You are on page 1of 120

MONTGOMERY LUCY MAUD

ANIA Z WYSPY KSIĘCIA EDWARDA


OPRACOWANIE I POSŁOWIE benjamin lefebvre
PRZEŁOŻYŁ paweł clemniewski
Wy dawnictwo Literackie
Ty tuł ory ginału
The Bly thes Are Quoted
Text by L.M. Montgomery and Afterword copy right © 2009 David Macdonald, trustee, and Ruth Macdonald and Benjamin Lefebvre
L.M. Montgomery and L.M. Montgomery 's signature and cat design are trademarks of Heirs of L.M. Montgomery Inc.
Anne of Green Gables and other indicia of „Anne"
are trademarks and Canadian official marks
of the Anne of Green Gables Licensing Authority Inc.
© Copy right for the Polish translation by Wy dawnictwo Literackie, 2011
Wy danie pierwsze
ISBN 978-83-08-04661-6 — oprawa broszurowa ISBN 978-83-08-04676-0 — oprawa twarda CZĘŚĆ PIERWSZA
Wy darzenia opisane w pierwszej części tej książki toczą się przed pierwszą wojną światową.
Akcja w drugiej części rozgry wa się po zakończeniu wojny .
W książkach Tęczowa dolina i Rilla ze Złotego Brzegu wspomniany zostaje wiersz Kobziarz, którego autorem by ł Walter Bly the. Wiersz ten został opublikowany przed śmiercią Waltera podczas pierwszej wojny światowej. Chociaż utwór
w rzeczy wistości nigdy nie powstał, wielu czy telników pisało do mnie z py taniem, gdzie mogliby go znaleźć. Kobziarz został
napisany niedawno, ale jego wy mowa wy daje się nawet bardziej aktualna teraz niż kiedy ś.
KOBZIARZ
Czy pamiętasz te chwile, kiedy Kobziarz zawitał? Czy pamiętasz dźwięk kobzy i dolinę wśród pól? Wielu poszło słuchając czaru jego wołania, Mimo przestróg, ostrzeżeń, gorzkich słów pożegnania. Wabił pieśnią wędrowca, cudną magią
muzy ki, Delikatnie szemrzącej niczy m leśne strumy ki.
7
Przy jdzie Kobziarz raz jeszcze w pełną cieni dolinę, Zagra znów swoje pieśni pośród klonów i traw. I pójdziemy raz jeszcze znów od domu do domu, I umierać w cierpieniu nie żal będzie nikomu. Czy zaboli? Zaboli, lecz dźwięk rogu
wolności Zabrzmi znów try umfalnie cudną pieśnią przy szłości.
PARU GŁUPCÓW I JEDNA ŚWIĘTA
— Zamierza pan zamieszkać u Długiego Aleca?! — wy krzy knął zdumiony pan Sheldon.
Stary pastor kościoła metody stów w Mowbray Nar-rows rozmawiał z nowy m pastorem w salce katechety cznej. Stary pastor — odchodzący na emery turę — z sy mpatią traktował
swojego młodego następcę. Z sy mpatią, ale i odrobiną zazdrości. Stojący przed nim mężczy zna przy pominał mu jego samego sprzed czterdziestu lat... By ł młody, pełen entuzjazmu i nadziei, rozsadzała go energia i poczucie misji. W
dodatku by ł przy stojny . Pan Sheldon uśmiechnął się w duchu, zastanawiając się, czy Curtis Burns jest zaręczony .
Najprawdopodobniej. Większość młody ch pastorów miała swoje wy branki serca. Ale nawet jeśli Burns się nie zaręczy ł, w Mowbray Narrows nie braknie niewieścich serc, które mocniej zabiją na jego widok. Cóż, trudno będzie im się
dziwić.
Tego popołudnia odby ło się przy jęcie powitalne, a po nim nastąpiła wieczerza, zorganizowana w piwnicy . Curtis Burns poznał większość swoich parafian i uścis-S
nął im dłonie. Teraz, rozmawiając w tej ocienionej winoroślami salce ze stary m panem Sheldonem — swy m otaczany m niemal czcią poprzednikiem, który resztę swoich dni postanowił spędzić w pobliskiej wiosce Glen St. Mary —
Curtis by ł zadowolony , choć czuł
się nieco onieśmielony , a jednocześnie lekko zmieszany . Podobno pan Sheldon przeprowadzał się, by mieszkać .bliżej doktora Gilberta Bly the'a ze Złotego Brzegu.
Niektóry m metody stom ze starszego pokolenia niezby t się to podobało. Uważali, że pastor Sheldon powinien korzy stać z porad i usług lekarza metody sty z Lowbridge.

To naprawdę dobra parafia, porządni i lojalni ludzie, panie Burns — mówił pastor Sheldon. — Mam nadzieję, że pańska posługa w Mowbray Narrows okaże się szczęśliwa i błogosławiona.
Curtis Burns uśmiechnął się. A gdy się uśmiechał, w jego policzkach pojawiały się dołeczki, nadając twarzy chłopięcy, trochę nieodpowiedzialny wy gląd. Pan Sheldon poczuł ukłucie wątpliwości. Nie przy pominał sobie żadnego pastora z
dołkami w policzkach, nawet wśród prezbiterian. Czy to przy stoi księdzu? Ty mczasem Curtis Burns odpowiedział, a w jego głosie wy czuwało się właściwą dawkę pokory i nieśmiałości:

Jestem pewien, że jeśli mi się tu nie powiedzie, będzie to całkowicie moja wina, panie Sheldon. Brak mi doświadczenia. Czy mógłby m od czasu do czasu zasięgać pańskiej rady ?

Z wielką przy jemnością pomogę panu we wszy stkim, w czy m ty lko będę mógł —
zapewnił pan Sheldon, a jego wątpliwości ulotniły się w mig. — Dobry ch rad mi nie brakuje. Jednej udzielę panu już teraz. Jeśli będzie potrzebował pan lekarza, niech pan pośle po metody stę. Ja miałem wiele kłopotów przez moją
przy jaźń z doktorem Bly the'em. I niech pan zamieszka na plebanii, a nie wy najmuje pokoju.
Curtis ze smutkiem pokręcił głową.

Nie mogę tak uczy nić, panie Sheldon. Przy najmniej nie teraz. Nie mam grosza przy duszy, za to długi do spłacenia. Minie trochę czasu, zanim ureguluję rachunki i oszczędzę na ty le pieniędzy, by móc pozwolić sobie na zatrudnienie
gospody ni.
Ach, czy li młody pastor nie zamierzał się żenić!

No cóż, jeśli nie da rady, to trudno. Ale niech pan się przeprowadzi na plebanię najszy bciej, jak ty lko to możliwe. Pastor powinien mieć swój własny dom. A plebania w Mowbray Narrows to całkiem przy tulne miejsce, choć ma już
swoje lata. Bardzo przy jemnie mi się tam mieszkało... Przy najmniej na początku, aż do śmierci mojej żony , dwa lata temu.
Od tamtego czasu doskwierała mi samotność. Gdy by nie przy jaźń z Bly the'ami... Choć wielu parafian by ło zgorszony ch, w końcu Bly the'owie to prezbiterianie. Tak czy inaczej, dobrze będzie się panu mieszkać u pani Richards. Ona już o
pana zadba.

Niestety, pani Richards nie wy najmie mi jednak pokoju. Musiała pojechać do szpitala, czekają poważna operacja. Zamieszkam u pana Fielda... a raczej Długiego Aleca, bo tak chy ba jest nazy wany w okolicy. Dziwne przy domki
nadajecie ludziom w Mowbray Narrows.
Z kilkoma już się zetknąłem.
I to właśnie wtedy pan Sheldon wy krzy knął:

U Długiego Aleca?! — W jego głosie kry ło się coś więcej niż ty lko zaskoczenie.

Owszem. Poprosiłem jego i jego siostrę, by przy garnęli mnie na parę ty godni.
Obiecałem, że będę grzeczny . Szczęściarz ze mnie — to oprócz domu pani Richards jedy ne miejsce położone tak blisko kościoła. Ale musiałem się natrudzić, by ich przekonać do tego pomy słu.

Ale... u Długiego Aleca? — pan Sheldon nie mógł się nadziwić.
Curtis pomy ślał sobie, że zaskoczenie starego pastora jest... zadziwiające. Podobnie zareagował doktor Bly the, gdy usły szał, gdzie Curtis zamieszka.
Dlaczego wy najęcie pokoju u Długiego Aleca budziło takie reakcje?
Długi Alec wy dawał się godny m szacunku, atrakcy jny m młody m mężczy zną. Miał przy stojną twarz, orli nos i łagodne, rozmarzone szare oczy. A jego siostra... słodka istotka, wy glądająca na zawsze zmęczoną, o delikatny m głosiku,
niczy m dźwięki fletu. Miała brązową skórę, brązowe włosy i oczy, a usta szkarłatne. Spośród wszy stkich piękny ch niczy m kwiaty dziewcząt, które tego wieczoru zgromadziły się w piwnicy i nieustannie posy łały młodemu pastorowi ukradkowe,
nieśmiałe spojrzenia, Burns nie zapamiętał żadnej. Ale jakimś cudem zapamiętał Lucię Field.

Czemu nie miałby m zamieszkać u Długiego Aleca? — spy tał.
Przy pomniał sobie właśnie, że nie ty lko stary pastor i doktor Bly the by li zaskoczeni decy zją o wy najęciu po-12
koju u Fieldów. O co mogło chodzić? Przecież Długi Alec zasiadał w radzie wioski. Musiał
cieszy ć się dobrą opinią.
Pan Sheldon wy glądał na zakłopotanego.

Och, to nic takiego, zdaje mi się. Po prostu... nie sądziłem, że będą chcieli wy nająć pokój komukolwiek. Lucia ma pełne ręce roboty . Pewnie sły szał pan, że opiekują się kuzy nką, inwalidką?

Tak, wspominał o niej doktor Bly the. By łem nawet ją odwiedzić. Co za tragedia... taka piękna, wspaniała kobieta!

Rzeczy wiście piękna — przy taknął ochoczo pan Sheldon. — To naprawdę niesamowita osoba, zdziałała dla Mowbray Narrows więcej dobrego niż inni. Nazy wają ją aniołem. Muszę przy znać, panie Burns, że choć Alice Harper jest
przy kuta do łóżka, jej wpły wy w całej okolicy są ogromne. Słów mi brakuje, by wy razić, jak bardzo pomocną mi by ła podczas mojej posługi w tej parafii. Zresztą każdy inny pastor powie panu to samo. Jej cudowne ży cie to źródło inspiracji.
Młode parafianki wprost ją ubóstwiają. Wie pan, że przez osiem lat uczy ła? Do dziś dziewczy nki odwiedzają ją tuż po zajęciach szkółki niedzielnej.
Ona ma wpły w na ich ży cie... Zwierzają jej się ze wszy stkich swoich problemów i obaw.
Podobno Alice zeswatała ze sobą więcej par niż pani Bly the — a to już coś! Zresztą to dzięki Alice właśnie nie doszło w kościele do skandalu, gdy diakon North wpadł w szał, ponieważ Lucia Field zagrała na poświęcony ch skrzy pcach w
trakcie kwesty. Alice przemówiła diakonowi do rozsądku. O wszy stkim opowiedziała mi później w zaufaniu, dodając tu i ówdzie swoje żartobliwe uwagi. Setnie się ubawiłem. Gdy by też sły szał ją diakon! Alice ma ogromne poczucie humoru.
Czasami cierpi straszliwie, ale nigdy nikt nie sły szał choćby słowa skargi z jej ust.

Czy jest inwalidką od urodzenia?

Och, nie. Dziesięć lat temu spadła ze stry chu stodoły . Szukała tam jajek, o ile dobrze pamiętam.. Przez całe godziny nie odzy skiwała przy tomności. A gdy już się ocknęła, okazało się, że jest sparaliżowana od pasa w dół.

Czy zasięgnięto w jej sprawie fachowej porady medy cznej?

O, tak. Winthrop Field — ojciec Długiego Aleca — sprowadził najlepszy ch specjalistów. Nic nie mogli dla niej uczy nić. Alice jest córką siostry Winthropa. Jej rodzice zmarli, gdy by ła malutka... Jej ojciec zresztą by ł niezły m nicponiem
i alkoholikiem, podobnie jak i jego ojciec. Więc wy chowali ją Fieldowie. Przed wy padkiem by ła szczupłą, śliczną i nieśmiałą dziewczy ną, która lubiła trzy mać się na uboczu, rzadko zadawała się z inny mi ludźmi. Nie wiem, jak się czuła, ży jąc
na łasce swojego wuja. Do tej pory jest całkowicie zdana na pomoc inny ch. Panie Burns, ona nawet nie może samodzielnie przekręcić się na bok w łóżku. Ma poczucie, że stanowi ciężar dla Aleca i Lucii. Są dla niej bardzo dobrzy, tego jestem
pewien, ale młodzi i zdrowi ludzie nie są w stanie w pełni zrozumieć cierpienia innego człowieka. Winthrop Field zmarł siedem lat temu, rok później odeszła jego żona. Potem Lucia porzuciła pracę w Charlottetown
14
— by ła nauczy cielką w tamtejszy m liceum. Wróciła do Mowbray Narrows, by zająć się domem i usługiwać Alice. Bo Alice nie zniosłaby tego, że opiekują się nią obcy ludzie.
Biedactwo.

To musi by ć trudne dla Lucii — rzekł Curtis.

No tak, ma się rozumieć. To dobra dziewczy na, jak sądzę... Bly thowie uważają, że drugiej takiej ze świecą szukać... Z kolei Alec to też porządny chłopak. Może ty lko trochę uparty. Sły szałem plotki o ty m, że miał się zaręczy ć z Edną
Pollock. Pani Bly the chętnie by ich widziała razem. Ale do niczego w końcu nie doszło. Cóż, farma Fieldów to porządny, stary dom, może nawet najlepszy w cały m Mowbray Narrows... Lucia jest zaradną gospody nią, mam nadzieję, że
dobrze się panu tam będzie mieszkało. Ale...
Pan Sheldon urwał nagle i wstał z krzesła.

Ale?... O czy m pan nie chce mi powiedzieć? — spy tał prosto z mostu Curtis. — Inni też mieli jakieś wątpliwości, szczególnie doktor Bly the, choć nikt nic konkretnego nie powiedział. Chciałby m zrozumieć. Nie lubię tajemnic.

W takim razie nie powinien pan zamieszkać u Długiego Aleca — rzekł oschle pan Sheldon.

Ale czemu nie? Chy ba rodzina mieszkająca na tamtej farmie nie ukry wa żadnej mrocznej tajemnicy ?

Cóż, chy ba muszę panu o wszy stkim powiedzieć. Choć wolałby m, żeby zapy tał pan doktora Bly the'a, bo ja — opowiadając o ty m — zawsze czuję się jak głupiec. My śli pan, że trudno o wielką tajemnicę w miejscu tak pospolity m jak
jakaś farma w Mowbray Narrows?

— by ła nauczy cielką w tamtejszy m liceum. Wróciła do Mowbray Narrows, by zająć się domem i usługiwać Alice. Bo Alice nie zniosłaby tego, że opiekują się nią obcy ludzie.
Biedactwo.

To musi by ć trudne dla Lucii — rzekł Curtis.

No tak, ma się rozumieć. To dobra dziewczy na, jak sądzę... Bly thowie uważają, że drugiej takiej ze świecą szukać... Z kolei Alec to też porządny chłopak. Może ty lko trochę uparty. Sły szałem plotki o ty m, że miał się zaręczy ć z Edną
Pollock. Pani Bly the chętnie by ich widziała razem. Ale do niczego w końcu nie doszło. Cóż, farma Fieldów to porządny, stary dom, może nawet najlepszy w cały m Mowbray Narrows... Lucia jest zaradną gospody nią, mam nadzieję, że
dobrze się panu tam będzie mieszkało. Ale...
Pan Sheldon urwał nagle i wstał z krzesła.

Ale?... O czy m pan nie chce mi powiedzieć? — spy tał prosto z mostu Curtis. — Inni też mieli jakieś wątpliwości, szczególnie doktor Bly the, choć nikt nic konkretnego nie powiedział. Chciałby m zrozumieć. Nie lubię tajemnic.

W takim razie nie powinien pan zamieszkać u Długiego Aleca — rzekł oschle pan Sheldon.

Ale czemu nie? Chy ba rodzina mieszkająca na tamtej farmie nie ukry wa żadnej mrocznej tajemnicy ?

Cóż, chy ba muszę panu o wszy stkim powiedzieć. Choć wolałby m, żeby zapy tał pan doktora Bly the'a, bo ja — opowiadając o ty m — zawsze czuję się jak głupiec. My śli pan, że trudno o wielką tajemnicę w miejscu tak pospolity m jak
jakaś farma w Mowbray Narrows?
— by ła nauczy cielką w tamtejszy m liceum. Wróciła do Mowbray Narrows, by zająć się domem i usługiwać Alice. Bo Alice nie zniosłaby tego, że opiekują się nią obcy ludzie.
Biedactwo.

To musi by ć trudne dla Lucii — rzekł Curtis.

No tak, ma się rozumieć. To dobra dziewczy na, jak sądzę... Bly thowie uważają, że drugiej takiej ze świecą szukać... Z kolei Alec to też porządny chłopak. Może ty lko trochę uparty. Sły szałem plotki o ty m, że miał się zaręczy ć z Edną
Pollock. Pani Bly the chętnie by ich widziała razem. Ale do niczego w końcu nie doszło. Cóż, farma Fieldów to porządny, stary dom, może nawet najlepszy w cały m Mowbray Narrows... Lucia jest zaradną gospody nią, mam nadzieję, że
dobrze się panu tam będzie mieszkało. Ale...
Pan Sheldon urwał nagle i wstał z krzesła.

Ale?... O czy m pan nie chce mi powiedzieć? — spy tał prosto z mostu Curtis. — Inni też mieli jakieś wątpliwości, szczególnie doktor Bly the, choć nikt nic konkretnego nie powiedział. Chciałby m zrozumieć. Nie lubię tajemnic.

W takim razie nie powinien pan zamieszkać u Długiego Aleca — rzekł oschle pan Sheldon.

Ale czemu nie? Chy ba rodzina mieszkająca na tamtej farmie nie ukry wa żadnej mrocznej tajemnicy ?

Cóż, chy ba muszę panu o wszy stkim powiedzieć. Choć wolałby m, żeby zapy tał pan doktora Bly the'a, bo ja — opowiadając o ty m — zawsze czuję się jak głupiec. My śli pan, że trudno o wielką tajemnicę w miejscu tak pospolity m jak
jakaś farma w Mowbray Narrows?

A jednak. Panie Burns, w stary m domu Fieldów dzieją się bardzo dziwne rzeczy . Mieszkańcy Mowbray Narrows pewnie powiedzieliby panu, że ta farma jest... nawiedzona.

Nawiedzona?! — Curtis wy buchnął śmiechem. — Panie Sheldon, i pan w to wierzy ?

Kiedy ś również śmiałem się, sły sząc słowo „nawiedzony " — odparł pastor nieco urażony m tonem. Może i by ł uważany za świętego, ale nie lubił, gdy kpił z niego jakiś młodzieniaszek. — Jednak uśmiech zszedł z mojej twarzy, gdy
spędziłem w tamty m miejscu trochę czasu.

Ależ pan chy ba nie chce mi powiedzieć, że wierzy w duchy , pastorze? — Curtis pomy ślał sobie, że Sheldon dziecinnieje na stare lata.

Oczy wiście, że nie. A raczej: nie wierzę, że wszy stkie dziwne i niewy jaśnione zdarzenia, do który ch doszło w tamty m domu w ciągu pięciu czy sześciu lat, mają nadnaturalne przy czy ny. Lecz to nie zmienia faktu, że działy się tam
tajemnicze rzeczy ... Co do tego nie ma wątpliwości... Proszę nie zapominać choćby o Johnie Wesley u...

O jakich tajemniczy ch rzeczach mówimy ?
Pan Sheldon odkaszlnął.

No... cóż... niektóre z nich wy dadzą się pewnie panu niedorzeczne. Ale gdy zestawi się ze sobą wszy stkie tego ty pu przy padki, sprawa robi się poważna. Poważna przy najmniej dla ty ch, którzy mieszkają w tamty m domu. I nie znajdują
dla owy ch zdarzeń żadnego racjonalnego wy jaśnienia. Panie Burns, zdarza się, że ktoś przewraca rzeczy w pokojach do góry nogami... Na poddaszu sły chać skrzy pienie koły ski, choć żadnej koły ski tam nie ma... Ktoś gra na skrzy pcach, choć w
domu nie ma żadny ch skrzy piec, no, z wy jątkiem skrzy piec Lucii, które jednak zawsze trzy ma zamknięte w swoim pokoju... Na ludzi w trakcie snu ktoś wy lewa zimną wodę... Ktoś ściąga z nich ubrania... Na stry chu rozlegają się okropne
wrzaski... W pusty ch pokojach daje się sły szeć szepty zmarły ch... Na podłogach ktoś zostawia krwawe ślady stóp... Widziano blade postaci spacerujące po dachu stodoły . Proszę się śmiać do woli, panie Burns. I ja się kiedy ś śmiałem.
Pękałem ze śmiechu, gdy mi powiedziano zeszłej wiosny , że wszy stkie jaja znalezione w kurniku okazały się ugotowane na twardo.

Widocznie duch w domu Fieldów ma poczucie humoru — zauważy ł Curtis.

Ale nikomu nie by ło do śmiechu, gdy zeszłej jesieni Długiemu Alecowi spaliła się szopa, po brzegi wy pełniona sianem. Od ognia mogły się zająć pozostałe budy nki, gdy by ty lko powiał mocniejszy wiatr. Pożarł sam zgasł. Nikt się potem
nie zbliżał do pogorzeliska przez całe ty godnie.

Panie Sheldon... gdy by ktokolwiek inny opowiedział mi o ty m wszy stkim...

Nie uwierzy łby pan. I ja pana nie winię. Ale niech pan spy ta doktora Bly the'a. Ja też nie wierzy łem w te historie, póki sam nie spędziłem w tamty m domu nocy .

I czy ... zdarzy ło się coś szczególnego?

Cóż, sły szałem ową koły skę. Skrzy piała przez całą noc na stry szku, nad moją głową.
O północy roz-
brzmiał dźwięk dzwonka, za pomocą którego wzy wa się domowników na obiad. Usły szałem jakiś piekielny śmiech... Nie umiem panu powiedzieć, czy ów śmiech rozległ się w moim pokoju, czy też gdzie indziej. Ale by ło w nim coś, co
zmroziło mi krew w ży łach. By łem przerażony . Zapewniam pana, panie Burns, że to nie by ł ludzki śmiech. A tuż przed świtem z jednego z kredensów wy leciały wszy stkie naczy nia i roztrzaskały się o podłogę. Mało tego....
— zazwy czaj łagodną twarz starego pastora wy krzy wił gry mas obrzy dzenia — ...owsianka, jaką podano mi na śniadanie, przy rządzona zeszłego dnia, okazała się niewy mownie wprost słona.

Ktoś sprawił panu psikusa.

Oczy wiście, zgadzam się z panem. Ty lko kim by ł ten żartowniś? I jakim cudem nikt nie jest w stanie go złapać? Bo chy ba nie wątpi pan, że Lucia i Długi Alec próbowali wszy stkich metod.

Czy owe... wy stępy zdarzają się każdej nocy ?

Och, nie. Czasami mijają całe ty godnie bez tego ty pu ekscesów. Zwy kle gdy ludzie odwiedzają Fieldów, by na własnej skórze zaobserwować te zjawiska, nic się nie dzieje.
Pewnego razu zjawili się tam na noc nawet doktor Bly the i doktor Parker. Zresztą nie by ło im wtedy do śmiechu. Ale w domu panowała martwa cisza. Choć gdy przez dłuższy czas jest spokojnie, potem następuje istna orgia. Zazwy czaj w
noce, gdy świeci księży c, jest spokojnie.
Ale nie zawsze.

Panna Field musi mieć kogoś do pomocy Kto mieszka jeszcze na farmie oprócz jej brata i panny Harper?
brzmiał dźwięk dzwonka, za pomocą którego wzy wa się domowników na obiad. Usły szałem jakiś piekielny śmiech... Nie umiem panu powiedzieć, czy ów śmiech rozległ się w moim pokoju, czy też gdzie indziej. Ale by ło w nim coś, co
zmroziło mi krew w ży łach. By łem przerażony . Zapewniam pana, panie Burns, że to nie by ł ludzki śmiech. A tuż przed świtem z jednego z kredensów wy leciały wszy stkie naczy nia i roztrzaskały się o podłogę. Mało tego....
— zazwy czaj łagodną twarz starego pastora wy krzy wił gry mas obrzy dzenia — ...owsianka, jaką podano mi na śniadanie, przy rządzona zeszłego dnia, okazała się niewy mownie wprost słona.

Ktoś sprawił panu psikusa.

Oczy wiście, zgadzam się z panem. Ty lko kim by ł ten żartowniś? I jakim cudem nikt nie jest w stanie go złapać? Bo chy ba nie wątpi pan, że Lucia i Długi Alec próbowali wszy stkich metod.

Czy owe... wy stępy zdarzają się każdej nocy ?

Och, nie. Czasami mijają całe ty godnie bez tego ty pu ekscesów. Zwy kle gdy ludzie odwiedzają Fieldów, by na własnej skórze zaobserwować te zjawiska, nic się nie dzieje.
Pewnego razu zjawili się tam na noc nawet doktor Bly the i doktor Parker. Zresztą nie by ło im wtedy do śmiechu. Ale w domu panowała martwa cisza. Choć gdy przez dłuższy czas jest spokojnie, potem następuje istna orgia. Zazwy czaj w
noce, gdy świeci księży c, jest spokojnie.
Ale nie zawsze.

Panna Field musi mieć kogoś do pomocy . Kto mieszka jeszcze na farmie oprócz jej brata i panny Harper?

Dwie osoby. Jock MacCree, niezby t rozgarnięty człowiek, który z Fieldami ży je od trzy dziestu lat. Pewnie dobiega do pięćdziesiątki. Zawsze zachowy wał się nienagannie. I jest jeszcze Julia Marsh, służąca. Dość niezdarna istota, wiecznie
naburmuszona, pochodzi z Górnego Glen.

Niepełnosprawny umy słowo i dziewczy na, najwy raźniej ży wiąca do kogoś urazę.
Chy ba jednak łatwo będzie zidenty fikować tego waszego ducha, panie Sheldon.

To nie takie proste, panie Burns. Oczy wiście, ty ch dwoje by ło swego czasu podejrzany mi. Ale nawet gdy Jock przeby wa razem z tobą w pomieszczeniu, dochodzi do tajemniczy ch zdarzeń. Owszem, Julia nigdy nie zgodziłaby się, by na
próbę zamknięto ją w pokoju lub przy dzielono strażników. Ale nawet gdy akurat nie ma jej na farmie, dzieją się dziwne rzeczy .

Sły szał pan kiedy kolwiek ich śmiech?

Owszem. Jock chichocze głupkowato. Julia jakby... pochrząkuje. Nie wierzę, by któreś z nich by ło w stanie wy doby ć z siebie dźwięki, jakie sły szałem. Podobne wątpliwości ma doktor Bly the. Ludzie z Mowbray Narrows z początku
my śleli, że to Jock jest sprawcą wszy stkiego. Ale teraz wszy scy zgodnie uważają, że to duchy ... Naprawdę wszy scy bez wy jątku, nawet ci, którzy wprost nie przy znaliby się do tego, że wierzą w zjawiska nadprzy rodzone.

A dlaczego w ogóle przy puszczają, że dom jest nawiedzony ?

Z tamty m miejscem związana jest pewna opowieść. Na farmie, przed Julią, pracowała jej siostra,
K9
Anna Marsh. Trudno znaleźć ręce do pomocy, panie Curtis, szczególnie w Mowbray Narrows. Ty mczasem Lucia musi mieć kogoś takiego, sama nie poradzi sobie z utrzy maniem porządku w domu i opieką nad Alice. Anna Marsh miała
dziecko z nieprawego loża. Miało chy ba trzy latka w tamty m czasie. Przy jeżdżała razem z nim do pracy. To by ła mała, słodka istotka, Wszy scy dziecko polubili. Pewnego dnia maleństwo utopiło się w zbiorniku na wodę, stojący m przy stodole.
Jock zapomniał przy kry ć go wiekiem. Anna śmierć dziecka przy jęła bez większy ch emocji. Nie awanturowała się, podobno nawet nie płakała. Ludzie mówili:
„Pewnie cieszy się, że pozby ła się dziecka. Ci Marshowie to diabelskie nasienie. Szkoda, że Lucia Field nie znalazła sobie kogoś lepszego do pomocy. Może gdy by lepiej płacili...". I tak dalej, i tak dalej. Ale dwa ty godnie po pogrzebie
dziecka Anna powiesiła się na poddaszu.
Curtis z zaskoczenia aż krzy knął.
— Pamiętam, że doktor Bly the ostrzegał ich, by mieli na nią oko. Jak pan zatem widzi, te wy darzenia to mocna podstawa, by uwierzy ć w historię z duchami w roli głównej. Podobno to właśnie z tego powodu Edna Pollock nie chce wy jść
za Długiego Aleca. Pollockowie są zamożną rodziną, Edna to rozgarnięta dziewczy na, ale... mimo wszy stko troszkę poniżej standardów Fieldów. Zarówno intelektualnie, jak i społecznie. Chciałaby , żeby Alec sprzedał
farmę i się przeprowadził. Uważa, że nad ty m miejscem ciąży klątwa. Tak na marginesie, pewnego poranka w domu znaleziono liścik, spisany krwią... Pełno w nim by ło błędów —
Anna Marsh nie
20
by ła wy kształcona. „Jeśli w ty m domu urodzą się dzieci, zostaną przeklęte". Doktor Bly the upierał się, że Anna miała inny charakter pisma, ale cóż, zdarzy ło się, co się zdarzy ło.
Ty mczasem Alec na pewno nie sprzeda domu, nawet gdy by jakimś cudem znalazł kupca.
Farma należy do jego rodziny od 1770 roku, Alec mówi, że nie da się z niej przepędzić jakimś duchom. Tajemnicze zdarzenia zaczęły się kilka ty godni po śmierci Anny. Na poddaszu sły chać by ło skrzy pienie koły ski... Cóż, wtedy tam
rzeczy wiście znajdowała się koły ska.
Usunęli ją, ale skrzy pienie rozlegało się nadal. Wie pan, uczy niono dosłownie wszy stko, by rozwiązać tę zagadkę. Sąsiedzi stali na czatach noc w noc. Czasami nic się nie działo. A inny m razem wy darzało się coś, dla czego trudno by ło
znaleźć wy jaśnienie. Trzy lata temu Julia obraziła się na dobre i odeszła. Twierdziła, że jest obmawiana za plecami i dłużej tego nie zniesie. Więc Lucia sprowadziła Min Deacon z Górnego Glen. Min wy trzy mała trzy ty godnie... To by ła
by stra, pracowita dziewczy na... Ale zrezy gnowała z pracy , bo pewnej nocy obudził ją doty k lodowatej dłoni na twarzy . Mimo że Min zamknęła przed snem drzwi na klucz. Następnie najęli do pomocy Maggie Eldon — młodziutką dziewczy nę o
nerwach ze stali. Miała wspaniałe kruczoczarne włosy, z który ch by ła bardzo dumna, nigdy ich nie podcinała. Lodowate szpony, przeraźliwe śmiechy czy skrzy piące koły ski nie robiły na niej żadnego wrażenia. By ła na farmie przez pięć
ty godni. Ale pewnego ranka obudziła się i ujrzała, że ktoś obciął jej cudowny warkocz kruczoczarny ch włosów. Tego Maggie już nie zniosła. Jej narzeczony nie
aprobował krótkich włosów u dziewcząt. Ty mczasem nie jest tajemnicą, że Anna Marsh miała niezby t ładne włosy i zazdrościła kobietom o tak piękny ch warkoczach jak Maggie.
Zatem Lucia namówiła Julię do powrotu. Osobiście uważam, że Julia nie miała nic wspólnego z tajemniczy mi zdarzeniami. Doktor Bly the my śli podobnie. Niech pan z nim kiedy ś o ty m porozmawia... to bardzo inteligentny człowiek,
nawet jak na prezbiterianina.

Ale jeśli Julia nie maczała palców w całej sprawie, to kto?

Na to py tanie właśnie nie potrafimy znaleźć odpowiedzi, panie Burns. Poza ty m, kto wie, do czego zdolne są moce zła? Niech pan sobie przy pomni historię probostwa w Epworth.
Tamta zagadka również nigdy nie została rozwiązana. A mimo to śmiem wątpić, by diabeł, czy nawet złośliwy duch, by ł w stanie opróżnić dwanaście butelek octu malinowego i wy pełnić je czerwony m atramentem, solą i wodą.
Pan Sheldon nie potrafił się powstrzy mać i wy buchnął śmiechem. Curtis jednak nie odpowiedział ty m samy m. Zmarszczy ł brwi.

To się w głowie nie mieści, by tego ty pu zdarzenia powtarzały się przez pięć lat, a sprawca nie został złapany . To musi by ć prawdziwy koszmar dla panny Field.

Lucia ma do tego dy stans. Niektórzy ludzie twierdzą, że może nawet zby t duży dy stans. Oczy wiście w Mowbray Narrows, podobnie jak wszędzie indziej, nie brakuje złośliwy ch osób, które sugerowały, że to Lucia odpowiada za wszy stkie
te okropności. Ale lepiej nie po-22
wtarzać tego pani Bly the. To wielka przy jaciółka Lucii. Zresztą ja osobiście nigdy Lucii nie podejrzewałem.

Też śmiem wątpić w jej ewentualną winę. Pomijając kwestię jej osobowości, jakiż powód mogłaby mieć, by przy gotować taką intry gę?

Może, by nie dopuścić do małżeństwa Długiego Aleca z Edną Pollock. Lucia nigdy nie przepadała za Edną. Poza ty m duma Fieldów mogłaby ucierpieć, gdy by doszło do zeswatania ty ch dwóch rodzin. Nie zapominajmy też, że Lucia
potrafi grać na skrzy pcach.

Nigdy nie uwierzę w tego ty pu insy nuacje pod adresem panny Field.

Ja chy ba też nie. I wolę sobie nie wy obrażać, co zrobiłaby mi pani Bly the, gdy by m choć rzucił cień podejrzeń na Lucię. Zresztą w gruncie rzeczy niewiele wiem o pannie Field.
Nie udzielała się w pracach przy kościelny ch, pewnie nie by ła w stanie. Z insy nuacjami by wa jednak tak, że gdy już zostaną wy powiedziane, trudno 0
nich zapomnieć. Przez całe swoje ży cie walczy łem
1
zwy cięży łem z wieloma kłamstwami, ale niektóry m nie dałem rady , panie Burns.
Lucia to zamknięta w sobie kobieta... Pani Bly the to chy ba jedy na jej bliska znajoma. Ja już jestem za stary, by się z nią zaprzy jaźnić. Cóż, w każdy m razie opowiedziałem panu wszy stko, co wiem o tej tajemniczej sprawie. Z pewnością
znajdą się inni, którzy będą w stanie dorzucić kilka szczegółów. Jeśli nie straszny panu nawiedzony dom i wy trzy ma pan na farmie Fieldów do czasu powrotu pani Richards ze szpitala, my ślę, że będzie panu się całkiem miło mieszkało. Z
pewnością Alice ucieszy się na pański widok. Bardzo 23
martwi się całą tą sprawą. Uważa, że to przez duchy ludzie trzy mają się od jej domu z daleka.
Cóż, w gruncie rzeczy taka jest prawda. Ty mczasem Alice uwielbia towarzy stwo. Biedactwo.
No i straszliwie przejmuje się dziwny mi zdarzeniami w domu. Mam ty lko nadzieję, że moje opowieści nie wy trąciły pana z równowagi.

Nie, wręcz przeciwnie. Zaintry gował mnie pan. Ufam, że całą sprawę da się prosto i racjonalnie wy jaśnić.

I pewnie sądzi pan, że wszy stko, co panu opowiedziałem, jest mocno przesadzone?
Cóż, nie wątpię, że w całej historii jest parę wątków, które z biegiem czasu obrosły w niepotwierdzone plotki i fantasty czne przy puszczenia. Opowieści w ciągu pięciu lat mogą dość drasty cznie odbiec od prawdy, ty m bardziej że my,
mieszkańcy mały ch wiosek, spragnieni jesteśmy odrobiny dramaty zmu. Jeśli dwa dodać dwa równa się cztery , nikogo taki wy nik nie interesuje. Ale jeśli dwa i dwa razem daje pięć — o, to zupełnie inna historia.
Nawet mój niezwy kle scepty czny stary diakon, Malcolm Dinwoodie, sły szał pewnego razu w salonie na farmie Fieldów głos Winthropa Fielda. Jeśli ktokolwiek sły szał głos Winthro-pa, wie, że nie można go pomy lić z głosem nikogo
innego. Podobnie jak nerwowego chichotu, który m kończy ł większość swoich wy powiedzi.

Ale sądziłem, że mówimy tutaj jedy nie o duchu Anny Marsh, który postanowił
nawiedzić domostwo?

Cóż, jej głos również sły szano. Ale nie chcę już o ty m mówić! Weźmie mnie pan jeszcze za bełkoczącego idiotę. Jak pan dłużej pomieszka w tamty m domu, 24
przekona się pan o wszy stkim na własnej skórze. A może duch uszanuje to, że jest pan duchowny m, i będzie zachowy wał się przy kładnie? Kto wie, może nawet odkry je pan prawdę...
„Pan Sheldon to istny święty, wspaniały człowiek i rewelacy jny pastor, nigdy mu nie dorównam — rozmy ślał Curtis, gdy zmierzał drogą w stronę domu. — Ale staruszek naprawdę wierzy, że farma Długiego Aleca jest nawiedzona...
Nie potrafił tego ukry ć, nawet próbując wszy stko zbagatelizować za pomocą history jki o occie malinowy m. Cóż, czeka mnie walka z duchami. Będę musiał o ty m porozmawiać z doktorem Bly the'em. Poza ty m dwa dodać dwa zawsze równa
się cztery ".
Obejrzał się za siebie, by popatrzy ć na swój kościółek — spokojny, stary szary budy nek, stojący pośród zapadnięty ch grobów i pokry ty ch mchem nagrobków. A w górze srebrzy ste niebo późnego wieczoru. W pobliżu kościoła znajdowała
się plebania — przy tulny stary dom, zbudowany w czasach, gdy kamień by ł tańszy niż drewno czy cegła. Plebania sprawiała wrażenie smutnej i opuszczonej. Natomiast po przeciwnej stronie drogi znajdował się wiekowy dom Fieldów.
Szeroki, niski budy nek, z wieloma gankami — w dziwny sposób przy pominał starą kwokę, pod której skrzy dła garnęły się kurczaka. Okna na poddaszu umieszczono w szczególny m układzie. Znajdowały się pod takim kątem i tak blisko okien w
głównej części domu, że ludzie, wy chy lając się z nich, mogliby podać sobie rękę. By ła to spry tna architektoniczna sztuczka, która spodobała się Curtisowi. Dzięki niej dach domu nabierał charakteru.
W pobliżu rosły wspaniałe świerki, otulając gałęziami ściany budy nku. Nie można by ło z pewnością odmówić temu miejscu uroku i swoistej atmosfery . Jakby powiedziała stara ciotka Curtisa: „Za ty m wszy stkim stoi rodzina".
Ganki porastała winorośl. Powy kręcane jabłonie, spośród który ch docierały delikatne poćwierkiwania ptaków, nachy lały się nad kwietny mi rabatkami. Rosły tam setki biały ch, pachnący ch koniczy n, ziela mięty i piołunu, bratki,
kapry folium i czerwone róże. Pod same drzwi domu wiodła stara, pokry ta mchem ścieżka, po obu stronach otoczona muszlami. Za domem stały szopy, stodoła i pastwisko — skry te w chłodnej zasłonie zmierzchu, ozdobione koszy czkami
dmuchawców, które w ciemnościach lśniły niczy m duchy. Jedny m słowem: przy jazne, przy jemne miejsce. Nie wy glądało na nawiedzone. Pan Sheldon może i by ł święty, ale by ł także stary. A starzy ludzie dawali wiarę pewny m rzeczom
zby t szy bko i pochopnie.
Curtis Burns mieszkał na farmie Fieldów już od pięciu ty godni i nic jeszcze się nie wy darzy ło. Oprócz tego, że zakochał się po uszy w Lucii Field. Nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Nikt zresztą o ty m nie wiedział, może oprócz pani
Bly the oraz Alice Harper, która zdawała się widzieć rzeczy niewidzialne dla inny ch. Może to dzięki ty m jej czy sty m, piękny m oczom.
Alice i Curtis zaprzy jaźnili się. Podobnie jak u wszy stkich inny ch, uczucia młodego pastora wahały się między niewy powiedziany m podziwem dla jej odwagi i charakteru a ogromny m współczuciem dla jej cierpienia i bezradności.
Pomimo wy chudzonej, pokry tej już zmarszczkami twarzy sprawiała wrażenie zaskakująco młodej — pewnie zawdzięczała to po części swoim krótkim, złocisty m włosom, które wszy scy podziwiali, a po części zachwy cający m, ogromny m
oczom, w który ch zawsze igrały radosne iskierki. Choć Alice nigdy się głośno nie śmiała. Za to miała słodki uśmiech, w który m kry ła się pewna zadziorność, szczególnie wtedy, gdy Curtis opowiadał jej jakiś dowcip. Curtis by ł niezły w
opowiadaniu dowcipów. Może nawet rozwinął tę umiejętność za bardzo jak na duchownego
— tak uważali niektórzy parafianie z Mowbray Narrows. Mimo to Curtis zjawiał się przy łóżku Alice z nowy m kawałem każdego dnia.
Nigdy nie skarży ła się na swój los, choć zdarzały się dni, gdy ból stawał się nie do zniesienia i wtedy nie chciała widy wać nikogo z wy jątkiem Aleca lub Lucii. Ponieważ Alice miała słabe serce, nie mogła przy jmować zby t mocny ch
leków przeciwbólowy ch. Niewiele zatem można by ło zrobić, by ukoić jej cierpienie. Ale w takich sy tuacjach nie chciała by ć sama.
Gdy następowały tego ty pu ataki, Curtis pozostawiany by ł na pastwę Julii Marsh. Owszem, wy kony wała swoje obowiązki bez zarzutu, ale młody pastor nie by ł w stanie znieść jej towarzy stwa. Julia by ła dość przy stojną kobietą, choć jej
bladą, zarumienioną twarz szpeciło ponure znamię: głęboka, czerwona blizna biegnąca wzdłuż policzka.
Miała małe oczy o burszty nowy ch tęczówkach, wspaniałe brązowo-rude włosy , które zawsze pozostawały
37
nieuczesane, a poruszała się równie cicho i z taką gracją, jak kot przemy kający w ciemnościach. Zazwy czaj by ła z niej straszna gaduła, chy ba że wpadała w jeden z ty ch swoich naburmuszony ch nastrojów — wtedy milczała jak grób i
krąży ła po domu niczy m burza gradowa.
Lucii te zmienne nastroje Julii nie przeszkadzały. Przy jmowała wszy stko, co jej się przy darzało, z niewzruszony m spokojem. Ale dla Curtisa zły humor Julii by ł nie do wy trzy mania. W takich momentach kobieta wy dawała mu się
nieludzką wprost kreaturą, zdolną dosłownie do wszy stkiego. Czasami młody pastor miał niemal pewność, że to ona jednak stoi za całą tą historią z duchami. Kiedy indziej znowu najbardziej podejrzewał Jocka MacCree. Właściwie nie miał z
Jocka żadnego poży tku, a już na pewno mniejszy niż Lucia, i wprost nie mógł się nadziwić, skąd u Aleca i Lucii ty le sy mpatii wobec tego dziwaka.
Jock miał na karku pięćdziesiątkę, ale pod pewny mi względami przy pominał stulatka. Miał
wy łupiaste, blade, szare oczy, gładkie, czarne włosy i dziwaczne, wy datne wargi na chudej, ziemistej twarzy. Te usta sprawiały, że wy glądał na człowieka, któremu ciągle by ło coś nie w smak. Nieustannie by ł opatulony liczny mi
częściami garderoby, najprawdopodobniej sam dobierał sobie ubrania — i to nie z konieczności czy polecenia Aleca. Większość czasu spędzał, nosząc jedzenie albo doglądając niezliczony ch świń Długiego Aleca. Dzięki niemu Alec zarabiał na
hodowli trzody chlewnej, ale poza ty m nie można mu by ło powierzy ć żadny ch poważniejszy ch zadań.
Gdy by ł sam, Jock śpiewał stare szkockie pieśni. Miał zaskakująco przy jemny , mocny głos, choć w jego barwie wy czuwało się coś dziwnego. A więc Jock miał słuch muzy czny , zauważy ł Curtis, przy pominając sobie
0
skrzy pcach. Lecz nigdy nie przy łapał mężczy zny na grze.
Gdy zaś Jock mówił, jego głos robił się wy soki, skrzek-liwy, nieco dziecięcy, a od czasu do czasu na jego beznamiętnej twarzy wy kwitał gry mas czy stej złośliwości — działo się tak szczególnie, gdy zwracała się do niego Julia, której
nienawidził. Z kolei w rzadkich przy padkach, kiedy się uśmiechał, sprawiał wrażenie szczwa-nego lisa. Od samego początku Jock chy ba czuł respekt przed odziany m w czerń pastorem, dlatego unikał Curtisa za wszelką cenę. Ten jednak szukał z
nim kontaktu, chcąc wy jaśnić tajemnicę nawiedzonego domu.
O całej sprawie młody pastor my ślał teraz z przy mrużeniem oka. Doktor Bly the nie chciał na ten temat rozmawiać, z kolei wy nurzenia pana Sheldona trudno by ło brać na poważnie. Od czasu gdy Curtis wprowadził się do domu, nie
wy darzy ło się nic nadnaturalnego. Może pomijając jedną noc, gdy do późna siedział w swoim pokoju z mansardowy m oknem. Odniósł
w pewny m momencie dziwne wrażenie, że jest obserwowany przez kogoś, kto nie ży czy mu dobrze. Zrzucił to jednak na karb napięty ch nerwów. Drugi raz podobna sy tuacja się nie powtórzy ła. Inny m razem z kolei, gdy zbudził się w
nocy , by przy mknąć okno, gdy ż wiał zby t silny wiatr, ujrzał za szy bą skąpaną w księży cowy m świetle plebanię 1
przez chwilę zdawało mu się, że ktoś wy gląda przez
9
okno gabinetu. Następnego dnia zbadał budy nek i najbliższe okolice, ale nie znalazł żadny ch śladów włamania. Drzwi by ły zamknięte, okna zabezpieczone. Nikt nie miał klucza do plebanii. Nikt z wy jątkiem Curtisa i pana Sheldona, który
wciąż trzy mał tam większość swoich książek i kilka pry watny ch rzeczy , choć wy najmował teraz pokój u pani Knapp w Glen St. Mary . Poza ty m pan Sheldon nigdy nie odwiedziłby plebanii o tak późnej porze.
Curtis doszedł ostatecznie do wniosku, że zmy liła go gra księży cowego światła i cieni rzucany ch przez pobliskie drzewa.
Najwy raźniej sprawca „nadprzy rodzony ch" sztuczek wiedział doskonale, kiedy by ć ostrożny m i powstrzy mać się od działań. W domu pojawił się nowy stały mieszkaniec, młody i... by stry. To zupełnie co innego niż pozostający na jedną
noc gość w postaci staruszka czy przesądnego sąsiada. A przy najmniej tak uważał Curtis, pławiąc się w swy m młodzieńczy m samozadowoleniu. Rozmy ślnie postanowił zignorować fakt, że nadprzy rodzony ch zjawisk doświadczy li również
wy kształceni lekarze. By ł naprawdę zawiedziony , że nic ciekawego się nie zdarzy ło. Chciał poczuć na własnej skórze, jak się mieszka w nawiedzony m domu.
O duchach nie wspominali ani Lucia, ani Długi Alec. Za to Curtis omówił temat dokładnie z Alice, która wspomniała o całej historii już w dniu, gdy pastor zaraz po wprowadzeniu się odwiedził ją po raz pierwszy .
— A więc nie boi się pan naszy ch zjaw i upiorów? Całe poddasze się od nich roi —
powiedziała, podając mu dłoń na powitanie.
30
Curtis zauważy ł, że Lucia — która właśnie kończy ła codzienny półgodzinny masaż pleców i ramion Alice, bez którego ta nie mogła się oby ć — gwałtownie się zarumieniła. Z
rumieńcami by ło jej zresztą do twarzy

zmieniała się wtedy w prawdziwą piękność.

Czy jeszcze czegoś ci potrzeba, Alice? — spy tała cicho.

Nie, kochana. Czuję się dobrze. Uciekaj teraz, odpocznij sobie. Wiem, że musisz by ć wy kończona, a ja chcę lepiej poznać naszego nowego pastora.
Lucia opuściła pokój, nadal zarumieniona. Najwy raźniej nie lubiła wszelkich aluzji do duchów. Curtis poczuł nagle, że serce zabiło mu mocniej. Chciał ją pocieszy ć... pomóc jej...
zmy ć to zmęczenie z jej drobniutkiej twarzy ... sprawić, by się uśmiechnęła, by się roześmiała w głos...

Obawiam się, że nie traktuję poważnie ty ch pani zjaw i upiorów, panno Harper —
powiedział, nim Lucia się oddaliła.

Ach, pan jest taki miły i młody — rzekła Alice.

Doty chczas nie poznałam pastora, który nie by łby w podeszły m wieku. Wie pan, to miejsce nie jest z pewnością najbardziej atrakcy jną parafią w kraju. Zwy kle podsy łają nam duchowny ch po przejściach, zmęczony ch i wiekowy ch.
Nie wiem zatem, jakim cudem przy słali pana. Lubię młodość. Zatem nie wierzy pan w to, że nasz rodzinny dom jest nawiedzony ?

Nie mogę wierzy ć we wszy stko, o czy m sły szę. Te historie są zby t nonsensowne.

A jednak to wszy stko, o czy m pan sły szał, wy darzy ło się naprawdę... No, prawie wszy stko. Zary zy kuję twierdzenie, że w każdej z ty ch opowieści jest ziarno prawdy. Ale są i rzeczy, o który ch nie sły szał jeszcze nikt. Panie Burns,
możemy sobie szczerze o ty m porozmawiać? Nigdy nie mogłam otwarcie o tej sprawie z nikim pody skutować. Lucia i Alec oczy wiście nie są w stanie tego słuchać, pastor Sheldon od razu robi się rterwo-wy, a z przy jezdny mi nawet nie ma
sensu rozpoczy nać rozmowy. A przy najmniej ja tego sensu nie widzę. Próbowałam raz z doktorem Bly the'em — mam do niego ogromne zaufanie. Lecz odmówił rozmowy na ten temat. Gdy więc usły szałam, że wprowadzi się pan do nas na
kilka ty godni, bardzo się ucieszy łam. Panie Burns, mam ogromną nadzieję, że uda się panu rozwiązać tę zagadkę. Głównie ze względu na Lucię i Aleca. Cała ta historia rujnuje im ży cie.
Już to, że muszą nieustannie opiekować się mną, jest wy starczający m ciężarem. A ja plus duchy — to ciężar wprost nie do zniesienia. Poza ty m czują się ty m wszy stkim upokorzeni, to ich przy tłacza... Bo wie pan, że jeśli jakąś rodzinę
nawiedzają duchy , bardzo negaty wnie wpły wa to na jej pozy cję?

A co pani sądzi o tej sprawie, panno Harper?

Och, wy daje mi się, że to sprawka Jocka... Ewentualnie pomaga mu Julia. Choć nikt nie ma pojęcia, jak i dlaczego mieliby to robić. Wie pan, Jock nie jest takim głupcem, na jakiego wy gląda. Doktor Bly the twierdzi, że ma on więcej
zdrowego rozsądku niż niejeden normalny człowiek. Jock wielokrotnie skradał się wokół domu po zmroku. To by ło dawno temu. Wuj Winthrop często przy -32
łapy wał go na gorący m uczy nku. Wy dawało się jednak, że Jock nie robił nic groźnego, po prostu się skradał. A przy najmniej nie odkry liśmy wtedy jego prawdziwy ch zamiarów.

Jak to się stało, że ciągle z wami mieszka?

Jego ojciec, Dave MacCree, pracował w ty m domu wiele lat temu. Uratował ży cie Henry 'ego Kildare'a, gdy czarny rumak wuja Winthropa próbował go stratować.

Henry Kildare? — Oto kolejna komplikacja. Czy żby na twarzy Alice wy kwitł blady rumieniec?

Młody chłopak, który tu pracował. Lata temu wy prawił się na zachód. Zniknął z naszej rodziny na zawsze. — Curtis teraz już by ł pewien, że to rumieniec. Henry by ł
prawdopodobnie jakąś młodzieńczą miłostką Alice. — Wuj Winthrop by ł na ty le wdzięczny ojcowi Jocka za to, że ten zapobiegł tragedii, że gdy rok później Dave zmarł, a by ł wdowcem bez żadny ch krewny ch, wuj Winthrop obiecał
Jockowi, że zawsze znajdzie tu swój dom.
Lucia i Alec również złoży li podobną obietnicę. My, Fieldowie, jesteśmy jak ty powy klan, panie Burns. Zawsze wspieramy się wzajemnie i pielęgnujemy własne trady cje. Jock stał się jedną z nich. Choć nie twierdzę, że nie pracuje na
swoje utrzy manie.

Czy to możliwe zatem, by winną by ła Julia Marsh?

Wierzy ć mi się w to nie chce. Te rzeczy dzieją się także wtedy, gdy Julii nie ma w pobliżu. Jeden jedy ny raz ją podejrzewałam, gdy znikły pieniądze na organizowaną w kościele wieczerzę. Przepadły w nocy, tuż po ty m, gdy przy niósł
je do domu Alec. By ł wtedy skarbnikiem parafialny m. Z jego biurka zniknęło sto dola-
<33
rów. Jock nie mógłby ich wziąć. Nie miał pojęcia, jaką wartość przedstawiały te pieniądze.
Ty mczasem kobiety z rodziny Marshów niedługo później zaczęły pojawiać się w nowy ch strojach. Sama Julia przy szła pewnego dnia w ślicznej, fioletowej jedwabnej sukni.
Twierdzili, że zmarł jakiś ich wuj z Zachodu i zostawił spadek. To jedy ny przy padek, gdy zniknęły pieniądze. '

Z pewnością to by ła Julia, panno Harper.

Też mi się tak zdaje, panie Burns. A czy ktokolwiek mówił panu, że to Lucia może stać za ty m wszy stkim?

Cóż, pan Sheldon opowiadał, że wśród parafian krążą takie przy puszczenia.

Pan Sheldon! Jak on mógł panu opowiadać takie rzeczy ! To okrutne, wierutne kłamstwo! — wy krzy knęła poruszona Alice. „Może wręcz podejrzanie poruszona", pomy ślał
Curtis. Jakby chciała przekonać nie ty lko jego, ale i siebie. — Lucia nie by łaby zdolna do takich rzeczy. Nigdy. Nikt nie zna jej tak dobrze jak ja, panie Burns. Jest pełna niewinności, cierpliwości... to przedstawicielka rodu Fieldów w
każdy m calu. Niech pan pomy śli, ile musiała ją kosztować decy zja o porzuceniu pracy w mieście. Zostawiła swoje dawne, szczęśliwe ży cie, by zaszy ć się na zawsze w tej wiosce. Gdy sobie pomy ślę, że to wszy stko przeze mnie, wprost ży ć mi
się odechciewa. Niech pan nawet nie dopuszcza do siebie cienia my śli, że to Lucia mogłaby by ć sprawczy nią wszy stkiego, co tu się dzieje. Nieważne, że tak sądzi pan Sheldon czy doktor Bly the. O, tak, on również podejrzewa Lucię.

Oczy wiście, że nie wierzę w taką wersję. Poza ty m doktor Bly the nigdy choćby słowem nie zasugerował mi,
34
że ma tego ty pu podejrzenia. Z kolei pan Sheldon jedy nie powtórzy ł opinie inny ch ludzi. Jeśli jednak sprawcami nie są Jock lub Julia, to kto?

Oto py tanie. Kiedy ś miałam pewien pomy sł... Ale by ł zby t szalony, zby t nieprawdopodobny... Nawet nie umiałaby m ubrać go w słowa. Co prawda powiedziałam co nieco doktorowi Bly the'owi, ale całkowicie mnie zlekceważy ł! A już
doktor Bly the potrafi z góry potraktować człowieka, jeśli ty lko ma taką ochotę, niech mi pan wierzy .

Czy ostatnio wy darzy ło się coś nadzwy czajnego?

Hm. Przez ty dzień zawsze o północy i o trzeciej rozdzwaniał się telefon. O ile się nie my lę, Alec znalazł również kolejną notkę z klątwą... by ła spisana krwią i miała odwrócone litery, tak że dało się ją odczy tać jedy nie, patrząc w lustro.
Nasz duch jest mocny w gębie, jeśli chodzi o klątwy, panie Burns. Ta by ła szczególnie szkaradna. Znajdzie ją pan w tamtej szufladzie biurka. Namówiłam Lucię, żeby mi ją powierzy ła. Chciałam pokazać ją panu i doktorowi Bly the'owi. O tak,
właśnie tak, proszę przy stawić ją do mojego lusterka.

„Niebo i piekło sprzy sięgną się, by zniszczy ć twoje szczęście. Zostaną ci odebrani wszy scy, który ch kochasz. Twoje ży cie obróci się w róinę, a dom twój opustoszeje". Hm, ten nasz duch ma słaby gust, jeśli chodzi o dobór papeterii —
powiedział Curtis, oglądając kartkę papieru w niebieskie linie, na który ch nagry zmolone by ły słowa klątwy .

Tak, najwy raźniej. Zwrócił pan uwagę na pisownię słowa „ruina". Ale mimo tego błędu nie sądzę, by
takie zdania by ł w stanie skonstruować Jock, a nawet Julia. Tu zgadzam się z panem Sheldonem i doktorem Bly the'em. Już bardziej do Jocka pasuje inny psikus: przedwczoraj ktoś dolał oleju mineralnego do zimnego rosołu,
przechowy wanego w spiżarni. Poza ty m ktoś rozlał na dy wan w salonie słój melasy . Cały dzień-zajęło Lucii wy czy szczenie go. Oczy wiście to mogła by ć sprawka Julii. Ona naprawdę nienawidzi biednej Lucii, bo to Lucia jest panią tego domu,
nie Julia.

Ale z drugiej strony powinno by ć w miarę łatwo złapać sprawcę tego ty pu żartów.

Gdy by śmy wiedzieli, jaka szkoda, kiedy i gdzie zostanie wy rządzona, wtedy owszem.
Ale nie możemy się mieć na baczności każdej nocy . Poza ty m zazwy czaj gdy wszy scy obserwują, nic się nie wy darza.

To ty lko dowodzi tego, że sprawcą musi by ć który ś z domowników. Ktoś z zewnątrz nie wiedziałby , kiedy przy puścić atak i kiedy dom jest pod obserwacją.

Taka hipoteza nie ma racji by tu w tak plotkarskiej wiosce jak Mowbray Narrows. Poza ty m, panie Burns, w domu rozlegało się skrzy pienie koły ski i ktoś grał na skrzy pcach przez całą noc na poddaszu dwa ty godnie temu. Julii nie by ło
wtedy w domu, a Jock pracował w stajni. Razem z Alekiem doglądali chorej krowy . Ale gdy opowiedziałam o ty m doktorowi Bly the'owi, ten po prostu wzruszy ł ramionami.

Często odwołuje się pani do reakcji doktora Bly the a. A co z panią Bly the?

Bo doktor często zjawia się u nas, by porozmawiać z Alekiem. Pani Bly the nie znam zby t dobrze. Niektórzy za nią nie przepadają. Ale z tego, co wiem, to niezwy kle czarująca kobieta.

Czy to prawda, że w domu dało się sły szeć głosy zmarły ch osób?

Tak — Alice zadrżała. — Nieczęsto się to zdarza, ale rzeczy wiście sły szano je. Nie chciałaby m o ty m mówić.

Jednak będę musiał wiedzieć o wszy stkim, jeśli mam rozwiązać tę tajemnicę.

Cóż, raz za moimi drzwiami rozległ się głos wuja Winthropa: „Alice, czy potrzeba ci czegoś? Czy zrobili wszy stko, o co prosiłaś?". Mówił tak często za swego ży cia. Bardzo cicho i delikatnie, żeby mnie przy padkiem nie obudzić, gdy by m
spała. Oczy wiście, to nie mógł
mówić naprawdę wuj, ktoś pewnie go naśladował. Bo widzi pan — w jej głosie pojawiła się nutka rozbawienia — nasz duch jest bardzo pomy słowy. Gdy by tak trzy mał się jednej metody straszenia... Ale on jednocześnie chwy ta się
sposobów ty powy ch tak dla łobuza, jak i dla prawdziwego upiora. A takie połączenie trudno rozszy frować.

Co ty lko dowodzi tego, że w sprawę może by ć zamieszana więcej niż jedna osoba.

Też mi się tak wy daje, ale... nieważne, dajmy temu spokój. Klątwa zaniepokoiła Aleca. Lucia mi powiedziała. Mą ostatnio zszargane nerwy. A dostaliśmy już ty le obraźliwy ch listów... Zazwy czaj by ły to wersety z Biblii. Nasz duch zna
Biblię niemal na pamięć. Co jest kolejny m argumentem zbijający m podejrzenia wobec Jocka czy Julii.
37

Ale to się nie mieści w głowie, to całe prześladowanie. Ktoś naprawdę musi nienawidzić pani rodziny .

W Mowbray Narrows? Nie... Poza ty m wszy scy już się do tego przy zwy czailiśmy. A przy najmniej Lucia i Alec się przy zwy czaili. Lub sprawiają takie wrażenie. Ja też sobie nieźle radziłam, do chwili gdy nie spaliła się szopa na siano.
Przy znaję, to mnie wy prowadziło z równowagi. Od tego czasu boję się, że ktoś może podpalić dom, a ja jestem przecież przy kuta do łóżka. I zamknięta.

Zamknięta?

Owszem. Proszę, by Lucia zamy kała na klucz moje drzwi każdej nocy. Nie lubi tego robić, ale ja inaczej by m nie zasnęła. I tak sy piam bardzo słabo, może z wy jątkiem wczesny ch poranków. Gdy by m jednak nie miała drzwi
zamy kany ch na klucz, oka by m nie zmruży ła, wiedząc, że coś może buszować nocą po domu.

Ale Bóg wie, co za istoty mogą przenikać przez zamknięte drzwi. Oczy wiście jeśli wierzy ć opowieściom Min Deacon i Maggie Eldon.

Och, nie wierzę, by drzwi Min czy Maggie by ły naprawdę zamknięte, gdy przy darzy ły im się te przy kre historie. Pewnie by ły przekonane, że przekręciły klucz w zamku, ale najprawdopodobniej ten jeden raz zapomniały tego zrobić. W
każdy m razie moje drzwi zamy kane są co noc.

Nie wiem, czy to rozsądne, panno Harper. Naprawdę nie wiem.

Ależ te drzwi są stare i cienkie, z łatwością można by je wy waży ć w razie potrzeby .
Nie rozmawiajmy już
0
ty m teraz. Chciałaby m jednak, żeby miał pan oczy zawsze szeroko otwarte, metafory cznie rzecz ujmując, ma się rozumieć... Każdy może by ć podejrzany. Dosłownie każdy. Zobaczy my, co uda nam się wspólnie zdziałać. Poza ty m
pozwoli mi pan sobie pomagać w pracach przy kościelny ch, prawda? Pan Sheldon się na to zgadzał, choć wątpię, czy z przy jemnością.

Z radością przy jmę pani pomoc i cenne rady , panno Harper. Zapewniam panią również, że pan Sheldon wy rażał się o pani wpły wach i pracy dla dobra parafii w samy ch superlaty wach.

Cóż, ja po prostu chcę zdziałać jak najwięcej, póki jestem w stanie. Bo pewnego dnia po prostu zgasnę, jak ta świeca na wietrze. Moje serce odmówi posłuszeństwa. Ależ proszę tak usilnie nie zastanawiać się nad właściwą
1
taktowną odpowiedzią, panie Burns...

Wcale się nie zastanawiałem — zaprotestował Curtis, choć nie do końca by ło to zgodne z prawdą. — Ale z pewnością lekarz...

Doktor Bly the uważa, że z moim sercem wszy stko jest w porządku, muszę ty lko uważać na zszargane nerwy. Ale inni lekarze mówią co innego. Już ja tam swoje wiem. I zby t długo spoglądałam śmierci prosto w twarz, by jej się wciąż
obawiać. Czasami ty lko podczas długich, bezsenny ch nocy ogarnia mnie lęk... Choć w sumie nie mam po co ży ć. Zdaje mi się, że ktoś mnie oszukał. Ale z drugiej strony mój los i tak jest lżejszy niż setek inny ch ludzi.

Panno Harper, czy na pewno nic nie da się dla pani uczy nić?
39

Nie. Wuj Winthrop nie oparł się jedy nie na opinii doktora Bly the'a. Sprowadził tu z tuzin specjalistów. Ostatnim by ł doktor Clifford z Halifaksu. Zna go pan? Kiedy i on nic nie wskórał, powiedziałam wujowi, że mam już dość lekarzy. Nie
chciałam pozwolić, by trwonił
na mnie pieniądze, który ch nie miał zby t wiele. Równie dobrze mógł nimi palić w piecu. Jak pan widzi, opinia doktora Bly the'a by ć może jest całkiem słuszna.

Ale niemal każdego dnia dokonuje się nowy ch odkry ć...

Medy cy na nie jest w stanie mi pomóc. Poza ty m naprawdę nie jest mi tu aż tak źle.
Wszy scy są dla mnie bardzo mili, poza ty m cieszę się, że nie jestem całkowicie bezuży teczna.
Cierpię z powodu bólu mniej więcej ty lko raz na ty dzień. Dlatego proszę się mną nie przejmować. Bardziej interesuje mnie praca dla naszego kościoła i pańskie śledztwo tutaj.
Chciałaby m, aby się panu powiodło.

I ja by m chciał — roześmiał się Curtis, choć wcale nie by ło mu do śmiechu.

Niech pan nie będzie taki grzeczny — powiedziała Alice poważny m tonem, ale w jej oczach zabły szczało rozbawienie. — Pana Sheldona nic nigdy nie by ło w stanie wy prowadzić z równowagi, poza ty m zawsze zachowy wał się zgodnie z
konwenansami.

Tak to już zwy kle by wa ze święty mi — rzekł Curtis.

Biedny staruszek, nie chciał odchodzić na emery turę, ale to już naprawdę by ł
najwy ższy czas. Rada starszy ch nigdy nie wie, co robić w takich przy padkach.
40
To już nie by ł ten sam człowiek, od czasu gdy umarła mu żona. Strasznie to przeży ł. Przez rok wręcz zastanawiano się, czy przy padkiem nie oszalał. Zdarzało mu się robić lub mówić dziwne rzeczy , o który ch potem nie pamiętał. Poza ty m
wielką niechęcią darzy ł Aleca.
Twierdził, że nie jest ortodoksy jny. Ale tamte czasy już minęły. Czy mógłby pan unieść zasłony i przy gasić światło? Dziękuję. Ależ wiatr hula między drzewami tej nocy ! W dodatku gdzieś skry ł się księży c. Nie przepadam za blaskiem
księży ca. Zawsze przy pomina mi o sprawach, o który ch wolałaby m zapomnieć. Dobranoc. Niech się panu nie przy śnią żadne duchy . No i niech pan lepiej żadny ch duchów nie zobaczy na własne oczy .
Curtis nie śnił o duchach, żadnego też nie zobaczy ł, choć przez długi czas leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć. Rozmy ślał o tragedii, z jaką przy szło mu się zmierzy ć tuż po objęciu parafii w Mowbray Narrows... Tego spokojnego Mowbray
Narrows, w który m mieszkali na pozór przeciętni ludzie.
By ł lekko rozczarowany , że nie przeży ł ani nie ujrzał niczego nadprzy rodzonego. Lecz po kilku ty godniach zapomniał, że mieszka w podobno nawiedzony m domu. Dużo czasu zajmowało mu poznawanie swoich parafian i praca w kościele,
którą stary pan Sheldon zdecy dowanie zaniedbał. Curtisowi przy dała się więc bardzo pomoc panny Harper. Bez niej nie poradziłby sobie w zorganizowaniu składu kościelnego chóru. To dzięki niej ludzie nie gniewali się, jeśli nie zostali wy brani,
a wszelkim zazdrośnikom umiała przemówić do rozsądku. To Alice zajęła się diakonem Kirkiem, kiedy próbował objąć opiekę nad skautami. To właśnie ona poprawiała humor Curtisowi, gdy ulegał
rozgory czeniu lub iry tacji.

Nawet pan Sheldon nie doceniał pani pomocy ! — wy krzy knął zrozpaczony .

Stary ch ludzi ciężko przekonać do nowy ch pomy słów — powiedziała łagodny m tonem. — Proszę się też nie przejmować panem Kirkiem. On by ł głupcem od urodzenia.
Zuzanna Baker potwierdzi moje słowa. To w gruncie rzeczy dobry człowiek, by łby całkiem miły m kompanem, gdy by nie chore przekonanie, że do jego chrześcijańskich obowiązków należy wieczne umartwianie się i marudzenie.

Chciałby m by ć równie tolerancy jny jak pani, panno Harper. Zawsty dza mnie pani.

Zy cie nauczy ło mnie tolerancji. Ale nie zawsze taka by łam. Diakon Kirk doprawdy zachowy wał się zabawnie, szkoda, że go pan nie sły szał.
Jej parodia diakona wy wołała u Curtisa napad niekontrolowanego śmiechu. Alice ty lko się uśmiechnęła, ciesząc się z odniesionego zwy cięstwa. Curtis nabrał zwy czaju, by to właśnie z nią omawiać wszelkie swoje problemy. Niektórzy
twierdzili, że pan Sheldon nie pochwalał
tego, że Curtis wprost ubóstwiał Alice i stał się niemalże jej wy znawcą.
Alice miała jednak swoje małe fobie. Na przy kład musiała wiedzieć o wszy stkim, co działo się w domu, kościele czy w sąsiedztwie. Jeśli ty lko czuła się odcięta od informacji, bardzo to przeży wała. To pewnie dlatego nie przepadała za
doktorem Bly the'em i jego żoną, któ-
42
próbował objąć opiekę nad skautami. To właśnie ona poprawiała humor Curtisowi, gdy ulegał
rozgory czeniu lub iry tacji.

Nawet pan Sheldon nie doceniał pani pomocy ! — wy krzy knął zrozpaczony .

Stary ch ludzi ciężko przekonać do nowy ch pomy słów — powiedziała łagodny m tonem. — Proszę się też nie przejmować panem Kirkiem. On by ł głupcem od urodzenia.
Zuzanna Baker potwierdzi moje słowa. To w gruncie rzeczy dobry człowiek, by łby całkiem miły m kompanem, gdy by nie chore przekonanie, że do jego chrześcijańskich obowiązków należy wieczne umartwianie się i marudzenie.

Chciałby m by ć równie tolerancy jny jak pani, panno Harper. Zawsty dza mnie pani.

Zy cie nauczy ło mnie tolerancji. Ale nie zawsze taka by łam. Diakon Kirk doprawdy zachowy wał się zabawnie, szkoda, że go pan nie sły szał.
Jej parodia diakona wy wołała u Curtisa napad niekontrolowanego śmiechu. Alice ty lko się uśmiechnęła, ciesząc się z odniesionego zwy cięstwa. Curtis nabrał zwy czaju, by to właśnie z nią omawiać wszelkie swoje problemy. Niektórzy
twierdzili, że pan Sheldon nie pochwalał
tego, że Curtis wprost ubóstwiał Alice i stał się niemalże jej wy znawcą.
Alice miała jednak swoje małe fobie. Na przy kład musiała wiedzieć o wszy stkim, co działo się w domu, kościele czy w sąsiedztwie. Jeśli ty lko czuła się odcięta od informacji, bardzo to przeży wała. To pewnie dlatego nie przepadała za
doktorem Bly the'em i jego żoną, któ-
ry ch przecież uwielbiali właściwie wszy scy mieszkańcy Glen St. Mary i Mowbray Narrows.
Curtis mówił więc jej o swoich poczy naniach, zauważy ł też, że gdy starał się coś zachować dla siebie, Alice robiła się dziwnie zazdrosna. Musiała wiedzieć nawet o ty m, co jadł na kolację. A za szczegółami doty czący mi udzielany ch
przez pastora ślubów wprost przepadała.
— Wszy stkie śluby są interesujące — zachwy cała się. — Nawet śluby ludzi, który ch nigdy nie widziałam.
Lubiła doradzać mu przy przy gotowy waniu kazań i cieszy ła się jak dziecko, gdy na mszy czy tał fragmenty tekstów, które sama mu zaproponowała.
Curtis by ł bardzo szczęśliwy . Kochał swoją pracę, a w domu Fieldów mieszkało mu się znakomicie. Długi Alec by ł inteligentny m, oczy tany m mężczy zną. Gdy doktor Bly the wpadał
od czasu do czasu z wizy tą, ucinali sobie we trzech interesujące pogawędki. Gdy pani Richards zmarła w szpitalu, domownicy zgodnie uznali, że Curtis powinien u nich zostać tak długo, jak ty lko zechce. Parafianie z Mowbray Narrows
przy jęli ten fakt do wiadomości, choć nie podobało im się, że Curtis zapałał głębszy m uczuciem do Lucii.
Wszy scy w parafii wiedzieli o ty m, że pastor zakochał się w Lucii nawet wcześniej, niż on sobie zdał z tego sprawę. Curtis po prostu wiedział, że milczenie Lucii by ło równie czarujące jak elokwencja Długiego Aleca czy ironiczne,
dowcipne powiedzonka Alice. Wiedział, że twarze inny ch kobiet w porównaniu do oblicza Lucii wy dawały się blade i nieciekawe. Widok jej spacerującej
po ty ch czy sty ch, szacowny ch stary ch pokojach, schodzącej po ciemny ch, lśniący ch schodach, zry wającej kwiaty w ogrodzie, robiącej sałatki i ciasta w spiżarni

wszy stko to działało na niego jak genialnie skomponowana muzy ka, a w jego duszy tajemnicze echa wciąż powtarzały jej imię.
Raz aż zadrżał, nieomal odkry wając swój własny sekret. By ło to wtedy , gdy Lucia przy niosła Alice bukiet czerwony ch róż. W pokoju by ł również pan Sheldon

właśnie wrócił z wizy ty u przy jaciół w Montrealu. Nie by ło go w okolicy od czasu awantury związanej ze skautami.
Lucia najwy raźniej płakała. A nie by ła kobietą, którą łatwo by ło doprowadzić do łez. Curtis poczuł nagle przemożną chęć, by przy tulić Lucię, sprawić, by oparła swą głowę na jego ramieniu. Chciał ją pocieszy ć. Każdy mógł to odczy tać
w jego twarzy .
Już miał wy jść za Lucią z pokoju, gdy wtem twarz Alice wy krzy wił spazm bólu i wy dała z siebie zduszony okrzy k.
— Lucia... wróć, proszę... Zbliża się kolejny ... atak...
Pan Sheldon szy bko się ulotnił. Curtis zaś nie zobaczy ł Lucii przez następne dwadzieścia cztery godziny . Przez większość tego czasu przeby wała w pogrążony m w mroku pokoju Alice, na próżno starając się złagodzić jej cierpienie. Dlatego
też Curtis pozostał w błogiej niewiedzy na temat swy ch własny ch uczuć nieco dłużej, choć nawet stary pan Sheldon wszy stkiego się domy ślił i ty lko kręcił głową, mrucząc pod nosem, że to nie przy stoi, w ogóle nie przy stoi.
Gdy Curtis odprowadził pana Sheldona, wrócił przez ogród i zauważy ł, że piękna, młoda brzoza, która tak ślicznie sobie rosła pośród świerków w rogu ogrodu, została ścięta. A by ło to ulubione drzewo Lucii... Zeszłego wieczoru się nią
zachwy cała. Teraz drzewo leżało przewrócone na ziemi, jego drobne listki drżały żałośnie na wietrze.
Oburzony , zwrócił się w tej sprawie do Długiego Aleca.

Jeszcze zeszłej nocy drzewo rosło sobie w najlepsze — powiedział Długi Alec. — Pan Sheldon zachwy cał się jego pięknem, gdy odwiedził nas na chwilę w drodze na stację.
Curtis skamieniał.

Czy li to nie ty ściąłeś tę brzozę? Ani nie wy dałeś polecenia, by ją ściąć? Sły szałem, jak mówiłeś, że wokół domu rośnie zby t wiele drzew.

Po co miałby m ścinać tę brzozę? Ktoś zrobił to, gdy spaliśmy .

Ale... kto w takim razie ją ściął?

Nasz kochany duch, jak przy puszczam — rzekł Długi Alec z gory czą. Po czy m odwrócił się i odszedł. Alec nie lubił rozmawiać o upiorze.
Curtis dostrzegł nagle Julię, stojącą na werandzie. Jej dziwne, małe burszty nowe oczka śledziły każdy jego ruch. Przy pomniał sobie, że wczoraj prosiła Jocka, by naostrzy ł siekierę, przeznaczoną do rąbania drewna na rozpałkę.
Przez następne trzy ty godnie Curtis miał o czy m rozmy ślać. Pewnej nocy obudził go dzwonek telefonu.
46
Wy prostował się na łóżku. Nad jego głową, na poddaszu dało się sły szeć skrzy pienie koły ski.
Curtis zerwał się, narzucił na siebie szlafrok, chwy cił latarkę, po czy m opuścił sy pialnię.
Ruszy ł kory tarzem aż do drzwi na jego końcu. Otworzy ł je i po schodkach wszedł na stry ch.
Skrzy pienie koły ski umilkło. Długie pomieszczenie wy dawało się puste i ciche. Pod gruby mi belkami wisiały woreczki z ziołami i piórami, a na podłodze walało się kilka stary ch ubrań.
Niewiele sprzętów znajdowało się na poddaszu: dwa duże drewniane kufry , kołowrotek, kilka worków z wełną. Szczur może mógłby się tu ukry ć, ale nic większego. Curtis zszedł na dół.
W tej samej chwili usły szał upiorne dźwięki skrzy piec, spły wające po schodach od strony poddasza. Czuł, że nerwy powoli odmawiają mu posłuszeństwa, ale mimo to rzucił się z powrotem na górę. I nic... Nikogo tam nie zastał. Stry szek
wy glądał równie niewinnie jak przed chwilą. Lecz gdy ty lko ponownie zszedł na dół, muzy ka znów rozbrzmiała.
Od strony jadalni dało się sły szeć brzęczenie dzwonka telefonu. Curtis zszedł na dół i podniósł słuchawkę. Żadnej odpowiedzi po drugiej stronie. Nie by ło sensu dzwonić na centralę — to by ła zwy kła miejscowa linia, do której
podłączony ch by ło jedy nie dwadzieścia osób z okolicy .
Curtis podszedł pod drzwi sy pialni Długiego Aleca, znajdujące się w pobliżu jadalni, i zaczął
nasłuchiwać. Długi Alec smacznie spał. Podszedł zatem na palcach w pobliże schodów kuchenny ch i przy tknął ucho do drzwi pokoiku Jocka. Jock chrapał. Curtis przeszedł
46"
więc przez cały dom aż do frontowy ch schodów. Telefon znowu się rozdzwonił. Naprzeciw schodów znajdowały się drzwi do pokoju Alice. Tam nawet nie próbował nasłuchiwać.
Lampka w jej sy pialni jak zwy kle by ła zapalona, a sama Alice cichy m, aczkolwiek wy raźny m głosem powtarzała wersy psalmu dwudziestego trzeciego. Kilka kroków dalej znajdowały się drzwi do sy pialni Julii, zresztą naprzeciwko
drzwi do pokoju Curtisa.
Curtis przy tknął ucho do drzwi, ale nie usły szał niczego. Pokój Lucii znajdował się nieco dalej od schodów. Tam jednak nie zaszedł. Nie mógł jednak pozby ć się my śli, że najwy raźniej wszy scy domownicy mieli swoje alibi z wy jątkiem
Julii i... Lucii. Wrócił do swojej sy pialni, postał przez moment w milczeniu, my śląc o czy mś z zachmurzoną miną, po czy m wsunął się pod kołdrę.
Dosłownie sekundę później upiorny , szy derczy śmiech rozległ się wy raźnie tuż za drzwiami.
Po raz pierwszy w ży ciu Curtis poczuł prawdziwy , paraliżujący strach. Lepki pot wy stąpił mu na czoło. Przy pomniał sobie, co pan Sheldon mówił o ty m śmiechu... Rzeczy wiście by ło w nim coś nieludzkiego.
Na moment zamarł w przerażeniu. Ale w końcu zacisnął zęby , wy skoczy ł z łóżka i gwałtownie otworzy ł drzwi.
Długi kory tarz by ł całkowicie pusty . Drzwi do sy pialni Julii by ły zamknięte. Nawet sły szał jej chrapanie po drugiej stronie. Miał wrażenie, jakby Julia po cichu triumfowała.
47
„Ciekawe, czy doktor Bly the kiedy kolwiek sły szał ten śmiech", zastanawiał się Curtis, niechętnie wracając do łóżka.
Przez resztę nocy nie zmruży ł oka. Podczas śniadania Lucia wy glądała na zaniepokojoną.

Czy ... czy coś pana niepokoiło tej nocy ? — spy tała w końcu z wahaniem w głosie.

Owszem — odparł Curtis. — Przez większą część nocy skradałem się po cały m domu i bezwsty dnie podsłuchiwałem... Bez rezultatu. Nie dowiedziałem się niczego.
Na twarzy Lucii pojawił się cień uśmiechu.

Gdy by skradanie się i podsłuchiwanie mogło rozwiązać nasz problem, już dawno by nie istniał. Alec i ja przestaliśmy się już przejmować ty mi... manifestacjami. Zwy kle śpimy twardy m snem, nawet gdy dzieją się te rzeczy, no, chy ba
że wy darzy się coś naprawdę zdumiewającego. Miałam nadzieję, że to już się nie powtórzy , a przy najmniej nie zacznie się, póki pan u nas mieszka. Dawno już nie mieliśmy tak długiego okresu spokoju.

Czy da mi pani pełną swobodę w prowadzeniu tego śledztwa? — spy tał Curtis.
Nie mógł nie zauważy ć, że Lucia przez moment się zawahała.

Ależ oczy wiście — powiedziała w końcu. — Ty lko... proszę ze mną o ty m nie rozmawiać. Nie jestem w stanie słuchać o tej sprawie. To pewnie głupie i tchórzliwe z mojej strony, ale ten temat jest dla mnie nad wy raz bolesny. Kiedy ś
mogłam o ty m rozmawiać z dokto-48
„Ciekawe, czy doktor Bly the kiedy kolwiek sły szał ten śmiech", zastanawiał się Curtis, niechętnie wracając do łóżka.
Przez resztę nocy nie zmruży ł oka. Podczas śniadania Lucia wy glądała na zaniepokojoną.

Czy ... czy coś pana niepokoiło tej nocy ? — spy tała w końcu z wahaniem w głosie.

Owszem — odparł Curtis. — Przez większą część nocy skradałem się po cały m domu i bezwsty dnie podsłuchiwałem... Bez rezultatu. Nie dowiedziałem się niczego.
Na twarzy Lucii pojawił się cień uśmiechu.

Gdy by skradanie się i podsłuchiwanie mogło rozwiązać nasz problem, już dawno by nie istniał. Alec i ja przestaliśmy się już przejmować ty mi... manifestacjami. Zwy kle śpimy twardy m snem, nawet gdy dzieją się te rzeczy, no, chy ba
że wy darzy się coś naprawdę zdumiewającego. Miałam nadzieję, że to już się nie powtórzy , a przy najmniej nie zacznie się, póki pan u nas mieszka. Dawno już nie mieliśmy tak długiego okresu spokoju.

Czy da mi pani pełną swobodę w prowadzeniu tego śledztwa? — spy tał Curtis.
Nie mógł nie zauważy ć, że Lucia przez moment się zawahała.

Ależ oczy wiście — powiedziała w końcu. — Ty lko... proszę ze mną o ty m nie rozmawiać. Nie jestem w stanie słuchać o tej sprawie. To pewnie głupie i tchórzliwe z mojej strony, ale ten temat jest dla mnie nad wy raz bolesny. Kiedy ś
mogłam o ty m rozmawiać z dokto-48
rem Bly the'em i jego żoną, ale teraz... nawet z nimi nie potrafię. Poznał pan doktorostwo Bly the'ów, prawda? Cóż za uroczy z nich ludzie.

Panią Bly the lubię bardzo... Ale doktor Bly the wy dał mi się nieco zby t sarkasty czny ...

Ale ty lko wtedy , gdy próbuje pan z nim rozmawiać o naszy m... duchu. Z jakiegoś powodu, który pozostaje dla mnie tajemnicą, doktor nigdy nie by ł w stanie uwierzy ć w... to.
Och, oczy wiście i on prowadził swoje „śledztwo"... Nie on pierwszy i nie ostatni. Ty le że nikt nie by ł w stanie niczego odkry ć.

Rozumiem — rzekł Curtis, który również niczego z tej sprawy nie rozumiał. — Ale zamierzam tak długo nękać tego waszego „ducha", panno Field, aż prawda wy jdzie na jaw.
To nie do pomy ślenia, aby w ty m wieku, i w ty m kraju, wy prawiały się takie dziwy . Jeśli to dłużej potrwa, pani i pani brat zrujnujecie sobie ży cie. Powinniście się stąd wy prowadzić.

Ależ my musimy tu zostać — odparła Lucia ze smutny m uśmiechem. — Alec nigdy nie zgodzi się na sprzedaż domu. Poza ty m, kto by go kupił? Zresztą my kochamy to miejsce.

Czy to prawda — zapy tał z wahaniem Curtis
— i proszę mi wy baczy ć, jeśli py tam o coś, o co nie po-t
winienem... Proszę mi wierzy ć, że py tam nie z czy stej ciekawości... Czy to prawda, że panna Pollock nie chce poślubić pani brata właśnie z powodu tej tajemnicy ?
Twarz Lucii zmieniła się nieco. Jej szkarłatne usta zacisnęły się mocniej. Ludzie, którzy znali Winthropa
9
Fielda, powiedzieliby , że teraz wy glądała zupełnie jak jej ojciec.

Proszę nie odpowiadać, jeśli uznała pani to py tanie za imperty nenckie — rzekł Curtis przepraszająco.

Jeśli nawet to prawda... a nie mam pojęcia, jakimi moty wami kieruje się panna Pollock... to nie sądzę, by Alecowi działa się jakakolwiek krzy wda. Pollockowie są nikim.
Jeden z wujów Edny zmarł w więzieniu.
Curtis uważał tę obsesję Lucii na punkcie własnej rodziny za uroczą. By ła w ty m taka ludzka... Słodka istota.
W trakcie następny ch ty godni Curtis Burns my ślał czasem, że oszaleje. Niekiedy wy dawało mu się wręcz, że wszy scy naokoło poszaleli. Doktor Bly the wy jechał na jakiś kongres medy czny, a pan Sheldon kurował się z zapalenia oskrzeli.
Jego pielęgniarka, Emma Mowbray , twierdziła, że choroba jest urojona. Ale Emma znana by ła ze swej niecierpliwości.
Pan Sheldon po prostu nie chciał poleżeć w łóżku i to by ł główny powód jego przeziębienia.
Curtis my szkował po domu, badał wszelkie zakamarki, godzinami czuwał w nocy, nawet całe noce spędzał na poddaszu, ale do niczego nie doszedł. Wiedział również, że jego śledztwo coraz mniej podoba się parafianom. Uważali, że
powinien wy nająć pokój gdzie indziej lub przenieść się na plebanię.
Ty mczasem dziwne rzeczy działy się niemal bez przerwy ... Rzeczy tak śmieszne, jak i przerażające. Tuzin jaj,
60
przeznaczony ch do sprzedaży na kiermaszu, znaleziono rozbity na podłodze w kuchni. Nowa sukienka Lucii została podarta i wrzucona do szafy w pokoju gościnny m. Lucia przy jęła to ze spokojem, najwy raźniej nie przepadała za ową
sukienką. Ktoś grał na skrzy pcach, koły ska skrzy piała na stry szku. Od czasu do czasu kory tarze domu wy pełniał diaboliczny śmiech.
Kilka razy wszy stkie meble w pokojach na parterze zostały zepchnięte na środek. Cały dzień Lucii zajęło zaprowadzenie porządku, gdy ż Julia odmówiła pomocy — nie chciała mieć nic do czy nienia ze „zmorami". Drzwi wy jściowe,
zary glowane na noc, rankiem okazy wały się otwarte na oścież, choć Długi Alec spał z kluczami pod poduszką. Ktoś odkorko-wał
maselnicę w mleczarni i na podłogę wy lała się zbierana przez ty dzień śmietana. Pewnego ranka pościel na łóżku w pokoju gościnny m by ła pomięta i porozrzucana, jakby ktoś w ty m łóżku spał. Świnie i cielaki zostały wy puszczone z obory
i stratowały cały ogród. Ktoś spry skał atramentem świeżo wy tapetowane ściany na kory tarzu. Domownicy co chwilę znajdowali tu i ówdzie klątwy nabazgrolone na karteczkach. Na poddaszu rozlegały się tajemnicze głosy. Aż w końcu kotek
Lucii, piękny pers, którego Curtis sprowadził dla niej z Charlotte-town, został powieszony na ty lnej werandzie — biedne, drobne ciałko bezwładnie zwisało z drewnianego ornamentu.
— Wiedziałam, że to się stanie, gdy dostałam go od pana — powiedziała Lucia z gory czą. —
Cztery lata temu pani Bly the dała mi cudnego szczeniaczka. Został uduszony . Od tamtej pory nie odważy łam się przy garnąć
ót
zwierzątka. Wszy stko, co kocham, umiera lub jest niszczone. Mój biały cielaczek... mój pies... moja brzózka... a teraz kotek.
Zazwy czaj Curtis prowadził śledztwo samotnie. Długi Alec wprost oznajmił, że ma już dość uganiania się za duchami. Poddał się po latach prób wy jaśnienia zagadki. Uznał, że póki duchy nie zerwały mu dachu znad głowy, pozwoli im
mieszkać razem z nim. Raz czy dwa Curtis poprosił o pomoc pana Sheldona, który uporał się z zapaleniem oskrzeli i mógł czuwać z młody m pastorem. Lecz wtedy nie wy darzy ło się nic niezwy kłego, oprócz tego, że z kieszeni pana Sheldona
wy padł duży klucz, do złudzenia przy pominający klucz Długiego Aleca, pasujący do drzwi kuchni. Pan Sheldon pospiesznie podniósł klucz i szy bko go schował, tłumacząc, że to klucz do drzwi plebanii. Gdy doktor Bly the wrócił z kongresu, Curtis
poprosił i jego o pomoc, ale doktor stanowczo odmówił. Uznał, że duchy są jak dla niego zby t spry tne.
W końcu więc Curtis poprosił o pomoc Henry 'ego Kildare'a.
Henry z początku by ł bardzo pewny siebie.

Schwy tam tego upiora i przy biję go do drzwi stodoły , nim wstanie dzień, pastorze —
przechwalał się.
Ale Henry bardzo szy bko poddał się, uciekając w ślepej panice z domu, gdy ty lko usły szał
głos Winthropa Fielda na stry chu.

Koniec z duchami, panie Curtis... Mnie pastor przekony wać nie musi. To z pewnością by ł głos starego
62
Winthropa. Pracowałem tu przez trzy lata. To on. Niech pastor się wy nosi z tego domu jak najprędzej, choćby miał pan mieszkać w namiocie. Proszę mi wierzy ć, przeby wanie tutaj nie wy jdzie panu na zdrowie.
Powrót Henry 'ego Kildare'a do Mowbray Narrows wy wołał w wiosce poruszenie. Podobno dorobił się fortuny na wy rębie drewna w Kolumbii Bry ty jskiej i teraz do końca swy ch dni mógł ży ć jak milioner. Z pewnością lekką ręką
trwonił pieniądze. Mieszkał u kuzy na, ale sporo czasu spędzał w domu Fieldów. Lubili go. By ł postawny m, rubaszny m i serdeczny m człowiekiem, niezby t wy tworny m, ale za to w miarę przy stojny m, szczodry m i pewny m siebie. Alice
uwielbiała słuchać jego opowieści z Wy brzeża. Czuła się tak, jakby po latach uwięzienia w czterech ścianach mogła w końcu poczuć wolność, zew przy gody i niebezpieczeństwa. Lecz Henry, który stanął twarzą w twarz z ciszą, chłodem i
zagrożeniami północy , nie by ł w stanie zmierzy ć się z upiorami na farmie Fieldów. Zapewnił, że już więcej progu tego domostwa nie przestąpi.
— Pastorze, w ty m miejscu roi się od upiorów... To pewne. Anna Marsh najwy raźniej nie zaznała spokoju po śmierci. Doktor Bly the może się z tego śmiać, ale... ona zawsze by ła taka niesforna. I pewnie wy ciągnęła z zaświatów również
starego Winthropa. Niech Alec lepiej odda ten dom komuś. Komukolwiek. Jeśli oczy wiście ktoś będzie chciał tu zamieszkać. Z
pewnością ja by m nie chciał. Szkoda, że nie mogę wy wieźć stąd Alice... i Lucii. Pewnego dnia i je ktoś podusi. Jak tego kociaka...
63
Sam Curtis zaś by ł w kropce. Niemożliwe, aby który kolwiek z domowników by ł
odpowiedzialny za wszy stkie tajemnicze zdarzenia, ale też niemożliwe, by złoczy ńcą okazał
się ktoś spoza domu. Czasami czuł się tak w ty m wszy stkim pogubiony i bezradny , że niemal zaczy nał wierzy ć, iż dom rzeczy wiście jest nawiedzony . Bo jeśli nie, to ktoś robił z niego głupca..- Żadna z ty ch możliwości nie by ła dla niego do
przy jęcia. Wiadomo by ło, że o dziwny ch zdarzeniach na farmie nie należało rozmawiać z nikim z zewnątrz prócz doktora Bly the'a czy pana Sheldona. Ale z rozmów z doktorem Bly the'em nigdy nic konkretnego nie wy nikało, natomiast pan
Sheldon zazwy czaj zakopy wał się w książkach na plebanii, często do późny ch godzin nocny ch. Z kimkolwiek Curtis jednak by nie rozmawiał, czegokolwiek by nie poszukiwał lub czegokolwiek by się domy ślał, ciągle by ł w punkcie wy jścia.
Jedy ne, co udało mu się ustalić, odwołując się do historii probostwa w Epworth, to fakt, że pan Sheldon wierzy ł w duchy , a doktor Bly the, z jakiejś niewiadomej przy czy ny , traktował całą historię jako swoisty żart... Bóg raczy wiedzieć, czemu.
Curtis nabawił się bezsenności i nie mógł zasnąć nawet wtedy , gdy w domu nic się nie działo.
Stracił zapał do pracy... Popadł w obsesję. Zauważy li to zarówno doktor Bly the, jak i pan Sheldon i zgodnie doradzili, by wy najął pokój gdzie indziej. Ale Curtis wiedział, że nie mógłby tego zrobić. Zdał sobie też sprawę z tego, że by ł
zakochany w Lucii.
Dotarło to do niego pewnej nocy , gdy głośne walenie w wielkie drzwi frontowe wy rwało go z lektury . Odło-64
ży ł książkę i zszedł na dół. Drzwi by ły zamknięte, ale nie na klucz, choć z pewnością który ś z domowników zrobił to przed pójściem spać. Curtis chwy cił za klamkę, ale w ty m momencie z jadalni wy szła Lucia, niosąc niewielką lampkę.
Płakała... Nigdy wcześniej nie widział
płaczącej Lucii, choć raz czy dwa zauważy ł łzy gromadzące się w jej oczach. Włosy, splecione w gruby warkocz, spły wały po jej ramieniu. Wy glądała jak dziecko... zmęczone, smutne dziecko. I to właśnie wtedy zrozumiał, jak wiele
Lucia dla niego znaczy .

Co się stało, Lucio? — spy tał łagodnie, nieświadomy nawet tego, że po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu.

Popatrz — załkała Lucia, unosząc nieco lampę i oświetlając wejście do jadalni.
Z początku Curtis nie rozumiał, co właściwie się stało. Pomieszczenie wy dawało się istny m labiry ntem zbudowany m z... z czego właściwie? Kolorowej przędzy ! Nici splatały się ze sobą i krzy żowały, by ły zawinięte wokół mebli i rozpięte
między nimi — ktoś zawiązał je wokół
każdej nogi stołu i krzeseł. Jadalnia wy glądała jakby ktoś rozpiął w niej giganty czną pajęczy nę.

Mój kocy k — powiedziała Lucia. — Mój nowy kocy k. Wczoraj go skończy łam. Teraz jest całkowicie zniszczony... A pracowałam nad nim od Nowego Roku. Och, głupia jestem, że tak się ty m przejmuję... W końcu działy się już gorsze
rzeczy . Ale mam tak mało czasu na wszelkie robótki. Któż mógłby by ć tak okrutny ! Kto mnie tak nienawidzi? Jaki duch miałby ochotę zrobić coś takiego?
66
Wy rwała swoją dłoń z uścisku Curtisa i pobiegła na górę po schodach, łkając. Curtis stał w holu, oniemiały . Wiedział już, że kochał ją od samego początku, od dnia, w który m ją poznał.
Śmieszna by ła ta jego ślepota. Kochał ją... Oczy wiście, że ją kochał. Nabrał pewności, gdy zobaczy ł łzy w ty ch jej słodkich oczach. Lucia we łzach... łzach, który ch nie potrafił, nie by ł
w stanie otrzeć. Ta my śl by ła nie do zniesienia.
Alice zawołała go, gdy mijał jej drzwi. Przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka. Świeże, pachnące słody czą nocne powietrze wpadało przez otwarte okno. Widać za nim by ło blade światełko, bły szczące gdzieś za budy nkiem kościoła.

Miałam złą noc — powiedziała Alice. — Ale dzisiaj by ło nawet spokojnie, prawda? Z
wy jątkiem drzwi, oczy wiście.

Dość spokojnie, tak — odparł ponury m tonem Curtis. — Nasz duch postanowił dziś zabawić się po cichu. Prując kocy k Lucii. Panno Harper, ja już prawie odchodzę od zmy słów.

To z pewnością sprawka Julii. Przez cały wczorajszy dzień chodziła nadąsana. Lucia z jakiegoś powodu ją głośno skarciła. Oto jej zemsta.

To nie mogła by ć Julia. Pojechała na noc do domu. Zamierzam podjąć ostatnią próbę.
Pamiętam, że kiedy ś powiedziała mi pani, że miała pewien pomy sł w związku z całą tą sprawą. Co to by ło?
Alice bezradnie rozłoży ła ręce.

Powiedziałam panu również, że ów pomy sł jest zby t niesamowity , by ująć go w słowa.
Podtrzy muję swo-
je zdanie. Jeśli sam pan na to nie wpadnie, ja nie pisnę ani słówka.

My śli pani, że... że to Długi Alec?

Długi Alec? Ależ to absurdalne.
Nie skłonił Alice do mówienia, więc wrócił do swego pokoju z głową pełną sprzeczny ch my śli.

Dwóch rzeczy jestem pewien — mruknął, obserwując wschód słońca. — Dwa plus dwa równa się cztery ... I zamierzam poślubić Lucię.
Lucia, jak się okazało, miała inne zdanie w tej materii. Gdy Curtis poprosił ją o rękę, odparła, że nie ma takiej możliwości.

Ale dlaczego? Czy ty mnie nie... czy nie mogłaby ś mnie pokochać? Jestem pewien, że uczy niłby m cię szczęśliwą.
Lucia popatrzy ła na niego uważnie.

Owszem, mogłaby m... To jestem ci winna powiedzieć. Nie zaprzeczam, że mogłaby m cię pokochać. Zawsze należy mówić prawdę. Ale w obecnej sy tuacji nie mogę wy jść za mąż...
Chy ba sam rozumiesz. Nie mogę zostawić Aleca i Alice.

Alice mogłaby przeprowadzić się razem z nami. Z przy jemnością gościłby m taką kobietę w moim domu. Stanowiłaby dla mnie źródło nieustannej inspiracji.
By ć może nie by ła to zby tnio taktowna wy powiedź w towarzy stwie kobiety , do której Curtis się umizgiwał.

Nie. Takie rozwiązanie nie by łoby uczciwe względem ciebie. Nie wiesz o wszy stkim...
Curtis błagał, próbował dy skutować z Lucią, ale nie przy niosło to rezultatu. Gdy poszedł
wy żalić się do pani
7
Bly the, ta przy pomniała mu, że w ży łach Lucii pły nie krew rodu Fieldów.

I pomy śleć, że to wszy stko przeze mnie — rzekła gorzko Alice.

Tu nie ty lko chodzi o panią... Naprawdę bardzo chciałby m, żeby zamieszkała pani z nami. Ale nie, tu chodzi również o Aleca... I te piekielne upiory .

Ciii, bo jeszcze usły szą pana diakon Kirk lub pan Sheldon — zażartowała Alice. —
Uznaliby, że pastorowi nie przy stoi uży wać słowa „piekielny " poza murami kościoła. Przy kro mi, panie Burns... Przy kro mi z powodu pana, a jeszcze bardziej z powodu Lucii. Obawiam się, że ona nie zmieni zdania. My, Fieldowie,
potrafimy by ć uparci. Jedy na nadzieja w ty m, że uda się panu przepędzić stąd tego ducha.
Wy dawało się jednak, że to zadanie niemożliwe. Curtis musiał przełknąć gory cz porażki.
Ty mczasem nastąpiły dwa ty godnie księży cowy ch, spokojny ch nocy . Pan Sheldon ponownie wy jechał. Gdy zaś noce stały się bezksięży cowe, duch znowu dał znać o sobie.
Ty m razem to Curtis stał się celem ataków upiora. Gdy zamierzał położy ć się do łóżka, za każdy m razem znajdował swoją pościel mokrą lub wy brudzoną. Dwukrotnie, gdy w niedzielę chciał założy ć sutannę przed mszą, odkry ł, że ktoś
oderwał wszy stkie guziki. Kazanie na uroczy stą mszę z okazji jego rocznego już poby tu w Mowbray Narrows, które przy gotowy wał
z taką pieczołowitością, znikło z jego biurka w sobotni wieczór — nie zdąży ł się go nawet nauczy ć na pamięć. W efekcie następnego dnia nie popisał się przed tłumem zgroma-
¿kP
dzony m w kościele. Jako że by ł jeszcze młody , trudno by ło mu to znieść.

Lepiej niech się pan wy prowadzi, panie Burns

doradzała Alice. — Mówię to wbrew sobie, bo bardzo będę za panem tęsknić.
Bardziej, niż słowa są w stanie to opisać. Ale musi pan stąd odejść. Tak twierdzi pan Sheldon, a i doktor Bly the uważa, że to pańska jedy na szansa. Nie jest pan tak opanowany jak Lucia ani tak uparty jak Alec. Nie ma pan nawet takiej
wiary w zamknięte drzwi jak ja. Duchy nie dadzą panu spokoju, skoro uwzięły się na pana. Niech pan pamięta, że Lucię prześladowały przez lata.

Nie mogę odejść i zostawić jej z ty m wszy stkim

upierał się Curtis.

Wierzę, że jest pan równie wy trwały jak sami Fiel-dowie — odrzekła Alice z blady m uśmiechem. — Ale cóż pan tu zdziała? Naprawdę zdaje mi się, że miałby pan większe szanse u Lucii, gdy by pan się wy prowadził. Dopiero wtedy
zrozumiałaby , ile pan dla niej znaczy . O
ile znaczy pan dla niej cokolwiek.

Czasem my ślę, że nie znaczę dla niej nic — powiedział przy gnębiony Curtis.

Och, sama nie wiem. Sły szałam, że pani Bly the mówiła, że...

By łoby wspaniale, gdy by pani Bly the pilnowała swoich spraw — przerwał nagle rozgniewany Curtis.

Cóż, to nigdy nie nastąpi. Taki ma charakter. Ale lepiej nie będę rozpowiadać plotek.
Wy daje się, że jestem jedy ną osobą w Mowbray Narrows i Glen St. Mary , która nie przepada za panią Bly the. I resztą rodzinki ze
49
Złotego Brzegu. Może to dlatego, że zewsząd wy słuchuję pochwał na ich temat. To czasem przy nosi odwrotny skutek, nieprawdaż, panie Burns?

Tak, bardzo często. Lecz w przy padku Lucii...

Och, wiem, że pała pan do niej głębokim uczuciem. Ale proszę nie oczekiwać, że Lucia pokocha pana tak bardzo, jak pan kocha ją. Fieldowie tacy nie są. To raczej oziębli ludzie, rozumie pan? Tu pani Bly the ma absolutną rację. Z kolei
doktor Bly the powiedział
kiedy ś, że w Długim Alecu jest ty le uczuć, co w rzepie. A może doktor nigdy tak nie powiedział... Wie pan, jak to jest z plotkami. Proszę spojrzeć na Aleca... Podoba mu się Edna Pollock, chciałby się z nią ożenić... Ale nie traci z tego
powodu ani głowy , ani apety tu.

Rozsądny człowiek!

O, teraz pan brzmi jak doktor Bly the. Lucia jest taka jak Alec. By łaby wspaniałą żoną dla pana. Pani Bly the powtarza to, odkąd się pan tu zjawił. Lucia by łaby wierna i oddana...
Już ja o ty m mogę zaświadczy ć, czy ż nie? Ale serce jej nie pęknie, jeśli nie będzie w stanie wy jść za pana.
Curtis spochmurniał.

Nie lubi pan wy słuchiwać takich rzeczy ... Pan chciałby by ć kochany miłością romanty czną i pełną pasji. Ale taka jest prawda. Zresztą, podobno nawet doktor Bly the nie by ł
pierwszy m wy brankiem pani Bly the. Choć są teraz bardzo szczęśliwi. Od czasu do czasu jedy nie... Ach, znowu zaczy nam plotkować. W każdy m razie to, co powiedziałam o Fieldach, jest prawdą. Może nie powinnam tego mówić, są dla
mnie 60
tacy dobrzy . Wiem jednak, że panu mogę zaufać, panie Curtis.
Czasami Curtis by ł bliski przy znania Alice racji w kwestii charakteru Lucii. On należał do energiczny ch ludzi, Lucia natomiast wy dawała się zby t stateczna, zby t wy cofana. Ale sama my śl o ty m, że mógłby z niej zrezy gnować, by ła dla
niego torturą.
„Ona jest jak piękna czerwona róża, pozostająca poza zasięgiem. Muszę do niej się zbliży ć", pomy ślał.
Nie wy obrażał sobie przeprowadzki do innego miejsca, choć zdecy dowanie doradzali mu to zarówno pan Sheldon, jak i doktor Bly the. Gdy by zamieszkał w inny m domu, zby t rzadko widy wałby Lucię. Ona z pewnością zaczęłaby go
unikać. Już i tak cała okolica aż wrzała od plotek, a pan Sheldon przy każdej nadarzającej się okazji wy rażał swoją dezaprobatę. Curtis postanowił jednak ignorować uwagi staruszka, podchodził do niego z coraz większy m dy stansem. Wiedział, że
pan Sheldon nigdy nie popierał pomy słu zamieszkania młodego pastora w domu Fieldów.
Pewnej nocy , po powrocie ze spotkania w odległej części parafii, Curtis przez długi czas stał
przy oknie w swoim pokoju. Na biurku leżała książka, o którą dbał bardziej niż o jakikolwiek inny przedmiot w swoim doby tku. Książkę tę podarowała mu nieży jąca już matka. Teraz połowa stron została wy darta, a samą książkę ktoś polał
atramentem. Rozsadzały go gniew i bezradność. Czuł się jak człowiek, na którego spadają ciosy niewidzialnego wroga.
Z każdy m dniem sy tuacja robiła się coraz gorsza. Może rzeczy wiście powinien się wy prowadzić...

To pana zabija, panie Burns — powiedział mu nie tak dawno temu doktor Bly the.
Zdawało się, jakby wszy scy zawiązali spisek, by przepędzić go z farmy Fieldów. Ale on nie chciał się poddać. Lucia nic do niego nie czuła, wbrew zapewnieniom pani Bly the... Unikała go. Od kilku dni nie by ł w stanie zamienić z nią
choćby kilku słów, z wy jątkiem przelotny ch rozmów przy stole w czasie posiłków. Długi Alec powiedział mu coś, z czego Curtis wy wnioskował, że oboje chcieli, by młody pastor opuścił ich dom.

Tak by łoby dla niej łatwiej, zdaje mi się — powiedział Długi Alec. — Strasznie się ty m wszy stkim zamartwia.
Cóż, skoro i ona chciała się go pozby ć! Curtis stał się przesadnie drażliwy . Doktor Bly the kilka dni wcześniej powiedział mu:

Niech pan ją po prostu zabierze z tego domu. Wszy stko wtedy wróci do porządku.
Gdy by ty lko doktor wiedział, co tam się naprawdę działo! On nawet nie przy jmował do wiadomości relacji Alice.
Curtis czuł, że jest nieudacznikiem. Jego kazania by ły coraz pły tsze, pozbawione wigoru...
Pan Sheldon zwrócił mu na to uwagę, zresztą on sam to wy czuwał... Coraz mniej interesowała go praca. Doktor Bly the mówił mu o ty m wprost. Curtis żałował, że w ogóle przy by ł do Mowbray Narrows.
Wy chy lił się przez okno, by pooddy chać zapachem lata. Noc by ła dość upiorna. Sy lwetki drzew przy bierały dziwaczne, przeraźliwe kształty w mroku. Księży c skry wał się za chmurami. Chłodne, pełne zapachów powietrze docierało do
nozdrzy Curtisa od strony ogrodu. Drogą przejechał samochód... samochód ze Złotego Brzegu. Najwy raźniej doktor Bly the został wezwany do któregoś z pacjentów. Ależ ten doktor miał ży cie! Gorsze niż pastor. Nigdy nie mógł by ć pewny m,
czy spokojnie prześpi noc. A jednak doktor Bly the wy dawał się szczęśliwy m człowiekiem, a jego żonę wprost ubóstwiano w Glen St. Mary .
Często zjawiali się na mszy w kościele w Mowbray Narrows. Prawdopodobnie ze względu na sy mpatię do Curtisa, bo w końcu by li prezbiterianami.
Curtis poczuł ulgę. Nieco poprawił mu się nastrój. Na pewno znajdzie się jakieś wy jście z tej sy tuacji. Pomimo historii probostwa w Epworth, Curtis nie wierzy ł w manifestacje sił
nadprzy rodzony ch. By ł młody ... Świat by ł dobry , bo ży ły na nim kobiety takie jak Lucia i Alice. Nie podda się jeszcze. Upiór w końcu popełni błąd i wtedy zostanie schwy tany .
Wtem księży c wy chy lił się spomiędzy chmur. Curtis mógł teraz spojrzeć w przeciwległe okno i zajrzeć do pokoju gościnnego, którego kotary nie by ły zasłonięte. Widział jego wnętrze całkiem wy raźnie w księży cowy m blasku. W lustrze,
wiszący m na ścianie tuż obok okna, ujrzał twarz, jasną, ostro zary sowaną w otaczający m ją mroku. Postać patrzy ła na niego...
Widział ją jedy nie przez chwilę, nim chmury znowu pochłonęły księży c, ale udało mu się ją rozpoznać. To by ła twarz Lucii!
Z początku wiele o ty m zdarzeniu nie my ślał. Pewnie usły szała jakiś hałas i udała się do pokoju gościnnego, by zbadać sprawę.
6S
Ale gdy następnego dnia przy śniadaniu zapy tał ją, co takiego zaniepokoiło ją w nocy , spojrzała na niego z zimną obojętnością.

Zeszłej nocy nic się nie działo — rzekła.

Ale widziałem cię w oknie pokoju gościnnego — wy jaśnił.

Zeszłej nocy nawet nie zbliżałam się do pokoju gościnnego — odparła chłodno. —
Poszłam spać dość wcześnie... By łam bardzo zmęczona... To by ł jeden z ty ch dni, gdy Alice odczuwała bóle. Przespałam spokojnie całą noc.
To powiedziawszy, wstała i wy szła z jadalni. Nie wróciła już ani nie nawiązy wała więcej do tej rozmowy. Lecz dlaczego skłamała? „Kłamstwo" to mocne słowo, ale Curtis wolał nazwać rzecz po imieniu. Przecież widział Lucię na własne
oczy. Owszem, trwało to ledwo chwilę, w dodatku chodziło o odbicie w lustrze, oświetlone światłem księży ca, ale wiedział, że się nie pomy lił. To by ła twarz Lucii. A ona go okłamała! Oczy wiście to, co Lucia robiła w tamty m pokoju, nie by ło
jego sprawą. Ale kłamstwo to kłamstwo. Czy żby lunaty kowała? Nie, z pewnością ktoś wcześniej by go o ty m uprzedził. Sądził, że o Fieldach wie już wszy stko...
Curtis postanowił wy prowadzić się od Długiego Ale-ca. Zamieszka w pokoju na stacji, co będzie niezby t wy godne, ale nie widział innego rozwiązania. Serce mu pękało. Nie chciał już wiedzieć, kim naprawdę by ł duch na farmie Fieldów.
Bał się poznać prawdę... Obawiał się zresztą, że tę prawdę już znał, ale tajemnicą pozostawały moty wy i sposoby działania
„ducha".
Lucia pobladła, gdy oznajmił jej swoją decy zję, ale nie odezwała się słowem. Długi Alec, jak to on, zgodził się, że to najlepsze wy jście w obecnej sy tuacji. Zdziwił się, gdy Curtis prosto z mostu zapy tał go, czy jego siostra kiedy kolwiek
chodziła we śnie.

Nie — odparł ostrożnie. — O naszej rodzinie można sporo powiedzieć, ale nie ma wśród nas lunaty ków.
Alice przy jęła do wiadomości decy zję Curtisa ze łzami w oczach.

Oczy wiście, że musi się pan wy prowadzić — powiedziała. — Sy tuacja stała się dla pana nie do wy trzy mania. Podobno doktor Bly the uważa, że jeszcze trochę, a niechy bnie by pan oszalał. Ten jeden raz mogę się z nim zgodzić. Och, ale
cóż ja pocznę? Oto, pełne egoizmu, py tanie do pana.

Będę panią często odwiedzał, moja droga.

To już nie będzie to samo. Nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczy sz, Curtisie. Nie pogniewasz się, jeśli będę ci mówić po imieniu? Jesteś dla mnie jak młodszy kuzy n lub bratanek...

Będzie mi bardzo miło.

Kochany z ciebie chłopak. Powinnam by ć zadowolona, że nas opuszczasz. Ten przeklęty dom to nie miejsce dla ciebie. Kiedy się wy prowadzasz?

Za ty dzień. Po moim powrocie ze spotkania Okręgu.
Curtis spóźnił się po spotkaniu na powrotny pociąg, gdy ż... polował w księgarni na książkę, którą chciała przeczy tać Alice. Na szczęście wpadł na doktora Bly the'a, który, jak się okazało, miał rzeczoną książkę w swej bibliotece i obiecał ją
poży czy ć pannie Harper.

Sły szałem, że jednak się pan przeprowadza — powiedział doktor. — Rozsądna decy zja, moim zdaniem.

Ty le że pozostawiam nie rozwiązaną zagadkę — odparł rozgory czony Curtis.
Doktor Bly the uśmiechnął się. Curtis nigdy nie lubił tego uśmiechu.

Święci są często zby t mądrzy jak dla nas, przeciętny ch śmiertelników — rzekł doktor.
— My ślę jednak, że tajemnica kiedy ś się wy jaśni.
Curtis wrócił do domu wieczorny m pociągiem, który przy by ł do Glen St. Mary o pierwszej w nocy . Co prawda pociąg zwy kle nie zatrzy my wał się na tej stacji, ale Curtis znał osobiście konduktora, który by ł uczy nny m człowiekiem.
Z pociągu wy siadł również Henry Kildare. My ślał, że będzie jechał aż do Lowbridge — nie miał bowiem takich znajomości jak Curtis.

Nieźle jest by ć pastorem — rzekł ze śmiechem. — Stąd ty lko trzy mile do domu kuzy nki Ellen. Będę w domu szy bciutko — powiedział, gdy opuścili peron.

A może tę noc spędzi pan w domu Długiego Aleca? To znacznie bliżej —
zasugerował Curtis.

O, nie — odparł naty chmiast Heniy . — Za żadne skarby świata nie spędziłby m jeszcze jednej nocy w ty m domu. Sły szałem, że pan stamtąd ucieka. Mądra decy zja!
Curtis nie odpowiedział. Nie potrzebował towarzy stwa w drodze powrotnej, a już na pewno nie tęsknił za
6F
kompanią Henry 'ego Kildare'a. Maszerował w ponury m milczeniu, nie zważając na niekończący się potok słów Henry 'ego, który najwy raźniej znakomicie czuł się, słuchając samego siebie.
Tej nocy mocno wiało, a ciężkie chmury przesuwały się po niebie, od czasu do czasu odsłaniając bladą tarczę księży ca. Curtis czuł się wy kończony, pozbawiony nadziei, zniechęcony. Nie udało mu się rozwiązać zagadki, do której
wy jaśnienia zabrał się z taką pewnością siebie. Poniósł porażkę, bo nie zdoby ł serca Lucii... ani jej nie uratował.

Tak, zamierzam się stąd wy rwać i wrócić na Wy brzeże — mówił Henry . — Nie ma sensu kręcić się wokół Mowbray Narrows dłużej. Nie zdobędę dziewczy ny , na której mi zależy .
A więc i Henry miał swoje problemy .

Przy kro mi — powiedział Curtis.

Przy kro panu! Rzeczy wiście, to przy kra sprawa. W sumie dobrze, że rozmawiam o ty m z panem, pastorze. Wy daje się pan by ć poczciwy m człowiekiem... I by ł pan wspaniały m przy jacielem dla Alice.

Alice! — wy krzy knął zaskoczony Curtis. — Ma pan na my śli... pannę Harper?

A jakże. Nikt inny się nigdy dla mnie nie liczy ł. Pastorze, ja całowałem ziemię, po której stąpały jej stopy. Lata temu, gdy pracowałem dla starego Winthropa Fielda, szalałem na jej punkcie. Ona o ty m nie wiedziała. Wiedziałem, że jej
nie zdobędę, rzecz jasna. By ła w końcu ary stokratką z rodu Fieldów, a ja zwy kły m najemnikiem. Ale nigdy jej nie zapomniałem... Żadna inna kobieta nie by ła w stanie zawojować mego serca. Więc kiedy się dorobiłem duży ch pieniędzy,
powiedziałem sobie: „Teraz wracam na Wy spę Księcia Edwarda i jeśłi Alice Harper jeszcze nie jest mężatką, zobaczy my, czy przy padkiem nie zechce wy jść za mnie". Bo widzi pastor, ja przez lata całe nie otrzy my wałem wieści z Mowbray
Narrows. Nie sły szałem o wy padku Alice. Sądziłem, że będzie miała męża, ale liczy łem mimo wszy stko na swoją szansę...
Pastorze, by łem wstrząśnięty , gdy zjawiłem się tu i dowiedziałem się, co jej się przy darzy ło.
A najgorsze jest to, że nadal kocham ją do nieprzy tomności. Kocham ją zby t mocno, by zakochać się w kimś inny m. Chociaż mieszka w Glen taka jedna... Ale nieważne. Skoro nie mogę mieć Alice, nie chcę żenić się z żadną inną. Choć
pani Bly the mówi, że... a, mniejsza z ty m. Ja chcę wziąć ślub. Chcę zasy pać moją wy brankę pieniędzmi. Kupić wy tworny dom na Wy brzeżu. No to mam pecha, prawda? Proszę wy baczy ć. Zapominam, że rozmawiam z pastorem, gdy
jestem w pańskim towarzy stwie. Z panem Sheldonem mi się to nie zdarza. No ale on jest święty .
Curtis przy znał, że los rzeczy wiście okazał się dla Henry 'ego mało łaskawy . Osobiście uważał
jednak, że to nieistotne, czy Alice mogła, czy też nie mogła wy jść za mąż. Ona przecież nigdy nie zainteresowałaby się kimś takim, jak ten zarozumiały , obcesowy Kildare.
Ale w głosie Henry 'ego czuć by ło prawdziwe, szczere uczucie — Curtis darzy ł sy mpatią każdego, kto by ł nieszczęśliwie zakochany .
— Co to jest? Tam, w sadzie Fieldów? — zapy tał nagle Henry przestraszony m głosem.
6$
Curtis ujrzał to w tej samej chwili. Księży c wy łonił się zza chmur i w jego jasny m blasku sad stał się widoczny niemal jak za dnia. Szczupła, lekko odziana postać stała pośród drzew.

Dobry Boże, może to upiór! — wy krzy knął Henry .
Postać nagle zaczęła uciekać. Curtis bez słowa przeskoczy ł przez ogrodzenie i ruszy ł w pogoń.
Po chwili wahania Henry ruszy ł za nim.

Żaden pastor nie pobiegnie tam, gdzie i ja nie mógłby m pobiec — mruknął.
Dogonił Curtisa w momencie, gdy ten dobiegł do rogu domu, a tajemnicza postać wpadła przez frontowe drzwi do środka.
Curtis nagle poczuł, że rozwiązanie zagadki, jeszcze przed chwilą będące w zasięgu jego rąk, znowu mu się wy my ka.
I nagle dziki podmuch wiatru pognał przez hol... Ciężkie drzwi zatrzasnęły się z hukiem, przy gważdżając mocno spódnicę uciekającej postaci.
Curtis i Henry pognali w górę po schodach, złapali za spódnicę, otworzy li drzwi i spojrzeli na stojącą po drugiej stronie kobietę.

Dobry Boże! — krzy knął Henry .

To ty ! Ty ! — powiedział Curtis groźny m tonem.
Alice Harper patrzy ła na niego, jej twarz wy krzy wiał wściekły szał.

Ty psie! — sy knęła jadowicie.

To by łaś ty ! — Curtis ledwo łapał dech. — Od samego początku... to by łaś ty ... ty diablico!
-Ty !

Spokojnie, pastorze — Henry Kildare łagodnie zamknął drzwi. — Proszę pamiętać, że zwraca się pan do damy .

Do da...?!

Damy — powtórzy ł stanowczo Henry . — Nie róbmy tu zby t wielkiego przedstawienia. Nie chcemy niepokoić reszty domowników. Chodźmy do salonu i porozmawiajmy spokojnie.
Curtis usłuchał bez słowa. By ł tak zaskoczony , że prawdopodobnie wy konałby każde polecenie Henry 'ego. Kildare ruszy ł za nim, trzy mając dłoń na ramieniu Alice i zamknął za sobą drzwi.
Alice stanęła przed nimi, patrząc na mężczy zn wy zy wająco. Przez głowę Curtisa przebiegały teraz setki my śli, ale jedno wy dało mu się uderzające: jak bardzo Alice przy pominała teraz Lucię! W świetle dnia różna karnacja skóry
sprawiała, że wszelkie wspólne cechy stawały się mniej widoczne. Lecz w księży cowej poświacie podobieństwo od razu rzucało się w oczy .
Curtis by ł wstrząśnięty do głębi, zupełnie zaskoczy ł go obrót wy padków. Próbował coś powiedzieć, ale uprzedził go Henry Kildare.

Pastorze, lepiej ja się ty m zajmę. Pan przeży ł lekki szok.
Lekki szok!

Proszę sobie usiąść — powiedział Henry łagodny m tonem. — Alice, ty usiądź w fotelu bujany m.
Oboje by li posłuszni. Kildare nagle zmienił się w spokojnego, ale chary zmaty cznego człowieka, któremu lepiej się by ło nie sprzeciwiać.
70

Proszę, o, tutaj, droga Alice. — Przesunął fotel bujany z rogu pokoju i delikatnie umieścił ją w nim.
Siedziała, wpatrując się w nich — piękna kobieta, oświetlona blaskiem księży ca.
Bladoniebieski jedwab szlafroka układał się wspaniale na jej szczupłej sy lwetce.
Curtis my ślał, że to jakiś koszmarny sen. Najgorszy koszmar, jaki do tej pory śnił. Bo to musiał by ć koszmar. To nie mogło dziać się naprawdę.
Henry usiadł na sofie i pochy lił się ku nim.

A teraz, droga Alice, powiedz nam o wszy stkim. Bo wiesz, że musisz to uczy nić.
Zobaczy my , co da się zrobić. Gra skończona, i ty dobrze o ty m wiesz. Nie jesteśmy w stanie utrzy mać tego w tajemnicy .

Och, wiem. Ale na szczęście pięć cudowny ch lat należało do mnie. Nic i nikt mnie tego nie pozbawi. Och, rządziłam nimi wszy stkimi... Z mojego „łoża boleści". Rządziłam nimi. Pociągałam za sznurki, a oni tańczy li, jak im zagrałam.
Moje kukiełki! Ciemna Lucia i wszy stkowiedzący Alec... I ten zakochany po uszy chłoptaś, o tutaj! Nabrałam wszy stkich, z wy jątkiem Bly the'ów. Wiedziałam, że coś podejrzewali, ale nie mogli tego udowodnić. Nie odważy li się nawet
wy powiedzieć ty ch podejrzeń na głos.

Owszem, musiałaś nieźle się bawić — zgodził się Henry . — Ale dlaczego, Alice?
Dlaczego?

Miałam już dość traktowania mnie z góry , wiecznego pouczania i strofowania —
rzekła z gory czą Alice. — Tak właśnie wy glądała moja młodość. Akurat ty wiesz o ty m doskonale, Henry .

Owszem, co nieco o ty m wiem — potwierdził Henry .

By łam po prostu ubogą krewną — mówiła Alice.

Gdy przy jeżdżali do nich goście, musiałam nieraz czekać i jeść kolację dopiero, jak pozostali już skończy li.

Ale ty lko wtedy , gdy brakowało miejsc przy stole

wtrącił Henry .

Nieprawda! To dlatego, że nie by łam godna, by spędzać z nimi czas podczas posiłków. By łam odpowiednia do nakry wania do stołu. I do gotowania. Nienawidziłam ich wszy stkich. Ale Lucii najbardziej.

Ale dlaczego? Uważam, że Lucia by ła dla ciebie zawsze ujmująco miła.

Bzdury ! To ona by ła najbardziej kochana. Jej ojciec nie pozwalał, by włos spadł jej z głowy . Ja musiałam spać w ciemny m, zagracony m pokoiku na ty łach domu. Ona miała słoneczny buduar z widokiem. By ła młodsza o cztery lata ode
mnie, a jednak uważała się za lepszą we wszy stkim.

Ejże, nie wy my śliłaś sobie aby tego? — zapy tał łagodnie Henry .

Nie, nie wy my śliłam! Czy gdy ją zapraszano do Złotego Brzegu, by łam proszona i ja?

Ale mieszkańcy Złotego Brzegu my śleli, że ich nienawidzisz.

I owszem. Lucia została posłana do szkoły . Natomiast o mojej edukacji nikt nie pomy ślał. Ty mczasem jestem o wiele spry tniejsza od niej.

Może i spry tniejsza — zgodził się Henry , stawiając nacisk na ostatnie słowo. — Ale nauczy ciele skarży li się zawsze, że nie lubiłaś się uczy ć.
72
Curtis czuł, że nie powinien pozwolić Alice mówić takich rzeczy o Lucii, ale miał wrażenie, jakby sparaliżowała go jakaś niewidzialna siła. To musiał by ć sen... Koszmar... To nie mogło dziać się naprawdę.

Wuj Winthrop zawsze by ł wobec mnie sarkasty czny . Pamiętam jego docinki...
Wszy stkie. A ty , Henry ?

Owszem. Staruszek taki już by ł. Równie złośliwy wobec wszy stkich. Ale nie miał nic złego na my śli. Choć rzeczy wiście uważałem, że wuj mógłby by ć dla ciebie milszy . Z kolei o twojej ciotce nie możesz chy ba powiedzieć złego słowa.

Raz uderzy ła mnie przy inny ch.

Owszem, ale to dlatego, że jej py skowałaś.

Od tamtego czasu nienawidziłam jej — powiedziała Alice, ignorując Henry 'ego. —
Słowem się do niej nie odezwałam przez dziesięć ty godni. A ona nawet tego nie zauważy ła.
Pewnego dnia, gdy miałam dziewiętnaście lat, powiedziała: „W twoim wieku by łam już mężatką".

To samo powiedziała Nan Bly the.

A czy ja to by ła wina, że nie wy szłam za mąż? — dopy ty wała Alice, która najwy raźniej postanowiła nie sły szeć tego, co mówi Henry .

Sprawiałaś wrażenie takiej, co to nie lubi przeby wać w towarzy stwie rówieśników —
odparował.

Bo nie by łam tak dobrze ubrana jak oni. Wiedziałam, że z tego powodu patrzy li na mnie z góry .

Nonsens! To ty lko wy my sł twojej wy obraźni.

Laura Gregor powiedziała mi kiedy ś, że wy glądam, jakby m pochodziła z sierocińca!
— wy buchła Alice, cała się trzęsąc. — Gdy by m miała takie sukienki jak Lucia, Roy Major na pewno zwróciłby na mnie uwagę.
73

Przy pominam sobie, że córki Carmanów również nosiły wtedy stare, bawełniane sukienki w kratę — zauważy ł Henry .

Wy glądałam nędznie, by łam zaniedbana... Nie chciał pokazy wać się w moim towarzy stwie. A ja... ja by łam w nim zakochana. Zrobiłaby m wszy stko, by go zdoby ć.

Pamiętam, jak by łem o niego zazdrosny rzekł Henry . — Ty mczasem nie by ło powodu.
On szalał na punkcie Amy Carr... i tuzina inny ch dziewcząt. Jakimi głupcami by wają młodzi ludzie!
Ty mczasem Alice mówiła dalej, jakby w ogóle nie sły szała słów Henry 'ego:

Kiedy Marian Lister powiedziała mi, że ona i Roy zamierzają się pobrać, i poprosiła mnie, by m została jej druhną, my ślałam, że ją zabiję. Zrobiła to specjalnie, by mnie zranić.

Kolejny wy my sł. Marian nie miała inny ch koleżanek. Poza ty m, jeśli tak się poczułaś, to czemu nie odmówiłaś?

Bo nie chciałam jej dać powodów do saty sfakcji, do poczucia, że jest lepsza ode mnie.
W dniu ich ślubu moje serce nieomal pękło. Modliłam się, by Bóg zesłał mi szansę zemsty za wszy stkie moje cierpienia.

Biedactwo — powiedział Henry z żalem. Curtis zaś czuł narastające w nim obrzy dzenie.

Tak wy glądało moje ży cie przez dwadzieścia lat. A potem spadłam z dachu. Na początku rzeczy wiście by łam sparaliżowana. Przez miesiące nie mogłam się ruszy ć. Ale potem odkry łam, że wracam do zdrowia. Udawałam jednak, że nic
się nie zmienia. Wpadłam na
74
pewien pomy sł. Znalazłam sposób, by ukarać ich, by nimi rządzić. Och, jakże się śmiałam, gdy to wszy stko sobie obmy śliłam!
Alice roześmiała się. Curtis zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie sły szał jej śmiechu.
By ło w ty m chichocie coś nieprzy jemnego, coś, co kojarzy ło mu się z upiorny m śmiechem podczas „nawiedzony ch" nocy. Z drugiej jednak strony chichot ten brzmiał odrobinkę jak śmiech Lucii. Trudno mu by ło pogodzić się z ty m
podobieństwem.

Mój plan się powiódł. Obawiałam się ty lko, że nie uda mi się zmy lić lekarzy. Ale to okazało się proste... Bardzo proste. W ży ciu by m nie uwierzy ła, że tak łatwo jest wy prowadzić w pole ty lu inteligentny ch, wy kształcony ch ludzi. Jakże ja
się śmiałam w duchu, gdy pochy lali się nade mną z poważny mi minami! Nigdy się nie skarży łam, zachowy wałam się jak święta, jak bohaterka. Wuj Winthrop zwołał kilku specjalistów. W
końcu musiał wy dać trochę pieniędzy na swoją znienawidzoną siostrzenicę. Podobną sumę wy dałby , wy sy łając mnie do Queen's Academy . Łatwo by ło nabrać ty ch konowałów.
Wszy stkich, z wy jątkiem doktora Bly the'a. Czułam, że to właśnie on — zwy kły , miejscowy lekarz w towarzy stwie wszy stkich ty ch sław z Nowego Jorku i Montrealu — coś podejrzewa.
Tak by ło rzeczy wiście. Dlatego powiedziałam: „Koniec z lekarzami".
Cały dom stawał na głowie, by mi usługiwać. Och, jakże ja się pławiłam w tej władzy , jaką miałam nad nimi. Służy li mi — osobie, której nigdy nie szanowali. Nigdy się dla nich nie liczy łam.

Dla mnie by łaś najważniejsza — rzekł Henry .


Doprawdy ? W takim razie świetnie to ukry wałeś.

Przy puszczam, że nawet nie pomy ślałaby ś o ty m, że zwy kły najemny chłopak mógłby się zakochać w przedstawicielce rodu Fieldów.

Szkoda, że wuj Winthrop o niczy m nie wiedział. Zdarłby z ciebie skórę!

My ślę, że by mu się to nie udało. Walczy łby m, tak jak potrafię walczy ć teraz. Choć z pewnością mógłby mnie zwolnić. A ja nie zniósłby m sy tuacji, w której nie mógłby m ciebie widy wać na co dzień.

No proszę, najwy raźniej by łam istotniejsza, niż mi się wy dawało — odparła z sarkazmem Alice. — Szkoda, że mi o wszy stkim nie powiedziałeś. By ć może cudownie by m ozdrowiała i wy szła za ciebie. By ich upokorzy ć. Tak czy siak, to
ja stałam się najważniejszą osobą w domu. Lucia rzuciła swoją pracę, by mi usługiwać. Uznała to za swój „obowiązek".
Lucia zawsze brała wszy stko zby t poważnie.
Curtis chciał zerwać się z miejsca, ale Henry powstrzy mał go gestem ręki. Alice posłała mu nienawistne spojrzenie.

Ludzie mawiali, że mam anielską cierpliwość. Zaczęli mnie nazy wać aniołem Mowbray Narrows. Choć doktor Bly the nigdy się do ty ch zachwy tów nie przy łączy ł. Raz nie odezwałam się słowem przez cztery dni. Wszy scy domownicy
by li przerażeni. Zmusiłam Lucię, by każdego wieczoru przez pół godziny masowała mi kark i plecy . To by ło dla niej świetne ćwiczenie, a dla mnie — zabawa. Czasami udawałam, że cierpię straszliwe katusze.
Prosiłam o zgaszenie świateł w pokoju,
76
jęczałam przeraźliwie godzinami. Miewałam te ataki za każdy m razem, gdy uznawałam, że Lucii przy da się odrobina dy scy pliny .
A potem odkry łam, że Alec chce się ożenić z Edną Pollock.

Czemu miałaby ś się temu sprzeciwiać?

Jak to czemu! To nie pasowało do mego planu. Gdy by doszło do ślubu, Lucia mogłaby opuścić dom, a Edna Pollock z pewnością nie usługiwałaby mi tak przy kładnie. Poza ty m dziewczy na Pollocków nie by ła odpowiednią partią dla
Fielda. Tak się składa, że i ja jestem dumna, jak na Fielda przy stało, drogi panie Burns. I wtedy właśnie wpadłam na pomy sł z duchami.

A więc dochodzimy do interesującej części — rzekł Henry . — Jakim cudem udało ci się zorganizować te wszy stkie psikusy , skoro leżałaś w łóżku, zamknięta w pokoju?

W moim pokoju jest szafa, jej ty lna ścianka nie jest zabezpieczona. To po prostu zwy kła deska oddzielająca szafę od alkowy, w której znajdują się schodki prowadzące na poddasze. Gdy by łam dzieckiem, odkry łam, że łatwo przesunąć
ową deskę, nie robiąc hałasu.
To by ł mój sekret... Lubiłam wiedzieć o czy mś, o czy m reszta Fieldów nie miała pojęcia.

Kto by pomy ślał... — mruknął Henry , jakby podziwiał Alice za to, że potrafiła dochować tajemnicy .

Z łatwością mogłam wy my kać się z pokoju tamty m przejściem. Nikt nie mógł mnie podejrzewać, bo w końcu drzwi miałam co noc zamy kane na klucz.
77
Curtis poczuł, że robi mu się niedobrze. Jak łatwo dali z siebie zrobić głupców!

Ale jak udawało ci się wy dostać z poddasza? — spy tał Henry . — Jest przecież stamtąd ty lko jedna droga na dół.
,

Czy nie mówiłam już, że ludzie łatwo dają się wy wieść w pole? Tak, nawet przenikliwy doktor Bly the.

Doktora Bly the'a do tego nie mieszajmy . Po prostu odpowiedz na moje py tania.

Na poddaszu znajduje się duży kufer, który powinien by ć po brzegi wy pchany kołdrami. Stara babka Field zostawiła mi je w spadku, więc nikt się nimi nie interesował. W
rzeczy wistości w kufrze zostało na ty le miejsca, że mogłam bez problemu się w nim schować.
Nikt nie mógł wejść po schodkach na stry ch nie zauważony przeze mnie. Dwa stopnie na schodach skrzy pią.

Nadal skrzy pią? Pamiętam, że skrzy piały już za moich czasów. W końcu spałem na poddaszu.

Ja nigdy nie stąpałam po ty ch skrzy piący ch stopniach. Gdy sły szałam, że ktoś wchodzi na stry ch, wskakiwałam do kufra, zamy kałam wieko i nasuwałam jedną z ty ch gruby ch, wełniany ch kołder na głowę. Całe tabuny osób otwierały
kufer, zaglądały do środka —
widzieli jedy nie kołdry i zamy kali kufer. Doktor Bly the popełnił ten błąd co najmniej kilka razy . Podobnie nasz drogi pan Burns, nieprawdaż?

Owszem — potwierdził udręczony Curtis.

Robiłam wtedy wszy stko, by nie wy buchnąć śmiechem! Och, jakimi oni wszy scy by li głupcami! Ale ja by łam spry tna. Tego mi nie odmówicie.
7c?
Curtis poczuł, że robi mu się niedobrze. Jak łatwo dali z siebie zrobić głupców!

Ale jak udawało ci się wy dostać z poddasza? — spy tał Henry . — Jest przecież stamtąd ty lko jedna droga na dół.
t

Czy nie mówiłam już, że ludzie łatwo dają się wy wieść w pole? Tak, nawet przenikliwy doktor Bly the.

Doktora Bly the'a do tego nie mieszajmy . Po prostu odpowiedz na moje py tania.

Na poddaszu znajduje się duży kufer, który powinien by ć po brzegi wy pchany kołdrami. Stara babka Field zostawiła mi je w spadku, więc nikt się nimi nie interesował. W
rzeczy wistości w kufrze zostało na ty le miejsca, że mogłam bez problemu się w nim schować.
Nikt nie mógł wejść po schodkach na stry ch nie zauważony przeze mnie. Dwa stopnie na schodach skrzy pią.

Nadal skrzy pią? Pamiętam, że skrzy piały już za moich czasów. W końcu spałem na poddaszu.

Ja nigdy nie stąpałam po ty ch skrzy piący ch stopniach. Gdy sły szałam, że ktoś wchodzi na stry ch, wskakiwałam do kufra, zamy kałam wieko i nasuwałam jedną z ty ch gruby ch, wełniany ch kołder na głowę. Całe tabuny osób otwierały
kufer, zaglądały do środka —
widzieli jedy nie kołdry i zamy kali kufer. Doktor Bly the popełnił ten błąd co najmniej kilka razy . Podobnie nasz drogi pan Burns, nieprawdaż?

Owszem — potwierdził udręczony Curtis.

Robiłam wtedy wszy stko, by nie wy buchnąć śmiechem! Och, jakimi oni wszy scy by li głupcami! Ale ja by łam spry tna. Tego mi nie odmówicie.
7cP
Curtis poczuł, że robi mu się niedobrze. Jak łatwo dali z siebie zrobić głupców!

Ale jak udawało ci się wy dostać z poddasza? — spy tał Heniy . — Jest przecież stamtąd ty lko jedna droga na dół.

Czy nie mówiłam już, że ludzie łatwo dają się wy wieść w pole? Tak, nawet przenikliwy doktor Bly the.

Doktora Bly the'a do tego nie mieszajmy . Po prostu odpowiedz na moje py tania. »

Na poddaszu znajduje się duży kufer, który powinien by ć po brzegi wy pchany kołdrami. Stara babka Field zostawiła mi je w spadku, więc nikt się nimi nie interesował. W
rzeczy wistości w kufrze zostało na ty le miejsca, że mogłam bez problemu się w nim schować.
Nikt nie mógł wejść po schodkach na stry ch nie zauważony przeze mnie. Dwa stopnie na schodach skrzy pią.

Nadal skrzy pią? Pamiętam, że skrzy piały już za moich czasów. W końcu spałem na poddaszu.

Ja nigdy nie stąpałam po ty ch skrzy piący ch stopniach. Gdy sły szałam, że ktoś wchodzi na stry ch, wskakiwałam do kufra, zamy kałam wieko i nasuwałam jedną z ty ch gruby ch, wełniany ch kołder na głowę. Całe tabuny osób otwierały
kufer, zaglądały do środka —
widzieli jedy nie kołdry i zamy kali kufer. Doktor Bly the popełnił ten błąd co najmniej kilka razy . Podobnie nasz drogi pan Burns, nieprawdaż?

Owszem — potwierdził udręczony Curtis.

Robiłam wtedy wszy stko, by nie wy buchnąć śmiechem! Och, jakimi oni wszy scy by li głupcami! Ale ja by łam spry tna. Tego mi nie odmówicie.
7cP
Curtis poczuł, że robi mu się niedobrze. Jak łatwo dali z siebie zrobić głupców!

Ale jak udawało ci się wy dostać z poddasza? — spy tał Henry . — Jest przecież stamtąd ty lko jedna droga na dół.

Czy nie mówiłam już, że ludzie łatwo dają się wy wieść w pole? Tak, nawet przenikliwy doktor Bly the.

Doktora Bly the'a do tego nie mieszajmy . Po prostu odpowiedz na moje py tania. >

Na poddaszu znajduje się duży kufer, który powinien by ć po brzegi wy pchany kołdrami. Stara babka Field zostawiła mi je w spadku, więc nikt się nimi nie interesował. W
rzeczy wistości w kufrze zostało na ty le miejsca, że mogłam bez problemu się w nim schować.
Nikt nie mógł wejść po schodkach na stry ch nie zauważony przeze mnie. Dwa stopnie na schodach skrzy pią.

Nadal skrzy pią? Pamiętam, że skrzy piały już za moich czasów. W końcu spałem na poddaszu.

Ja nigdy nie stąpałam po ty ch skrzy piący ch stopniach. Gdy sły szałam, że ktoś wchodzi na stry ch, wskakiwałam do kufra, zamy kałam wieko i nasuwałam jedną z ty ch gruby ch, wełniany ch kołder na głowę. Całe tabuny osób otwierały
kufer, zaglądały do środka —
widzieli jedy nie kołdry i zamy kali kufer. Doktor Bly the popełnił ten błąd co najmniej kilka razy . Podobnie nasz drogi pan Burns, nieprawdaż?

Owszem — potwierdził udręczony Curtis.

Robiłam wtedy wszy stko, by nie wy buchnąć śmiechem! Och, jakimi oni wszy scy by li głupcami! Aleja by łam spry tna. Tego mi nie odmówicie.
7

Może nawet odrobinę zby t spry tna — rzekł Henry .

By łam również świetną aktorką. W dzieciństwie marzy łam o wy stępach na scenie.
Pewnie dopięłaby m swego. Ale sami wiecie, co metody ści my śleli wtedy o aktorstwie. Ba, może nadal tak my ślą. Przy puszczam, że pan Burns mógłby wy powiedzieć się na ten temat...
Choć najwy raźniej odjęło mu mowę.

Rozumiem punkt widzenia starego Winthropa Fielda — powiedział Henry . — Ale ty zawsze by łaś dobrą aktorką.

Ach, czy li przy znajesz mi rację. Mogłaby m stać się wielką arty stką. Nie sądzi pan, panie Burns? Ale jak pogardliwie reagowali wszy scy na wieść o moich marzeniach! „Wy daje ci się, że masz talent aktorski, dziecko?", szy dził ze mnie
nauczy ciel w szkole. Ciekawe, co by teraz powiedział. Zabawnie by ło obserwować przerażenie ludzi, sły szący ch imitację śmiechu wuja Winthropa. Potrafię doskonale naśladować jego głos i śmiech... Podobnie jak głos Anny Marsh...
Poradziłaby m sobie z naśladowaniem każdego.

Rzeczy wiście zawsze by łaś dobra w naśladowaniu inny ch — przy znał Henry . — Ale jak udawało ci się wy woły wać skrzy pienie koły ski, skoro zabrano ją z poddasza?

Nigdy nie dotknęłam nawet tej koły ski, nawet gdy stała na poddaszu. Wy woły wałam te dźwięki poluzowaną deską w podłodze. Mogłam bez problemu poruszać nią, nie wy chodząc z kufra.

Ale czasem musiałaś liczy ć się ze spory m ry zy kiem.
Z9

Oczy wiście. To by ła część całej zabawy . Wiele razy prawie zostałam przy łapana.
Szczególnie wtedy , gdy w domu czuwał doktor Bly the. Ty lko jego tak naprawdę się bałam.
Ale nawet on nie mógł mierzy ć się ze mną. Rzadko kiedy działałam w czasie księży cowy ch nocy. Raz dla zabawy wspięłam się po drabinie i przespacerowałam się po krawędzi dachu stodoły. Ale to by ło zby t niebezpieczne. Zostałam
dostrzeżona przez kogoś, kto przechodził w pobliżu. Zazwy czaj, gdy ktoś w domu czuwał na warcie, nie robiłam nic. Ale czasem miałam ochotę ich przechy trzy ć. Zazwy czaj zjeżdżałam na dół po poręczy . Tak by ło szy bciej i ciszej.

Pamiętam, że umiałaś zjeżdżać po poręczy schodów już jako dziecko — westchnął
Henry . — By łaś szy bka jak bły skawica. Ale stary Winthrop uważał, że takie zachowanie nie przy stoi młodej damie, czy ż nie?

Lucia nigdy by czegoś takiego nie zrobiła — pry ch-nęła Alice. — Nigdy nie hałasowałam na parterze, chy ba że już kończy łam z psikusami tej nocy — konty nuowała Alice, która najwy raźniej dobrze bawiła się, wy znając prawdę. Jakże
cudownie by ło wprawiać Curtisa Burnsa w szok! Ale by ła trochę zaskoczona, że Henry Kildare przy jmował
jej zeznania z takim spokojem.

Nigdy niczego nie robiłam, nie planując wcześniej możliwej drogi ucieczki. Miałam sporo miejsc, gdzie mogłaby m się ukry ć, gdy by m nie dotarła na czas do szafy .

A co ze skrzy pcami? W jaki sposób weszłaś w ich posiadanie bez wiedzy Lucii?
<90

Och, to nie by ły skrzy pce Lucii. Nie pamiętasz ty ch swoich stary ch skrzy pek, które zostawiłeś tu, odchodząc?

Na Boga, rzeczy wiście! Zupełnie o ty m zapomniałem.

Ukry łam je za deskami w szafie. Gdy ludzie zaczęli podejrzewać Lucię, a raczej sugerować, że to mogłaby by ć ona, protestowałam z cały ch sił. Niektórzy uważali, że wręcz przesadnie. A jednak wtedy mówiłam jedy nie prawdę.
Alice znowu się roześmiała.

A ślady krwi? I klątwy ? — dopy ty wał Henry . Curtis marzy ł o ty m, by Henry przestał
zadawać py tania i już sobie poszedł.

Och, Fieldowie hodują tak wiele kur, że nie są nawet w stanie ich zliczy ć. Spisy wanie klątw kosztowało mnie trochę wy siłku. Ale znalazłam kilka efektowny ch ustępów w Biblii.
„W domu twoim nie będzie przeby wał żaden starzec". Wie pan, z którego miejsca w Biblii pochodzi ten cy tat, panie Burns? Wy daje mi się, że znam Biblię lepiej niż pan. Po tej klątwie Alec my ślał, że umrze młodo. Cóż, niektórzy
Fieldowie są bardzo przesądni.

To ty obcięłaś włosy Maggie Eldon?

Oczy wiście. Ten jeden jedy ny raz zapomniała zamknąć drzwi na klucz. Pewnie by ła tamtej nocy podekscy towana, że George MacPherson podwiózł ją do domu po spotkaniu klasowy m. Chciałam, żeby wróciła Julia. Ona nie chodziła
spać tak późno jak Maggie.
<$V

I pomy śleć, że ani razu nie dałaś się złapać! — nie mógł się nadziwić Henry . W jego głosie nadal sły chać by ło podziw.

Sądziłam, że zostałam przy łapana pewnej nocy — powiedziała Alice, rzucając oniemiałemu Curtisowi jeszcze jedno złośliwe spojrzenie. — My ślałam, że to moją twarz ujrzał pan w lustrze pokoju gościnnego.
Curtis nie odpowiedział.
'

Oczy wiście największą rozry wką by ło dla mnie torturowanie Lucii — rzekła Alice. —
Gdy ścinałam tę brzózkę, którą tak kochała, każdy cios siekiery by ł dla mnie czy stą rozkoszą.
Curtis nawet się nie poruszy ł. Alice natomiast nadal mówiła, zwrócona w jego stronę:

Naprawdę się ucieszy łam, gdy postanowił się pan tu wprowadzić. Podobało mi się, że w parafii pojawił się młody pastor. Stary pan Sheldon zanudzał mnie na śmierć. Wy glądało na to, że Zgromadzenie zawsze przy sy ła nam stary ch
pastorów. Póki ży ła żona pana Sheldo-na, mogłam przy najmniej sprawiać, by mnie ubóstwiał, bo to wy woły wało u niej napady zazdrości. Choć oboje by li już przecież w podeszły m wieku.

Czy starsza kobieta nie ma prawa do uczucia zazdrości? — zastanowił się Henry .

Absolutnie nie — stwierdziła Alice. — Mężczy zna również. Gdy żona pana Sheldona zmarła i nikt nie przejmował się jego uwielbieniem dla mojej osoby, straciłam zainteresowanie. Pana zaś, panie Burns, w ogóle się nie obawiałam.
Wiedziałam, że wy stry chnę pana na dudka, jak całą resztę.
Curtis sły sząc to, aż się wzdry gnął. Bo to niestety by ła prawda.

Postanowiłam, że przez pewien czas nie będę bawić się w duchy, by pan się do nas nie zraził i nas nie opuścił. Nigdy nie przy puszczałaby m, że zakocha się pan w Lucii. Mężczy źni z reguły nie poświęcali jej zby t wiele uwagi. Poza ty m
docierały do mnie plotki, że wzdy cha pan do innej. Świetnie się bawiłam, rozmawiając na poważnie z panem o naszy ch rodzinny ch upiorach.
Jej śmiech sprawił, że Curtis znowu zadrżał. Lecz powoli wracał do siebie.

Ale pan musiał wszy stko zepsuć i zakochać się w mej kuzy nce... Która zresztą wzdy chała do pana, odkąd się pan tu pojawił. O, tak, wzdy chała... — powtórzy ła Alice, gdy Henry westchnął, zniecierpliwiony. — Zdecy dowałam więc, że
musi pan odejść. Wiedziałam, że Lucia potajemnie szaleje za panem, choć, jak to u Fieldów, potrafi ukry ć swe prawdziwe uczucia, jeśli ty lko chce.

Panna Field nic do mnie nie czuje! — wy krzy knął Curtis, który w ty m momencie poczuł, że znowu jest w stanie się odezwać.

Ależ czuje, czuje. Obawiałam się, że jej uczucia do pana w końcu zwy ciężą. A jednak, gdy oznajmił mi pan, że się wy prowadza, łzy żalu w moich oczach by ły prawdziwe. Nie ma pan pojęcia, jak bardzo pana polubiłam.
Alice znowu się roześmiała. Jej oczy bły szczały w świetle księży ca.

W jaki sposób udała ci się sztuczka z telefonem?

dopy ty wał Henry .

Ach, to! Z ty m nie miałam nic wspólnego. Jacy ś chłopcy pewnie dorwali się do linii telefonicznej i płatali nam figle. Często się to zdarza, ty lko nikt na to nie zwraca uwagi w domach, który ch nie uznaje się za nawiedzone. Mnie jednak to
bardzo pomogło.

A... a pieniądze? — nie dawał za wy graną Henry .

Pieniędzy również nie wzięłam. Co by m z nimi zrobiła? Poza ty m Fieldowie nie są złodziejami. Nie mam wątpliwości, że pieniądze ukradł ktoś z rodzinki Marshów. Choć niekoniecznie Julia. Nie sądzę, by by ła złodziejką. Ale ma brata.

A... szopa?

Nie podpaliłam jej, głupcze. Czy naprawdę sądzisz, że by łaby m tak szalona, by ry zy kować pożar własnego domu? Najprawdopodobniej to by ła sprawka jakiegoś włóczęgi.
Ja nie miałam z ty m nic wspólnego.

Cóż, miło mi to sły szeć — rzekł Henry z ulgą.

Z czy mś takim trudno by łoby mi się pogodzić. Czy li możesz normalnie chodzić? Jak każdy ?

Oczy wiście. Ty le się nabiegałam nocami, że czuję się ekspertem w chodzeniu. A teraz, szanowni dżentelmeni i sędziowie: cóż ze mną poczniecie?

Nie czujemy się sędziami — rzekł Henry . — Co pan na to, pastorze?

Ja... ja nie mam z tą sprawą nic wspólnego — wy mamrotał Curtis.

Pewnie powie pan o wszy stkim temu niemądremu Alecowi i czarnowłosej Lucii, a ja wy ląduję na bruku.
94

Wiesz, że oni by tego nie zrobili.

Sądzisz, że po ty m wszy stkim chciałaby m nadal mieszkać w ty m domu, nawet gdy by mi pozwolili? — warknęła Alice. — Prędzej umarłaby m z głodu.

Z głodu na pewno nie umrzesz — rzekł uspokajająco Henry . — Pastor może porozmawiać z Alekiem i Lucią. Mnie się do tego nie spieszy Bardziej martwię się o ciebie.
Wiesz, co zamierzam zrobić?

Nie — odpowiedziała Alice obojętnie.

Zamierzam się z tobą ożenić i zabrać cię stąd. To dlatego tu powróciłem.
Alice wy prostowała się w fotelu, całkowicie zaskoczona. Nawet Curtis na moment wy rwał się ze swojego odrętwienia.

Mówisz... poważnie? — zapy tała wolno Alice.

Owszem. Gdy tu się zjawiłem, pomy ślałem sobie, że ożenek nie będzie możliwy , skoro jesteś przy kuta do łóżka. Ale skoro nie jesteś, to cóż mogłoby nam stanąć na przeszkodzie?

Ale... jakim cudem mógłby ś chcieć ożenić się ze mną po ty m wszy stkim? — rzekła Alice, a w jej oczach pojawiły się łzy .

Nie wiem... Po prostu chcę. Na Boga — chcę — odparł z przekonaniem Henry. — Nie obchodzi mnie, co zrobiłaś. Nawet gdy by ś wzięła tamte pieniądze i spaliła szopę, pragnąłby m cię nadal. Choć pewnie nie tak bardzo jak teraz. Jesteś
kobietą, o której marzy łem całe ży cie, i zamierzam cię zdoby ć. Zabiorę cię na Wy brzeże... Nie będziesz musiała nigdy więcej oglądać nikogo z ży jący ch tu ludzi.
cfcr

Zabierzesz mnie stąd już dziś? Teraz? — spy tała Alice.

Tak — odparł Henry. — Zaraz udamy się na stację. Akurat jak tam dojdziemy, przy jedzie pociąg. Pojedziemy do Charlottetown i weźmiemy ślub tak szy bko, jak to ty lko możliwe. Który ś z miejscowy ch duchowny ch nam pomoże. Bo
pewnie pastorowi się do tej roboty nie spieszy ?

Nie... nie — odparł Curtis i zadrżał. Alice patrzy ła na niego z pogardą.

Powie pan ludziom, co trzeba?

Tak... chy ba tak... — odrzekł biedny Curtis.
Henry pochy lił się i poklepał delikatnie Alice po ramieniu.

No to postanowione. Wy buduję ci wspaniały dom i ubiorę cię jak królową. Ale posłuchaj mnie, dziewczy no.

Ach, teraz usły szę warunki — powiedziała Alice.

Warunek jest ty lko jeden. Koniec z ty mi sztuczkami. Żadny ch tego ty pu zabaw z Henry m Kildare'em. Rozumiesz?

Tak. Rozumiem — powiedziała Alice.

Idź na górę i przy gotuj się.
Alice spojrzała na swój szlafrok.

Masz coś do włożenia na siebie oprócz tego?

Mam swój stary granatowy żakiecik i kapelusz — odpowiedziała grzecznie Alice. —
Już dawno wy szły z mody , ale...

To nie ma znaczenia. Kupimy ci coś nowego, gdy ty lko otworzą sklepy .
Alice wstała z fotela i opuściła pokój.
cftf

No, pastorze, ma pan coś do powiedzenia? — zapy tał Henry , gdy Alice zniknęła za drzwiami.

Nic — odparł Curtis.
Henry skinął głową.

To chy ba najlepsze rozwiązanie. To jedna z takich historii, której właściwie nie da się chy ba opowiedzieć w żadny m języ ku. Rany boskie, ale z niej spry tna bestia! Mieszkańcy z Mowbray Narrows będą mieli o czy m plotkować przez lata.
Wiem, że doktor Bly the coś podejrzewał, ale nawet on nie domy ślał się całej prawdy .
Alice zeszła na dół. Żakiet świetnie na niej leżał, zupełnie jakby kupiła go wczoraj. Jej twarz jaśniała triumfalnie.
Curtis nie odezwał się słowem, gdy minęła go w holu.

Może mnie pan nienawidzić... może mną pan gardzić — rzekła, poruszona. — Nie mam nic przeciwko pańskiej nienawiści, ale pobłażliwości nie zniosę. I proszę sobie jedno zapamiętać: gdy poślubi pan Lucię, mam nadzieję, że będzie pan
żałował tego do końca ży cia.
Lucia nie jest ideałem, jak pan sobie wy obraża. Ona owinie sobie pana wokół palca, a pan będzie tańczy ł tak, jak ona panu zagra. Żegnam, drogi Curtisie Burns. Niech pocieszeniem dla pana będzie fakt, że ostatecznie udało się panu
rozwiązać tajemnicę rodu Fieldów. Choć ty lko przy padkiem...

No, chodźmy — przerwał Henry. — Nie mamy zby t wiele czasu. Poza ty m od tej chwili, Alice Harper, zabraniam ci wspominać o tej sprawie. Jest martwa, a my ją pochowamy. Za parę lat nikt o niej nie będzie pamiętał. Nie chcę też
sły szeć żadny ch złośliwości na
temat pana Burnsa. To jeden z najlepszy ch ludzi, jakich znam. Do widzenia, pastorze.
Szczęśliwie się stało, że spóźniliśmy się na pociąg. Proszę nie osądzać zby t ostro ludzi, który ch dobrze pan nie zna.
Następnego wieczoru w domu Fieldów zjawił się pan Sheldon. Usły szał nieprawdopodobną plotkę, która niczy m pożar ogarnęła całe Mowbray Narrows i Glen St. Mary .
O wszy stkim powiedział mu doktor Bly the, po czy m dodał:

Zawsze sądziłem, że miała coś wspólnego z ty mi niesamowity mi zdarzeniami, ale przy znam, że moja wy obraźnia nie okazała się wy starczająco wy bujała. Nie wierzy łem, że jest tak bezradna i cierpiąca, jak to okazy wała, ale sądziłem,
że spiskuje razem z Jockiem lub Julią.

Nigdy za nią nie przepadałam — powiedziała Ania Bly the. — W jej oczach by ło coś niebezpiecznego... Poza ty m wiedziałam, że nienawidzi Lucii.

Ach, te kobiety — skwitował doktor, kręcąc głową.
Pan Sheldon wy słuchał opowieści Curtisa i również
z niedowierzaniem potrząsnął swoją siwą czupry ną.

Cóż, pewnie z czasem to wszy stko jakoś ułoży się w mojej starej głowie. Na razie po prostu nie mogę w to uwierzy ć. Po prostu. Mam wrażenie, że to nam się przy śniło. Ze nadal śnimy .

My ślę, że wszy scy tak się czujemy — powiedział Curtis. — Alec i Lucia przez cały dzień nie mogli dojść do siebie. Są w zby t wielkim szoku, by czuć choćby gniew.
ÓW

Najbardziej boli mnie jej hipokry zja — rzekł pan Sheldon drżący m głosem. —
Udawała taką zainteresowaną pomocą w parafii czy naszą pracą...

By ć może to nie by ła hipokry zja, pastorze. To mogła by ć prawdziwa strona jej dziwacznej natury .

Tak twierdzi doktor Bly the. Ale dla mnie jest to wprost niesamowite.

W przy padku osoby chorej psy chicznie nic nie jest niesamowite. To też powiedziałby panu doktor Bly the. Proszę pamiętać, że nie może pan jej oceniać tak jak normalnego człowieka.

Mnie wy dawała się zawsze normalna.

Nigdy nie by ła normalna. Udowadnia to jej własna opowieść. Obciąży ło ją jej własne dziedzictwo. Jej ojciec i dziadek by li alkoholikami. Swy ch przodków nie da się zmienić. W
dodatku szok, jaki musiała przeży ć, uczestnicząc w ślubie ukochanego mężczy zny , dokonał
spustoszenia w jej duszy .

Tak twierdzi doktor Bly the. Biedny Henry Kildare!

O, nie taki znowu biedny . Sądzę, że nie doceniliśmy Henry 'ego. Nie dorobiłby się fortuny na Wy brzeżu, gdy by nie by ł bardzo inteligentny . Zdoby ł kobietę, której zawsze pragnął.

Ale jakie ży cie go czeka...

Nie najgorsze. Alice potrafi by ć czarująca, jeśli ty lko chce. Musimy sobie z tego zdać sprawę, panie Sheldon. Niech pan mi wierzy, Henry da sobie z nią radę. Poza ty m małżeństwo, dom, bogactwo — wszy stko, czego zawsze pragnęła...
to może mieć zbawienny wpły w na jej umy sł.
$9
Pan Sheldon potrząsnął głową. Cała ta historia przekraczała jego pojęcie.

Jednego możemy by ć pewni — rzekł Curtis. — Nigdy nie wróci do Mowbray Narrows, by pochwalić się swy mi diamentami.

Pani Bly the twierdzi, że Alice by łaby do tego zdolna.

Pani Bly the się my li. Już nigdy więcej nie zobaczy my Alice Harper i Henry 'ego Kildare'a. Proszę nie my śleć, że rozwiązanie zagadki mną nie wstrząsnęło, panie Sheldon.
Nigdy wcześniej nie by łem w równie wielkim szoku.

Spodziewam się, że można by oczekiwać jakichś odszkodowań — powiedział pan Sheldon pogodniejszy m tonem. — Pani Bly the twierdzi, że...

Już mam dość wy słuchiwania tego, co też mieli do powiedzenia państwo Bly the'owie
— przerwał mu bez ogródek Curtis. — Oni jedy nie podejrzewali pannę Harper. Lecz tak naprawdę wiedzieli niewiele więcej niż my. Spodziewam się jednak, że teraz wszy scy będą rozgłaszać wszem wobec, że Bly the'owie od początku
znali prawdę.

Cóż, wie pan, jak to z plotkami by wa. A pani Bly the naprawdę ma wy czucie co do ludzkich charakterów.

Niech tak będzie. Panie Sheldon, zawrzy jmy pakt. Ustalmy , że nigdy więcej nie będziemy rozmawiać na ten temat.
Pan Sheldon wy raził zgodę, choć z lekkim ociąganiem. By ło ty le py tań, które chciał jeszcze zadać. Ale należał do ludzi taktowny ch, poza ty m dostrzegł Lucię Field, zmierzającą w ich stronę drogą.
30
Curtis odwrócił się od bramy i ruszy ł w świetle księży ca w stronę ganku, gdzie już czekała na niego Lucia. Nie widział jej prawie cały dzień, od kiedy o świcie wy dusił z siebie całą opowieść. Teraz jednak chwy cił ją w ramiona,
przepełniony radością.
— Kochanie... posłuchaj mnie teraz... posłuchaj — szepnął.
Jock pojawił się w polu widzenia, więc Lucia wy rwała się z ramion Curtisa i uciekła. Lecz wcześniej Curtis spojrzał jej głęboko w oczy . I nagle poczuł się najszczęśliwszy m człowiekiem na ziemi.
„Ciekawe, co na to powie doktor Bly the?", zastanawiał się. Bo nie miał wątpliwości, co mogłaby powiedzieć pani Bly the.
ZMIERZCH W ZŁOTYM BRZEGU '
W Złoty m Brzegu Ania Bly the od czasu do czasu czy ta bliskim swoje wiersze w porze zmierzchu. Poezjom przy słuchuje się też Zuzanna Baker, gospody ni, która pracuje dla Bly the'ów tak długo, że traktowana jest już jak członek rodziny.
Przed zamążpójściem Ania Shirley pisy wała również opowiadania, ale porzuciła prozę, gdy urodziła dzieci. Teraz pisze wiersze i potem odczy tuje je rodzinie, która siedzi wokoło i słucha uważnie, komentując dopiero wtedy, gdy Ania skończy
czy tać.
DR GILBERT BLYTHE, w my śli: „Zastanawiam się, czy my , dorośli, wy starczająco dużo czasu poświęcamy na rozry wki. Na przy kład taka Zuzanna... Jest prawdziwą niewolnicą dzieciaków. Ale może to właśnie jest jej rozry wka".
ZUZANNA BAKER, która nie pochwala tego, że Walter pisze poezje, ale uważa, że wszy stko, co robi pani Bly the, jest słuszne, w my śli: „Niewiele czasu poświę-
cam marzeniom, ale to rzeczy wiście miło wiedzieć, że ktoś cię potrzebuje. A oni mnie potrzebują... Z pewnością Shirley. Rodzina, w której jest pięcioro dzieci i która zamieszkuje dom tak duży jak Złoty Brzeg, potrzebuje co najmniej
dwóch kobiet. I tego się będę trzy mać".
WALTER BLYTHE, w my śli: „Wielka wspaniała perła unosząca się nad drzwiami. Zawsze o ty m my ślę, gdy widzę księży c w pełni. Chciałby m pisać tak dobre wiersze jak mama. Może gdy będę miał ty le lat co ona, też stanę się
lepszy m poetą. Teraz mam dopiero dwanaście.
Dużo czasu minie, nim dorosnę".
DR GILBERT BLYTHE, w my śli: „Mały domek z uroczy mi krokwiami. Tak właśnie my ślałem o naszy m Domku Marzeń, gdy zabrałem do niego Anię, swoją świeżo poślubioną żonę, szesnaście lat temu. Pierwszy własny dom — tej
chwili żaden mężczy zna nie zapomina".
ZUZANNA BAKER, w my śli: „Zawsze podobał mi się zapach mięty. Ale moim skromny m zdaniem, im mniej się mówi o czarownicach przy mały ch dzieciach, ty m lepiej. Co zaś ty czy się głupców... w cały m swoim ży ciu nadarza
nam się wiele szans, by zachować się jak głupiec. I zwy kle z ty ch szans korzy stamy ".
DR GILBERT BLYTHE, w my śli: „Pewnego dnia wszy scy usły szy my Kobziarza, tak mi się zdaje. Jak ja i Ania będziemy wy glądać, gdy się zestarzejemy ? Będę ły sy , będę miał
podwójny podbródek... Ale ona zawsze będzie dla mnie moją Anią".
KUBA BLYTHE: — Ojej, mamo, ty to potrafisz pisać wiersze!
cam marzeniom, ale to rzeczy wiście miło wiedzieć, że ktoś cię potrzebuje. A oni mnie potrzebują... Z pewnością Shirley. Rodzina, w której jest pięcioro dzieci i która zamieszkuje dom tak duży jak Złoty Brzeg, potrzebuje co najmniej
dwóch kobiet. I tego się będę trzy mać".
WALTER BLYTHE, w my śli: „Wielka wspaniała perła unosząca się nad drzwiami. Zawsze o ty m my ślę, gdy widzę księży c w pełni. Chciałby m pisać tak dobre wiersze jak mama. Może gdy będę miał ty le lat co ona, też stanę się
lepszy m poetą. Teraz mam dopiero dwanaście.
Dużo czasu minie, nim dorosnę".
DR GILBERT BLYTHE, w my śli: „Mały domek z uroczy mi krokwiami. Tak właśnie my ślałem o naszy m Domku Marzeń, gdy zabrałem do niego Anię, swoją świeżo poślubioną żonę, szesnaście lat temu. Pierwszy własny dom — tej
chwili żaden mężczy zna nie zapomina".
ZUZANNA BAKER, w my śli: „Zawsze podobał mi się zapach mięty. Ale moim skromny m zdaniem, im mniej się mówi o czarownicach przy mały ch dzieciach, ty m lepiej. Co zaś ty czy się głupców... w cały m swoim ży ciu nadarza
nam się wiele szans, by zachować się jak głupiec. I zwy kle z ty ch szans korzy stamy ".
DR GILBERT BLYTHE, w my śli: „Pewnego dnia wszy scy usły szy my Kobziarza, tak mi się zdaje. Jak ja i Ania będziemy wy glądać, gdy się zestarzejemy ? Będę ły sy , będę miał
podwójny podbródek... Ale ona zawsze będzie dla mnie moją Anią".
KUBA BLYTHE: — Ojej, mamo, ty to potrafisz pisać wiersze!
ŻYCZĘ CI
Ży czę Ci na czas nadchodzącego roku — Drogi mój — pełny ch lśnień, dobry ch chwil, Słodkich marzeń i snów w porze mroku, Po udrękach mijający ch dni. (Księży cowy blask drogę wskaże Ci Niczy m perły bły sk, lampa u Twy ch
drzwi).
Znajdź swój dom, pełen ciepła i czaru,
Kogoś, kto czeka tam, pragnąc Cię,
Słody cz wina i śmiech pośród gwaru,
I przy jaciół na dobre i złe.
(I tajemny kąt — ciszę znajdziesz tam,
Gdy masz w oczach łzy , gdy chcesz zostać sam).
Posadź róże we własny m ogrodzie Pełny m słońca i zapachu kwiatów, Niechaj rośnie tam mięta i zioła, Niech uży czą swego aromatu. (Nocą słodko śpij, śnij niezwy kłe sny , A w nich magię znajdź, czuły śmiech i łzy ).
W porze żniw ży czę radosny ch zbiorów, Gdy pokłujesz się ostem — to nic, Bo potrzeba też gorzkich doświadczeń, Aby nudę przegonić i ży ć. (I choć rozum masz — czasem ucisz go, Warto bowiem znać i szaleństwa źdźbło).
Ży czę Ci, aby ś pragnął bez końca, Niechaj zachwy t nie kończy się Twój, Patrz na brzozy wy smukłe, na łąki, Bezgraniczny piękna ziemi zdrój.
(I gdy pragniesz, by wciąż radośnie ży ć, Nie zastanawiaj się, lecz przed siebie idź).
Ania Bly the
STARA ŚCIEŻKA NA WYBRZEŻU
Przewija się wśród jodeł, gdzie druidzi bronią drzew. Zza krzy wy ch drzew konarów sły szę fale, krzy ki mew, Zachodni wiatr nad morzem, lśniący m niczy m fiolka kwiat.
0
zmierzchu łodzie suną, żeglarz przy stań ujrzeć rad. Tam bielą się ich skrzy dła pośród piany mglisty ch mas, A dalej na wy brzeżu lśni latarni morskiej blask.
Niby świat jest taki sam, chociaż mija szy bko czas, Lecz znikło jednak coś, w starej ścieżce poprzez las.
Świat mówi tu o Tobie... woda szepce imię Twe, Jak wtedy , kiedy przy szłaś, serce mi powtarza je, Twój śmiech niesiony wiatrem brzmi wy raźniej teraz, tu, A szepty pośród jodeł
są mi echem Twoich słów. Nadmorskie, letnie niebo błękitem Twego wzroku, A słodkie, dzikie róże wciąż Twego chcą powrotu. Nie wrócisz jednak do nich, do kochanki i do róż, A starą ścieżką poprzez las nie powędrujesz już.
1
sama muszę zmierzać tam, gdzie brzeg na słońcu lśni. Jakże brak mi dłoni Twy ch, doty k ust Twy ch mi się śni, Więc patrzę pusty m wzrokiem na fiołkową, morską dal, Na cieniste żagle łodzi, w mglisty m porcie, pośród fal; Rozmy ślam,
czy w oddali gdzieś, gdzie kwiaty rzadszy ch róż Pomy ślisz kiedy o mnie, wspólny ch chwilach, brzegu mórz, I gdy by los pozwolił, czy by ś chętnie wrócił tu,
By iść na spacer ze mną, starą ścieżką, brzegiem wód.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — O kim my ślałaś, gdy pisałaś ten wiersz, Aniu?
ANIA BLYTHE: — Gilbercie, jeśli w twoim głosie nadal będę sły szeć nutki zazdrości, przestanę czy tać ci moje poezje. Ten utwór został napisany lata temu, zainspirowała mnie miłosna historia Mary Roy ce. Nie pamiętasz? No a ta stara
ścieżka wzdłuż wy brzeża oczy wiącie nawiązuje do ścieżki w Avonlea. Z pewnością razem spacerowaliśmy nią bardzo często.
DR GILBERT BLYTHE: — O, to prawda. Zawsze bolało mnie serce, gdy czasem pozwalałaś komuś innemu odprowadzić się tą dróżką do domu.
ZUZANNA BAKER, my śli w trakcie cerowania: „Cóż to za pomy sł, by pozwalać się odprowadzać do domu inny m mężczy znom, gdy pod nosem miała takiego pana doktora! Ja nigdy nie miałam prawdziwego admiratora, ale chłopcy
czasem mnie odprowadzali. By łam przez nich zauważana. Ale dziś to już nie ma większego znaczenia. Dziś dziewczęta prowadzają się z kim popadnie".
POKÓJ GOŚCINNY NA WSI
Dziś, druhu, gości cię mój dom, Wy biela księży c pościel twą, W okapie sły chać wietrzny ton Sekretu gdzieś z odległy ch stron... Gdzie błękit wzgórz, tajemny zdrój, Mrok brzegów i fal morskich rój... Niech rosy rześkiej chłodny wiew
Przy będzie służy ć na twój zew.
Usły szy sz szelest, liści sy p Za oknem, tuż na progu szy b. Rozgniecie ciszę niczy m głaz Miłosny szarej sowy wrzask. Gdzie leży sz, tam wy tężaj wzrok: Chochlika świetlik przetnie mrok... Aż słuszność oddasz słowom my m, Iż łóżko
przy jacielem twy m.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — W łóżku spocznę na dłużej dopiero, gdy umrę. Ale w swoim ży ciu by wałem w wielu pokojach gościnny ch...
ZUZANNA BAKER: — Coś o ty m wiem! Powiadają, że każdy, kto spędzi noc w gościnny m pokoju pani Sawy er, droga pani doktorowo, wkrótce umiera — z powodu wilgotnej pościeli letnią porą i niewielu koców w zimie. Dzięki Bogu, o
naszy m pokoju gościnny m złego słowa powiedzieć nie można.
POPOŁUDNIE Z PANEM JENKINSEM
Timothy ziewnął. Nudził się — o ile to w ogóle by ło możliwe w wieku ośmiu lat. Zresztą cała sobota okazała się beznadziejna, w dodatku nie mógł pobiec do Glen. Nie pozwalano mu opuszczać domu, gdy ciotki wy jeżdżały. Zabroniono
mu nawet wpaść do Złotego Brzegu, żeby pobawić się z Kubą Bly the'em. Ostatnio ciotki by ły na ty m punkcie przeczulone bardziej niż zwy kle. Oczy wiście nic nie stało na przeszkodzie, by to Kuba odwiedził Timothy 'ego, ale tak się składało, że
w sobotnie popołudnia Kuba miał ważniejsze sprawy na głowie. Tak więc Timothy by ł uziemiony. Nie rozumiał jednak, dlaczego taki duży, ośmioletni chłopak jak on musi tkwić zamknięty w domu ty lko dlatego, że jego ciotki wy brały się do
Charlottetown.
Wy jechały dzisiaj. Widać by ło jak na dłoni, że czy mś się martwiły . To znaczy — martwiły się szczególnie mocno, bo to, że ciągle je coś niepokoiło, nie by ło niczy m niezwy kły m.
Timothy nie domy ślał się, co mogło by ć powodem zmartwienia ciotek, choć ich obawy dało się
wy czuć w każdy m słowie i geście. „Kiedy ś tak nie by ło", pomy ślał Timothy, wspominając czasy swej młodości, zupełnie jakby nie miał ośmiu lat, lecz osiemdziesiąt. Pamiętał, że dawniej ciotki try skały radością, zwłaszcza ciotka Edith,
która jak na starą pannę (tak przezy wali ją chłopcy w szkole) by ła bardzo wesoła. Poza ty m blisko przy jaźniły się z mieszkańcami Złotego Brzegu, przede wszy stkim z doktorostwem Bly the, najcudowniejszy mi ludźmi pod słońcem.
W ciągu ostatnich dwóch lat uśmiechały się jednak coraz rzadziej i rzadziej, a Timothy nabrał
dziwnego przekonania, że musiało to mieć jakiś związek z nim, chociaż nie miał pojęcia dlaczego. Przecież by ł grzeczny. Nawet ciotka Kathleen, która miała nie najlepsze zdanie o chłopcach (pewnie dlatego, że by ła wdową), ani razu nie
powiedziała o nim złego słowa. Z
kolei Kuba Bly the opowiadał mu, że Zuzanna Baker chwaliła go jako jednego z najlepiej wy chowany ch chłopców, oczy wiście ty ch spoza Złotego Brzegu.
Jasne, od czasu do czasu zdarzały mu się różne wy bry ki... No, ale nikt nie jest idealny. Czemu więc aż tak się o niego zamartwiały ? Może po prostu dlatego, że by ły kobietami? Kobiety musiały się czy mś w kółko przejmować. No, ale pani
Bly the zdawała się martwić mało czy m, a Zuzanna niewiele jej w ty m ustępowała. Więc o co tak naprawdę chodzi?
Z kolei mężczy źni... Doktor Bly the to się chy ba nigdy niczy m nie martwił. Gdy by ty lko ży ł
ojciec Timothy 'ego! Ale wówczas Timothy nie mieszkałby u ciotek w przy tulny m miejscu w Glen St. Mary , zwany m przez miesz-
£9
wy czuć w każdy m słowie i geście. „Kiedy ś tak nie by ło", pomy ślał Timothy, wspominając czasy swej młodości, zupełnie jakby nie miał ośmiu lat, lecz osiemdziesiąt. Pamiętał, że dawniej ciotki try skały radością, zwłaszcza ciotka Edith,
która jak na starą pannę (tak przezy wali ją chłopcy w szkole) by ła bardzo wesoła. Poza ty m blisko przy jaźniły się z mieszkańcami Złotego Brzegu, przede wszy stkim z doktorostwem Bly the, najcudowniejszy mi ludźmi pod słońcem.
W ciągu ostatnich dwóch lat uśmiechały się jednak coraz rzadziej i rzadziej, a Timothy nabrał
dziwnego przekonania, że musiało to mieć jakiś związek z nim, chociaż nie miał pojęcia dlaczego. Przecież by ł grzeczny. Nawet ciotka Kathleen, która miała nie najlepsze zdanie o chłopcach (pewnie dlatego, że by ła wdową), ani razu nie
powiedziała o nim złego słowa. Z
kolei Kuba Bly the opowiadał mu, że Zuzanna Baker chwaliła go jako jednego z najlepiej wy chowany ch chłopców, oczy wiście ty ch spoza Złotego Brzegu.
Jasne, od czasu do czasu zdarzały mu się różne wy bry ki... No, ale nikt nie jest idealny. Czemu więc aż tak się o niego zamartwiały ? Może po prostu dlatego, że by ły kobietami? Kobiety musiały się czy mś w kółko przejmować. No, ale pani
Bly the zdawała się martwić mało czy m, a Zuzanna niewiele jej w ty m ustępowała. Więc o co tak naprawdę chodzi?
Z kolei mężczy źni... Doktor Bly the to się chy ba nigdy niczy m nie martwił. Gdy by ty lko ży ł
ojciec Timothy 'ego! Ale wówczas Timothy nie mieszkałby u ciotek w przy tulny m miejscu w Glen St. Mary , zwany m przez miesz-S9
kańców Zakątkiem. A on przecież uwielbiał Zakątek. Na pewno nie mógłby mieszkać gdzie indziej. Gdy jednak pewnego dnia powiedział o ty m ciotce Kathleen, ta ty lko westchnęła i posłała spojrzenie ciotce Edith.
Z początku nic nie powiedziały , ale w końcu ciotka Edith rzuciła z przejęciem:

Nie mogę uwierzy ć, że Bóg jest tak niesprawiedliwy . Czy żby On — nawet On! — nie miał serca?
Czy one miały na my śli Boga, który —jak twierdzili ci ze Złotego Brzegu — by ł Miłością?
Nawet Zuzanna Baker w to wierzy ła.

Sza — ciotka Kathleen ostrzegła ciotkę Edith.

Kiedy ś będzie musiał się o wszy stkim dowiedzieć — odparła z gory czą ciotka Edith.
O jakim „wszy stkim"? Przecież o Bogu wiedział już wszy stko. Jak zresztą każdy . Z czego tu robić tajemnicę?

Kiedy ś będzie musiał się dowiedzieć — ciągnęła z tą samą gory czą Edith. —
Niedługo minie dziesięć lat. Może za dobre zachowanie wy puszczą go wcześniej i będziemy miały święty spokój.
Timothy nie miał zielonego pojęcia, o kim tak naprawdę mówiła ciotka Edith. Już się domy ślił, że nie chodziło o Boga. O czy m miał się kiedy ś dowiedzieć i czemu nie wolno by ło o ty m rozmawiać? Ciotka Edith bły skawicznie zmieniła
temat, rozpoczy nając dy skusję o lekcjach muzy ki Timothy 'ego i możliwości zatrudnienia profesora Harpera z Lowbridge jako nauczy ciela. Chłopcu robiło się niedobrze na samą my śl o lekcjach muzy ki. Kuba Bly the pękał ze śmiechu, gdy
dowiedział się o ty m pomy śle. Ale Timothy nie miał wy jścia, wiedział, że będzie musiał brać udział w ty ch zajęciach.
Nic nie by ło w stanie odwieść ciotki Kathleen od raz podjętej decy zji. Timothy często czuł się z tego powodu pokrzy wdzony .
Ciotka Edith obiecała zabrać go nad niewielkie jezioro, ulubione miejsce letnich wy padów mieszkańców Lowbridge. Mieli pojechać samochodem — to wciąż by ła nowość — a Timothy uwielbiał przejażdżki autem. Od czasu do czasu
doktor Bly the podwoził go w różne miejsca. Planował, że nad jeziorem przejedzie się na kucy ku, który chodził w kółko, przy wiązany do kolorowego palika — to kolejna rzecz, jaką uwielbiał robić Timothy .
Niestety jeździł na kucy kach rzadko, bo ciotka Kathleen nie pochwalała tego. Na szczęście ciotka Edith by ła inna.
Z samego rana do ciotki Kathleen przy szedł list. Czy tając go, zrobiła się blada jak ściana.
Następnie powiedziała coś ciotce Edith dziwaczny m, ury wany m głosem, jakby się dławiła, a jej słowa przy prawiły z kolei o bladość ciotkę Edith. Obie wy szły z pokoju. Timothy sły szał, jak długo o czy mś rozmawiały przez telefon z
doktorem Bly the'em. Czy żby ciotka Kathleen by ła chora?
Po chwili wróciła ciotka Edith i powiedziała Ti-mothy 'emu, że strasznie jej przy kro, ale nie będą mogli wy brać iSię dziś nad jezioro. Razem z ciotką Kathleen musi pojechać do Charlottetown w niezwy kle ważnej sprawie. Podwiezie je
doktor Bly the.

Czy któraś z was zachorowała? — spy tał z przejęciem.

Nie... Chodzi o coś znacznie gorszego — odparła ciotka Edith.

Płakałaś, ciociu — zauważy ł zakłopotany Timothy . Wstał z krzesła i ją objął. —
Poczekaj ty lko, aż dorosnę.
Jak stanę się mężczy zną, nie dopuszczę do tego, żeby ś płakała.
W śliczny ch brązowy ch oczach ciotki Edith na nowo pojawiły się łzy .
Ciotka Kathleen nie płakała. By ła blada i poważna. Suchy m tonem przy kazała chłopcu, by nie wy chodził poza bramę domu, dopóki nie wrócą.
— A nie mógłby m pójść na mały spacer do Złotego Brzegu? — błagał.
Chciał coś kupić ciotce Edith na jej jutrzejsze urodziny . Zaoszczędził z kieszonkowego dwadzieścia pięć centów, które zamierzał w całości przeznaczy ć na ten cel. W Lowbridge by ło dużo ładny ch rzeczy nadający ch się na prezenty , ale za
to Carter Flagg w Złoty m Brzegu miał szklaną gablotę, w której trzy mał jeszcze ciekawsze przedmioty . Timothy pamiętał
koronkowy kołnierzy k, który mu się szczególnie spodobał.
Lecz ciotka Kathleen by ła nieprzejednana. Timothy nie gniewał się z tego powodu. Nie dąsał
się nigdy , czego nie można by ło powiedzieć o Kubie Bly cie, chociaż Zuzanna Baker pewnie zabiłaby każdego, kto miałby czelność powiedzieć to na głos.
Tak czy inaczej czekało go nieciekawe przedpołudnie. Ścigał się z psem, liczy ł ptasie jaja i układał z nich kolekcję (nawet niezby t cieszy ło go, że ma ich więcej od Kuby ), próbował
przeskakiwać z jednego słupa przy bramie na drugi, ale za każdy m razem lądował w piachu.
Obiecał sobie, że kiedy ś mu się to uda. Zjadł wszy stko, co przy gotowała mu stara Linda.
Nawet próbował nawiązać z nią pogawędkę, bo Timothy nie należał do odludków, ale Linda by ła w zrzędliwy m nastroju. Co
f02
Jak stanę się mężczy zną, nie dopuszczę do tego, żeby ś płakała.
W śliczny ch brązowy ch oczach ciotki Edith na nowo pojawiły się łzy .
Ciotka Kathleen nie płakała. By ła blada i poważna. Suchy m tonem przy kazała chłopcu, by nie wy chodził poza bramę domu, dopóki nie wrócą.
— A nie mógłby m pójść na mały spacer do Złotego Brzegu? — błagał.
Chciał coś kupić ciotce Edith na jej jutrzejsze urodziny . Zaoszczędził z kieszonkowego dwadzieścia pięć centów, które zamierzał w całości przeznaczy ć na ten cel. W Lowbridge by ło dużo ładny ch rzeczy nadający ch się na prezenty , ale za
to Carter Flagg w Złoty m Brzegu miał szklaną gablotę, w której trzy mał jeszcze ciekawsze przedmioty . Timothy pamiętał
koronkowy kołnierzy k, który mu się szczególnie spodobał.
Lecz ciotka Kathleen by ła nieprzejednana. Timothy nie gniewał się z tego powodu. Nie dąsał
się nigdy , czego nie można by ło powiedzieć o Kubie Bly cie, chociaż Zuzanna Baker pewnie zabiłaby każdego, kto miałby czelność powiedzieć to na głos.
Tak czy inaczej czekało go nieciekawe przedpołudnie. Ścigał się z psem, liczy ł ptasie jaja i układał z nich kolekcję (nawet niezby t cieszy ło go, że ma ich więcej od Kuby ), próbował
przeskakiwać z jednego słupa przy bramie na drugi, ale za każdy m razem lądował w piachu.
Obiecał sobie, że kiedy ś mu się to uda. Zjadł wszy stko, co przy gotowała mu stara Linda.
Nawet próbował nawiązać z nią pogawędkę, bo Timothy nie należał do odludków, ale Linda by ła w zrzędliwy m nastroju. Co
102
Jak stanę się mężczy zną, nie dopuszczę do tego, żeby ś płakała.
W śliczny ch brązowy ch oczach ciotki Edith na nowo pojawiły się łzy .
Ciotka Kathleen nie płakała. By ła blada i poważna. Suchy m tonem przy kazała chłopcu, by nie wy chodził poza bramę domu, dopóki nie wrócą.
— A nie mógłby m pójść na mały spacer do Złotego Brzegu? — błagał.
Chciał coś kupić ciotce Edith na jej jutrzejsze urodziny . Zaoszczędził z kieszonkowego dwadzieścia pięć centów, które zamierzał w całości przeznaczy ć na ten cel. W Lowbridge by ło dużo ładny ch rzeczy nadający ch się na prezenty , ale za
to Carter Flagg w Złoty m Brzegu miał szklaną gablotę, w której trzy mał jeszcze ciekawsze przedmioty . Timothy pamiętał
koronkowy kołnierzy k, który mu się szczególnie spodobał.
Lecz ciotka Kathleen by ła nieprzejednana. Timothy nie gniewał się z tego powodu. Nie dąsał
się nigdy , czego nie można by ło powiedzieć o Kubie Bly cie, chociaż Zuzanna Baker pewnie zabiłaby każdego, kto miałby czelność powiedzieć to na głos.
Tak czy inaczej czekało go nieciekawe przedpołudnie. Ścigał się z psem, liczy ł ptasie jaja i układał z nich kolekcję (nawet niezby t cieszy ło go, że ma ich więcej od Kuby ), próbował
przeskakiwać z jednego słupa przy bramie na drugi, ale za każdy m razem lądował w piachu.
Obiecał sobie, że kiedy ś mu się to uda. Zjadł wszy stko, co przy gotowała mu stara Linda.
Nawet próbował nawiązać z nią pogawędkę, bo Timothy nie należał do odludków, ale Linda by ła w zrzędliwy m nastroju. Co
102
się dziś działo ze wszy stkimi? Linda zazwy czaj miała dobry humor, chociaż nie łubił jej tak bardzo jak Zuzannę Baker ze Złotego Brzegu. Słowem: Timothy nie miał pojęcia, jak dotrwać do popołudnia.
Mógłby oczy wiście podejść do bramy i obserwować przejeżdżające samochody i dorożki.
Tego mu nikt nie zakazał. Szkoda, że nie miał żadny ch bakalii do podjadania. Każdego niedzielnego popołudnia dostawał „niedzielny przy smak" — pełną garść duży ch, soczy sty ch rodzy nek.
Ale dziś by ła sobota, a gdy Linda miała zły humor, nie by ło sensu prosić ją o cokolwiek. Nie wiedział, że akurat dzisiaj bardzo chętnie dałaby mu trochę rodzy nek.
— O czy m my ślisz, sy nu? — rozległ się głos.
Timothy aż podskoczy ł. Skąd się tu wziął ten mężczy zna? Nie sły szał przecież żadny ch kroków na drodze. A jednak stał tam, za bramą, a na jego przy stojnej, pooranej zmarszczkami, posępnej twarzy malowało się zaciekawienie, gdy
spoglądał na chłopca. Nie by ł włóczęgą — nosił zby t dobre ubranie. Timothy przeczuwał (często miał różne przeczucia, który ch źródła nie potrafił wy tłumaczy ć), że ów człowiek nie przy wy kł do tak dobry ch ubrań.
Oczy mężczy zny by ły szare i bły szczące — Timothy pomy ślał, że nieznajomy jest o coś zły, nawet bardzo zły. Na ty le wściekły, że mógłby popełnić jakieś paskudne czy ny, gdy by ty lko przy szły mu na my śl. Wy glądał jak „potomek
Jonasza" — Timothy usły szał to określenie od pani Bly the.
A jednak by ło coś w mężczy źnie, co wzbudzało sy mpatię chłopca.

Rozmy ślałem właśnie o ty m, jak cudownie by łoby spędzić dzień nad jeziorem w Lowbridge — wy jaśnił cichy m głosem, bo zawsze upominano go, by nie rozmawiał z obcy mi.

Ach, jezioro! Tak, pamiętam, jaką wielką atrakcją dla wszy stkich chłopców by ło to jeziorko — chociaż jeszcze wtedy większość osób uważała je za zwy kły staw, a nie miejsce wy poczy nku. Chciałby ś tam pojechać?

Tak. Ciocia Edith miała mnie zabrać. Ale w ostatniej chwili powiedziała, że nie może.
Musiały obie pojechać do miasta w jakiejś pilnej sprawie. Zawiózł je doktor Bly the.

Doktor Bly the! Ciągle mieszka w Glen St. Mary ?

Tak. Ale teraz przenieśli się do Złotego Brzegu.

Uhm. A czy ciotka Kathleen jest w domu?
Timothy uspokoił się — ten człowiek znał ciotkę
Kathleen, a więc można by ło z nim rozmawiać.

Nie, również wy jechała.

A kiedy wrócą?

Dopiero wieczorem. Pojechały zobaczy ć się z prawnikiem. Sły szałem, jak Linda o ty m mówiła.

Och — mężczy zna zamilkł na chwilę, po czy m zachichotał dziwacznie. Nie spodobało się to Timothy 'emu.

Jest pan przy jacielem cioci Kathleen? — grzecznie spy tał.
Mężczy zna roześmiał się ponownie.

Przy jacielem? O tak, nawet bardzo bliskim i drogim przy jacielem. Założę się, że na mój widok by łaby wniebowzięta.

W takim razie musi pan nas odwiedzić kiedy indziej — rzekł Timothy z przekonaniem.
104

Całkiem prawdopodobne, że tak właśnie zrobię — odparł nieznajomy .
Usiadł na wielkim rdzawy m głazie przy bramie, zapalił papierosa, trzy mając zapałkę w palcach, które by ły szorstkie i stwardniałe, i zaczął się przy glądać Ti-mothy 'emu wzrokiem chłodny m i badawczy m. Schludny chłopczy k... Dobrze
wy chowany ... Kręcone brązowe włosy , rozmarzone oczy , zgrabny podbródek.

Do kogo jesteś podobny , chłopcze? — odezwał się nagle. — Do ojca?
Timothy potrząsnął przecząco głową.

Nie. Chciałby m, ale nie wiem, jak mój tato wy glądał. Nie ży je, nie zostało też jego żadne zdjęcie...

Nie mogło zostać — odparł nieznajomy . I znowu nie spodobało się to Timothy 'emu.

Mój tato by ł bardzo dzielny m człowiekiem — wtrącił szy bko. — Służy ł jako żołnierz w wojnie burskiej i przy znano mu order.

Kto ci to powiedział?

Ciocia Edith. Bo ciocia Kathleen w ogóle o nim nie wspomina. Właściwie ciocia Edith też nie lubi o nim mówić, ale akurat o ty m mi opowiedziała.

Edith zawsze miała miękkie serce — mruknął nieznajomy . — Ale nie przy pominasz swojej... swojej matki.

Wiem, że nie. Mam jej zdjęcie. Umarła tuż po moim urodzeniu. Ciotka Edith twierdzi, że wy glądam jak dziadek Norris, jej ojciec. Noszę imię po nim.

Czy ciotki są dla ciebie dobre? — spy tał mężczy zna.

Tak — odpowiedział Timothy z uczuciem. Odpowiedź brzmiałaby tak samo nawet wtedy, gdy by traktowały go źle. Potrafił by ć lojalny. — Oczy wiście, wie pan, jak to jest, zajmują się moim wy chowaniem i czasem muszą mnie łajać.
No i jeszcze te lekcje muzy ki...

Nie podobają ci się? — spy tał nieznajomy z rozbawieniem.

Nie. Ale może to dobre dla mojego zdy s... cy plino-wania.

Widzę, że masz psa — mężczy zna wskazał na Merry legsa. — Niezła rasa. Sądziłem, że Kathleen i Edith nie znoszą psów.'

Nie znoszą. Ale pozwoliły mi mieć jednego, ponieważ doktor Bly the uważa, że każdy chłopiec powinien mieć takiego przy jaciela. Więc ciotki się poddały . Nawet nie narzekają, gdy śpi w moim łóżku. Nie pochwalają tego, ale nie każą mu
się wy nosić. Cieszę się, bo nie lubię zasy piać sam w ciemnościach.

Każą ci zasy piać w ciemnościach?

Tak, ale to naprawdę w porządku — odparł szy bko Timothy . Nie chciał, by komukolwiek się wy dawało, że źle mu się mieszka z ciotkami. — Jestem już na ty le duży , by zasy piać w ciemnościach. Ty lko że...

Ty lko że co?

Ty lko... jak gaśnie światło, to nie mogę się powstrzy mać i wy obrażam sobie różne twarze za oknem — okropne, paskudne twarze. To pewnie wina ciotki Kathleen... Parę razy sły szałem, jak mówiła, że za każdy m razem, gdy patrzy w
okno, boi się, że ujrzy za szy bą
„jego twarz". Nie wiem, kogo miała na my śli, ale ty le się tego nasłuchałem... Dlatego sam zacząłem widy wać twarze.

Twoja matka też taka by ła — powiedział nieznajomy . — Nienawidziła ciemności.
Ciotki nie powinny cię zmuszać do zasy piania po ciemku.

Właśnie że powinny ! — wy krzy knął Timothy . — Moje ciotki są wspaniałe. Kocham je. Chciałby m ty lko, żeby się tak bardzo nie martwiły .

A więc one się czy mś martwią?

Straszliwie. Nie wiem, o co chodzi. Bo chy ba nie o mnie, choć czasem patrzą na mnie tak dziwnie. Czy jak pan na mnie patrzy , to widzi pan powody do zmartwień?

Ani jednego. Więc ciotki są dla ciebie dobre? Dają ci wszy stko, czego chcesz?

Prawie wszy stko — odparł ostrożnie Timothy. — Co prawda w piątki nie dostaję rodzy nków do pud-dingu ry żowego... Ciotka Edith może by je dorzuciła, ale ciotka Kathleen mówi, że Norrisowie nigdy ich nie dodawali do puddingu. Och,
już pan idzie?

Idę nad jezioro — powiedział nieznajomy . — Chcesz przejść się ze mną?
Timothy wlepił w niego wzrok.

Chciałby mnie pan wziąć?

Bardzo. Przejedziemy się na kucy kach, zjemy hot dogi, napijemy się wody sodowej...
Cokolwiek zechcesz.
Tak kuszącej propozy cji trudno by ło się oprzeć.

Ale... ale... — zająknął się Timothy . — Ciocia Kathleen zabroniła mi wy chodzić poza bramę.

Zabroniła wy chodzić samemu — odparł mężczy zna. — Ale nie będziesz sam. Zresztą twoja ciotka na pewno uznałaby za... zgodne z prawem, gdy by m zabrał cię ze sobą.

Jest pan pewny ?

Oczy wiście — odpowiedział nieznajomy i ponownie się roześmiał.
107

Ale... pieniądze — zawahał się Timothy. — Bo, widzi pan, mam ty lko dziesięć centów. Co prawda jeszcze zaoszczędziłem dwadzieścia pięć, ale za nie chcę kupić prezent urodzinowy dla cioci Edith. Dziesięć centów mogę jednak wy dać,
mam je od dłuższego czasu, znalazłem na drodze.

Ja stawiam.

Jeszcze ty lko zamknę Merry legsa — powiedział Timothy z ulgą. — Muszę też umy ć buzię i ręce. Poczeka pan kilka minut?

Naturalnie.
Timothy pognał na dziedziniec i pospiesznie zamknął psa w domu. Następnie umy ł się, zwłaszcza uszy. Miał nadzieję, że są czy ste. Dlaczego ludzie nie mają płaskich uszu? Gdy Kuba Bly the zadał kiedy ś to samo py tanie Zuzannie Baker,
odparła, że widocznie taka by ła wola Boga.

Nie uważa pan, że powinienem wiedzieć, jak się pan nazy wa? Chy ba by łoby lepiej —
odezwał się Timothy , gdy ruszy li ścieżką.

Możesz do mnie mówić: panie Jenkins — odparł mężczy zna.
Timothy przeży ł cudowne, pełne atrakcji popołudnie. Niemal cały czas jeździł na kucy ku i zjadł coś o wiele lepszego niż hot dogi.

Mam ochotę na porządny posiłek — powiedział pan Jenkins. — Nie jadłem obiadu, a tu widzę restaurację. Może wejdziemy i coś sobie przekąsimy ?

Tu nie jest tanio — rzekł Timothy . — Może pan sobie na to pozwolić?

Chy ba tak — zaśmiał się ponuro pan Jenkins.
Restauracja rzeczy wiście by ła droga i wy tworna. Pan Jenkins zachęcił Timothy 'ego, by zamówił sobie, na co ty lko ma ochotę, nie zwracając uwagi na ceny. Chłopiec poczuł się jak w siódmy m niebie. Spędzał niezwy kłe popołudnie, pan
Jenkins okazał się sy mpaty czny m kompanem, a teraz w dodatku pozwolił mu zamówić coś py sznego. Timothy westchnął, zachwy cony .

Zmęczony ? — spy tał pan Jenkins.

O, nie.

Dobrze się bawisz?

Wspaniale. Ty lko...

Ty lko co?

Nie jestem pewien, czy pan się dobrze bawi — wy jaśnił powoli Timothy .

Cóż — odparł pan Jenkins. — Nie bawię się dobrze, skoro już o ty m mowa. Wciąż my ślę o... pewny m moim przy jacielu, a to skutecznie psuje mi humor.

Czy ten przy jaciel źle się miewa?

Wręcz przeciwnie. Całkiem nieźle. A nawet znakomicie. Prawdopodobnie będzie długo ży ł. Ale nie jest szczęśliwy .

Dlaczego? — spy tał Timothy .

Bo widzisz, zachował się jak ostatni krety n. A nawet gorzej. Jak straszliwy głupiec.
Przy właszczy ł sobie dużą sumę pieniędzy , która nie należała do niego.

To znaczy , że je ukradł? — dopy ty wał się zaszokowany Timothy .

Uznajmy , że je sprzeniewierzy ł. Tak brzmi lepiej. Ale bankowi to się nie spodobało.
Mój przy jaciel został zamknięty w więzieniu na dziesięć lat. Wy puścili go jednak wcześniej za dobre sprawowanie. Gdy przeby wał
9
za kratami, zmarł jego stary wuj, zostawiając mu kupę pieniędzy . Tak więc okazało się, że mój przy jaciel jest bogaty m człowiekiem. Ale cóż on pocznie z ty m majątkiem? Ciąży na nim wina.

Przy kro mi z powodu pańskiego przy jaciela — powiedział Timothy . — Ale dziesięć lat to dużo czasu. Czy ludzie nie zdąży li zapomnieć o jego uczy nku?

Niektórzy nie zapominają nigdy . Na przy kład siostry jego żony . By ły dla niego bardzo surowe. Jakże on ich nienawidził! Przez te wszy stkie lata ży ł nadzieją, że kiedy ś wy równa z nimi rachunki.

Jak?

Są pewne sposoby Mógłby na przy kład zabrać im coś, na czy m im bardzo zależy. Bo w końcu on jest samotny... pragnie towarzy stwa... o, tak, jest bardzo samotny. My ślę o nim całe popołudnie. Ale nie sądź, że nie spędziłem z tobą
przy jemnie czasu. Na pewno zapamiętam ten dzień na bardzo długo. Teraz jednak pewnie chcesz wrócić, zanim ciotki przy jadą z miasta?

Tak. Ale ty lko dlatego, żeby się nie zamartwiały . Zamierzam im opowiedzieć o naszej wy cieczce.

Nie ukarzą cię?

Prawdopodobnie tak, ale repry menda nie łamie kości, jak mawia Linda — zauważy ł
filozoficznie Timothy .

Nie sądzę, żeby bardzo na ciebie krzy czały , jeśli wrócisz do domu przed nimi i przekażesz im wieści ode mnie. Kupiłeś ciotce prezent, prawda?

Tak. Ale chciałby m zrobić coś jeszcze. Wciąż mam te dziesięć centów. Kupię za to kwiaty , skoczę do parku i złożę je u stóp pomnika kombatantów. Wie pan, mój ojciec by ł
dzielny m żołnierzem.
fto

Zginął w Związku Południowej Afry ki?

Och, nie. Wrócił z wojny i ożenił się z mamą, przez jakiś czas pracował w banku.
Dopiero potem umarł.

Tak, umarł — powtórzy ł pan Jenkins, gdy dotarli do Zakątka. — I pewnie — dodał
kpiący m tonem — już martwy m pozostanie.
Timothy by ł oburzony . Jak można by ło tak mówić
0
inny ch ludziach! Ciotka Kathleen nazwałaby to „imperty nencją". Ale Timothy i tak lubił nowego znajomego.

No cóż, żegnaj, sy nu — powiedział pan Jenkins.

Czy już się nigdy nie zobaczy my ? — zapy tał tęsknie Timothy . Czuł, że chciałby spotkać jeszcze pana Jenkinsa.

Obawiam się, że nie. Wy jeżdżam daleko, bardzo daleko. Mój przy jaciel udaje się do jakiegoś odległego kraju. Chy ba się z nim zabiorę. Jest bardzo samotny , jak już ci wspomniałem. Muszę się o niego zatroszczy ć.

Przekaże mu pan, że przy kro mi z tego powodu?
1
mam nadzieję, że nie zawsze będzie samotny ?

Przekażę. A ty przekażesz ciotkom wiadomość ode mnie?

Nie może pan sam tego zrobić? Przecież przy jechał pan tu, żeby się z nimi zobaczy ć.

Obawiam się, że nie dam jednak rady. Powiedz im, że nie powinny się martwić listem, który dostały dziś rano. N"ie muszą już zasięgać konsultacji u prawnika, by przekonać się, czy osoba, która jest autorem listu, rzeczy wiście może
zrobić to, czy m grozi. Znam autora i wiem, że zmienił zdanie. Przekaż im, że ów człowiek wy jeżdża i już nigdy więcej nie będzie ich niepokoił. Zapamiętasz, prawda?

Pewnie. Czy to sprawi, że ciotki nie będą już zmartwione?

Na pewno nie z powodu tej osoby. Ale jest pewien warunek — muszą dać ci spokój z ty mi lekcjami muzy ki i koniecznie dosy py wać rodzy nków do piątkowego puddingu. I jeszcze niech pozwolą ci zasy piać przy zapalony m świetle. Jeśli
nie posłuchają, autor listu może zacząć je niepokoić ponownie.

Powiem o lekcjach muzy ki i puddingu, ale nie o świetle — rzekł Timothy stanowczy m tonem. — Jeśli to, oczy wiście, nie przeszkadza tej osobie. Bo widzi pan, nie mogę wy rosnąć na tchórza. Mój tato nie by ł tchórzem. Jeśli zobaczy się
pan z autorem listu, wy tłumaczy mu pan wszy stko?

Cóż, może masz rację. Porozmawiaj z doktorem Bly the'em. Chodziłem z nim do college'u, więc na pewno doktor wie, co i jak. A teraz powiem ci coś, co jest przeznaczone ty lko dla twoich uszu, sy nu: spędziliśmy razem wspaniale czas i
nie by ło w ty m nic złego.
Pamiętaj jednak: już nigdy więcej nie rozmawiaj z nieznajomy m.
Timothy uścisnął twardą dłoń pana Jenkinsa.

Ale pan nie jest nieznajomy m — powiedział smutny m głosem.
WIECZÓR DRUGI
NOWY DOM
Gdzie wzgórza sosen, jak śnieg białe Rosną osiki, drżąc na wietrze, Ty czekasz, a ja mam najlepsze Chęci, bo ujrzeć Ciebie chciałam. I widzę duchy , Domu Drogi, Które przestąpią twoje progi.
Słodkie kwietniowe szare deszcze I sierpniowego blask księży ca, Październik pełnią barw zachwy ca, Zanim grudniowe przy jdą dreszcze. To cię zachwy ci — wierz my m słowom, Bo ciągle jesteś taki nowy ...
Przy jdzie czas płaczu i radości, Moment zwy cięstwa i gory czy , Cień smutku oraz smak słody czy , Przy jdzie czas lęku i miłości. To wszy stko znajdzie tu schronienie. To da Ci duszę
— sens istnienia.
Dzieci się będą tutaj śmiały , Przy jdą wesela i wzruszenia, I tańce pełne podniecenia Dziewcząt, gdy będą tu czekały , Aż w błogiej ciszy o poranku Spotkają tutaj swy ch kochanków.
Ujrzy sz tęsknotę za bliskością,
Poznasz, czy m śmierć i nowe ży cie,
Czy m lekki śmiech i łzy w ukry ciu t

czas obdaruje cię mądrością. Tu przy jdę tak jak inny ch wielu

jesteś mej drogi jasny m celem.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — Czy w wierszu wspominasz o nowy m domu, który Tom Lacey zbudował przy drodze do Lowbridge? Pamiętam, że uważnie mu się przy glądałaś.
ZUZANNA BAKER: — Powiadają, że ten dom kosztował go więcej, niż kiedy kolwiek będzie w stanie zapłacić. Ale nowy dom to jednak wielka atrakcja, i tego się będę trzy mać.
Czasem my ślę sobie, że... (Tu przery wa, uznając, że może lepiej będzie nie mówić głośno, co stara panna sądzi o nowy ch domach).
DROZDOWE NIESZPORY
Rozbrzmiewa cichy wiatru ton I sły chać cichy śpiew, Drozdy śpiewają dziś pieśń swą W
sadzie, w koronach drzew.
Wieczorna rosa w trawie lśni, Dogasa słońca blask, A drozdów ciągle sły chać trel W
poświacie pierwszy ch gwiazd.
Pieśń ich się niesie niczy m hy mn, Słucha jej ciemny las, Słuchają cienie śpiący ch traw I słucha każdy z nas. A mały chochlik poprzez bór Brnie wy tężając wzrok, Przy staje, sły sząc ptasi śpiew, Kiedy zapada zmrok.
Posłuchaj, jakże słodki jest Radosny drozdów śpiew. Jak słucha drozdów leśny elf, Mieszkaniec stary ch drzew. Bo w pieśni tej ukry ta jest Leśny ch tajemnic moc. Posłuchaj zatem drozdów, gdy Ciemna zapadnie noc.
Ania Bly the
ZUZANNA BAKER: — Lubię śpiew drozdów wieczorną porą!
ANIA BLYTHE: — Czasem dają takie koncerty , że klonowy zagajnik i Dolina Tęczy wy dają się nimi wy pełnione.
DR GILBERT BLYTHE: — Pamiętasz, jak gwizdały w Nawiedzony m Lesie i Sosnowy m Sadzie?
ANIA BLYTHE, cichy m głosem: — Nie zapomniałam o niczy m, Gilbercie... O niczy m. DR
GILBERT BLYTHE: — Ani ja.
tfó
KUBA BLYTHE, pojawiając się w oknie, krzy czy : — Zakochana para! Zakochana para!
Zuzanno, czy zostało jeszcze trochę ciasta? By łby m za nie wdzięczny sto razy bardziej niż za trele drozdów z całego świata.
ZUZANNA BAKER: — No i to jest chłopak! Chciałaby m, żeby Walter zachowy wał się podobnie.
NOC
Już zmierzch i dzień powoli gaśnie, Ciemność zasnuwa senną dal. Księży c magiczny niczy m w baśniach Przegląda się wśród fal.
A ja samotna. Py tasz, po co Udaję radość, skry wam strach. Samotność swoją późną nocą W
cichy ch zamy kam łzach.
Tam, gdzie się ciągną groźne bagna, Gdzie duchów cienie we mgle drżą, Tam wiatr pieśń śpiewa wokół mogił, By wstali ci, co śpią.
Cienie to siostry me zaklęte, Smutny brzeg morza to mój brat. I dobrze, że już nie pamiętam Bólu, gdy gasł mój świat.
Codzienne troski i zmartwienia Zgasną, gdy przy jdzie pora snu. Noc mi przy niesie ukojenie, Spokój po ciężkim dniu.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — Zdaje mi się, że dałaś się ponieść wy obraźni. Kiedy ż to gasł
twój świat?
ANIA BLYTHE, z wy rzutem: — Przez całe dzieciństwo, Gilbercie. Oraz gdy my ślałam, że jesteś zakochany w Christine Stuart. I... i kiedy zmarła mała Joy ce. Tego chy ba nie zapomniałeś, Gilbercie.
DR GILBERT BLYTHE, z poczuciem winy : — Nie, ale za to ja my ślę o ty m, że gdy cię poznałem, właśnie zaczy nałaś ży ć pełnią ży cia. Masz rację, jest w ty m coś egoisty cznego. Ale tak to by wa: ludzie zapominają, bo muszą. Świat nie
przetrwałby bez zdolności do zapominania. Każdego dnia wy darzają się nowe rzeczy , które mogą nas zranić.
ZUZANNA BAKER: — Na przy kład ta drzazga, która wbiła się dziś w stopkę Shirley owi.
MĘŻCZYZNA I KOBIETA Mężczy zna:
Najdroższa, muszę by ć jedy ny m ty lko z Twoich snów. Żaden nie mógł wcześniej przy jść, nieść serca wizerunek Niczy m różę. Szepty Twe ty lko dla mnie są, Twój śmiech; Niech nigdy nie rozdzieli nas innego pocałunek Upiorny. Dla
mnie rumieniec blady ch liczek, Dla mnie Twoje oczy z szafiru sidła utkały . Pani mgły , ognia, mów, żem jedy ny kochanek, Że krucze loki schronienia obcy m ustom nie dały .
Kobieta:
Kochany , za nic mam to, kto by ł wcześniej niż ja, Ozdobne, w jedwabiach kobiety piękne jak w snach,
Zalotne w miniony ch mrokach, upragnione nocą Zapomnianą... Jedno chcę: niech po mnie żadna. Do dna opróżnić kielich daj, dla innej nawet fusy To za dużo, czy to królowa, Cy ganka,
Czy zakonnica! Mów, że żadnej nie szepniesz znów: „Kocham", Nie wy gra inna, bom Twa jedy na wy branka.
Ania Bly the »
DR GILBERT BLYTHE: — To rodzaj poezji, za który m zdecy dowanie nie przepadam.
Niezwy kłe, do czego zdolna jest wy obraźnia. Aniu, czy ty naprawdę to napisałaś?
ANIA BLYTHE: — Tak, w Redmond. Lecz oczy wiście to wszy stko zostało zmy ślone, nigdy ty ch wierszy nie opublikowałam. Zobacz, jaki pożółkły jest papier! Poza ty m wiedz, że by łeś pierwszy m.
ZUZANNA BAKER, zdecy dowany m tonem: — Może pani ty lko się wy daje, że napisała ten wiersz, droga pani doktorowo, ale na pewno by ło inaczej. Ten wiersz zawieruszy ł się pomiędzy pani tekstami, i po prostu pani zapomniała.
Dlatego też pozwolę sobie powiedzieć, że

o ile dobrze zrozumiałam — ten wiersz nie jest zby t przy zwoity . Z pewnością pan doktor się ze mną zgodzi.
DR GILBERT BLYTHE, udając powagę: — No cóż, skoro to ja by łem pierwszy m... a nie Charlie Py e...
ANIA BLYTHE, rzucając pożółkłą stronicę do ognia:

No, koniec z ty mi nonsensami.
DR GILBERT BLYTHE, chwy tając kartkę w locie:

Ty lko nie to! Zamierzam poczekać i przekonać się, czy będę również ostatnim.
Chciałby m wiedzieć, jak będziesz się zachowy wać jako wdowa po mnie.
ZUZANNA BAKER, udając się do kuchni, by przy gotować kolację: „Gdy by m nie wiedziała, że oni sobie ty lko żartują, prawdopodobnie przeraziłaby m się. Ale nie by łaby m sobie w stanie wy obrazić, by któreś z nich mogło zakochać się
w kimś inny m. Chociaż mawiają, że pan Meredith zamierza ożenić się z Rosamond West... a przecież to istny święty . W
zadziwiający m ży ję świecie, ale na szczęście nie sprawuję nad nim władzy . Niech sobie pani Elliott mówi co chce, ale naprawdę nie wy daje mi się, że świat by łby lepszy , gdy by rządziły nim kobiety ".
ODWET
Clarissa Wilcox zmierzała do Lowbridge, ponieważ dowiedziała się, że David Anderson jest umierający . Powiedziała jej to Zuzanna Baker ze Złotego Brzegu. Doktor Bly the z Glen St.
Mary opiekował się Andersonem, pomimo że w Lowbridge mieszkał inny lekarz — doktor Parker. Ale lata temu David Anderson pokłócił się z Par-kerem i nie chciał go więcej widzieć.
Clarissa Wilcox pragnęła zobaczy ć się z Davidem Andersonem przed jego śmiercią. Musiała mu powiedzieć o kilku sprawach. Czekała na ten moment czterdzieści lat i oto nadarzała się okazja, swoją drogą dzięki Zuzannie Baker, której
nienawidziła (między Bakera-mi z Glen St.
Mary i Wilcoksami z Mowbray Narrow toczy ł się odwieczny spór, a Clarissa i Zuzanna, gdy się spoty kały, witały się najwy żej skinieniem głowy ). Zuzanna by ła taka dumna, że pracuje jako służąca w Złoty m Brzegu! Jakby to by ło nie
wiadomo jakim zaszczy tem. Żadne z Wilcoksów nie musiało się nigdzie najmować, by się utrzy mać. Niegdy ś by li bogatą rodziną i spoglądali z góry na Bakerów, ale tamte czasy już minęły. Teraz by li biedni, co nie przeszkadzało im wciąż
traktować Bakerów z wy ższością. Mimo wszy stko Clarissa by ła wdzięczna Zuzannie za nowiny o Davidzie Andersonie.
Musiał rzeczy wiście by ć bliski śmierci, bo inaczej Zuzanna Baker nawet by o nim nie wspomniała. W Złoty m Brzegu raczej nie plotkowano o pacjentach doktora Bly the'a.
Zuzannie co prawda stale towarzy szy ło podekscy towanie, ale i tak by ła równie beznadziejna jak cała reszta. „Zachowy wała się tak, jakby należała do rodziny Bly the'ôw!", pomy ślała złośliwie Clarissa. Że też niektórzy mieli czelność tak
się py sznić. No, ale czegóż innego można się spodziewać po Bakerach?
Nieważne. I tak najistotniejsze, że dowiedziała się na czas o fatalny m stanie Davida Andersona.
Wiedziała, że ta chwila kiedy ś nadejdzie. Pośród wszy stkich niesprawiedliwości losu ta jedna, najpotworniejsza, nie mogła się nie wy darzy ć: David Anderson, z który m tańczy ła za młodu, nie mógł umrzeć, nie wy słuchawszy tego, co
miała mu do powiedzenia. Zuzannę Baker zdziwił nagły rumieniec, jaki wy kwitł na starej, ziemistej twarzy Clarissy Wilcox, gdy usły szała, że Anderson umiera. Zuzanna potem zastanawiała się, czy dobrze zrobiła, wspominając o ty m. A jeśli
doktor poczuje się urażony ?
Ale i tak wszy scy o ty m wiedzieli. Nie by ło to tajemnicą. Zuzanna uznała, że nie powinna się tą sprawą zanadto przejmować, ale na wszelki wy padek opowiedziała o wszy stkim doktorowej Bly the.
121
— No tak — skomentowała całą historię pani Bly the — mąż twierdzi, że Anderson może umrzeć w każdej chwili.
To wy starczy ło, by uspokoić sumienie Zuzanny .
Clarissa Wilcox wiedziała, że David Anderson jest wciąż na ty le przy tomny , by jej wy słuchać
— przy najmniej tak głosiły plotki. Właściwie doktor Bly the nawet to potwierdził. Nagły , niespodziewany wy lew przy kuł do łóżka jej wroga (już wszy scy w Lowbridge i Mowbray Narrows oraz w Glen St. Mary zdąży li zapomnieć
0
trwającej całe pokolenia nienawiści między Clarissą
1
Davidem, a także o jej przy czy nach, ale dla Clarissy wszy stko by ło równie świeże, jakby wy darzy ło się wczoraj). Wy lew sparaliżował Andersona i odebrał mu mowę, a nawet wzrok (nie by ł w stanie unosić powiek), ale wciąż mógł
sły szeć i nie tracił przy tomności.
Clarissa cieszy ła się, że nie będzie mógł jej zobaczy ć, zauważy ć zmian, jakie czas wy żłobił na jej ładnej niegdy ś twarzy. Owszem, kiedy ś by ła niebrzy dka, chociaż Bake-rowie z niej szy dzili. No, ale który Baker mógł w ogóle pochwalić
się urodą... Z pewnością nie biedna Zuzanna, choć należała do młodszego pokolenia. O tak, Clarissa mogła powiedzieć Davidowi Andersonowi wszy stko, na co ty lko miała ochotę, bez obawy , że ujrzy w jego oczach cień pogardy .
W końcu pomści Blanche... piękną, ukochaną Blanche, która zmarła jako młoda, śliczna czarnowłosa kobieta. Czy pamiętał ją ktoś jeszcze prócz Clarissy ? Może stara ciotka Zuzanny Baker. Czy w ogóle Zuzanna sły szała tę opowieść?
Pewnie nie. Całą sprawę wy ciszono.
122
Clarissa by ła ubrana jak zwy kle na czarno. Szła zgarbiona i ponura. Nosiła żałobę od śmierci Blanche. „To takie dziwactwo Clarissy Wilcox", mawiali Bakerowie. Owalną twarz Clarissy, w której wciąż jaśniały niebieskie oczy, pokry wały
drobne zmarszczki. Zuzanna Baker zauważy ła dzisiaj, że jakimś cudem oczy Clarissy pozostały młode, podczas gdy cała reszta postarzała się i zwiędła.

Droga pani doktorowo — powiedziała, przy gotowując z panią Bly the ciasto owocowe.
— Czy lepiej by ć piękny m za młodu, a potem to piękno wspominać, gdy czas zabiera nam urodę, czy też lepiej zawsze wy glądać tak sobie, żeby na starość niczego nie żałować?

Dziwne py tania czasem zadajesz, Zuzanno — odparła Ania, krojąc kandy zowaną skórkę na drobne pa-seczki. — Jeśli o mnie chodzi, wolałaby m by ć piękną za młodu, a później zachować o tej urodzie wspomnienia.

No tak, ale pani zawsze by ła śliczna, pani doktorowo — westchnęła Zuzanna.

Ja? Piękna? Z rudy mi włosami i piegami? — roześmiała się Ania. — Nawet nie wiesz, jak pragnęłam by ć piękna, Zuzanno. Ale mówią, że stara panna Wilcox by ła niegdy ś urodziwa.

Wszy stkim Wilcoksom się wy dawało, że są atrakcy jni — pry chnęła Zuzanna. — Mnie tam się Clarissa nigdy nie podobała, za to sły szałam, że jej siostra Blanche naprawdę mogła poszczy cić się urodą. Niestety nie pamiętam jej.

Wy , Bakerowie, nigdy nie umieliście się dogadać z Wilcoksami, Zuzanno —
powiedziała Ania z zaciekawieniem. — Pewnie chodzi o jakiś stary rodzinny spór?

Tak mi opowiadano. Ale szczerze mówiąc, doktorowo, nie mam pojęcia, od czego się to wszy stko zaczęło. Wiem ty lko, że Wilcoksowie zawsze uważali się za lepszy ch od Bakerów.

Coś mi się zdaje, że Bakerowie z kolei uważali się za lepszy ch od Wilcoksów —
wtrącił przekornie doktor, który właśnie wszedł do kuchni.

Wilcoksowie mieli po prostu więcej pieniędzy — odrzekła Zuzanna. — Ale nie sądzę, żeby Bakèrowie w czy mkolwiek im ustępowali. Za Clarissą w młodości ponoć uganiali się mężczy źni, ale nigdy nie znalazła sobie męża, podobnie jak
niektóre z nas.

Może ona by ła wy jątkowa? — odezwał się doktor.
Wiedział, że ta uwaga doprowadzi Zuzannę do szału.
Bez słowa podniosła talerz z rodzy nkami i wy maszero-wała z kuchni.

Czemu się z nią drażnisz, Gilbercie? — upomniała go Ania.

Bo to takie zabawne — odparł. — Cóż, stary David Anderson z Lowbridge umiera.
Wątpię, by przetrwał noc. Mówią, że za młodu by ł z niego prawdziwy choj-rak. Nie pomy ślałaby ś tak o nim, gdy by ś go teraz zobaczy ła.

Jakże okrutnie obchodzi się z nami czas — westchnęła Ania.

Jesteś jeszcze za młoda, by wy głaszać tego ty pu uwagi — zauważy ł Gilbert. — Poza ty m Clarissa Wilcox wy gląda całkiem młodo jak na swój wiek. Te jej oczy... i prawie ani jednego siwego pasemka we włosach. Wiesz, kim by ła żona
Andersona?
124

Nie... Chy ba miała na imię Rose... Oczy wiście, widziałam nazwisko na jej grobie na cmentarzu w Low-bridge... Podobno David Anderson by ł zamieszany w jakiś skandal z siostrą Clarissy , Blanche.

Jaki znowu skandal? — spy tał Gilbert.

No tak, taka stara sprawa przestaje w końcu by ć skandalem i staje się częścią historii.
A teraz muszę iść udobruchać Zuzannę i włoży ć ciasto do piekarnika. To na urodziny Kennetha Forda, przy jadą do Wy marzonego Domu w środę. Wiedziałeś?

Pogodziłaś się już z zamianą Wy marzonego Domu na Złoty Brzeg?

Dawno temu — odparła Ania, lecz westchnęła. Już nigdy nie zamieszka w takim miejscu jak Wy marzony Dom.
Ty mczasem Clarissa Wilcox szła krokiem młodej dziewczy ny piaszczy stą południową drogą w stronę Lowbridge. Ciemne włosy — choć wśród nich, jak zauważy ł doktor, nie by ło ani jednego siwego pasma — nie pasowały do jej
pomarszczonej twarzy. Clarissa miała na głowie koronkową siateczkę, którą Blanche zrobiła dla niej lata temu. Siateczka wciąż by ła w niezły m stanie, bo Clarissa rzadko kiedy wy chodziła z domu. Zresztą i tak nigdy nie przejmowała się swoim
wy glądem. Miała wąskie usta, na który ch malował się złowieszczy uśmiech — jeśli w ogóle się uśmiechała. Niewielu ludzi widziało uśmiech Clarissy Wilcox.
Z wieczornego nieba nad Zatokę Czterech Wiatrów spły wał niezwy kły błękitny blask, ale wzmagał się wiatr.
Świszczał w gałęziach wy sokich stary ch świerków, rosnący ch wzdłuż drogi, a Clarissie wy dawało się, że to duchy przeszłości przemawiają do niej szeptem. Nie by ł to zwy czajny wiatr — ale powiew śmierci, zwiastujący bliski koniec
Davida Andersona. Co będzie, jeśli umrze, zanim Clarissa dotrze do jego domu? Przy spieszy ła kroku.
W oddali dwa statki wy pły wały z Przy stani Czterech Wiatrów. „Pewnie należą do niego", pomy ślała, zapominając, iż David Anderson już dawno przeszedł na emery turę. Z pewnością interes prowadzili teraz jego bratankowie. Dokąd
pły nęły statki? Do Cejlonu? Singapuru?
Mandalaju? Niegdy ś same te nazwy wy woły wały w niej dreszcz ekscy tacji i marzy ła, by odwiedzić owe kuszące miejsca.
Ale to Rose zwiedziła je u boku Davida... Rose, nie Blanche... Teraz Rose już nie ży je. Lecz statki wciąż wpły wają i wy pły wają z portu, chociaż David Anderson, który by ł stoczniowcem i armatorem całe swoje ży cie, już od dawna na
nich nie żeglował.
Może zostawił wszy stko swojemu sy nowi. Sy nowi! Całkiem możliwe!
Clarissa nawet nie wiedziała, że ów sy n służy ł na okrętach jako chirurg i rzadko kiedy by wał
w Lowbridge.
Przed nią rozpościerało się miasteczko Seldom. Tu, na Main Street, wznosiła się okazała rezy dencja Davida Andersona, gdzie przez ty le lat królowała Rose. W oczach Clarissy dom wciąż prezentował się wspaniale, choć młodsze pokolenie
uważało go za staroświecki.
Malutkie białe płatki wiśniowego kwiecia opadały na chodnik w chłodny m wiosenny m powietrzu.
Drzwi by ły otwarte — weszła do środka nie zauważona przez nikogo. Przeszła przez hol, a potem na górę po szerokich schodach wy łożony ch aksamitem, który tłumił kroki. Po drodze mijała jedy nie puste pomieszczenia. Doktor Bly the
przed chwilą zakończy ł ostatnią wizy tę u Davida Andersona i stał teraz przy bramie, rozmawiając z ubraną na biało pielęgniarką, z której pomocy chciał skorzy stać w ty m samy m czasie co doktor Parker.

Wy daje mi się, że powinnam udać się do pacjenta doktora Parkera — mówiła z ociąganiem. O wiele chętniej pomogłaby doktorowi Bly the'owi. By ł znacznie rozsądniejszy niż doktor Parker, który na przy kład kry ty kował ją za to, że
odstępowała od łóżka Andersona, gdy ten wciąż oddy chał. Jakby czuwanie u jego boku mogło w czy mś pomóc!

W takim razie proszę jechać do doktora Parkera — powiedział doktor Bly the. —
Poproszę o pomoc Lucy Marks, która jest w odwiedzinach u matki w Mowbray Narrows. Tu już nie będzie pani potrzebna — dodał znaczący m tonem.
„Młodzi i głupi — pomy ślała Clarissa. — Ta kobieta próbuje flirtować z doktorem Bly the'em".
Clarissie Wilcox oboje wy dawali się dzieciakami. Ale jej nie obchodzili. Najważniejsze, żeby znalazła się sam na sam z Davidem Andersonem — po ty lu latach w końcu dostała swoją szansę. Wokół niej znajdowały się ty lko puste
pokoje. „Martwi i umierający szy bko zostają zapomniani", pomy ślała z gory czą. Nawet pielęgniarka odeszła od łoża umierającego człowieka. W ty m domu
gospody nią powinna by ć Blanche. Ona na pewno nie opuściłaby męża w chwili śmierci. Nie przy szło Clarissie do głowy , że Blanche, tak jak Rose, mogłaby przecież umrzeć przed Davidem.
Gdy znalazła się na szczy cie schodów, zajrzała przez zasłony z wy płowiałego złotego aksamitu, zasłaniające wejście do biblioteki. Nad kominkiem zauważy ła portret Rose. A tam przecież powinien wisieć portret Blanche.
Rose przedstawiona by ła w atłasowej sukni ślubnej o barwie kości słoniowej. David Anderson kazał wy konać portret pewnemu arty ście, który wtedy przeby wał w Lowbridge.
Clarissa pamiętała, jaką sensację wy wołał obraz w miasteczku, które by ło wtedy o wiele mniejsze, nawet fotografię każdy robił sobie najwy żej raz w ży ciu. Gdy portret został
skończony i umieszczony w bibliotece, David wy dał przy jęcie, o który m mówiło się przez kilka miesięcy .
Chociaż Clarissa nie spotkała w domu nikogo, wy dawało jej się, że wnętrze wy pełniają czy jeś szepty. Wszędzie by ło pełno cieni... Zdawały się one wy ciągać w jej stronę macki. Pewnie by ły to duchy, które miały towarzy szy ć
Davidowi Andersonowi w jego ostatniej podróży .
Może duchy Rose, Blanche, Lloy da Normana... Bóg wie, kogo jeszcze. Nie powinna się ich bać. Miała coś do powiedzenia, rzeczy, które zadziwiły by ich wszy stkich z wy jątkiem Blanche i może — któż to wie? — Lloy da Normana. Czasu
by ło coraz mniej. W każdej chwili mogła wrócić plotkująca na zewnątrz pielęgniarka.
W końcu odnalazła jego pokój — długi, z kominkiem w głębi, w który m tlił się niewielki ogień. Płomienie wy -4
glądały jak czerwone kocie języ ki. A więc to ten pokój dzielił z Rose!
Teraz nie by ło w środku nikogo z wy jątkiem umierającego Davida Andersona. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! Obawiała się, że pielęgniarka mogła tu zostawić gospody nię.
W pokoju nie paliło się żadne światło, a drzewa za oknem sprawiały, że w środku zdawało się jeszcze ciemniej. Oczy wiście to nie miało już znaczenia dla Davida, który utracił wzrok, natomiast Clarissę atmosfera pokoju napawała
przerażeniem, którego źródeł nie potrafiła wy jaśnić. W takim mroku duchy czuły się jak u siebie. Dzisiaj ludzie podobno już nie wierzą w duchy. Sły szała, jak doktor Bly the i doktor Parker naśmiewali się z opowieści o nich. Ale przestaną się
śmiać, gdy będą w jej wieku. Jakież to upiory musiały teraz tłoczy ć się wokół
łóżka Davida Andersona!
Przez otwarte okno wpadała ciężka woń kwitnący ch krzewów bzu rosnący ch pod murem.
Clarissa nigdy nie lubiła tego zapachu. Kojarzy ł jej się ze słodką tajemnicą... taką jak miłość między Davidem Andersonem i Blanche Wilcox. Albo... cóż, może i między Rose Anderson i Lloy dem Normanem. Nie wiadomo, który już
raz Clarissa pomy ślała, że chciałaby znać całą prawdę o tej sprawie.
Na stoliku stał flakon pełen biały ch kwiatów, które zdawały się jaśnieć upiorny m blaskiem w mroku pomieszczenia. To by ło niesamowite. David Anderson nigdy nie przepadał za kwiatami. Najwy raźniej wstawiła je tu pielęgniarka. A
może ktoś je przy słał? Przy pomniała sobie różę, którą wręczy ła mu kiedy ś Blanche, a on beztrosko upuścił ją na trawę w ogrodzie. Ciekawe, czy lepiej postępował z kwiatami od Rose?
Clarissa podniosła wtedy upuszczoną różę; zachowała ją gdzieś zasuszoną, zapomniała jednak gdzie. Może między kartami jakiegoś starego, zakurzonego tomu poezji?
Na ścianie w pobliżu wazonu wisiał portrecik Rose. Namalowano go podczas podróży .
Clarissa nienawidziła portretu w bibliotece, ale jeszcze bardziej nie cierpiała tej miniaturki.
Podobizna zdawała się emanować zaborczością, jakby py szniła się, że Rose ma Davida na własność.
Clarissa nie znosiła blady ch, lśniący ch złocisty ch loków ozdabiający ch tę pełną ży cia, zarumienioną twarz. Blanche miała czarne włosy. Duże, okrągłe niebieskie oczy, usta jak różany pąk... Takie wtedy podobały się najbardziej. Kto
dzisiaj widy wał takie usta? Delikatne ramiona... I one zdarzały się coraz rzadziej. Pielęgniarka miała ramiona kwadratowe jak mężczy zna.
Ramkę wy konano ze złota, na górze wieńczy ła ją kokarda. Wiedziała, że Rose wręczy ła ją Davidowi podczas który chś jego urodzin, gdy już zaczy nała flirtować z Lloy dem Normanem.
Cóż, Blanche przy najmniej dochowałaby wierności Davidowi. Kobiety z rodu Wilcok-sów zawsze by ły wierne swoim mężom, nawet jeśli, zdarzało się, nienawidziły ich.
Mimo wszy stko Clarissa cieszy ła się, że pokój tonie w mroku. Nie chciała powiedzieć tego, co miała do powiedzenia Davidowi, widząc, jak Rose spogląda na nią triumfalnie z portretu.
Jego twarz na poduszce wy glądała jak odlana z wosku. Oczy — szare, mgliste, o który ch mówiono, że by ły odziedziczone po matce Irlandce — przy kry wały zmarszczone powieki.
Piękne dłonie o długich palcach, potrafiące jednak zaciskać się z okrucieństwem, leżały na kołdrze. Pamiętała, jak kiedy ś, wiele lat temu, wracali razem do domu. Skąd? Tego nie mogła sobie przy pomnieć, zapamiętała natomiast
doskonale uścisk jego dłoni. Ale to wszy stko działo się przed pojawieniem się Rose...
Wciąż miał głęboki dołeczek w brodzie. Blanche lubiła przekomarzać się z Davidem, wkładając palec w to zagłębienie. Z pewnością robiły to setki inny ch dziewcząt. Mówi się, że mary narz ma narzeczoną w każdy m porcie. Sły szała to
również z ust doktora Bly the'a.
Niesamowite, że przy słowia cieszą się o wiele dłuższy m ży ciem niż ludzie.
Przy najmniej nie zmienił się ten dołeczek. Wspaniałe siwe włosy miał odgarnięte z czoła. By ł
już stary m człowiekiem, ale nie wy glądał na swoje lata nawet teraz, gdy leżał tu, umierający .
„David — pomy ślała Clarissa — łaskawie pozwala na siebie spoglądać, jakby to by ł jakiś zaszczy t. Wszy scy Andersonowie tak się zachowy wali, ale u Davida by ło to najbardziej widoczne".
Clarissa usiadła na krześle. Oddy chała szy bciej, jakby zmęczy ła się bieganiem. Minęło zaledwie kilka sekund, odkąd znalazła się w ty m pokoju, a wy dawało jej się, że minęło całe stulecie.
Zaskoczy ło ją także — nieprzy jemnie zaskoczy ło — że czuje strach przed Davidem. Zawsze się go bała,
tSt
é
najwy ższy czas to przy znać, ale nie sądziła, iż ogarnie ją strach w takim momencie — w chwili jego śmierci. Nie spodziewała się również, że nawet teraz będzie czuć się w jego obecności jak jakaś idiotka i niezdara. Jakby An-dersonowie
by li lepsi od Wilcoksów!
Okazało się jednak, że David wciąż tak na nią działał...
Zauważy ła, że jej szczupłe, poznaczone ży łkami dłonie drżą. By ła wściekła. Całe ży cie czekała na tę chwilę — nie pozwoli, by ktoś odebrał jej tę szansę. Jeśli na kory tarzu pojawi się pielęgniarka lub gospody ni, zatrza-śnie im drzwi przed
nosem. , Walczy ła ze swoją słabością. Gdy w końcu przemówiła, głos jej brzmiał spokojnie, czy sto i dość młodzieńczo. Zdawało jej się, że powróciła do dawny ch czasów. Ona i David by li wciąż młodzi... Anderson wcale nie umierał, to jakaś
bzdura, zwy kłe pogłoski. Ale skoro oni by li młodzi, to i Rose, a na to Clarissa nie mogła się zgodzić. Nie, są już starzy , a ona musi szy bko powiedzieć to, co sobie zaplanowała, zanim ktoś zjawi się w pokoju i pokrzy żuje jej plany .
Stare domostwo wsłuchiwało się w jej słowa, w sączący się jad. Niekiedy nawet wiatr cichł za oknem, jakby cały świat chciał się przy słuchać. Doktor Bly the i pielęgniarka wciąż rozmawiali pod bramą. Wszy scy mężczy źni są tacy sami.
Co by powiedziała pani Bly the, gdy by o ty m wiedziała?
— Tej nocy po raz pierwszy od lat zasnę z czy sty m sumieniem, Davidzie Andersonie. Zasnę równie spokojny m snem jak ty , choć twój sen będzie wieczny . Umrzesz, Davidzie Andersonie. Nigdy nie przy puszczałeś, że ta
chwila kiedy ś nadejdzie, prawda? By ć może zaznasz wiecznego spoczy nku... jeżeli dusza rzeczy wiście jest nieśmiertelna. A ja z pewnością odetchnę z ulgą... bo wy znam ci wszy stko, co zawsze chciałam zrobić... Czekałam na ten moment
wiele lat.
Jakże ja cię nienawidziłam! Nawet by ś nie uwierzy ł. Jakże czekałam dnia, kiedy ujrzę cię na łożu śmierci! Bałam się ty lko przez wszy stkie te lata, że umrę przed tobą. Wierzy łam jednak, że Bóg nie pozwoli, aby stała się taka
niesprawiedliwość. Owszem, świat pełen jest niesprawiedliwości, ale pewne rzeczy po prostu nie mogą się zdarzy ć. To by ła jedna z ty ch rzeczy. Nie widzisz mnie, Davidzie Andersonie, ale możesz mnie sły szeć — a przy najmniej tak twierdzi
doktor Bly the, jeden z nieliczny ch uczciwy ch mężczy zn, jakich znam.
Zrujnowałeś ży cie mojej siostry Blanche i doprowadziłeś do jej śmierci. Wiesz, że zmarła, ale nie masz pojęcia, że ży je jej dziecko! Och, gdy by ś ty lko by ł w stanie się poruszy ć, pewnie zerwałby ś się w tej chwili z łóżka. O tej
tajemnicy wiedzieli nieliczni. My, Wilcoksowie, również mamy swoją dumę, to nie by ł jedy nie przy miot Andersonów. To jest chłopczy k, Davidzie Andersonie. By ć może twój jedy ny sy n. Ach, gdy by ś ty lko nie by ł sparaliżowany, pewnie
by ś się teraz wzdry gnął! Ale ty nigdy nie wątpiłeś w Rose, prawda? Według ciebie by ła żoną idealną. Ty mczasem przez wszy stkie te lata... zresztą, to już nieważne. Plotki pozostaną plotkami. Twój sy n nazy wa się John Lovel. Gdy miał
siedemnaście lat, wrócił do Lowbridge, a ty zatrudniłeś go w swoim biurze spedy cy jny m. By ła to marna, źle płatna praca.
Twój sy n,
Davidzie. Pamiętasz? Wątpię. Pewnie zapomniałeś o nim dawno temu.
Chy ba ty lko ja wiedziałam o tej tajemnicy. Może niektórzy jednak czegoś się domy ślali, bo John jest bardzo do ciebie podobny. Przepracował u ciebie dwa lata, niestety, zabrał trochę pieniędzy z twojego sejfu. Twój wspólnik chciał
przy mknąć oko na całą sprawę, twierdził, że chłopak jest jeszcze taki młody, pewnie nie zadbano o jego dobre wy chowanie. Ale ty nie dałeś się przekonać. Pamiętasz, Davidzie Andersonie? Twój sy n... Twój sy n... poszedł do więzienia.
Wy szedł po pięciu latach już jako kry minalista. Twój sy n, Davidzie Andersonie!
Mam na to wszy stko dowody i gdy odejdziesz z tego świata, sprawa ujrzy światło dzienne.
Wszy scy się dowiedzą, że oto ty , sprawiedliwy , zacny , szlachetny człowiek... Dawno już ludzie zapomnieli o twoich wy bry kach z czasów młodości! Przecież ty nawet by łeś w radzie kościoła, prawda?
Ale gdy umrzesz i będą cię chować obok Rose, wszy scy dowiedzą się, że miałeś romans z dziewczy ną, której zrujnowałeś ży cie, że miałeś sy na z nieprawego łoża, który trafił za kratki.
Powiadam ci, Davidzie Andersonie, mam dowody .
Jak będzie się czuł ksiądz, odprawiając mszę na twoim pogrzebie? Ja będę się cieszy ć. Bo na pewno przy jdę. Latami cały mi nie wy chodziłam z domu, ale twojego pogrzebu nie przegapiłaby m za nic w świecie. Pomy śl ty lko, co ludzie
powiedzą. Nawet ci młodzi, którzy już cię nie pamiętają, którzy znają cię ty lko z nazwiska. Będą plotkować ty godniami.
Oczy wiście Andersonowie po-
fS4
starają się zamieść wszy stko pod dy wan, ale nie dadzą rady . Och, ludzie zby t kochają plotki, nawet jeśli doty czą spraw sprzed wielu lat.
Zostaniesz pochowany w grobowcu Andersonów, obok Rose. Na pły cie nagrobka po lewej stronie znajduje się puste miejsce na twoje nazwisko. A nie przy szło ci do głowy, Davidzie Andersonie, że Rose wolałaby spocząć obok kogoś
innego? Nie, na pewno o ty m nie pomy ślałeś. W końcu nie można dostąpić większego zaszczy tu, niż by ć pochowany m w grobowcu Andersonów! Koło ciebie powinna jednak leżeć Blanche, nie Rose.
Ludzie przechodzący koło twojego grobu będą szeptać: „Tu leży stary David Anderson, ten hipokry ta". O, tak, tak powiedzą. Już ja się postaram, żeby o niczy m nie zapomnieli. Nawet ci najmłodsi. Powiem o wszy stkim Zuzannie Baker,
będę miała z tego wielką saty sfakcję.
Zuzanna udaje, że gardzi plotkami, bo stara się pod każdy m względem naśladować tę snobkę panią Bly the. Mogłaby m opowiedzieć tej pani Bly the kilka history jek o jej mężu i pielęgniarkach albo o nim i o pani Ford, ale to nie moja
sprawa. Mnie chodzi o ciebie, Davidzie Andersonie.
Będę pękać ze śmiechu, mijając twój nagrobek! W niedzielę, kiedy udaję się do kościoła, przechodzę koło cmentarza. Jestem na mszy w każdą niedzielę, jeśli ty lko daję radę, chociaż ostatnio powoli wy chodzi to z mody. I zawsze
pokonuję ścieżkę przez cmentarz. Ludzie my ślą, że jestem dewotką — jeżeli w ogóle coś o mnie my ślą. Ale ja chodzę na cmentarz, żeby się pośmiać — cichutko, pod nosem — zdając sobie sprawę, że wy starczy, iż zacznę mówić, i w proch
się obróci ta twoja nieskazitelna reputacja. A wtedy będę się śmiać jeszcze głośniej.
Zawsze by łeś dumny m człowiekiem, Davidzie Andersonie, nawet jak na standardy Andersonów. Pamiętasz, jak nie chciałeś usiąść w szkolnej ławie obok mojego kuzy na, bo by ł
jedny m z Wilcoksów? Im by łeś starszy, ty m bardziej obrastałeś w dumę. Dumny z małżonki, z prowadzony ch interesów, piękny ch statków, z rangi kapitana, z bogactwa, ze wspaniałego domu — czy kiedy kolwiek pomy ślałeś o ty m, że
Rose wy szła za ciebie właśnie dla tej rezy dencji? Dumny ze swego przy stojnego sy na.
Ale czy jesteś pewien, Davidzie Andersonie, że to na pewno twój sy n?
Dochodzimy w końcu do sedna. Otóż inni ludzie nie mieli tej pewności. Spy taj dziadka Zuzanny Baker, gdy spotkasz się z nim na tamty m świecie.
Twoja śliczna Rose miała kochanka. Nie wiedziałeś
0
ty m, nie spodziewałeś się tego? Ja o wszy stkim wiedziałam — może nawet by łam jedy ną — ale inni już coś podejrzewali. Nawet Zuzanna Baker o ty m wspomniała, gdy dostałeś wy lewu. Podobno jej dziadek widział Rose
1
Lloy da Normana pewnej nocy . Plotkowano po cichutku również o twoim romansie z Blanche, chociaż by liście tacy ostrożni.
Zawsze chciałam ci o wszy stkim powiedzieć przed twoją śmiercią. Jakimś cudem wiedziałam, że poży ję dłużej niż ty . Nie ty lko dlatego, iż by łam o wiele młodsza, ja po prostu wiedziałam. Ubóstwiałeś Rose, prawda?
Wstawiłeś piękny i kosztowny witraż w kościele w Low-bridge, by uczcić jej pamięć. Nocami światło przenika przez kolorowe szkiełka, pada na jej grób i doty ka grobu Lloy da Normana.
Ale on już do niej nie przy chodzi, jej twarzy czka nie rumieni się na sam dźwięk jego kroków, jak nieraz to widziałam, zaślepiony Davidzie Andersonie. Jej policzki są teraz zimne; grób to smutny kochanek, Davidzie. Ale ty już o ty m
wiesz, nareszcie się dowiedziałeś. Wiesz także, że wszy stko, co powiedziałam, jest prawdą. Nie okłamuje się umierający ch. Wiesz już, że twoja żona, twoja piękna Rose, na którą łaska niebios nie spadała chy ba zby t często, by ła niewierna.
Wielu ludzi wszy stkiego się domy ślało, podczas gdy ty paradowałeś z wy soko uniesiony m czołem. Zuzanna Baker opowiadała, jak to jej dziadek podczas chrzcin sy na Rose powiedział do swojej żony : „Mądre jest dziecko, które rozpoznaje
własnego ojca".
Nabrzmiałe od emocji słowa Clarissy wpadały w ciszę nicży m w głęboką studnię. W końcu dała upust swej nienawiści.
Przerwała monolog w ostatniej chwili. Doktor Bly the skończy ł rozmowę z pielęgniarką i odjechał. Kobieta wracała do swego pacjenta. Na kory tarzu sły chać by ło jakieś poruszenie —
może to gospody ni wchodziła po schodach na ty łach rezy dencji. Ale Clarissie udało się wy konać to, co sobie zaplanowała. Och, zemsta jest słodka.
Nagle zdała sobie sprawę, że znajduje się w pokoju zupełnie sama. Drżący mi dłońmi wy jęła zapałkę i zapaliła świecę stojącą na stole. Uniosła ją — blady , rozedrgany płomy k oświetlił twarz na poduszce.
David Anderson, niegdy ś tak pełen wigoru, nie ży ł. Umarł, gdy do niego przemawiała. Na jego nieruchomej twarzy zasty gł uśmiech.
Clarissa zawsze nienawidziła tego uśmiechu, bo nie miała pojęcia, co oznaczał. Teraz również pozostał nieodgadniony . Czy żby wy śmiewał się z niej, ponieważ w obecnej sy tuacji żadne słowa nie miały już znaczenia?...
f
Wilcoksowie nienawidzili wszy stkich Andersonów, ale nie za ten gry mas. Pamiętała, jak kiedy ś w szkole nauczy ciel stwierdził, że David musiał odwiedzić piekło i tam się nauczy ł
takiego uśmieszku. Andersonowie naty chmiast doprowadzili do tego, że nauczy ciel stracił
pracę. Ty mczasem dziadek Zuzanny Baker by ł zdania, że David lubił wy prowadzać ludzi z równowagi za pomocą tego uśmiechu. Podobno zmuszał w ten sposób swoje załogi do posłuszeństwa. Clarissa pamiętała, że Andersonowie mieli
problemy z kompletowaniem załogi na statek, jeśli na pokładzie miał znaleźć się David. Zastanawiała się, czy Rose rozumiała znaczenie owego okazy wania „radości".
„Jestem starą panną — powiedziała kiedy ś Zuzanna Baker. — I mówię szczerze: nigdy nie znalazłam się w sy tuacji, by ten stan rzeczy zmienić. Ale wolę już by ć starą panną na zawsze, niż wy jść za mąż za kogoś o takim uśmiechu jak
David Anderson".
Gdy pielęgniarka wpadła do pokoju, Clarissa zamarła.

Nie ży je? — zapy tała pielęgniarka. — Cały dzień na to czekaliśmy !

Umarł, gdy pani sobie flirtowała w najlepsze z doktorem Bly the'em — zjadliwie przy gadała Clarissa.
Pielęgniarka wlepiła w nią zaskoczone spojrzenie. Wiedziała, że Clarissa Wilcox nie do końca ma poukładane w głowie, ale żeby posądzać ją o flirt z doktorem Bly the'em?!
Clarissa poczuła się stara, wy kończona, głupia. Ta pielęgniarka kpiła sobie z niej, nawet w obecności zmarłego. Szy bkim krokiem opuściła pokój, zostawiając uśmiechniętego Davida, równie aroganckiego w obliczu śmierci, jak i za ży cia.
Bezszelestnie przemknęła na dół i wy szła na ulicę, ciemniejącą w zapadający m zmierzchu. Na zachodzie dogasały resztki słonecznego blasku. Skłębione, pieniste fale zatoki rozbijały się o brzeg, wy glądając niczy m obnażone kły. Clarissa
poczuła przejmujące zimno.

Chciałaby m umrzeć — powiedziała na głos, nie zwracając uwagi na to, że ktoś mógłby usły szeć. — Tak bardzo go kochałam... Zawsze go kochałam, od czasu gdy by liśmy mały mi dziećmi. Mam nadzieję, że mnie nie sły szał. Dobry
Boże, oby mnie nie sły szał! Ale tego nigdy się nie dowiem.
WIECZÓR TRZECI
KOCHAM MÓJ DOM
Kocham mój dom i jego cztery ściany I morza szum, i widok wody czy stej. I choćby los w bezkresną dal mnie zagnał, Tu twierdza ma i tutaj moja przy stań.
Tu każdy gość witany jest ży czliwie I każdy kąt serdeczny m przy jacielem. I każdy krzew, i wszy stkie drzewa w sadzie Tak drogie są i znaczą też tak wiele.
I każdy kwiat swy m wita mnie zapachem, I wabią mnie rosnące u stóp zioła, I znam kształt wzgórz, ich miękkie zagłębienia I jodeł cień, co rosną dookoła.
To mądry dom, tak wiele zapamiętał, Jak skrzy nia skarbów zachował dobre chwile, Jesienny wieczór i poszarzałe niebo, Wiosenny deszcz, tak dobry i tak miły .
I grał tu walc, i wirowano w tańcu, Radośnie brzmiał szczęśliwej głos dziewczy ny .
40
I próżny trud, by znaleźć drugi taki
Cudowny dom, bo dom ten jest jedy ny .
I jest tu czar, dla oka niewidzialny ,
Coś co tu trwa, co będzie i co by ło,
Bo zdarza się, że dom jest nieśmiertelny
I wieczny jest, gdy w nim zamieszka miłość.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — To łatwe... Chodzi o Zielone Wzgórze.
ANIA BLYTHE: — Nie do końca... Pisząc wiersz, my ślałam jednocześnie o Zielony m Wzgórzu, Domu Marzeń i Złoty m Brzegu. Wszy stkie razem oznaczają dom, który kocham.
DR GILBERT BLYTHE: — A nie wy daje ci się, droga Aniu, że trochę za mocno przy wiązujesz się do pewny ch miejsc?
ANIA BLYTHE, wzdy chając: — Obawiam się, że to prawda. Ale, jak mawia Zuzanna, taka już się urodziłam, nic na to nie poradzę.
DR 'GILBERT BLYTHE: — Jak wy raźnie pamiętam te strzeliste jodły na wzgórzu Nawiedzonego Lasu! I masz rację, domy by wają „mądre". Ale jednak się starzeją.
ANIA BLYTHE, delikatnie: — Nie w naszy ch wspomnieniach.
PIEŚŃ MORSKA Śpiewaj mi
O tajemnej pokusie morskiej toni,
O skarbach pereł w bezsłoneczny ch grotach,
Portach marzeń, statkach zgubiony ch,
Słody czy zwilżony ch
Warg i sy ren psotach.
Ust bliskość im daj,
Śmiertelniku, i niech raj
Ziemski rozkosz wniesie w magii kraj,
Że tam bogactwa krocie...
O kupcach zmarły ch, ich czerwony m złocie.
Śpiewaj mi
O straszliwej pokusie morza toni,
Piękny ch istotach, uściśnięty ch na śmierć...
O paniach wonny ch i śliczny ch,
O dzieciach liczny ch
W walce o oddechu ćwierć.
O sile serc w chłodzie,
Mężów śmiały m tętnie zanikły m w wodzie,
Wilczy brzeg i skał okruchy ,
Książąt i królów przewspaniałe duchy !
Śpiewaj mi
O tajemnej pokusie morza toni, Kwiecie piany , dróg jak szafir przejrzy sty ch, Bery lu raf i lśnieniu laguny , Bladej łunie luny
W zatokach kry stalicznie czy sty ch, Wielkich salach nocy Cichy ch, świetlny ch, prostej mocy , Fiolecie nieb, gwiazdach bielą płonący ch, O hulance wiatru bez końca Przy jaznemu morskim grzy waczom o wschodzie słońca!
Ania Bly the
42
DR GILBERT BLYTHE: — Obawiam się, że wy rządziłem światu ogromną krzy wdę, żeniąc się z tak utalentowaną kobietą i niwecząc jej karierę... Nie oburzaj się, kochanie. Powiedz mi za to, czy przy padkiem inspiracją do napisania tego
wiersza nie by ła Księga ży cia kapitana Jakuba*?
ANIA BLYTHE: — Owszem... Poza ty m, właśnie że będę się oburzać. Jak możesz my śleć, że mogłaby m wy żej cenić jakąś karierę niż ciebie? Tego ci nigdy nie wy baczę.
ZUZANNA BAKER: — Brakuje mi chy ba wy kształcenia, by w pełni zrozumieć pani wiersz, kochana doktorowo, ale nie sądzi pani, że niektóry ch fragmentów nie powinno się czy tać dzieciom? Te fragmenty o sy renkach tęskniący ch za
pocałunkami... (Po czy m dodaje cicho:) Poza ty m to nie najlepszy przy kład dla Waltera. I tego się będę trzy mać.
DR GILBERT BLYTHE: — Najwy ższy czas, aby śmy wszy scy udali się do łóżek. Jutro czeka mnie skomplikowana operacja.
* Zob. Wy marzony dom Ani.
BLIŹNIAKI URUCHAMIAJĄ WYOBRAŹNIĘ
Jill i P.G. — nazy wany również Świniakiem lub Prosiaczkiem, w zależności od nastroju Jill
— nudzili się. Nie by ło to dla nich ty powe, bo dzięki swej niezrównanej wy obraźni — która zadziwiała wszy stkich i kazała się zastanawiać, co też te dziesięcioletnie małe diabły za chwilę wy kombinują — świat nie przestawał wy dawać im
się intry gujący i fascy nujący .
Od rana by ło coś nie w porządku w Zatoczce Półksięży ca, położonej w połowie drogi między Mowbray Narrows i Glen St. Mary . Okazało się, że to dopiero początek wy darzeń, nazwany ch później „Przy godą na Letnisku".
Może coś wspólnego z całą sprawą miały przy smaki, które zjedli bez pozwolenia, gdy ciotka Henrietta źle się czuła, a mama by ła zby t zajęta, by mieć na nich oko. Nan i Diana Bly the by ły akurat u nich w odwiedzinach. Przy jechały z
Glen St. Mary .
— Musieliśmy dać im coś porządnego do przekąszenia, mamo.
144

Nie widzę powodu, dla którego miały w ogóle jeść obiad — odparła mama ostry m tonem. — Przecież by ły już po kolacji, a poza ty m wpadły do nas ledwie na pól godzinki, bo ich ojciec by ł u chorego w Górny m Glen.

Pewnie ta stara Zuzanna Baker je głodzi — powiedziała Jill. — Poza ty m to sy mpaty czne dziewczy nki, mamo. Szkoda, że nie mieszkamy bliżej.

Owszem, sły szałam, że rodzina Bly the'ów jest bardzo miła — przy znała mama. — A już z pewnością ich ojciec i matka. Ale jeśli one broją ty le w ciągu ty godnia, ile wy w ciągu pól godziny, współczuję całej rodzinie i chy ba lepiej by
by ło, gdy by owa Zuzanna Baker dawała dzieciom Bly the'ów połowę z tego, co im daje —jeśli oczy wiście plotki są prawdziwe.
Czy dziewczy nki powiedziały wam, że są głodzone?

Nie, nie, są na to zby t lojalne — odparła Jill. — Ale wy starczy spojrzeć na Zuzannę Baker, by wiedzieć, że gdy by ty lko mogła, to zagłodziłaby wszy stkich na śmierć. Widziałam ją w kościele.

No dobrze, zostawmy na razie Zuzannę Baker i bliźniaczki Bly the'ów w spokoju —
oświadczy ła mama. — Interesuje mnie teraz, kto uży wał nowego garnka ciotki Henrietty w taki sposób, że jest poobijany , dziurawy i nadaje się ty lko do wy rzucenia?

Och, potrzebowaliśmy czegoś, co wy gląda jak rzy mski hełm — wy jaśnił beztrosko P.G.
Nie rozumiał, po co robić problemy . Przecież w sklepie w Glen St. Mary sprzedawano dziesiątki o wiele lepszy ch garnków, które można by ło w każdej chwili kupić.
Bliźniaków zawsze wszędzie by ło pełno; bez przerwy brudziły się i zażarcie kłóciły ze sobą.
„Trzeba jakoś radzić sobie z monotonią", mawiała Jill. Pewnie doszłoby do bójki (a kiedy bliźniaki zaczy nały ze sobą walczy ć, ich zmęczona, przepracowana matka zastanawiała się, czemu los tak ją pokarał), gdy by nie zjawił się Anthony
Lennox.
Na szczęście Anthony Lennox wkroczy ł w ich ży cie, a dzieci pokochały go od pierwszego wejrzenia. Jill powiedziała później Nan Bly the, że Lennox wy gląda, jakby skry wał jakiś mroczny sekret. Jill i Nan by ły w ty m wieku, kiedy
uwielbia się wszelkie czarne charaktery .
Nikt nie wzbudzał w nich większej sy mpatii niż ktoś, kto przy pominał ty pa spod ciemnej gwiazdy , który popełnił w swoim ży ciu niejeden błąd.

Albo by ł skruszony m piratem — mówiła Nan.

A jeszcze lepiej, gdy by wcale nie okazy wał skruchy — dodawała Diana Bly the.
Jill by ła przekonana, że zrobiłaby wszy stko dla pirata, który nie żałował swoich zły ch uczy nków. Przy okazji dziewczy nki odkry ły, iż Zuzanna Baker gardzi piratami. Oczy wiście ktoś taki by łby w stanie cię zagłodzić na śmierć, gdy by ty lko
mógł.

Ależ nie — zaprotestowała lojalnie Diana — Zuzanna nikogo by nie zagłodziła. Mama zawsze ją upomina za to, że daje nam różne smakoły ki przed snem. Zuzanna w sprawie piratów powiedziałaby pewnie, że jak dorośniemy, to
będziemy rozsądniejsze.

Czy takie uwagi was nie iry tują? — oburzała się Nan.
146*
Jill podzielała jej zdanie.
Anthony Lennox wy glądał tak podejrzanie, że można by ło go oskarży ć o wszy stko, co ty lko przy jdzie komuś do głowy. Ale czemu bogaty wy dawca serii czasopism o ogólnokrajowy m zasięgu miał budzić negaty wne uczucia w taki
poranek, bliźniaki nie miały pojęcia. Nie wiedziały również, dlaczego właściwie by ł on milionerem (bliźniaczki Bly the'ow usły szały to od Zuzanny Baker), ani z jakiego powodu postanowił spędzić wakacje na nikomu nie znanej, skromnej
Wy spie Księcia Edwarda.
Ty mczasem Anthony , podobnie jak bliźniaki, by ł znudzony . W przeciwieństwie jednak do nich Lennox nudził się chronicznie. Zuzanna Baker twierdziła, że tak to już jest, gdy człowiek nie musi ciężko pracować na swoje bogactwo.
Anthony by ł znużony : zarabianiem pieniędzy , wy dawaniem czasopism, kształtowaniem opinii publicznej, by ciem w centrum zainteresowania kobiet (okazał się na ty le nieuprzejmy , że oznajmiał to wszy stkim).
Dla niego cały świat stanął w miejscu.
Miał już serdecznie dość Zatoczki Półksięży ca, chociaż spędził tu zaledwie kilka dni. Jaki by ł
głupi, że wrócił do tego miejsca! Mógł się przecież domy ślić — właściwie to się domy ślał —
jak to wszy stko się skończy. Kroczy ł po żwirowej ścieżce, wiatr smagał mu twarz. Ponad jego głową rozpościerało się błękitne niebo, przed nim — granatowe morze. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, roztaczał się wspaniały, czy sty,
niebieski świat. Mogłoby się wy dawać, że do takiego miejsca duchy nie
147
miały dostępu. A jednak on czuł się przez nie nawiedzony . Do diabła!
Mniejsza o to, najgorsza by ła ta monotonia. Wszy stko się do niej sprowadzało. Duchów i nudy Anthony Lennox nie by ł w stanie znieść. Przez piętnaście lat usiłował uciec od jednego i drugiego. Lekarz zalecił mu wy jazd na lato do
jakiegoś ustronnego, spokojnego miejsca, by ukoić zszargane nerwy przed nadejściem jesieni. Ale nie miał chy ba na my śli wy marłej mieściny ?
Postanowił po południu stąd wy jechać.
Gdy ty lko podjął decy zję, dotarł do miejsca, gdzie na głazie siedziała Jill, udając królową na tronie. P.G. leżał na brzuchu na hałdzie piachu, zby t znudzony , by nawet unieść głowę.
Anthony przy stanął i spojrzał na Jill, na jej zabawną, zuchwałą twarzy czkę, z grzy wką rudobrązowy ch włosów, na nosek, który nie wy glądał jak ty powa plamka na twarzy dziesięciolatki, lecz zwracał na siebie uwagę. Patrzy ł na jej
podłużne, zazwy czaj uśmiechnięte usta, który ch kąciki w tej chwili jednak opadały .
W ty m momencie dusza Anthony 'ego Lennoksa związała się z duszą Jill — i już nigdy supeł
ten nie miał zostać rozwiązany . Ale to nie nos, usta czy zuchwałość tak go urzekły . Diana Bly the, którą poznał jakiś czas temu, również tak wy glądała, chociaż może nie by ła aż tak zuchwała.
Otóż najbardziej niezwy kłe by ły oczy Jill — jaśniejące, ocienione czarny mi rzęsami. Znał
kiedy ś kobietę o takich oczach, choć u napotkanej dziewczy nki by ły one szare niczy m burzowe niebo i zdradzające niepo-148
korną osobowość. Ty mczasem oczy tamtej kobiety by ły niebieskie, rozmarzone, a jednocześnie dzikie, tajemnicze, rozkoszne.

Co tam? — odezwał się Anthony .

Nic tam — odpowiedziała arogancko nadąsana Jill.

O co chodzi? — nie poddawał się Anthony . — W taki poranek dwójka dzieciaków powinna dokazy wać jak para koników polny ch.

O co chodzi?! O co chodzi?! — Jill dała upust swemu niezadowoleniu. — To wszy stko wina Prosiaczka!
Prosiaczek jęknął.

A wzdy chaj sobie. Jedy ne, co mu dzisiaj wy chodzi, to wzdy chanie. Nawet nie chce się bawić w udawanie, po prostu nie daje rady. Tarza się w ty m piachu i wzdy cha. A jeśli człowiek nie potrafi udawać, to... — głos Jill uderzy ł w
dramaty czne nuty — jaki jest sens ży cia?

No właśnie, jaki? — chętnie zgodził się z nią Anthony .

Dziewczy ny Bly the'ów zaprosiły nas do siebie, ale przecież nie możemy w kółko tam jeździć. To nie chodzi o to, że ja... — Jill by ła teraz bliska łez — że mnie brakuje zdrowego rozsądku. Powiedziałam bratu, że mogę udawać
kogokolwiek. Ale by ła moja kolej, a ja miałam ochotę ty lko na jedną rzecz. Nan Bly the oświadczy ła, że często bawią się z Walterem w udawanie w Tęczowej Dolinie. Ale P.G. mógł wy brać. Bawiłaby m się w torturowanie Indian, zabawianie
króla, w księżniczkę uwięzioną w zamku przy brzegu morza, egzekucję Edith Cavell, w krainę, gdzie spełniają się marzenia — w to
*i9
szczególnie lubią się bawić dziewczy ny Bly the'ow — lub cokolwiek innego. Ale on nie chciał. Twierdzi, że jest wszy stkim zmęczony .
Jill musiała zaczerpnąć tchu, więc na chwilę zamilkła, po czy m bezlitośnie kopnęła lewą stopą P.G. w goleń.
P.G. przewrócił się na plecy . Lennox przy jrzał się jego twarzy uderzająco podobnej do twarzy Jill, z "ty m że P.G. miał ładne piwne oczy i więcej piegów.

Bawienie się w krainę, gdzie spełniają się marzenia, to największa głupota na świecie
— mruknął złośliwie. — Bo marzenia nigdy się nie spełniają. Jill ma po prostu nie po kolei w głowie.
P.G. obrócił się teraz na brzuch, dając szansę Jill na ripostę.

Jakoś wczoraj nie powiedziałeś tego Nan Bly the

sy knęła. — Uznałeś to za najlepszą zabawę pod słońcem. I lepiej nie leż na brzuchu, nie my łeś się dziś za uszami.
P.G. udał, że nie sły szy , ale Jill wiedziała, że jej słowa trafiły w czuły punkt. P.G., jak na chłopca, by ł dość przewrażliwiony na punkcie czy stości.

A co chciałaś udawać? — zapy tał Anthony .

Chciałam sobie wy obrazić, że jesteśmy bogaci — w rzeczy wistości jesteśmy biedni jak my szy kościelne

że kupiliśmy Sadowe Wzgórze i przy wróciliśmy to miejsce do ży cia. Diana mówi, że one często się w to bawią. Ty le że one mogły by spełnić swoje marzenia. Ich ojciec jest wzięty m lekarzem.
Anthony szeroko otworzy ł brązowe oczy .
fóO

Co to za miejsce, to Sadowe Wzgórze? Kiedy i dlaczego podupadło?

Opowiedz mu o wszy stkim — zadrwił P.G. — Ty lko niczego nie pomiń! Na pewno będzie baaardzo zainteresowany .

Nazwę wzięliśmy z pewnej książki. Samo miejsce znajduje się jakieś pół mili stąd, w połowie drogi między Zatoczką i Glen. Należy do kogoś, kto lata temu stąd wy jechał i nigdy nie wrócił. Kiedy ś by ło tu pięknie, a Nan mówi, że
Zuzanna uważa, iż nawet ładniej niż w Złoty m Brzegu, ale ja w to nie wierzę. Widział pan kiedy ś Złoty Brzeg?

O, tak. By łem tam — powiedział Anthony , puszczając kaczki na wodzie z taką wprawą, że P.G. pozieleniał z zazdrości. — Ale nie znam miejsca zwanego Sadowy m Wzgórzem.

Mówię panu przecież, że to nazwa z książki. Sami ją nadaliśmy. Ale chciałaby m, żeby ktoś pokochał Sadowe Wzgórze. Teraz to takie obskurne miejsce, jak mawia Nan. Dachówki roztrzaskane, daszek werandy złamany, okiennice
odpadły , a jeden z kominków się zawalił i teraz wszy stko porastają łopiany . Jest tam tak pusto i nieprzy jemnie.

Jakby m sły szał Nan Bly the — mruknął P.G.

No i co z tego. Ona pewnie powtarzała wszy stko po swojej mamie. Podobno pani Bly the pisze opowiadania. W każdy m razie płakać mi się chce za każdy m razem, gdy widzę Sadowe Wzgórze. Niedobrze, jak dom stoi tak samotnie!

Jakby domy miały uczucia — pry chnął P.G.
fóf

Ależ oczy wiście, mają — zapewnił Anthony . — A czemu właściwie nikt nie kupił tej posiadłości?

Nikt jej nie chce. Diana twierdzi, że spadkobiercy żądają zby t wy sokiej ceny .
Natomiast Zuzanna Baker mówi, że nie przy jęłaby domu, nawet gdy by jej ktoś go podarował.
Potrzeba by całej fortuny , żeby odbudować Sadowe Wzgórze. Ja, gdy by m by ła bogata, kupiłaby m to miejsce. Prosiaczek też by się skusił i gdy by się tak nie dąsał, przy znałby się do tego.

I co by ś potem zrobiła z Sadowy m Wzgórżem?

Ty le razy wy obrażaliśmy sobie z Prosiaczkiem, że staliśmy się właścicielami domu, że wiemy dokładnie, co i jak by śmy zrobili. Bly the'owie postąpiliby inaczej, ale oni my ślą bardziej ekonomicznie. Mnie się wy daje, że skoro już sobie
coś wy obrażam, to mogę sobie pozwolić na ekstrawagancję, prawda?

Prawda. Ale nie odpowiedziałaś na moje py tanie.

Cóż. Na pewno pokry liby śmy dach nową dachówką, Nan Bly the oty nkowałaby ściany, odbudowaliby śmy kominek — co do tego wszy scy by li zgodni — szkoda, że pan nie widział kominka w Złoty m Brzegu, zburzy liby śmy starą
werandę i zbudowali ładny ganek.

Zapominasz chy ba, że on widział Złoty Brzeg — wtrącił P.G.

A na polu łopianu urządziliby śmy różany ogródek. Zuzanna w tej kwestii my śli podobnie. Zdziwiłby się pan, jak bujną wy obraźnię ma Zuzanna Baker. Ty lko trzeba ją lepiej poznać.

Jeśli chodzi o kobiety , to nic nie jest w stanie mnie zaskoczy ć — rzekł Anthony .
162

To miała by ć cy niczna uwaga? — spy tała Jill, wpatrując się w niego. — Zawsze chciałam usły szeć coś cy nicznego.

A jak urządziłaby ś wnętrze? — Anthony zignorował jej py tanie. — Domy ślam się, że też wy maga remontu.

Och, wy posaży liby śmy wnętrza na podobieństwo pałacu. Mieliby śmy z tego świetną zabawę.

O tak — wtrącił P.G., który nie mógł dłużej milczeć. — To dlatego Jill lubi sobie wy obrażać remontowanie tego domu. Ma fioła na punkcie zasłon, poduszek i takich tam.
Podobnie dziewczy ny Bly the'ów. Ty le że one mają odrobinę zdrowego rozsądku —
postąpiły by tak, jak i ja by m postąpił.

Czy li?

Jest pan mężczy zną, powinien pan wiedzieć. Wy kopałby m tam basen, zbudował kort tenisowy i ogródek skalny — mają taki w Złoty m Brzegu. Pierwsza klasa.

Przecież on widział Złoty Brzeg, sam to przed chwilą powiedziałeś — odgry zła się Jill. — Wie pan, że przenieśli samodzielnie kamienie i głazy aż znad zatoki? Zuzanna Baker im pomogła.

Ogródek skalny nie kosztowałby wiele — konty nuował P.G. — Niech pan ty lko spojrzy na te kamienie wokół. Ale chciałby m też mieć nad rzeką szopę na łódź, bo przez Sadowe Wzgórze przepły wa rzeczka. Och, i jeszcze zagrody dla setek
psów! — P.G.
westchnął z rozmarzeniem. — Gdy by ty lko człowiek by ł bogaty ...

Ale nie jesteśmy bogaci. Ty mczasem wy obraźnia, drogi Prosiaczku, nic nie kosztuje
— odparła Jill już mniej gniewny m tonem.

Czasem kosztuje — odezwał się Anthony . — Kosztuje więcej, niż mógłby zapłacić nawet najbogatszy człowiek na ziemi. Ale pomy sł z ogródkiem różany m podoba mi się.
Zawsze skry cie marzy łem o hodowli róż.

No więc czemu pan sobie ich nie posadzi? — zdziwiła się Jill. — Wszy scy wiedzą, że jest pan bogaty . Dziewczy ny Bly the'ów mówią, że ich ojciec mówi, że...

Tu chodzi nie ty lko o pieniądze, droga Jill, ale o czas, by się cieszy ć różami. Na co mi ogród, który widziałby m raz na kilka lat? Mógłby m na przy kład przeby wać w Turkmenistanie, a w ty m czasie róże by kwitły .

Ale wiedziałby pan, że ogród różany istnieje — powiedziała Jill. — Ktoś inny mógłby się nim cieszy ć podczas pańskiej nieobecności.

Cóż z ciebie za filozofka! — wy krzy knął Anthony , po czy m w mgnieniu oka podjął
decy zję, jak zresztą zawsze. — A gdy by śmy tak odbudowali Sadowe Wzgórze?
Jill gapiła się na niego w milczeniu. P.G. doszedł do wniosku, że Anthony zwariował. Nan Bly the wspominała, że wie od Zuzanny , iż on ma nie po kolei w głowie.

Odbudowali? Poważnie pan mówi? Ale jak? Może pan kupić to miejsce?

Nie muszę kupować. Ono należy do mnie, chociaż nie widziałem go na oczy od piętnastu lat. Wtedy to by ł po prostu „stary dom Lennoxa". Z początku nie wiedziałem, że to właśnie mieliście na my śli.
P.G. przy jrzał się Anthony 'emu uważnie i doszedł do wniosku, że Nan ma rację. Jill również na niego patrzy ła, ale uznała, że jest on całkiem zdrów na umy śle.

A co pan sobie my ślał, wy jeżdżając i zostawiając to piękne miejsce na pastwę losu? —
spy tała Jill karcący m tonem. — Nie dziwię się, że Zuzanna Baker sądzi, iż...

Nieważne, co sądzi Zuzanna Baker. Kiedy ś opowiem wam całą historię. Ty mczasem zdecy dujcie: wchodzicie ze mną w spółkę czy nie? Ja zapewnię gotówkę, a wy wprawicie w ruch wy obraźnię. Ale dziewczy nki Bly the'ów nie mogą
się o niczy m dowiedzieć, póki nie skończy my remontu.

Ale to bardzo fajne dziewczy ny — zaprotestowała
Jill.

Nie wątpię. Córki Gilberta Bly the'a i Ani Shirley muszą by ć fajne.

Gdy by przy rzekły , na pewno nie zdradziły by sekretu — zapewnił P.G.

Na pewno nie miały by takiego zamiaru. Ale nie sądzicie, że Zuzannie Baker w mig udałoby się wszy stko z nich wy ciągnąć?

Ma pan dużo pieniędzy ? — dopy ty wała się Jill, która postanowiła przejść do rzeczy .
— Jeśli chcemy , by wszy stko by ło tak, jak to sobie wy obraziliśmy , będzie potrzeba milionów...

E tam — wtrącił nieoczekiwanie P.G. — Ja już to sobie wszy stko dawno temu obliczy łem. Wy starczy trzy dzieści ty sięcy .
Anthony spojrzał na niego z przerażeniem, a przy najmniej tak wy dawało się Jill.

Pewnie nie ma pan aż ty le pieniędzy ? Wiedziałam, że tak będzie. Zuzanna Baker mówi...

Jeśli jeszcze raz wspomnicie przy mnie o Zuzannie Baker, podniosę jeden z ty ch okrągły ch kamy ków, pójdę do Złotego Brzegu i w nią rzucę. Jak my ślicie, czy potem dziewczy nki Bly the'ów nadal was będą lubić?

No, ale zdawało mi się, że pan...

Och, owszem, by łem trochę zaskoczony — przy znał Anthony . — Ale nie chodzi o sumę. Niczy m się nie martw, kochana. Mam trochę drobniaków w skarbonce. Więc jak, wchodzicie w to?

Jasne! — odparli jednocześnie Jill i P.G. '
Cała ta sy tuacja przeciętnemu człowiekowi wy dałaby
się nieprawdopodobna, ale dla bliźniaków wszy stko by ło możliwe. Już ty le razy przeby wali w krainie wy obraźni, gdzie spełniają się wszelkie marzenia, że nic nie mogło ich zadziwić.

Mam nadzieję, że wasi rodzice nie będą mieli nic przeciwko naszy m planom? —
spy tał Anthony . — Bo wiecie, często będziecie potrzebni w Sadowy m Wzgórzu.

My nie mamy rodziców — wy jaśniła Jill. — To znaczy , jest mama, rzecz jasna, ale ona jest stale zajęta usługiwaniem ciotce Henrietcie, więc nami się już zupełnie nie przejmuje.
Na pewno nie będzie się o nas martwić. Poza ty m jest pan chy ba godny zaufania, co nie?

Naturalnie. A wasz ojciec... czy on?

Nie ży je — odparł pogodnie P.G. Ojciec by ł dla nich jedy nie nazwiskiem na nagrobku, zmarł trzy miesiące po ich narodzeniu. — Nie zostawił po sobie złamanego grosza, jak mówi Zuzanna... to znaczy ludzie... więc mama musiała iść do
pracy . Uczy w szkole, gdy jesteśmy w domu. Mieszkamy na Zachodzie, wie pan?
fó(T

Ale w zeszły m roku nie czuła się najlepiej — dodała Jill. — Więc kierownictwo szkoły dało jej roczny urlop.

Płatny — wtrącił P.G., który w ty m momencie my ślał ty lko o finansach.

Więc przy jechaliśmy do Zatoczki Półksięży ca, aby mama odpoczęła.

Odpoczy wa, usługując ciotce Henrietcie — mruknął ze złością P.G.

Z deszczu pod ry nnę...

Lepiej jej nie mówmy o całej sprawie — powiedziała Jill. — Mogłaby jeszcze się o nas martwić, a i bez tego ma wy starczająco dużo na głowie, przy najmniej zdaniem Zuzanny ...
to znaczy ludzi. Póki będziemy wracać o normalny ch porach na posiłki i chodzić spać o zwy kłej porze, będzie sobie my śleć, że po prostu bawimy się na brzegu, tak jak zwy kle. A my już wiemy, jak się zatroszczy ć o siebie, panie...
Panie?...

Lennox. Anthony Lennox. Do usług.

Co pan zamierza zrobić z Sadowy m Wzgórzem, jak już zakończy my remont?
Wprowadzi się pan?

Broń Boże! — wy krzy knął Anthony Lennox.
Coś w tonie jego głosu zniechęcało do zadawania
dodatkowy ch py tań.
Wieczorem udali się do Sadowego Wzgórza. Bliźniaki wprost emanowały entuzjazmem, natomiast Anthony nieomal stchórzy ł. Przekręcając w zardzewiały m zamku bramy klucz, który odebrał od prawnika z Lowbridge, miał ochotę po
prostu uciec.

Najpierw musimy zburzy ć ten straszliwy mur i usunąć bramę — powiedziała Jill. —
W murze pełno jest dziur. Przez taką jedną, za stodołą, razem z Prosiaczkiem udawało nam się przeciskać na drugą stronę. Nie mogliśmy jednak wejść do domu ani nawet zajrzeć przez szy by. Ale Zuzanna — to znaczy kobieta, o której
nie możemy wspominać, bo inaczej przy łoży jej pan kamieniem — mówiła, że kiedy ś by ło to przy jemne miejsce.

Cóż, ty m razem będziecie mogli się mu przy jrzeć. Obejdziemy cały teren, a potem usiądziemy sobie-na werandzie i zaplanujemy wszy stko.

Ja już dawno temu wszy stko zaplanowałam — zapewniła go Jill. — Razem z Nan Bly the wczoraj wy my śliły śmy, jak można umeblować pokój dzienny. Mam nadzieję, że jej nazwisko mogę wy mieniać bez obawy, że zdzieli ją pan
kamieniem?

Możesz. Ale pamiętaj, że Nan nie może o niczy m się dowiedzieć.

Przecież to panu obiecaliśmy — przy pomniała z nieco urażoną dumą Jill. — Ale jeśli za często będziemy się kręcić przy Sadowy m Wzgórzu, sekret wy jdzie na jaw.

Nikt jednak nie dowie się o ty m, że realizuję wasze pomy sły — wy jaśnił Anthony .
Wzruszy ł z rezy gnacją ramionami. Mógłby jej posłuchać. Ciekawe, co ona zrobiłaby z ty m miejscem. Ale czy to miało dla niego jakiekolwiek znaczenie? Po odnowieniu Sadowego Wzgórza łatwo będzie znaleźć naby wcę. Kiedy ś
miałby pewnie kłopoty ze sprzedażą, ale ostatnio na Wy spę przy by wa coraz więcej tury stów.
W każdy m razie posiadłość zupełnie się dla niego nie liczy ła. Zupełnie.
A mimo to ręka mu zadrżała, gdy otwierał drzwi wejściowe. Wiedział, co za chwilę ujrzy .
Tak, wciąż tam by ł: wielki kominek w kwadratowy m holu, a w kominku — popiół, z czasu, gdy ostatni raz siedział przy ogniu tamtej niezapomnianej nocy, nocy sprzed piętnastu lat, spoglądając rozpaczy prosto w twarz. A potem opuścił
ten dom na zawsze. Czemu nie uprzątnięto popiołów? Milton miał przecież nająć kobietę do sprzątania, do utrzy mania miejsca w jako takim porządku.
Najwy raźniej niezby t się przejął ty m poleceniem. Wszędzie zalegały grube warstwy kurzu.
Jill pociągnęła nosem.

Na litość boską, proszę zostawić drzwi otwarte — zarządziła. — W ty m domu potwornie śmierdzi. Ale czemu się dziwić... Przez piętnaście lat nie wpadł tu ani jeden promy k słońca. Wszy stko się jednak zmieni. Gdy by Zuzanna Baker to
zobaczy ła...

Zapomniałaś, o czy m przestrzegałem? — upomniał ją Anthony .

Tak. Bo nie miał pan tak naprawdę tego na my śli. Zamierzam mówić o Zuzannie i bliźniaczkach Bly the'ów, kiedy ty lko będę chciała, ale nie będę rozmawiać z nimi o remoncie Sadowego Wzgórza. Daję panu na to słowo honoru.
Przez następną godzinę bliźniaki przeży wały cudowne chwile. Zwiedziły cały dom, od stry chu po piwnice, a Jill kipiała pomy słami na odnowienie Sadowego Wzgórza. Nawet P.G.
udzielał się ten entuzjazm.
Ale jedna rzecz, musiała przy znać Jill, przy prawiała ją o ciarki. Chodziło o zepsuty zegar stojący u podnóża schodów. Wy soki czasomierz z wahadłem, wskazówki pokazy wały godzinę dwunastą. Podobny stał w Złoty m Brzegu.

Zatrzy małem go na tej godzinie pewnej nocy , piętnaście lat temu — powiedział
Anthony . — Na długo przedtem, nim Bly the'owie sprowadzili się do Glen. By łem wtedy w senty mentalny m nastroju. Wy dawało mi się, że czas stanął dla mnie w miejscu. >

Gdy już wy remontujemy to miejsce, uruchomię zegar — postanowiła Jill. — Zegar w Złoty m Brzegu ty ka cały czas. Należał on do pradziadka doktora Bly the'a. Powinien pan widzieć, jak dumna jest z tego zegara Zuzanna Baker. I
nawet pani Bly the...

Nie chcę sły szeć ani słowa o pani Bly the — rzekł ostro Anthony .

Nie lubi jej pan? — spy tała z zaciekawieniem Jill. — Bo my lubimy ją bardzo.

Oczy wiście, że ją lubię. Gdy by m poznał ją, zanim spotkała doktora... lub zanim zrobiłem z siebie idiotę... to pewnie poślubiłby m ją, gdy by ty lko wy raziła zgodę. Ale z pewnością by mnie nie zechciała. Porzućmy jednak ten temat.
Wy szli na zewnątrz i usiedli na schodkach werandy . Anthony rozejrzał się wokoło. Jakież to by ło piękne, melancholijne miejsce! A kiedy ś by ło takie wesołe...
Ogród, który uwielbiała jego matka, zarósł chwastami. W odległy m kącie, gdzie nie mogło rosnąć nic z wy jątkiem fiołków, dziś panoszy ł się gąszcz łopianów.
Czuł, że dom robi mu wy rzuty . Kiedy ś by ło w nim pełno ludzi. Zakochiwali się w nim mężczy źni i kobiety . Dzieci przy chodziły w nim na świat, umierali starsi. Tragedie i radość.
Modlitwa. Spokój. Schronienie.
A mimo to dom nie by ł usaty sfakcjonowany . Tęsknił za czy mś więcej. To wsty d, że został
porzucony i zaniedbany na ty le lat. Piękny widok roztaczał się od strony werandy : prosto na morze, srebrzy sto-szafirowe, cętko-wane karmazy nem. Widok rozpościerający się ze Złotego Brzegu, w Przy stani Czterech Wiatrów, sły nął z
tego, że zapierał dech w piersiach, ale nie mógł się równać z ty m tutaj. Stara poczciwa Zuzanna mogła sobie mówić, co chciała.

Zanim wrócimy do domu — odezwała się Jill — może powie nam pan, czemu zostawił Sadowe Wzgórze na pastwę losu? Obiecał nam pan tę opowieść.

Obiecałem, że kiedy ś wam opowiem — sprostował Anthony .

No właśnie teraz nadeszło to kiedy ś — upierała się Jill. — Najlepiej, żeby pan nie zwlekał dłużej i zaczy nał, bo przed zmrokiem musimy by ć w domu, inaczej mama Zacznie się martwić.
No i w końcu o wszy stkim im opowiedział. Nigdy nikomu nie zwierzy ł się z tej historii. Przez piętnaście lat trzy mał języ k za zębami i rozmy ślał. Ale teraz odczuwał coś na kształt ulgi, gdy opowiadał o wszy stkim Jill i P.G., którzy słuchali z
szeroko otwarty mi oczy ma. Oczy wiście, i tak nic z tego nie zrozumieją, ale już sam fakt, że w końcu to z siebie wy rzucił, pozwalał
usunąć z duszy ślady gory czy .

By ł sobie raz pewien głupiec...

To znaczy pan? — przerwał P.G.

Cicho! Czy ty w ogóle nie umiesz się zachować? — sy knęła wściekle Jill.

Pal licho dobre maniery . W ty m momencie nie jest to istotne. Tak, by łem niegdy ś młody m głupcem. Zresztą przez te lata wiele nie zmądrzałem. Oprócz mnie by ła sobie jeszcze pewna dziewczy na...

Jak zwy kle, musi by ć dziewczy na — wy mamrotał z obrzy dzeniem P.G.

Cicho, Świniak! — warknęła Jill.
Gdy Anthony Lennox opowiadał, jego oczy i ton głosu stawały się coraz bardziej rozmarzone.
Jill zdała sobie sprawę, że przestał wy glądać jak pirat — przy pominał jej teraz natchnionego poetę.
Z ową dziewczy ną przy jaźnił się w dzieciństwie. Potem, gdy już dorośli, zostali kochankami.
A kiedy musiał wy jechać za granicę, na uczelnię, podarował jej pierścionek, który obiecała nosić „tak długo, jak długo w jej sercu nie zagości inny mężczy zna".
Trzy lata później powrócił z Anglii i ujrzał, że ona nie ma już pierścionka na palcu.
Najwy raźniej przestała go kochać. By ł zby t dumny i zraniony , by spy tać ją o powody .

Ty powy mężczy zna — skomentowała Jill. — A przecież mogła by ć jakaś ważna przy czy na! Może pierścionek się poluzował i spadł jej z palca, gdy zmy wała naczy nia? Albo został uszkodzony i nie miała czasu go naprawić?

Cóż, w każdy m razie zamknąłem dom na cztery spusty — należał już wtedy do mnie, ponieważ rodzice zmarli — i wy jechałem, zostawiając go, by zniszczał.

Niezby t roztropnie pan postąpił — Jill nie zamierzała niczego owijać w bawełnę. —
Trzeba by ło od razu spy tać tę kobietę, czemu nie nosiła pierścionka.

Ja by m na pewno spy tał — wtrącił P.G. — Żadna dziewczy na nie mogłaby wy stawić mnie do wiatru. Poza ty m zgadzam się z Jill, całą tę sy tuację pewnie dałoby się łatwo wy tłumaczy ć.

Oczy wiście, że istniało wy tłumaczenie. Zakochała się w kimś inny m. Wkrótce się o ty m dowiedziałem.

Jak?

Ludzie gadali.

Ale nie dowiedział się pan tego od niej. Może by ła równie dumna jak pan.

A nawet jeśli w ty m wszy stkim by ło ziarno prawdy , to nie powinien pan pozwolić, by Sadowe Wzgórze obróciło się w ruinę — powiedział P.G.

Mężczy źni to takie samolubne wieprzki — podsumowała Jill. — Zuzanna Baker mówi, że doktor Bly the jest najmniej samolubny m mężczy zną, jakiego zna, ale nawet on wpada w szał, jeśli ktoś mu zje kawałek ciasta, który Zuzanna
zostawia dla niego w spiżarce.

Zakochani mężczy źni nigdy nie zachowują się rozsądnie, a już bardzo rzadko nie są samolubni, Jill. Poza ty m pamiętaj, że okrutnie cierpiałem.

Wiem — Jill ujęła swoją opaloną rączką jego dłoń i uścisnęła ją po przy jacielsku. —
To beznadziejne, jak ktoś cię tak strasznie zawiedzie. Jaka ona by ła?
Och, jaka ona by ła!

Blada, nieśmiała, słodziutka. Rzadko się śmiała, ale ten jej śmiech by ł przecudowny .
By ła niczy m... ni-
czy m srebrzy sta brzoza otulona światłem księży ca. Mężczy źni za nią szaleli.
Kiedy ś pani Bly the wy dała mu się do niej podobna, chociaż nie wy glądały tak samo. Może chodziło o pokrewieństwo dusz? Nic dziwnego, że nim wzgardziła. W końcu by ł ty lko biedny m chłopakiem, którego ojcowiznę stanowiła niewielka
posiadłość na wsi.

A jej oczy ... niebieskie jak morze i jasne niczy m gwiazdy . Dla takich oczu można by umrzeć.

To zupełnie jak Helena trojańska — wy mruczała Jill.

Jaka Helena?

Trojańska. Chy ba pan wie, kim by ła Helena trojańska?

Oczy wiście. Po prostu umknęły mi już pewne szczegóły z historii anty cznej. Chodzi o kobietę, o którą mężczy źni walczy li przez dziesięć lat. Ciekawe, czy zwy cięzca uznał, że warto by ło przelać dla niej ty le krwi?

Zuzanna Baker twierdzi, że tego niewarta jest żadna kobieta — rzekł P.G. — No, ale co ona może wiedzieć, o nią nikt nigdy nie walczy ł.

Dajcie spokój z Zuzanną Baker. Gdy wy obrażacie sobie różne historie, to kogo obsadzacie w roli Heleny trojańskiej? — spy tał Anthony .

Pewną arty stkę, która latem wy najmuje dom w sąsiedztwie ciotki Henrietty . Nie wiemy , jak się nazy wa, ale za każdy m razem, gdy ją spoty kamy , cudownie się do nas uśmiecha. Ma takie słodkie błękitne oczy ... no, po prostu jest boska.

Niezła z niej kobietka, ale już ma swoje latka — powiedział P.G., który lubił zgry wać się na twardego cy -nika, a kiedy ś usły szał, jak doktor Bly the w ten sposób kogoś opisuje.

Ty już lepiej nic nie mów — ofuknęła go Jill. — Czy ona... ta pana ukochana... wy szła za kogoś?

Przy puszczam, że tak.

Przy puszcza pan? To znaczy , że pan nie wie?

Jej rodzina wy prowadziła się rok później na Zachód. Nie wiem, jak się potoczy ły jej losy .

I nigdy nie zadał pan sobie trudu, żeby się dowiedzieć?! Najwy raźniej Zuzanna Baker ma więcej oleju w głowie niż większość kobiet — powiedziała zdegustowana Jill.

Musicie zrozumieć, że by łem zby t zraniony , by podążać jej śladem. No, chy ba wy starczy na dziś. Jeśli nawet wasza matka zwy kle się o was nie martwi, to pewnie Helena trojańska już was wy czekuje.

Helena w ogóle nas nie zna, a mama martwi się o nas z zasady — odparł ze wzburzeniem P.G. — Ty lko ciotka Henrietta jest bardzo wy magająca. To siostra naszego ojca. Zuzanna Baker twierdzi, że to najsroższa jędza na całej Wy spie.
Nawet doktor mówi, że...

P.G. — poważny m tonem odezwała się Jill. — Przestań rozsiewać plotki, nawet takie, które przekazuje ci Diana Bly the.

A w której on się podkochuje? — Anthony szeptem spy tał Jill. — W Nan czy Dianie?

W obu — odparła Jill. — Ale wróćmy do tematu domu. Co z nim robimy ?

Jutro wpadnę do miasta i w przy szły m ty godniu możemy zaczy nać — powiedział
Anthony .
Kilka dni później armia robotników zjawiła się w Sadowy m Wzgórzu. Jill by ła w siódmy m niebie. Nigdy w ży ciu tak dobrze się nie bawiła. Dawała pracownikom kolejne zadania, który m z trudem by li w stanie podołać. Bez mrugnięcia
okiem wy kony wali każdy jej rozkaz, nie zdając sobie sprawy , że Jill do perfekcji opanowała sztukę wpły wania na mężczy zn.
Pozwalała, by P.G. i Anthony załatwiali sprawy na zewnątrz, ale jeśli chodzi o sam dom —
ostatnie słowo należało do niej.
Stara budowla przez lata by ła uśpiona, lecz teraz przebudziła się i kipiała energią.
Odbudowano kominek, dach pokry to śliczny mi zielony mi i brązowy mi dachówkami, a w cały m budy nku założono elektry czność i zainstalowano mnóstwo nowoczesny ch urządzeń.
Jill wy kazy wała się zdumiewający m — jak na tak romanty czną duszę — prakty cy zmem w sprawie wy posażenia. Nalegała, by chiński kredens ustawiono na kory tarzu między kuchnią a jadalnią. Łazienki: zielona, fiołkowoliliowa i różana
— każde piętro charaktery zowało się inny m kolorem — wy budowane zostały takim kosztem, że Jill pewnie by zemdlała, gdy by zobaczy ła rachunek. Jeśli chodzi o umeblowanie, Jill popuściła wodze fantazji. Głowę miała pełną pomy słów.
Anthony musiał sprowadzić chińskie wzory tapet na ściany w holu, niewielki niebieski chiński kredensik z bukietami kwiatów namalowany mi na drzwiczkach oraz wspaniałe, brokatowe, ni to jasnozielone, ni bladozłote zasłony do salonu. Och, Jill
z pewnością miała niezły gust! Lustra w każdej szafie; perskie dy waniki wy jątkowo delikatne; mosiężne kosze kominkowe, srebrne kandelabry
i miedziana, ażurowa latarenka, którą zawieszono na odnowiony m ganku.

Przy najmniej ma pan swoje okno — pocieszał An-thony 'ego P.G.
O to okno Jill i Anthony stoczy li kilka bitew. On chciał, by wstawiono jedno w holu, obok salonu, tak żeby można by ło przez nie podziwiać morze i Zatokę Czterech Wiatrów w oddali, natomiast Jill by ła pewna, że dodatkowe okno zaburzy
kompozy cję ściany .
Anthony w tej sprawie upierał się zaskakująco mocno, twierdząc, że nic go nie obchodzi zaburzona kompozy cja ściany. W końcu poszli na kompromis. On dostanie swoje okno, ona wprowadzi zmiany do już odnowionej, przemalowanej
na bladobłękitny kolor sy pialni: każe ją wy kleić krzy kliwą tapetą w papugi. Anthony uważał, że to nie najlepszy pomy sł, ale w rezultacie okazało się, że gustowi Jill można by ło zaufać.
Wreszcie remont zakończono. Robotnicy sobie poszli, cały bałagan uprzątnięto. Sadowe Wzgórze, skąpane w sierpniowy m słońcu, wy glądało na piękne, dostojne miejsce, zarówno na zewnątrz, jak i w środku.

To by ło boskie lato — westchnęła Jill.

Też się dobrze bawiłem — przy znał Anthony . — Sły szałem, że twoje przy jaciółki, córki Bly the'ów, wróciły do domu. Może chciałaby ś je tu zaprosić?

Och, one już tu by ły dziś po południu — powiedziała Jill. — Wszy stko im pokazaliśmy. Powiedziały, że dom jest cudowny. Muszę przy znać, że nie by ły ani trochę zazdrosne. Na pewno Złoty Brzeg wy dał im się zwy kłą lepianką w
porównaniu z Sadowy m Wzgórzem.

Złoty Brzeg jest równie śliczny m miejscem — zaprotestował P.G., który właśnie stamtąd wrócił, posmakowawszy placków Zuzanny Baker.

Ty le że... — Jill zerknęła z wy rzutem na Antho-ny 'ego. — Ten dom pragnie, aby ktoś w nim zamieszkał. Oto jego przewaga nad Złoty m Brzegiem.
Anthony wzruszy ł ramionami.

Ktoś na pewno będzie w nim mieszkał, przy najmniej w lecie. Już mi pewien milioner z Nowego Jorku złoży ł niezłą ofertę. Chy ba dobiję z nim targu.

Cóż... — westchnęła Jill, poddając się niepodważalnej logice faktów. Oczy wiście, jeśli Anthony nie miał ochoty spędzać kolejnego lata w Zatoczce Półksięży ca, należało komuś innemu sprzedać Sadowe Wzgórze. — To i tak lepiej, niż
gdy by miał pan znowu zamknąć bramę na kłódkę i wy jechać. Tak czy siak musimy urządzić powitalną imprezę. Wszy stko sobie zaplanowałam.

Nie wątpię. Zamierzasz zaprosić Zuzannę Baker?

No i po co ten sarkazm? Oczy wiście muszą nas odwiedzić państwo Bly the'owie, ale nie żadne pospólstwo. Sam pan rozumie.

Bly the'owie koniecznie. Chciałby m, żeby pani Bly the rzuciła okiem na dom, nim przejdzie on w cudze ręce.

Rozpalimy w kominku wielki ogień. Nan Bly the podobno zna miejsce, gdzie mogliby śmy nazbierać mnóstwo suchego drewna. Zapalimy też wszy stkie światła, wtedy dom będzie się rewelacy jnie prezentował z zewnątrz, prawda?
Przy gotujemy jakiś posiłek i urządzimy huczną zabawę. Mama obiecała zapewnić jedzenie.
O wszy stkim jej opowiedzieliśmy wczoraj. Ale i tak wcześniej wiedziała już o ty m.

Jak to matki.

Czy jutrzejszy wieczór panu odpowiada?

Nawet datę już wy znaczy liście? — zakpił Anthony . — Niech będzie jutro, skoro i tak wszy stko postanowione.

Ale to musi by ć wieczór, który pan wy bierze — powiedziała Jill. — Nie może by ć powitalnej imprezy bez pana. No i jeszcze termin musi odpowiadać Bly the'om.

Więc upewnij się, że jutro wieczorem nikomu w Glen nie urodzi się dziecko —
zadrwił P.G.

Nie bądź niemiły — odparła Jill.

Czy dziecko to coś niemiłego? — spy tał P.G. — W takim razie upewnij się, że sama żadnego nigdy nie urodzisz.

Zamierzam mieć szóstkę — odpowiedziała chłodny m tonem Jill. — Gdy by ta kobieta wciąż nosiła pański pierścionek, panie Lennox, to jak pan my śli, ile mieliby ście dzieci?

Na litość boską, skończmy temat — błagał Anthony. — Może jestem staromodny, ale tego ty pu py tania mnie zawsty dzają. Urządźcie powitalne przy jęcie, kiedy chcecie i jak chcecie. Ale nie obarczajcie mnie winą, jeśli tej nocy doktor
Bly the będzie musiał odebrać jakiś poród.
Dzieci zaplanowały coś, czego Anthony nigdy by nie przewidział. By ło pewne, że na przy jęciu zjawi się ich matka, a także zawsze chętna uczestniczy ć w tego ty pu okazjach ciotka Henrietta, ale nie spodziewał się ujrzeć pani Elmsley,
owej arty stki, której dotąd nie miał okazji poznać.
P.G. nie kry ł zdziwienia, gdy Jill oświadczy ła mu, że zaprosiła panią Elmsley .

Ale po co? Przecież on jej nawet nie zna.

Nie bądź głupi, Prosiaczku. Ona umiera z ciekawości, by zobaczy ć dom, a niedługo musi wracać do Winnipeg. Zostało strasznie mało czasu. Za mało, by Anthony mógł się w niej zakochać.

To chcesz, żeby Anthony się w niej zakochał? — P.G. nie kry ł zdziwienia.

Pewnie. Jest tak piękna, że się jej nie oprze.

Ale to mężatka.

Wdowa, Prosiaczku, wdowa. Chy ba nie sądzisz, że chciałaby m zeswatać Anthony 'ego z mężatką? Nie rozumiesz? Gdy by się w niej zakochał, nie sprzedałby Sadowego Wzgórza i razem przy jeżdżaliby tu na lato. Mieliby trójkę dzieci —
dwóch chłopców i dziewczy nkę.
Dziewczy nka zamieszkałaby w pokoju z papugami. Och, my śl, że już wkrótce ktoś zajmie sy pialnię z papugami — nawet jeśli by to miała by ć córka Anthony 'ego — doprowadza mnie do szału!

Ale my i tak wy jedziemy na Zachód. Nie sądzę, żeby śmy tu mieli kiedy kolwiek wrócić. Więc nie będziesz już musiała jej oglądać — powiedział P.G. z większą sy mpatią niż zazwy czaj.

Ale zawsze będę ją widzieć w ty m pokoju oczy ma wy obraźni. Mam nadzieję, że papugi wy dziobią jej oczy .
Następnego wieczoru, po raz pierwszy od piętnastu lat, Sadowe Wzgórze emanowało blaskiem zapalony ch lamp, a w kominku radośnie płonął ogień. Na ścianach niczy m pąki róż rozkwitły płomy kami umocowane w kandelabrach
czerwone świece.
Połowa mieszkańców Glen St. Mary, Mowbray Narrows i Lowbridge zeszła się do „starego domu Lennoxa". Wśród gości nie by ło Zuzanny Baker, ale o wszy stkim dowiedziała się nazajutrz od Ani i doktora. „Ciekawe, co sądzi o ty m
wdowa — powiedziała. — Winnipeg by ć może jest bardzo atrakcy jny m miejscem, mam tam bratanka, ale przecież nie może się równać z Wy spą!"
Jill tańczy ła na dy waniku przed kominkiem.

Wy obrażam sobie, że to magiczny dy wan! — wy krzy knęła. — Każdy , kto na niego nastąpi, w mig zapomni o nieprzy jemny ch rzeczach z przeszłości. Niech pan spróbuje, Anthony .
Anthony wstał ze stojącego przy kominku fotela i podszedł do okna, za który m widać by ło nocne niebo skąpane w blasku księży ca. Popatrzy ł na drogę, czy nadchodzą już jacy ś goście.
Bly the'owie dzwonili, że trochę się spóźnią. Co prawda nikt w okolicy nie spodziewał się narodzin dziecka, ale Jim Flagg złamał nogę.

Zaczy nam się denerwować. Pani Elmsley powinna już tu by ć — z niepokojem wy szeptała Jill do P.G. — Mam nadzieję, że nie zapomniała o dzisiejszy m przy jęciu. Na arty stach podobno za bardzo nie można polegać.

Czemu Anthony jest jakiś taki dziwny ? — szeptem spy tał P.G.
To samo py tanie zadawał sam sobie Anthony , spoglądając przez nowe, magiczne okno.
Czy żby postradał rozum? A może okno rzeczy wiście zostało jakimś cudem zaklęte przez Jill?
Ujrzał ją za szy bą, przemierzającą oświetlony światłem księży ca trawnik. Szła ty powy m dla siebie leciutkim krokiem, dzięki któremu uważał, że Beatrice „urodziła się pod roztańczony mi gwiazdami". Chwilę później stała w drzwiach. Za
jej plecami rozpościerały się mroczne sy lwetki drzew, a nad ty m wszy stkim fioletowe, nocne niebo.
Jej słodka twarz... oczy ... ciemne sploty włosów... nic się nie zmieniła. Jej nie dało się zmienić.

Betty ! — krzy knął Anthony .

Mamo! — wrzasnęły bliźniaki. — Gdzie pani Elms-ley ? Nie przy jdzie?

Dzięki Bogu, że się nie zjawi — mruknął pod nosem doktor, który stał tuż za Betty .
Poradził sobie ze złamaniem Jima szy bciej, niż mu się wy dawało. Z twarzy Anthony 'ego od razu wy czy tał całą tajemnicę. — Przy najmniej w ty m momencie lepiej, żeby się nie zjawiła.
Aniu, chodź ze mną, obejrzy my ogródek różany . Nie chcę sły szeć ani słowa sprzeciwu.
Posłuchaj mnie ten jeden jedy ny raz.
Anthony doskoczy ł do drzwi. Chwy cił ją za ręce.

Betty , to ty ! Chcesz powiedzieć, że jesteś... jesteś ich matką? Oczy wiście mówiły mi, jak się nazy wają, ale to takie powszechne nazwisko...
Mama roześmiała się, ponieważ mogła jedy nie to zrobić lub się rozpłakać — co dla Jill, która w jednej
chwili pojęła wszy stko, by ło jasne. P.G., który wciąż miał problemy ze zrozumieniem sy tuacji, stał w milczeniu z szeroko otwarty mi ustami.

Anthony ! Pojęcia nie miałam... Nigdy by m nie marzy ła, że... Dzieci nie powiedziały mi, jak się nazy wasz, poza ty m nigdy nie sły szałam o Sadowy m Wzgórzu. Całe lato przesiedziałam w domu, opiekując się ciotką Henriettą. Nigdzie
nie wy chodziłam, nawet plotki do mnie nie docierały . A dzieci wy obrażały sobie, że jesteś... Nazy wały cię... Och, my ślałam, że to ty lko kolejne ich wy my sły ... Och...
Wszy scy wy dawali się tak rozkojarzeni, że Jill musiała ratować sy tuację. Nigdy w ży ciu nie widziała czegoś równie niesamowitego jak mina Lennoksa. Podobnego zdania by ła Ania Bly the, która jednak nie posłuchała męża i wróciła do
środka.

Mamo, czy pani Elsmley przy jdzie? Nam się zdawało, że...

Nie przy jdzie, ma migrenę. Prosiła, aby m przeprosiła was w jej imieniu.

Jill — odezwał się nagle Anthony . — Rozporządzałaś mną przez całe lato. Teraz moja kolej. Idźcie sobie gdziekolwiek, ty i P.G., na pół godzinki. A pani, pani Bly the, czy będzie pani łaskawa mi wy baczy ć, jeśli...

Poprosi mnie pan o to samo? Oczy wiście. Pójdę przeprosić męża.

W nagrodę może pani jutro opowiedzieć wszy stko Zuzannie — rzekł Anthony .
Gdy Jill i P.G. wrócili, by poinformować, że podano kolację, zastali Anthony 'ego i mamę siedzący ch na so-173
fie przy kominku. Mama miała ślady łez na policzkach, ale wy glądała na niesamowicie szczęśliwą i ładniejszą niż kiedy kolwiek wcześniej. Z jej twarzy zniknął cały smutek.

Jill — powiedział Anthony . — Historia, którą wam kiedy ś opowiedziałem, ma następny rozdział.

Przy zwoitej osobie nie przy stoi podsłuchiwać — doktor napomniał swoją żonę, która znowu zawędrowała w pobliże drzwi do salonu.

W takim razie nie jestem przy zwoita — odparła Ania. — Ty też nie.

To wszy stko by ło jedny m wielkim błędem — konty nuował Anthony .

Wiedziałam! — rzekła triumfalnie Jill.

Ona wciąż nosiła mój pierścionek, ty le że nie na palcu, a na szy i, zawieszony na łańcuszku. Ale nasłuchała się o mnie pewny ch rzeczy ... prawda, Betty ?

Sły szałam, że znalazłeś sobie jakąś dziewczy nę.

My ślała, że zapomniałem o naszy m pakcie, więc zdjęła pierścionek z palca i skończy liśmy jak dwoje dumny ch, urażony ch, niemądry ch młody ch ludzi.

Wy dawało mi się, że mam ty lko jeden cel w ży ciu — powiedziała mama. — Nie dopuścić do tego, by ludzie zauważy li, że wciąż mi na tobie zależy .

Udało ci się — przy znał z nutką gory czy w głosie Anthony .
„Historia lubi się powtarzać — pomy ślał doktor Bly the. — Ja też sądziłem, że Ania zaręczy ła się z Roy em Gardnerem..."
f74
„Samo ży cie — podsumowała w my ślach Ania. — Ja też by łam niemal pewna, że Gilbert zaręczy ł się z Chris-tine Stuart..."

To czemu wy jechałaś i wy szłaś za ojca? — dopy ty wała się z wy rzutem Jill.

Bo... bo by łam samotna... a on miły i dobry ... Polubiłam go — odparła mama łamiący m się głosem.

Cicho, Jill — powiedział Anthony .

Gdy by wasza mama nie wy szła za waszego ojca, nie by łoby was na ty m świecie —
rzekł z uśmiechem doktor Bly the, wchodząc do salonu.

Sama widzisz — mruknął P.G. — A ja by m chciał wiedzieć, czy uda nam się cokolwiek dziś zjeść?

Wszy stko się jakoś ułoży — stwierdził Anthony .

Zamieszkamy tu razem, a pokój z papugami będzie twój, Jill. I nakręcimy ten stary zegar, bo czas zaczął dla mnie znowu pły nąć. Pani Bly the, uczy ni nam pani ten zaszczy t i uruchomi zegar?

Naprawdę będzie pan naszy m ojcem? — spy tała Jill, gdy odzy skała dech.

Tak szy bko, jak szy bko prawnicy i ksiądz mi na to pozwolą.

Och! — Jill gwałtownie zaczerpnęła powietrza.

A my z P.G. wy obrażaliśmy sobie dokładnie takie samo zakończenie!
WIECZÓR CZWARTY
DO UPRAGNIONEGO PRZYJACIELA
Mam do Ciebie prawo... Z Twej twarzy czy tam: by stry ś, czuły, lojalny, Jak zły — to bosko, gdy szczęśliwy — kapitalny. Śmielsi będziemy podczas trwania tej wy cieczki... Chętnie spędzę z Tobą ży cia zimę, lato. Zagrajmy więc w
istnienia grę, nie bacząc na to, Czy zy sk, czy strata. Niech gra będzie warta świeczki. Zby t cenna przy jaźń jest, by mieć przy jaciół rój.
Nie wolno jej zmarnować... lecz Ty ś jest mój!
Miłość nasza ta sama... Gwiazdki zbłąkane, ponad czasem ekstaza W wietrzną noc, gdy w my śli nie wnika obca skaza. Stare, magiczne bory, czarowne bladości, Iść możemy otwartą drogą w długi, dżdży sty zmierzch I gdy gasnące słońce
złotem oblewa wierzch Ziemi. Czuły blask luny w cy gańskiej samotności. Wieczy sty maj jest nasz, jesienią lśniące dni, Fiolet pereł
nocy , wiążący ch nasze sny .
Ofiarujmy sobie
Śmiechu bez złej woli najlepszy podarek, Przelejmy żar słów jak krwi z kielicha ofiarę, Że ufność mamy, to śmiałość milczenia. Przy skrzący ch ogni bły sku weselmy się pospołu Czas smutku przy jdzie potem, nad bielą popiołu, Gdy w
proch się zmienią nasze marzenia. Milszy będzie stary kąt i więcej chęci Do rozmów o ogrodach z otchłani pamięci.
Mamy też do siebie prawo...
Prawo, by wiedzieć, czy m bliskość, a czy m strata trąci, Mam prawo Twe siać zboże i potem je żąć Ci. Och, brak czasu, by wy znać wszy stko to, co chcesz! W latach, co minęły, straciliśmy go wiele, Weźmy więc to, co wiąże nas we
wspólny m dziele. Mą rękę chwy ć szczerze... już dobrze... dłoń mą bierz... Aż do krańca dróg, gdy pokusa nęci, Dotrzemy , druhu, nie brak nam chęci.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — Świetny wiersz, Aniu. Nie wiedziałem, że mam aż tak zdolną żonę. Chłopcy , pamiętajcie, że nie ma nic lepszego niż dobry , sprawdzony przy jaciel. Jeden taki przy jaciel wart jest miliony znajomy ch.
WALTER BLYTHE, w my śli: „Mam nadzieję, że spotkam kiedy ś takiego przy jaciela".
GŁOS, KTÓREGO NIKT NIE SŁYSZY: „Spotkasz. A jej imię to Śmierć".
ZUZANNA BAKER, w my śli: „Zastanawiam się, czemu właśnie przeszy ł mnie zimny dreszcz. Moja stara ciotka Lucy nda powiedziałaby , że ktoś właśnie przeszedł po my m grobie".
NAWIEDZONY OGRÓD
Esme niespecjalnie zależało na spędzeniu weekendu w Longmeadow, w domu Barry ch na przedmieściach Charlottetown.
Najchętniej poczekałaby z wizy tą u nich do momentu, aż nabierze pewności, że chce wy jść za Allardy ce'a. Ale wujek Conrad i ciotka Helen uważali, iż powinna przy jąć zaproszenie, a ponieważ Esme całe ży cie spełniała każde ży czenie
ciotek i wujów, uległa i teraz.
Poza ty m już właściwie by ło postanowione, że poślubi Allardy ce'a. Doktor Bly the, ten z Glen St. Mary , znał rodzinę Barry ch bardzo dobrze, chociaż nigdy nie udzielał im porad lekarskich.
Uważał, że pomy sł ze ślubem to pomy łka. Najwy raźniej wiedział coś o Allar-dy ce'u Barry m.
Oczy wiście powszechnie uważano go za niezłą partię. Doskonałą wręcz jak dla takiej szarej my szki jak Esme, mawiali ludzie. Nawet jej własna rodzina nie kry ła zaskoczenia.
Czasem Esme rozmy ślała o ty m — bardzo często, gdy nikt jej nie widział, rozmawiała sama z sobą, bo,
niestety , nie miała żadny ch przy jaciółek od serca — że spotkało ją zby t wielkie szczęście.
Owszem, lubiła Allar-dy ce'a, ale jako przy jaciela... Nie miała natomiast pojęcia, czy ... czy polubi go... jako męża.
Czy jednak istnieli inni kandy daci? Oczy wiście nie. Głupotą by łoby na poważnie my śleć o Francisie. Zresztą nigdy tak naprawdę nie by ło żadnego Francisa. Ty le że... wciąż nie miała co do tego absolutnej pewności. Wy dawał się taki
prawdziwy w czasie ty ch odległy ch już, cudowny ch chwil, w Birkentrees, w ogrodzie skąpany m w świetle księży ca.
Od czasów dzieciństwa nie widziała się z matką Al-lardy ce'a. Rodzina Barry ch, po śmierci ojca Allardy ce'a, przeniosła się za granicę. Wrócili dopiero pół roku temu i ponownie wprowadzili się na lato do Longmeadow.
Zdaniem wuja Conrada wszy stkie dziewczy ny uganiały się za Allardy ce'em. Wszy stkie z wy jątkiem Esme.
Może właśnie dlatego Allardy ce się w niej zakochał? A może dlatego, że wy dawała mu się tak różna od inny ch kobiet? By ła bladolicą, uroczą istotką, delikatną i utrzy mującą dy stans.
Krewni nieustannie narzekali, że nie można się z nią dogadać. Wy dawała się dziecięciem zmierzchu. Pasowały do niej szare rzeczy, a ona sama zdawała się wiecznie bujać w obłokach. Szła lekkim krokiem, rzadko się śmiała, a wokół niej
unosiła się aura smutku, która by ła jednak piękna i uwodzicielska.
— Nigdy nie znajdzie sobie męża — powiedziała Ania Bly the do Gilberta. — Jest zby t niezwy kła, by zajmować się sprawami doczesnego świata.
9

Pewnie wy jdzie za mąż za jakiegoś brutala, który będzie ją źle traktował — odparł
doktor Bly the. — Tego ty pu dziewczy ny zazwy czaj tak kończą.

Przy najmniej ma ładne uszy — przy znała Zuzanna Baker.
Mężczy źni, z który mi zadawała się Esme, zawsze pragnęli ją rozśmieszać. Allardy ce'owi się udawało. Dlatego go polubiła. Sy pał dowcipami jak z rękawa, nie można się by ło przy nim nie uśmiechać.
Ale czy Francis, dawno temu, również nie by ł dowcipny ? By ła prawie pewna, że tak, choć tego nie pamiętała. Pamiętała ty lko samego Francisa.

A więc brzy dkie kaczątko zmieniło się w łabędzia — zażartowała pani Barry , gdy się spotkały .
Chciała rozluźnić trochę atmosferę. Ale Esme, o czy m pani Barry nie miała zielonego pojęcia, wcale tego nie potrzebowała. By ła zawsze panią samej siebie, powściągliwa i wy niosła, co prawie wszy scy my lnie brali za nieśmiałość.
Wszy scy z wy jątkiem doktorowej Bly the, ale ona mieszkała zby t daleko, by mogły się często widy wać.
Esme nie spodobała się uwaga pani Barry, jakoby niegdy ś nie grzeszy ła urodą i nieoczekiwanie wy rosła na ślicznotkę. Może i nie by ła najładniejszą dziewczy nką, ale przecież nigdy nie uchodziła za brzy dulę. Poza ty m czy ż Francis nie
powiedział jej kiedy ś, że...
Przy wołała się do porządku. Nigdy nie by ło żadnego Francisa. Musi to sobie wbić do głowy , jeśli zamierza wy jść za Allardy ce'a i zostać panią pięknej posiadłości Longmeadów, która, swoją drogą, by ła jak na jej gust
zby t wielka, zby t wspaniała i zby t luksusowa. Esme wolałaby mieszkać w jakimś mniejszy m domu, w czy mś na podobieństwo Złotego Brzegu w Glen St. Mary lub... Birkentrees. Poczuła nagle niewy słowioną tęsknotę za Birkentrees.
Ale i tak nikogo tam obecnie nie by ło. Od śmierci wuja Johna Page'a dom, zamknięty na cztery spusty, popadał w ruinę, poza ty m wiązały się z nim jakieś pogmatwane sprawy sądowe, który ch szczegółów nie znała. Nie widziała
Birkentrees od dwunastu lat, chociaż leżało zaledwie o trzy mile od domu wuja Conrada. Nie chciała jednak tam wracać. Pewnie dom zarósł chwastami i całkowicie opustoszał. Bała się odwiedzać tamte miejsca bez... ciotki Hester.
Przedziwna ciotka Hester! Na jej wspomnienie Esme zadrżała. Nigdy jednak po jej plecach nie przechodziły ciarki na my śl o Francisie. Czasem wy dawało się jej, że czuje swoją drobną dłoń w uścisku jego dłoni, dużej i silnej. Troszkę
ją to przerażało. Co będzie, jeśli... jeśli...
stanie się taka jak ciotka Hester?!
Dopiero następnego popołudnia po przy by ciu do Barry ch zobaczy ła obraz. Allardy ce oprowadził ją po cały m domu, a kiedy wkroczy li do gabinetu jego ojca, ujrzała płótno wiszące na ścianie, skry te w cieniu.
Na spokojnej bladej twarzy Esme wy kwitły nagle płomieniste rumieńce, po czy m zbladła bardziej niż zwy kle.

Kto... kto to jest? — spy tała łamiący m się głosem, bojąc się usły szeć odpowiedź.

To? — Allardy ce nie by ł przejęty portretem.
Niezby t obchodziły go stare przedmioty, postanowił zresztą, że nie będą z Esme spędzać wiele czasu w Longmeadow. Mogli gdzie indziej bawić się lepiej. By łoby to natomiast niezłe miejsce dla jego matki — tu spędziłaby swą starość.
Zawsze by ła dla Allardy ce'a pewny m ciężarem, ale Esme to zupełnie co innego. Zgodzi się na wszy stko, co on wy my śli, pojedzie za nim wszędzie, a jeśli w jego ży ciu pojawią się... inne kobiety, nie uwierzy plotkom, a nawet jeśli uwierzy, to
nie będzie urządzać awantur. Doktor Bly the wy prowadziłby go z błędu, ale Allardy ce nie znał Gilberta, a nawet gdy by go znał, pewnie nie przejąłby się jego opinią. Za to raz spotkał się z panią Bly the, próbował nawet z nią flirtować, lecz
następny ch prób już nie podejmował i zawsze znacząco wzruszał ramionami, gdy ty lko sły szał jej imię.
By ł zdania, że rudowłose kobiety to jego przekleństwo.

To mój stry jeczny dziadek, Francis Barry — wy jaśnił Allardy ce. — Młody kapitan, żeglarz, rozrabiaka. Ży ł w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. Został kapitanem bry ganty ny, gdy miał zaledwie siedemnaście lat. Niesamowite,
prawda? Pożeglował nią do Buenos Aires z ładunkiem drewna na pokładzie. Tam zmarł. Podobno jego matka się załamała. By ł jej oczkiem w głowie. Na szczęście dzisiaj ludziom już tak łatwo serca nie pękają.

Czy żby ? — odezwała się Esme.

Oczy wiście że nie. Inaczej wokół nas pełno by łoby trupów. No, ale ona należała do rodu Dalley ów, a w nich zawsze by ło coś dziwacznego. Przy najmniej tak głoszą plotki. O
wiele bardziej przejmowali się wszy stkim, niż to
by ło warte. Ty mczasem człowiek musi mieć twardą skórę, bo inaczej szy bko pójdzie na dno.
Dziadek Francis to by ł dziarski mężczy zna, pod każdy m względem. Ale jeśli chcesz poznać całą historię, musisz porozmawiać z matką. Ona się wprost pławi w rodzinny ch opowieściach.
O co właściwie chodzi, Esme? Nie wy glądasz najlepiej, skarbie. Za gorąco tu, wy jdźmy na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza. To stare domostwo, nazbierało kurzu przez wszy stkie te lata. Ostrzegałem przed ty m matkę, gdy
wpadła na pomy sł, by tu powrócić. Ale nie żałuję, że tak się stało, bo dzięki temu poznałem ciebie.
Esme pozwoliła się zaprowadzić w róg oplecionej winoroślą werandy. Gdy usiadła, poczuła ulgę i mocno chwy ciła się oparcia ławki. Przy najmniej te poręcze by ły prawdziwe; trawniki wokoło też. I Allardy ce by ł prawdziwy — zby t
prawdziwy .
Francis również by ł rzeczy wisty . Przed chwilą ujrzała jego portret! Ty le że tamten Francis zmarł w dziewiętnasty m wieku, jak to możliwe, że zaledwie czternaście lat temu tańczy ła z nim w ogródku w Birkentrees!
Opowiedziała Allardy ce'owi całą historię, nie wdając się w szczegóły . Lecz przy wołując ją z przeszłości, na nowo przeży wała każdą chwilę.
Miała wtedy zaledwie osiem lat. Jej rodzice nie ży li, a ona wy chowy wała się wśród przeróżny ch cioć i wujków. Tego lata miała spędzić wakacje w Birkentrees, posiadłości od dawna należącej do rodziny. Zajmował ją wuj John Dalley,
staruszek, nestor rodu, w który m ojciec Esme by ł najmłodszy m sy nem.
*
Mieszkały tam również ciotka Jane, która nigdy nie wy szła za mąż, no i ciotka Hester.
Dziwaczna ciotka Hester! Ciotka Jane by ła już stara, przy najmniej tak wtedy wy dawało się Esme, natomiast ciotka Hester nie należała do wiekowy ch, w tamty m czasie nie miała więcej niż dwadzieścia pięć lat.
Każdego lata, które spędzała w Birkentrees, ciotka Hester zachowy wała się dziwnie. Esme sły szała, jak ktoś mówił — by ła tak cichutkim dzieckiem, że nieustannie udawało jej się by ć świadkiem rozmów starszy ch, którzy nie odważy liby
się otworzy ć ust przy bardziej rozgadany m dziecku — że ukochany ciotki Hester zmarł, gdy miała dwadzieścia lat. Ty le przy najmniej dowiedziała się Esme, siedząc na swoim mały m taboreciku, z łokciami na pulchny ch kolankach i
podbródkiem wsparty m na rączkach, gdy dorośli śmiali się przy niej i plotkowali. Podobno „od tamtej chwili" ciotka Hester nie by ła już taka jak dawniej.
Większość dzieci bała się Hester, ale nie ona. Lubiła ciotkę, która miała smutne, melancholijne spojrzenie i spacerowała w tę i z powrotem wzdłuż długiej brzozowej alei w Birkentrees, mówiąc do siebie lub do kogoś, kogo sobie
wy obraziła. To właśnie dlatego ludzie nazy wali ją dziwaczką.
Miała trupiobladą, mroczną twarz i dziwne kruczoczarne włosy, podobne zresztą do włosów Esme. Ty le że w tamty m czasie rzadko podcinana grzy wka nieustannie zasłaniała burszty nowe oczy dziewczy nki, przez co wy glądała trochę jak
zaniedbany kundelek.
Czasami Esme podchodziła do ciotki Hester, chwy tała jej zimną rękę w swoje dłonie —
trzeba przy znać,
że już w wieku ośmiu lat dłonie miała naprawdę piękne

i spacerowały w milczeniu.

Ja by m się na to nie odważy ł nawet za milion dolarów — przy znał się jej kiedy ś jeden z kuzy nów.
Ty mczasem ciotka Hester nie miała nic przeciwko temu, choć z reguły nie cierpiała towarzy stwa.

Kroczę wśród cieni — powiedziała kiedy ś do Esme. — W mroku lepiej znaleźć przy jazne dusze niż w świetle dnia. Ale ciebie powinny cieszy ć promienie słońca. Mnie kiedy ś cieszy ły .

Lubię słońce — odparła Esme. — Ale w mroku również coś mnie pociąga.

Jeśli lubisz przechadzać się wśród cieni, możesz mi towarzy szy ć, kiedy ty lko zechcesz.
Esme kochała Birkentrees. Szczególnie intry gował ją mały ogród, do którego nie wolno jej by ło wchodzić

wiedziała, że nikt do niego nigdy nie zaglądał. By ł zamknięty. Otaczało go wy sokie ogrodzenie, na bramie wisiała zardzewiała kłódka. Nikt nie chciał zdradzić Esme, czemu nie można tam wchodzić, lecz ona domy ślała się, że za ty m
wszy stkim kry je się jakaś tajemnica.
Po zmroku nie zbliżał się tam nikt ze służby . A przecież ogródek nie wy glądał bardzo groźnie, tak przy najmniej można by ło sądzić na pierwszy rzut oka, spoglądając przez wy sokie ogrodzenie, oplątane dziką różą i bluszczem.
Esme miała ochotę dostać się do środka. Pewnego letniego wieczoru, gdy bawiła się w pobliżu, wy czuła w powietrzu coś dziwnego. Nie wiedziała, co to by ło, nie potrafiła opisać swoich wrażeń. Ale wy dawało się jej, że ogród przy ciąga
ją do siebie.
Zaczęła szy bciej oddy chać. Chciała poddać się temu wezwaniu, ale by ła przestraszona. Na jej czole pojawiły się kropelki potu. Zadrżała. W pobliżu nie by ło nikogo, nawet dziwnej ciotki Hester. Esme zakry ła oczy dłońmi i pobiegła na
oślep do domu.

Co się stało, Esme? — spy tała w holu wy soka, ponura, ale uprzejma ciotka Jane.

Ogród... ogród mnie pragnie! — wy krzy knęła Esme, nie zdając sobie sprawy ze znaczenia słów, które wy powiedziała zresztą całkiem nieświadomie.
Ciotka Jane nieco pobladła.

Lepiej nie baw się więcej w pobliżu — mruknęła.
Esme dwa razy nie trzeba by ło tego powtarzać. Mimo to dziewczy nka wciąż kochała ogródek.
Sally , jedna ze służący ch, twierdziła, że jest „nawiedzony ". Esme nie rozumiała tego słowa, a gdy zapy tała o to ciotkę Jane, ta wpadła w gniew i zakazała słuchać bredni wy głaszany ch przez służbę.
Później nadeszło lato, które odmieniło ciotkę Hester. Esme zresztą podejrzewała to. Sły szała bowiem, jak starsi mówili, iż Hester „ma się lepiej", jest szczęśliwsza i częściej się uśmiecha.
Mówili, że by ć może „jeszcze z tego wy jdzie".
Z pewnością ciotka Hester wy glądała radośniej. Już nie spacerowała brzozową aleją ani nie mówiła do siebie. Zamiast tego przesiady wała nad liliowy m stawkiem. Dziewczy nka od razu zorientowała się, że ciotka po prostu czeka. Ale na
co?
W głębi duszy czuła, że dorośli nie mają racji. Ciotka Hester co prawda wy gląda na szczęśliwszą, ale wcale
nie ma się lepiej. Nie podzieliła się jednak ty mi spostrzeżeniami z nikim. I tak dorośli nie potraktowaliby jej poważnie. W końcu by ła „ty lko dzieckiem".
Wreszcie Esme dowiedziała się, na co czeka ciotka Hester.
Pewnego wieczoru bawiła się na trawie, chociaż powinna już spać. Ciotka Jane wy jechała, a gospody ni, pani Thompson, wy lądowała w łóżku, cierpiąc na migrenę. Nie znalazł się nikt, kto mógłby zaopiekować się Esme, a ona by ła
przekonana, że sama potrafi najlepiej się o siebie zatroszczy ć.
Niektórzy jednak nie podzielali zdania dziewczy nki. Państwo Bly the, przejeżdżając obok Birkentrees w drodze do Glen St. Mary , nie kry li zdziwienia.

Nie powinno się pozwalać małej spędzać ty le czasu z Hester Dalley — rzekł doktor.

Też mam takie wrażenie — powiedziała Ania Bly the. — Choć z drugiej strony , czemu nie?

Umy sły potrafią na siebie oddziały wać — odparł krótko doktor. — A przy najmniej niektóre umy sły . Może nic złego nie stałoby się Nan czy Dianie, ale... Dalley -owie są inni.
Większość z nich nie widzi różnicy między rzeczy wistością i ułudą.

Ludzie zawsze mi mówili, że mam wy bujałą fantazję — powiedziała Ania.

To co innego. Esme Dalley jest dzieckiem, na które łatwo wpły nąć, aż za łatwo.
Gdy by by ła moją córką, to przy znam, że by łby m nieco zaniepokojony . No, ale ona nie ma rodziców i najwy raźniej nikogo nie obchodzi, że zby t blisko trzy ma się ciotki Hester.

A czy to coś złego? — spy tała Ania. — Ja również nie miałam rodziców.

Ale ty , oprócz swojej wy obraźni, miałaś całkiem sporo zdrowego rozsądku, kochanie
— wy jaśnił doktor z uśmiechem. A uśmiech ten zawsze sprawiał, że serce Ani poczy nało bić szy bciej, mimo iż by li małżeństwem już od wielu lat.

Gilbercie, czy Hester Dalley rzeczy wiście postradała zmy sły ?

Spy taj psy chiatrę, nie mnie. Nie sądzę, żeby można by ło uznać ją za szaloną.
Przy najmniej nikt się nie ośmielił do tej pory. Może ona jest całkiem zdrowa, ty lko świat zwariował? Niektórzy twierdzą, że w każdy m z nas jest odrobina szaleństwa. Zuzanna na przy kład uważa za nienormalny ch wiele osób, które dla
mnie czy dla ciebie są jak najbardziej zdrowe na umy śle.

Zuzanna twierdzi, że Hester Dalley jest „szalona"

powiedziała Ania.

Cóż, dajmy spokój i tak nie jesteśmy w stanie nic zrobić — rzekł Gilbert. — Ale powtarzam: gdy by Esme Dalley by ła moją siostrzenicą lub córką, nie dopuściłby m do tak częsty ch kontaktów z ciotką Hester.

Nie będąc w stanie podać ani jednego rozsądnego powodu — dodała nieco złośliwie Ania.

Tak jest, zupełnie jak to mają w zwy czaju kobiety

odciął się Gilbert.
Ty mczasem Esme my ślała, że szkoda by łoby iść spać w taką piękną noc. Ta noc należała do elfów, nurzała się w blasku niesamowitego księży ca w pełni. Gdy tak siedziała przy liliowy m stawie, mając za towarzy sza jedy nie starego
psiaka Gy pa, zjawiła się ciotka Hester.
Pięknie wy glądała w białej sukni i z perłami wpięty mi w czarne włosy . Esme pomy ślała, że ciotka wy gląda zupełnie jak panna młoda, którą kiedy ś widziała.

Och, ciociu, jakaś ty śliczna! — wy krzy knęła Esme, zdając sobie w ty m momencie sprawę, że Hester jest wciąż młodą kobietą. — Czemu nie ubierasz się tak zawsze?

To miała by ć moja suknia ślubna — odparła ciotka Hester. — Trzy mali ją w zamknięciu, z dala ode mnie. Ale ja wiem, jak zdoby ć coś, czego pragnę.

Jest piękna, tak jak ty — zapewniła Esme, dla której moda i gust nie miały najmniejszego znaczenia.

Jestem piękna? — powtórzy ła ciotka Hester. — Cieszę się. Tej nocy chcę by ć piękna, malutka Esme. Podzielę się z tobą pewny m sekretem, jeśli obiecasz zachować go dla siebie.
Och, oczy wiście! Esme uważała, że cudownie będzie znać tajemnicę, o której wiedzieć będzie ty lko ciotka i ona.

Chodź więc — ciotka Hester wy ciągnęła rękę, którą ujęła Esme.
Ruszy ły po trawie w stronę brzozowej alei oświetlonej blaskiem księży ca. Stary Gy p poczłapał za nimi, ale gdy dotarły do zamkniętej bramy ogrodu, wy cofał się z pomrukiem.
Sierść zjeży ła mu się na karku.

No chodź, Gy p — zachęciła go Esme, ale pies cofnął się jeszcze bardziej. — Czemu on się tak dziwnie zachowuje?
Ciotka Hester nie odpowiedziała. Przekręciła w kłódce zardzewiały stary klucz. Zamek ustąpił z taką łatwością, jakby by ł nowy .
Esme wstrzy mała oddech.

Czy my tam wchodzimy ? — wy szeptała bojaź-liwie.

Owszem. Czemu py tasz?

Bo jestem... trochę przerażona — wy znała Esme.

Nie bój się. Nic ci się nie stanie.

To czemu ogródek jest ciągle zamknięty ?

Bo oni nie mają o niczy m pojęcia — odrzekła ciotka Hester z pogardą. — Dawno, dawno temu mała Janet Dalley weszła do ogrodu i nigdy już z niego nie wy szła. Pewnie dlatego brama jest stale zamknięta. A przecież ona mogłaby
wy jść w każdej chwili, gdy by ty lko zechciała!

Więc czemu nie wy szła? — wy szeptała Esme.

Kto wie? Może to, co zastała po drugiej stronie, spodobało jej się o wiele bardziej niż świat, który opuściła?
Esme uznała, że to jedna z ty powy ch dla ciotki Hester „dziwaczny ch" wy powiedzi.

A może potknęła się o kamień i wpadła do rzeki? — powiedziała. — Ale jeśli nawet, to czemu nigdy nie odnaleziono jej ciała?

Nikt nie może zostać w ogrodzie wbrew swojej woli — odparła niecierpliwie Hester.
— Póki jesteś ze mną, niczego nie musisz się obawiać, Esme.
Esme jednak troszkę się bała, ale nie zamierzała się do tego przy znać za nic w świecie.
Trzy mała się blisko ciotki Hester, gdy ta otworzy ła bramę i weszły do środka. Gy p uciekł, ale Esme i tak już o nim zapomniała. Zapomniała nagle również o swoim strachu.
A więc to by ł ów tajemniczy , zakazany ogród! Nie by ło w nim nic przerażającego. Czemu więc brama by ła zamknięta na kłódkę i nikt się nim nie zajmował? No tak, podobno by ł
„nawiedzony ", przy pomniała sobie Esme. Teraz przekonała się, że to czcze wy my sły . Miała przedziwne wrażenie, jakby trafiła do prawdziwego domu.
Ogród nie zarósł tak bardzo, jak można by się spodziewać. Ale w świetle księży ca wy dawał
się samotny i opuszczony. On również, podobnie jak ciotka Hester, na coś czekał. Rosło tu mnóstwo chwastów, ale przy południowej ścianie widać by ło rządek wy sokich lilii, które w blasku księży ca wy glądały niczy m anioły. W ogrodzie
rosło też kilka młody ch topól, który ch listki drżały na wietrze, a w jedny m kącie strzelała w niebo smukła biała brzoza. Esme wiedziała (choć nie miała pojęcia skąd), że drzewo to zasadziła niegdy ś panna młoda.
Tu i ówdzie widać by ło nitki ścieży nek, który mi pół wieku temu kroczy li zakochani. Jedna z nich, wy łożona piaskowcem, prowadziła przez środek ogrodu aż na brzeg rzeki, gdzie nie by ło ogrodzenia, ty lko niski kamienny murek, który miał
zapobiegać osuwaniu się ziemi.
Ale tam... tak, w ogrodzie ktoś by ł. Młody mężczy zna z rozłożony mi rękoma szedł dróżką wy łożoną piaskowcem.
A ciotka Hester, która zawsze miała smutną twarz, teraz się uśmiechała.

Geoffrey ! — wy krzy knęła.
Wtedy dopiero Esme zrozumiała, co znaczy słowo „nawiedzony ", ale wcale się nie przestraszy ła. Ty lko głupiec mógł się bać! Siedziała na kamienny m murku, a ciotka Hester i Geoffrey przechadzali się ścieży nkami ogrodu, rozmawiając
przy ciszony mi głosami. Esme nie sły szała, o czy m mówili. Nie chciała sły szeć. Wiedziała jedno: miała ochotę odwiedzać ogród każdej nocy , pragnęła tu zostać. Nic dziwnego, że Janet Dalley nigdy stąd nie powróciła.

Czy przy prowadzisz mnie tu jeszcze? — spy tała ciotkę Hester, gdy w końcu wy szły .

A chciałaby ś? — spy tała ciotka.

Tak, o, tak!

W takim razie nikomu nie możesz zdradzić, że tu by łaś — odrzekła.

Oczy wiście, nic nie powiem, jeśli sobie nie ży czy sz — zapewniła Esme. — Ale właściwie dlaczego, ciociu Hester?

Bo niewielu ludzi potrafiłoby zrozumieć — powiedziała ciotka Hester. — Ja też nie rozumiałam, aż do tego lata. Teraz jednak wszy stko pojęłam i jestem bardzo szczęśliwa, Esme. Możemy odwiedzać ogród ty lko nocami podczas pełni
księży ca. Czasem oczekiwanie jest nie do zniesienia. Następny m razem musimy zadbać o jakichś towarzy szy zabaw dla ciebie. Teraz chy ba rozumiesz, czemu Janet Dalley nigdy nie wróciła?

Ale Janet Dalley weszła do ogrodu ponad sześćdziesiąt lat temu! — wy krzy knęła Esme. Znowu zaczy nała się bać.
(9*

W ogrodzie czas nie pły nie — odparła ciotka, a na jej twarzy błąkał się spokojny uśmiech. — Janet wróciłaby nawet teraz, gdy by ty lko chciała.

Nie chcę stąd odejść na zawsze — szepnęła Esme.

Nie musisz. Jak mówię, możesz wrócić, kiedy kolwiek zechcesz. Teraz pójdziemy spać, a ty nie my śl o ty m aż do następnej pełni księży ca... I ani słowa nikomu.

Och, nie, nie — zapewniła Esme.
Mówienie o ty m komukolwiek by ło ostatnią rzeczą, o jakiej marzy ła. Może doktor Bly the miał jednak rację. W każdy m razie Ania Bly the, pochy lając się tej nocy nad swoimi dziećmi, dziękowała Bogu, że w ich ży łach nie pły nęła ani
kropla krwi Dalley ów. Z kolei Zuzanna Baker o całej sprawie nic nie wiedziała, ale gdy by wiedziała, powiedziałaby : „Nie wiem, co my śleli sobie ci ludzie, pozwalając Esme Dalley spędzać ty le czasu w Birkentrees z ową szaloną kobietą.
Przecież każdy wie, że szaleństwo jest zaraźliwe".
Esme nie mogła się doczekać następnej pełni księży ca. Czasem zdawało jej się, że cała ta historia po prostu jej się przy śniła. W świetle dnia ogród wy glądał dokładnie tak samo jak zazwy czaj. Sama jednak nie wiedziała, czy chce, żeby to
wszy stko okazało się snem, czy też obawia się, iż by ł to ty lko sen.
W trakcie kolejnej pełni ciotka Hester znowu zabrała ją do ogrodu.
Tej nocy wy glądał zupełnie inaczej. Wy dawał się pełen ludzi: jedni przy chodzili, drudzy odchodzili. Dziewczęta o roześmiany ch, marzy cielskich oczach... smukłe y s
kobiety podobne do blady ch płomieni... szczupli chłopcy... figlarne dzieciaki. Nikt nie zwracał na Esme uwagi z wy jątkiem pewnej dziewczy nki, mniej więcej w ty m samy m wieku, o złocisty ch lokach, z grzy wką przy ciętą tuż nad
brwiami i wspaniały mi, tęskny mi oczami.
Esme nie miała pojęcia, jakim cudem, ale po prostu wiedziała, że nieznajoma ma na imię Janet. Dziewczy nka jeszcze przed chwilą goniła srebrzy stozieloną ćmę. Nagle przy stanęła i pomachała do Esme, która już, już miała ruszy ć za nią
— do tej pory zastanawiała się, co by by ło, gdy by dołączy ła do Janet — gdy zjawił się Francis.
Nie wiedziała, skąd zna jego imię. Miała jednak pewność, że mężczy znę zna od zawsze. By ł
wy soki i smukły, a młodzieńcza twarz wzbudzała, co zaskakujące, respekt. Miał gęste brązowe włosy z przedziałkiem pośrodku i bły szczące granatowe oczy. Ujął dłoń Esme i zaczęli się przechadzać po ogrodzie, prowadząc rozmowę. Nie
pamiętała później, o czy m mówili, lecz ty lko to, że potrafił ją rozśmieszy ć.
Gdy Esme przy pomniała sobie o Janet i odwróciła się, by jej poszukać, dziewczy nki już nie by ło. Esme niezby t się przejęła. Francis by ł taki zabawny i wspaniały — najlepszy przy jaciel.
Później tańczy li na niewielkim skwerku przy starej nieczy nnej fontannie, którą porastała gęsto mięta. Gdy deptali po jej liściach, wy dzielała cudowny zapach.
Muzy ka, przy której pląsali, sprawiała, że Esme drżała z rozkoszy , choć by ło w ty m wszy stkim coś przerażającego. Nie miała pojęcia, skąd dobiega melodia, a gdy py tała o to Francisa, wy buchał śmiechem rozkoszniej-1J4
szy m niż te dźwięki. Esme nigdy w ży ciu nie sły szała, by ktoś śmiał się równie pięknie.
Żadna z osób zjawiający ch się w ogrodzie nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Nawet ciotka Hester się do nich nie zbliżała — wciąż trzy mała się blisko Geoffrey a.
Ciotka Jane zaczęła się niepokoić o Esme. Wy dawało jej się, że dziewczy nka jest coraz bardziej nieszczęśliwa. Nie hasała już po podwórku, nie bawiła się ty le, co kiedy ś, lecz ciągle przesiady wała na trawniku, z rozmarzoną twarzą
nieustannie czegoś wy czekiwała — zupełnie jak Hester.

Szkoda, że nie możemy odwiedzać ogrodu każdej nocy — pewnego razu dziewczy nka zwierzy ła się ciotce.

Oni pojawiają się ty lko w czasie pełni — wy jaśniła ciotka. — Obserwuj fazy księży ca.
Gdy stanie się okrągły , a cienie zatańczą na brzozowej alei, znów tam pójdziemy .
Tego dnia Birkentrees odwiedził doktor Bly the i gdy ty lko spotkał przy padkiem Conrada Page'a, poradził mu, by jak najszy bciej wy wiózł siostrzenicę do innego domu.
Kłopot jednak rozwiązał się w inny sposób. Gdy sierpniowy księży c by ł już prawie w pełni, ciotka Hester zmarła. Odeszła po cichu, we śnie, a na jej młodej twarzy zasty gł wy raz szczęścia i radości. Lekarz stwierdził, że od dłuższego
czasu chorowała na serce.
Leżała z bukietem kwiatów w blady ch, piękny ch dłoniach. Członkowie rodziny przy chodzili, by się z nią pożegnać, kobiety popłakiwały , ale wszy scy czuli ulgę, fjó
że problemy z nieszczęsną Hester definity wnie się skończy ły .
Jedy nie Esme wy płakiwała sobie oczy po śmierci ciotki. „Odeszła, by już na zawsze związać się z Geof-frey em — my ślała. — A ja nigdy więcej nie zobaczę Francisa".
Z początku sama ta my śl zdawała się nie do zniesienia. Esme już nigdy więcej nie wróciła do Birkentrees. Wkrótce zmarł wuj John, a ciotka Jane przeniosła się do Charlottetown.
Ale Esme nigdy nie zapomniała o odwiedzinach w ogrodzie. Czasami my ślała, że wszy stko jej się przy śniło. Ty le że z każdą taką my ślą pojawiało się przeczucie, iż to wcale nie by ł sen.

Ten portret twojego dziadka, Allardy ce... To wy kapany Francis z ogrodu, Francis, którego nigdy nie widziałam w rzeczy wistości. Czy Sally miała rację, twierdząc, że ogród jest nawiedzony ? Chy ba tak.
Allardy ce wy buchnął śmiechem i uścisnął jej dłoń. Esme zady gotała. Jakże pragnęła, by Allardy ce nie śmiał się z niej, nie patrzy ł na nią z ty m banalny m, nic nie znaczący m (owszem, nic nie znaczący m!) uśmieszkiem. Nagle poczuła,
że stoi obok niej obcy mężczy zna.
Ty mczasem on miał już przy gotowane logiczne wy jaśnienie.

Sal okazała się po prostu przesądną gąską — powiedział. — A twoja ciotka Hester by ła... delikatnie ujmując... niespełna rozumu. Widziała w wy obraźni jakichś ludzi w ogrodzie i dziwny m trafem tak wpły nęła
rjf
na ciebie, że również ich zobaczy łaś lub wy dawało ci się, iż ich widziałaś. Wiesz przecież, jaka jesteś delikatna, wrażliwa, podatna na wpły wy. Śmiało można rzec — sama puściłaś w ruch wy obraźnię. Jak to dzieci. Nie są zdolne do
odróżnienia rzeczy wistości od fantazji.
Spy taj mojej matki, jakie dziwactwa ja wy my ślałem, gdy by łem mały .

Ciotka Hester ani ja nigdy nie znały śmy twojego dziadka Francisa — odparła Esme.
— Więc jakim cudem mogły śmy go sobie wy obrazić?

Ona mogła widzieć jego portret. Jako dziewczy na często odwiedzała Longmeadow.
To właśnie tutaj poznała Geoffrey a Gordona, wiesz? Straszny by ł z niego naiwniak. Oszalała na jego punkcie. Zresztą ty też mogłaś odwiedzić Longmeadow, ty le że by łaś zby t mała, by to zapamiętać. Prawdopodobnie także widziałaś ten
portret. Ale już nie my śl o ty m, złotko.
Szkoda czasu na głupotki. Może takie history jki są ciekawe, ale również niebezpieczne. Nie uczą odpowiedzialności. Nie przeczę, róWnież od czasu do czasu lubię poczy tać jakąś dobrą historię o duchach, ale ży ć ty m na co dzień...
Odradzałby m.

Znowu to samo... Nie mogę wy jść za ciebie... Nigdy ... — powiedziała Esme.
Allardy ce'a zamurowało.

Esme, chy ba sobie żartujesz!
Ale ona nie żartowała. Trudno jej by ło przekonać Allardy ce'a, że mówiła całkiem poważnie, lecz w końcu jej się udało. Odszedł ziry towany , wmawiając sobie, że koniec końców dobrze się stało — lepiej nie żenić się
z kobietą, w której ży łach pły nie krew Dalley ów. Jego matka wpadła w złość, ale i poczuła ulgę. Wolała, żeby Allardy ce zdoby ł lepszą partię. W końcu szalała za nim jakaś włoska księżniczka — wszy scy o ty m wiedzieli. Ty mczasem ta
nic nie znacząca Esme Dalley nim wzgardziła!
Esme przeży wała trudne chwile. Wuj Conrad i ciotka Helen nie potrafili jej zrozumieć.
Zarówno oni, jak i cała rodzina zgodnie uznali, że Esme okazała się bardzo nierozsądna.
Jedy nie państwo Bly the pochwalili jej decy zję. Ale ponieważ Esme o ty m nie wiedziała, nie czuła żadnego pocieszenia. '

Z tego Allardy ce'a Barry 'ego to niezłe ziółko — rzekł doktor.

Wierzę ci na słowo, bo nie znam go za dobrze — powiedziała Ania.

Nie wierzę w tę history jkę o ruskiej księżniczce — dodała Zuzanna.
Pewnego październikowego wieczoru Esme została sama w domu. Cała rodzina gdzieś wy jechała.
Esme pomy ślała o stary m ogrodzie w Birkentrees, o dziwacznej ciotce Hester, wściekły m Allardy sie Bar-ry m i o wszy stkich nieprzy jemnościach, jakie ją spotkały w ostatnim czasie.
Wiedziała, że rodzina nie wy baczy jej decy zji. Obecnie ledwie ją tolerowali.
Zadrżała, gdy zapragnęła nagle raz jeszcze znaleźć się przy zamkniętej bramie ogrodu, położonego nad brzegiem rzeki. Któż mógł zgadnąć, jakie niesamowito-ści czekały na nią w miejscu okry ty m cieniami?
Czemu nie miałaby tego sprawdzić? Na skróty do Birkentrees to zaledwie trzy mile, a Esme by ła całkiem wy trzy mała, mimo drobnej budowy .
Po godzinie dotarła do Birkentrees. Mury starego domostwa ry sowały się mroczny m kształtem na tle zachodzącego słońca. Ponury cień domu kładł się na trawie, a rosnący w dali las świerkowy wy glądał niczy m czarny mur. Wokoło
wszy stko wy dawało się zaniedbane i porzucone. Przez kłótnie spadkobierców nie można by ło sprzedać majątku.
Ale Esme nie interesował dom. Miała ochotę znów kroczy ć po tajemniczy ch ścieżkach zaczarowanego ogrodu, dlatego pospieszy ła w stronę brzozowej alei.
Doktor Gilbert Bly the, przejeżdżając w pobliżu samochodem, rozpoznał Esme.
„Cóż ta dziewczy na robi w ty m opuszczony m miejscu?", zastanawiał się z lekkim niepokojem. Sły szał pogłoski, jakoby Esme Dalley zmieniała się w dziwaczkę, zupełnie jak jej ciotka Hester. Plotki te rozsiewane by ły głównie przez ludzi,
którzy twierdzili także, że Allardy ce Barry dał jej kosza.
Doktor Bly the wahał się, czy powinien zatrzy mać samochód i zaproponować Esme podwiezienie do domu. Ale w Glen czekał na niego poważny przy padek, przeczuwał też, że dziewczy na nie zabrałaby się z nim. Ania zawsze twierdziła,
że Esme ma żelazny charakter kry jący się pod powłoką delikatności, a doktor bardzo liczy ł się ze zdaniem swej żony .
W jakimkolwiek celu Esme zjawiła się w Birkentrees, na pewno zamierzała dopiąć swego.
Doktor, nie
W
<m
zatrzy mując się, pojechał więc dalej w kierunku Glen. Później by ł z siebie zadowolony : udało mu się zeswatać dwoje ludzi, nie wtrącając się do całej sprawy .
Brama ogrodu stała otworem. Wszy stko wy dawało się mniejsze, niż to zapamiętała Esme. W
miejscu, gdzie niegdy ś tańczy ła z Francisem — czy raczej: wy obrażała sobie, że tańczy z Francisem — leżały pożółkłe liście i pokry te szronem łody gi.
Lecz wciąż by ło tu pięknie i tajemniczo. Wokół tańczy ły cienie, które zbudziły się, gdy okrągły księży c wze-szedł na niebie. Nie sły szała nic oprócz westchnień wiatru, szumiącego w jodłach, które rosły pośród złocisty ch klonów w kącie
ogrodu.
Krocząc zarośniętą ścieżką w stronę brzegu, Esme czuła się bardziej samotna niż kiedy kolwiek w ży ciu.
— Ty nie istniejesz — westchnęła z żalem, my śląc o Francisie. — Nigdy nie istniałeś. Jestem idiotką! Chy ba nie powinnam by ła tak wy korzy stać Allardy ce'a. Nic dziwnego, że wszy scy się na mnie wściekli, jedy nie pani Barry nie kry je
zadowolenia.
Biedna Esme nie sły szała opowieści o zagraniczny ch wojażach Allardy ce'a ani o włoskich czy też ruskich księżniczkach. Dla niej Allardy ce to wciąż mężczy zna, któremu udawało się czasem ją rozśmieszy ć — trochę jak Francis, ale jego
przecież nigdy nie spotkała...
Ciekawe, co się stanie z portretem dziadka Francisa, gdy rodzina Barry ch zamknie Longmeadow i wy jedzie znowu za granicę, ty m razem na dobre. Plotki głosiły, że pani Barry nie zamierzała już nigdy więcej wracać do Kanady.
Wszy stko tu zdawało jej się takie prostackie. No
200
i te dziewuchy uganiające się za Allardy ce'em. Bała się, by nie znalazł sobie jakieś głupiej trzpiotki. Wy starczy , że już Esme Dalley go uwiodła. Dzięki Bogu nic z tego nie wy szło.
Allardy ce na szczęście w porę się opamiętał.
Esme my ślała o portrecie. Chciałaby go mieć, nawet jeśli by ł to portret ukochanego ze snu.
Gdy dotarła do starego kamiennego murka, z którego prawie nic już nie zostało, ujrzała Francisa, idącego w górę po schodkach od strony rzeki. Ponieważ wielu stopni brakowało, a inne by ły poluzowane, uważnie stawiał kroki. Ale
wy glądał dokładnie tak, jak go zapamiętała
— może ty lko by ł trochę wy ższy i ubrany bardziej nowocześnie. Wciąż miał gęste brązowe włosy i ten sam bły sk w niebieskich, przenikliwy ch oczach, sugerujący niepokorną duszę. (W
przy szłości on i Kuba Bly the mieli trafić do tego samego niemieckiego obozu, ale wtedy nikt o czy mś takim nawet nie my ślał).
Wokół Esme wirowały spiczaste jodły , długa, przy ćmiona rzeka i opuszczony ogród.
Wy ciągnęła ramiona przed siebie i niechy bnie upadłaby , gdy by nie złapał jej w ostatniej chwili, skacząc przez uszkodzony murek.

Francis! — krzy knęła.

Francis to moje drugie imię, przy jaciele mówią na mnie Stephen — oświadczy ł, uśmiechając się. By ł to ten sam szczery , przy jacielski, uprzejmy uśmiech, który zapamiętała.
Esme odzy skała równowagę i odstąpiła od niego o krok, lecz wciąż drżała tak bardzo, że objął
ją ramieniem, zupełnie jak niegdy ś Francis.
20f

Obawiam się, że cię wy straszy łem. Przepraszam za to najście. Nie jestem przy stojny , ale nie sądziłem, że wy glądam tak koszmarnie, iż na mój widok kobieta niemal zemdleje.

To... to nie o to chodzi... — wy jąkała Esme, zdając sobie sprawę, jak się wy głupiła.
Może rzeczy wiście zdziwaczała jak ciotka Hester?

By ć może wkroczy łem na teren pry watny , ale to miejsce wy gląda na opuszczone, poza ty m powiedziano mi, że mógłby m przejść tędy na skróty . Wy bacz, że cię wy straszy łem. ,

Kim jesteś?! — wy krzy knęła rozemocjonowana Esme. Liczy ła się ty lko odpowiedź na to py tanie.

Nikim szczególny m: Stephen Francis Barry, do pani usług. Mam dom na wy brzeżu, ale przeniosłem się na wschód kilka dni temu, żeby objąć kierownictwo nad stacją badawczą w zatoce. Wiem, że kiedy ś mieszkali tu, w Longmeadow,
moi dalecy krewni, więc pomy ślałem, że wpadnę i może ich spotkam. Krążą też pogłoski, że wszy scy wy jechali za granicę. Ale — jak mawiał Piłat — „cóż to jest prawda"?
Esme wiedziała już, kim jest ten mężczy zna: trzecim kuzy nem z Zachodu, którego wspominał
Allardy ce, zresztą z pogardą: „On pracuje — mówił takim tonem, jakby to by ło godne pożałowania. — Nigdy go nie widziałem, nikt z jego stron nie zjawił się na Wschodzie.
Widocznie by ł zby t zajęty badaniem robaków".
Esme odsunęła się od nieznajomego jeszcze o kilka kroków, przy glądając mu się z powagą.
Nie miała pojęcia, jak pięknie wy glądała skąpana w aksamitny m blasku księży ca i otulona cieniem, ale Stephen Barry
202
doskonale to widział. Stał i wpatry wał się w nią, nie mogąc nacieszy ć oczu.

To nie twoje nagłe zjawienie się tak mnie wy straszy ło — powiedziała Esme. —
Chodzi o to, że wy glądasz identy cznie jak ktoś, kogo kiedy ś widziałam, a raczej: jak ktoś, kogo sobie wy obraziłam. Wy glądasz jak kapitan Francis Barry z portretu, który kiedy ś znajdował się w Longmeadow.

Stry jeczny dziadek Frank? Mój dziadek zawsze mówił mi, że jestem do niego podobny . Rzeczy wiście tak?

Jak dwie krople wody .

Więc nic dziwnego, iż wzięłaś mnie za ducha. A ty ? Mnie się zdaje, że to ja wy śniłem cię lata temu. Zjawiłaś się tu, jakby ś przy by ła prosto z mego snu. Mam nadzieję, że mi się przedstawisz?

Jestem Esme Dalley .
Nawet w blady m świetle księży ca mogła zauważy ć, jak na jego twarzy odmalowuje się rozczarowanie.

Esme Dalley ... Tak, sły szałem. Wy branka Allardy ce!

Ależ nie, nie! — wy krzy knęła z pasją Esme. — W Longmeadow nikt nie mieszka.
Dom wy stawiono na sprzedaż. Allardy ce wraz z matką wy jechali za granicę. Na zawsze, tak mi się zdaje.

Tak ci się zdaje? Nie wiesz tego? Przecież jesteś jego... jego narzeczoną?

Nie! — krzy knęła znowu. Z jakiegoś powodu nie mogła znieść my śli, że on o niczy m nie wie. — Masz złe wiadomości. Allardy ce i ja jesteśmy ty lko przy jaciółmi. A może nawet i to za dużo powiedziane — dodała po
203
chwili, pragnąc trzy mać się faktów i przy pominając sobie swą ostatnią rozmowę z Allardy ce'em. — Poza ty m, jak już ci powiedziałam, Allardy ce i jego matka wy jechali do Europy . Nie planują powrotu.

Szkoda — odparł wesoło Stephen. — Miałem nadzieję ich poznać. Zamierzam zostać tu kilka miesięcy, a wśród krewny ch zawsze łatwiej się zadomowić. No, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wy szło. Ujrzałem ciebie, w godzinie
duchów, kroczącą w blasku księży ca... Na pewno nie jesteś ty lko zjawą, Esme Dalley ?
Esme roześmiała się i by ł to śmiech rozkoszny .

Na pewno. Ale przy szłam tu, by spotkać ducha. Kiedy ś ci o wszy stkim opowiem.
Wiedziała, że jej nie wy kpi tak jak Allardy ce. I nie będzie próbował wszy stkiego logicznie wy jaśnić. Poza ty m to już nie by ło istotne, czy całą tę historię da się wy tłumaczy ć. Mogli o niej po prostu razem zapomnieć.

Może usiądziemy na ty m murku i opowiesz mi teraz? — zaproponował Stephen.
Mniej więcej w ty m samy m czasie doktor Bly the relacjonował swojej żonie:

Widziałem dzisiaj przelotnie Stephena Barry 'ego. Przy jechał na kilka miesięcy do Charlottetown. Wspaniały z niego facet. Dobrze by by ło, gdy by spotkał Esme Dalley ... i żeby się w sobie zakochali. Stanowiliby doskonałą parę.

I kto tu się bawi w swatkę? — senny m tonem wy tknęła Ania.

Kobieta zawsze musi mieć ostatnie słowo — odciął się doktor.
WIECZÓR PIĄTY
DZIEŃ ŚWIĘTOJAŃSKI
Blady świtu blask, perła barwy róż, Gdy wiatr rannej zorzy wędruje po łąkach, Jak gibkie dziewczę jutrzenka jest tuż, Zjawia się zwiewna, pośród mgły błąka; Gdy hasa, strąca kropli rosę I zerka przez gałęzie sosen, A śmiech zrodzony z
wód liczny ch strużek Wiedzie ją, gdzie pstrokate wzgórze.
Wesołą pieśń śpiewa na miły dzień Bo wesołość się wkradła w poranka chłód. Co by ło wczoraj, na nowo zmień, Zapomnij i smutek miniony, i trud; Po wrzosów stąpa gobelinie Stopką drepcze białą po ścieży nie W stokrotki... Panna nimfa
ona Z natury , kusi niezwy ciężona.
Południe jest jak senna wróżka, Mak w koronie, w duchów dolinie, 206
Wzy wa nas niemy ch pieszczot dróżka. Snujmy się tam, gdzie z południa wiatr pły nie; Leniwie tka złoty ch zaklęć ton Łagodne jak pieśń, dźwięczne jak dzwon Leniwie nas nęci...
podejdź tu, Będziemy jej, choć w ty m jedny m dniu.
Ta woń: kadzidło, piżmo, róża Wnika w jej dech. Pocałunki jak miód, Magia, co latem odurza, Jej mnogość rozkoszy sy ci nasz głód; Jest puchar, w nim blaskiem się mieni Snów nektar z Arkadii strumieni. Pijmy pod nieba sennego czaszą,
Świat niech omija kry jówkę naszą.
Wieczór — anielicy urok,
Nad wzgórza zachodnim czarem. Wpleść
Mgiełkę gwiazd zechciała w swój jasny lok
W lśniący ch oczach pamiętnej historii treść.
Wy niośle kroczy po łąk bezkresie,
Łaskę i pokój nam niesie.
Tuli mocno do piersi jasnej
Drogie wspomnienia, jak dziecię własne.
Przez sosny szmer sły sz śpiewania, Jak kry ształ pada czy stość i chłód rosy , To mądrość dawnego kochania, Bacz: w jej pieśni brzmią minione głosy . Świętą moc tajemnicy nam wskaże, Mroków sekret ofiaruje w darze. Poznamy się, nim
sen nas oblecze, Ze nasze dusze wzięła pod pieczę.
Ania Bly the
206
ANIA BLYTHE: — Wiersz powinien by ć podpisany : Ania Shirley . Napisałam go, gdy miałam kilkanaście lat.
DR GILBERT BLYTHE: — Więc już wtedy miałaś poety ckie aspiracje... I nigdy mi tego nie powiedziałaś!
ANIA BLYTHE: — Napisałam ten wiersz u Patty . Wtedy nie by liśmy w najlepszy ch stosunkach, pamiętasz? Ożeniłby ś się ze mną, gdy by ś wiedział już wtedy ?
DR GILBERT BLYTHE, drocząc się: — Och, pewnie tak. Ale pewnie by łby m śmiertelnie przerażony . Wiedziałem, że pisy wałaś opowiadania. Ale poezja to zupełnie inna para kaloszy .
ZUZANNA BAKER, odczy tując wiersz dosłownie: — No też coś!
WSPOMNIENIE
Przez miejski zamęt usły sz me wołanie, Dziś chcę przy wołać cudowne wspomnienie: Zmierzchy na łąkach i łagodne cienie, I nocne chłody, i kwiaty jabłoni. Mgły szarość smutną i szum morskiej toni I jeszcze smutny, blady księży c w
nowiu, Który za wzgórza zielone się schował.
Świerki na wzgórzach widzę gdzieś w oddali I wiatr mnie czule pieści saty nowy, Sły szę głos lelka oraz leśnej sowy I wiem, gdy obraz ten mam przed oczami, Że moje serce zostanie z gwiazdami Z ty m snem rozkoszny m, który mnie
uniesie, Z tajemnicami, ukry ty mi w lesie.
W uliczny m gwarze nie znajdziesz milczenia, Ludzie się spieszą, pędzą jak szaleni, Lecz ja uciekam do krainy cieni.
Tam czeka na mnie dom tak bardzo drogi, Sły szę szum morza, przestępując progi, I w ciszy zmierzchu na pewno się uda Dnia wczorajszego znów odnaleźć cuda.
Na łące maki rozkwitły wspaniałe, Wabią mnie ścieżki bliskie mi i znane I delikatne lilie jak śnieg białe. Róże ku słońcu dumne głowy wznoszą I swoją przy jaźń jak prezent przy noszą, Dzwonek gra modry, znowu sły szę echo — to głos
cichego leśny ch elfów śmiechu.
>
Sama podążę w wędrówkę przed siebie,
Pieszczotą będą wieczorne ciemności.
Wiem, po co idę, w ciszy , w samotności.
I w sny uwierzę, i pójdę daleko,
Gdzie widać wzgórza, gdzie dom na mnie czeka.
Idąc tą drogą, znajdę się tak blisko
sekretu, który cenniejszy niż wszy stko.
Ania Bly the
ANIA BLYTHE, śmiejąc się: — Napisałam ten wiersz dwadzieścia lat temu w Redmond...
Żaden wy dawca nie chciał go opublikować.
ZUZANNA BAKER, robiąc na drutach: — Co ty lko dowodzi, że nie znali się na rzeczy , droga pani doktorowo. Ale skoro o jabłkach mowa, obawiam się, że w ty m roku będziemy mieć kiepskie zbiory . Jabłonie prawie nie zakwitły .
WALTER BLYTHE: — Ale z pewnością ujrzy my jeszcze księży c w nowiu. Widziałem taki wczoraj, w Tęczowej Dolinie.
ZUZANNA BAKER: — Muszę przy znać, że widy wałam wzgórza, które wy glądały tak, jakby się modliły. „Niech cię tak wy obraźnia nie ponosi", mawiała moja matka. A gdy chodzi o leśny ch mieszkańców, szczególnie jeśli miała pani
na my śli elfy , to lepiej się z nimi nie zadawać. Poza ty m elfy nie istnieją, droga pani doktorowo.
WALTER BLYTHE: — Skąd Zuzanna to wie?
ZUZANNA BAKER: — Bo nigdy żadnego elfa nie spotkałam.
WALTER BLYTHE: — A widziała Zuzanna piramidy ?
ZUZANNA BAKER, z podziwem: — Ciebie, Walterze, nie przegadam.
DR GILBERT BLYTHE: — Ale dom chy ba powinien by ć zielony , nie szary ?
ANIA BLYTHE: — Tak, ale wtedy szary wy dawał mi się bardziej romanty czny m kolorem.
DR GILBERT BLYTHE: — Pamiętam czerwcowe lilie na Zielony m Wzgórzu... Natomiast co do niewolników czasu — każdy z nas jest niewolnikiem czasu, Aniu. W ten czy inny sposób.
ZUZANNA BAKER: — Ale wiele zależy od tego, kto jest naszy m panem.
KUBA BLYTHE: — Złoto, zmatowiałe czy nie, jest w naszy m świecie bardzo potrzebne, mamo.
ZUZANNA BAKER: — Bardzo rozsądne stwierdzenie.
DR GILBERT BLYTHE: — By le ty lko nie stać się niewolnikiem złota, Kubo. Może właśnie dlatego redaktorzy nie chcieli opublikować twojego wiersza, Aniu. Widzieli w nim zby t mały zy sk, by docenić twoją sztukę.
ZUZANNA BAKER: — Muszę przy znać, że widy wałam wzgórza, które wy glądały tak, jakby się modliły. „Niech cię tak wy obraźnia nie ponosi", mawiała moja matka. A gdy chodzi o leśny ch mieszkańców, szczególnie jeśli miała pani
na my śli elfy , to lepiej się z nimi nie zadawać. Poza ty m elfy nie istnieją, droga pani doktorowo.
WALTER BLYTHE: — Skąd Zuzanna to wie?
ZUZANNA BAKER: — Bo nigdy żadnego elfa nie spotkałam.
WALTER BLYTHE: — A widziała Zuzanna piramidy ?
ZUZANNA BAKER, z podziwem: — Ciebie, Walterze, nie przegadam.
DR GILBERT BLYTHE: — Ale dom chy ba powinien by ć zielony , nie szary ?
ANIA BLYTHE: — Tak, ale wtedy szary wy dawał mi się bardziej romanty czny m kolorem.
DR GILBERT BLYTHE: — Pamiętam czerwcowe lilie na Zielony m Wzgórzu... Natomiast co do niewolników czasu — każdy z nas jest niewolnikiem czasu, Aniu. W ten czy inny sposób.
ZUZANNA BAKER: — Ale wiele zależy od tego, kto jest naszy m panem.
KUBA BLYTHE: — Złoto, zmatowiałe czy nie, jest w naszy m świecie bardzo potrzebne, mamo.
ZUZANNA BAKER: — Bardzo rozsądne stwierdzenie.
DR GILBERT BLYTHE: — By le ty lko nie stać się niewolnikiem złota, Kubo. Może właśnie dlatego redaktorzy nie chcieli opublikować twojego wiersza, Aniu. Widzieli w nim zby t mały zy sk, by docenić twoją sztukę.
SPEŁNIONE MARZENIA
Gdy w sobotni wieczór Anthony Fingold opuszczał dom, miał zamiar jedy nie zajść do sklepu w Glen St. Mary po butelkę pły nu do nacierania dla żony . Potem, wrócić i położy ć się do łóżka.
Zdał sobie sprawę ze smutkiem, że i tak nie ma nic więcej do roboty . Wstawaj rano, pracuj cały dzień, zjedz trzy posiłki, idź spać o wpół do dziesiątej. Cóż to za ży cie!
Ale Clarze to najwy raźniej nie przeszkadzało. Ba, żaden z sąsiadów w Górny m Glen nie miał
nic przeciwko takiemu ży ciu. Najwy raźniej ruty na nie stanowiła w ich przy padku problemu.
Prawdopodobnie jednak nie by li świadomi, ile rzeczy ich tak naprawdę omijało.
Ponury m tonem odezwał się przy kolacji (nie można by ło zaprzeczy ć, iż Clara przy rządzała wy borne kolacje, chociaż Anthony 'emu nigdy nie przy szło na my śl, by ją za to pochwalić):
— Tego lata na Wy spie nie wy darzy ło się nic ciekawego. Nawet ani jednego pogrzebu.
J2f0
Clara spokojny m tonem przy pomniała, że trzy ty godnie temu zginęło pranie Barnardów z Mowbray Narrows, natomiast jeszcze wcześniej okradziono sklep Cartera Fłagga w Glen St.
Mary . Po czy m podała mu ciasteczka imbirowe.
Czy żby uważała, że ciasteczka imbirowe z powodzeniem mogą zastąpić wielkie tęsknoty i szalone, dzikie, niezapomniane przy gody ?
Następnie dolała oliwy do ognia, wspominając, że Carter Flagg przecenił piżamy .
By ła to jedna z rzeczy , co do który ch nie mogli dojść do porozumienia: Clara nalegała, by spał w piżamie, on natomiast upierał się przy koszuli nocnej.
— Doktor Bly the śpi w piżamie — westchnęła Clara.
Anthony bardzo cenił doktora Bly the'a — uważał wręcz, że nikt mu nie dorównuje. Zresztą jego żona również wy glądała na w miarę inteligentną kobietę. Co zaś do Zuzanny Baker, gospody ni ze Złotego Brzegu, Anthony pokłócił się z nią
lata temu. Podejrzewał, że to właśnie ona zaszczepiła w Clarze pomy sł z piżamą. My lił się jednak, i to bardzo.
Skradzione pranie w Mowbray Narrows... Oczy wiście, że to musiało przy darzy ć się właśnie tam! Nic ciekawego nie działo się w Górny m Glen czy w rodzinie Fingoldów. Rabunek w sklepie Cartera? Phi, cóż w ty m ciekawego! Zabrano
mu jedy nie dziesięć dolarów i belę flaneli. Szkoda gadać. A mimo to ludzie rozprawiali o ty m przez kilka dni.
Niedawno wpadła do nich Zuzanna Baker i cały wieczór razem z Clarą przegadały na ten właśnie temat:
J2ff
rabunek w sklepie Cartera. Gdy Zuzanna zbierała się już do wy jścia, ciche szepty w drzwiach domu doty czy ły prawdopodobnie piżamy . Anthony wcale by się ty m nie zdziwił. Sam by ł
świadkiem, jak doktor nie tak dawno temu kupował sobie piżamę u Cartera Flagga.
Anthony 'ego nie spotkało w cały m ży ciu nic godnego miana „przy gody ". Szczy tem jego osiągnięć by ło wspięcie się na drzewo lub rzucenie kamieniem w bezpańskiego psa. Los mu nie sprzy jał. W głębi serca czuł, że mógłby stać się
łowcą przy gód na miarę Wilhelma Telia, Ry szarda Lwie Serce lub innego sławnego na cały m świecie bohatera. Ale urodził się w rodzinie Fingóldów, w Górny m Glen, na Wy spie Księcia Edwarda, więc nie by ł w stanie zostać bohaterem.
Doktor Bly the mógł sobie mówić, że cmentarze pełne są bohaterów, którzy dokonali czy nów znacznie wspanialszy ch niż sławne postaci history czne. Jego żona by ła w końcu romanty czką.
Czy Wilhelm Tell nosił piżamę? Chy ba nie. Właściwie to w czy m on spał? Dlaczego w książkach nie ma rzeczy, które nas najbardziej interesują? Cóż by to by ło za szczęście, gdy by mógł pokazać Clarze, że bohater jakiejś powieści
history cznej lub romansu zakładał do snu koszulę nocną!
Kiedy ś zadał takie py tanie, nie pamiętał już komu, ale ów ktoś odpowiedział, że najprawdopodobniej w dawny ch czasach bohaterowie spali nago.
Cóż za nieprzy zwoitość. Nie mógł tego obwieścić Clarze.
Czasem marzy ł o ty m, żeby zająć się rozbójnictwem. To by łoby wspaniałe. Przy odrobinie szczęścia mógłby
zostać łotrem, grasujący m nocami. Wtedy nie potrzebowałby ani piżamy , ani koszuli nocnej.
Oczy wiście wielu z nich skończy ło na stry czku, ale przy najmniej swoje przeży li, nim dosięgła ich śmierć. Anthony mógłby zostać przebiegły m i zły m zbójem, tańczący m na wrzosowiskach oświetlony ch blaskiem księży ca z ponętny mi,
piękny mi damami, może nawet księżniczkami. Naturalnie w nagrodę za taniec oddawałby im skradzione klejnoty lub złoto.
Och, jakie wspaniałe by łoby takie ży cie! Kapłan metody stów z Lowbridge wy głosił kiedy ś kazanie na temat „marzeń o ty m, jacy chcieliby śmy by ć". I chociaż Anthony i Clara by li zagorzały mi prezbiterianami, akurat wtedy odwiedzili
przy jaciół metody stów, więc wy brali się na mszę razem z nimi.
Clarze kazanie się podobało. Pewnie, przecież ona o niczy m nie marzy ! No, może jedy nie o ty m, by ujrzeć go w piżamie. By ła całkiem zadowolona ze swego nieciekawego ży cia.
Podobnie jak wszy scy ludzie, który ch Anthony znał. Przy najmniej tak mu się wy dawało.
— Do tego właśnie wszy stko się sprowadzało — westchnął 'Anthony .
By ł ty lko niskim, chudy m, niepozorny m Anthony m Fingoldem, złotą rączką Glen. Jedy ne chwile podekscy towania przeży wał, kradnąc śmietankę dla kota. Clara w końcu się o ty m dowiedziała, gdy ż kiciuś rozlał niewielką ilość smakoły ku.
Nawet nie nakrzy czała na męża, chociaż ten przerażony zdał sobie sprawę, że na pewno o wszy stkim opowiedziała Zuzannie Baker. No, bo z czego tak by się śmiały ? Miał nadzieję, że Zuzanna nie wy papla tej history jki państwu Bly the. Bo cóż
tu
2
opowiadać? Poza ty m państwo Bly the na pewno uznają, że takie zachowanie nie przy stoi członkowi starszy zny kościoła.
Ale iry towało go, że Clara z takim spokojem przeszła do porządku dziennego nad jego zbrodnią. Powiedziała ty lko:
— Kot jest już gruby jak beczka. Poza ty m mógłby ś dawać mu ty le śmietanki, ile chcesz.
Wy starczy ło poprosić.
„Ona nawet się ze mną nie kłóci — my ślał rozczarowany Anthony. — Gdy by choć raz na jakiś czas porządnie się wściekła. Przy najmniej nie by łoby tak nudno. Podobno Tom Crossbee i jego żona kłócą się codziennie. A to zadrapanie,
które miał na twarzy w zeszłą niedzielę, to jej sprawka. To już coś. Ale Clarę drażni jedy nie to, że nie chcę spać w piżamie.
Nie awanturuje się jednak, mówi ty lko, że piżamy są teraz modne. Cóż, muszę akceptować ży cie takim, jakie ono jest. « Niech Bóg ma w opiece ty ch, którzy na próżno przy wołują marzenia młodości» ".
Anthony nie pamiętał, gdzie zasły szał te słowa. Z pewnością jednak odnosiły się do jego sy tuacji. Westchnął. W drodze na wy brzeże minął jakiegoś włóczęgę. Zauważy ł, że miał on na nogach coś w rodzaju butów, ale nie nosił skarpetek.
Przez dziury w koszuli widać by ło skórę. Palił papierosa; wy dawał się zadowolony z siebie i szczęśliwy .
Anthony zazdrościł mu. W końcu ten człowiek mógł przespać całą noc na powietrzu. Tak pewnie czy nił. Za dach służy ło mu rozgwieżdżone niebo. Nikt nie napominał go, aby założy ł
piżamę. Jakże cudownie musiało ży ć
się komuś, kto nie miał zielonego pojęcia, gdzie spędzi kolejną noc!
Doktor Bly the przemknął obok niego swoim nowy m samochodem. Nie zaproponował mu jednak podwiezienia, bo Anthony znajdował się już w pobliżu sklepu w Glen. To akurat jednak Anthony 'ego nie zasmuciło. Lubił doktora Bly the'a,
ale jednocześnie podejrzewał, że doktor traktował go z przy mrużeniem oka. No i zdecy dowanie za dużo nasłuchał się o piżamie Anthony 'ego.
Dlaczego wszy scy przeży wali jakieś przy gody , ty lko nie on, Anthony Fingold? Stary Sam Smallwood z pobliskiej Harbour Mouth podobno w młodości by ł piratem. Albo został
pojmany przez piratów... Anthony nie znał szczegółów. Stary Sam utrzy my wał, że prawdziwa by ła pierwsza wersja, ale Smallwoodowie lubili opowiadać o sobie niestworzone historie. Z
kolei Jim Millar cudem uszedł z ży ciem podczas zderzenia pociągów. Ned MacAllister przeży ł trzęsienie ziemi w San Francisco. Nawet stary Frank Carter schwy tał złodzieja w swoim kurniku, a potem by ł świadkiem w sądzie.
Każdy z sąsiadów Anthony 'ego miał do opowiedzenia jakąś ciekawą historię, o której potem plotkowano wieczorami w sklepie Cartera. Niektóre z nich nawet zamieszczono w
„Enterprise" wy chodzący m w Charlotte-town, w rubry ce Delii Bradley , poświęconej ciekawy m mieszkańcom Wy spy Księcia Edwarda. O Anthony m natomiast nie pisano w gazetach, z wy jątkiem krótkiej wzmianki z okazji jego ślubu.
Problemem by ło jednak to, że nigdy nie zasiał przy słowiowego ziarna. Nie mógł więc zebrać plonów. Nic
go nie cieszy ło. Przed nim by ła jedy nie wizja długich lat wy pełniony ch nudą. A potem śmierć we własny m łóżku. W łóżku! Anthony cierpiał na samą my śl o tak banalnej śmierci. Jedy ny m pocieszeniem by ł fakt, że
najprawdopodobniej odejdzie z tego świata w koszuli nocnej. Bo gdy by umarł w piżamie!... Będzie musiał o ty m porozmawiać z Clarą, gdy następny m razem zechce wy musić na nim spanie w piżamie. Wpadł na pewien pomy sł, który
mógłby Clarę wprost zaszokować, mimo jej nowoczesnego podejścia do ży cia.
Anthony nigdy nawet się nie upił! Rzecz jasna teraz, gdy by ł członkiem starszy zny kościoła, nie wy padało mu się upijać. Ale gdy by ł młody ! Abner MacAllister również należał do starszy zny, a jednak za młodu upijał się wielokrotnie,
nim wkroczy ł na właściwą drogę i się nawrócił. Do diabła, czy człowieka musiało omijać wszy stko, co ciekawe, ty lko dlatego, że by ł już starszy i należał do starszy zny kościoła?
To nie by ło tego warte!
Przy pomniał sobie, że Jimmy Flagg podobno spał w piżamie... a Jimmy również należał do starszy zny. Z drugiej strony jednak wszy scy wiedzieli, jaka by ła jego żona. Może nawet pastor zakładał piżamę? Ta my śl wstrząsnęła
Anthony m. Nigdy wcześniej nie rozważał takiej możliwości. Poczuł, że już nigdy więcej nie będzie słuchał kazań pana Mereditha z taką przy jemnością. Mógłby wy baczy ć księdzu jego rozkojarzenie, nawet ponowne zaślubiny (który ch
Anthony nie pochwalał). Ale ksiądz śpiący w piżamie?! Musi odkry ć prawdę. To nie będzie trudne. Zuzanna Baker pewnie o wszy stkim
wie. Ze Złotego Brzegu na pewno dostrzega pranie suszące się przy plebanii. Ale czy Anthony zdobędzie się na odwagę i zada Zuzannie odpowiednie py tanie? Nie, nigdy .
Będzie musiał któregoś poniedziałku wy brać się do Glen i przekonać się osobiście.
„Nie wy braliby mnie do starszy zny, gdy by wiedzieli, jak bardzo jestem zrozpaczony ", my ślał, maszerując drogą przez wieś. Oni nigdy nie marzy li o niebezpieczny ch przy godach i bohaterskich czy nach, podczas gdy on my ślał o nich
nieustannie.
Gdy grabił i palił liście z trawnika Sary Allenby, w wy obraźni walczy ł z Indianami; gdy malował stodołę George'a Robinsona, buszował w kopalni złota; gdy pomagał Marshallowi Elliottowi zwieźć siano z pola, ratował przed utonięciem
cudnej urody dziewicę, samemu ry zy kując własne ży cie; gdy zakładał okiennice w Złoty m Brzegu, przecierał szlaki w jakichś pradawny ch puszczach, docierając tam, gdzie nie dotarł przed nim nikt inny ; gdy rozładowy wał węgiel u Augustusa
Palmera, przeby wał w niewoli u króla kanibali na wy spie zamieszkanej przez dzikusów; gdy pomagał Trench Moore kruszy ć lód, polował na ty gry sy w przy równiko-wy ch dżunglach; gdy rąbał drewno i pracował w ogrodzie, czuł dreszcz
ekscy tacji, eksplorując niebezpieczne wody wokół bieguna polarnego; gdy siedział w kościele obok swojej żony Clary, ubranej w swą niedzielną miodową suknię, ograbiał świąty nie w Burmie ze szmaragdów wielkich jak gołębie jaja... A może
to by ły rubiny ?
Lecz marzenia, chociaż dawały jaką taką saty sfakcję, uzmy sławiały mu równocześnie, jak wiele go w ży ciu ominęło. Bohaterstwem w marzeniach nie mógł sprawić, by Caroline Wilkes spojrzała na niego z podziwem. A to by ło
największe pragnienie jego ży cia, jedno z ty ch, do który ch nie mógł się przy znać nikomu: marzy ł o ty m, aby Caroline Wilkes, z domu Mallard, posłała mu pełne podziwu spojrzenie. Trwająca od lat wierność i oddanie Clary by ły niczy m
wobec tego nie doświadczonego, nieosiągalnego podziwu w oczach Caroline.
W sklepie Anthony usły szał coś, co sprawiło, że zdecy dował się wrócić do domu inną drogą.
By ła to znacznie dłuższa trasa, przede wszy stkim zdecy dowanie mniej interesująca, ponieważ wzdłuż niej nie stały żadne domy z wy jątkiem Westlea — nowej letniej rezy dencji Wilkesów.
Carter Flagg powiedział, że Wilkesowie już tam się zjawili, przy jechali w ty m roku wcześniej ze względu na zdrowie starszej pani Wilkes. Zaniepokojony Anthony spy tał o szczegóły, na co Carter Flagg odparł lekkim tonem, że chodziło o
jakieś ataki, problemy z sercem, jak twierdziła Zuzanna Baker. Podobno w ty m roku staruszce znacznie się pogorszy ło.
Wilkesowie przy wieźli z sobą pielęgniarkę, a doktor Bly the odwiedzał ich dość często. Carter Flagg dodał, że stara pani Wilkes darzy ła doktora Bly the'a ogromny m zaufaniem i szacunkiem, mimo że odwiedziła już specjalistów z całego
świata.
Anthony pomy ślał wtedy , że lepiej obrać dłuższą drogę —- może uda mu się choć przelotnie zobaczy ć Caroline, jeśli akurat będzie przeby wać przed domem.
Rzadko ją widy wał. Od dawna nie chodziła do żadnego z pobliskich kościołów. A odkąd zbudowano Westlea, czy li dwa lata temu, nie wy chodziła poza jego mury .
Gdy dorosła i, rzecz jasna, wspięła się na wy ższy szczebel społecznej drabiny (by ła przecież córką znanego przedsiębiorcy ), Anthony wciąż ją uwielbiał, choć zdawał sobie sprawę, że dla niego by ła zupełnie nieosiągalna. Nigdy nie
pomy ślał, by uderzy ć do niej w zaloty . No, może czasem w marzeniach. Wiedział jednak, że równie dobrze mógł się oświadczy ć królewnie.
W tajemnicy przeży wał potworne katusze, gdy Caro-line wy szła za jednego z bogaty ch przedstawicieli rodu Wilkesów z Montrealu (Wilkesowie wpadli w furię, kiedy dowiedzieli się, że jeden z nich ożenił się z kimś z niższy ch sfer).
Anthony uważał, że Ned Wilkes nie by ł
nawet godzien, by wiązać Caroline trzewiczki.
Chociaż, kto na to zasługiwał? Więc Anthony ograniczy ł się do uwielbiania Caroline w skry tości ducha. Widy wał ją jedy nie wówczas, gdy odwiedzała krewny ch w Lowbridge.
Wtedy przy chodziła na niedzielne msze do kościoła.
Czy tał wszy stko, co ty lko udało mu się znaleźć na jej temat w gazetach. Rodzina uważała go za szaleńca i dziwaka, bo upierał się, żeby prenumerować czasopismo z Montrealu, w który m znajdowała się rubry ka towarzy ska.
Często czy ty wał o niej wzmianki: a to spoty kała się z jakimś zagraniczny m ary stokratą, wy jeżdżała do Europy , a to rodziła dziecko. Zdawała się nigdy nie starzeć.
2
m-
Na fotografiach — podobnie jak we wspomnieniach An-thony 'ego — zawsze wy glądała pięknie i imponująco. Czas i troski omijały ją chy ba szerokim łukiem.
A jednak miała pewne problemy, o ile w plotkach by ło choć ziarno prawdy. Ned Wilkes podobno wiódł dość hulaszczy try b ży cia. Umarł jednak lata temu, a dzieci Caroline dawno już znalazły sobie żony i mężów — w ty m dwóch
angielskich lordów. Dobiegała już sześćdziesiątki, ale dla Anthony 'ego nie miało to znaczenia, sam przecież nie by ł
młodzieńcem, chociaż wciąż się za takiego uważał.
Ty mczasem Anthony zaręczy ł się, potem ożenił z Cla-rą Bry ant, która — zdaniem jej rodziny
— popełniała wielki błąd, wy chodząc za niego. Okazała się dobrą, choć nieco nudnawą żoną, a w czasach młodości mogła pochwalić się okazały mi kształtami i urodą.
Ale tajemną miłością ży cia Anthony 'ego na zawsze pozostała Caroline Mallard o granatowy ch niczy m morskie fale oczach i zimny m, godny m królowej wy razie twarzy .
Przy najmniej taką ją zapamiętał. Większość ludzi natomiast uważała ją za nieźle wy glądającą kobietę, której się poszczęściło, bo zdoby ła bogatego męża.
Dla Anthony 'ego by ła jednak wielką damą. Ary sto-kratką w każdy m calu. Przy wilejem by ło kochać się w niej, nawet beznadziejnie. Przy wilejem by ło marzy ć o służeniu jej. Pogardą darzy ł inny ch mężczy zn, którzy najpierw się w niej
podkochiwali, a potem o niej zapomnieli.
On pozostał wierny . Często powtarzał sobie, że chętnie oddałby ży cie, gdy by ty lko dane mu by ło choć raz dotknąć jej pięknej dłoni.
220
Nie odważy ł się zadać sobie py tania: „Czy dla niej by łby ś gotów założy ć piżamę?".
Oczy wiście Ned Wilkes spał w piżamie. Ale kogo obchodził Ned Wilkes.
Anthony nie zdziwiłby się, gdy by Clara od dawna wiedziała o ty m jego sekretny m zadurzeniu, ale nic sobie z tego nie robiła. Uznała pewnie, że to po prostu jego kolejna szalona mrzonka. Poza ty m doskonale wiedziała, jak Caroline
Wilkes wy gląda obecnie i co jej dolega. I czemu rodzina Wilkesów przy by ła w ty m roku na Wy spę Księcia Edwarda tak wcześnie. Wszy scy wiedzieli. Anthony by łby bardzo zaskoczony, gdy by zdał sobie sprawę, ile wiedziała Clara. Może
by łoby to zaskakujące dla większości mężów.
Anthony z dumą my ślał, że z biegiem lat jego uczucie do Caroline nie przy gasło. Ruszy ł do domu dłuższą trasą, licząc po cichu, że choć na chwilę ją zobaczy. Serce nie starzeje się nigdy. Caroline nigdy nie dowiedziała się, że ją kochał, a
jednak przez całe ży cie ją ubóstwiał.
Oczy wiście Clara by ła mu również droga. Uważał się zresztą za wzorowego męża. I Clara przy znałaby mu rację. Choć jedno w nim jej się nie podobało... Z tego to właśnie powodu cicho wzdy chała za każdy m razem, gdy mijała Złoty
Brzeg i widziała pranie Zuzanny Baker suszące się na sznurach. Ale nie można mieć wszy stkiego, powtarzała sobie Clara. Biedna Zuzanna by ła starą panną i nic jej tego nie mogło wy nagrodzić, nawet fakt, że doktor Bly the spał w piżamie.
Gdy Anthony zatrzy mał się przy bramie Westlea i zapatrzy ł z melancholią na dom, gdzie przeby wała jego
bogini, na podjeździe zjawił się Abe Saunders. Pracował jako dozorca w Westłea. Jego żona zajmowała się domem. Wilkesowie spędzali tu naprawdę mało czasu. Anthony i Abe nie by li w przy jazny ch stosunkach, częściowo za sprawą
jakiejś starej, dawno przez wszy stkich zapomnianej sprzeczki z czasów szkolny ch, a częściowo dlatego, że Abe kiedy ś również zalecał się do Clary Bry ant. To już by ła przeszłość, Abe'owi zresztą dobrze się ży ło u boku żony, ale tamto uczucie
nie całkiem przeminęło i obaj zdawali sobie z tego sprawę.
Anthony by ł więc zaskoczony , gdy Abe podbiegł do niego i zasy pał słowami:

Tony, nie wy rządziłby ś mi przy sługi? Właśnie dostaliśmy z żoną wiadomość, że nasza córka miała wy padek samochodowy w okolicy Narrows. Podobno złamała nogę. Musimy jechać do niej. Zabiorą ją do szpitala w Charlottetown,
doktor Bly the trzy ma rękę na pulsie.
No ale i tak nie możemy jej zostawić samej w takiej chwili. W końcu to krew z krwi, kość z kości! Nie popilnowałby ś domu, póki nie przy jedzie pan Norman Wilkes? Zjawi się wkrótce, jedzie autem z Charlottetown. Starsza pani leży w
łóżku i śpi — albo udaje, że śpi, a ten nicpoń George gdzieś przepadł. Nie odważy liby śmy się zostawić domu bez opieki.

A co z pielęgniarką? — wy dusił z siebie zaskoczony Anthony .

Ma dzisiaj wolne. Dała zastrzy k starszej pani zgodnie z zaleceniami doktora Bly the'a.
Jedy ne, co musiałby ś zrobić, to posiedzieć i poczekać, aż ktoś się zjawi. Pewnie niedługo wróci George, jeśli nie skoczy ł do wioski,
żeby spotkać się z jakąś panienką. Ale, na rany Chry stusa, nie zastanawiaj się przez cały wieczór! No to jak?

A co jeśli... jeśli pani Wilkes nagle dostanie ataku? — wy mamrotał Anthony .

Ona nie miewa żadny ch ataków — odparł zniecierpliwiony Abe. — Chodzi o coś... o coś innego. Nie wolno mi o ty m mówić. W każdy m razie na pewno nie dostanie ataku po zastrzy ku. Dostała środek nasenny. — „Jeśli oczy wiście ta
gąska uważająca się za pielęgniarkę rzeczy wiście go zrobiła", pomy ślał Abe, ale nie zamierzał wy powiedzieć tego na głos. — Będzie spać niczy m kłoda aż do rana. Zawsze tak jest. Więc? Zgadzasz się czy nie?
Nie sądziłem, że będziesz się tak wahał, gdy przy jaciel znalazł się w potrzebie. Jak tak dalej będę zwlekać, to Lula trafi do szpitala, zanim ją zobaczy my .
Wahać się! Abe i jego roztrzęsiona żona (gdy by tak Clara wpadła od czasu do czasu w podobną histerię!) odjechali swoim rozklekotany m samochodem, a Anthony Fingold siedział
już w salonie, promieniując szczęściem. Nie mógł uwierzy ć, że to nie jest sen.
Oto przeby wał w ty m samy m domu co jego umiłowana Caroline. Czuwał, podczas gdy ona odpoczy wała. Czy można sobie wy obrazić bardziej romanty czną sy tuację? Oczy wiście najlepiej by by ło, gdy by Clara o niczy m się nie
dowiedziała, co jest raczej niemożliwe. Tak czy siak zamierzał cieszy ć się chwilą. Błogosławiony niech będzie George, osierocony sy n jednego z kuzy nów Mallar-dów, za to, że gdzieś się zapodział! Anthony miał nadzieję, że przez kilka godzin
w domu nikt się nie zjawi. Zapal fajkę! Odpędź złe my śli! Nikt z wy jątkiem Saundersów
223
nie sugerowałby takich rzeczy. Anthony miał zamiar siedzieć w salonie i przy pominać sobie wszy stkie wiersze, które kiedy kolwiek czy tał. Clara wiedziała, że poszedł do sklepu, więc nie będzie się niepokoić. Mimo wszy stko nie chciał, by
Clara martwiła się o niego, zwłaszcza teraz, gdy by ł taki szczęśliwy .
— A co ty tu robisz, mały człowieczku?
Anthony Fingold podskoczy ł, jakby go postrzelono, i w bezgraniczny m zdumieniu wlepił
wzrok w postać, która właśnie stanęła w drzwiach salonu.
To nie mogła by ć ona, to nie mogła by ć jego Caroline, jego piękna, romanty czna, wspaniała, ukochana Caroline. Na ostatniej fotografii, jaką oglądał w montrealskiej gazecie, wy glądała niemalże tak pięknie i szy kownie jak niegdy ś.
Ale kim, jeśli nie Caroline mogła by ć owa wy czerpana, koścista staruszka we flanelowej koszuli nocnej, nie tak ładnej nawet jak koszula nocna Clary ? Cienkie, siwe kosmy ki włosów opadały na jej pomarszczoną twarz, a wargi zapadły się
do środka, doty kając bezzębny ch dziąseł. Clara nigdy w ży ciu nie pokazałaby się nikomu na oczy bez sztucznej szczęki.
Prędzej padłaby trupem.
W ty ch zapadnięty ch niebieskich oczach tliło się dziwne światełko — patrzy ła na niego tak, że ciarki przechodziły mu po skórze. W dłoni trzy mała coś, co wy glądało na szty let. Anthony co prawda nigdy w ży ciu nie widział prawdziwego
szty letu, ale oglądał go na obrazkach i wy obrażał sobie, że tą bronią przebija się serca wrogów. Rzeczy wistość okazała się jednak okrutniej sza.

A niech mnie, toż to mały Anthony Fingold, który się we mnie bezgranicznie kochał!
— odezwała się zjawa, potrząsając szty letem. — Pamiętasz stare dobre czasy , Anthony ?
Gdy by m miała więcej rozumu, poślubiłaby m ciebie, zamiast Neda Wilkesa. Ale młody m zawsze brakuje rozsądku. Oczy wiście powiesz, że nie prosiłeś mnie o rękę. Lecz zrobiłby ś dla mnie wszy stko. Każda kobieta o ty m wie. Jak tam
Clara? By ła o mnie taka zazdrosna!
To by ła — musiała by ć — Caroline. Biedny Anthony przy łoży ł dłoń do czoła. Gdy w jednej chwili wszy stkie marzenia obracają się w py ł, trudno sobie z ty m poradzić. Wciąż miał
nadzieję, że to ty lko jakiś koszmar i Clara zaraz go zbudzi.

Co tu robisz? — dopy ty wała się Caroline. — Gadaj naty chmiast albo... —
złowróżbnie pomachała szty letem.

Jestem tu... bo... bo Abe Saunders poprosił mnie, by m pilnował domu, nim nie wróci wraz z żoną — wy -dukał Anthony. — Musieli pojechać, bo... ich córka miała wy padek i zamierzali zabrać ją do szpitala. Abe nie chciał, by została tu
pani sama.

Kto orzekł, że ich córka musi iść do szpitala?

Wy daje mi się, że doktor Bly the. Ja...

W takim razie musiała jechać do szpitala. Doktor Bly the to jedy ny rozsądny człowiek na całej Wy spie Księcia Edwarda. Jeśli o mnie chodzi, to biedny Abe nie miał się czy m martwić. Przecież nikt by nie uciekł z ty m domem na
plecach. A w razie czego t o odstraszy łoby każdego złodzieja, nie sądzisz?
236
Anthony spojrzał na bły szczący szty let i musiał zgodzić się z Caroline.

Ta pożal się Boże pielęgniarka ma dzisiaj wy chodne, pewnie ugania się za mężczy znami — burknęła Caroline. — Już ja znam ich sztuczki! Mężczy zn tak łatwo nabrać...

Natomiast George...

Oh, powiesiłam George'a w szafie — przerwała Caroline. Nagle aż zatrzęsła się od śmiechu. — Zawsze miałam ochotę kogoś zabić — w końcu mi się udało. Niesamowite przeży cie, Anthony Fingoldzie. Czy ty kiedy kolwiek kogoś zabiłeś?

Nie... nie...

Ach, nie wiesz, co straciłeś! Py szna zabawa, Anthony , naprawdę. Powinieneś widzieć, jak George kopał nogami powietrze. Chcesz powiedzieć, że nigdy nie miałeś ochoty zabić Clary ? Nawet gdy błagała, by ś zakładał na noc piżamkę?
A więc wszy scy już wiedzieli! Dzięki Zuzannie Baker, rzecz jasna. Nie miało to jednak znaczenia. Nic już nie miało znaczenia. Przecież Caroline, po ty m jak pozby ła się George'a, mogła znowu nabrać ochoty na zabawę i zadźgać
szty letem Anthony 'ego!
Staruszka wciąż się śmiała.

Czemu mnie nie ucałujesz, człowieczku? — zarechotała. — Ludzie zawsze mnie całują. Dobrze wiesz, że sto lat temu oddałby ś duszę za jeden pocałunek ze mną.
Tak, Anthony wiedział. Ty le że nie by ło to sto lat temu. Ileż razy marzy ł o pocałowaniu Caroline! Chciał wziąć ją w swoje silne, męskie ramiona i całować jej piękną twarz. Przy pomniał sobie, teraz już na dobre przerażony, że całując
się z Clarą, często zamy kał oczy i wy obrażał sobie, że to Caroline.

No, chodź, pocałuj mnie — powiedziała Caroline, celując w niego szty letem. —
Sprawiłoby mi to przy jemność, wiesz? Zawsze chciałam, by ś to zrobił.

Ja... ja... To nie przy stoi — wy jąkał Anthony .
Koszmar narastał. Czemu nikt nie może go obudzić?
Pocałować... TO? Nawet nie biorąc pod uwagę zamordowanego George'a i szty letu! Czy właśnie w ten sposób spełniały się marzenia?

Kogo w naszy m wieku obchodzą konwenanse? — spy tała Caroline, wy cierając szty let w koszulę nocną. — O, nie my śl sobie, że to moja koszula, Anthony. Wszy stkie kreacje gdzieś poukry wali, a na swoją niebieską, jedwabną koszulę
wy lałam herbatę, więc poży czy łam ten ciuch od pani Saunders. Cóż, jeśli nie chcesz mnie pocałować — wy , Fingoldowie, zawsze by liście uparty mi diabłami —ja będę musiała pocałować ciebie.
Weszła do salonu, zbliży ła się do niego i pocałowała. Anthony cofnął się gwałtownie. Czy tak właśnie wy glądały spełnione marzenia? Mimo to czuł dziwną ulgę, że ta nocna koszula nie należała do Caroline.

Przestań się gapić, słodki Anthony — rzekła Caroline. — Czy Clara kiedy kolwiek cię tak całowała?
Nie, dzięki Bogu nie. I pewnie nigdy nie pocałuje. Clara nie całowała mężczy zn, wy machując im szty letem przed oczy ma.

Muszę już iść do domu — wy dy szał Anthony , zapominając o obietnicy danej Abe owi.
By ł przerażony. Caroline Wilkes oszalała. Na ty m polegał jej zdrowotny problem! Nie chodziło o słabe serce. Lada chwila mogła posunąć się do przemocy. Bez wątpienia to właśnie by ły jej „ataki". Niech szlag trafi Abe'a Saundersa!
Anthony jeszcze się z nim policzy . Abe doskonale wie, na co choruje Caroline. Doktor Bly the prawdopodobnie też. I pewnie Clara. Wszy scy spiskowali przeciwko niemu — pragnęli jego śmierci.

Chcesz mnie zostawić samą w ty m pusty m, wielkim domu, z martwy m chłopcem w szafie? — spy tała Caroline, wlepiając w niego spojrzenie i wy machując szty letem.

George nic ci nie zrobi, skoro nie ży je, a sama przy znałaś, że go zabiłaś — odparł
Anthony , nabierając odwagi mimo potwornego strachu.

A skąd wiesz, że trupy nie mogą by ć groźne dla ży wy ch? — Caroline nie dawała za wy graną. — By łeś kiedy ś martwy , Anthony Fingoldzie?

Nie — odrzekł Anthony , zastanawiając się, czy za chwilę nie będzie mu dane się o ty m przekonać.

Więc przestań gadać o czy mś, o czy m nie masz bladego pojęcia — warknęła Caroline.
— Nie wrócisz do domu, póki nie zjawi się tu Abe Saunders. Ale możesz położy ć się do łóżka, jeśli taka twoja wola. Tak, to by łby znakomity pomy sł, z wielu powodów. Clara nie będzie się martwić. Wie, że może zaufać swojemu
malutkiemu Tony 'emu. Idź do sy pialni w północny m skrzy dle.

Może... jednak... nie — wy mamrotał słabo Anthony .

Nie jestem przy zwy czajona do nieposłuszeństwa — rzekła Caroline, przy bierając wy niosłą i dum-22<P
ną postawę, co przy chodziło jej tak łatwo, jak łatwo zakłada się ubranie. Doskonale pamiętał
ten ton głosu! Idealnie pasował do jedwabny ch sukien, włosów ułożony ch w fale i do klejnotów. Ale już niekoniecznie do starej, wy służonej flanelowej koszuli nocnej. I szty letu!

Widzisz to ostrze? — Caroline uniosła broń wy żej, ściskając ją w dłoni bardziej kościstej niż jej kostka u stóp, o ile to by ło w ogóle możliwe. Anthony pomy ślał o pulchny ch, różowy ch, może ty lko nieco spracowany ch dłoniach Clary. —
To zatruty szty let z kolekcji Neda — pogroziła Caroline. — Jedno nakłucie i jesteś martwy . Przebiję cię na wy lot, jeśli naty chmiast nie pójdziesz spać.
Anthony Fingold wskoczy ł po schodach na górę, po czy m popędził do północnego skrzy dła.
Marzy ł ty lko o ty m, żeby zamknąć się w pokoju i odgrodzić od Caroline. Ale w drzwiach nie by ło klucza! Ku jego przerażeniu Caroline weszła za nim do środka, po czy m otworzy ła szufladę komody .

Oto piżama mojego sy na — rzekła, rzucając ubranie Anthony 'emu. — Wkładaj raz, dwa, wskakuj do łóżka i śpij jak przy stało chrześcijaninowi. Zajrzę do ciebie za chwilę, by sprawdzić, czy wy konałeś polecenia. Clara by ła dla ciebie
zby t wy rozumiała. Gdy by ś się ze mną ożenił, musiałby ś od samego początku zakładać na noc piżamę.

Jakim... jakim cudem wiesz o ty m, że Clara chciała wy musić na mnie spanie w piżamie? — wy jąkał Anthony , którego ciekawość przezwy cięży ła strach.
22J
ną postawę, co przy chodziło jej tak łatwo, jak łatwo zakłada się ubranie. Doskonale pamiętał
ten ton głosu! Idealnie pasował do jedwabny ch sukien, włosów ułożony ch w fale i do klejnotów. Ale już niekoniecznie do starej, wy służonej flanelowej koszuli nocnej. I szty letu!

Widzisz to ostrze? — Caroline uniosła broń wy żej, ściskając ją w dłoni bardziej kościstej niż jej kostka u stóp, o ile to by ło w ogóle możliwe. Anthony pomy ślał o pulchny ch, różowy ch, może ty lko nieco spracowany ch dłoniach Clary. —
To zatruty szty let z kolekcji Neda — pogroziła Caroline. — Jedno nakłucie i jesteś martwy . Przebiję cię na wy lot, jeśli naty chmiast nie pójdziesz spać.
Anthony Fingold wskoczy ł po schodach na górę, po czy m popędził do północnego skrzy dła.
Marzy ł ty lko o ty m, żeby zamknąć się w pokoju i odgrodzić od Caroline. Ale w drzwiach nie by ło klucza! Ku jego przerażeniu Caroline weszła za nim do środka, po czy m otworzy ła szufladę komody .

Oto piżama mojego sy na — rzekła, rzucając ubranie Anthony 'emu. — Wkładaj raz, dwa, wskakuj do łóżka i śpij jak przy stało chrześcijaninowi. Zajrzę do ciebie za chwilę, by sprawdzić, czy wy konałeś polecenia. Clara by ła dla ciebie
zby t wy rozumiała. Gdy by ś się ze mną ożenił, musiałby ś od samego początku zakładać na noc piżamę.

Jakim... jakim cudem wiesz o ty m, że Clara chciała wy musić na mnie spanie w piżamie? — wy jąkał Anthony , którego ciekawość przezwy cięży ła strach.

Wiem o wszy stkim — odparła Caroline. — Marsz do łóżka. Kazali ci mnie pilnować!
Też mi coś. Już ja im pokażę. Sama się zajmę pilnowaniem. Nie jestem już dzieckiem.
Zdajesz sobie sprawę, że ziemia jest płaska? — zapy tała nagle, unosząc szty let.

Oczy wiście, że jest płaska — pospiesznie zgodził się Anthony .

Idealnie płaska?

I... idealnie.

Ależ kłamcy z was, mężczy zn! Przecież istnieją wzgórza.
Opuściła pokój, chichocząc bezgłośnie.
Anthony odetchnął z ulgą, gdy ty lko drzwi się zamknęły . Bły skawicznie założy ł piżamę.
Clara od lat usiłowała wy móc to na nim i jej się nie udało. Chociaż Clara nigdy nie groziła mu zatruty m szty letem. Anthony 'emu wy dawało się, że minęło sto lat od chwili, w której wpadł
do sklepu w Glen St. Mary .
Wszedł pod kołdrę i leżał, drżąc na cały m ciele. Co będzie, jeśli Caroline wróci, by sprawdzić, czy wy konał jej polecenia? Czy w domu by ł jakiś telefon? Nie, przy pomniało mu się, że nie by ło.
Och, gdy by tak leżał we własny m domu, w swoim łóżku, w nocnej koszuli, z kotem śpiący m u jego boku i gorący m termoforem pod stopami... Cholerne szwendające się nie wiadomo gdzie pielęgniarki, kobiety ze złamany mi nogami w
wy padkach samochodowy ch, znikający młodzieńcy !... Czy ona naprawdę powiesiła George'a w szafie? Brzmiało to nieprawdopodobnie, no ale szalona osoba zdolna by ła do wszy stkiego. Wszy stkiego!
230
O którą szafę chodzi? Przecież to może by ć ta znajdująca się tutaj! Na samą my śl o ty m zimny pot zaperlił się na czole Anthony 'ego.
To, co następnie zrobiła Caroline, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Wpadła do pokoju, nawet nie pukając. Sły szał, jak wchodziła po schodach, co przy prawiło go o dreszcze.
Podciągnął kołdrę aż pod samą brodę i patrzy ł na nią z przerażeniem.
Włoży ła teraz na siebie suknię, całkiem ładną, z szarego jedwabiu, oraz okulary w rogowy ch oprawkach. Miała też sztuczną szczękę, ale włosy wciąż nie uczesane, niczy m nie zakry te, zwisające z głowy i opadające na ramiona siwy mi
strączkami. Na bosy ch stopach stare, wy chodzone kapcie, te same, co wcześniej. Pewnie również należały do pani Saunders.
Ciągle by ła uzbrojona w szty let. Anthony czuł, że zbliża się jego koniec.
Już nigdy nie zobaczy Clary, nie poplotkuje sobie w sklepie Cartera Flagga, nigdy nie założy nocnej koszuli. Jakoś wcale go to nie pocieszało, wbrew temu, czego się spodziewał. Bo przecież całun nie by ł atrakcy jniejszy m okry ciem.
Szkoda, że nie udało mu się uszczęśliwić Clary . Miałaby co wspominać, gdy już go zabraknie.

Wstawaj — rozkazała Caroline. — Wy bierzemy się na przejażdżkę.
Anthony znów oblał się zimny m potem.

Ja... ja wolałby m zostać... Jest już... późno, a tu... tu całkiem mi wy godnie.

Powiedziałam, wstawaj! — Caroline wy celowała w niego ostrze szty letu.
23
Anthony ty m razem posłuchał. Trzeba by ło spełniać zachcianki szalonej kobiety. Co do licha stało się z Abe'em? Czy żby pojechał z córką aż do Charlottetown? A może ten jego gruchot zepsuł się w drodze? Ujrzał swoje odbicie w lustrze i
musiał przy znać, że całkiem nieźle wy glądał w piżamie — bardziej męsko niż w koszuli nocnej. Nie podobał mu się jedy nie gust Normana Wilkesa, jeśli chodzi o dobór kolorów.

Nie przejmuj się ubraniem — rzekła Caroline. — Spieszy mi się. W każdej chwili ktoś może wróćić do domu. Od lat nie przy darzy ła mi się taka sposobność.

Ja... ja... nie mogę wy jść tak ubrany — wy jąkał Anthony , z paniką przy glądając się wściekle pomarańczowej piżamie w fioletowe paski.

A to czemu? Przecież piżama zakry wa twoje ciało. Zdecy dowanie lepiej niż nocna koszula. Wy obrażasz sobie mnie, Caroline Wilkes, jadącą samochodem z mężczy zną w nocnej koszuli? Nie wy głupiaj się.
Anthony wcale się nie wy głupiał, ale zatruty szty let to zatruty szty let, musiał ustąpić.
Posłusznie ruszy ł za Caroline w dół po schodach. Wy szli z domu, przeszli przez trawnik, aż do garażu. Stał przed nim wielki samochód Wilkesów. Anthony wsiadł do środka, ostrze szty letu wciąż by ło w niego wy mierzone.

A teraz dodamy gazu — Caroline zarechotała diabelsko, położy ła broń na siedzeniu za swoimi plecami i chwy ciła za kierownicę.
W sercu Anthony 'ego zrodziła się iskierka nadziei: by ć może uda mu się przejąć szty let. Ale Caroline zdawała się mieć oczy wokoło głowy .

Zostaw go w spokoju, mały człowieczku — powiedziała. — Albo cię nim wy patroszę.
My ślisz, że pozby łaby m się możliwości obrony, jadąc w towarzy stwie tak zdesperowanego osobnika jak ty ? A teraz bum, bum i jedziemy ! To będzie cudowna przejażdżka. Dawno już nie miałam możliwości prowadzenia samochodu.
Kiedy ś by łam najlepszy m kierowcą w Montrealu. Gdzie by ś chciał pojechać?

Chy ba... chy ba do domu — wy dukał Anthony .

Do domu? Bzdura! Do domu idzie się wtedy , gdy nie ma się nic do roboty . Clara nie będzie zaniepokojona. Zby t dobrze cię zna, człowieczku.
O tak, to musiał by ć koszmarny sen. Nic innego. Jakim cudem bowiem Anthony pędziłby o dziewiątej wieczorem samochodem, który prowadziła Caroline Wilkes? Kiedy ś sama my śl o ty m wprawiłaby go w błogostan. Pomy ślał, że
Clara na pewno się denerwuje. Jak każda kobieta martwi się by le czy m. Nagle poczuł dziwny niepokój co do uczuć Clary .

Jedziemy ... jedziemy nieco za szy bko, czy ż nie? — wy szeptał, zastanawiając się, czy ktokolwiek umarł kiedy ś że strachu.

Jeszcze nie poznałeś szczy tu moich możliwości! — zaśmiała się wesoło upiorzy ca siedząca za kierownicą.
Następnie pokazała, na co ją stać naprawdę. Wy konała na poboczu korkociąg, jadąc ty lko na dwóch kołach; przejechała przez środek ży wopłotu, który by ł oczkiem w głowie Nathana MacAllistera; przemknęła przez szeroki strumień i
ziemniaczane pole; wjechała pod górkę po błotnistej alejce, przez podwórko Johna Petersona; przedziurawiła jeszcze jeden ży wopłot i w końcu wy sko-m
czy ła na autostradę, na której tej nocy panował wy jątkowo duży ruch. Nie by ło na niej wiele samochodów, za to mnóstwo zaprzężony ch w konie powozów i dorożek, ale biednemu Anthony 'emu wy dawało się, że droga jest całkowicie
zakorkowana.
Nagle potrącili krowę, która bezmy ślnie wkroczy ła na jezdnię. Anthony miał wrażenie, że zwierzę znikło z drogi w niewy jaśniony sposób. W rzeczy wistości samochód jedy nie otarł się o krowę, zmuszając do powrotu na pobocze, ale
Anthony 'emu wy dawało się, że krowa została przeniesiona w ów czwarty wy miar, o który m ty le razy rozprawiali doktor Bly the z doktorem Parke-rem. Anthony nie miał pojęcia, czy m by ł czwarty wy miar, ale najwy raźniej każdy, kto tam
trafiał, znikał już na zawsze. Cóż, on też niedługo zniknie, za to jego ciało będzie widoczne jak na dłoni, odziane w piżamę Normana Wilkesa. Tom Thaxter zawsze smalił
cholewki do Clary . Nawet w tej przerażającej sy tuacji Anthony poczuł po raz pierwszy ukłucie zazdrości.
— Dzięki temu skrótowi zaoszczędziliśmy dziesięć minut — chichotała Caroline. — Nie ma to jak skróty — całe ży cie z nich korzy stałam. Dlatego bawiłam się o wiele lepiej niż inne kobiety . A teraz prościutko do Charlottetown. Pokażemy
ty m niedzielny m kierowcom, co to znaczy udana przejażdżka. Oni o niczy m nie mają pojęcia. Czy Clara kiedy kolwiek prowadziła samochód?
Doty chczas podczas tej eskapady Anthony pocieszał się my ślą, że szaleńcowi nie może przy darzy ć się nic złego — gdzieś o ty m sły szał albo czy tał. Ale teraz stracił
234
*P
już wszelką nadzieję. Nawet obłąkana osoba nie by ła sobie w stanie poradzić z nocny m ruchem na głównej drodze do Charlottetown, jadąc z tak zawrotną prędkością jak Caroline.
W sobotnie noce każdy chłopak w okolicy zabierał swoją dziewczy nę na imprezę w mieście i jeśli ty lko mógł się pochwalić fordem, korzy stał z okazji.
Poza ty m na trasie by ły trzy przejazdy kolejowe.
Anthony liczy ł ty lko na to, że śmierć nie okaże się straszna. Śmierć we własny m łóżku nie jawiła mu się już jako coś tak nudnego i nieatrakcy jnego jak kiedy ś. Mógł nawet mieć na sobie piżamę.
Nagle potworny dreszcz przeszy ł Anthony 'ego. Będą przecież przejeżdżać przez Lowbridge.
A czy przy padkiem Clara nie wspominała, że tego wieczoru odby wać się tam będą uliczna parada i tańce?
Clarze ten pomy sł w ogóle się nie spodobał, coś takiego nie mieściło jej się w głowie. Tego ty pu zabawę organizowano po raz pierwszy w okolicy . Anthony 'emu perspekty wa tańców i ulicznej parady wy dała się romanty czna.
Wszy scy z Lowbridge oczy wiście go znali. Mieszkali tam również krewni Clary , ci sami, który m Anthony nigdy nie podobał się w roli jej małżonka.
A jeśli go zobaczą? Pędzącego przez miasto w piżamie i z Caroline Wilkes za kierownicą?
Oczy wiście, że go zobaczą. Przecież wszy scy będą się bawić na ulicach.
— Należę do starszy zny kościoła! —jęknął Anthony .
Teraz dopiero zdał sobie sprawę, jak bardzo cenił swoją pozy cję, chociaż wcześniej wy śmiewał się z Clary ,
23
która by ła z niego dumna, i z Zuzanny Baker, która zaczęła ży wić do niego większy , choć zakamuflowany , szacunek. Kiedy ś miejsce w starszy źnie wy dawało mu się niczy m w porównaniu z bohaterskimi czy nami.
Teraz jednak zmienił zdanie. Niestety by ło już za późno. To również zostanie mu odebrane.
Nie wiedział jak, nie wiedział, na czy m polega procedura degradacji, ale na pewno istnieją sposoby. Na nic tłumaczenie, że podczas nocnej przejażdżki z damą założy ł piżamę, a nie koszulę nocną. Nikt by się nad czy mś takim nawet nie
zastanawiał.
f
Ludzie uznają pewnie, że się upił. Tak, na pewno tak pomy ślą. Jerry Cox musiał zapłacić grzy wnę dziesięciu dolarów plus opłatę sądową za jazdę po pijanemu. Natomiast Jim Flagg spędził dziesięć dni w więzieniu. A jeśli i jego,
Anthony 'ego Fingolda, wy ślą za kratki?!
Co się stanie, gdy stara panna Bradley dowie się o jego eskapadzie (na pewno się dowie) i opisze wszy stko w ty m swoim brukowcu, „Enterprise", gdzie przez całe lata nie padło ani słowo prawdy ?
Biedna, biedna Clara! Już nigdy nie będzie mogła spojrzeć ludziom prosto w oczy. Jak zareaguje na to doktor Parker?! A jaka szczęśliwa będzie Zuzanna Baker, mówiąc z uśmiechem, że wszy stko to przewidziała! Straci szacunek bliskich i
znajomy ch! Witaj, śmierci! Lepiej umrzeć, niż spotkać taki los.
— Nie sądziłem, że coś takiego przy darzy mi się w ży ciu — jęczał Anthony . — Nigdy nie zrobiłem nic złego, no, może jedy nie w wy obraźni. Pewnie właśnie za to mam karę. W
zeszły m roku pan Meredith wy głosił
236
kazanie, „Człowiek jest taki, jak my śli, który m się oddaje". Ludzie później długo o ty m rozmawiali.
Jeśli rzeczy wiście wziąć te słowa pod uwagę, to Anthony by ł największy m grzesznikiem na świecie.

Ciekawe, czy znajdą siekierę — odezwała się Caroline.

Jaką siekierę? — spy tał Anthony , dzwoniąc zębami.

Jak to jaką, głupcze?! Tę, którą porąbałam George'a na kawałki. Ukry łam ją pod poluzowany mi deskami ty lnego ganku. Pewnie rozgadasz to wszy stkim. Mężczy źni nie potrafią utrzy mać gęby na kłódkę.

Podobno powiesiłaś George'a w szafie! — wy krzy knął Anthony , którego z niewy tłumaczalnego powodu nagła odmiana losu George'a ostatecznie wy trąciła z równowagi. — Nie mogłaś jednocześnie go powiesić i porąbać na kawałki!

Czemu nie, mały człowieczku? Najpierw go powiesiłam, a potem odcięłam i porąbałam. Nie sądzisz chy ba, że zostawiłaby m ciało w szafie, które łatwo mogliby znaleźć?
Żaden z zamordowany ch przeze mnie mężczy zn nigdy nie został odnaleziony . Miałeś przy jemność zabić kogoś, Anthony ?

Nigdy nie chciałem nikogo zabijać — odparł Anthony , nieco zby t pośpiesznie, a w jego głosie zabrzmiała fałszy wa nutka. — I nie wierzę, że poćwiartowałaś George'a. Tak, tak, możesz mnie przebić szty letem, jeśli chcesz.

Mallardowie zdolni są do wszy stkiego — zagrzmiała Caroline.
237
Rzeczy wiście na to wy glądało. Caroline pędziła drogą z diabelską prędkością, wy przedzając pojazdy i lawirując między nimi, i nigdy nie zwalniała na zakrętach. Może Anthony czułby się nieco lepiej, gdy by wiedział, że przy takiej
prędkości nikt nie jest w stanie zauważy ć jego stroju. Rozpoznawano jedy nie samochód Wilkesów i przeklinano kierowcę. Nawet doktor Bly the, gdy wrócił do domu, powiedział Ani: „Coś trzeba zrobić z ty m Wilkesem. Pozabija ludzi na drodze".
Siwe włosy Caroline powiewały na wietrze, a jej oczy płonęły . Wiele razy Anthony zaciskał
powieki, spodziewając się, że lada chwila w coś uderzą, ale nigdy nic złego się nie stało.
Może rzeczy wiście by ło ziarno prawdy w ty m powiedzonku o szaleńcu, któremu nie może stać się krzy wda. Na pewno Caroline zatrzy ma się, gdy dotrą do Charlottetown. Może jakiś policjant... Ale czy Caroline w ogóle zwróci uwagę na
policjanta?
Nagle, jakąś milę przed miastem, Caroline gwałtownie skręciła i wjechała w boczną drogę.
— Samochód, który właśnie tu skręcił, nie podoba mi się — wy jaśniła. — Miałam go na oku od dłuższego czasu.
Dla Anthony 'ego nie by ło w ty m nic nadzwy czajnego. Owszem, auto jechało zby t szy bko jak na boczną drogę, pełną zy gzakowaty ch zakrętów. Nawet Caroline nie mogła go dopędzić, choć wciąż utrzy my wała się dość blisko. Jechali i
jechali, manewrując po zawijasach szosy , aż w końcu Anthony stracił poczucie kierunku i czasu. Wy dawało mu się, że podróżują już wiele godzin.
Przejeżdżali teraz przez niezamieszkany teren, porośnięty świerkami. Z pewnością by ły tu całe poletka krzewów borówek. Zrozpaczony , obejrzał się za siebie.

My też jesteśmy śledzeni — stęknął. — Może się zatrzy majmy ?

Po co? — odparła Caroline. — Mamy prawo jechać tędy . Niech sobie nas śledzą.
Mówię ci, Anthony Fingoldzie, zamierzam dopaść ty ch przed nami. Oni coś kombinują. Czy jechaliby z taką prędkością po tak marnej drodze, gdy by nie próbowali uciec przed policją?
No odpowiedz mi, jeśli oczy wiście masz choć krzty nę rozumu. W szkole by łeś w miarę by stry. I zawsze lepszy ode mnie z ary tmety ki. Kochałeś się wtedy we mnie. Ja też miałam na ciebie ochotę, choć prędzej by m umarła, niż się do
tego przy znała. Czemu młodzi zachowują się jak krety ni, Anthony ?
Caroline Mallard właśnie przy znała, że podkochiwa-ła się w nim w szkolny ch czasach, gdy on by ł przekonany, że ledwo co zdawała sobie sprawę z jego istnienia. Ty mczasem jedy ne słowo, które zrobiło na nim wrażenie, brzmiało:
„policja".
Przy jrzał się samochodowi jadącemu ich tropem. By ł pewien, że kierowca miał mundur. Poza ty m nikt z wy jątkiem policji i szaleńców nie jechałby z taką prędkością. Ścigała ich policja.
Nie wiedział, czy to pocieszająca, czy pognębiająca wiadomość. Jednak jakie miało to znaczenie? Caroline przecież nie zatrzy ma się z powodu policji. Nie zatrzy ma się z żadnego powodu. Ależ to będzie gratka dla „Enterprise"! A jaki
powód do ploteczek w Glen! Już nigdy się nie pokaże
$49
w sklepie Cartera Flagga. Co do Clary , to pewnie od niego odejdzie. Na Wy spie Księcia Edwarda ludzie nie brali rozwodów. Pozostawali „w separacji". By ł pewien, że ciotka Clary , Ellen, „odseparowała się" od swojego męża.
— No proszę, doganiamy ich — triumfowała Caroline.
Jadący przodem samochód zwolnił nieco, gdy oni pokony wali ostry zakręt szosy. Ścigani wjeżdżali właśnie na most nad strumieniem. Rzeczy wiście zmniejszy li prędkość, a Anthony widział wy raźnie w świetle pożółkłego, sierpowatego
księży ca, który właśnie wstawał nad hory zontem, jak ktoś wy chy lił się z auta, po czy m wy rzucił z niego torbę, która przeleciała przez poręcz mostu. Może w torbie by ły szczątki porąbanego George'a? Anthony 'emu teraz każda, nawet
najbardziej szalona my śl, wy dawała się godna rozważenia.
Caroline również zauważy ła torbę. Podekscy towana, mocniej przy cisnęła pedał gazu i wtedy nastąpiła tak oczekiwana przez Anthony 'ego katastrofa. Samochód Wilkesów uderzy ł w wy służoną poręcz mostu, która strzaskała się, a oni
runęli w dół.
Po ty m wy padku aż do końca ży cia Anthony Fingold wierzy ł w porzekadło, że szaleńcowi nie może przy darzy ć się krzy wda.
Samochód został całkowicie rozbity , ale on wy pełzł z wraka bez najmniejszego zadrapania.
Okazało się, że jest na środku pły tkiego, błotnistego strumienia. Caroline stanęła za jego plecami. W pobliżu zatrzy mał się trzeci samochód — zaparkował obok ścieżki dla krów, 240
która wiodła w dół nasy pu, w stronę strumienia. Dwóch mężczy zn i kobieta pospiesznie schodzili w ich stronę. Jeden z mężczy zn miał na sobie uniform szofera, który Anthony pomy lił z mundurem policy jny m. Cała trójka, nawet
kierowca, z daleka zalaty wali czy mś, co Clara nazwałaby „grogiem".

Teraz zapłacisz za porwanie mnie — rzekła Caroline. — Mogłeś mnie utopić. I skąd wziąłeś piżamę mojego sy na? Jesteś podły m złodziejem, Anthony Fingoldzie, oto kim jesteś!
Spójrz, co uczy niłeś z moim autem!
Zaczęła zbliżać się do niego z groźną miną i owy m piekielny m szty letem w dłoni. Anthony zady gotał z przerażenia. Chwy cił pierwszą rzecz, jaką miał pod ręką: torbę, która leżała na krawędzi jakiejś kłody. Dziwnie szeleściła, gdy uderzy ł
nią na oślep w uniesioną rękę Caroline.
Zatruty szty let — w rzeczy wistości jedy nie stary noży k do rozcinania kopert — wy padł jej z dłoni i zniknął w ciemnościach.

A niech mnie, mały człowieczek ma jednak trochę ikry —<rzekła z podziwem Caroline.
Ale Anthony nie zwracał uwagi na tak wy tęskniony przejaw podziwu ze strony swej „bogini".
Nawet gdy by prawidłowo odczy tał ton głosu Caroline, zupełnie by go to teraz nie obeszło.
Już nie by ł zainteresowany ty m, co Caroline Wilkes o nim sądzi.
Wdrapy wał się na przeciwległy brzeg strumienia, ściskając w ręce torbę. Nie mogą go złapać.
Nie pozwoli na to, by go aresztowano za porwanie szalonej staruszki, której miejsce by ło w domu wariatów.
24
Gdy znikał w cieniu drzew, trójka ze „śledzącego" ich samochodu dotarła do Caroline Wilkes, którą znali z widzenia. Zabrali ją do domu. By ła posłuszna i potulna jak baranek. Jej
„atak" się skończy ł.
Biedny Anthony pokonał biegiem prawie milę, zanim zorientował się, że nikt go nie goni.
Wtedy zatrzy mał się, ledwo łapiąc oddech, i rozejrzał wokoło, nie mogąc uwierzy ć we własne szczęście. Najwy raźniej po koszmarze dzisiejszej nocy los się w końcu do niego uśmiechnął.
Stał na rozległy m polu porośnięty m borówkami, tuż za Górny m Glen. Podczas tej dzikiej eskapady i pościgu za drugim samochodem musieli zatoczy ć koło. Anthony znajdował się jakieś pięć mil od domu. Domu! Nigdy słowo „dom" nie
brzmiało dla Anthony 'ego Fingolda tak słodko. Jeśli oczy wiście miał jeszcze dom, do którego mógł wrócić. Czy tał o ludziach, który m wy dawało się, że przeby wali gdzieś przez kilka godzin, a ty mczasem mijało sto lat.
Nie zdziwiłby się, gdy by odkry ł, że minął cały wiek, od kiedy wy ruszy ł do sklepu Cartera Flagga po mazidło dla Clary .
Ukochana Clara! Warta setki Caroline Mallard. Oczy wiście, trochę mu się od żony oberwie, ale zasłuży ł sobie na to. Szkoda, że nie może wrócić ubrany w coś innego niż piżama Normana Wilkesa. Ale na ty m pustkowiu nie by ło żadny ch
gospodarstw, a nawet gdy by by ły , nie ośmieliłby się pukać do drzwi. Poza ty m im rzadziej będzie musiał opowiadać swoją dzisiejszą przy godę, ty m lepiej.
242
Godzinę później obolały Anthony , wciąż odziany w pomarańczowo-fioletową piżamę, wkroczy ł do swojej kuchni. By ł bardzo zmęczony . Serce może miał równie młode jak niegdy ś, ale odkry ł właśnie, że nogi na pewno do najmłodszy ch
nie należą.
Miał nadzieję, że Clara już śpi, ale nie spała. Smakowita przekąska, którą zawsze przy gotowy wała An-thony 'emu, gdy wy chodził z domu, wciąż leżała na kuchenny m stole, lecz by ła nie tknięta. Po raz pierwszy od początku ich małżeństwa
Anthony ujrzał Clarę — tę spokojną, łagodną Clarę — na skraju histerii.
Zaniepokojony Abe Saunders zatelefonował do niej i opowiedział, że widziano Anthony 'ego pędzącego samochodem z zawrotną szy bkością w towarzy stwie Caroline Wilkes, która — jak wszy stkim by ło wiadomo — miała nie po kolei w
głowie. Potem zadzwonił również George Mallard. Clara spędziła właściwie cały wieczór uwieszona u słuchawki — dzwoniła lub odbierała kolejne telefony. W Złoty m Brzegu nikogo nie by ło, więc nikt nie mógł pocieszy ć Clary. Już miała
prosić sąsiadów o zorganizowanie grupy poszukiwawczej, gdy zjawił się Anthony .
Nie wiedział, jak zareaguje jego żona. Przy gotował się na prawdziwą awanturę, pierwszą w historii ich małżeństwa. Cokolwiek mu powie, zasłuży ł sobie na to, bo nie doceniał jej. Ale jego żona odłoży ła słuchawkę telefonu, po czy m
zrobiła coś, czego Anthony zupełnie się nie spodziewał. Clara, która nigdy nie okazy wała żadny ch uczuć, nagle zalała się łzami.
24<3

Ta kobieta — łkała — namówiła cię do założenia piżamy . Mnie się to nigdy nie udało, choć starałam się by ć dobrą żoną! Co to by ł za koszmarny wieczór! Nie wiedziałeś, że postradała zmy sły lata temu?

Nigdy mi tego nie powiedziałaś! — krzy knął Anthony .

Nie powiedziałam! Prędzej by m umarła, niż wy mówiła przy tobie jej imię. Wiem, że to jej zawsze pragnąłeś. Sądziłam jednak, że dowiedziałeś się o wszy stkim od inny ch ludzi.
Wszy scy o ty m wiedzą. A teraz zjawiasz się tu po cały m wieczorze spędzony m u jej boku.
Zjawiasz się w piżamie! Nie zniosę tego. Zażądam rozwodu! Ja...

Claro, błagam, posłuchaj mnie — prosił Anthony . — Opowiem ci całą historię.
Przy rzekam, że każde słowo będzie prawdziwe. Ale pozwól mi najpierw przebrać się w coś suchego. Chy ba nie chcesz, żeby m umarł na zapalenie płuc? Choć wiem, że na to właśnie zasłuży łem.
Ukochana Clara! Żaden mężczy zna nie miał takiej żony. By ła warta miliona kobiet podobny ch Caroline Mallard. Bez słowa otarła łzy, przy niosła mężowi gruby szlafrok, natarła mu plecy, opatrzy ła zadrapania i zaparzy ła kubek gorącej
herbaty . Mówiąc krótko, niemalże udało jej się przy wrócić Anthony 'emu szacunek do samego siebie.
Wtedy opowiedział jej o wszy stkim. Clara uwierzy ła w każde słowo. Czy tak postąpiłaby inna kobieta?
W końcu przy pomnieli sobie o torbie leżącej na podłodze.
244

Może zobaczy sz, co jest w środku? — zaproponowała Clara, znowu spokojna i zrównoważona.
Mężczy źni by li ty lko mężczy znami, nie da się ich zmienić. To naprawdę nie by ła wina Anthony 'ego. Caroline Wilkes zawsze potrafiła owinąć sobie facetów wokół palca. Stara wiedźma.
Gdy ujrzeli zawartość torby , wy mienili zdumione spojrzenia.

Tu jest... jakieś sześć ty sięcy dolarów — wy dy szał Anthony . — Co zrobimy ?

Tuż po ty m, jak wy szedłeś, dzwoniła Zuzanna Baker. Powiedziała, że Bank Nowej Szkocji został obrabowany — wy jaśniła Clara. — Najwy raźniej rabusie uznali, że ty i Caroline ich ścigacie, więc postanowili pozby ć się łupu. Widocznie
skończy ła im się amunicja. Wy znaczono nagrodę za złapanie bandy tów lub zwrot pieniędzy. Może my ją dostaniemy, Anthony. Bo przecież nie może przy paść Wilkesom. To ty znalazłeś torbę i przy niosłeś ją do domu. Zobaczy my, co na to
wszy stko powie doktor Bly the.
Anthony by ł zby t zmęczony , by cieszy ć się wizją nagrody .

Już za późno, by do kogokolwiek zatelefonować — powiedział. — Ukry ję torbę pod stertą ziemniaków w piwnicy .

Równie dobrze możemy ją schować w szafie w gościnny m pokoju. Będzie tam bezpieczna — uznała Clara. — A my lepiej kładźmy się spać. Z pewnością przy da ci się nieco odpoczy nku.
Anthony wy ciągnął się w łóżku, stopami doty kając rozgrzanego termoforu. Obok niego leżała urodziwa Clara. Miała zaróżowione policzki, a we włosach papiloty. Nie cierpiał ich, ale by ły jednak sto razy piękniejsze niż siwe strąki
Caroline.
Następnego dnia zacznie przy gotowy wać ogródek skalny , o który m zawsze marzy ła Clara.
Zasłuży ła na to. W sklepie Cartera Flagga widział materiał flanelowy w biało-niebieskie paski, który nadałby się na piżamę. O tak, Clara by ła prawdziwy m klejnotem wśród kobiet.
Nie podważy ła ani jednego słowa w całej jego opowieści, w którą niejedna kobieta wcale by nie uwierzy ła. Przy puszczał, że Wilkesowie odeślą mu jego ubranie. Oczy wiście szy bko rozejdzie się w sąsiedztwie, że szarżował po ulicach w
towarzy stwie Caroline, i to w samej piżamie. Na szczęście o pewny ch upokarzający ch rzeczach nikt się nie dowie. Ufał Clarze.
Nawet jeśli Caroline Wilkes powie, że go pocałowała, to i tak nikt jej nie uwierzy. Przed nim kilka nieciekawy ch ty godni, w który ch stanie się obiektem plotek, po czy m ludzie o wszy stkim zapomną. Nagroda, jaką zaoferuje im bank,
wy nagrodzi wszelkie niedogodności.
Może nawet zostanie uznany za bohatera, a nie za... cóż, skończonego głupca.
„Koniec z przy godami — my ślał Anthony Fingold, zasy piając. — Co za dużo, to niezdrowo.
Nigdy tak naprawdę nie kochałem Caroline Mallard. To by ło młodzieńcze zauroczenie.
Jedy ną kobietą w moim ży ciu jest Clara".
Szczerze w to wierzy ł. Może nawet miał rację.
WIECZÓR SZÓSTY
POŻEGNANIE ZE STARYM POKOJEM
Zapada wieczór i słońce gaśnie, Ptaki już cichną, by zabrzmieć rano. Ja drzwi zamy kam mego pokoju, Wspólnej przeszłości mówię „dobranoc". Żegnam z czułością te cztery ściany , W
niepewną przy szłość spoglądam z drżeniem I wiem, że tutaj by łam szczęśliwa, I wiem, że tutaj miałam schronienie.
W ty ch czterech ścianach słodkie sny śniłam, A jeszcze cudniej by ło się zbudzić, Tutaj spędziłam czasy młodości, Śmiechu wśród dobry ch, ży czliwy ch ludzi. Nocami księży c zaglądał do mnie, Widziałam w oknie jego odbicie I
zachwy cona witałam ranki, Kiedy wstawałam rześka o świcie.
Tutaj splatałam włosy w warkocze I upinałam loki najcudniej.
247
Stałam przed lustrem, patrząc przed siebie I najładniejsze wkładałam suknie. I tak pragnęłam wy glądać pięknie, By chłopca wdziękiem swy m zauroczy ć, I tak marzy łam, by wciąż by ł
blisko I tak nie chciałam stracić go z oczu.
Tutaj przeży łam straszliwe chwile, Ból przeogromny, wielkie cierpienie, Gdy, bliska śmierci, my ślałam smutno, Ze to już koniec mego istnienia. Nic mnie, co dobre, nie ominęło I nie jest obce mi to, co trudne. Tutaj przeży łam radość i
smutek, Chwile tragiczne, dziwne i cudne.
Żegnaj, pokoju my ch lat dziewczęcy ch, Gdzie każdy drobiazg coś przy pomina. Zamy kam rozdział mojej młodości, Inna zamieszka tutaj dziewczy na. Zostawiam dla niej ocean wspomnień, Znasz, pokoiku, każde z my ch marzeń. Podaruj
je dziś nowej mieszkance. A czy się spełnią? Przy szłość pokaże.
I inne dziewczę przeży je radość, Skosztuje bólu, zazna cierpienia, Będzie się budzić tu i zasy piać, I słuchać wiatru późną jesienią. I inne dziewczę wstanie o świcie I ranne ptasie usły szy trele Tak jak ja kiedy ś, pełna zachwy tu... Bądź,
pokoiku, jej przy jacielem.
Ania Bly the
24
DR GILBERT BLYTHE: — Nietrudno domy ślić się, co zainspirowało cię do napisania tego wiersza, Aniu. Twój stary pokój na Zielony m Wzgórzu?
ANIA BLYTHE: — Tak, w dużej części tak. Pomy sł na wiersz przy szedł mi do głowy w nocy przed naszy m ślubem. Każde słowo tego utworu to szczera prawda. Tamten pokój by ł
moim pierwszy m własny m kątem.
DR GILBERT BLYTHE: — Ale jednak często do niego wracałaś.
ANIA BLYTHE, z rozmarzeniem: — Nie, nigdy . Gdy wróciłam na Zielone Wzgórze, by łam już żoną, nie dziewczy ną. Ten pokój by ł moim przy jacielem... Nawet nie wiesz, jak wielkim.
DR GILBERT BLYTHE, drocząc się: — A czy o mnie my ślałaś kiedy ś w ty ch swoich chwilach radości?
ANIA BLYTHE: — By ć może. Także wtedy , gdy budziłam się wcześniej i widziałam wschód słońca nad Nawiedzony m Lasem.
WALTER BLYTHE: — Uwielbiam obserwować wschody słońca nad Doliną Tęczy .
KUBA BLYTHE: — Nigdy by m nie pomy ślał, żeby wstawać tak wcześnie, by oglądać wschody słońca!
DR GILBERT BLYTHE: — I naprawdę się dla mnie stroiłaś?
ANIA BLYTHE: — Oczy wiście, że tak. Gdy już się zaręczy liśmy . Chciałam, by ś widział we mnie ładną kobietę. Nawet w szkolny ch czasach, gdy by liśmy śmiertelny mi wrogami, zależało mi na ty m, by m ci się podobała.
KUBA BLYTHE: — Chcesz powiedzieć, mamo, że ty i tato nie lubiliście się w szkole?
24
DR GILBERT BLYTHE: — Twoja mama ży wiła do mnie wtedy pewną urazę, mnie jednak zawsze zależało na ty m, by śmy zostali przy jaciółmi. Teraz to jednak zamierzchła historia. A kiedy by łaś bliska śmierci?
ANIA BLYTHE: — Nie chodziło o moją śmierć. My ślałam o cieniu twojej śmierci... Gdy wszy scy bali się, że umrzesz na ty fus. Sądziłam wtedy, że i ja umrę. I tej nocy, gdy usły szałam, że twój stan się poprawia... Ach, to właśnie
wtedy przeży łam chwilę radości!
DR GILBERT BLYTHE: — Na pewno chwila ta nie równała się mojej, gdy odkry łem, że mnie kochasz!
KUBA BLYTHE, na stronie do Nan: — Gdy tata i mama zaczy nają mówić do siebie w ten sposób, dowiadujemy się wiele o ich przeszłości.
ZUZANNA BAKER, która w kuchni piecze ciasto, my śli: „Czy ż to nie piękne obserwować, jak oni się kochają? Z tego wiersza całkiem sporo zrozumiałam, mimo że stara panna ze mnie".
NAWIEDZONY POKÓJ
Za ścianą stuka zegar stary, W kominku ogień cicho płonie, Lecz do drzwi już pukają czary, Kiedy przy ogniu grzejesz dłonie. Spokojna przy stań w czasie zimy, Schronienie w porze zawieruchy, Ale o zmierzchu coś się zmienia I do drzwi
już pukają duchy .
Tańczy prześliczna Dorothea, Odgarnia włosy z jasnej twarzy , 260
Ty lko na szy i jej i rzęsach Dostrzegam szary py ł cmentarzy . Allan namiętnie opowiada Historie grozy dreszcz budzące, Lecz choć ma usta sine, zimne, To serce ciągle ma gorące.
I nagle sły chać dźwięki skrzy piec, To Will grać musi jak natchniony, Lecz skrzy pce leżą nieruchomo, Któż więc wy doby ł dziś z nich tony ? I sły szę jasny śmiech Howarda I Edith, Jen i Joe się śmieją, I nagle groza gdzieś umy ka, I nagle
pachnie znów nadzieją.
I znowu robi się radośnie, Dawne rozpierzchły się upiory, Śmiech niczy m igła przekłuł balon I rozjaśniły się wieczory. I znów ujrzałam pewien obraz, Który cichutko przy szedł do mnie: Słody cz dawnego pocałunku — oto najczulsze z
moich wspomnień.
'
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — Słody cz dawnego pocałunku?! Mowa o pocałunku z Roy em Gardinerem, jak przy puszczam?
ANIA BLYTHE, z oburzeniem: — Roy nigdy mnie nie pocałował. Poza ty m prawie cały ten wiersz to ty lko wy twór wy obraźni.
ZUZANNA BAKER: — Och, nie rozmawiajcie państwo o całowaniu przy dzieciach...
Przepraszam, że się wtrącam, droga pani doktorowo.
KUBA BLYTHE, na stronie do Diany : — Sły szy sz, co ona mówi? Jakby śmy nigdy w ży ciu nie widzieli, jak ktoś się całuje.
DIANA BLYTHE, drocząc się: — Ty z pewnością masz pewne doświadczenie. Widziałam, jak całowałeś Florę Meredith w szkole w zeszły m ty godniu... I jeszcze Mary sia Vance. > KUBA BLYTHE: — Na litość boską, mam nadzieję, że
Zuzanna tego nie sły szała.
Wy baczy łaby mi pocałunek z Florą, ale nigdy z Mary sią Vance.
DR GILBERT BLYTHE: — Wiesz, Aniu, że na ścianie w saloniku w Górny m Glen wiszą stare skrzy pce? Chy ba nikt nigdy na nich nie gra. Zawsze zastanawiałem się, jaka jest ich historia. O ile mają jakąkolwiek historię.
ANIA BLYTHE: — Mają z pewnością, Gilbercie. Możesz pisać o wszy stkim, ale zawsze ma to jakieś odzwierciedlenie w rzeczy wistości.
ZUZANNA BAKER, do siebie: — Mogłaby m im opowiedzieć historię ty ch skrzy piec. Ale tego nie zrobię. Jest zby t smutna.
PIEŚŃ O ZIMIE
Mróz potężnie ścina nocą dobrze znany nam ten świat, Pola nasze ukochane pustką okry ł śniegu szmat,
Fiolet kiru las spowija, bór to wróg nasz, już nie brat.
Lecz zbieramy się o zmierzchu, płomień w pąsach
mruczy nam,
Wiosna dawno zapomniana, z lata ledwie złota gram.
Przy kominku, jak w ostępach, wciąż przy jaciel jest ten sam.
Przepadł fiołek z głębi dolin, uschła róża, żonkil znikł, Pieśń wędrowców ścichła w górach, chłód tam gości,
wraz z nim nikt.
Skry te jary nas nie kuszą, naszej rzeki głos już zmilkł.
Lecz pożółkłe księgi mamy , marzeń moc wciąż nam się śni.
Przed surowej zimy bły skiem zatrzaśniemy mocne drzwi, U nas w domu, w palenisku, wciąż miłości żar się tli.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — Stare, staruteńkie światełko, które tliło się ty le lat temu w Avonlea... i nadal płonie, Aniu... Przy najmniej dla mnie.
ANIA BLYTHE: — Dla mnie też. Będzie płonąć wiecznie, Gilbercie.
DR GILBERT BLYTHE: — Jest w ty m twoim wierszu coś, co mi się szczególnie podoba.
ZUŻANNA BAKER, do siebie: — Mnie też. Dobrze jest mieć dach nad głową i ciepły ogień w kominku, który ogrzeje cię w taką noc jak ta.
PENELOPE I JEJ TEORIE
Penelope Craig wcześnie opuściła dom pani Elston, gdzie grała w bry dża. Musiała jeszcze wieczorem opracować notatki do wy kładu na temat psy chologii dziecięcej. Kilka problemów wy magało jej szczególnej uwagi, jak choćby
kwestia diety bogatej w witaminy . Pozostałe panie żałowały , że Penelope je opuściła, bo by ła lubiana wśród koleżanek, co jednak nie przeszkodziło, że odrobinę podśmiewały się z niej za jej plecami.

Też mi pomy sł: Penelope Craig adoptująca dziecko! — zaczęła pani Collins.

Co w ty m dziwnego? — spy tała pani Bly the, która znalazła się w ty m towarzy stwie, bo odwiedzała znajomy ch. — Przecież pani Craig uchodzi za autory tet w sprawach dzieci.

Och, niewątpliwie. Jest również przewodniczącą tutejszego Towarzy stwa Przy jaciół
Zwierząt, założy cielką Komitetu na Rzecz Dzieci, wy kładowcą Krajowego Związku Klubów Kobiecy ch, a przy okazji to najsłodsza istotka na ziemi. Ale mimo to... sama my śl, że ona adoptuje dziecko...
264

Czemu pani tak my śli? — dopy ty wała się pani Bly the, która sama by ła adoptowany m dzieckiem i pamiętała, że Mary lę Cuthbert z Zielonego Wzgórza powszechnie uważano za wariatkę, bo zgodziła się Anię przy garnąć.

Czemu! — pani Collins wy rzuciła w górę ramiona. — Gdy by znała pani Penelope Craig tak długo jak my, to nie zadawałaby pani takich py tań. Ma swoje teorie na każdy temat, ale gdy trzeba wy korzy stać je w prakty ce... I to jeszcze w
przy padku chłopca!
Ania przy pomniała sobie, że Cuthbertowie z początku również chcieli adoptować chłopca.
Zaczęła się zastanawiać, jak by Mary la dała sobie z nim radę.

Z dziewczy nką pewnie by łoby jej łatwiej ekspery mentować. W końcu na pewno w ty ch teoriach coś musi by ć — mówiła pani Collins. — Ale chłopak?! Wy obraźcie sobie ty lko Penelope Craig wy chowującą jakiegoś urwisa.

Ile on ma lat? — spy tała Ania.

Podobno około ośmiu. Nie jest w żaden sposób spokrewniony z Penelope. To po prostu sy n jej szkolnej przy jaciółki, która niedawno zmarła. A ojciec chłopca umarł tuż po jego urodzeniu. Malec nie miał żadny ch kontaktów z
mężczy znami, tak przy najmniej twierdzi Penelope.

Co jej zdaniem jest wielkim atutem — zaśmiała się pani Crosby .

Czy żby panna Craig nie lubiła mężczy zn? — spy tała pani Bly the.

Och, tak daleko by m się nie posunęła. Nie można powiedzieć, że ich nie lubi.
Powiedziałaby m raczej, że
nie lubi zawracać sobie nimi głowy . Doktor Galbraith na pewno miałby pani w tej sprawie niejedno do powiedzenia. Biedny doktor Galbraith. Pani mąż chy ba go zna.

Chy ba rzeczy wiście wspominał to nazwisko. To bardzo mądry człowiek, prawda? Czy on się kocha w pannie Craig?
Cóż za bezpośrednia osóbka z tej pani Bly the! Ania z kolei my ślała, jak trudno wy ciągnąć z ludzi najprostsze rzeczy . Wy dawało im się, że wszy scy wszy stko już o nich wiedzą.

Można tak powiedzieć. Oświadczał się Penelope wielokrotnie w ciągu ostatnich... no, chy ba już dziesięciu lat. Niech policzę... Tak, minęło trzy naście lat od śmierci jego żony .

Musi by ć z niego bardzo uparty człowiek — uśmiechnęła się Ania.

Można tak powiedzieć. Galbraithowie nigdy się nie poddają. Penelope odrzuca jego oświadczy ny w przemiły sposób, co przekonuje doktora, że następny m razem już na pewno mu ulegnie.

A nie sądzi pani, że kiedy ś rzeczy wiście tak się stanie? — spy tała Ania z uśmiechem, wspominając, jak Gilbert starał się o jej względy .

Nie sądzę. Penelope nigdy nie wy jdzie za Rogera Galbraitha ani za nikogo innego.
„Roger Galbraith — przy pomniała sobie Ania. — Tak, kojarzę go. Pamiętam, jak Gilbert mówił, że gdy Roger coś sobie postanowi, to nie spocznie, póki nie dopnie swego".

Są najlepszy mi przy jaciółmi — odezwała się pani Loree. — I przy jaciółmi już pozostaną. Nic więcej z tego nie będzie.

Czasem coś, co braliśmy za przy jaźń, okazuje się miłością — zauważy ła pani Bly the.
— Ona jest bardzo ładna — dodała Ania, przy pominając sobie piękne, atra-mentowo czarne włosy panny Craig, które drobny mi loczkami opadały na jej niskie, szerokie, kremowobiałe czoło. Ania tak naprawdę nigdy do końca nie
pogodziła się ze swy mi rudy mi włosami.

Jest ładna, mądra i kompetentna — zgodziła się pani Collins. — Dlatego właśnie brak jej cierpliwości do mężczy zn.

Może po prostu wy daje się jej, że ich nie potrzebuje — rzekła Ania.

Całkiem prawdopodobne. Ale muszę przy znać, że działa mi na nerwy ta sy tuacja, Roger Galbraith kręci się koło niej już dziesięć lat, gdy wokoło jest ty le wspaniały ch kobiet.
Przecież połowa niezamężny ch niewiast z Charlottetown przy biegłaby do niego na skinięcie palca. «

Ile lat ma panna Craig?

Trzy dzieści pięć, choć na ty le nie wy gląda, prawda? Niczy m w swoim ży ciu nie musiała się przejmować, nie zaznała też żadny ch trosk. Jej matka umarła przy jej narodzinach, więc nawet za nią nie tęskniła. Od tego czasu mieszka w
swoim apartamencie z tą starą Martą, jakąś daleką kuzy nką. Marta wprost ubóstwia Penelope, a ta cały czas poświęca pracy . Tak jak powiedziałam, jest mądra i kompetentna, ale sama się przekona, że wy -267
m
chowy wanie dziecka w prakty ce różni się od wy chowy wania w teorii.

Ach te wszy stkie teorie! — zaśmiała się pani Tweed, uważając, że ma prawo do kpin jako matka szóstki dzieci. — Penelope ma teorię na każdy temat. Pamiętacie, jak w zeszły m roku urządziła nam pogadankę o wzorcach wy chowania
dzieci?
Ania przy pomniała sobie Mary lę i panią Linde. Jak one zareagowały by na ten wy kład?

Mówiła — konty nuowała pani Tweed — że dzieci powinno się wy chowy wać tak, by nie bały się jść naprzód i ponosić konsekwencji swoich czy nów. Niczego nie należy im zabraniać. „Uważam, że dziecko powinno się o wszy stkim
przekony wać na własnej skórze", podkreślała.

Do pewnego stopnia miała rację — zgodziła się pani Bly the. — No, ale istnieją jakieś granice...

Twierdzi, że dzieciom powinno się pozwolić wy razić swój indy widualizm — dodała pani Parker.

Większość dzieciaków wy raża swój indy widualizm — zaśmiała się pani Bly the. — A czy panna Craig w ogóle lubi dzieci? Na to py tanie powinny śmy sobie chy ba odpowiedzieć przede wszy stkim.

Raz ją o to spy tałam — rzekła pani Collins. — A ona odparła: „Droga Noro, czemu nie zapy tasz, czy lubię dorosły ch?". No i co na to powiecie?

W sumie miała rację — przy znała pani Fulton. — Jedne dzieci się lubi, drugie nie.
Wspomnienie Josie Py e przemknęło Ani przez głowę.

Dobrze o ty m wiemy — powiedziała. — Mimo ty ch wszy stkich senty mentalny ch bzdur.
J2ó8

No właśnie. Czy ktokolwiek mógłby polubić tego tłustego, śliniącego się dzieciaka Pakstonów? — stwierdziła pani MacKenzie.

Matka pewnie uważa go za najcudowniejszą istot-kę na ziemi — uśmiechnęła się Ania.

Zmieniłaby pani zdanie, gdy by usły szała, jak się na niego wy dziera — bez ogródek odparła pani Law-rence. — Nie oszczędza rózgi i na pewno sy na nie rozpieszcza.

Pięć ty godni ży łam ty lko o maślance i przy ty łam cztery funty — powiedziała pani Williams z gory czą w głosie. Uznała, że najwy ższy czas zmienić temat. W końcu pani Bly the by ła magistrem, mimo że mieszkała w jakimś odległy m
zakątku na wsi.
Ale pozostałe panie zignorowały tę uwagę. Kogo obchodziła waga pani Williams? Czy m by ły tajniki diety wobec Penelope Craig adoptującej chłopca?

Penelope uważa, że dzieci bić nie wolno — powiedziała pani Rennie.
„W tej sprawie na pewno dogadałaby się z Zuzanną", pomy ślała rozbawiona Ania.

W ty m punkcie muszę się z nią zgodzić — stwierdziła pani Fulton.

Hm... — pani Tweed zacisnęła usta. — Pięciorga moich dzieci nigdy nie uderzy łam.
Ale Johnny ... Od czasu do czasu musiał dostać porządne lanie, bo inaczej nie dało się z nim wy trzy mać. Co pani o ty m my śli, pani Bly the?
Ania, która właśnie my ślała o Anthony m Py e'u, na szczęście została wy bawiona z opresji przez panią Gay -nor, która jak do tej pory nie odezwała się ani słowem, lecz teraz uznała, że najwy ższy czas przemówić:

Wy obraźcie sobie Penelope Craig wy mierzającą klapsa dziecku.
Nikt sobie nie mógł wy obrazić, więc panie powróciły do gry w bry dża.
Gdy Penelope wróciła do domu, zastała w salonie doktora Rogera Galbraitha, którego Marta wprost uwielbiała i właśnie częstowała go swy mi tłuściutkimi pączkami.

Co to za pogłoski sły szę, Penny , adoptujesz chłopca? Całe miasto aż huczy .

Błagałam ją, żeby tego nie robiła — westchnęła Marta tonem sugerujący m, że prosiła nawet na kolanach.

Nie miałam wielkiego wy boru, jeśli chodzi o płeć dziecka — odparła Penelope cichy m, uroczy m głosem, który wy dawał się urzekający nawet wtedy, gdy pobrzmiewało w nim zniecierpliwienie. — Biedny sy n Elli nie mógł przecież
zostać oddany na wy chowanie do obcy ch ludzi. Gdy już by ła umierająca, napisała do mnie list, w który m wy raziła swoją prośbę. Spełnienie jej to dla mnie sprawa honoru. Chociaż żałuję, że dziecko Elli nie jest dziewczy nką.

My ślisz, że to miejsce odpowiednie do wy chowy wania chłopca? — spy tał doktor Galbraith, rozglądając się po mały m, elegancko urządzony m pokoiku i z powątpiewaniem przeczesując ręką swoje płowe włosy .

Oczy wiście, że nie, szanowny doktorze — odparła chłodno Penelope. — Równie dobrze jak ty zdaję sobie sprawę, że otoczenie jest niesamowicie ważne dla 2
nor, która jak do tej pory nie odezwała się ani słowem, lecz teraz uznała, że najwy ższy czas przemówić:

Wy obraźcie sobie Penelope Craig wy mierzającą klapsa dziecku.
Nikt sobie nie mógł wy obrazić, więc panie powróciły do gry w bry dża.
Gdy Penelope wróciła do domu, zastała w salonie doktora Rogera Galbraitha, którego Marta wprost uwielbiała i właśnie częstowała go swy mi tłuściutkimi pączkami.

Co to za pogłoski sły szę, Penny , adoptujesz chłopca? Całe miasto aż huczy .

Błagałam ją, żeby tego nie robiła — westchnęła Marta tonem sugerujący m, że prosiła nawet na kolanach.

Nie miałam wielkiego wy boru, jeśli chodzi o płeć dziecka — odparła Penelope cichy m, uroczy m głosem, który wy dawał się urzekający nawet wtedy, gdy pobrzmiewało w nim zniecierpliwienie. — Biedny sy n Elli nie mógł przecież
zostać oddany na wy chowanie do obcy ch ludzi. Gdy już by ła umierająca, napisała do mnie list, w który m wy raziła swoją prośbę. Spełnienie jej to dla mnie sprawa honoru. Chociaż żałuję, że dziecko Elli nie jest dziewczy nką.

My ślisz, że to miejsce odpowiednie do wy chowy wania chłopca? — spy tał doktor Galbraith, rozglądając się po mały m, elegancko urządzony m pokoiku i z powątpiewaniem przeczesując ręką swoje płowe włosy .

Oczy wiście, że nie, szanowny doktorze — odparła chłodno Penelope. — Równie dobrze jak ty zdaję sobie sprawę, że otoczenie jest niesamowicie ważne dla SÓD
rozwoju dziecka. Dlatego też kupiłam jednopiętrowy domek w Keppoch. Nazwę go Wierzbowy Zakątek. To piękne miejsce, nawet Marta tak uważa.

Pewnie pełno tam skunksów — odciął się doktor Galbraith. — I moskitów.

W lecie przy jeżdża tam wielu wczasowiczów — Penelope zignorowała uwagę o skunksach. — Lionel będzie miał się z kim bawić. Oczy wiście miejsce, jak każde, ma swoje wady, ale uważam, że dla dziecka to wprost idealny zakątek.
Mnóstwo słońca, świeżego powietrza, przestrzeń do zabawy , okazji do kształtowania charakteru... No i weranda, na której Lionel będzie mógł sobie drzemać i z której widok rozciąga się na wzgórze porośnięte świerkami.

Lionel?!

Owszem, to dość absurdalne imię, ale z Elli by ła prawdziwa romanty czka.

Koledzy będą się z niego naśmiewać. Chociaż i tak nie uniknąłby kpin, gdy by wy chowy wała go nadopiekuńcza owdowiała matka — rzekł doktor Galbraith, wstając z miejsca. By ł bardzo wy soki i dobrze zbudowany, ledwo mieścił się w
saloniku Penelope. —
Zabierzesz mnie kiedy ś do tego twojego Wierzbowego Zakątka? Jakie tam są warunki sanitarne?

Znakomite. Chy ba nie sądzisz, że nie zwróciłam na to uwagi?

A woda? Pewnie ciągnięta ze studni? Parę lat temu w lecie w Keppoch wy buchła epidemia ty fusu.

Teraz już na pewno wszy stko jest w porządku. Ale może lepiej wpadnij do Wierzbowego Zakątka i sprawdź.
Penelope nieco złagodniała. Wiedziała co prawda wszy stko o wy chowy waniu owy ch radosny ch, pocieszny ch istotek zwany ch dziećmi, ale ty fus to co innego. Lekarz mógł się do czegoś przy dać.
Doktor Galbraith przy jechał po nią następnego popołudnia samochodem i razem wy brali się do Wierzbowego Zakątka.

Spotkałam panią Bly the na wczorajszej party jce bry dża u pani Elston — powiedziała Penelope. — Jej mąż jest lekarzem, o ile się nie my lę. Znasz go?

Gilberta Bly the'a? Oczy wiście. Jeden z najlepszy ch lekarzy . A jego żona to urocza istota. »

Cóż, nie przy jrzałam się jej dokładnie — powiedziała Penelope, zastanawiając się, czemu podziw doktora Galbraitha dla pani Bly the ją ziry tował. Przecież to nie miało najmniejszego znaczenia! Ale w sumie nigdy nie przepadała za
rudowłosy mi kobietami.
Doktor Galbraith pochwalił nie ty lko studnię, ale właściwie wszy stko w Wierzbowy m Zakątku. Nie dało się zaprzeczy ć: dom i okolica by ły urocze. Penelope ubiła niezły interes.
Sam budy nek, choć stary, by ł przy tulny i przestronny, a otaczały go klony i wierzby. Do ogrodu prowadziła kamienna ścieżka, której brzegi ozdabiały wielkie muszle, gdzie wiosną kwitły kaczeńce. Na końcu dróżki znajdowała się
obrośnięta różami bramka. Między gałęziami drzew od czasu do czasu dojrzeć można by ło przebły sk błękitny ch wód zatoki. Całą posiadłość otaczał mur z czerwonej cegły , a po obu stronach białej bramy rosły kwitnące jabłonie.

Prawie tak pięknie jak w Złoty m Brzegu — pochwalił doktor Galbraith.
2ÓJ?

Złoty m Brzegu?

Tak się nazy wa posiadłość Bly the'ôw w Glen St. Mary . Lubię ten zwy czaj nadawania imion miejscom. Dzięki temu zy skują ry s indy widualizmu.

Och — znowu głos Penelope stał się zimny . Ostatnio wciąż sły szała o ty ch Bly the'ach.
Z pewnością ten cały Jak-mu-tam Brzeg nie by ł tak śliczny jak Wierzbowy Zakątek.
Wnętrze domu prezentowało się równie okazale.

My ślę, że ten dom wy kształci w Lionelu odpowiednią postawę — rzekła z zadowoleniem Penelope. — Stosunek dziecka do własnego domu jest bardzo ważny. Chcę, żeby chłopiec pokochał to miejsce. Cieszę się, że okna jadalni wy chodzą
na grządkę ostróżek.
Cudownie będzie spoży wać posiłki, podziwiając je.

Może chłopiec powinien jednak przy glądać się czemu innemu... Chociaż właściwie Walter Bly the...

Popatrz na te wiewiórki — przerwała mu Penelope. Czuła, że zaraz zacznie krzy czeć, jeśli doktor Galbraith kolejny raz wspomni o Bly the'ach. — Wy glądają na całkiem potulne. Z
pewnością spodobają się chłopcu.

Trudno stwierdzić, co może się spodobać dziecku. Chociaż pewnie wiewiórki przy padną mu do gustu, jeśli ty lko będzie mógł nastraszy ć je kotem.

Nie będziemy mieć kota. Ja ich nie lubię.

Skoro mówimy o kotach, przedziwna rzecz wy darzy ła się w Złoty m Brzegu. Mieli tam takiego czarnego...

Nie mogę się już doczekać przeprowadzki — przerwała doktorowi bez ogródek Penelope. — Nie potrafię zrozumieć, jakim cudem wy trzy małam ty le czasu 3
w mieszkanku. Teraz, w Wierzbowy m Zakątku, z moim własny m dzieckiem...

Nie zapominaj, że to nie twoje dziecko, Penny . A nawet gdy by by ło, i tak będziesz miała kłopoty .
Doktor Galbraith uniósł wzrok i spojrzał na nią, stojącą o jeden schodek wy żej. Ciemne, pełne dobroci oczy doktora nagle wy pełniły się czułością.

To taki wspaniały dzień, Penny , że nie mogę się oprzeć kolejny m oświadczy nom —
rzekł lekko. — Nie odmawiaj mi, chy ba że jesteś pewna, iż naprawdę tego nie chcesz.
Usta Penelope uniosły się w kącikach w przekorny m, ale sy mpaty czny m uśmiechu.

Mogłaby m cię bardzo lubić, gdy by ś wciąż nie kazał mi siebie pokochać, Roger. Nasza przy jaźń jest taka udana. Czemu upierasz się, żeby ją zniszczy ć? Zrozum to raz na zawsze: w moim ży ciu nie ma miejsca dla mężczy zn. — Po czy m
dodała, nie wiedząc kompletnie czemu: — Szkoda, że pani Bly the nie jest wdową.

Nie sądziłem, że z twoich ust padną te słowa, Penny — odparł cicho Roger. — Nawet gdy by pani Bly the by ła wdową, nie miałoby to dla mnie najmniejszego znaczenia. Nigdy nie przepadałem za rudowłosy mi kobietami.

Włosy pani Bly the nie są rude. To śliczny , kasztanowy kolor — zaprotestowała Penelope, której nagle pani Bly the wy dała się czarującą postacią.

Cóż, nie sprzeczajmy się na temat odcieni włosów, Penny — głos doktora Galbraitha stał się lżejszy .
Wy czuł, że Penny by ła zazdrosna o panią Bly the, a gdzie jest zazdrość, tam i nadzieja. Ale w drodze po-26
w mieszkanku. Teraz, w Wierzbowy m Zakątku, z moim własny m dzieckiem...

Nie zapominaj, że to nie twoje dziecko, Penny . A nawet gdy by by ło, i tak będziesz miała kłopoty .
Doktor Galbraith uniósł wzrok i spojrzał na nią, stojącą o jeden schodek wy żej. Ciemne, pełne dobroci oczy doktora nagle wy pełniły się czułością.

To taki wspaniały dzień, Penny , że nie mogę się oprzeć kolejny m oświadczy nom —
rzekł lekko. — Nie odmawiaj mi, chy ba że jesteś pewna, iż naprawdę tego nie chcesz.
Usta Penelope uniosły się w kącikach w przekorny m, ale sy mpaty czny m uśmiechu.

Mogłaby m cię bardzo lubić, gdy by ś wciąż nie kazał mi siebie pokochać, Roger. Nasza przy jaźń jest taka udana. Czemu upierasz się, żeby ją zniszczy ć? Zrozum to raz na zawsze: w moim ży ciu nie ma miejsca dla mężczy zn. — Po czy m
dodała, nie wiedząc kompletnie czemu: — Szkoda, że pani Bly the nie jest wdową.

Nie sądziłem, że z twoich ust padną te słowa, Penny — odparł cicho Roger. — Nawet gdy by pani Bly the by ła wdową, nie miałoby to dla mnie najmniejszego znaczenia. Nigdy nie przepadałem za rudowłosy mi kobietami.

Włosy pani Bly the nie są rude. To śliczny , kasztanowy kolor — zaprotestowała Penelope, której nagle pani Bly the wy dała się czarującą postacią.

Cóż, nie sprzeczajmy się na temat odcieni włosów, Penny — głos doktora Galbraitha stał się lżejszy .
Wy czuł, że Penny by ła zazdrosna o panią Bly the, a gdzie jest zazdrość, tam i nadzieja. Ale w drodze po-26
w mieszkanku. Teraz, w Wierzbowy m Zakątku, z moim własny m dzieckiem...

Nie zapominaj, że to nie twoje dziecko, Penny . A nawet gdy by by ło, i tak będziesz miała kłopoty .
Doktor Galbraith uniósł wzrok i spojrzał na nią, stojącą o jeden schodek wy żej. Ciemne, pełne dobroci oczy doktora nagle wy pełniły się czułością.

To taki wspaniały dzień, Penny , że nie mogę się oprzeć kolejny m oświadczy nom —
rzekł lekko. — Nie odmawiaj mi, chy ba że jesteś pewna, iż naprawdę tego nie chcesz.
Usta Penelope uniosły się w kącikach w przekorny m, ale sy mpaty czny m uśmiechu.

Mogłaby m cię bardzo lubić, gdy by ś wciąż nie kazał mi siebie pokochać, Roger. Nasza przy jaźń jest taka udana. Czemu upierasz się, żeby ją zniszczy ć? Zrozum to raz na zawsze: w moim ży ciu nie ma miejsca dla mężczy zn. — Po czy m
dodała, nie wiedząc kompletnie czemu: — Szkoda, że pani Bly the nie jest wdową.

Nie sądziłem, że z twoich ust padną te słowa, Penny — odparł cicho Roger. — Nawet gdy by pani Bly the by ła wdową, nie miałoby to dla mnie najmniejszego znaczenia. Nigdy nie przepadałem za rudowłosy mi kobietami.

Włosy pani Bly the nie są rude. To śliczny , kasztanowy kolor — zaprotestowała Penelope, której nagle pani Bly the wy dała się czarującą postacią.

Cóż, nie sprzeczajmy się na temat odcieni włosów, Penny — głos doktora Galbraitha stał się lżejszy .
Wy czuł, że Penny by ła zazdrosna o panią Bly the, a gdzie jest zazdrość, tam i nadzieja. Ale w drodze powrotnej milczał, podczas gdy Penelope rozprawiała na temat umy słu dziecka oraz swobody, dzięki której będzie ono mogło robić to,
na co mu przy jdzie ochota — chodziło o
„wy eksponowanie dziecięcego ego". Oczy wiście, trzeba będzie zadbać, by dziecko jadło dużo szpinaku.

Pani Bly the zrezy gnowała z wmuszania swojemu Kubie szpinaku — celowo zauważy ł
doktor.
Ale Penelope już nie obchodziło, co robiła, a czego nie robiła pani Bly the. Raczy ła jednak zapy tać Rogera, co sądzi o sile sugestii i o wpły waniu na dziecko podczas jego snu.

Jeśli dziecko śpi, to niech śpi spokojnie. Większość matek jest zachwy cona, gdy ich pociechy zasy piają.

Większość matek! Oczy wiście nie chodzi mi o to, żeby dziecko budzić. Po prostu siedzisz przy nim i cichy m, spokojny m tonem sugerujesz mu pewne rzeczy .

Ja nie sugerowałem.
Penelope miała ochotę odgry źć sobie języ k. Jak mogła zapomnieć, że żona Rogera umarła podczas porodu? '

Ale coś w tej metodzie może by ć — powiedział doktor Galbraith, który kiedy ś w nieco cy niczny sposób zwierzy ł się doktorowi Bly the'owi, że swój sukces zawdzięcza temu, iż zawsze doradza ludziom to, czego tak naprawdę w głębi duszy
pragną.

Cudownie będzie obserwować rozwój jego umy słu — rozmarzy ła się Penelope.

Przecież on ma już osiem lat — zauważy ł oschle Roger. — Jego umy sł jest już prawdopodobnie jako tako ukształtowany . Wiesz przecież, co mówi o umy słowości 2ÓÓ
dziecka Kościół rzy mskokatolicki: pierwsze siedem lat i ty m podobne. Ale zawsze można mieć nadzieję.

Ten twój cy nizm odbiera ci radość ży cia, Rogerze — upomniała go łagodnie Penelope.
Chociaż Penelope nigdy by się do tego nie przy znała, cieszy ła się, że doktora Galbraitha nie by ło w pobliżu, gdy zjawił się Lionel. Roger wy jechał na kilka ty godni na urlop. Zanim wróci, Penelope będzie mogła się przy zwy czaić do
Lionela i rozwiązać wszelkie problemy .
Bo oczy wiście jakieś problemy na pewno się pojawią, co do tego nie miała wątpliwości.
Wierzy ła jednak, żfe dzięki niezmierzony m, jej zdaniem, pokładom cierpliwości i wy rozumiałości uda jej się pokonać przeszkody .
Kiedy pierwszy raz ujrzała Lionela, przeży ła szok. Odbierała go ze stacji kolejowej, gdzie został przy wieziony z Winnipeg przez jakiegoś mężczy znę. Spodziewała się, że ujrzy w Lionelu miniaturkę Elli: złociste loki, błękitne oczęta,
drobniutką sy lwetkę. Ty mczasem chłopiec najwy raźniej bardziej by ł podobny do ojca, którego nigdy nie widziała. By ł niski i przy sadzisty, miał gęste czarne włosy, grube czarne brwi, spoty kające się niemalże nad nosem, ty powe raczej dla
dorosły ch. Oczy miał czarne i zachmurzone, a usta zaciśnięte uparcie. Nie uśmiechnął się nawet na jej gorące powitanie.

Jestem ciocia Penelope, kochanie.

Nie, nie jesteś — odburknął Lionel. — Nie jesteśmy spokrewnieni.

Cóż... — Penelope poczuła się zbita z tropu. — Nie jestem twoją prawdziwą ciotką, rzecz jasna, ale czy
nie mógłby ś mnie tak nazy wać? W końcu by łam najbliższą przy jaciółką twojej matki. Udała ci się podróż, skarbie?

Nie — odparł Lionel.
Wsiadł razem z nią do samochodu i wlepił wzrok w pustkę: nie patrzy ł ani na lewo, ani na prawo, ani przed siebie na drogę prowadzącą do Wierzbowego Zakątka.

Jesteś zmęczony , kochanie?

Nie.

Może głodny ? Marta coś przy g...

Nie jestem głodny .
Penelope dała za wy graną. Podręczniki psy chologii dziecięcej uczy ły, by pozwalać dzieciom milczeć. No więc dała mu spokój, skoro i tak nie chciał z nią rozmawiać. Przeby li całą drogę w ciszy i dopiero gdy Penelope parkowała
samochód na podjeździe, Lionel zapy tał na widok Marty :

Kim jest ta paskudna starucha?

Kochanie... to jest Marta, kuzy nka, która ze mną mieszka. Możesz ją również nazy wać ciotunią. Polubisz ją, jak lepiej ją poznasz.

Nie polubię — powiedział Lionel.

Nie możesz... — Penelope w ostatniej chwili przy pomniała sobie, że dzieciom niczego nie wolno zakazy wać. Nie chciała przecież uszkodzić chłopcu ego. — Proszę, nie nazy waj jej paskudną.

A to niby czemu? — spy tał Lionel.

No bo... no bo przecież nie chcesz zranić jej uczuć, prawda? Nikt nie lubi, jak się go nazy wa brzy dkim, kochanie. Tobie też by się to nie spodobało, prawda?
2

Ale ja nie jestem brzy dki — odburknął Lionel.
W sumie miał rację. Na swój własny sposób by ł ładny m chłopcem.
Marta podeszła do niego wolny m krokiem i z ponurą miną wy ciągnęła rękę w jego stronę.
Lionel schował dłonie za plecami.

Przy witaj się z ciocią Martą, kochanie.

Nie — odparł Lionel, po czy m dodał: — To nie jest moja ciotka.
Penelope poczuła coś, czego nie czuła nigdy dotąd: wielką ochotę, by kimś porządnie potrząsnąć. Tak'jej zależało, żeby chłopiec wy warł dobre wrażenie na Marcie. W ostatniej chwili przy pomniała sobie jednak o wzorcach
wy chowawczy ch.

Zjedzmy po prostu śniadanie, skarbie — powiedziała wesoło. — Poczujemy się od razu lepiej.

Czuję się całkiem dobrze — odciął się Lionel. — Poza ty m nie jestem żadny m
„skarbem".
Lionel dostał na śniadanie sok pomarańczowy i jajko na miękko. Popatrzy ł na jedzenie z obrzy dzeniem.

Chcę kiełbaski — zażądał.
Ponieważ w domu nie by ło żadny ch kiełbasek, jego ży czenie nie mogło zostać spełnione. W
efekcie chłopiec nic nie zjadł. Penelope ponownie postanowiła się nie wtrącać.

Czasem dziecku dobrze robi, jak poczuje się lekko zaniedbane — powiedziała, przy pominając sobie podręczniki o wy chowy waniu dzieci.
Ale gdy nadeszła pora lunchu, a Lionel nadal domagał się kiełbasek, opanowało ją potworne uczucie
bezradności. Cały ranek Lionel spędził na frontowy m ganku, gapiąc się przed siebie.
Już po wy jeździe Rogera Penelope złoży ła wizy tę w Złoty m Brzegu i nie mogła nie zauważy ć różnicy między zachowaniem Lionela a dzieci Bly the'ów.
Po lunchu Lionel znowu odmówił przełknięcia czegokolwiek, skoro na talerzu nie pojawiły się kiełbaski. Wrócił na ganek.

Może nie ma apety tu — zmartwiła się Penelope. — Może powinnam mu dać jakieś lekarstwo...

Nie potrzebuje żadnego lekarstwa. Potrzebuje, i to bardzo, porządnego lania! — rzekła Marta. Z wy razu jej twarzy można by ło wy wnioskować, że chętnie wy mierzy łaby mu klapsa.
Czy to już doszło do tego? Tak szy bko? Lionel przeby wa w Wierzbowy m Zakątku od sześciu godzin, a Marta już chce go bić. Penelope dumnie uniosła głowę.

Czy ty naprawdę sądzisz, Marto, że podniosłaby m rękę na dziecko Elli?

Mogę cię w ty m wy ręczy ć — odparła Marta z nieskry waną radością.

Bzdury . Chłopiec jest po prostu bardzo zmęczony , tęskni za mamą. Jak się już przy zwy czai do nowego miejsca, zacznie jeść to, co powinien. Po prostu trzy majmy się strategii pozostawiania go samemu sobie, Marto.

Tak chy ba będzie najlepiej, skoro nie chcesz go sprać — zgodziła się Marta. — To prawdziwy uparciuch. Od razu, gdy go zobaczy łam, wy czułam, co z niego za ziółko.
Zamówić kiełbaski na obiad?
Penelope postanowiła się nie poddawać.

Nie — odrzekła krótko. — Kiełbaski są niezdrowe dla dzieci.

Ja jadłam często kiełbasę, gdy by łam mała — powiedziała Marta. — I jakoś mi nie zaszkodziła.
Lionel, który w pociągu pewnie nie zmruży ł oka, zasnął na ganku. Nie obudził się, gdy Penelope przeniosła go na kanapę w salonie. Na jego twarzy wy kwitły rumieńce, we śnie wy glądał bardzo niewinnie. Jego do tej pory zaciśnięte usta
otwarły się i Penelope zauważy ła, że chłopcu brakuje jednego zęba. W końcu by ł ty lko dzieckiem. >
„Ma pewnie z pięć funtów nadwagi — pomy ślała z niepokojem. — Zdaje mi się, że nie zaszkodzi mu, jeśli przez jakiś czas będzie pościł. Znacznie odbiega od moich wy obrażeń, ale mimo wszy stko jest w nim coś, co przy ciąga uwagę.
Biedna Ella, nie miała pojęcia o dziecięcej psy chologii. Na pewno nie dawała sobie z nim rady ".
Na obiad podano py sznego pieczonego kurczaka, ze szpinakiem dla Lionela, oraz lody na deser.

Chcę kiełbaski — powiedział Lionel.
Penelope by ła bliska rozpaczy . Łatwo by ło mówić:
daj dziecku spokój, niech ponosi konsekwencje swoich czy nów. Ale przecież nie można doprowadzić do tego, by zagłodził się na śmierć! Wtedy będzie już raczej za późno na wszelkie konsekwencje.

Ja... kiełbaski przy gotujemy ci jutro na śniadanie, skarbie. A teraz spróbuj tego py sznego kurczaka.

Kiełbaski — powtórzy ł Lionel. — I nie mam na imię „skarb". Koledzy nazy wali mnie Zbój.
270
Marta wy szła z jadalni, a po chwili wróciła z talerzem pełny m kiełbasek. Rzuciła Penelope wy zy wające spojrzenie.

Kupiłam trochę na wszelki wy padek — powiedziała. — Zona mojego kuzy na, Mary Peters, ta z Mowbray Narrows, je przy rządziła. To porządna, zdrowa wieprzowina. Nie może iść przecież spać z pusty m żołądkiem. Jeszcze by się
rozchorował.
Lionel rzucił się na kiełbaski i pożarł wszy stkie. Zjadł też trochę gotowanego groszku, ale zdecy dowanie odmówił wzięcia do ust szpinaku.

Dam ci pięć centów, jeśli zjesz szpinak — ku przerażeniu Penelope zaproponowała Marta. Jak ona może przekupy wać dziecko!

Dziesięć centów.
Dostał pieniądze i zjadł całą porcję szpinaku. Przy najmniej miał w sobie na ty le przy zwoitości, by dotrzy mać słowa. Następnie pochłonął lody , ale znowu zaczął się dąsać, gdy Penelope nie zgodziła się, by dostał trochę kawy .

Zawsze pijałem kawę — powiedział.

Kawa nie jest odpowiednia dla mały ch chłopców, kochanie — odparła i twardo obstawała przy swoim. Nie by ła jednak w najlepszy m nastroju, szczególnie że Lionel powiedział w pewnej chwili:

Musisz by ć strasznie stara, skoro nie możesz zapamiętać, że nie nazy wam się „skarb".
Penelope nigdy nie zapomniała pierwszy ch dwóch ty godni poby tu Lionela w Wierzbowy m Zakątku. Godził się rezy gnować z kiełbasek ty lko wtedy, gdy do jajek dostawał trochę smażonego bekonu, ale oprócz tego, apety t miał całkiem
niezły . Zaczął jeść nawet szpinak, nie oczekując zapłaty .
Ale gdy problem wy ży wienia chłopca został częściowo rozwiązany, wciąż pozostawała kwestia, jak uprzy jemnić mu poby t w Wierzbowy m Zakątku. Nie chciał się zaprzy jaźnić z żadny mi dziećmi z sąsiedztwa, stale przesiady wał na
ganku i gapił się przed siebie albo wałęsał wkoło domu. Pewnego razu Penelope zabrała go do Złotego Brzegu, gdzie chy ba polubił Kubę Bly the'a, bo nazwał go „fajny m kolesiem", ale przecież nie mogli jeździć do Bly the'ów codziennie. Nie
obchodziły go wiewiórki, a huśtawkę, którą kazała dla niego zbudować Penelope na ty łach domu, omijał szerokim łukiem. Wzgardził mechaniczny m osiołkiem, kolejką elektry czną, samolocikiem i inny mi zabawkami, które mu kupiła. Raz ty lko
rzucił kamieniem. Niestety wy brał do tego najgorszy moment, bo akurat wtedy , gdy koło bramy przechodziła pani Ray nor, żona anglikańskiego pastora. Kamień minął jej nos dosłownie o cal.

Nie możesz rzucać w ludzi kamieniami, skar... Lionelu — skarciła go nieszczęśliwa Penelope (zapominając, że dzieciom niczego nie wolno zakazy wać), gdy stateczna dama już sobie poszła.

Nie rzuciłem w nią — odparł bezczelnie. — Po prostu rzuciłem. Nie moja wina, że akurat tamtędy przechodziła.
Co noc Penelope wy chodziła na ganek (Lionel uparł się sy piać właśnie tam) i urządzała seanse „sugestii". Marcie wy dawało się to jakimś rodzajem czarnej magii.
272
Penelope „sugerowała" Lionelowi: by nie jadł kiełbasek i nie pił kawy , by ł szczęśliwy , jadał
szpinak, by zrozumiał, że jest kochany .

Stara Marta mnie nie kocha — powiedział pewnego razu, gdy Penelope by ła przekonana, że już zasnął.

On nie przy jmuje naszej miłości — rozpaczała Penelope. — Poza ty m jak mam mu pozwalać na wszy stko, skoro nic nie chce robić? Nie chce wy brać się na przejażdżkę samochodem ani bawić się zabawkami, nie śmieje się nawet. W
ogóle się nie uśmiecha, Marto. Zauważy łaś?

Cóż, niektóre dzieci takie już są — odrzekła. — Ten chłopiec potrzebuje męskiej ręki.
Samotna kobieta nie poradzi sobie z wy chowaniem Lionela.
Penelope nic nie odpowiedziała. Ale nieco później wpadła na pomy sł, by kupić chłopcu psa.
W dzieciństwie sama chciała mieć psa, ale jej ojciec za nimi nie przepadał. Podobnie Marta, no i w mieszkaniu nie by ło miejsca dla czworonoga. Ale Lionel na pewno polubi zwierzę.
Chłopiec powinien mieć takiego przy jaciela.

Zamierzam kupić ci psa, skar... Lionelu.
Łudziła się, że w końcu zobaczy jego rozpromienioną twarz, ale on ty lko posłał jej ponure spojrzenie spode łba.

Psa? A na co mi pies? — naburmuszy ł się.

My ślałam, że wszy scy chłopcy lubią psy — wy krztusiła Penelope.

Ja nie lubię. Kiedy ś jeden pies mnie ugry zł. Wolałby m kotka — powiedział Lionel. —
W Złoty m Brzegu mają wiele kotów.
2
Ani Penelope, ani Marta nie lubiły kotów, ale od czasu kiełbasek to by ła pierwsza rzecz, jakiej zapragnął Lionel. Penelope wolała mu się ty m razem nie sprzeciwiać.
W domu pojawił się więc kociak. Przy słała go ze Złotego Brzegu pani Bly the. Lionel postanowił nazwać go George.

Ale skar... Lionelu, to jest kotka — westchnęła Penelope. — Tak mi powiedziała Zuzanna Baker.

Zuzanna Baker my ślała, że Jack Frost to kocur — odparł Lionel, który w Złoty m Brzegu nasłuchał się ty lu rzeczy , że Penelope by łaby wielce zdumiona, gdy by się o nich dowiedziała.

Lepiej nazwij ją Kuleczka — zasugerowała Penelope. — Ma takie miękkie futerko.
Albo Psotka.

Nazy wa się George — zdecy dował Lionel.
Lionel trzy mał się blisko George i razem z nią kładł
się spać, ku przerażeniu Penelope, ale wciąż z nadąsaną miną szwendał się wokół domu i nie chciał się w nic bawić. Przy wy kły z Martą do jego milczenia — najwy raźniej by ł
małomówny m dzieckiem — ale Penelope nie mogła pogodzić się z nieustannie manifestowany m niezadowoleniem. Dawało jej to porządnie w kość. Seanse „sugestii" nie odnosiły żadnego skutku. Próbowała go zabawiać, próbowała
zostawiać go w spokoju.

Jak pójdzie do szkoły, humor mu się poprawi — wy raziła nadzieję Marta. — Zacznie się zadawać z kolegami, będzie miał się z kim bawić. Kiedy by liśmy w Złoty m Brzegu, bardziej się oży wił. A państwo Bly the wy chowują swoje dzieci
bez żadny ch teorii i wzorców
— dodała.
274
J

Na pewno stosują różne metody. Sama przy znaj, ich dzieci są bardzo dobrze wy chowane. Zaprosiłaby m tutaj jakichś chłopców, ale dzieciaki z sąsiedztwa mają dziwną wy sy pkę na skórze. Nie wiem, czy to zaraźliwe, czy nie, ale
postanowiłam nie ry zy kować.
Ja... chciałaby m, żeby Roger już wrócił.

W mieście jest wielu inny ch lekarzy — powiedziała Marta. — Nie możesz trzy mać dzieciaka pod kloszem przez całe ży cie. Owszem, jestem starą panną i nie mam doświadczenia w sprawie dzieci, ale tego akurat jestem pewna. Szkoła
zaczy na się dopiero za dwa miesiące.
Marta podchodziła do całej sprawy bez emocji. Raczej lubiła Lionela, mimo że nazy wał ją starą brzy dulą.
Jeśli zostawiało się go w spokoju, nie psocił ani nie py skował. Czasem trzeba by ło go przekupić, aby wy pił wieczorną szklankę mleka — Marta robiła to częściej, niż się Penelope zdawało — ale wszy stkie „zarobione" w ten sposób pieniądze
odkładał.
Kiedy ś spy tał Martę, ile kosztuje bilet kolejowy do Winnipeg. Gdy otrzy mał odpowiedź, nie chciał tknąć lunchu. Wieczorem oznajmił Marcie, że nie będzie więcej „chlać mleka".

Nie jestem niemowlakiem — dodał.

A co by na to powiedziała ciotka Penelope? — pogroziła mu Marta.

My ślisz, że mnie to obchodzi? — odciął się Lionel.

Powinno. Jest dla ciebie bardzo dobra — powiedziała Marta.
Penelope podjęła pewną decy zję, gdy Lionel wrócił do domu z rozbity m kolanem. Nie histery zował z tego
powodu, ale gdy spy tała, jak doszło do zranienia, odparł, że spadła na niego dzwonnica kościoła.

Lionelu, przecież to nieprawda! — wy krzy knęła przerażona. — Chy ba nie sądzisz, że w to uwierzy my ?

Wiem, że to nieprawda. Gdy Walter Bly the mówi nieprawdziwe rzeczy , jego mama twierdzi, że on ma bujną wy obraźnię.

To dwie różne sprawy . Walter nie oczekuje, że ktoś mu uwierzy .

Ja też nie oczekiwałem — odparł Lionel. — Ale tu się nic nigdy nie dzieje, więc trzeba zacząć fantazjować.
Penelope nie wdawała się w dalsze dy skusje. Oczy ściła i zdezy nfekowała ranę. Poczuła nagle, że ma ochotę ucałować kolano chłopca. By ło takie rozkosznie pulchniutkie i opalone. Bała się jednak, że jeśli to uczy ni, Lionel pośle jej jedno z
ty ch swoich pełny ch pogardy spojrzeń, który mi czasem rzucał na lewo i prawo bez zastanowienia.
Nie chciał, żeby mu obandażowała ranę, choć Penelope uważała to za konieczność, bojąc się, że może wdać się infekcja.

Wetrę w kolano trochę żabiej śliny — powiedział Lionel.

Gdzieżeś się czegoś takiego nauczy ł?! — wy krzy knęła przestraszona Penelope.

Kuba Bly the mi o ty m powiedział. Ale jego ojciec o niczy m nie wie — odparł Lionel.
— Miałby na pewno coś przeciwko żabiej ślinie, podobnie jak ty i Marta.
Całe popołudnie Penelope spędziła na intensy wny m my śleniu i wieczorem, gdy Lionel i George poszli już spać, obwieściła Marcie:
276

Doszłam do wniosku, że Lionel potrzebuje towarzy sza zabaw. Kumpla, przy jaciela.
Każdy chłopiec powinien mieć kolegę. Chłopcy ze Złotego Brzegu mieszkają zby t daleko.
Poza ty m ta cała heca z Kubą i żabią śliną... Wiesz, że podobno dziecko, które dorasta jedy nie w towarzy stwie dorosły ch, zapada na kompleks niższości? A może wy ższości?...

My ślę, że nie masz pojęcia, o czy m mówisz — odrzekła Marta. — Porozmawiaj z panią Bly the. Jest teraz w mieście, o ile mi wiadomo.

Może i pani Bly the jest magistrem, ale pierwsze sły szę, żeby by ła specjalistką w sprawie psy chologii dziecięcej.

Nie znam lepiej wy chowany ch dzieci niż dzieciaki Bly the'ów — odparowała Marta.

Tak czy siak zdecy dowałam, że Lionel potrzebuje przy jaciela.

Chy ba nie chcesz adoptować następnego chłopca? — przestraszy ła się Marta.

Adoptować? Nie. Koniec z adopcjami, Marto. Ale my ślę o ty m, żeby sprowadzić tu jakiegoś na lato, zanim zacznie się szkoła. Pani Elwood mówiła o takim jedny m wczoraj.
Chy ba nazy wa się Theodore Wells.

Bratanek Jima Wellsa! Penelopo Craig! Czy jego matka nie jest przy padkiem aktorką lub kimś w ty m rodzaju?

Tak, nazy wa się Sandra Valdez. Brat Jima Wellsa ożenił się z nią dziesięć lat temu w Londy nie albo w Nowy m Jorku, albo gdzie indziej. Wkrótce się jednak rozstali i Sy dney powrócił tu z sy nem. Umarł na far-277
mie Jima. Jim opiekował się chłopakiem, ale jak wiesz, umarł w zeszły m miesiącu, a jego żona powiedziała, że nie jest w stanie teraz zajmować się Theodore'em, bo ma za dużo na głowie.

Nigdy zby tnio nie cieszy li się, że z nimi zamieszkał, o ile się orientuję — mruknęła Marta.

Zona Jima chce mu znaleźć dom zastępczy , póki nie skontaktuje się z Sandrą Valdez.
To nie może by ć przy padek, Marto.

My ślę, że tu jak zwy kle chodzi o pieniądze — osądziła Marta.

Nie mów tak. Pani Elwood twierdzi, że chłopiec jest bardzo sy mpaty czny , wy gląda jak aniołek.

Pani Elwood plecie, co jej ślina na języ k przy niesie. Przecież to siostra pani Wells.
Penelope, nie zdajesz sobie sprawy , jaki naprawdę jest ten chłopiec ani jaki będzie miał
wpły w na Lionela.

Pani Elwood twierdzi, że wszy stkie dzieci Wellsów są dobrze wy chowane.

Tak powiedziała? Coś podobnego. W końcu to jej siostrzeńcy i siostrzenice.

Powiedzmy , że Theodore lubi od czasu do czasu psocić.

A więc przy znała się do tego? Cóż, dzieci powinny by ć skore do psot. Może i jestem starą panną, ale to wiem na pewno. Powiadają, że dzieciaki Bly the'ow, który ch tak lubisz przy woły wać...

Bardzo rzadko o nich wspominam, Marto! Ale doktor Galbraith... cóż, jedna rzecz zawsze niepokoi-
ła mnie w Lionelu. Nie jest wy starczająco swawolny . W gruncie rzeczy nie robi żadny ch psikusów. To nienormalne. Gdy zjawi się tu Theodore...

Theodore! To jeszcze gorsze imię niż Lionel.

Marto, nie bądź niemiła — poprosiła Penelope. — Wiesz, że mam rację.

Gdy by ś by ła mężatką, nie interesowałaby mnie liczba adoptowany ch przez ciebie dzieci. Ale dla nas, stary ch panien, wy chowanie dwóch chłopców może okazać się zby t...

Dosy ć tego, Marto. Kobieta, która studiowała psy chologię dziecięcą, jak ja, wie znacznie więcej o wy chowaniu dzieci niż niejedna matka. Podjęłam decy zję.

Och, jakże by m chciała, aby doktor Roger by ł w domu! — ubolewała Marta.
Choć i on pewnie nie mógłby sprawić, aby Penelope zmieniła zdanie.
Theodore wy glądał tak, jak powinien wy glądać Lionel. By ł szczupły , miał delikatne ry sy twarzy , złocistoru-de włosy i niesamowicie bły szczące szare oczy .

A więc to jest Theodore — oznajmiła uroczy ście Penelope.

Tak, proszę pani — uśmiechnął się czarująco Theodore. Nie by ło w nim ani śladu ty powej dla Lionela gburowatości.

A to jest Lionel — przedstawiła ich Penelope.

Sły szałem o nim co nieco — powiedział Theodore. — Cześć, Zbóju.

Cześć, Rudy — raczy ł odezwać się Lionel.
2Z9
*

Może idźcie się pobawić do ogrodu, nim podamy kolację? — zasugerowała Penelope, a uśmiech nie schodził jej z twarzy Wszy stko układało się lepiej, niż przy puszczała.
Marta jednak węszy ła kłopoty . Wiedziała co nieco o Theodorze Wellsie.
Parę minut później od strony podwórza dobiegły ich wściekłe, mrożące krew w ży łach wrzaski i zawodzenie. Penelope i Marta rzuciły się tam, zaniepokojone. Znalazły chłopców tarzający ch się na żwirowej ścieżce. Kopali się, tłukli i
wy zy wali. Ledwie zdołały ich od siebie odciągnąć. Buzie mieli całe ubrudzone py łem. Theo-dore miał rozciętą wargę, a Lionel stracił kolejny ząb. George przy cupnęła na gałęzi klonu, przy glądając się ogonowi i najwy raźniej zastanawiając,
czy to jej część ciała.

Och, dzieci drogie! — wy krzy knęła roztrzęsiona Penelope. — To okropne. Nie możecie się bić. Nie możecie!
W końcu nadszedł ten moment: Penelope zapomniała o wszelkich wzorcach wy chowania.

Pociągnął George za ogon — warknął Lionel. — Nikt nie będzie ciągnąć za ogon mojego kota.

A skąd miałem wiedzieć, że to twój kot? — odciął się Rudy . — Poza ty m ty pierwszy zacząłeś. Niech pani spojrzy na moją wargę, panno Craig.

Krwawi -— zadrżała Penelope. Ledwo mogła znieść widok krwi. Zaraz robiło jej się niedobrze.

To ty lko zadrapanie — odezwała się Marta. — Nałożę na nie trochę wazeliny .
280

Proszę ucałować ranę i sprawić, by się zagoiła

zadrwił Theodore.
Lionel nic nie powiedział. By ł zby t zajęty szukaniem swego zęba.
„Przy najmniej nie jest beksą — pocieszała się Penelope. — Żaden z nich nie jest beksą".
Marta zabrała Lionela do kuchni. By ł posłuszny , bo udało mu się znaleźć wy bity ząb.
Penelope zaprowadziła Theodore'a do łazienki, gdzie wbrew jego woli obmy ła mu twarz, odkry wając przy okazji, że trzeba by ło opatrzy ć dodatkowo szy ję i resztę ciała. Kąpiel by ła wskazana.

Raaany , nie cierpię by ć taki czy sty — powiedział Theodore, przy glądając się sobie już po wszy stkim. — Czy pani się my je codziennie?

Oczy wiście, skarbie.

Cała?

Naturalnie.

A czy nie wy starczy , że opłuczę raz w ty godniu twarz przy pompie? — dopy ty wał się Theodore. — Mogę na panią mówić mamo? Tak ładnie pani pachnie.

-My ślę, że „ciociu" będzie o wiele odpowiedniejsze

rzekła niepewnie Penelope.

Mam całą masę ciotek, ale ani jednej mamy — odparł Theodore. — Jednak jak sobie ży czy sz. Ten ząb Zbója i tak by wy padł. I na co kotom ogony , jeśli nie można za nie ciągnąć?

Ale chy ba nie chcesz krzy wdzić zwierzątek? Gdy by ś by ł mały m kociakiem i miał
ogon, chciałby ś, żeby ktoś za niego ciągnął?

Gdy by m by ł kociakiem i ogonek miał... — zaśpiewał Theodore. Naprawdę zaśpiewał, ładny m, czy sty m, pełny m słody czy głosem.
Lionel też potrafił śpiewać, jak się okazało. Po obiedzie obaj zasiedli na stopniach ganku i odśpiewali mnóstwo różny ch piosenek. Niektóre z nich Penelope uznała za nieprzy zwoite, ale i tak cieszy ła się, że Lionel w końcu czy mś się
zainteresował. Miała rację. Chłopcu potrzeba by ło po prostu przy jaciela.

Sły szałaś, jak odśpiewali końcówkę jednej z pieśni religijny ch? — oburzała się Marta.
— Na pewno nie brzmiało to jak w kościele. Co będzie, jeśli wszy stko sły szała pani Ray nor?
Pani Ray nor niczego nie sły szała, ale przechodząca koło Wierzbowego Zakątka pani Embree usły szała każde słowo. Następnego dnia o wy bry ku chłopców grzmiała cała okolica. Ktoś przekazał wszy stko Penelope przez telefon. Czy by ła
pewna, że Theodore Wells to odpowiedni kompan dla Lionela?
Penelope, która wy dusiła prawdę z Marty , sama się nad ty m zastanawiała. Tuż przed lunchem Marta znalazła chłopców przy pompie.

Co się stało? — spy tała, patrząc Lionelowi prosto w oczy .

Nic — odparł Lionel.
Penelope dobiegła do nich.

Co się stało?

Rudy żuł buraka i napluł na mnie — burknął Lionel.

Och, Theodore!

No co, powiedziałaś, że nie wolno nam się bić! — krzy knął Theodore, w który m najwy raźniej narastał gniew. — Nie pozostało mi nic oprócz plucia.

Ale po co w ogóle pluć? —jęknęła Penelope.

Powiedział, że jego ojciec na pewno kląłby lepiej od mojego, gdy by ży li. Nie pozwolę nikomu obrażać mojej rodziny. Nie jestem maminsy nkiem. Ale jeśli nie mogę się bić, będę pluć. I to pluć ostro. Niestety zapomniałem o ty m
buraku — przy znał z rozbrajającą szczerością.

Są ty lko dwie możliwości, Penelope — powiedziała Marta, gdy już twarz Lionela została oczy szczona. — Możesz odesłać Theodore'a z powrotem do jego ciotki...

Nie mogę, Marto. Wy glądałoby to na... na... To by łoby jak przy znanie się do porażki.
Pomy śl ty lko, jak Roger by się ze mnie śmiał.
„A więc nagle zaczy nasz się liczy ć z opinią Rogera", pomy ślała z saty sfakcją Marta.

Poza ty m spójrz, jak zmienił się Lionel — upierała się Penelope. — W końcu się czy mś zainteresował.

W takim razie pozostaje ci drugie wy jście: pozwól im ze sobą walczy ć, kiedy ty lko mają na to ochotę. Chłopcom to nie zaszkodzi. W ten sposób dadzą upust swojej diabelskiej energii. Popatrz no na nich, bawią się za garażem, szukają
dżdżownic jak para przy jaciół.
Zupełnie zapomnieli o bójkach i pluciu. Nie, nie przy wołuj mi tu dzieciarni ze Złotego Brzegu. Pamiętaj, że tamci mają inny ch rodziców i zostali zupełnie inaczej wy chowani.

Oczy wiście, frustracja to najgorsze, co się może dziecku przy darzy ć — wy mamrotała Penelope, reszt-283
kami sił trzy mając się kilku formułek wpojony ch przez podręczniki.
Pomiędzy Lionelem i Theodore'em nie by ło już złości. Owszem, mieli drobną sprzeczkę jeszcze tego samego dnia, ale chwilę później poszli łowić ry by w pobliskim strumieniu i wrócili z dumny mi minami do domu, przy nosząc łup: kilka
drobny ch pstrągów, które Marta usmaży ła im na kolację. Może należało zgodzić się na bójki, skoro chłopcy mieli na nie ochotę. Ale Penelope z ubolewaniem stwierdziła, że pozwala chłopcom walczy ć nie dlatego, że jest zwolenniczką teorii
likwidowania wszelkich frustracji między dziećmi, lecz po prostu nie umie ich powstrzy mać. Czuła się bezradna. Zastanawiała się również, jakie poglądy na dobre wy chowanie miała pani Elwood. Niemożliwe przecież, żeby pani Elwood...
Mimo wszy stko pocieszała się my ślą, że w ciągu ty ch kilku trudny ch ty godni udało się rozwiązać jeden problem. Lionel w końcu czy mś się zajął. Od rana do wieczora razem z Theodore'em nieustannie się bawili, ciągle „coś tam
kombinowali", jak mawiała Marta. Dość często się bili i cała okolica musiała sły szeć ich dzikie wrzaski. Pewnie sąsiedzi by li przekonani, że chłopcy są regularnie bici przez Penelope. Jednak pewnego dnia Lionel raczy ł
jej wy jaśnić:
— Zanim pojawił się Rudy , by łem tu strasznie samotny . Nie miałem się z kim bić.
Theodore miał wy buchowy charakter, ale uspokajał się równie szy bko. Niekiedy nawet Marta, chcąc nie chcąc, przy znawała, że ma on pewien urok. W końcu te psoty by ły normalne dla dzieci w ich wieku, pocieszała
2
się Penelope. Z pewnością chłopcy ze Złotego Brzegu tak samo rozrabiali.
Na przy kład ten wąż w pralni. Oczy wiście, Marta śmiertelnie się wy straszy ła.
— Ale to dobry wąż — upierał się Theodore. — Nie ukąsi cię.
Fakt, by ł niegroźny , niejadowity , ale mimo wszy stko wąż.
A jak pięknie Theodore przekony wał panią Peabo-dy, że jej kapeluszowi nic się nie stanie, jeśli go położy na ławce. Wcale nie zamierzał na nim usiąść. Penelope chciałaby mu wierzy ć, ale wiedziała, że chłopcy nie cierpieli pani
Peabody. Trudno się zresztą dziwić. Po co więc zostawiała kapelusz na ławce ogrodowej, skoro, jak twierdziła, by ł prosto z Pary ża. A przecież o wiele ładniejszy miała pani Bly the podczas ostatnich odwiedzin w Charlottetown, chociaż kupiła
kapelusz u miejscowej mody stki.
Oczy wiście Lionel nie powinien oblać wodą ze szlaucha sy na piekarza, to pewne. A jak tragicznie wy glądał salon po ich bitwie na poduszki! Niestety jedna poduszka się-rozpruła, pech, że w ty m samy m czasie wpadła w odwiedziny pani
Ray nor wraz z biskupem i jego rodziną. Goście na szczęście okazali wy rozumiałość, a biskup opowiedział nawet, że gdy by ł
mały m chłopcem, psocił jeszcze bardziej. Jego żona nie powstrzy mała się wtedy i przy pomniała, że jednak za każdy psikus ojciec sprawiał przy szłemu biskupowi porządne manto. Biskup odparł na to, że czasy się zmieniły i dzisiaj dzieci
wy chowuje się inaczej. Z
kolei pani Ray nor miała minę
taką, jakby podejrzewała, że cała ta afera z fruwający m pierzem zaplanowana by ła z góry , by ją obrazić.
Penelope najbardziej dziwiła się, gdy ludzie winili chłopców za ową noc, gdy Penelope i Marta by ły przekonane, że dzieci zaginęły. Przecież to by ła wina jej i Marty — mogły się domy ślić, że trzeba zajrzeć na stry szek. Obaj po kolacji
bez słowa poszli na górę. Spali smacznie, a kotka umościła się między nimi. Ty mczasem większość letników wy ruszy ła na ich poszukiwania i niewiele brakowało, a wezwano by policję z Charlottetown. Tamtej nocy Penelope po raz pierwszy w
ży ciu bliska by ła histerii, gdy usły szała, że widziano chłopców, jak wsiadali do jakiegoś samochodu prowadzonego przez bardzo podejrzanego osobnika.
W końcu ktoś zasugerował, by sprawdzić stry szek. „Nikt by się tego nie spodziewał po ty ch dwóch mały ch demonach", mówili później ludzie, gdy już odkry to, że zmęczeni chłopcy po prostu położy li się do łóżek. Nawet Marta nie kry ła
oburzenia na ludzkie gadanie.
Powiedziała, że Kuba Bly the ze Złotego Brzegu zachował się kiedy ś dokładnie tak samo i nikomu na my śl nawet nie przy szło, aby go ukarać. O wszy stkim opowiedziała Marcie Zuzanna Baker, która cieszy ła się, że Kubie nie przy darzy ło
się nic złego.
Ale pewnego dnia Theodore musiał zostać ukarany, gdy ż wy ciął swoje inicjały w nowiutkim stole w jadalni. Stało się to akurat wtedy, gdy Penelope przeby wała na spotkaniu Komitetu na Rzecz Dzieci. Zanim wróciła do domu, Marta
wy mierzy ła mu kilka klapsów, po czy m Theodore wy krzy knął pogardliwie:
t
M

Wcale mnie nie bolało! Co ty wiesz o klapsach. Powinnaś wziąć kilka lekcji u ciotki Elli.
„Czasami w domu naprawdę brakuje mężczy zny ", pomy ślała z gory czą Marta.
Penelope niemalże przy znała jej rację, patrząc na blat swego, jeszcze do popołudnia pięknego, stołu.
Nigdy też nie zapomni tego popołudnia, gdy odwiedziła panią Freeman. Dowiedziała się, że Theodore napuścił na siebie psy pani Freeman i pani Anstey. W efekcie pani Anstey, neuroty czka, została zabrana do szpitala. Jej ukochany
piesek stracił kawałek ucha. Mało tego: Theodore i Lionel zdarli z biednego małego Bobby 'ego Greena wszy stkie ubrania i zmusili go, by wrócił do domu na golasa.

Na golasa! — powtórzy ła pani Freeman z przerażeniem w głosie.

Cóż, dzieci letnią porą zakładają na siebie niewiele... — biedna Penelope próbowała ratować sy tuację.

Ale nie biegają po ulicy całkowicie nagie — odrzekła pani Freeman. — Może z wy jątkiem wieczorów nad zatoką, gdy nikt ich nie widzi. Skarciłam Theodo-re'a i Lionela, ale oni w odpowiedzi zrobili wulgarne miny .
Penelope nie miała pojęcia, na czy m polegała wulgarność min chłopców i wolała nie py tać.
„Mam ty lko nadzieję, że nie rozpłaczę się przed powrotem do domu", pomy ślała. Ale gdy ty lko wróciła do domu, odebrała telefon od pana Banksa, który mieszkał przy kościele.
Theodore i Lionel zabrali z nagrobka małego Davida Archbolda marmurowe jagnię i zaczęli się nim bawić.
Co prawda figurka poluzowała się lata temu, ale do tej pory nikt nie śmiał jej tknąć.
Penelope wy słała Martę, by sprowadziła chłopców do domu i umieściła jagnię z powrotem na nagrobku, ale niestety chłopcy wrzucili figurkę do rzeki. Penelope musiała poprosić Toma Martina, by ją wy łowił. Zajęło mu to trzy dni, po
czy m okazało się, że jedno z uszu jagnięcia ukruszy ło się i nigdy go nie odnaleziono. W ty m czasie pani Archbold leżała w łóżku, doglądana przez dwóch lekarzy . Choć od czasu śmierci małego Davida minęło czterdzieści lat.
Wkrótce telefon znów się rozdzwonił, doprowadzając Penelope do szaleństwa. Ludzie odkry li, że panna Craig jest przeczulona na punkcie ty ch swoich diabłów, łatwiej im więc by ło wy rzucić z siebie pretensje przez telefon, potem odłoży ć
słuchawkę, niż skarży ć się bezpośrednio.

Może by tak pani zatroszczy ła się o swoich chłopców, panno Craig? Bawili się w polowanie na słonie. I upolowali harpunem moją krowę.

Panno Craig, wy daje mi się, że pani chłopcy wy kopują zdechłego skunksa w zagajniku pana Dowlinga.

Panno Craig, jeden z pani chłopców zachował się wobec mnie nad wy raz imperty nencko. Nazwał mnie stary m ptaszy skiem, gdy przegoniłam go z moich grządek kwiatowy ch.

Panno Craig, przy kro mi, ale nie mogę dłużej zezwalać, by moje dzieci bawiły się z pani chłopcami. Strasznie przeklinają. Jeden z nich groził, że kopnie Ro-binę „w dupę".

Bo powiedziała, że jestem bękartem, którego pani wy ciągnęła z ry nsztoku —
usprawiedliwiał się Theodore. — Poza ty m wcale nie kopnąłem jej w pupę. Jedy nie powiedziałem, że to zrobię, jeśli się nie przy mknie.

Panno Craig, chy ba nie wie pani o ty m, że pani chłopcy opy chali się niedojrzały mi jabłkami z tego starego, zapuszczonego sadu Carsonów.
O ty m akurat Penelope się dowiedziała, bo aż do bladego świtu musiała czuwać przy łobuzach, którzy niestety po ty ch jabłkach się rozchorowali. Mimo nalegań Marty nie chciała jednak posłać po Rogera.

Już zapomniałam, co to spokojny , głęboki sen — powiedziała, po czy m zadrżała.
Czy żby zaczęła uskarżać się na swój los?
Na dobre musiała się pożegnać z tak ukochaną ciszą. Spokojna o chłopców by ła jedy nie wtedy, gdy spali albo śpiewali sobie o zmierzchu w sadzie. Wówczas rzeczy wiście wy glądali jak aniołki. Dlaczego ludzie by li dla nich tacy surowi?
Marta opowiedziała jej, jak to zasły szała od przy jaciółki z Glen St. Mary , że kiedy ś chłopcy Bly the'ów przy wiązali do pnia swojego kolegę i go podpalili. A jednak wszy scy uważali rodzinę ze Złotego Brzegu za wzorową.
„Pewnie ode mnie więcej oczekują, bo uchodzę za eksperta w dziedzinie psy chologii dziecięcej — pomy ślała Penelope, ciężko wzdy chając. — Nic dziwnego, że spodziewają się, iż wy chowam chodzące ideały ".
Pewnego dnia Lionel się do niej uśmiechnął — tak nagle, spontanicznie. Ten radosny uśmiech, odsłaniający
braki w uzębieniu, odmienił jego twarz. Penelope również się do niego uśmiechnęła.

Już za dwa ty godnie zaczy na się szkoła — powiedziała Marcie. — Wtedy sy tuacja się poprawi.

Albo pogorszy — mruknęła Marta. — W szkole uczy ć ich będzie nauczy cielka. A oni potrzebują męskiej ręki.

Dzieci Bly the'ów mają ojca, a mimo to krążą o nich takie opowieści, że...

Pamiętam, jak sama mówiłaś, żeby nie wierzy ć w połowę tego, co opowiadają ludzie
— wtrąciła Marta. — Poza ty m od twoich chłopców oczekuje się więcej. Przez lata opowiadałaś o ty m, jak należy wy chowy wać dzieci. Pani Bly the zaś po prostu robi swoje.

Ty lko mi tu nie przy wołuj pani Bly the — Penelope poczuła nagłe rozdrażnienie. —
Nie wierzę, by jej dzieci by ły w czy mkolwiek lepsze od inny ch.

Nie pamiętam, by kiedy kolwiek twierdziła, że są lepsze — odparła Marta. — To Zuzanna szerzy taką propagandę.

Jak tam rodzinka? — zagadnął doktor Galbraith podczas swej pierwszej wizy ty po powrocie z wakacji.

Wspaniale — odparła bohatersko Penelope.
Bo przecież wiodło im się wspaniale, przekony wała siebie. To nie by ło kłamstwo. Chłopcy by li zdrowi, szczęśliwi, normalni. Roger Galbraith nie mógł się za nic w świecie dowiedzieć, jak Penelope cały mi nocami zamartwia się o nich,
rozpacza z powodu całkowite-J&O
go fiaska swy ch teorii wy chowawczy ch i drży na sam dźwięk dzwonka telefonu.

Ale ty nie wy glądasz za dobrze, Penny — powiedział doktor Galbraith, a na jego twarzy malowała się troska. — Schudłaś, masz podkrążone, zmęczone oczy .

To przez te upały — odparła Penelope, zdając sobie sprawę, że kłamie. — Mieliśmy okrutnie gorące lato.
Cóż, to akurat prawda. By ła potwornie zmęczona. Nagle to do niej dotarło. Ty mczasem gdy niedawno spotkała panią Bly the, ta wy glądała całkiem nieźle. Wpadały na siebie ostatnio bardzo często, pani Bly the miała wielu znajomy ch
wśród letników, a drogę między Glen St.
Mary i Charlottetown samochodem pokony wało się w mig. Pani Bly the wy glądała kwitnąco, a miała szóstkę dzieci. Penelope nigdy by się do tego nie przy znała, ale zaczy nała nienawidzić pani Bly the. Tak, ona, Penelope, która nikogo w
cały m swoim ży ciu nie darzy ła nienawiścią. Cóż zrobiła jej pani Bly the? Nic, oprócz tego, że miała rodzinę, którą wszy scy wy chwalali pod niebiosa. Penelope nigdy nie przy znałaby się do zazdrości. Poza ty m nasłuchała się o Bly the'ach tego i
owego. Nieważne, czy by ła to prawda, czy nie.
Tej jesieni i zimy nie wy głosi żadny ch wy kładów. Pani Bly the nigdy nie jeździła po kraju z odczy tami. O, znowu my śli o tej kobiecie! Tak czy siak nie można podróżować po kraju i opowiadać inny m kobietom, jak wy chowy wać dzieci,
skoro samemu trzeba się zatroszczy ć o dwóch chłopców. Zamierzała stać się gospody nią domową tak jak pani Bly the.
39
„Ta kobieta staje się moją obsesją — pomy ślała z rozpaczą Penelope. — Muszę przestać o niej my śleć. Jej dzieci mają przewagę, na którą moi chłopcy nie mogą liczy ć. Szkoda, że Roger przy jaźni się z doktorem Bly the'em, bo wciąż
wy słuchuję opowieści o dzieciach ze Złotego Brzegu. A Theodore i Lionel przy najmniej nie próbowali nikogo spalić ży wcem.
Poza ty m pani Bly the by ła sierotą, nawet nie wiadomo, skąd pochodzi. Działa mi na nerwy , bo Marta nieustannie przy wołuje wy powiedzi jakiejś Zuzanny Baker (kimkolwiek ona jest).
Nic mnie nie obchodzi idealna rodzina ze Złotego Brzegu. By ć może pani Bly the uczęszczała na moje wy kłady ".
Ostatnia my śl by ła pocieszająca. Penelope przestała się obawiać, że osuwa się na skraj szaleństwa. No i w końcu Roger powrócił. To również by ło pocieszające, chociaż Penelope nigdy nie przy znałaby tego głośno.
— Proszę, ciociu Penelope — powiedział Lionel, który w końcu, w całkiem naturalny sposób, zaczął tak do niej mówić, gdy zjawił się Theodore. — Rudy zeskoczy ł z dachu garażu i leży na kamienny m podjeździe. My ślę, że nie ży je.
Powiedział, że skoczy , jeśli nie kupię zdechłego szczura, którego gdzieś znalazł, i nie nakarmię nim George. Ale ja wiedziałem, że George nie zje martwego szczura, więc nie kupiłem. A Rudy dotrzy mał słowa. Czy pogrzeby są drogie?
To by ła chy ba najdłuższa wy powiedź w ży ciu Lione-la, przy najmniej wy głoszona do dorosłej osoby .
Zanim skończy ł, Penelope i Marta już biegły w szaleńczy m pędzie przez podwórze w stronę garażu.
Theodore leżał twarzą w dół na stercie groźnie wy glądający ch kamieni.

Połamał sobie wszy stkie kości — zagrzmiała Marta.
Penelope załamała ręce.

Dzwoń po Rogera, Marto. Prędko!
Marta pobiegła ile sił w nogach. Gdy ty lko zniknęła we wnętrzu domu, na podwórzu zjawiła się złotowłosa dama w ukwiecony m szy fonie, z nieskazitelną cerą i bardzo czerwony mi ustami. Posuwisty m krokiem zbliży ła się do Penelope,
zasty głej w przerażeniu, bojącej się choćby dotknąć Theodore'a.

Panna Craig, jak mniemam? Jestem Sandra Val-dez. Przy jechałam, aby ... Czy to MOJE DZIECKO?!
Z wrzaskiem przeszy wający m uszy damulka rzuciła się na zakurzoną ziemię obok nieruchomego, powy kręcanego ciała Theodore'a.
Penelope chwy ciła ją za ramię.

Proszę wstać! Niech się pani nawet nie waży go dotknąć. Może mu pani zrobić krzy wdę. Lekarz zjawi się lada chwila.

To tak opiekuje się pani moim skarbem?! — zawodziła dama o szkarłatny ch wargach, które nie pobladły nawet odrobinę, podobnie zresztą jak jej policzki. — Mój jedy ny, malutki sy nek! Panno Craig, żądam wy jaśnień! Co pani
najlepszego uczy niła?

Nic, nic. Sam sobie zrobił krzy wdę.
Och, ży cie by ło okropne! Czy Roger nigdy się nie zjawi? A jeśli pojechał do jakiegoś pacjenta? W mieście
by li inni lekarze, rzecz jasna, ale ona im nie ufała. Ty lko Roger mógł pomóc.

Sprawdź, czy Rudy może poruszy ć palcami u stóp

odezwał się Lionel. — Jeśli może, to kręgosłup nie został złamany . Powiedz mu, żeby poruszy ł palcami u stóp, ciociu.

Och, mój sy n, mój sy nek, mój biedny sy neczek!

jęczała pani Valdez, koły sząc się w przód i w ty ł nad najwy raźniej nieprzy tomny m chłopcem. — Nie powinnam zostawiać cię pod opieką obcy ch! Powinnam sama się tobą zająć!

Co to za harmider?
Doktor Galbraith wpadł do nich z wizy tą, podczas gdy Marta wciąż usiłowała się do niego dodzwonić. Penelope nie obchodziło, że u boku Rogera stał doktor Bly the. Jechali gdzieś na konsultacje. Nie liczy ło się teraz nic i nikt prócz
Theodore'a. Penelope niemal uwiesiła się na piersi Rogera.

Och, Roger! Theodore skoczy ł z dachu. Wy daje mi się, że nie ży je... A ta kobieta...
och, możesz mu jakoś pomóc?

Nie, jeśli umarł — odparł scepty cznie doktor Galbraith. Zdawał się zachowy wać w tej sy tuacji stoicki spokój.

UMARŁ?! — Sandra Valdez zerwała się z ziemi i doskoczy ła do doktora niczy m królowa w jakiejś tragedii.

Nie sądzę — odparł doktor Galbraith równie spokojny m tonem.
2J4
Doktor Bly the zdawał się powstrzy my wać uśmiech.
Doktor Galbraith pochy lił się, by zbadać puls Theodore'a. Jego usta zacisnęły się złowieszczo, po czy m odwrócił chłopca na plecy , nie zważając na jego ewentualne urazy .
Niebieskie oczy Theodore'a otwarły się.

Mój sy neczku — westchnęła Sandra Valdez. — Och, powiedz, że ży jesz! Powiedz mi!
Pisnęła głośno, gdy doktor bezceremonialnie chwy cił Theodore'a za ramię i postawił na nogi.

Co za brutal! Rzeźnik! Panno Craig, proszę mi naty chmiast wy jaśnić, czemu wzy wa pani do pomocy kogoś takiego? Z pewnością w Charlottetown można znaleźć lekarza, który ...

Doktor Galbraith to jeden z najlepszy ch lekarzy na Wy spie — oburzy ła się Marta.

Co to ma znaczy ć? — powiedział doktor Galbraith tonem, który Theodore naty chmiast zrozumiał. Doktor Bly the się roześmiał.

Chciałem ich wszy stkich przestraszy ć — przy znał się Theodore z niespoty kaną u niego potulnością. — Nie skoczy łem z dachu. Ty lko tak powiedziałem Zbójowi, żeby go nastraszy ć. A kiedy się odwrócił, po prostu tu podbiegłem,
krzy knąłem i padłem na ziemię.
To wszy stko, naprawdę.
Doktor Galbraith odwrócił się w stronę Penelope:

Już ja dam temu młodzieńcowi nauczkę, którą długo popamięta. A ty wy jdziesz za mnie w ciągu trzech ty godni. Nie proszę cię. Oświadczam ci to. Nie chcę sły szeć żadnego sprzeciwu! Najwy ższa pora, żeby ktoś
2JÓ
coś z ty m wszy stkim zrobił. Psy chologia dziecięca może i jest potrzebna, ale od czasu mojego wy jazdu straciłaś na wadze piętnaście funtów. Moja cierpliwość jest bliska wy czerpania.

Gratulacje — powiedział ten okropny doktor Bly the.

Ani się waż tknąć Rudego! — wrzasnął Lionel. — To nie twoja sprawa. Ciotka Penelope nas wy chowuje. Jeśli choćby ruszy sz palcem, ugry zę cię. Ja...
Doktor Bly the chwy cił Lionela za kark i posadził go na słupku bramy .

Dosy ć tego, chłopcze. Posiedzisz tu sobie, aż doktor Galbraith pozwoli ci zejść.
Kilka minut później pewne odgłosy dochodzące z wnętrza stodoły wy raźnie świadczy ły o ty m, że Theodore nie pozostał obojętny na klapsy doktora.

On go zabije — jęknęła Sandra Valdez, po czy m znowu zaczęła piszczeć.

Och, nic mu się nie stanie — zapewnił z uśmiechem doktor Bly the.
Ale to właśnie Penelope, nikt inny , stanęła naprzeciw Sandry Valdez.

Niech się pani nie wtrąca. Theodore'owi zbierało się na lanie od dłuższego czasu.
Doktorze Bly the, może się pan śmiać do woli.

Nie śmieję się z pani, panno Craig — zapewnił ją Gilbert przepraszający m tonem. —
Śmiałem się z żartu Theodore'a. Wiedziałem od samego początku, że udaje. Podobnie Galbraith.

Gdy to wszy stko się skończy , może pani zabrać Theodore'a, pani Valdez —
powiedziała Penelope. — Zbój mi wy starczy .
Sandra Valdez naty chmiast spotulniała i zaczęła się inaczej zachowy wać:

Ja... ja go nie potrzebuję. Dziecko przeszkadzałoby mi w karierze. Chy ba zdaje sobie pani z tego sprawę. Chciałam się ty lko upewnić, że trafił do dobrego domu i jest należy cie traktowany .

Owszem, trafił. I owszem, jest.

I że ma kochającą matkę.

Będzie miał matkę. I ojca — dodała Penelope. — Niech się pan śmieje, doktorze Bly the. Pańskie dzieci są takie doskonałe.

Daleko im do doskonałości — powiedział Gilbert, który już się nie uśmiechał. —
Szczerze mówiąc, są — mówię o chłopcach — bardzo podobni do Lionela i Theodore'a. Ale w domu znajdują się trzy osoby, które w razie czego mogą im zwrócić uwagę. To dlatego dajemy sobie z nimi radę. Jeśli lanie jest konieczne,
czekamy , aż Zuzanny Baker nie będzie w domu. Bardzo się cieszę, że zgodziła się pani w końcu poślubić doktora Galbraitha.

A kto panu powiedział, że się zgodziłam? — zarumieniła się Penelope.

Sły szałem jego słowa. I wiedziałem, że podjęła pani decy zję, gdy zabroniła się pani wtrącać Sandrze Valdez. My , lekarze, mamy intuicję w takich sprawach. Wcale nie jestem przeciwnikiem pani badań nad psy cho-
Ź97
logią dzieci, panno Craig. Z takich studiów można nauczy ć się mnóstwa poży teczny ch rzeczy .
Moja żona ma całą półkę książek na temat wy chowy wania dzieci. Ale od czasu do czasu...

Trzeba skorzy stać z inny ch metod — przy znała Penelope. — Ależ ze mnie idiotka, doktorze Bly the. Mam nadzieję, że pan i pani Bly the wpadniecie do Wierzbowego Zakątka, gdy następny m razem będziecie w mieście. Chciałaby m...
lepiej poznać pańską małżonkę.

Jeśli chodzi o mnie, to zwy kle przy jeżdżam do miasta ty lko w związku z pracą, ale z pewnością żona będzie zachwy cona pani zaproszeniem. By ła panią oczarowana po ty m spotkaniu u pani Elston.

Naprawdę? — ucieszy ła się Penelope, dziwiąc się jednocześnie, czemu czuje się taka wy różniona. — Z pewnością miały by śmy sobie wiele do powiedzenia.
Odgłosy dobiegające ze stodoły umilkły .

Czy doktor Galbraith będzie nas często bił? — zapy tał zaciekawiony Lionel.

Na pewno nie — zapewnił doktor Bly the. — Po pierwsze, nie będzie takiej konieczności. Po drugie, jestem pewien, że ciotka Penelope na to nie pozwoli.

Na pewno nie potrafi go powstrzy mać, jeśli podejmie decy zję — powątpiewał Lionel.
— Założę się, że pani Bly the nie umie powstrzy mać pana.

Och, czy żby ? Niewiele jeszcze wiesz o małżeństwie, ale kiedy ś dowiesz się niejednego, chłopcze. Tak czy siak zachęcam do ożenku. Jeśli zaś chodzi o doktora Galbraitha, to na pewno polubisz go w roli wuja.

Zawsze go lubiłem i uważam, że ciocia Penelope powinna już dawno wy jść za niego
— powiedział Lionel.

Skąd wiesz, że on chciał się ze mną ożenić?! — wy krzy knęła zdumiona Penelope.

Rudy mi powiedział. Wszy scy to wiedzą. Dobrze, że w domu zjawia się mężczy zna.
Pokaże Marcie, gdzie jej miejsce.

Lionel, nie mów w ten sposób o ciotce Marcie.

Na pewno nie będzie nazy wał mnie Lionel.

Czemu? Nie lubisz swojego imienia? — dopy ty wała się Penelope.

To takie babskie imię.

Takie imię nadała ci twoja mama — wy pomniała mu Penelope. — Rzecz jasna, mogło ją nieco ponieść, w głębi duszy by ła prawdziwą romanty czką, ale...

Nie chcę sły szeć ani jednego złego słowa o mojej matce — ostrzegł Lionel.
Penelope nie potrafiła tego wy jaśnić, ale ostatnie słowa chłopca ucieszy ły ją. Ty mczasem Rudy i doktor Galbraith, gdy wy szli ze stodoły, wy glądali jak para całkiem niezły ch przy jaciół. Widocznie lanie nie okazało się zby t bolesne.
Roger nie należał do mężczy zn lubiący ch przemoc. I proszę, nawet pani Bly the czy ty wała książki o wy chowaniu dzieci.
Świat okazał się całkiem przy jazny. Rudy i Zbój by li po prostu normalny mi chłopcami, jakich wielu. Penelope powiedziałaby wręcz, że by li równie dobry mi dziećmi jak sy nowie Bly the'ów, ty le że tamci od początku mieli ojca. No, ale
ojca będą mieć teraz i Rudy , i Zbój...
WIECZÓR SIÓDMY
SUKCES
Podaj mi puchar, pijmy słodki napój, Choć smak gory czy poznał każdy z nas. Urok młodości dawno już za nami, Przed nami dziwny i nieznany czas. Wiesz, jak brzmi śmiech i jak smakuje łza, Pij więc do dna!
Podaj mi puchar, tak mi jakoś tęskno, Choć szczerozłoty w słońcu pięknie lśni. W nim się odbiją chwile trosk i smutku Ciężkie, bolesne, zapomniane dni, Inni się bawią, z trosk szy derczo drwią I lekko śpią.
Podaj mi puchar, to nasza zapłata Za brak uśmiechu, miłości i snu, Wielkie marzenia nigdy nie spełnione Za ból i walkę do utraty tchu. Tak, wiem, że kłamię, wznosząc toast ten Za dobry sen.
300
Zabierz mi puchar — napój otumania, Przy nosi drżenie, kradnie spokój mój, Ja wolę moje zwy kłe, proste ży cie, Uczciwą pracę i codzienny znój.
. Poły sk bry lantów to fałszy wa rzecz, Mówię jej: precz!
Ania Bly the
ANIA BLYTHE: — Chłopcy , napisałam dzisiaj wiersz, który nie spodoba się waszemu ojcu.
(Czy ta wiersz na głos)
KUBA BLYTHE: — Mamo, skąd przy szedł ci do głowy pomy sł na taki wiersz? Jestem pewien, że ty i tata osiągnęliście ży ciowy sukces.
ANIA BLYTHE: — Och, ja ty lko dawałam wy raz pewnemu nastrojowi... Wy obraziłam sobie człowieka, który poświęcił wszy stko, by osiągnąć sukces, i gdy już to się stało, zdał sobie sprawę, że gra niewarta by ła świeczki. Ale nie chciał
się do tego przy znać. Wielu jest takich ludzi na świecie.
KUBA BLYTHE: — A czy to nie dlatego, że ich pragnienie sukcesu by wa samolubne, a ich poświęcenie nie przy niosło im niczego dobrego?
ZUZANNA BAKER: — Cóż, twój ojciec jest lekarzem, którego prakty ka odniosła wielki sukces. Z pewnością nie żałuje wszelkich swy ch poświęceń i uważa, że warto by ło swego czasu pocierpieć.
ANIA BLYTHE: — Oczy wiście. Gilbert zawsze chciał pomagać ludziom.
WALTER BLYTHE: — Lepiej nie pokazuj ojcu tego wiersza, mamo. Jeszcze pomy śli, że to o nim.
ZUZANNA BAKER: — Wasz ojciec ma za dużo zdrowego rozsądku, by tak pomy śleć, Walterze. Na pewno zrozumie, co wasza matka miała na my śli. Ja też rozumiem, oczy wiście na swój sposób. Stary Tom Scott z Mowbray Narrows
całe ży cie spędził na oszczędzaniu, żałował wszy stkiego swojej rodzinie. I na łożu śmierci powiedział: „Coś mi się widzi, że to wszy stko nie by ło warte moich poświęceń, chłopcy. Strwonicie moją fortunę na rozry wki". I tak też się stało. Ale pani
i pani mąż, droga pani doktorowo, niczego sobie nie żałowaliście, a jednak odnieśliście sukces. Chy ba niewiele w ży ciu przeszło obok was. Tak mi się zdaje.
ANIA BLYTHE, rozmarzona: — Gdy by Szekspir prowadził dziennik! Cóż on mógł sądzić o sukcesie? Pamiętam, że stary Richard Clark z Carmody miał zwy czaj mawiać: „Gdy w niebie spotkam Mojżesza, zapy tam go o...". Więc gdy ja
spotkam Szekspira w niebie, zadam mu z milion py tań.
ZUZANNA BAKER: — Jeśli dobrze zapamiętałam to, czego uczono mnie o Szekspirze w szkole, szczerze wątpię, czy po śmierci trafił do nieba. Korzy stając z okazji, Walterze, chciałaby m przy pomnieć, że pisanie poezji to rozry wka dla
kobiet, ale mężczy źnie nie przy stoi.
WROTA MARZEŃ
Szukam ukry tej w cieniach bramy ,
Gdy jasne słońce już zachodzi.
Szukam jej w snach i pod chmurami,
W księży ca blasku, gwiazd powodzi.
302
I znajdę ją schowaną cudnie, Gdy ją oświetli blask południa.
Gwiazdy mi wskażą leśną drogę, Rozświetlą ciemne mroki nocy . Tajemne pieśni mnie powiodą Ku miejscu, które zauroczy . Z wewnętrzny m drżeniem i zachwy tem Pójdę przed siebie blady m świtem.
Kwiaty ukłonią mi się miękko, Spijając chciwie ranną rosę, Uklęknę obok kwiatów róży , W
pamięci obraz ich zaniosę. Promienie, co się w bramie śmieją. Czy stą napełnią mnie nadzieją.
Ujrzę, jak wznoszą swoje wieże Zamki czarowne niczy m w baśniach. Łąki się ścielą jak dy wany I barwy kwiatów świat rozjaśnią. Pieśń miękką frazą się rozwinie 0
ty m, że piękno nie przeminie.
i
Gdzieś nieprzeby te jeszcze chwile Radosne, miłe, pełne śmiechu 1
dni szczęśliwe i spokojne.
W dolinach niesie się ich echo. I co pomoże, kto mi wskaże Drogę do mojej bramy marzeń?
Ania Bly the
ANIA BLYTHE: — Napisałam ten wiersz w Alejce Zakochany ch, gdy uczy łam w szkole w Avonlea... Dzięki
SOS
tobie, Gilbercie. Wtedy wy dawało mi się, że co krok natrafiam na wrota marzeń.
ZUZANNA BAKER: — Czy mogłaby mi pani wy jaśnić, droga pani doktorowo, czy m jest czarowny zamek i czy rzeczy wiście by ł taki w Avonlea?
ANIA BLYTHE: — Czarowny zamek to coś, o czy m marzy my . Marzy my , że staniemy się pewnego dnia jego właścicielami. Mój zamek okazał się w rzeczy wistości Domkiem Marzeń.
DR GILBERT BLYTHE: — Alejka Zakochany ch by ła piękny m miejscem. Wciąż robi na mnie wrażenie. Mój czarowny zamek okazał się ty m samy m, czy m dla ciebie, Aniu. I wszy scy w młodości zastanawiamy się, kiedy
odnajdziemy wrota do naszy ch marzeń.
ANIA BLYTHE: — My w końcu odnaleźliśmy nasze, po wielu nieporozumieniach.
ZUZANNA BAKER: — Złoty Brzeg wy daje mi się zamkiem w porównaniu do tej nieszczęsnej spiżaren-ki w Domku Marzeń, której nigdy nie zapomnę. Jeśli czarowne zamki mają tak pojemne spiżarnie jak Złoty Brzeg, to i ja je lubię.
STARA TWARZ
Spokojna niby skoszona łąka Tonąca w blady m świetle księży ca, Zmarszczki na czole i wokół oczu — stara twarz, która ciągle zachwy ca. Piękno młodości już przeminęło. Lata przeży te w wielkim zachwy cie,
304
Na starej twarzy zostały ślady Podróży , którą zowiemy ży ciem.
Starość to suma tajemny ch przy gód, Pieśń, w której sły chać miłości echa, Na które dzisiaj niemłode oczy Patrzą z leciutkim, drwiący m uśmiechem. Starość przeży ła to, co niełatwe.
Minęły chwile wstrętne, okrutne. Dzisiejsza starość twarz ma cierpliwą, Dojrzałą, mądrą i...
trochę smutną.
Zy cie na starość jest przy jacielem, I mniej w nim strachu, choć mniej urody. I wzrok na starość czasem jest lepszy, Bo widzi więcej niż oczy młode. I widzi Głębię i Tajemnicę, Wśród gór wy sokich, tak jakby w czarach, I mam
nadzieję, i pragnę widzieć Taką twarz w lustrze, gdy będę stara.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — To jeden z twoich lepszy ch wierszy , Aniu. I chy ba wiem, skąd czerpałaś inspirację. Chodzi o starego Kapitana Jima?
ANIA BLYTHE, rozmarzona: — Częściowo tak. Ale my ślałam również o inny ch osobach...
Wszy stkie zlały się w jedną.
ZUZANNA BAKER: — Ten wiersz przy pomina mi o wuju mojej matki.
DR GILBERT BLYTHE: — Naprawdę uważasz, że ży cie to wspaniała rzecz, Aniu?
SOS
ANIA BLYTHE, uśmiechając się: — Z pewnością ży cie by wa wspaniałe, nie sądzisz?
ZUZANNA BAKER, do siebie: — Cóż, ja tam nigdy nie by łam piękna, zbrzy dnąć nie mogę, więc jeśli o to chodzi, starości się nie boję. A jeśli ten stary dziwak Wąsacz zestarzeje się, również to nie zaszkodzi jego urodzie. Ale i tak jest
wspaniały .
POJEDNANIE
Panna Shelley szła właśnie do Lowbridge, by przebaczy ć Lisie Stephens, że ta trzy dzieści lat temu skradła jej Ronalda Evansa.
Trudno by ło podjąć taką decy zję. Cały mi nocami o ty m my ślała. W efekcie zbladła i zmizerniała tak bardzo, że aż jej siostrzenica skonsultowała się potajemnie z doktorem Bly the'em, który przepisał pannie Shelley środek
wzmacniający .
Ale panna Shelley nie chciała nic zaży wać. Wciąż toczy ła ze sobą wewnętrzny bój, jednak każdy następny ranek uzmy sławiał jej, że znowu przegrała. Nie będzie mogła spojrzeć wielebnemu Meredithowi w twarz, póki nie odniesie
zwy cięstwa. On ży ł na inny m, bardziej duchowy m poziomie rzeczy wistości, by zacy tować panią Bly the, trudno więc by łoby mu zrozumieć wagę tak przy ziemny ch spraw jak jej kłótnia z Lisie Stephens.
— Musimy nauczy ć się przebaczać. Nie powinniśmy rozpamięty wać przeszłości, nie powinniśmy pławić się
<307
w gory czy , ży wić do ludzi żalu i urazy — mówił, a wy glądał wtedy jak natchniony prorok.
Prezbiterianie z Glen St. Mary wprost go ubóstwiali, szczególnie panna Shelley . By ł
wdowcem, miał rodzinę, ale ona ignorowała takie szczegóły . Tak samo jak zignorowała słowa pani Bly the, gdy ta, wy chodząc po kazaniu z kościoła, powiedziała mężowi: „Chy ba będę musiała teraz wy baczy ć Josie Py e".
Panna Shelley nie miała pojęcia, kim by ła Josie Py e ani o co pokłóciła się z panią Bly the. Na pewno jednak nie by ł to tak poważny spór jak ten między nią a Lisie Stephens.
Panna Shelley nie wy obrażała sobie, że doktorowa Bly the może ży wić urazę przez trzy dzieści lat. Lubiła ją, ale uważała za raczej pły tką osóbkę. Kiedy ś nawet głośno wy raziła opinię, że doktor Bly the powinien sobie wy brać na małżonkę
kogoś o bardziej skomplikowanej osobowości.
Sąsiedzi panny Shelley nie mieli wątpliwości, iż tą wy marzoną małżonką dla doktora miała by ć jej siostrzenica. Ale panna Shelley o ty ch plotkach nie wiedziała, z czasem zresztą polubiła panią Bly the.
W końcu też postanowiła wy baczy ć Lisie. Mało tego: zdecy dowała, że ją odwiedzi i osobiście jej to powie.
Zwy cięstwo nad samą sobą znacznie podniosło ją na duchu. Gdy by ty lko wiedział o ty m pastor Meredith! Ale nie mogła się łudzić. Nigdy by mu o ty m nie powiedziała, Lisie też na pewno by się nie zdradziła słówkiem. Mocniej otuliła się
swoim mizerny m, podszy ty m marny m futrem płaszczy kiem i przy jrzała się mijający m ją 308
przechodniom. Na ich twarzach można by ło zauważy ć wy raz ubolewania. Z pewnością żaden nie odniósł podobnego zwy cięstwa nad samy m sobą jak panna Shelley .
Przy jaźniła się z Lisie Stephens przez całe dzieciństwo, a nawet dłużej. Lisie nie mogła narzekać na brak adoratorów, jednak My rtle Shelley, niziutka, drobniutka, rudowłosa dziewczy na o wielkich niebieskich oczach, nie spotkała na swej
drodze nikogo interesującego, aż do czasu Ronalda Evansa. Lisie przeby wała wtedy w Toronto z wizy tą u ciotki. To by ła miłość od pierwszego wejrzenia. Ronald by ł przy stojny, dobrze zbudowany, miał lśniące, ciemne włosy i ciemne oczy.
W Glen St. Mary nie by ło drugiego takiego. I wszy stko by ło w porządku aż do tańców w stodole.
Siwowłosa My rtle Shelley pamięta tę zabawę, jakby to by ło wczoraj. Tak jej wy czekiwała...
Właśnie wtedy miała po raz pierwszy zatańczy ć z Ronaldem. Następnie on odprowadziłby ją do domu w blasku księży ca, który zdawał się zwiastować nadejście cudu. Może nawet Ronald by ją pocałował. Dziewczęta z Glen St. Mary
często by ły całowane przez chłopców —
niektóre się ty m przechwalały — ale ona, My rtle Shelley , nigdy przez nikogo nie została pocałowana.
Pamięta sukienkę, jaką założy ła na tańce. Jej matka uznała ją za zby t fry wolną. By ła bladozielona, z czerwony m paskiem. Sądziła, że będzie jej w niej do twarzy. Ronald kiedy ś powiedział, iż jej skóra jest niczy m kwiat. Przy jemnie by ło
słuchać takich komplementów, chociaż świadczy ło to o próżności. Niewiele miły ch rzeczy sły szała w swoim ży ciu.
30$
Gdy dotarła pod stodołę, niemal naty chmiast zauważy ła Ronalda tańczącego z Lisie, która akurat tego dnia powróciła z Toronto. Pomachał ty lko My rtle na przy witanie. Większą część wieczoru bawił się z Lisle, a gdy nie tańczy li,
przesiady wali w jedny m z powozów ustawiony ch za stodołą.
Zjadł razem z nią kolację, po czy m zniknęli. Nawet nie spojrzał na My rtle ty mi swoimi piękny mi, beztroskimi oczy ma.
Natknęła się na nich nieco później, gdy stali pod rozświetlony mi chińskimi lampionami. Lisie by ła podekscy towana i zarumieniona. Gęste włosy o barwie pszenicy związała niebieską wstążką. Lekko skośne, złocistobrą-zowe oczy lśniły.
Czy ktokolwiek miał ładniejsze oczy od niej?

Witaj, kochana — powiedziała swobodny m tonem do My rtle. — Właśnie wróciłam.
Co porabiałaś, gdy mnie nie by ło? Pewnie jak zwy kle: zapracowana jak pszczółka. Panie Evans, poznał pan już moją przy jaciółkę, pannę Shelley ? Znamy się od lat.
My rtle uniosła dłoń i wy mierzy ła Lisie policzek.

Na miłość boską, o co ci chodzi, My rtle Shelley ? — wy krzy knęła oburzona Lisie.
Trzeba oddać jej sprawiedliwość: Lisie nie miała pojęcia, za co została uderzona. Nie wiedziała, że Ronald Evans zalecał się do My rtle Shelley — chociaż gdy by wiedziała, pewnie nie zachowałaby się inaczej.
My rtle milcząco odwróciła się na pięcie i poszła do domu.

Ale zazdrośnica! — wy krzy knęła Lisie, gdy Ronald pospieszy ł z niezdarny m wy jaśnieniem.
Przez kilka następny ch ty godni Lisie afiszowała się w towarzy stwie Ronalda, po czy m rzuciła go, nim ten wy jechał z Glen St. Mary . Stwierdziła, że miał pusto w głowie i w kieszeni.
Próbowała się pogodzić z My rtle, ale bez powodzenia.
Następnej wiosny Lisie wy szła za mąż za Justina Rogersa, kupca z Lowbridge, który uganiał
się za nią latami. Przeprowadziła się do Lowbridge. Od tej pory My rtle Shelley ani razu jej nie widziała, chociaż dziesięć lat temu doszła do niej wiadomość o śmierci Justina Rogersa.
Ale teraz, trzy dzieści lat po tamtej straszliwej nocy , zamierzała w końcu przebaczy ć Lisie.
By ła zachwy cona swoją decy zją.
Z Glen do Lowbridge by ł kawał drogi, a panna Shelley kategory cznie odmawiała, gdy ktoś chciał ją podwieźć. Stopy miała już obolałe, dokuczliwy, silny wiatr wy ciskał łzy z jej blady ch, niebieskich oczu. Miała również zaczerwieniony
czubek nosa. Ale jakoś się trzy mała.
Dom Lisie wy glądał na schludny i dobrze utrzy many . Mówiono, że Justin Rogers zostawił
małżonce sporo pieniędzy. Parapet okna na wy kuszu ozdobiony by ł kwiatami geranium i begoniami. Panna Shelley nie miała szczęścia do begonii, mimo że Zuzanna Baker podarowała jej szczepki z najzdrowszy ch roślin w Złoty m
Brzegu.
Lisie otworzy ła drzwi. Panna Shelley od razu ją poznała. Te same gładkie ry sy twarzy , te same skośne oczy , złociste włosy , tu i ówdzie przy prószone siwizną.
„Tak samo imperty nencka jak zawsze! — uniosła się w duchu My rtle. — Szminka! W wieku pięćdziesięciu lat!"
Ale zauważy ła również, że Lisie zaczęły się robić worki pod oczy ma. Przez moment czerpała z tego saty sfakcję, aż przy pomniała sobie pastora Mereditha.

Ja... wy daje mi się, że powinnam pamiętać pani twarz — odezwała się Lisie. Głos jej się nie zmienił. Wciąż by ł jedwabiście gładki.

To ja, My rtle Shelley .

My rtle, kochana! Nigdy by m cię nie poznała! Ile to już lat? Rzadko opuszczam dom, ale tak się cieszę, że cię widzę. Kiedy ś by ły śmy najlepszy mi przy jaciółkami, prawda?
Wchodź, wchodź do środka. Chy ba nie chcesz mi powiedzieć, że szłaś pieszo aż z Glen?
Biedactwo! Pewnie padasz ze zmęczenia. Ktoś powinien by ł cię podwieźć. Ludzie robią się coraz bardziej samolubni.

Nie chciałam, aby mnie podwożono — rzekła My rtle.

Zawsze taka niezależna, no i niezły z ciebie by ł piechur. Pamiętasz, jakie sobie urządzały śmy długie spacery wzdłuż brzegu zatoki?

Owszem, pamiętam — powiedziała My rtle. — Pamiętam również pewien spacer, który odby łam samotnie.

Och, usiądź sobie tutaj — odparła Lisie, zastanawiając się, co też My rtle ma na my śli.
Sły szała o ty m, że My rtle stawała się coraz większą dziwaczką. Ale miała dopiero pięćdziesiąt lat — za wcześnie chy ba, by umy sł zaczął odmawiać jej posłuszeństwa. Lisie Rogers w wieku pięćdziesięciu lat wciąż uważała się za dość 3
młodą. Poza ty m doktor Bly the my ślał, że ma dopiero czterdzieści. — Tu ci będzie wy godniej. Ale drży sz! Zaraz zrobię ci dobrej herbatki, rozgrzejesz się. Pamiętasz, jak śmiały śmy się ze staruszek wpadający ch do siebie na herbatę?
Pięćdziesiąt lat wy dawało nam się czy mś absurdalny m, prawda?

Nie przy szłam tu na herbatę — rzekła My rtle.

Oczy wiście, że nie. Ale i tak się napijemy . To żaden problem. Powspominamy sobie stare czasy . Nie ma nic lepszego niż ploteczki przy filiżance herbaty , prawda, kochana?
Mamy milion spraw do omówienia. Czy przy padkiem całe lata temu nie pokłóciły śmy się o jakieś głupstewko? O co właściwie poszło?
Panna Shelley nie zamierzała co prawda siadać w domu Lisle Rogers, ale w końcu przy cupnęła na wskazany m miejscu, bo czuła się dziwnie.

Poszło o to, że... że odebrałaś mi Ronalda Evan-sa. Podczas tańców w stodole —
wy znała kamienny m tonem.
Lisle Rogers przez moment stała nieruchomo, wpatrując się w My rtle. Następnie wzruszy ła pulchny mi ramionami.

A kimże, u licha, by ł Ronald Evans? Nazwisko coś mi mówi... Czy o niego się pożarły śmy ? Ależ z nas by ły idiotki! W tamty ch czasach by łam postrachem chłopaków.
Wy starczy ło, że na któregoś spojrzałam. To przez te moje oczy. Ludzie mówili, że coś w nich jest, jakaś magnety czna siła. Nawet teraz kręci się koło mnie kilku stary ch kawalerów i wdowców... Ale ja mam dosy ć mężczy zn. Wszy scy są
tacy sami, winą za swe błędy obar-3
czają kobiety . Mądrze zrobiłaś, nie wy chodząc nigdy za mąż. Zuzanna Baker twierdzi, że jedy ną znaną jej kobietą, z którą chętnie zamieniłaby się miejscami, jest pani Bly the. Nigdy jej nie spotkałam, jaka ona jest?
Ale My rtle Shelley nie przy szła do Lowbridge, by dy skutować o jakiejś pani Bly the. Nie odpowiedziała więc, co jednak w żaden sposób nie speszy ło pani Rogers.

Teraz sobie przy pominam Ronalda. Co się z nim stało? To taki chłoptaś, dobrze się z nim tańczy ło, by ł przy stojny. Niestety wciąż deptał mi po palcach. Nie mogłam potem po raz drugi założy ć ty ch pantofelków. Ale prawić komplementy
potrafił. Teraz to wszy stko do mnie wraca, chociaż nie my ślałam o nim od lat. Czy mężczy źni nie są zabawni? Wy ciągnij stopy przed kominkiem.

Pamiętasz, że wtedy uderzy łam cię w twarz? — naciskała My rtle.
Lisie Rogers wy buchnęła śmiechem, nasy pując herbaty do czajniczka.

Naprawdę mnie uderzy łaś? Tak, to całkiem możliwe. Nie przy pominam sobie. Zresztą nieważne, szkoda roztrząsać sprawy przeszłości. Przebacz i zapomnij — oto moje motto.
Zapomnijmy więc o ty ch głupotach z dawny ch lat i cieszmy się własny m towarzy stwem.
Przecież by liśmy wtedy ledwie dziećmi! Ludzie potrafią się pokłócić o takie drobnostki...
My rtle przy szła tu, by wy baczy ć, a zamiast tego jej wy baczono?!
Wstała czerwona jak burak. Bladoniebieskie oczy zabły sły gniewny m płomieniem. Z
rozmy słem uderzy ła
3
w uśmiechniętą twarz Lisie — by ł to twardy dokładnie wy mierzony policzek.
— Nie pamiętałaś pierwszego razu — rzekła. — Może więc zapamiętasz ten.
Usaty sfakcjonowana panna Shelley maszerowała z powrotem do Glen St. Mary, nie zważając na zimny wiatr i obolałe stopy. Nie przejmowała się nawet ty m, co sobie pomy śli wielebny Meredith. Rzadko kiedy robiła coś, co dawało jej
poczucie, że jej ży cie ma sens. O tak, Lisie zapamięta sobie ten policzek na długie lata.
OSZUKANE DZIECKO
Ceremonia pogrzebowa wuja Stephena Brewstęra dobiegła końca — a przy najmniej ta część, która odby wała się w domu. Wszy scy udali się na cmentarz albo poroz-chodzili do własny ch domów — wszy scy z wy jątkiem Patricka, który
chciał, aby mówiono na niego Pat, lecz nikt go nie słuchał, może z wy jątkiem Waltera Bly the'a z Glen St. Mary . Patrick rzadko widy wał
się z Walterem. Wuj Stephen nie przepadał za Bly the'ami. Twierdził, że nie lubi wy kształcony ch kobiet — nauka je rozpuszcza, odgania od domowy ch obowiązków. Tak więc jedy nie chłopcy Brewsterów nazy wali Patricka Patem.
Zresztą i tak najczęściej przezy wali go Patty i pękali ze śmiechu, bo wiedzieli, że tego nienawidzi.
Cieszy ł się, że nie zabrali go na pogrzeb. Cmentarze zawsze go przerażały, chociaż właściwie nie potrafił powiedzieć dlaczego. Ojciec, którego nie pamiętał, i matka, którą pamiętał jak przez mgłę, zostali wchłonięci przez cmentarną
ziemię.
Pustka wielkiego domu nagle go przy tłoczy ła. Samotność potrafi by ć straszliwa dla każdego, a już szczególnie dla ośmioletniego chłopca, za który m nikt nie przepada. Patrick doskonale wiedział, że nikt go nie lubi. Może z wy jątkiem
Waltera Bly the'a, z który m nawiązał dziwną więź podczas ty ch kilku spotkań. Walter by ł jak Patrick: cichy , marzy cielski, wrażliwy , i otwarcie przy znawał, że boi się tego i owego.
Patricka przerażało właściwie wszy stko. Może dlatego wuj Stephen go nie lubił. By ł
spokojny m, wrażliwy m, bujający m w obłokach chłopcem... zupełnie jak Walter Bly the. Wuj ty mczasem ży wił sy mpatię do chłopców agresy wny ch i ży wiołowy ch, chłopaków na schwał, jak mawiał. Prawdę mówiąc, Stephen Brewster
nie lubił żadnego ty pu chłopców. Patrick zdawał sobie sprawę, że niewiele wie, ale o ty m by ł święcie przekonany , mimo iż ludzie mówili, jaki to wuj by ł dla niego dobry i jak bardzo Patrick powinien by ć mu wdzięczny .
Pokojówki, ubrane w swoje szty wne, wy krochma-lone fartuszki, krzątały się przy sprzątaniu pokojów, szepcząc między sobą o ty m, jak bardzo panicz Patrick musiał przeży ć śmierć wuja.
Chłopiec poszedł do biblioteki, skąd nie by ło sły chać plotkowania służący ch i gdzie bladło poczucie winy wy woły wane przez te szepty — Patrick wiedział, że pokojówki nie mają racji.
Śmierć wuja w ogóle go nie poruszy ła. A powinna. Czuł, że powinna, ale nie chciał udawać smutku.
Wiedział, jak poczułby się Walter Bly the, gdy by zmarł jego ojciec, czy nawet wuj Davy . Ale on nie by ł w stanie poczuć tego samego w stosunku do wuja Stephena.
Dlatego też skry ł się w pogrążonej w ciszy bibliotece, przy siadł na parapecie i przez okno obserwował rosnące opodal klony , skąpane we wrześniowy m słońcu.
Dom również za nim nie przepadał. Podczas ty ch kilku krótkich wizy t w Złoty m Brzegu (musiało istnieć jakieś odległe pokrewieństwo między matką doktora Bly the'a i wujem Stephenem, bo inaczej na pewno nie pozwolono by mu tam
jechać) po prostu czuł, że tamten dom kocha wszy stkich swoich mieszkańców. „To dlatego, że i my kochamy nasz dom", wy jaśnił mu Walter. Ale Dębowy Gaj obserwował Patricka z niechęcią. Może dlatego, że domostwo by ło tak wielkie,
okazałe, że lekceważy ło sobie niepozornego chłopczy ka, który czuł się tu zagubiony i nic nie znaczący. Może dom lubił, gdy ludzie się go bali, zupełnie jak wuj Stephen. Patrick i o ty m by ł przekonany, choć nie wiedział, skąd to przekonanie się
bierze. Nawet Walter Bly the nie potrafił tego wy jaśnić. Walter bał się wielu rzeczy, ale jednego nie rozumiał: jak można czuć strach przed własną rodziną? No ale rodzina Waltera by ła zupełnie inna. Patrick również nie bałby się państwa
Bly the'ôw.
Dziwna by ła świadomość, że wuj Stephen nie ży je. Wręcz trudno by ło w to uwierzy ć. Nawet teraz Patrick widział stry ja jak ży wego: siedzi tam w swoim fotelu z wy sokim oparciem, ubrany w brokatowy szlafrok. Patrzy na chłopca tak,
jakby sam nigdy nie by ł młody .
Nie wy glądał staro, chociaż odkąd Patrick pamiętał, miał siwe włosy. Wuj cierpiał na jakąś chorobę serca i doktor Galbraith często wpadał, by go zbadać. A czasem z Glen St. Mary przy jeżdżał doktor Bly the na konsultacje. W takich
przy padkach Patrick zawsze czuł potworny wsty d, gdy ż bardzo lubił
doktora Bly the'a. Otóż wuj Stephen by ł wobec niego okropnie niegrzeczny. Doktor Bly the zdawał się ty m jednak nie przejmować. Chłopiec czasem sły szał nawet, jak razem z doktorem Galbraithem wy buchali śmiechem, wy jeżdżając z
Dębowego Gaju — zupełnie jakby śmiali się z jakiegoś dowcipu. Patrick kochał panią i pana Bly the'ów, ale uważał, by nie zdradzić się z ty mi uczuciami przed wujem. Miał dziwne przeczucie, że gdy by jego sekret wy szedł na jaw, nie mógłby
już jeździć do Złotego Brzegu.
Wuj Stephen zazwy czaj by ł wobec wszy stkich zdy stansowany i sarkasty czny. Ale gdy chciał, potrafił by ć zabawny i sy mpaty czny. Przy najmniej niektórzy uważali go za takiego. Patrick nie. Ani razu nie sły szał śmiejącego się stry ja.
Dlaczego? Natomiast Złoty Brzeg rozbrzmiewał radością. Nawet stara Zuzanna Baker miała nieraz uśmiechniętą twarz.
Zastanawiał się, jakby to by ło mieszkać z kimś, kto od czasu do czasu wy bucha śmiechem.
Zastanawiał się również, co teraz, po śmierci wuja, z nim będzie. Czy zostanie w ty m nieprzy jazny m domostwie, a panna Sperry będzie udzielać mu lekcji i gapić się na niego karcący m wzrokiem zza szkieł okularów, gdy zrobi błąd w
dy ktandzie? Taka perspekty wa napawała go przerażeniem. Gdy by ty lko mógł uciec — gdziekolwiek — ot, choćby wskoczy ć do autobusu, który właśnie jedzie drogą...
Patrick zawsze chciał udać się na przejażdżkę autobusem. Dzieciaki ze Złotego Brzegu często korzy stały
z tego środka komunikacji. On, rzecz jasna, nigdy nie otrzy mał pozwolenia. Jeśli już miał
opuścić mury rezy dencji, wsiadał do wielkiego auta prowadzonego przez szofera Henry 'ego.
Nie lubił wielkiego auta i wiedział, że Henry uważa go za głąba. Sły szał, jak kiedy ś kierowca mówił tak do gospody ni.
Gdy by tak choć raz przejechać się autobusem! Albo — jak sobie planowali kiedy ś z Walterem — pognać przez kraj na grzbiecie czarnego rumaka! Walter wy brałby białego, a jego mama nie śmiała się, gdy to usły szała. Przeskakiwać
ponad płotami bez żadnego wy siłku! To by łoby wspaniałe. Patrick pędziłby na koniu w swoim inny m świecie. Ale ten inny świat zdawał się teraz zby t odległy . Nie mógł do niego wkroczy ć.
Walter Bly the również miał swój inny świat. I jego matka to rozumiała. Ale Patrick przy pomniał sobie, jak kiedy ś doktor Bly the, śmiejąc się, powiedział, że jeśli połamią sobie nogi w czasie którejś z ich dzikich eskapad, bardzo boleśnie to
odczują, bo w ich wy imaginowany m świecie leki znieczulające nie zostały jeszcze odkry te. Doktor Bly the najwy raźniej uważał, że wiek, w który m obecnie ży li, by ł lepszy niż poprzednie stulecia.
Patrick, odkąd pamięta, przeby wał w Dębowy m Gaju z wujem Stephenem. Ale nie zapomniał
również innego domu, jak z odległego snu, w który m mieszkał z matką. To by ło śliczne miejsce — trochę podobne do Złotego Brzegu. Dom stał na wzgórzu, zdawał się uśmiechać do każdego, kto zmierzał w jego kierunku. Przy legał do
niego ogród, którego ścieżki zdobiły grządki karmazy no-wego geranium i wielkie białe muszle. A w oddali za roz-320
legły mi, spokojny mi łąkami rozciągały się piaszczy ste wy dmy, skąpane w nierzeczy wisty m, magiczny m świetle słońca. Nad wy dmami fruwały mewy. A po podwórzu spacerowało stadko biały ch kaczek — ktoś karmił je chlebem z
miodem. Patrick by ł bardzo blisko tego innego świata; tak blisko, że wy starczy ł jeden krok, aby znaleźć się w nim na zawsze. Ktoś podobny do doktora Bly the'a, ty le że młodszy , nosił go na ramieniu i zwracał się do niego Pat.
Jakiś czas później zniknęła matka. Niektórzy mówili, że poszła do nieba, ale Patrick wierzy ł, że po prostu udała się do innego świata. Wuj Stephen powiedział mu, że zmarła — Patrick nie rozumiał, co to oznacza. Potem wuj dodał, że nie
lubi płaczący ch bachorów. Więc chłopiec pozwalał sobie jedy nie na uronienie kilku łez w nocy , gdy leżał w łóżku.
Teraz również nie płakał. Szczerze mówiąc, nawet nie miał na to ochoty — może dlatego gospody ni uznała Patricka za najbardziej nieczułe dziecko, jakie kiedy kolwiek spotkała. Za to marzy ł o psie. Wuj Stephen nienawidził zwierząt, a
panna Sperry nigdy by na czworonoga nie pozwoliła. Twierdziła, że psy są niehigieniczne. Ale przecież w Złoty m Brzegu mieszkały , a pan Bly the by ł lekarzem.
W inny m świecie również ży ły psy i rącze jelenie w rozległy ch lasach oraz konie o lśniącej maści i zgrabny ch nogach. By ły tam wiewiórki, tak oswojone, że jadły ludziom z ręki, i wspaniałe lwy o bujny ch grzy wach. Wszy stkie
zwierzęta robiły wrażenie bardzo przy jazny ch.
Pojawiła się tam też dziewczy nka w szkarłatnej sukience! Nie taka jak dziewczy nki ze Złotego Brzegu (choć bardzo je lubił). O niej Patrick nigdy nie opowiedział Walterowi.
Zawsze na niego czekała, chętna do zabawy i do rozmów. Czasem pokazy wała mu złośliwie języ k, zupełnie jak Rilla ze Złotego Brzegu, ty le że ani trochę nie by ła do niej podobna.
Co by o niej powiedziała panna Sperry ? Najprawdopodobniej rzekłaby ty m swoim lodowaty m tonem: „Trzy maj swoją wy obraźnię na wodzy, Patricku. W tej chwili interesuje nas świat rzeczy wisty. Podane przez'ciebie rozwiązanie
tego zadania jest BŁĘDNE".
Dokładnie tak by powiedziała, łącznie z wielkimi literami. Podobnie mówiłaby Zuzanna Baker, gdy by by ła nauczy cielką. Ty le że Zuzanna nie by ła nauczy cielką, poza ty m Patrick raczej ją lubił, może z wy jątkiem chwil, gdy karciła
Waltera za to, że pisał wiersze.
Gdy wszy scy wrócili z cmentarza, udali się do biblioteki, by odczy tać testament wuja Stephena. O obecność rodziny prosił mecenas Atkins. Nie bardzo mieli na to ochotę, testament przecież ich nie doty czy ł. Pieniądze miały trafić do
Patricka, Stephen wielokrotnie to powtarzał. Pochodziły w końcu od jego matki. Stephen by ł ich przy rodnim bratem, podczas gdy ojciec Patricka by ł bratem z krwi i kości. No, ale i tak pozostawała kwestia opiekuna.
Ktoś musi nim zostać. Najprawdopodobniej mecenas Atkins, ale w przy padku takiego ekscentry ka jak Stephen niczego nie można by ć pewny m.
Patrick obserwował, jak wchodzą do biblioteki. Wszy scy udawali zapłakany ch. Ciotka Melanie Hall, wuj
John Brewster, ciotka Elizabeth Brewster, wuj Frederick Brewster, ciotka Fanny Brewster, ciotka Lilian Brewster i jej kuzy nka oraz panna Cy nthia Adams. Bał się każdej z ty ch osób.
Zawsze go o coś obwiniali. Gdy napotkał spojrzenie ciotki Lilian, nerwowo wy prostował się na krześle.
Już sam jej wzrok zdawał się mówić: „Siedź porządnie!".
Dziwne. Gdy by wał w Złoty m Brzegu, Zuzanna karciła dzieci dokładnie za to samo. Ale nigdy nie miał jej tego za złe, wręcz starał się jej słuchać.
Na końcu do biblioteki wszedł adwokat Atkins, miał ze sobą jakieś dokumenty . By ł
przy stojny i nosił okulary w rogowej oprawie, które sprawiały, że wy glądał jak sowa. Sowa, która miała zamiar rzucić się na biedną, trzęsącą się my szkę. Takie wy obrażenie Atkinsa nie by ło zgodne z rzeczy wistością. To by ł uczciwy
człowiek, który miał sporo kłopotów ze swoim klientem i nie pochwalał testamentu w obecnej formie.
By ł krótki i konkretny . Nawet Patrick go zrozumiał.
Dębowy Gaj miał zostać sprzedany. Patrick się ucieszy ł. Przy najmniej nie będzie musiał tu zostać dłużej. Atkinsa wy znaczono na jego prawnego opiekuna, ale by ło też postanowione, że chłopiec zamieszka z ciotką lub wujem do czasu, aż
skończy dwadzieścia jeden lat i odziedziczy fortunę, która teraz nie miała dla niego żadnego znaczenia. Patrick miał jednak pewność, że w przy szłości starczy na kupienie domu, który będzie przy pominać Złoty Brzeg.
Teraz sam powinien wy brać krewny ch, u który ch chce zostać, ale potem zmiana miejsca za-323
mieszkania nie będzie możliwa, chy ba że krewni umrą. Jednak żeby chłopiec nie musiał
decy dować się w ciemno, z każdą ciotką i każdy m wujkiem pobędzie na próbę przez trzy miesiące. Po ty m czasie dokona ostatecznego wy boru. Opiekun otrzy my wać będzie rocznie dwa ty siące dolarów do momentu, aż Patrick skończy
dwadzieścia jeden lat. Suma ta ma wy starczy ć na jego utrzy manie.
Patrick znowu zaczął wiercić się na krześle. „Ciotka Lilian niech się gapi do woli, ale muszę coś zrobić, żeby zachować resztkę spokoju", pomy ślał.
Nie chciał zamieszkać z żadną z ty ch ciotek ani wujków. Gdy by tak mógł pojechać do Glen St. Mary i Zatrzy mać się w Złoty m Brzegu! Sama my śl o ty m wprawiała go w niebiański nastrój. Ale cóż, mieszkańcy Złotego Brzegu nie są
jego rodziną, a jeśli nawet istnieją więzy pokrewieństwa, to tak odległe, że się nie liczą.
Z obecny mi w bibliotece nie chciał mieć nic wspólnego. Na samą my śl o czekający ch go miesiącach wzbierała w nim gory cz i nienawiść. Wuj Stephen doskonale 0
ty m wiedział.
Ciotka Melanie Hall, potężnie zbudowana, silna
1
opiekuńcza, by ła wdową. Miała ochotę wszy stkich pouczać. Doktor Bly the stwierdził
kiedy ś, że najchętniej doradzałaby samemu Panu Bogu.
Wuj John Brewster zawsze poklepy wał Patricka po plecach, a z kolei ciotka Elizabeth Brewster miała niesamowicie pociągłą twarz: wy sokie czoło, długi nos, szeroką górną wargę i długi podbródek. Patrick nie mógł na nią patrzeć. Ży ć w
towarzy stwie tej kobiety przez całe lata! Nie, nie potrafiłby .
Wuj Frederick Brewster to chudy, wy niszczony człowiek, z który m na dodatek nikt się nie liczy. Ale za to ciotka Fanny w każdy m calu by ła ciotką. Wuj Stephen powiedział, że to ona w ty m związku nosiła spodnie. Patrick nie miał pojęcia,
co to znaczy , wiedział jedno: nie chciał mieszkać z ciotką Fanny .
Ciotka Lilian nie wy szła za mąż. Podobnie Cy nthia Adams. Udawały, że wcale im na mężczy znach nie zależy, ale Patrick czuł, że by ło dokładnie na odwrót. Wuj Stephen nie spoty kał się nigdy jednocześnie z ciotką Lilian i Cy nthią
Adams. „Mogę znieść najwy żej jedną starą pannę", mawiał.
— Kto by pomy ślał, że Stephen wy my śli coś tak idioty cznego! — rzekła ciotka Fanny z niechęcią. — Widzę, że doktor Bly the by ł jedny m ze świadków. Nie zdziwiłaby m się, gdy by to on natchnął do tego pomy słu Stephena.
W głębi ducha my ślała: „To ja powinnam zaopiekować się Patrickiem. Musi mieszkać z inny mi dziećmi. Zawsze po powrocie ze Złotego Brzegu by ł trochę inny. Nie mam najlepszego mniemania o Bly the'ach, ale stanowią rodzinę,
Patrickowi ewidentnie jej brakuje.
Ale mnie raczej nie wy bierze. Nigdy mnie nie lubił. Pewnie Stephen zatruł jego umy sł
plotkami na mój temat. Ale trzy miesiące próby... To wy starczająco dużo czasu, żeby go zdoby ć, jeśli ty lko będziemy dla niego mili. Te dwa ty siące wy starczy ły by na szkołę dla naszego sy na. Bez nich nie damy rady. I mogłaby m w
końcu pojechać na jakieś wakacje z Frederickiem. Szkoda, że nie zwróciłam na to dziecko większej uwagi, ale zawsze by ł z niego taki nieśmiały dziwak, zupełnie jak z tego Waltera
Bly the'a. Na pewno będą problemy , bo moi chłopcy lubią rozrabiać. Nie mam już na nich żadnego wpły wu. Ech, dzieci dorastają i przestają słuchać rodziców. Mijają stare dobre czasy ".
„Pieniądze wy starczy ły by na ślub Amy — my ślała ciotka Elizabeth. — Chłopiec nigdy nie będzie szczęśliwy z ty mi okropny mi łobuzami Fanny. To istne diabły. Już my śl o ty m, że stara panna pokroju Lilian miałaby się nim
zaopiekować, jest po prostu śmieszna. A ta pelery nka z szy nszy li... Melanie nie mogłaby się już bardziej obnosić ze swoim nowy m płaszczem. Widziałam przecu-downy koronkowy obrus w sklepie Moore'a i Stebbinsa. Wiem, rzecz jasna, że
Patrick mnie nie lubi, Stephen też o ty m wiedział, ale w ciągu trzech miesięcy ..."
„Powinien się wprowadzić do mnie — my ślała ciotka Lilian. — Stephen doskonale o ty m wiedział. Potrzebuję pieniędzy bardziej niż którekolwiek z nich. Mam już dosy ć oszczędzania na każdy m kroku, a gdy by m miała więcej, by ć może
George Imlay... Oczy wiście wizja mieszkania razem z chłopcem pod jedny m dachem jest przerażająca, szczególnie gdy wejdzie w okres dojrzewania. Poza ty m on się mnie boi. Nigdy nie próbował tego ukry ć, ale przez trzy miesiące... Ty le
że Cy nthia jest taka niezdecy dowana. Może sobie udawać, iż go lubi, a chłopiec i tak przejrzy ją na wy lot. Zresztą nie rozumiem, jak można w ogóle lubić dzieci.
Niektórzy świetnie udają — taka na przy kład pani doktorowa Bly the... Na samą my śl o niej robi mi się niedobrze".
— Cóż, w takim razie wszy scy zaczy namy od zera! — oznajmił wuj John, wy buchając tubalny m śmiechem,
który zawsze niepokoił Patricka. Właściwie to nie by ł śmiech — raczej ry k. Poklepał
szczuplutkie plecy Patricka swoją wielką, grubą dłonią.
Patrick nie lubił gruby ch dłoni.

Do którego z nas wprowadzisz się na początku, mój chłopcze?
Patrick nie dokonał wy boru. Szare wielkie oczy miał szeroko otwarte. Patrzy ł na nich kolejno wzrokiem uwięzionego zwierzęcia. Ciotka Lilian zastanawiała się, czy rzeczy wiście jest półgłówkiem. Niektórzy twierdzili, że Walter Bly the jest
upośledzony , no, ale przecież między chłopcami nie by ło żadnego pokrewieństwa, może niewielkie... Kiedy ś powiedziała o ty m Zuzannie Baker.

Cóż na to poradzimy ... — rzekł wuj Frederick drżący m głosem.

Najlepiej ciągnijmy losy — oznajmiła ciotka Melanie. — Tak będzie najsprawiedliwiej, jeśli w ogóle całą tę sprawę można uznać za uczciwą. Innej możliwości nie widzę. Mecenasie Atkins, dziwię się, że nie doradził pan Stephenowi...

Pan Brewster niechętnie przy jmował jakiekolwiek rady — odparł sucho Atkins.
Wszy scy doskonale zdawali sobie z tego sprawę.

Z pewnością ktoś poddał mu ten pomy sł. Doktor Bly the...

Doktor Bly the akurat tamtego dnia by ł tu z wizy tą, więc poprosiłem go na świadka.
Ty le miał z całą sprawą wspólnego.

Na szczęście wszy scy mieszkamy blisko siebie, więc chłopak nie będzie musiał
zmieniać szkoły co trzy miesiące.
327
A więc miał chodzić do szkoły ! Patrickowi spodobała się ta perspekty wa. Wszy stko będzie lepsze od panny Sperry. Poza ty m chłopcy ze Złotego Brzegu chodzili do szkoły i uważali, że jest fajna. Przy najmniej Kuba tak sądził. Nie by ł
pewien co do Waltera.

Biedactwo! — załamała ręce ciotka Lilian.
Tego już by ło zby t wiele dla Patricka. Wy szedł z biblioteki. Niech sobie sami ciągną losy !
Nie obchodziło go, do kogo trafi na początku.
Nagle przy pomniało mu się, że gdy jakiś czas temu skaleczy ł się w palec w Złoty m Brzegu, a Zuzanna Baker powiedziała do niego: „Biedactwo!", to mu się podobało. Ech, dziwny by ł ten świat, strasznie skomplikowany .

Trudne dziecko, co do tego nie ma wątpliwości

rzekła ciotka Elizabeth. — Ale to w końcu nasz obowiązek...

O, nie, nie nazy wałaby m go trudny m dzieckiem

odparła ciotka Fanny, która z zasady nie zgadzała się z Elizabeth. — Może troszkę dziwny, niety powy jak na przeciętnego ośmiolatka, ale to wszy stko. Poza ty m dziwisz się mu? W końcu mieszkał ze Stephenem. A jego matka? Żadnej
rodziny , żadnego oparcia...
Ojciec dorobił się pieniędzy w jakiejś kopalni na Zachodzie. Patrick na pewno by znormalniał, gdy by poprzeby wał z dziećmi, i w końcu by sobie wy bił z głowy ten „inny świat".

Jaki znowu inny świat? Z pewnością Stephen...

Och, nie wiem... Ma te swoje fantazje. Panna Sperry jakoś się o nich dowiedziała. Ta kobieta jest w stanie poznać każdy sekret. Podejrzewam, że podsłuchała rozmowę Patricka i Waltera Bly the'a. Nie popierałam
zaży ły ch stosunków Stephena z tamtą rodziną. Ale on, oczy wiście, nigdy mnie nie słuchał.
Panna Sperry też się ty m niepokoiła. Powiedziałam, żeby się nie przejmowała, chłopak z tego wy rośnie. Tak niewiele osób rozumie umy sł dziecka. Powinniście posłuchać doktorowej Galbraith...

Och, doskonale wiemy , że ma lekkiego świra na punkcie wy chowania dzieci. Chociaż od kiedy wy szła za mąż...

No już, już... Do niczego w ten sposób nie dojdziemy — zagrzmiał wuj John.

O to właśnie chodziło Stephenowi — powiedziała ciotka Fanny . — Chciał nas ze sobą skłócić. Już ja tam wiem, jaki by ł. Ale skoro musimy przejść przez ten absurdalny ry tuał...

Jak inaczej mogliby śmy to załatwić? — spy tała ciotka Lilian.

Nie zamierzam się z tobą kłócić, Lilian. Każde z nas ma wziąć chłopca do siebie na trzy miesiące, to jasne. Po ty m okresie do niego należeć będzie ostateczna decy zja. Musi ją podjąć, czy to mu się podoba, czy nie. Wtedy nikt nie będzie
ciągnął losów.
Patrick przy padł ciotce Elizabeth na wrzesień, październik i listopad. Wezwano go do biblioteki, posłusznie się zjawił, a ciotka Elizabeth pocałowała go i oznajmiła rezultat losowania. Nie spodobał mu się ten całus, bo nie lubił ciotki. A
całusy pani Bly the zawsze sprawiały mu przy jemność.
Pojechał do domu ciotki Elizabeth — opuścił Dębowy Gaj bez żalu. Na miejscu pocałowała go również ku-
<329
m
zy nka Amy , ale ona by ła już dorosłą panienką, z polakie-rowany mi na czerwono paznokciami. Przy pomniało mu się, jak doktor Bly the wy śmiewał malowane paznokcie.
Patrick nie lubił również Amy. Czy z nim by ło coś nie tak? Dlaczego nie przepadał za swy mi krewny mi? Dzieci ze Złotego Brzegu uwielbiały całą swoją rodzinę. Tak czy siak później zby t często nie widy wał ani Amy, ani kuzy na Oscara.
Gdy się przy padkiem spoty kali, mówili ty lko: „Cześć, mały !". Zawsze wy dawali się jacy ś nadąsani.
Ku swojej uldze rzadko przeby wał również z ciotką Elizabeth. By ła zawsze niesamowicie zajęta: aranżowała spotkania bry dżowe, udzielała się społecznie. Widy wał ją właściwie ty lko podczas posiłków, gdy jej końska twarz i wspomnienie
całusa odbierały mu resztki apety tu.
Oby ty lko go nie całowała!
Ale cała rodzina ciotki by ła dla niego nad wy raz miła. Czuł, że bardzo się starają. Gdy by mogli, spełniliby każdy jego kapry s. Ty mczasem on poprosił ich ty lko o jedną rzecz.
Pewnego sobotniego październikowego popołudnia nieśmiało zapy tał ciotkę Elizabeth, czy nie mógłby pojechać autobusem. Ty lko kawałeczek.
Ciotka Elizabeth tak się przeraziła, że jej długa twarz jeszcze bardziej się wy dłuży ła, choć wcześniej Patrick uważał to za niemożliwe.
— Kochanie, w autobusie by ci się nie spodobało. Jeśli tego pragniesz, to w każdej chwili Amy , Oscar czy ja możemy cię wziąć na przejażdżkę samochodem. Dokądkolwiek zechcesz.
330
Okazało się jednak, że Patrick nie chce jechać „dokądkolwiek", ty lko do Glen St. Mary , lecz doskonale zdawał sobie sprawę, że ciotka mu na to nie pozwoli. Nie lubiła Bly the'ów.
Chłopiec już więcej nie wspominał o autobusie. Ciotka obsy py wała go prezentami zupełnie Patrickowi niepotrzebny mi. Wuj John pory kiwał mu do ucha, klepał po plecach i codziennie dawał słody cze — by ł przekonany, że dla chłopca to
musi by ć miła odmiana po latach spędzony ch pod jedny m dachem z ty m wariatem Stephenem. On, John Brewster, zna się na wy chowy waniu młody ch ludzi. Nie miał pojęcia, że Patrick nie przepadał za słody czami i większość oddawał
praczce, by zaniosła je swoim dzieciom.
Wuj John każdego ranka odwoził go do szkoły, żartując po drodze. Większości ty ch dowcipów Patrick nie rozumiał. Z kolei Amy i ciotka Elizabeth zaglądały do niego wieczorami. W szkole nie poznał nowy ch przy jaciół. Sy nowie ciotki
Fanny również tam się uczy li i wszy stkim rozpowiedzieli, że Patrick to maminsy nek. Inni z kolei zaczęli go przezy wać Paniusia. Ale i tak wolał szkołę od lekcji z panną Sperry .
W domu — to znaczy w domu ciotki Elizabeth — większość czasu spędzał skulony na parapecie okna przy schodach. Pomiędzy sąsiednimi domami dostrzegał zary sy odległego wzgórza, porośniętego fioletowo-szary mi lasami.
Na wzgórzu stał dom, który zdawał się górować nad całą resztą. Patrick zastanawiał się, kto mógł tam mieszkać. Na pewno nie by ł to Złoty Brzeg — Glen St. Mary położona by ła znacznie dalej. Ale coś w wy glądzie tego domu
przy pominało mu Złoty Brzeg.
Nie potrafił ty lko powiedzieć co.
Gdy listopad chy lił się ku końcowi, a szron pokry ł lodowaty mi pocałunkami szy by, Patrick spojrzał ponad ośnieżony mi dachami domów na malujący się w barwach wczesnego zmierzchu budy nek, w który m rozbły skało światełko,
oswajając dzikość skutej lodem okolicy . Chłopiec pomy ślał, że by ć może dom znajduje się w inny m świecie.
A może ży ła tam dziewczy nka w szkarłatnej sukience? Póki widział światełko przebijające się do- niego z oddali, nie czuł się taki samotny i niechciany .
Bo tak naprawdę nikt z wujostwa go nie chciał. Pragnęli ty lko jego pieniędzy . Patrick nie umiałby wy jaśnić, skąd ta pewność, ale by ł o ty m przekonany .
— Obawiam się, że nigdy nie zrozumiem tego chłopca — westchnęła ciotka Elizabeth do wuja Johna, który z kolei uważał, że rozumie Patricka doskonale. W końcu też kiedy ś by ł
chłopcem, a wszy scy mali chłopcy by li do siebie podobni... Może z wy jątkiem tego dziwaka Waltera Bly the'a z Glen St. Mary . Wuj John podejrzewał, że ów Walter miał nie po kolei w głowie. Chłopak, który pisze poezje! W pełni zgadzał
się z Zuzanną Baker, która kiedy ś zwierzy ła mu się, że martwi ją zachowanie Waltera. Ale doktor i jego żona zdawali się w ogóle ty m nie przejmować. Z kolei doktor Galbraith ty lko się śmiał, gdy ktoś poruszał ten temat. No ale żona doktora
Gal-braitha także nie by ła normalna. Elizabeth miała swoje wady , ale przy najmniej nie zamęczała go teoriami na temat wy chowy wania dzieci.
c332
położona by ła znacznie dalej. Ale coś w wy glądzie tego domu przy pominało mu Złoty Brzeg.
Nie potrafił ty lko powiedzieć co.
Gdy listopad chy lił się ku końcowi, a szron pokry ł lodowaty mi pocałunkami szy by, Patrick spojrzał ponad ośnieżony mi dachami domów na malujący się w barwach wczesnego zmierzchu budy nek, w który m rozbły skało światełko,
oswajając dzikość skutej lodem okolicy . Chłopiec pomy ślał, że by ć może dom znajduje się w inny m świecie.
A może ży ła tam dziewczy nka w szkarłatnej sukience? Póki widział światełko przebijające się do» niego z oddali, nie czuł się taki samotny i niechciany .
Bo tak naprawdę nikt z wujostwa go nie chciał. Pragnęli ty lko jego pieniędzy . Patrick nie umiałby wy jaśnić, skąd ta pewność, ale by ł o ty m przekonany .
— Obawiam się, że nigdy nie zrozumiem tego chłopca — westchnęła ciotka Elizabeth do wuja Johna, który z kolei uważał, że rozumie Patricka doskonale. W końcu też kiedy ś by ł
chłopcem, a wszy scy mali chłopcy by li do siebie podobni... Może z wy jątkiem tego dziwaka Waltera Bly the'a z Glen St. Mary . Wuj John podejrzewał, że ów Walter miał nie po kolei w głowie. Chłopak, który pisze poezje! W pełni zgadzał
się z Zuzanną Baker, która kiedy ś zwierzy ła mu się, że martwi ją zachowanie Waltera. Ale doktor i jego żona zdawali się w ogóle ty m nie przejmować. Z kolei doktor Galbraith ty lko się śmiał, gdy ktoś poruszał ten temat. No ale żona doktora
Gal-braitha także nie by ła normalna. Elizabeth miała swoje wady , ale przy najmniej nie zamęczała go teoriami na temat wy chowy wania dzieci.

Obawiam się, że nigdy go nie zrozumiem — ciągnęła Elizabeth.

Założę się, że nas polubi bardziej od chłopaków Fan — rzekł wuj John, który nie miał
wątpliwości, iż to właśnie ich rodzinę na końcu wy bierze chłopiec.

Zrobiliśmy wszy stko, a mimo to go nie dostaniemy .

No cóż, niektórzy chłopcy tacy po prostu są — wy ciszeni.

Ale on jakby zamknął się w skorupie. Amy twierdzi, że on ją denerwuje.

Wiele nie potrzeba, by zdenerwować Amy — odparł wuj John. — Gdy by by ła taka jak pani doktorowa Bly the...

Nie chcę sły szeć ani słowa o pani Bly the — rzekła wy niośle ciotka Elizabeth. — Już od dawna wiem, że w twoich oczach to kobieta wprost idealna.

Ależ Elizabeth...

Nie zamierzam się z tobą kłócić. Po prostu nie zamierzam. Sądziłam, że rozmawiamy o Patricku.

Dobrze, więc co z Patrickiem? Wy gląda na szczęśliwego i zadowolonego. Zresztą wcale mnie to nie dziwi. Wy , kobiety , wszędzie widzicie problemy . Zobaczy sz, że nas wy bierze.

Te jego oczy ... one nie są normalne. Nawet ty musiałeś to zauważy ć, John.

Nie dostrzegłem niczego nienormalnego w jego oczach. Może zabierz go do okulisty ?

Wy daje się, jakby przeszy wał cię wzrokiem, jakby szukał w tobie czegoś, czego nie może znaleźć — wy jaśniła ciotka Elizabeth z rzadko u niej wy stępujący m 333
przebły skiem wrażliwości. — Naprawdę my ślisz, że on nas wy bierze, John?

Nie mam cienia wątpliwości. Przecież chłopcy Fanny zamęczą go na śmierć. Z kolei Melanie i Lilian pojęcia nie mają o wy chowy waniu dzieci. Nie martw się. Z radością do nas powróci, gdy nadejdzie odpowiednia pora. Ręczę za to
głową.
Ciotka Elizabeth nie by ła taka pewna. Szkoda, że nie potrafiła poprosić Patricka o złożenie obietnicy , iż do nich wróci. Nie zdoby ła się jednak na odwagę. Z Patrickiem by ło coś nie tak.
John może sobie ręczy ć głową za to czy tamto, ale nie zna się na dzieciach. To w końcu ona wy chowy wała Amy i Oscara.

Kochanie, jeśli twoi kuzy ni u ciotki Fanny zby tnio zajdą ci za skórę, zawsze możesz wpaść do nas, by troszkę odpocząć. — To wszy stko, na co się zdoby ła.

Och, chy ba nie będą mi przeszkadzać — odparł krótko Patrick.
Musieliby by ć naprawdę nieznośni, by dobrowolnie wrócił do ciotki Elizabeth. Żeby ty lko pozwolono mu wpaść do Glen St. Mary !
Ale nikt nie wy raził na to zgody , mimo że pani Bly the przy słała serdeczne zaproszenie.
Patrick zastanawiał się, skąd ta niechęć do rodziny Bly the'ów, ale nie odważy ł się spy tać wprost.
Sy nowie ciotki Fanny , Joe i Bill, by li rzeczy wiście straszni. Nieustannie mu dokuczali, gdy ty lko ciotka Fanny i wuj Frederick znikali z pola widzenia. A jednocześnie udawali, że są dla niego mili:

Bo trzeba by ć uprzejmy m wobec dziewczy nek — mówił Joe.
Gdy Bill stłukł filiżankę z chińskiej porcelany — niezwy kle ozdobną, będącą częścią skarbu z Letniego Pałacu, jak twierdziła ciotka — powiedział bez wahania, że to sprawka Patricka.
Skończy ło się na lekkiej repry mendzie dla Patricka, chociaż gdy by ciotka wiedziała, kto naprawdę stłukł filiżankę, Billa spotkałaby straszliwa kara.
— Będziemy zawsze na ciebie wszy stko zwalać, bo i tak ci się nie oberwie — powiedział Joe.
— Mama chce się upewnić, że to właśnie nas wy bierzesz, gdy przy jdzie pora. Ale nie rób tego. To istna diablica.
Patrick mógł sobie pozwolić na wszy stko, a i tak nie dostawał bury. Jak Joe i Bill go za to nienawidzili! Gdy by im powiedział, że też nie jest zadowolony z takiego specjalnego traktowania, nigdy by mu nie uwierzy li. Uważał, że powinien
by ć ukarany , gdy by rzeczy wiście robił wszy stkie te rzeczy . Czuł, że Joe i Bill nie cierpieli tej jego niety kalności, nawet jeśli wy korzy sty wali ją do własny ch celów.
Z okien domu ciotki Fanny nie mógł dojrzeć budy nku na wzgórzu — tęsknił za ty m widokiem. Ale przy najmniej ciotka go nie całowała, poza ty m dość polubił wuja Fredericka.
Mimo że wuj właściwie w domu się nie liczy ł. To by ło bardzo sprawnie prowadzone gospodarstwo — tak mówili ludzie. Tak sprawnie, że aż przy gnębiająco. Dla każdego, z wy jątkiem Patricka, niewy baczalną zbrodnią by ło nieodłożenie
książki na półkę, przesunięcie dy wanika czy rzucenie na oparcie fotela swetra. Patrick nie utrzy my wał porządku, więc ciotka Fanny wciąż musiała się powstrzy my wać przed wy buchami gniewu. Nie sądziła, że chłopiec jest w stanie wy -SSÓ
czuć jej prawdziwe emocje, ale gdy nadszedł czas jego przeprowadzki do ciotki Lilian, Fanny wcale nie by ła pewna, czy on jeszcze kiedy kolwiek tu wróci.

Znalazł tu prawdziwy dom — powiedziała wujowi Frederickowi. — Nie sądzę jednak, by umiał to docenić. A taką wagę przy wiązy wałam do spraw wy ży wienia! Bóg wie, co Lilian każe mu jeść. Pojęcia nie ma o wy chowy waniu dzieci.

To dziecko zostało oszukane — rzekł wuj Frede-rick. — By ło oszukiwane przez całe swoje ży cie.
Ciotka Fanny nie zważała na uwagi męża. Oszukany ? Absurd! Problem polegał na ty m, że Patrickowi zby t pobłażano. Spełniano każdą jego zachciankę. Marzy ła o ty m, by zrobić dla swoich sy nów ty le, ile zrobiono dla Patricka.
Marzec, kwiecień i maj przy padły ciotce Lilian.
Ciotka Lilian w kółko się nad chłopcem użalała i kry ty kowała jego stroje, aż w pewny m momencie Patrick poczuł, że jeszcze chwila, a zwariuje. Musiał spać na górze, w pokoju na końcu upiornego kory tarza, gdzie nigdy nie paliło się
światło. Ciotka Lilian dostawała niemalże zawału, gdy ktoś pozostawiał przez przy padek zapaloną żarówkę. Twierdziła, że musi oszczędzać na rachunkach za prąd, ponieważ nie jest tak bogata jak wuj Stephen.
Światło zapalone na parterze w zupełności wy starczało do oświetlenia piętra. Patrick zresztą zawsze zapominał je gasić.
Jeśli chodzi o pannę Adams, to zwy kle traktowała go jak jakiegoś wstrętnego czarnego robaka, a jej chudy perski kot nie chciał mieć z nim do czy nienia. Patrick
<?<5Yf
próbował się z nim zaprzy jaźnić, bo bardzo chciał mieć jakieś zwierzątko, ale bez sukcesu.
Panna Adams nie miała żadnego powodu, by wy walczy ć sobie jego sy mpatię. Doskonale wiedziała, że i tak nie ży łoby się jej lepiej, gdy by Patrick trafił do ciotki Lilian, a poza ty m nienawidziła dzieci.
Patrick co prawda nie przepadał za wujem Johnem czy Frederickiem, ale ten dom — zupełnie pozbawiony mężczy zn — by ł wprost nie do zniesienia. Ty lko czy rzeczy wiście chodziło o mężczy zn? Wy obrażał sobie, że całkiem
przy jemnie mieszkałoby mu się ty lko w towarzy stwie Zuzanny Baker.
Trochę lepiej by ło u ciotki Melanie, pomimo jej nad-opiekuńczości. Przy najmniej go nie całowała ani nie użalała się nad nim. Poza ty m miała psa, tresowanego, który potrafił robić różne sztuczki, zupełnie jak psy ze Złotego Brzegu:
aportował, znosił kości do domu, turlał
się po grządkach z bratkami. Miał cudowną sierść w czarne łatki. Wabił się Chwat i lubił
Patricka.
Gdy by ty lko ciotka Melanie wciąż go nie pouczała i nie powtarzała jego słów, Patrick by łby niemalże zadowolony. Ty mczasem bał się wprost odezwać, bo wiedział, że ciotka naty chmiast powtórzy jego słowa pierwszej lepszej osobie,
którą napotka.
Nalegała, by sy piał w wielkiej, przestronnej sy pialni, podczas gdy on chciał spać w mały m pokoju na końcu kory tarza. Wy my kał się do niego, gdy ty lko mógł, bo z okna by ł niezły widok na dom na wzgórzu — odległy, otoczony dolinami
pełny mi fioletowy ch cieni. Od czasu do czasu letnie mgły spły wały do dolin, ale nigdy nie podnosiły 337
się tak wy soko, by dotrzeć do domu na wzgórzu. Dom stał spokojnie ponad nimi, ży ł sobie własny m tajemniczy m ży ciem. Przy najmniej w wy obrażeniach Patricka.
Chłopiec u ciotki Melanie by ł mniej nieszczęśliwy niż podczas poby tu u inny ch członków rodziny. Nikt nie prawił mu sarkasty czny ch uwag, żadne łobuzy mu nie dokuczały. Ale i tak nie czuł się szczęśliwy. Niedługo miała nadejść chwila,
kiedy powinien zadecy dować, u kogo zatrzy ma się na następne dwanaście lat.
Dzień za dniem ów moment zbliżał się nieubłaganie. Mecenas Atkins poinformował go o dokładnej dacie, gdy będzie musiał podjąć decy zję.
Ty mczasem on nie chciał mieszkać u żadnego z nich. Więcej: my śl o takiej perspekty wie przy prawiała go
0
mdłości. Wszy scy by li dla niego bardzo mili. Zby t mili 1
przesadni w swej uprzejmości. Mała połajanka w Złoty m Brzegu by łaby znacznie przy jemniejsza.
Jednocześnie wszy scy , mniej lub bardziej umiejętnie, starali się nastawić go przeciwko reszcie.
Chciał zamieszkać z kimś, kogo lubi i kto lubi jego za to, jaki jest, a nie za to, że oznaczał
dwa ty siące dolarów pensji rocznie. Patrick miał wrażenie, że gdy by wuj Stephen ży ł, uśmiechałby się na my śl o trudny m położeniu chłopca.
Gdy nadeszły dziewiąte urodziny Patricka, ciotka Melanie spy tała, jak chciałby je spędzić.
Zapy tał, czy mógłby pojechać do Glen St. Mary i poby ć z Bly the'ami w Złoty m Brzegu.
Ciotka Melanie zmarszczy ła brwi. Odparła, że nie został tam zaproszony . Patrick zdawał
sobie sprawę, że
33 <9
to przecież nie by ło istotne, ale wiedział również, iż nie otrzy ma pozwolenia na wy jazd.
Poprosił więc o możliwość przejażdżki autobusem. Ty m razem ciotka Melanie roześmiała się i odrzekła z lekceważeniem:

Nie sądzę, żeby to by ł sposób na uczczenie twoich urodzin, skarbie. Może lepiej urządzić przy jęcie? Zaproś kolegów ze szkoły . Chcesz urządzić przy jęcie, prawda?
Patrick czuł, że jego zdanie i tak nie ma znaczenia. Przy jęcie miało się odby ć. Jakoś sobie poradzi. Może nawet powiedzieć „dziękuję" na widok wszy stkich drogich prezentów od wujków i cioć, z który ch żaden tak naprawdę nie sprawi mu
radości.

Mogę zaprosić Waltera Bly the'a? — spy tał.
Ciotka Melanie znowu zmarszczy ła brwi. Nie pojmowała tej jego sy mpatii dla Bly the'ów.
Może i są w porządku, na swój sposób, ale...

Oni mieszkają zby t daleko, skarbie — wy jaśniła. — Nie sądzę, żeby Walter mógł
przy by ć. Poza ty m to zwy kły dzieciak ze wsi, nie ktoś, z kim będziesz utrzy my wać znajomość w niedalekiej przy szłości.

To najfajniejszy chłopak, jakiego znam — odparł
Patrick z oburzeniem.
<

Gusta zmieniają się nam z wiekiem — rzekła ciotka pobłażliwy m tonem. — Podobno straszny z niego maminsy nek i tchórz.

To nieprawda! — wy krzy knął zdenerwowany Patrick. — On jest fajny . Fajny ! Oni wszy scy są bardzo mili. A pani Bly the jest najmilszą kobietą na świecie.

Bo nie znasz zby t wielu kobiet, skarbie — odparła ciotka Melanie. — Z pewnością panna Sperry to nie
49
by ł dobry obiekt do porównań. A chy ba nie powiesz, że pani Bly the jest sy mpaty czniejsza niż... no, na przy kład ja albo wręcz ciotka Fanny lub Lilian?
Patrick nie miał odwagi powiedzieć: „tak".
Rankiem w dniu jego urodzin Chwat został potrącony przez ciężarówkę. Ciotka Melanie nie bardzo przejęła się śmiercią psa. Pies by ł jedy nie zabezpieczeniem przed włamy waczami, można by ło go zastąpić inny m. Poza ty m by ł dość
męczący — stale znosił do domu te kości.
Wszy stkie pokojówki się na niego skarży ły . I by ło niezby t przy jemnie, gdy gość wchodził do salonu, a na fotelu leżała wielka, obgry ziona kość. Nie wspominając już o sierści na dy wanie.
Ciotka Melanie postanowiła, że sprawi sobie teraz pekińczy ka. By ły takie słodkie, miały takie cudowne mordki. Patrick z pewnością polubi pekińczy ka. Czemu też wcześniej nie wpadła na ten pomy sł?
Kiedy zabierano ciało biednego Chwata, Patrick stał przy bramie smutny i równocześnie wprost kipiał z wściekłości — przy jęcie urodzinowe w momencie, gdy zabrakło jedy nej istoty, na której mu zależało?! To by ło nie do
wy trzy mania! Musi coś zrobić.
Drogą zbliżał się wielki czerwono-żółty autobus. Patrick włoży ł rękę do kieszeni — by ło tam pięćdziesiąt centów. Pobiegł na przy stanek i oznajmił kierowcy , że chce pojechać tak daleko, na ile pozwoli mu bilet za pięćdziesiąt centów.

Pewnie nie dojadę za te pieniądze do Glen St. Mary ?

Niestety nie — odparł kierowca, który nieźle dogady wał się z chłopcami takimi jak Patrick. — Musiałby ś
tS40
wy siąść jakieś dwadzieścia mil wcześniej. Poza ty m do Glen jedzie się inną trasą. Ale coś ci powiem — zabiorę cię aż do Westbridge. Wskakuj.
Z początku Patrick by ł zby t zasmucony śmiercią Chwata, by cieszy ć się wy marzoną przejażdżką. Widok biegnący ch drogą obok siebie dwóch psów ras chow--chow i dog sprawił, że posmutniał jeszcze bardziej. Ale z każdą chwilą
chłopcu poprawiał się nastrój.
Wy obraził sobie, że obok siedzi Walter Bly the i razem omawiają każdy szczegół podróży .
Droga, wznosząca się stopniowo, by ła piękna. Świerkowe lasy ; strumy ki; piękne rozległe łąki porastające tereny wokół Glen St. Mary ; ogrody pełne barwny ch malw, floksów, nagietków
— zupełnie jak w ogródku Zuzanny Baker w Złoty m Brzegu. Powietrze by ło takie czy ste i przejrzy ste! Wszy stko, co mijał, zdawało mu się interesujące. Wielki prążkowany kot siedzący na schodkach domu. Starszy mężczy zna malujący
ściany swego domu na żółto.
Kamienny mur z furtką, która mogłaby — powinna! — prowadzić do innego świata.
Wy obraził sobie, co razem z Walterem mogliby znaleźć po drugiej stronie.
Przejażdżka autobusem by ła wielką przy jemnością — dokładnie tak jak przewidy wał.
Przy najmniej tu nie czekało go rozczarowanie. Nawet roześmiał się pod nosem, gdy wy obraził sobie zdumienie na twarzy ciotki Melanie i alarm, jaki spowodowało jego zniknięcie.
I nagle go zobaczy ł. Droga wspięła się aż na szczy t odległy ch wzgórz, które widać by ło z miasta.
Oto on — niewiary godne, a jednak. Dom, który Patrick tak pokochał. Widział go z bardzo daleka, ale
c341
m
naty chmiast rozpoznał. Stał na rogu skrzy żowania. Patrick podskoczy ł na siedzeniu i poprosił
kierowcę, by go wy puścił. Kierowca spełnił prośbę chłopca, mimo że czuł, iż coś jest nie tak z ty m dzieckiem... coś dziwnego... Jakaś różnica, której poczciwiec nie potrafił uchwy cić, różnica między Patrickiem a inny mi dziećmi.
Patrick obserwował oddalający się autobus bez żalu czy zastanowienia, jakim cudem wróci do miasta. Nie troszczy ł się o powrót. Niech go szukają aż do skutku. Rozejrzał się wokół, chłonąc każdy najdrobniejszy szczegół.
Ujrzał bramę, a nad nią napis z rusty kalny ch liter ułożony ch w łuk: „Bezczas". Bezczas! Co za piękna nazwa! Dom znajdujący się za bramą by ł biały , z drewniany m oszalowaniem.
Wy glądał przy jaźnie i kojarzy ł mu się ze Złoty m Brzegiem, chociaż Złoty Brzeg zbudowany by ł z cegieł, a ten dom — z drewna.
Las, który zdawał się otaczać tę posiadłość, gdy patrzy ło się na nią z wielkiej odległości, wcale nie znajdował się tak blisko, ale wszędzie w okolicy rosły drzewa: rozłoży ste klony, brzozy niczy m smukłe srebrzy ste duchy, rzędy świerków
wzdłuż ogrodzeń. Dom wy glądał
jak jedno z gospodarstw w Glen St. Mary. Zabawne by ło to, że gdy patrzy ło się na południe, wcale nie miało się wrażenia, iż stoi na wzgórzu. W tamtą stronę rozciągał się rozległy, równinny teren pokry ty farmami i sadami. Dopiero gdy
zwróciło się wzrok na północ i popatrzy ło w dół, daleko aż za miasto, w stronę morza, człowiek zdawał sobie sprawę, na jakiej wy sokości się znajduje.
Patrick miał dziwne uczucie, że już kiedy ś to wszy stko widział. Może w inny m świecie, który z dnia na dzień stawał się mu coraz bliższy ? Nawet nazwa gospodarstwa wy dała się znajoma.
Młody mężczy zna opierał się o bramę, strugając drewniany kołek. U jego boku siedział pies, cy try nowo--biały seter o piękny ch oczach. Mężczy zna by ł wy soki, szczupły i opalony ; miał
błękitne oczy i niesforną grzy wę złocistorudy ch włosów.
Uśmiechał się tak, jak lubił Patrick — szczerze.

Witaj, nieznajomy — powiedział. — Co sądzisz o pogodzie?
Miał bardzo miły głos, który jakimś cudem wy dał się Patrickowi znajomy . Ale chłopiec nigdy wcześniej nie widział tego człowieka.

Pogoda? W porządku — odpowiedział.

Masz na my śli to, że jedy nie pogoda jest w porządku? — spy tał młodzieniec. —
Chy ba się z tobą zgodzę. Ale czy widok nie jest piękny ? Goście zawsze się nim zachwy cają.
Widać stąd na dwadzieścia mil. Dostrzeżesz nawet Zatokę Czterech Wiatrów w Glen St.
Mary .
Patrick chętnie spojrzał we wskazany m kierunku.

Tam mieszka Walter Bly the — powiedział. — Zna pan Bly the'ów?

A kto ich nie zna? — odparł młody człowiek. — Ale coś mi się zdaje, że pomimo pogody i piękny ch widoczków masz problemy , jak niemal każdy na tej nieszczęsnej planecie.
Patrick nabrał ochoty na zwierzenia. To dziwne uczucie. Nigdy czegoś takiego nie robił, może z wy jątkiem wizy t w Złoty m Brzegu.
343

Nasz pies został dziś rano zabity , a ja po prostu musiałem się wy rwać z domu. Ciotka Melanie chciała urządzić dla mnie przy jęcie, ale nie mogłem w nim uczestniczy ć.

Oczy wiście, że nie mogłeś! Kto by tego od ciebie oczekiwał? Że też ludzie robią takie rzeczy . Mogę zapy tać, jak masz na imię?

Jestem Pat Brewster.
Młodzieniec upuścił kołek na ziemię. Znalazł go dopiero po chwili.

Ach... tak... Cóż, ja się nazy wam Bernard Andrews albo —jeśli wolisz — Barney .
Mówi ci to coś?

Podoba mi się — powiedział Pat, zastanawiając się, czemu Barney tak mu się przy gląda. Znowu miał wrażenie, że już gdzieś go widział. To by ło jednak niemożliwe.
Po chwili napięcie znikło z twarzy Barney a, na jego miejsce pojawił się uśmiech. Otworzy ł
bramę.

Jeśli o jedenastej wy jechałeś z Charlottetown, musisz by ć głodny . Może zjesz z nami obiad?

Czy nie będę przeszkadzał? — spy tał grzecznie Pat. Wiedział, jak niechętnie ciotka Melanie przy jmuje nieproszony ch gości, mimo że szeroko się do nich uśmiecha.

Ani trochę. Niespodziewani goście nas nie przerażają. Po prostu dolejemy wody do zupy .
Pat z radością został z nimi. Barney skończy ł strugać kolejny kołek, a gdy zauważy ł, że Pat zaczął głaskać psa, powiedział poważny m tonem:

Nie baw się z Jiggsem przed obiadem, proszę. By ł dziś niegrzeczny . Zjadł kotce cały posiłek. Już który ś raz
c344
mu się to przy darzy ło. A ona opiekuje się siódemką kociąt. Jeśli zaczniesz go głaskać, pomy śli sobie, że zostało mu tak szy bko przebaczone. Musi się nauczy ć, że tak robić nie wolno. A uwielbia by ć głaskany. Różne metody działają na
różne psy . Jak uczy łeś posłuszeństwa Chwata?

Nikt go nie uczy ł — powiedział Pat.
Barney pokręcił głową.

O, to błąd. Każdy pies wy maga trochę dy scy pliny , trzeba ty lko znaleźć odpowiednie sposoby . Ale po obiedzie możesz się pobawić z Jiggsem, ile chcesz.
Ruszy li w stronę domu przez ogród, który wy glądał na lekko zapuszczony , a jednak sprawiał
niezwy kłe wrażenie miejsca, w który m niegdy ś bawiły się dzieci.
Ścieżka obrzeżona by ła rabatkami geranium i muszlami, zupełnie jak w ogrodzie Zuzanny Baker w Złoty m Brzegu. W sumie całe to miejsce troszkę przy pominało Złoty Brzeg, a jednocześnie zupełnie nie by ło do niego podobne. Złoty
Brzeg by ł raczej okazały m domem, podczas gdy ten wy glądał na zwy kłą farmę.
Na trawniku stała stara łódź wy pełniona kolorowy mi petuniami. Przeszli po płaskich, gładkich kamieniach chodnikowy ch, które wy glądały tak, jakby ktoś położy ł je na trawie setki lat temu. Po drugiej stronie drogi stał inny dom, równie
przy jaźnie wy glądający . Na jego podwórzu lśniła plamka szkarłatu.
Obchodząc go dokoła, minęli maszerujące rządkiem stadko śliczny ch biały ch kaczuszek.

Ja już tu by łem! — wy krzy knął Pat. — Dawno temu, gdy by łem malutki. Pamiętam!
Pamiętam takie kaczki!
S4ó

Nic dziwnego — odparł spokojnie Barney . — Zawsze hodowaliśmy białe kaczki.
Wiele osób przy chodzi do nas kupić jajka.
Pat by ł tak wstrząśnięty swoim odkry ciem, że nie mógł nawet przy witać się z kotką, która grzecznie powiedziała do niego „miau". Siedziała na ganku obok kosza pełnego kociąt. By ła ładna i puszy sta, chociaż Jiggs podbierał jej jedzenie.

Nie chciałby ś kotka? — spy tał Barney . — Bardzo je lubimy , ale osiem to jednak za dużo, nawet jak na Bezczas. Walter ze Złotego Brzegu zaklepał sobie jednego pomimo sprzeciwów Zuzanny .

Och, więc znasz mieszkańców Złotego Brzegu?! — wy krzy knął Pat, czując, że znowu odnalazł coś, co ich łączy .

Znam młody ch Bly the'ów całkiem nieźle. Przy chodzą tu czasem po jajka, mimo że to spory kawałek drogi. A oto ciocia Holly — dodał, otwierając brązowe kuchenne drzwi. —
Nie bój się jej. Wszy scy dobrzy ludzie są jej przy jaciółmi.
Pat w ogóle się jej nie przestraszy ł. By ła kruchą staruszką o twarzy pełnej zmarszczek.
Spodobała mu się dobroć drzemiąca w jej oczach.
Zaprowadziła go do małej sy pialni przy kuchni, by umy ł sobie ręce. Pat uznał pokój za stary i przy jemny, zupełnie jak cały ten dom, jak sama ciotka Holly. Na podłodze leżał czy sty, wy tarty dy wan, znajdowały się tam również dzban i
niebieska emaliowana miednica.
Z pokoju wy chodziły na ogród otwarte drzwi — przed zamknięciem powstrzy my wała je różowa koncha. Gdzie
już widział tak wielką muszlę? Nagle sobie przy pomniał. Zuzanna Baker w Złoty m Brzegu miała taką w swojej sy pialni. Opowiadała, że jej wuj, żeglarz, przy wiózł ją kiedy ś z Zachodnich Indii.
Pat pomy ślał sobie, że by łoby cudownie wskoczy ć nocą do tego łóżka, przy kry ć się kolorową kołdrą i obserwować przez otwarte drzwi malwy i rozgwieżdżone niebo, zupełnie jak na ganku w Złoty m Brzegu. Wiedział jednak, że może ty lko
o ty m pomarzy ć. Na długo przed nadejściem zmierzchu znajdzie go ciotka Melanie, nawet jeśli w ty m celu będzie musiała wezwać policję.

Zjesz obiad teraz, czy poczekasz, aż zostanie podany ? — spy tał Barney z łobuzerskim uśmiechem, gdy Pat wrócił do kuchni z rękoma starannie umy ty mi.

Zjem teraz, dziękuję — odpowiedział z uśmiechem Pat. Właściwie po raz pierwszy w ży ciu na jego twarzy zagościł tak szeroki uśmiech. Wcześniej uczono go uśmiechać się najwy żej lekko.
Najwy raźniej dziś na obiad nie by ło zupy , ale za to dużo szy nki i pieczony ch ziemniaków.
Barney podał mu pełen talerz.

Zakładam, że chłopięce apety ty nie zmieniły się od czasu, gdy by łem młodszy —
powiedział. — Zuzanna Baker ciągle narzeka, że nie może zaspokoić apety tu chłopców ze Złotego Brzegu. Z dziewczy nkami jest za to na odwrót.
Pat dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest głodny . Jeszcze żadna potrawa tak mu nie smakowała. Niewiele mówiono przy stole. Barney chy ba poddał się jakimś niewesoły m wspomnieniom, choć Patowi trudno by ło
347
zrozumieć, jakim cudem ktokolwiek na farmie Bezczas mógł by ć nieszczęśliwy .
Jiggs siedział obok nóg Pata i od czasu do czasu uderzał łagodnie ogonem o podłogę. W
pewny m momencie wy szedł na ganek, polizał głowę kotki i wrócił do chłopca. Co prawda kara jeszcze się nie skończy ła, ale Pat rzucił psu kawałek szy nki, a Barney udawał, że niczego nie widzi.
Na deser zjedli szarlotkę z bitą śmietaną. Pat miał zresztą wrażenie, że cały ten posiłek jest czy mś więcej niż ty lko sposobem na zaspokojenie głodu — obiad na farmie Barney a wlał w niego nowe ży cie.

Jak zamierzasz spędzić popołudnie, Pat? — spy tał Barney , gdy już nie mogli przełknąć ani kęsa, mimo że ciotka Holly ledwo co przegry zła, a i Barney nie miał apety tu, o który można by go posądzać.

Czy mógłby m tutaj zostać? — poprosił Pat.

Nie ma sprawy — odrzekł Barney . — Muszę naprawić płot za stodołą. Zechciałby ś mi pomóc?
Pat wiedział, że Barney jest po prostu grzeczny . W niczy m tak naprawdę nie musiał mu pomagać, ale chciał pójść z Barney em. Mężczy zna wy ciągnął w jego stronę rękę, a on ją ujął.

Twoi krewni nie będą się o ciebie martwić? — spy tał Barney . — Z kim właściwie teraz mieszkasz?
Pat mu powiedział.

Zrobimy tak: zatelefonuję do twojego domu i powiem, że spędzasz popołudnie na farmie Bezczas i że wrócisz wieczorem — powiedział Barney . — Może by ć?
48

My ślę, że tak będzie najlepiej — westchnął Pat. Wzdry gał się na my śl, że musi wrócić do ciotki Melanie, ale, oczy wiście, to by ło nieuniknione.

Szkoda, że nie mogę zostać tu na zawsze — mruknął tęsknie.
Barney zignorował to ży czenie.

Chodź — powiedział, biorąc Pata za rękę.
. „Dobrze, że jego dłoń nie jest gruba — pomy ślał Pat. — Lubię doty k przy jemnej, gładkiej, zimnej dłoni, jak doktora Bly the'a".
Podobało mu się również to, że sy mpatia Barney a by ła szczera. Barney lubił Pata takiego, jakim by ł. Pat po prostu to wiedział.
Chłopiec siedział na wielkim omszały m kamieniu leżący m w zacieniony m miejscu, tuż koło świerkowego lasku za stodołą, podczas gdy Barney pracował przy ogrodzeniu. Chwilami nachodziła go my śl, że Barney a wcale nie interesuje
płot. Ale to jakaś bzdura. Każdego powinien fascy nować taki wspaniały płot zbudowany ze sztachet, spomiędzy który ch wy rastały różne rośliny .
W dole, za złocisty mi wy dmami, radośnie szumiało morze, zupełnie jak w Złoty m Brzegu, ty le że stamtąd do morza by ło nieco dalej. Znowu powracały wspomnienia. Stawały się z każdą chwilą coraz wy raźniejsze.
Nad czubkami drzew przemy kały obłoki, wokoło unosił się zapach spalony ch słońcem traw.
Przepełniało go głębokie, cudowne poczucie zadowolenia. Nigdy , nawet w Złoty m Brzegu, nie wy obrażał sobie, że można by ć tak szczęśliwy m.
34J

My ślę, że tak będzie najlepiej — westchnął Pat. Wzdry gał się na my śl, że musi wrócić do ciotki Melanie, ale, oczy wiście, to by ło nieuniknione.

Szkoda, że nie mogę zostać tu na zawsze — mruknął tęsknie.
Barney zignorował to ży czenie.

Chodź — powiedział, biorąc Pata za rękę.
. „Dobrze, że jego dłoń nie jest gruba — pomy ślał Pat. — Lubię doty k przy jemnej, gładkiej, zimnej dłoni, jak doktora Bly the'a".
Podobało mu się również to, że sy mpatia Barney a by ła szczera. Barney lubił Pata takiego, jakim by ł. Pat po prostu to wiedział.
Chłopiec siedział na wielkim omszały m kamieniu leżący m w zacieniony m miejscu, tuż koło świerkowego lasku za stodołą, podczas gdy Barney pracował przy ogrodzeniu. Chwilami nachodziła go my śl, że Barney a wcale nie interesuje
płot. Ale to jakaś bzdura. Każdego powinien fascy nować taki wspaniały płot zbudowany ze sztachet, spomiędzy który ch wy rastały różne rośliny .
W dole, za złocisty mi wy dmami, radośnie szumiało morze, zupełnie jak w Złoty m Brzegu, ty le że stamtąd do morza by ło nieco dalej. Znowu powracały wspomnienia. Stawały się z każdą chwilą coraz wy raźniejsze.
Nad czubkami drzew przemy kały obłoki, wokoło unosił się zapach spalony ch słońcem traw.
Przepełniało go głębokie, cudowne poczucie zadowolenia. Nigdy , nawet w Złoty m Brzegu, nie wy obrażał sobie, że można by ć tak szczęśliwy m.
34J

My ślę, że tak będzie najlepiej — westchnął Pat. Wzdry gał się na my śl, że musi wrócić do ciotki Melanie, ale, oczy wiście, to by ło nieuniknione.

Szkoda, że nie mogę zostać tu na zawsze — mruknął tęsknie.
Barney zignorował to ży czenie.

Chodź — powiedział, biorąc Pata za rękę.
. „Dobrze, że jego dłoń nie jest gruba — pomy ślał Pat. — Lubię doty k przy jemnej, gładkiej, zimnej dłoni, jak doktora Bly the'a".
Podobało mu się również to, że sy mpatia Barney a by ła szczera. Barney lubił Pata takiego, jakim by ł. Pat po prostu to wiedział.
Chłopiec siedział na wielkim omszały m kamieniu leżący m w zacieniony m miejscu, tuż koło świerkowego lasku za stodołą, podczas gdy Barney pracował przy ogrodzeniu. Chwilami nachodziła go my śl, że Barney a wcale nie interesuje
płot. Ale to jakaś bzdura. Każdego powinien fascy nować taki wspaniały płot zbudowany ze sztachet, spomiędzy który ch wy rastały różne rośliny .
W dole, za złocisty mi wy dmami, radośnie szumiało morze, zupełnie jak w Złoty m Brzegu, ty le że stamtąd do morza by ło nieco dalej. Znowu powracały wspomnienia. Stawały się z każdą chwilą coraz wy raźniejsze.
Nad czubkami drzew przemy kały obłoki, wokoło unosił się zapach spalony ch słońcem traw.
Przepełniało go głębokie, cudowne poczucie zadowolenia. Nigdy , nawet w Złoty m Brzegu, nie wy obrażał sobie, że można by ć tak szczęśliwy m.
349
Chciał zostać tu na zawsze; ciotka Melanie i reszta krewny ch by ła o miliony lat świetlny ch stąd, miliony mil. Wiedział, że pod wieczór będzie musiał wrócić do paskudnego, klockowatego domu ciotki Melanie w Char-lottetown i wszy stko
zostanie mu wy baczone. Ale teraz farma Bezczas należała do niego! Znała go, podobnie jak on znał ją.
Późny m popołudniem ciotka Holly przy niosła mu pajdę chleba z masłem i brązowy m cukrem.
Zupełnie jak Zuzanna w Złoty m Brzegu. Ze zdumieniem spostrzegł, że znowu bardzo zgłodniał i tak skromny posiłek smakuje wspaniale.
Gdy zjadał chleb, Barney przy siadł się do niego.

Jak się czujesz jako właściciel ty ch okolic? — spy tał Pat.

Wiedziałby m, gdy by m rzeczy wiście nim by ł — odparł Barney z gory czą w głosie. —
Mówiąc krótko: by łby m w siódmy m niebie.
W głosie Barney a by ł taki smutek, że Pat nie ośmielił się zadać kolejny ch py tań. Kto w takim razie jest właścicielem Bezczasu? Pat miał pewność — choć nie wiedział, skąd ona się brała
— że Barney nie by ł tu na służbie.
Bezczas powinien należeć do niego. O co tu chodzi?
Poszli na podwórze. Chłopiec wy czuł, że Barney zrobił się nieco bardziej spięty .
Z domu po drugiej stronie drogi wy szła młoda kobieta. Na głowie miała błękitną chustę, spod której wy my kały się złociste loki, przy pominające kolorem włosy Rilli Bly the ze Złotego Brzegu. Jej radosne orzechowe oczy ozdabiały
zarumienioną twarz.
360
By ła opalona na złocisty kolor, miała szczupłe ramiona, a szła takim krokiem, jakby za chwilę miała wznieść się w powietrze. Podobnie poruszały się dziewczy nki w Złoty m Brzegu, a nawet pani Bly the, chociaż by ła o wiele starsza. Pat
pomy ślał, że kobieta by ła jak pachnące geranium, jak świeży chleb i odległe, złociste wy dmy . Obok niej maszerowała dziewczy nka w czerwonej sukieneczce.

Oto i Barbara Anna oraz mała squaw! — Barney udawał zaskoczonego.
Pat zastanawiał się, skąd to przedstawienie. Wiedział przecież, że Barney już wcześniej je zobaczy ł.
Chłopiec zauważy ł specy ficzne spojrzenie Barney a. Sam bardziej zainteresował się dziewczy nką w czerwonej sukience. Lubił Rillę Bly the, ale nigdy nie budziła w nim podobny ch uczuć. Poza ty m by ł pewien, że Rilla nikomu nie
pokazałaby języ ka, by ła na to zby t dobrze wy chowana. I gdy by Zuzanna ją na czy mś takim przy łapała! Nawet pani Bly the okazałaby niezadowolenie.

A kogo my tu mamy ? — spy tała Barbara Anna. Jej głos by ł jak jej wy gląd: świeży i radosny . Pat wy czuł jednak, że niewiele brakuje, a dziewczy na się rozpłacze.

To jest Pat Brewster — rzekł Barney , gdy przeszli przez boczną furtkę, która wy glądała na często uży waną. — Oczy wiście sły szałaś o Patricku Brewsterze? — spy tał
lekkim tonem.
Przez moment w orzechowy ch oczach Barbary Anny pojawił się dziwny bły sk. Pat miał
przeczucie, że kobieta sporo o nim wiedziała. Ale czy cały ten dzień nie jest pełen niesamowity ch wy darzeń? Czy jedno więcej w ogóle
miało znaczenie? Bliski by ł stwierdzenia, że to wszy stko musi mu się po prostu śnić.
Radosne oczy Barbary Anny — choć czy rzeczy wiście by ły takie radosne? — zabły sły, gdy patrzy ła na Pata, a na jej twarzy wy kwitł szeroki, cudowny uśmiech, zupełnie jak u pani Bly the. Czemu, na Boga, wszy stko w Bezczasie
przy pominało mu o Złoty m Brzegu?
Naprawdę, te dwa miejsca nie miały właściwie ze sobą nic wspólnego!
Pat czuł, że zna Barbarę Annę od lat. Nie miałby nic przeciwko temu, gdy by nazwała go
„biedactwemv. Mogłaby go nawet ucałować.
— A to jest mała squaw — powtórzy ł Barney .
Czasem dochodzi do niesamowity ch zdarzeń. Oto i dziewczy nka w szkarłacie. Stała tam i pokazy wała mu języ k! Oczy wiście, że to musi by ć sen. Ale jakiż piękny ! Pat miał nadzieję, że długo jeszcze się nie przebudzi.
Mała sąuaw, najwy raźniej nic nie robiąca sobie z kuksańców Barbary Anny , znowu pokazała mu języ k. Miała śliczny języ czek, równie czerwony jak jej usteczka i sukienka.
Wy konała potrójny piruet na bosaka, po czy m usiadła na wielkim kawale granitu przy bramie.
Pat chciałby usiąść koło niej, ale by ł zby t nieśmiały. Przy siadł więc na odwróconej dnem do góry bańce na mleko i zaczął wpatry wać się w dziewczy nkę, podczas gdy Barbara Anna i Barney rozmawiali, patrząc na siebie takim
wzrokiem, jakby ich spojrzenia mówiły zupełnie coś innego niż ich słowa. Pat znów zastanawiał się, skąd właściwie o ty m wie. Ale przecież we śnie wszy stko by ło możliwe.
362
Rozmawiali przy ciszony m tonem i nie przy puszczali chy ba, że Pat ich sły szy . Ale chłopiec miał niezwy kle dobry słuch.

Zdecy dowałam się na wy cieczkę na Zachód — powiedziała lekko Barbara Anna.

A co ze Wzgórzem? — spy tał Barney równie lekko.

Ach, nic, nic — głos Barbary Anny zdradzał, że ze Wzgórzem stało się coś strasznego, a to wy wołało wzburzenie Pata.

Wiesz, człowiekowi może się znudzić przeby wanie ciągle w ty m samy m miejscu.
Nieprawda! Komu mogłoby się znudzić mieszkanie w Bezczasie?

Nie lubię cię — rzekła mała squaw. Ale to akurat w ty m momencie nie miało znaczenia. Małą squaw rozsierdził ten brak uwagi, więc pokazała Patowi języ k i zajęła się Jiggsem.

Bezczas jest rzeczy wiście nudny — powiedział Barney .

Mieszkanie z zawsze miły m bratem i jego żoną, nawet z rozkoszną małą squaw, może stać się monotonne mówiła Barbara Anna, podnosząc kotkę, która zaczęła mruczeć. — I nagle może się okazać, że nikt cię nie potrzebuje! Czy mała
squaw może dostać jedno kociątko?

Może dostać wszy stkie, jeśli chce — odparł Barney . — Oczy wiście z wy jątkiem tego, które obiecałem Bly the'om.

Nie chcesz chy ba powiedzieć, że godzą się na dodatkowego kota? My ślałam, że Zuzanna Baker...
SÓS
W0

Zuzanna nie ma ostatniego słowa w Złoty m Brzegu, choć wielu tak uważa. Więc naprawdę jedziesz na Zachód?
Pat znowu wy czuł, że w powietrzu wisi jakaś poważna sprawa. Próbował odwrócić uwagę małej squaw od Jiggsa, ale bez skutku.

Długo cię nie będzie? — spy tał obojętny m tonem Barney .

Cóż, ciotka Ella chce, żeby m spędziła z nią zimę.

Barbara Anna postawiła kota na ziemi. Szy kowała się do odejścia.

Pewnie chciałaby , żeby ś została z nią dłużej.

Całkiem prawdopodobne — zgodziła się Barbara Anna.

My ślisz, że możesz zostać tam już na zawsze?

spy tał Barney .

No wiesz, na Zachodzie jest więcej możliwości — odparła Barbara Anna. — Chodź, mała squaw. Musimy iść. Już i tak zabrały śmy ty m panom zby t dużo czasu.

Ja nie chcę iść — oznajmiła mała squaw. — Chcę zostać i pobawić się z Patem.

No cóż... — odezwał się Barney. Pat, mimo euforii, w jaką wpadł po ostatnich słowach squaw, znowu doznał dziwnego przeczucia, że słowa „no cóż", wy powiedziane przez Barney a pozornie lekkim tonem, kosztowały go bardzo wiele.
Wy glądał teraz na dziesięć lat starszego niż w rzeczy wistości. — Z pewnością będziesz się tam dobrze bawić. Tęskniłby m za tobą... gdy by m musiał spędzić więcej czasu na Wzgórzu. Ale też wy jeżdżam.
3ó4
Pata ogarnęła beznadziejna pustka. Po raz pierwszy miał ochotę się obudzić. Sen nie by ł już taki piękny .
Barbara Anna powiedziała ty lko:

O?
Mała squaw, widząc, że jej zaloty nie spotkały się z odzewem, wróciła do zabawy z Jiggsem.

Tak. Hipoteka w końcu mnie dopadła.

Och! — wy dusiła z siebie Barbara Anna. Pat modlił się, by kotka przestała mruczeć.
To mruczenie nie pasowało do obecnej atmosfery .

Tak. Z hipotekami tak to już jest.

Ale może...

Nie, nie ma już wątpliwości. Pursey zjawił się wczoraj z ultimatum.
Oczy Barbary Anny pociemniały, zamgliły się, posmutniały. Pat czuł, że rozpłakałaby się, gdy by by ła sama. Ale czemu? Sny wy pełnione by ły zby t wieloma tajemnicami. Nawet mała squaw by ła zagadką. Dlaczego, na przy kład,
udawała, że zajęta jest igraszkami z Jiggsem, gdy Pat wiedział doskonale, iż najchętniej pokazałaby mu języ k?

Szkoda, wielka szkoda! — oburzała się Barbara Anna.
„A co ją to właściwie obchodzi?", zastanawiał się Pat.

Cztery pokolenia waszej rodziny mieszkały w Bez-czasie. I po ty m, ile wy siłku w to wszy stko włoży łeś...
Mała squaw odwróciła się od Jiggsa i spróbowała schwy tać kotkę. Ale Pat jej nie pozwolił.
Może dzięki temu wreszcie pokaże mu języ k?
Sóó

Gdy by ś nie wy dał ty le pieniędzy na operacje ciotki Holly ! — wzburzenie Barbary Anny wzrastało coraz bardziej.
Mała squaw próbowała wy jąć z palca u stopy kolec ostu. Pat marzy ł o ty m, by zaoferować swą pomoc i potrzy mać przez chwilę jedną z ty ch zakurzony ch, opalony ch stopek, ale...

A teraz, gdy ona czuje się lepiej, a ty mógłby ś uzbierać pieniądze, on orzeka przepadek!
Co znaczy „orzekać przepadek"? Mała squaw sama pozby ła się ostu, a teraz patrzy ła na odległe morze. Pat uznał, że chy ba nie lubi zby t samodzielny ch kobiet.

Nie winię Pursey a — powiedział Barney . — By ł do tej pory bardzo cierpliwy . Nie dołoży ł przez te lata ani centa odsetek! Gdy by m mógł pokazać mu jakiś plan spłaty ... Ale nie jestem w stanie. Och, wiem, kiedy należy się poddać.

Co zamierzasz zrobić? — głos Barbary Anny zrobił się nagle bardzo łagodny .

Cóż, ciotka Holly i ja nie pomrzemy z głodu. Dostałem ofertę pracy na farmie lisów.
Starczy , by śmy z ciotunią jakoś wiązali koniec z końcem.

Ty i lisia farma... — przerwała mu Barbara Anna.

Z czegoś ży ć trzeba. Ale przy znaję, niezby t podoba mi się perspekty wa doglądania uwięziony ch w klatkach zwierząt.
Gory cz w głosie Barney a by ła nie do zniesienia. Sprawiła, że Pat zapomniał nawet o małej squaw. Tak, najwy ższa pora, by się obudzić.
366
Barbara Anna rozluźniła swoją błękitną chustę, jak gdy by ta zaczęła ją dusić. Jeszcze bardziej ściszy ła głos, ale Pat i tak ją sły szał. Oczy wiście — w snach sły szy się wszy stko. O czy m ona mówi? Chłopiec teraz już naprawdę zapomniał o
małej squaw.

Gdy by ś... gdy by ś załatwił sprawy ze Stephenem Brewsterem przed jego śmiercią!
Masz takie samo prawo do chłopca jak tamci z miasta. Może nawet większe! Oni są ty lko dalszy mi krewny mi. Miałby ś za co spłacić hipotekę. Namawiałam cię, prosiłam, wiesz o ty m dobrze! Ale mężczy źni nigdy nie słuchają kobiet!
O czy m ona mówi? Sny by ły doprawdy przedziwne. Mała squaw dostrzegła kolejną igłę ostu w palcu, ale w ty m momencie mogłaby mieć wszy stkie palce pokłute ostem, a Pat i tak nie zwróciłby uwagi. Co Barbara Anna i Barney
wiedzieli o wuju Stephenie? Co Barney miał z nim wspólnego?

Nie zakwalifikowałby m się, Barbaro. To w końcu ty lko stara farma na odludziu... —
On chy ba nie mówi o Bezczasie?! — Ty lko wiejska szkółka, gdzie mógłby się uczy ć... — „A czy w Złoty m Brzegu też nie by ło jedy nie wiejskiej szkółki?", my ślał oszołomiony Pat.

I ty lko stara ciotka Holly , która mogłaby się nim zająć. Nie zrobiłby m tego dzieciakowi. To by łoby niesprawiedliwe.

O wiele bardziej sprawiedliwe, niż ci się zdaje

Barbara Anna nie kry ła wzburzenia. — Mężczy źni to najgłupsze istoty na ziemi.
Mała squaw zrobiła taką minę, jakby w pełni zgadzała się ze słowami kobiety .
367

No, a moja duma...

Ach, tak, twoja duma! — wy krzy knęła Barbara Anna z taką złością, że aż mała sąuaw podskoczy ła, a Jiggs rozejrzał się niespokojnie. — Ty już lepiej nic nie mów o tej swojej dumie. Wszy stko o niej wiem. Poświęciłby ś dla niej
wszy stko, wszy stkich!
Pat czuł, że nie powinien pozwolić jej mówić takich rzeczy do Barney a. Ale jak mógł ją powstrzy mać? Poza ty m musi się dowiedzieć, co z całą sprawą miał wspólnego wuj Stephen, nawet jeśli to miałoby oznaczać, że mała sąuaw już
nigdy więcej nie pokaże mu języ ka.
Zresztą nie miała chy ba takiego zamiaru. Interesowała się ty lko ostem. Niech jej będzie.

Nie wszy stko — ty mczasem odparł Barney . — Ale nie jestem nędzny m robakiem.
Brewsterowie patrzy li z góry na moją siostrę, gdy ojciec Pata żenił się z nią — jakby by ła jakimś insektem. Wiesz o ty m doskonale.

A kimże są Brewsterowie! — wy krzy knęła ze złością Barbara Anna. — Każdy wie, w jaki sposób dorobili się fortuny . Nie mają się czy m chwalić. Ich dwa pokolenia przeciw sześciu pokoleniom Andrewsów.

Po prostu nie zamierzałem iść do nich na kolanach — upierał się Barney . — Tak czy siak nie oddaliby mi chłopca.

A czy mecenas Atkins o wszy stkim cię nie poinformował?

Owszem, poinformował.

Nie powstrzy maliby go, gdy by zechciał się tu zjawić. Mecenas Atkins to uczciwy człowiek. Poza ty m każdy wie o testamencie Stephena Brewstera.
368

Obciąży ł mnie hipoteką specjalnie — wy znał z gory czą Barney — Sądził, że jeśli się upomnę o chłopca, to zostanę przez małego wy śmiany Tak samo jak on wy śmiałby mnie.
Sądzisz, że dziecko wy chowane w Dębowy m Gaju mogłoby zamieszkać tutaj?
Barney machnął ręką w kierunku skrzy piącej bramy, starego, obitego drewnem domu, który rozpaczliwie wy magał malowania, i przestarzałej kosiarki na podwórzu. Ale Patowi zdawało się, że Barney wskazał na łódź pełną petunii, na
Jiggsa, sy pialnię z drzwiami wy chodzący mi na ogród, na długie, płaskie łąki za domem, na niewidzianą jeszcze szkołę, gdzie chłopcy nazy waliby go „Pat" i gdzie w jednej z ławek siedziałaby mała squaw, która od czasu do czasu pokazy wałaby
mu języ k. Jeśli oczy wiście zechciałaby .
Pat wstał i na trzęsący ch się nogach podszedł do Barney a. Nie wiedział, czy uda mu się wy krzesać z siebie parę słów, ale musiał spróbować. Pewne rzeczy trzeba wy jaśnić i chy ba ty lko on by ł w stanie — lub chciał —je wy jaśnić. Mała
squaw przestała bawić się ostem i posłała mu charaktery sty czne spojrzenie. Jiggs pomachał ogonem, jakby przeczuwał, co się święci.

Jesteś moim wujkiem? — zapy tał, patrząc swy mi szary mi oczy ma w niebieskie oczy Barney a wy pełnione bólem. Dziwne, że wcześniej nie dostrzegł tego cierpienia maskowanego śmiechem!
Barney się wy straszy ł. Czy żby dzieciak ich podsłuchał? Barbara Anna również się spłoszy ła.
Podobnie mała squaw, ale to chy ba z powodu szczególnie dużego kolca w palcu. Jiggs zaczął
szy bciej machać ogonem,
a kotka zamruczała głośniej. Jednocześnie rozkwakały się wszy stkie kaczki.

Tak — odparł wolno Barney . — Jestem najmłodszy m bratem twojej mamy . By łem ledwie dzieckiem, gdy poślubiła twojego ojca. To jej stary dom.

Wiedziałem... że skądś go znam — rzekł Pat. — Nie wiedziałem ty lko skąd.

To siła przeczuć — powiedziała Barbara Anna. — Ludzie często odczuwają pewne rzeczy , który ch teorety cznie nie powinni wiedzieć. Chodziłam do szkoły z twoją mamą. By ła oczy wiście starsza ode mnie. Cudowna osoba.

Wiele razy chciałem cię zobaczy ć, Pat — przy znał Barney . — Widziałem cię ty lko raz, gdy miałeś pięć lat. Mama przy prowadziła cię tu, gdy Stephena Brewstera nie by ło w mieście.

Pamiętam! — wy krzy knął Pat. — Wiedziałem, że już tu by łem!

Ale krewni twojego ojca nie pozwolili, by ś nadal do nas wpadał — mówił Barney . —
I kiedy twoja mama zmarła, uznałem, że i tak nic dobrego by z tego nie wy nikło. Pojechałem do Złotego Brzegu, gdy się dowiedziałem, że jesteś tam z wizy tą, ale spóźniłem się o jeden dzień. Już cię tam nie by ło, wróciłeś do domu.

Domu! — powtórzy ł Pat.

„Domu!" — powtórzy ła mała squaw, ty lko po to, by naśladować ton głosu Pata i zwrócić na siebie jego uwagę.
Pat nie my ślał o niczy m poza jedną sprawą, która się w ty m momencie liczy ła.
360

Skoro jesteś moim wujkiem, chcę zamieszkać z tobą — oznajmił. — Nie przy garnąłby ś mnie dla pieniędzy , prawda?

Chętnie by m się tobą zaopiekował, nawet gdy by ś nie miał grosza przy duszy —
odrzekł uczciwie Barney .

Przy garnąłby ś mnie takiego, jaki jestem? — spy tał Pat.

Tak. Ale będę z tobą szczery , Pat. Pieniądze bardzo by mi się przy dały .

Przy dały by się na wy kupienie farmy Bezczas — trafnie ocenił Pat.

Tak, ale skąd o ty m wiesz?

Nie mam pojęcia... Po prostu wiem. A jeśli coś przeskrobię, skarcisz mnie?

Jeśli będę mógł... — odparł Barney , rzucając znaczące spojrzenie w stronę Barbary Anny , która nie patrzy ła na niego, lecz zdawała się zajęta zabawą z Jiggsem. Mała squaw natomiast wciąż zajmowała się ostami.
Pat by ł zmieszany . Kto miał pozwalać lub zabraniać czegokolwiek Barney owi? Z pewnością ciotka Holly by się nie .wtrącała. To py tanie pozostało na razie bez odpowiedzi.

Muszę z tobą zamieszkać — naciskał. — Mogę to zrobić, wiesz? Mogę sam wy brać.
Tak, Bernard Andrews wiedział. Wiedział również, patrząc w oczy Pata, że nie chodziło tu o przejęcie legalnej opieki nad chłopcem ani o dwa ty siące dolarów rocznie... Nie chodziło nawet o Barbarę Annę, która łowiła każde jego słowo,
udając, że bawi się z Jiggsem.
Chodziło o dwie dusze, który m pisane by ło by ć razem i o dziecko, które miało prawo kochać i by ć kochane.

Ale czy by łby ś tu szczęśliwy ?

Szczęśliwy ? Tutaj? — Chłopiec patrzy ł na farmę, na Barbarę Annę i na małą squaw, która w końcu pokazała mu języ k, zapominając chy ba o ostach. — Och, wujku Barney u!
Wujku Barney u!

Co o ty m sądzisz, Barbaro Anno? — spy tał Barney .

To z pewnością nie moja sprawa — odparła.
„Oczy wiście, że nie jej", pomy ślał Pat i zdziwił się, gdy Barney nagle wy buchnął śmiechem — prawdziwy m śmiechem, pełny m radości i młodzieńczej siły . By ł to zupełnie inny rodzaj śmiechu niż ten, który Pat sły szał wcześniej.
Barbara Anna również się roześmiała. Udawała, że bawią ją wy głupy małej squaw, ale Pat czuł, że chodziło o co innego. Śmiała się z tego samego co Barney. Mała squaw również zachichotała, naśladując całą resztę, po czy m wy sunęła
języ k. Pat postanowił, że jeśli jeszcze raz to zrobi, on jakoś zareaguje. Jeszcze nie wiedział jak. Z pewnością jednak dziewczy nki nie mogą my śleć, że mogą robić, co im się ży wnie podoba ty lko dlatego, że są dziewczy nkami. Co to, to nie!
A jak pięknie zaróżowiły się policzki Barbary Anny ! Szkoda, że wy jeżdża. Pat chciałby, żeby została w pobliżu. Na szczęście nie zamierzała zabrać ze sobą małej squaw. Poza ty m czemu, och, czemu Barney nie odpowiedział mu na
py tanie? W końcu to by ła jedy na naprawdę istotna sprawa.
3ÓJ2

Cuda się zdarzają, jak widać — odezwał się w końcu Barney . — Cóż, czekamy w takim razie na twój przy jazd, Pat. Ale wcześniej będziemy musieli stoczy ć o ciebie niezłą walkę.

A czy walka w ogóle będzie konieczna? — spy tał Pat. — Oni się chętnie mnie pozbędą. Żadne z nich mnie nie lubi.

Może nie... Ale lubią pieniądze, miej to na uwadze. Najwy raźniej ty i ja jesteśmy ulepieni z tej samej gliny . Bezczas jest gotowy na twoje przy jęcie.
Pat usiadł ponownie na bańce na mleko. Czuł, że dłużej nie ustoi na trzęsący ch się nogach.
Nie wiedział, o co chodziło Barney owi z tą walką, ale by ł pewien, że Barney wy gra. I o co chodziło z Barbarą Anną? Ona chy ba nie płacze?
Ucieszy ł się, gdy mała sąuaw pokazała mu języ k. Rzeczy wistość stała się bardziej realna. W
końcu to nie mógł by ć...

To nie jest sen, prawda? — spy tał z obawą.

Nie, chociaż czuję się, jakby m śnił — odparł Barney . — Ale wszy stko dzieje się naprawdę. Miałaś rację, Barbaro Anno. Powinienem się upomnieć o Pata dawno temu.

Cuda się zdarzają — przedrzeźniała go Barbara Anna. — Mężczy zna przy znający się do błędu!
Ona płakała! W jej oczach bły szczały prawdziwe łzy. Dorośli zachowy wali się czasem dziwnie. Nie rozumiał także, czemu języ k małej sąuaw nie odpadł jeszcze od tego ciągłego wy stawiania. Postanowił, że zabroni jej zachowy wać się
w ten sposób. Nie wiedział ty lko, jak
<3&3
tego dokonać. A jeśli zacznie pokazy wać języ k inny m chłopcom? Nie mógł do tego dopuścić.
Wtem przy pomniał sobie o swoich manierach. Nie może zrobić złego wrażenia na wuju Barney u. Wuju Bar-ney u! Jakże miło brzmiały te słowa. Tak inaczej od słów: „wuj Stephen",
„wuj John" czy nawet „wuj Frederick".

Dziękuję, wujku Barney u — powiedział Pat. — Strasznie fajnie, że mogę tu zamieszkać.

Strasznie fajnie — zgodził się Barney .
Znowu się uśmiechnął, a Barbara Anna śmiała się przez łzy. Nawet uradowana by ła mała squaw — jak ona właściwie miała na imię? Będzie się musiał szy bko dowiedzieć. Nie pozwoli, aby obcy mówili do niej per „mała sąuaw". I jak
będzie się zwracał do Barbary Anny ? Choć to nieistotne. Ona przecież wy jeżdża. Więc czemu tak płacze?

Ja... ja chciałby m, żeby pani nie jechała na Zachód — powiedział cicho. Rzeczy wiście z całego serca pragnął, żeby pozostała w jego ży ciu.

Och! — Barney znowu wy buchnął długim, niskim, zaraźliwy m śmiechem.
Patowi zdawało się, że taki śmiech każdego może rozchmurzy ć. Nawet wuja Stephena. Albo pannę Cy n-thię Adams. Co, swoją drogą, by łoby największy m cudem dzisiejszego dnia. Ależ ma urodziny !
Pat czuł, sły sząc śmiech Barney a, że i on zacznie wkrótce się uśmiechać. Zupełnie jak dzieciaki w Złoty m Brzegu. Pat często zastanawiał się nad ty m, jak często śmiech rozbrzmiewał w rodzinie Bly the'ów. Śmiała się nawet Zuzanna
Baker! Pat by ł pewien, że od tej pory bę-
4
*&
dzie mógł częściej odwiedzać Złoty Brzeg. Może nawet Walter będzie do niego przy jeżdżał.
Pat podejrzewał, że doktor Bly the by ł lekarzem ciotki Holly , mimo że mieszkał tak daleko.
W każdy m razie już nikt nigdy nie zabroni mu się śmiać. Wuj Stephen zawsze wy dawał się poiry towany , sły sząc śmiech Pata. Z kolei w domach ciotki Fanny , ciotki Melanie i ciotki Lilian chy ba ani razu nie sły szał, by ktokolwiek się śmiał.
Cóż, może śmiali się sy nowie ciotki Fanny ... ale nie by ł to ten sam rodzaj śmiechu, jak w Złoty m Brzegu czy w Bezczasie.
Pat nagle zdał sobie sprawę, jak różne mogą by ć powody śmiechu. Czasami człowiek śmiał
się, bo po prostu miał taką ochotę. Czasami śmiał się dlatego, że śmiali się inni. Teraz Pat roześmiał się, patrząc na małą squaw. Roześmiał się, bo taką miał ochotę.

Z czego się śmiejesz? — zapy tała zawadiacko.

Z twojego języ ka — odparł Pat, zdziwiony swoją odwagą.

Jeśli będziesz śmiał się z mojego języ ka, złoję ci ty łek — rzekła mała squaw.

Nie chcę sły szeć takiego języ ka — powiedziała Barbara Anna.

Ale wszy scy tak mówią w szkole — odparła mała squaw, trochę jednak zawsty dzona swoim zachowaniem.

Nieważne, jak mówią w szkole. Ty tak mówić nie będziesz — powiedziała Barbara Anna. — Pamiętaj, że jesteś damą.

A czemu damy nie mogą mówić tak jak mężczy źni? — nie poddawała się mała squaw.
Barbara Anna nie
odpowiedziała. Słuchała, co mówił do niej Barney . Ale o czy m właściwie mówił Barney ?

Och — wciąż się śmiał. — Barbara Anna w najbliższy m czasie nie wy biera się na Zachód.

A gdzie?

Oto jest py tanie. Gdzie się wy bierasz, Barbaro Anno?
Młoda kobieta by ła czerwona jak burak.

Ja... by ć może przeprowadzę się do domu po drugiej stronie ulicy — odparła. — Co...
co o ty m my ślisz, Barney ?
r

Skoro już łaskawie py tasz mnie o zdanie, to ci powiem, że to bardzo dobry pomy sł —
przy znał Barney .

Chy ba ten jeden raz cię posłucham — roześmiała się Barbara Anna.
Pat miał wrażenie, że Barney i Barbara Anna chcieliby , aby teraz on i mała squaw znaleźli się daleko, daleko stąd. I, co jeszcze dziwniejsze, wcale się temu nie sprzeciwiał.
Ale jednego musiał się jeszcze dowiedzieć. Potem spy ta małą squaw, czy nie chciałaby obejrzeć kociąt.

Gdzie jedzie Barbara Anna? — nalegał. — Po drugiej stronie drogi jest ty lko Bezczas.

Więc będziemy musieli pozwolić jej zamieszkać z nami, w Bezczasie — powiedział
Barney . — Miałby ś coś przeciwko temu?

By łoby cudownie — powiedział Pat poważny m tonem. — Czy mała squaw również się wprowadzi?

Obawiam się, że jej ojciec i mama tak łatwo by nam jej nie oddali — odparł Barney .
— Ale zapewniam
6
cię, że będziesz ją często widy wał. Może nawet zby t często.

Bzdury ! — obruszy ł się Pat.
Nigdy wcześniej nie odważy ł się do nikogo tak odezwać. Ale w Bezczasie można by ło mówić różne rzeczy .
O co chodziło małej sąuaw?

Chodźmy obejrzeć kotki — powiedziała. — Może mama pozwoli mi wziąć jednego, choć Walter Bly the zaklepał sobie najładniejszego. Nie lubię Waltera. A ty ?

Czemu go nie lubisz? — spy tał Pat, czując, że kocha Waltera z całego serca.

Bo nie obchodzi go, czy pokazuję mu języ k, czy nie — wy jaśniła mała sąuaw.
Poszli obejrzeć kocięta, zostawiając Barbarę Annę i Barney a wpatrujący ch się w siebie —
przy najmniej dopóty , dopóki dzieci nie znikły z pola widzenia.

Czeka cię ostra walka z Brewsterami! — powiedziała Barbara Anna.

Czuję, że mogę walczy ć z cały m światem! — zapewnił ją Barney .
SZALEŃCZA WYPRAWA
Lincoln Burns umieścił przy drodze tabliczkę, która zapraszała wszy stkich chętny ch do jego wielkiego sadu, gdzie można się by ło poczęstować jabłkiem. „Dzięki właśnie takim gestom odsłania się charakter człowieka", mawiała Ania
Bly the.
Wszy scy by li zgodni co do tego, że Lincoln by ł dobry dla swej matki. Nie każdy sy n z taką cierpliwością wy trzy my wałby jej dziwactwa. Usługiwał jej od lat, wy kony wał większość prac domowy ch, bo żadna pokojówka nie zagrzała u
nich miejsca na dłużej. Niewy parzony języ k staruszki skutecznie odstraszał dziewczy ny . On z kolei zawsze by ł niezwy kle wy rozumiały .
„Spóźniony Lincoln Burns", mawiano o nim, bo nie zdążał z niczy m na czas. Jedny m z jego sy mpaty czniejszy ch nawy ków by ło notory czne zjawianie się w kościele, gdy msza dobiegała końca. Nie sły szano też, by cokolwiek
wy prowadziło go z równowagi. Zuzanna Baker ze Złotego Brzegu twierdziła, że brakuje mu ikry i dlatego się nie wścieka.
I oto, ku zaskoczeniu wszy stkich, pani Burns zmarła. Nikt nie spodziewałby się po niej czegoś równie zdecy dowanego. Przez ostatnie dziesięć lat by ła zawieszona między ży ciem a śmiercią: drażliwa, nieracjonalna, nerwowa inwalidka.
Ludzie twierdzili, że doktor Bly the na wizy tach u niej musiał zbić fortunę.
Teraz leżała w świąteczny m ubraniu w starej bawialni, a na zewnątrz z nieba sy pały białe płatki śniegu, mimo że nadeszła już wiosna. Śnieg okry wał okolicę mglisty m, urzekający m welonem. Taki rodzaj piękna zachwy cał Lincolna. Czuł
się teraz bardzo samotny , chociaż niewiele osób — może z wy jątkiem państwa Bly the'ów — by ło w stanie w to uwierzy ć.
Wszy scy , łącznie z jego matką, sądzili, że jej śmierć przy niesie mu upragnioną ulgę.

Niedługo już znikną kłopoty , który mi cię obarczam, jak twierdzi Zuzanna Baker —
powiedziała mu matka na dzień przed swoją śmiercią. Mawiała tak codziennie od dziesięciu lat. Poza ty m Zuzanna Baker wcale nie wy powiedziała ty ch słów. „Znając tę kreaturę, droga pani doktorowo — zauważy ła natomiast — doży je
do dziewięćdziesiątki".
Ale Zuzanna się my liła, a Lincoln cieszy ł się, że odpowiedział matce:

Mamo, dobrze wiesz, że nie sprawiasz mi żadny ch kłopotów.
Tak, obecnie zdał sobie sprawę, że będzie bardzo samotny . Matka nadawała jego ży ciu jakiś sens i cel. Teraz, gdy odeszła, miał wrażenie, że statek jego ży cia pozbawiony został sternika, zboczy ł z wy znaczonego kursu.
Wkrótce Helen będzie go namawiać na żeniaczkę, by ł tego pewien. Matka zawsze broniła go przed zakusami Helen, choć udawała przekonaną, że Lincoln wprost pali się do małżeństwa.

Ty ty lko czekasz, aż umrę, by się ożenić — zrzędziła.
Nie by ło sensu w kółko jej przekony wać, iż nie spieszy mu się do małżeństwa.

Kto by tam zechciał takiego starego kawalera? — usiłował żartować.

O, wiele kobiet ostrzy sobie na ciebie pazurki — odburknęła pani Burns. — Kiedy mnie zabraknie, jedna z nich się na ciebie rzuci. Doktor Bly the znowu przepisał mi inne leki.
Czasem zdaje mi się, że już najchętniej by się ode mnie uwolnił. Może nawet chętnie pozby łby się też Zuzanny Baker. A pani Bly the to podobno uznana swatka.

Nie jestem co prawda młody — zaśmiał się Lincoln — ale Zuzanna Baker jest dla mnie chy ba za stara.

Jest starsza jedy nie o piętnaście lat. My śli, że nie wiem, ile ma wiosen na karku. Cóż, my li się. Poza ty m ty jesteś tak uległy, że zgodziłby ś się z nią ożenić, gdy by ty lko cię poprosiła. Nie chciałby ś problemów związany ch z odrzuceniem
oświadczy n.

Mama dobrze wy gląda, prawda? — zagadnął Helen, która weszła do starej bawialni.
Pani Marsh płakała — czemu, nie wiedział nikt. Uważała, że Lincoln jest nieczuły , bo nie uronił ani łzy .

Pięknie — szlochała. — Pięknie i tak naturalnie.
c370
Lincoln uważał, że słowo „naturalnie" nie jest odpowiednie. Jej twarz by ła zby t gładka i spokojna. Ale stwierdził, że wy gląda zaskakująco młodo. Odkąd pamiętał, jej twarz by ła pomarszczona i gościł na niej gry mas rozdrażnienia. Po raz
pierwszy zrozumiał, czemu ojciec z nią się ożenił. By ła bardzo chora i wiele wy cierpiała. Nawet Zuzanna Baker to przy znała, a doktor Bly the miał wręcz pewność.
Lincoln westchnął. O tak, ży cie bez mamy to już nie będzie to samo. Teraz zaczną się prawdziwe problemy .

Co teraz zamierzasz zrobić, Lincolnie? — spy tała jego siostra.
Pomy ślał, że Helen mogłaby jeszcze trochę odczekać z poruszaniem tego tematu. Ale Helen nigdy niczego nie odkładała na później. Miała całkowicie odmienny charakter niż Lincoln.

Chy ba będę musiał radzić sobie tak, jak radzą sobie w Avonlea — odparł cicho.
Helen połknęła haczy k.

A jak sobie radzą w Avonlea?

Najlepiej jak potrafią — wy jaśnił równie spokojny m tonem.

Och, dorośnij wreszcie — mruknęła Helen. — Nie przy stoi żartować w ten sposób, gdy mama nawet nie spoczęła w grobie.

To nie dowcip — odparł Lincoln. To by ł słowny żarcik. W dodatku niezby t ory ginalny . Sły szał, jak doktor Bly the parę razy go uży ł.

Lincolnie, nigdy nie pomy ślałeś o swojej sy tuacji. Teraz zostałeś sam, a to nie jest zabawne. Nie mam po-jęcia, kto mógłby się zająć prowadzeniem domu. Musisz się ożenić. Powinieneś się ożenić już dziesięć lat temu.

A kto by się wprowadził do domu, w który m mieszkała mama?

Niejedna kobieta. Po prostu matka by ła dla ciebie wy mówką, a tak naprawdę jesteś zby t leniwy , by się do kogoś zalecać. Dobrze cię znam.
Lincoln uważał, że wcale go nie zna, mimo więzów pokrewieństwa i faktu, że mieszkała w sąsiedztwie. W końcu zawsze różnili się poglądami na ży cie. Helen marzy ła o pieniądzach i sukcesach. Lincoln — o pięknie. Nieistotny by ł dla
niego nieurodzaj, by le ty lko nadeszła cudna jesień, wraz z astrami i kwitnący mi wrzosami.
Podobnie jak inni mieszkańcy Mowbray Narrows, by ł już przy zwy czajony do niedzielny ch spacerów po swojej posiadłości. Ale w przeciwieństwie do inny ch, on nie by ł zainteresowany jedy nie ty m, jak się mają plony, drzewa czy
owce. Jego ciekawiły po prostu drzewa rosnące na ty łach domu... małe poletka, otoczone świerkami... szare, wietrzne łąki o zmierzchu...
alejka, na której tańczy ły cienie.

Ten człowiek wie, co jest w ży ciu najważniejsze

powiedziała pewnego razu Ania Bly the do swojego męża.

Zdrowego rozsądku trochę mu brak — osądziła Zuzanna Baker — ale podejrzewam, że mając taką matkę, gdzieś trzeba by ło szukać pocieszenia.

Lena Mills wy szłaby za ciebie — ciągnęła Helen

albo Jen Craig, choć ona ma zeza, albo Sara Viles. Co prawda do najmłodszy ch już nie należy , ale nie możesz sobie pozwolić na wy brzy dzanie.
Posłuchaj mojej rady , Lincolnie. Bierz się do roboty i znajdź sobie żonę. Od razu staniesz się inny m człowiekiem.

Ale ja nie chcę stać się inny m człowiekiem — zaprotestował Lincoln. — To mogłoby się okazać uciążliwe, jak mawia doktor Bly the.
Helen go zignorowała. Tak należało postępować z Lincolnem. Jeśli ty lko dało mu się szansę, mógł na okrągło opowiadać te bzdury o swoim ogrodzie czy o kuropatwach, które każdej zimy zbierały się pod tą samą jabłonią, zamiast o
naprawdę istotny ch sprawach, jak choćby ceny zby tu czy stonka ziemniaczana.

Musisz się ożenić, koniec, kropka. Nie obchodzi mnie, kim ona będzie, by le ty lko by ła godna szacunku. Nie możesz pracować w polu i jednocześnie przy gotowy wać sobie posiłków.
Poza ty m masz już swoje lata. Pomy śl, jak miło będzie wracać zmęczony m z pracy do czy stego domu i na dobrą kolację.
Owszem, Lincoln czasem o ty m my ślał. Przy znawał, że wizja takiego ży cia by ła nawet kusząca. Ale na świecie liczy ło się coś więcej niż ty lko czy sty dom i wy goda — ostrzegł go doktor Bly the, gdy pewne plotki zaczęły krąży ć po
okolicy .
O ty m Helen nic nie wiedziała. Pamiętał, jak kiedy ś przejeżdżał w jesienny wieczór koło Złotego Brzegu. Ze środka dolaty wał rozkoszny zapach pieczonego mięsa będący zwiastunem py sznej uczty. Niewątpliwie Zuzanna Baker
szy kowała kolację dla doktora. Żadna potrawa nie wy dała się wówczas Lincolnowi równie smakowita.
Ale, jak kiedy ś zauważy ła przy nim pani Bly the, to wy obraźnia nie powoduje przesy tu czy niestrawności. „Można mieć dość rzeczy wistego ży cia, ale nigdy nie ma się dość marzeń", powiedziała.
Pewnego późnowiosennego wieczoru Lincoln krzątał się aż do późny ch godzin. Zazdrościł
doktorowi Bly the'owi.
Lubił przeby wać nocami poza domem. Luhił stać na swy m wzgórzu, samotnie podziwiać gwiazdy . Lubił spacerować pod ciemny mi koronami stateczny ch drzew, które zdawały się go rozumieć. Lubił rozkoszować się pięknem mroku albo
niezwy kły m kry ształowy m światłem księży ca.
Gdy by ożenił się z jakąkolwiek znaną mu kobietą, czy nadal mógłby tak spędzać czas? Bał
się, że niedługo będzie musiał się ożenić. Helen się uparła i nie dawała mu spokoju. W ten czy inny sposób dopnie swego.
Cóż, w pewny m sensie miała rację. Pewnie lepiej by łoby , gdy by się ożenił. Ale nie znał
żadnej kobiety , którą lubiłby na ty le, by uderzać do niej w konkury . Lena Mills... owszem, to sy mpaty czna dziewczy na, bardzo „rozgarnięta", jak kiedy ś wy raziła się o niej Zuzanna Baker.
Lincoln wzruszy ł ramionami. Jen Craig również by ła w porządku, ale Craigowie od zawsze uganiali się jedy nie za pieniędzmi, poza ty m Jen miała zeza. Podejrzewał, że Jen zmusiłaby go do sprzedaży pięknego dębowego zagajnika i
kazałaby zaorać mglisty stary sad... Ten sam, który tak podziwiała pani Bly the, ponieważ przy pominał jej o domu dzieciństwa w Avonlea.
374
Lincoln wiedział, że nie ugiąłby się przed żądaniami żadnej kobiety .

Porządny człowiek z tego Lincolna Burnsa — powiedział kiedy ś Gilbert Bly the do swojej żony — ale brak mu twardego kręgosłupa.

Cóż, panie doktorze — wtrąciła się Zuzanna. — Taki już jest i nic na to nie poradzi.
A Sara Viles? O, tak, Sara by ła miłą dziewczy ną... szczupłą, ciemnowłosą, o brązowy ch oczach, bardzo by strą i odrobinę złośliwą. By ła godna zainteresowania. Ale Lincoln trochę się obawiał jej intelektu i sarkasty czny ch docinek.
Sprawiała, że w jej towarzy stwie czuł się jak głupiec. Pani doktorowa Bly the również by ła inteligentna, a z pewnością potrafiła by ć sarkasty czna, ale Lincoln by ł pewien, że nigdy nie sprawiła, że jej mąż poczuł się głupszy od niej.
Wszy stko sprowadzało się do jednego: Lincoln by ł przekonany , że nikt nigdy nie zrozumie go tak dobrze, jak on rozumiał siebie.
A jednak... najwy raźniej Helen postanowiła, że ożeni się z którąś z owy ch kobiet. Jakże tu uciec przed taką intry gą? By ł bliski zasięgnięcia konsultacji w tej sprawie u państwa Bly the'ów. Wątpił jednak, by mogli coś wskórać. Trudno
by łoby mierzy ć się z Helen. < Nagle w jego umy śle pojawiło się wspomnienie pewnego mglistego dnia, o który m wszy scy już zdąży li zapomnieć.
Miał wtedy dziesięć lub jedenaście lat i wy brał się z matką w odwiedziny do wuja Charliego Taprella,
376
mieszkającego w Mowbray Narrows. Cała wizy ta by ła jedną wielką udręką dla nieśmiałego Lincolna. Siedział szty wno wy prostowany na brzegu niewy godnego krzesła w paskudny m salonie. Ależ to by ł brzy dki pokój! Gzy ms kominka
zapchano okropny mi litografiami, a meble pomalowano w ohy dne róże. Ty mczasem matce wszy stko się niezwy kle podobało.
Jego trzy kuzy nki, Lily , Edith i Maggie, siedziały na sofie i podśmiewały się z niego.
Uważano je za bardzo ładne, miały zaróżowione policzki i okrągłe, jasne oczy . Ale Lincoln ich nie podziwiał — bał się ich, więc na wszelki wy padek utkwił wzrok w wielkiej purpurowej róży pod swoimi stopami.

Aleś ty wsty dliwy ! — zaśmiała się Edith.

Z którą z nas się ożenisz, gdy dorośniesz? — spy tała Lily .
Zachichotały , a dorośli ry knęli śmiechem.

Wezmę taśmę krawiecką mamy i zmierzę jego buzię — zdecy dowała Maggie.

Czemu nie porozmawiasz z kuzy nkami, Lincolnie? — niecierpliwiła się matka. —
Pomy ślą sobie, że pozbawiony jesteś dobry ch manier.

Może kot odgry zł mu języ k — zachichotała złośliwie Lily .
Lincoln wstał, zdesperowany i udręczony .

Chciałby m stąd wy jść, mamo. To miejsce jest dla mnie zby t eleganckie.

Możesz przejść się na wy brzeże, jeśli chcesz — powiedziała ciotka Sophy , która raczej go lubiła. — Ca-therine, co się z nim stało? Nie jest już dzieckiem. Nie-c976
mieszkającego w Mowbray Narrows. Cała wizy ta by ła jedną wielką udręką dla nieśmiałego Lincolna. Siedział szty wno wy prostowany na brzegu niewy godnego krzesła w paskudny m salonie. Ależ to by ł brzy dki pokój! Gzy ms kominka
zapchano okropny mi litografiami, a meble pomalowano w ohy dne róże. Ty mczasem matce wszy stko się niezwy kle podobało.
Jego trzy kuzy nki, Lily , Edith i Maggie, siedziały na sofie i podśmiewały się z niego.
Uważano je za bardzo ładne, miały zaróżowione policzki i okrągłe, jasne oczy . Ale Lincoln ich nie podziwiał — bał się ich, więc na wszelki wy padek utkwił wzrok w wielkiej purpurowej róży pod swoimi stopami.

Aleś ty wsty dliwy ! — zaśmiała się Edith.

Z którą z nas się ożenisz, gdy dorośniesz? — spy tała Lily .
Zachichotały , a dorośli ry knęli śmiechem.

Wezmę taśmę krawiecką mamy i zmierzę jego buzię — zdecy dowała Maggie.

Czemu nie porozmawiasz z kuzy nkami, Lincolnie? — niecierpliwiła się matka. —
Pomy ślą sobie, że pozbawiony jesteś dobry ch manier.

Może kot odgry zł mu języ k — zachichotała złośliwie Lily .
Lincoln wstał, zdesperowany i udręczony .

Chciałby m stąd wy jść, mamo. To miejsce jest dla mnie zby t eleganckie.

Możesz przejść się na wy brzeże, jeśli chcesz — powiedziała ciotka Sophy , która raczej go lubiła. — Ca-therine, co się z nim stało? Nie jest już dzieckiem. Nie-c376
stety , moje dziewczy nki zby t lubią się przekomarzać. Już wielokrotnie zwracałam im uwagę, ale nie słuchają.
To by ł główny problem: świat nie słuchał. Lincoln nigdy nie zmienił swojego zdania.
Odetchnął z ulgą, gdy wy szedł na zewnątrz. Między domem a zatoką natknął się na zagajnik porosły stary mi świerkami, a za nim pole pełne jaskrów. Mniej więcej pośrodku pola Lincoln spotkał dziewczy nkę, może o rok młodszą.
Spoglądała na niego nieśmiało szaroniebieski-mi oczy ma, który ch barwa przy pominała wody zatoki skąpane w blady ch promieniach słońca.
Nie śmiała się.
Lincoln, który zwy kle bał się wszy stkich dziewczy nek, przed tą nie odczuwał strachu. Razem, trochę onieśmieleni, ale zadowoleni, poszli na plażę, gdzie lepili babki z piasku. Nie pamiętał
już, czy by ła ładna, czy nie, ale miała łagodny , słodki głos i piękne, szczupłe opalone dłonie.
Dowiedział się, że ma na imię Janet. Mieszkała w mały m biały m domu po drugiej stronie świerkowego zagajnika.
Ofiarował jej błękitny koralik i obiecał, że następny m razem przy wiezie jej muszlę znad Oceanu Indy jskiego, którą miał w domu. Obiecał również, że gdy dorośnie, to się z nią ożeni.
Wy dawała się zadowolona.
— Pamiętaj, żeby na mnie czekać — nalegał Lincoln. — Minie strasznie dużo czasu, nim dorosnę. Ale nie zmęczy cię czekanie, prawda?
Potrząsnęła przecząco głową. Nie by ła gadatliwa. Lincoln nie pamiętał wiele z tego, co mówiła. Gdy mama przy szła na pole jaskrów i zawołała go, Lincoln zostawił dziewczy nkę, gdy ta ozdabiała kamy czkami-377
-rodzy nkami swoją piaskową babkę. Zanim wy soka wy dma zakry ła jej sy lwetkę, odwrócił się do niej i pomachał na pożegnanie.
Już nigdy więcej jej nie zobaczy ł. Teraz jest już panią w średnim wieku, na pewno wy szła za mąż. Ale nagle zapragnął przekonać się o ty m osobiście. Ty lko jak? Nie znał nawet jej nazwiska.
Wspomnienie dziewczy nki nie opuszczało go przez całe lato. Ciekawe, bo wcześniej nie my ślał o niej tak intensy wnie. Przy puszczał, że nieustanne gderanie Helen na temat małżeństwa przy wołało te my śli. Nie chciał się żenić. Ale nie
przeszkadzałoby mu zby tnio, gdy by spotkał na swej drodze kobietę pokroju pani Bly the albo... albo gdy by odnalazł tę małą znad brzegu i odkry ł, że jednak nie wy szła za mąż.
Pewnej nocy , budząc się z okropnego koszmaru, w który m żenił się jednocześnie z Leną, Jen i Sarą, a na dodatek z Zuzanną Baker, postanowił ostatecznie, że spróbuje ją odnaleźć.
Z niezwy kłą dla siebie konsekwencją poszukiwania rozpoczął już następnego ranka, mimo iż w czasie ostatniej rozmowy doktor Bly the powiedział: „Nie żeń się, póki nie znajdziesz właściwej kobiety, Lincolnie, niezależnie od tego, jak
bardzo naciskać będą twoje krewne".
— Miałeś szczęście, że znalazłeś wy brankę serca w młodości — odpowiedział Lincoln. — W
moim wieku będę musiał poślubić taką, jaka się nawinie.
Wy prowadził powóz, zaprzągł konia i pojechał do oddalonego o wiele mil domu wuja Charliego. W jego
sercu mieszały się ze sobą nadzieja i obawa. Wiedział, że cała ta wy prawa to po prostu strata czasu, ale co z tego? Nikt przecież nie musi wiedzieć o ty m wariactwie. Poza ty m nie by ło nic podejrzanego w odwiedzinach u wuja.
Przy pomniało mu się też, jak pani Bly the powiedziała kiedy ś, iż od czasu do czasu warto zrobić z siebie głupca. Ma się wtedy wrażenie, że człowiek cofa się do przeszłości.
Właściwie to od tamtego pamiętnego dnia nie odwiedził wuja Charliego. Teraz mogło by ć inaczej. Niesforne kuzy nki powy chodziły za mąż i opuściły rodzinny dom, więc zastanie na miejscu jedy nie wuja i ciotkę Sophy .
Ucieszy li się z jego przy jazdu.
Salonik by ł równie ohy dny jak za pierwszy m razem. Lincoln zastanawiał się, jakim cudem tak brzy dki pokój przetrwał w niezmieniony m stanie ty le lat.
„Najwy raźniej Bóg o nim zapomniał dawno temu", mawiała pani Bly the.

Ży cie nie może składać się z samy ch piękny ch rzeczy , kochana Aniu — tłumaczy ł
żonie doktor. By ł świadkiem wielu cierpień, bólu i brzy doty . — Ale i tak w świecie nie brakuje piękna. Pomy śl o Alei Zakochany ch.

Albo o księży cu wschodzący m nad Nawiedzony m Lasem-— zgodziła się Ania.
Z drugiej strony fakt, że nic się w salonie wujostwa nie zmieniło, dawał Lincolnowi poczucie, że wrócił do wy godnej przeszłości. Na szczęście kolację zjedli w starej, słonecznej kuchni, gdzie nie wszy stko by ło „takie gustowne". Co
ciekawe, Lincoln nie miał żadny ch problemów, żeby nawiązać swobodną konwersację z wu-
<*Z9
jem. W końcu przemógł się nawet i zapy tał, kto mieszka w ty m osobliwy m, stary m biały m domku po drugiej stronie świerkowego gaju.

Harvey Blakes — odpowiedział wuj Charlie.

I Janet — dodała ciotka Sophy .

Ach, tak, no i Janet — mruknął wuj Charlie, jakby Janet by ła kimś zupełnie nieistotny m.
Lincolnowi drżała ręka, gdy odstawiał kubek z herbatą. Pokręcił głową na widok ciastka podsuwanego mu przez ciotkę. Miał dość.

A więc... Janet wciąż tu... mieszka? — wy dusił z siebie.
f

W rzeczy samej — odburknął wuj Charlie, a w jego głosie kry ła się nieuświadomiona chy ba nutka pogardy , jaką mężczy źni czują wobec stary ch panien.

Janet to kochana dziewczy na — zaprotestowała ciotka.

Zby t niepozorna — orzekł wuj Charlie. — Zdecy dowanie za spokojna. Mężczy źni lubią kobietki z wigorem. Jak pani doktorowa Bly the. Oto kobieta dla ciebie. Poznałem ją dopiero zeszłej zimy, gdy Sophy dostała zapalenia płuc. Mówię ci,
pomogła Sophy bardziej niż doktor.
Lincoln podziwiał panią Bly the tak jak wszy scy , ale po latach niekończącego się zrzędzenia matki czuł, że spokojna kobieta by łaby dla niego idealna. Wstał.

Chy ba się przejdę nad brzeg — powiedział.
Chciał zajść do białego domku, ale opuściła go odwaga. Bo cóż by powiedział? I tak go nie pamięta. Obejrzy sobie zatoczkę i wróci do domu.
380
Ruszy ł na przełaj przez pole, które niegdy ś porastały setki jaskrów, a teraz służy ło za pastwisko. Tu i ówdzie wy stawały kępki koniczy ny. Nie zdziwił się, gdy na końcu piaszczy stej drogi zobaczy ł kobietę przy glądającą się morskim falom.
Jakimś cudem wszy stko do siebie pasowało, jakby to zdarzenie ktoś zaplanował wieki temu.
By ł całkiem blisko, gdy się odwróciła.
Poznałby ją w każdy ch okolicznościach. Te same łagodne szaroniebieskie oczy i te same piękne dłonie. Patrzy ła na niego lekko rozkojarzona, jakby przeczuwała, że nie jest to ktoś nieznajomy , ale nie miała pewności.

Czy piaskowa babka gotowa? — zapy tał Lincoln.
Oczy wiście czy sty m wariactwem by ło zaczy nać rozmowę w ten sposób, ale czy cały dzień nie by ł odrobinę szalony ? W jej oczach pojawił się bły sk rozpoznania.

Czy to... jesteś Lincolnem Burnsem?
Przy taknął skinieniem głowy .

Więc pamiętasz mnie i to popołudnie, gdy lepiliśmy babki z piasku? — zapy tał.
Janet uśmiechnęła się, a uśmiech sprawił, że jej twarz pdmłodniała i stała się jeszcze cudowniej sza.

Oczy wiście, że pamiętam — powiedziała, jakby czegoś takiego nie dało się zapomnieć.
Zaczęli spacerować wzdłuż brzegu. Z początku milczeli. Lincoln by ł zadowolony. Pogaduszki by ły czy mś tak powszechny m, nie pasowały do tego czarodziejskiego miejsca i czasu. Nad zatoką wstawał ogromny księży c. Wiatr poruszał
trawami piaszczy sty ch wy dm, a morskie fale delikatnie muskały brzeg.
Niedługo będą musieli zawrócić. Przed nimi zaczy nał się skalisty fragment wy brzeża. U
wejścia do Zatoki Czterech Wiatrów rozbły skało światło.
Lincoln czuł, że nim powrócą, coś musi zostać postanowione, ale jak miał to, na Boga, załatwić? Absurdem by łoby zapy tać: „Wy jdziesz za mnie?". Przecież nie widział tej kobiety od dwudziestu pięciu lat. Ale ty lko to przy chodziło mu do
głowy , więc zadał owo py tanie, nieporęcznie i ze ściśnięty m gardłem.
„No, dokonałem tego", pomy ślał, trzęsąc się z przejęcia.
Janet popatrzy ła na niego. W świetle księży ca jej oczy by ły poważne i nieprzeniknione.

Długo na ciebie czekałam — powiedziała. — Obiecałeś, że wrócisz.
Lincoln się roześmiał. Nagle pry snęły wszelkie jego obawy , nabrał pewności siebie. Nie czuł
strachu przed perspekty wą poślubienia Janet. Ona zrozumie, czemu wy stawił taką tabliczkę przed sadem i dlaczego leśne polany miały dla niego tak wielki urok. Przy ciągnął ją do siebie i pocałował.

Wiesz, zawsze się trochę spóźniam — powiedział. — Mówią na mnie Spóźniony Lincoln Burns. Ale lepiej późno niż wcale, kochana Janet.

Wciąż mam ten niebieski koralik. A gdzie muszla, którą mi obiecałeś?

W domu, na gzy msie kominka w bawialni — odparł. — Czeka na ciebie.
PRZYGANIAŁ KOCIOŁ GARNKOWI
Phy llis Christine otworzy ła oczy : bardzo duże, ciemnobrązowe oczy, który ch długie rzęsy przez całą noc spoczy wały na jej kremowy ch policzkach niczy m wachlarze z jedwabiu — no, może nie przez całą noc, ale na pewno przez tę jej
resztkę, która pozostała po wieczorny ch tańcach w Glen St. Mary .
Uśmiechnęła się swy m najpiękniejszy m uśmiechem do ciotuni Clack Claxton, która stała przy łóżku z tacą. Chrissie wy glądała dokładnie tak samo jak lata temu — gdy by ła jedy nie małą dziewczy nką — niczy m dojrzałe, różane
jabłuszko, zdrowe i dorodne. Ty lko ciotunia nazy wała ją Chrissie. Dla całej reszty istniała jako Phy llis, czego teraz nie znosiła!
— Droga ciotuniu, nie powinnaś! Zamierzałam właśnie wstać. Trzeba by ło mnie zawołać, naprawdę lubię wstawać o poranku, im wcześniej, ty m lepiej — ty le że nikt mi nie wierzy .
Zdziwiłaby ś się, gdy by m ci powiedziała, ile wschodów słońca widziałam. Wy my kałam się z łóżka, by je podziwiać, a potem z powrotem wskaki-383
walam pod kołdrę. Ale naprawdę nie oczekuję i nie chcę żadnego obsługiwania mnie. Tatuś nie wy słał mnie tu, by mnie niańczono. Chciał, żeby m nabrała dy scy pliny . Więc koniec z przy noszeniem tac.
— No nie wiem, ry beńko — odparła pani Claxton łagodny m głosem. — Pomy ślałam sobie po prostu, że będziesz zmęczona po ty ch wczorajszy ch hulankach.
W tonie Clack wy czuwało się dezaprobatę dla tego ty pu rozry wek. Uważała, że Chrissie nie powinna brać w nich udziału. Clarkowie z Ashburn nigdy nie chodzili na potańcówki.
Oczy wiście Nan, Diana, może. nawet Rilla Bly the na pewno wczoraj się zjawiły, choć by ły ciut za młode na tańce. No ale doktor Bly the musiał się przecież ludziom przy podobać, a poza ty m podobno Kenneth Ford uganiał się za Rillą,
chociaż by li jeszcze dzieciakami.
Ale Chrissie się uparła, że pójdzie tańczy ć. A gdy Chrissie coś postanowi, nikt, z wy jątkiem starej pani Clark, nie może jej powstrzy mać — a ostatnio to już nawet pani Clark nie by ła tak skuteczna jak niegdy ś, co pani Claxton stwierdzała
ze skry waną saty sfakcją.
Chrissie zatem udała się na tańce. Mało tego — zabrała ze sobą ciasto, by wy stawić je na aukcji. Ciasto upiekła samodzielnie. To by ł taki zwy czaj. Bóg wie, który z okoliczny ch dzieciaków kupił placek i pożarł go w towarzy stwie Phy llis
Christine Dunbar Clark — która nosiła imiona po dwóch babciach. Obie obróciły by się w grobie, gdy by wiedziały , że ich wnuczka dzieli się ciastem z jakimś przy padkowy m łobuzem podczas hulanki w stodole.
384
wałam pod kołdrę. Ale naprawdę nie oczekuję i nie chcę żadnego obsługiwania mnie. Tatuś nie wy słał mnie tu, by mnie niańczono. Chciał, żeby m nabrała dy scy pliny . Więc koniec z przy noszeniem tac.
— No nie wiem, ry beńko — odparła pani Claxton łagodny m głosem. — Pomy ślałam sobie po prostu, że będziesz zmęczona po ty ch wczorajszy ch hulankach.
W tonie Clack wy czuwało się dezaprobatę dla tego ty pu rozry wek. Uważała, że Chrissie nie powinna brać w nich udziału. Clarkowie z Ashburn nigdy nie chodzili na potańcówki.
Oczy wiście Nan, Diana, może nawet Rilla Bly the na pewno wczoraj się zjawiły, choć by ły ciut za młode na tańce. No ale doktor Bly the musiał się przecież ludziom przy podobać, a poza ty m podobno Kenneth Ford uganiał się za Rillą,
chociaż by li jeszcze dzieciakami.
Ale Chrissie się uparła, że pójdzie tańczy ć. A gdy Chrissie coś postanowi, nikt, z wy jątkiem starej pani Clark, nie może jej powstrzy mać — a ostatnio to już nawet pani Clark nie by ła tak skuteczna jak niegdy ś, co pani Claxton stwierdzała
ze skry waną saty sfakcją.
Chrissie zatem udała się na tańce. Mało tego — zabrała ze sobą ciasto, by wy stawić je na aukcji. Ciasto upiekła samodzielnie. To by ł taki zwy czaj. Bóg wie, który z okoliczny ch dzieciaków kupił placek i pożarł go w towarzy stwie Phy llis
Christine Dunbar Clark — która nosiła imiona po dwóch babciach. Obie obróciły by się w grobie, gdy by wiedziały , że ich wnuczka dzieli się ciastem z jakimś przy padkowy m łobuzem podczas hulanki w stodole.
384
No, ale gdy by ciasto kupił Kenneth Ford lub Kuba Bly the, sy tuacja nie by łaby taka zła. Ty le że wszy scy mieli równe szanse. Poza ty m każdy wiedział, że Kuba Bly the i Faith jakaś tam mieli się ku sobie, choć rzecz jasna by li na to
zdecy dowanie za młodzi. W dzisiejszy ch czasach już dzieciaki się w sobie zakochują. Za jej czasów tak nie by ło. Clack westchnęła.
No, ale stara pani Clark, ciotka Chrissie, która wy chowała dziewczy nkę po śmierci jej matki, wciąż przecież ży ła. „Wy chowała", też coś! Clack miała własne zdanie na ten temat.
Ale czemu, na litość boską, pozwoliła Chrissie przy jechać tu, do Wspomnienia na cały miesiąc, gdy wcześniej nigdy nie zgadzała się na odwiedziny małej u starej piastunki?
To by ła rzeczy wiście zagadka. Stara pani Clark i pani Claxton szczerze, choć skry cie, nienawidziły się przez wszy stkie te lata spędzone w Ashburn. Pani Clark nie cierpiała Clack, bo Phy llis Christine kochała piastunkę bardzo, a ciotki nie
kochała w ogóle, mimo że ta ją wprost zarzucała podarunkami.
Pani Clark miała jednak wpły wy, więc zadbała o to, żeby dziewczy nka już nigdy nie odwiedziła Polly Clax-ton, której wuj pozostawił w spadku trochę pieniędzy i mały domek na wsi, w jakiejś zapy ziałej dziurze o nazwie Mowbray
Narrows. Dom nazy wał się Wspomnienie i Polly naty chmiast się tam przeprowadziła, opuszczając w każdy m calu poprawną i profesjonalnie zaprojektowaną posiadłość w Ashburn, położoną w okolicy Charlottetown. Żal z powodu rozstania z
ukochaną
<3&ó
f
Chrissie mieszał się z saty sfakcją, że uciekła spod jarzma pani Clark. Liczy ła na to, że Chrissie będzie mogła ją odwiedzać, ale nadzieje okazały się próżne. Mogła zresztą się tego spodziewać. Nie miała nawet pewności, czy jej kartki, które
wy sy łała Chrissie na każde urodziny , docierały do adresatki.
Oczy wiście Chrissie owy ch pocztówek nigdy nie dostała. Stara pani Clark już o to zadbała.
Dlatego też gdy Chrissie nagle i niespodziewanie zjawiła się u niej, i to na cały miesiąc, ciotunia'Clack by ła ogromnie ciekawa, jaka to tajemnica kry ła się za ty m przy by ciem.
Oczy wiście nie posiadała się również z radości.
Na razie jednak nie zadawała żadny ch py tań. Gdy Chrissie poczuje, że jest gotowa, o wszy stkim jej powie. A jeśli taki moment nie nadejdzie — też dobrze. Dla ciotuni Clack wy starczającą nagrodą by ł widok jej ukochanego maleństwa,
z który m przez pięć lat nie miała kontaktu. Znowu mogła rozpieszczać swoją Chrissie i spełniać wszelkie jej zachcianki.
Clack by ła jednak święcie przekonana, że za całą sprawą stała stara pani Clark, choć na razie nie domy ślała się dlaczego. W każdy m razie jej władza nie sięgała poza Ashburn, a już na pewno nie rządziła tu, we Wspomnieniu. Polly
Claxton zrobi wszy stko, by pokrzy żować jej plany . Mimo to by ła ciekawa. Znała panią Clark na ty le dobrze, by wiedzieć, że zwy kła ona dopinać swego. By ła w stanie nawet sprawić, że Adam wierzy ł, iż czarne jest białe, i na odwrót.
386
Clack (zawsze już miała pozostać dla Chrissie ciotunią Clack) uniosła żaluzje, a Chrissie (zawsze będzie tak nazy wana we Wspomnieniu, nigdy Phy llis) uniosła się na łokciu i wy jrzała przez okno na rzeczkę, wijącą się niczy m lśniący
niebieski wąż po zboczu fioletowego wzgórza. Tuż pod oknem rozciągało się poletko, białe jak śnieg od rosnący ch tam stokrotek. Sam dom zaś stał w przy jemny m cieniu wielkiego klonu, którego gałęzie nachy lały się lekko nad dachem. Gdzieś w
dali widać by ło białe kożuchy morskich fal w Zatoce Czterech Wiatrów, rozległe, skąpane w słońcu piaszczy ste wy dmy i czerwone klify .
Taki spokój, łagodność i piękno zdawały się czy mś nierealny m. To tato wy słał ją tutaj, choć Chrissie wiedziała, że namówiła go do tego ciotunia, twierdząc, że ten nudny, oddalony od cy wilizacji zakątek nauczy ją dy scy pliny. Chrissie się
uśmiechnęła.
A jej uśmiech rozbrajał każdego człowieka, z wy jątkiem Adama Clarka i ciotuni Clack.
Nawet Clack uważała, że w gruncie rzeczy tańce w stodole, podczas który ch nie dochodziło do żadny ch ekscesów, by ły całkiem przy zwoitą formą spędzania wolnego czasu, a Clarkowie by li po prostu zby t zadufani
w sobie. W rzeczy wistości my ślała głównie o starej pani
*
Clark, choć prędzej by umarła, niż się do tego przy znała. Całkiem możliwe, że stara pani Clark miała jakiś ukry ty cel, wy sy łając Chrissie do Wspomnienia. Bo jednego Clack by ła pewna: wszy stko zostało uknute przez panią Clark. W
końcu mieszkały razem przez pięć lat
— zdąży ła ją poznać i wie, że pani Clark zawsze stawia na swoim.
387
Podniosła szy fonową żonkilową sukienkę, którą Chrissie miała na sobie wczoraj, i zawiesiła z czułością w szafie, zachwy cona, że znów może pomagać Chrissie. Oczy wiście pani Clark by ła zdania, iż młode dziewczęta powinny
samodzielnie dbać o własną garderobę. Zuzanna Baker ze Złotego Brzegu mówiła, że jej podopieczne muszą same troszczy ć się o sukienki.
Ale mimo wszy stko każdy by przy znał, że Bly the'owie to nie to samo, co Clarkowie.
'
Jej ry beńka musiała ślicznie wy glądać w ty m stroju, ze złocistobrązowy mi kręcony mi kosmy kami zaczesany mi za śliczne uszka...
Clack nie wiedziała — a gdy by się dowiedziała, dostałaby apopleksji — że sukienka kosztowała Adama Clarka siedemdziesiąt dolarów. Owszem, by ła ładna, ale nie ładniejsza od sukienek dziewczy nek Bly the'ów, a przecież Zuzanna Baker
mówi, iż same sobie szy ją kreacje. Jedy ny m pocieszeniem dla pani Clack by łaby świadomość, że wy danie tak dużej sumy musiało zaboleć panią Clark, która kupowanie sukienek uważała za grzech. Najchętniej wszy stkie pieniądze posłałaby
na misje. Choćby z tego względu Clack wy baczy łaby Adamowi Clarkowi wszelkie zakupy .

Kochana ciotuniu! Świeży chleb z masłem! Odkąd wy jechałaś, nie jadłam takich py szności. Ciotka twierdzi, że to niezdrowe.

Może i niezdrowe, przy najmniej tak uważa doktor Bly the.

Wszy scy tutaj chy ba ubóstwiają tego doktora Bly thea.

Jak na mężczy znę jest całkiem w porządku — odparła ostrożnie Clack, która w ogień by wskoczy ła za każdy m z rodziny Bly the'ów. — Ale pajda chleba z masłem od czasu do czasu nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Niekiedy Zuzanna Baker
piecze takie bochny , a pani Bly the ty lko się uśmiecha, gdy doktor się zajada, i mówi: „Cóż to za py szny chleb, Zuzanno!". Z mężczy znami trzeba umieć się obchodzić. Nauczy sz się.

Och, i truskawki!

Zebrałam je dziś rano z ogródka na ty łach domu. Świeżuteńkie.

I śmietanka w ty m śliczny m dzbanuszku, ozdobiony m wersami jakiegoś wiersza!
Ciotunia nalegała kiedy ś, by ś jej go odsprzedała. Pamiętasz?

Kiedy już mnie nie będzie na ty m świecie, ry beń-ko, ty dostaniesz ten dzbanuszek.
Zapisałam ci go w testamencie. Pamiętaj.

Nie opowiadaj o testamentach i umieraniu w tak piękny poranek, kochana Clack.
Spójrz na te złociste i fioletowe bratki! Sama je wy hodowałaś?

Zuzanna Baker przy niosła mi sadzonki — przy znała niechętnie Clack. — Pani Bly the ma świetną rękę do bratków. Czy jej córki by ły na wczorajszej zabawie, Chrissie?

Oczy wiście, że by ły . Właściwie wszy scy się zjawili! Nie wiem, czemu się tak sprzeciwiałaś mojemu wy jściu, droga Clack...

Bo mi się zdawało, że...

My ślałaś, że to poniżej godności Clarków? Bądź szczera, Clack. A może bałaś się ciotuni?
3<9j

Nigdy nie bałam się twojej ciotki. Ale jestem przekonana, że to ona stoi za pomy słem wy słania cię tutaj. Zawsze musi postawić na swoim.

To nie by ł pomy sł ciotuni, ty lko taty .

Ona go do tego namówiła. Ale nie zamierzam się z tobą sprzeczać, ry beńko. Głodna jesteś?

Głodna? Od twej niezrównanej wczorajszej kolacji nic w ustach nie miałam z wy jątkiem kawałka ciasta. I to przełknęłam ty lko kawałek — mój partner poczuł się dość urażony. Oczy wiście Kenneth Ford kupił placek Rilly Bly the — tej
dzieciny . Nie wiem, jakim cudem rozpoznał, że to właśnie jej. '

Zuzanna Baker ma specjalny sposób fałdowania brzegów swoich ciast — wy jaśniła Clack. — W każdej dziedzinie ży cia istnieją pewne sztuczki, ry beńko! Nawet stolarze wbijają czasem gwoździe za pomocą śrubokręta. Chłopcy zwy kle
wiedzą, czy je ciasta zostały wy stawione na aukcje. Choć przy znaję, że dziewczy nki Bly the'ów są dość młode jak na takie harce. Ale to ich sprawa. Przy puszczam, że tłumy wielbicieli uganiały się za ich wy piekami?

O, tak, Bly the'ówny wy dają się dość popularne. No chy ba że fałdki Zuzanny tak na wszy stkich podziałały. Mój partner nie miał ciasta z tak ozdobny mi brzegami. Chy ba nie pochodzi stąd. Również zjadł ty lko kawałek. Mam nadzieję, że
nie pomy ślał, iż to mój wy piek. Potem już niewiele tańczy łam, zapewniam cię.

A kto kupił twoje ciasto? — spy tała Clack z udawaną obojętnością, wkładając prawidła do pantofelków na nieprzy zwoicie wy sokich obcasach.
490

Jakiś młodzieniec o nazwisku Don Gly nne. Podobno jest nowy m ogrodnikiem u panny Merrion.

A, sły szałam, że panna Merrion zatrudniła ogrodnika — rzekła Clack, starając się ukry ć przerażenie wy wołane wiadomością, iż Chrissie jadła ciasto z ogrodnikiem. Chociaż...
ogrodnik by ł sto razy lepszy od najemnego robotnika... — Przy jechał tu ty dzień temu.
Podobno panna Merrion jest bardzo zadowolona, więc ten Gly nne musi by ć niezły m pracownikiem. Jej trudno dogodzić. W ciągu roku pięć razy zmieniała ogrodników. Wiesz, że mieszka tuż za Lowbridge? Ludzie chwalą jej dom, bo ma
śliczny ogródek skalny i stawy .
Sprowadziła się tu kilka lat temu, a ogrodnictwo to jej hobby .

Tak, Don mi opowiadał. Zresztą dość długo rozmawialiśmy i tańczy liśmy . Szczerze mówiąc, poza Bly the'ami i Fordami by ł jedy ną sensowną osobą na tej imprezie.

Nie wątpię — odparła Clack najbardziej sarkasty czny m tonem, na jaki by ło ją stać.
Miała nadzieję, że o wszy stkim dowie się stara pani Clark.

Polubiłam go, kochana Clack. Jak ty lko się poznaliśmy, poczułam, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Spodobał mi się, bo jest wy soki, ma szerokie ramiona, lśniące czarne włosy, wy raźne brwi, a pod nimi granatowoczarne, mgliste
oczy ... Najprzy stojniejszy chłopak na zabawie, może z wy jątkiem Kuby Bly the'a, który — swoją drogą — podobno się zaręczy ł
z córką pastora.

Toż to jakieś bzdury , kochanieńka.

Co jest bzdurą, droga Clack? To, że Kuba Bly the jest przy stojny , czy to, że zaręczy ł
się z Faith Meredith?

Ani jedno, ani drugie. Kuba jest przy stojny m młodzieńcem, a Faith Meredith z pewnością okaże się wspaniałą żoną, gdy nadejdzie właściwy czas. Bo przecież to jeszcze dzieci, Kuba niedługo wy jedzie na studia. Zamierza by ć lekarzem
jak jego ojciec. Mam nadzieję, że okaże się przy najmniej w połowie tak zdolny jak doktor Bly the.

Ależ wy wszy scy ubóstwiacie ty ch Bly the'ów! Jasne, to miła rodzina, ale...

Gdy by nie doktor Bly the, nie by łoby mnie dzisiaj wśród ży wy ch — przerwała Clack.

Jestem mu zatem winna dozgonną wdzięczność. Ale wróćmy do sedna sprawy . Co ci się wy daje taką bzdurą?

No, jak to co: sy mpatia do mężczy zny ty lko z powodu jego granatowoczarny ch oczu!
Najpodlejszy drań, jakiego kiedy kolwiek spotkałam, też miał takie oczy . Gnije teraz w więzieniu.

Lepszego argumentu nie mogłaś wy my ślić, ciotuniu. Założę się, że George ma idealne, zielonoagrestowe oczy .
Clack znieruchomiała. Poczuła, że jeszcze chwila, a odkry je prawdziwy powód, dla którego stara pani Clark zezwoliła Chrissie na przy jazd do Wspomnienia. Starała się jednak zachować stoicki spokój.

Jaki znowu George? — spy tała, podnosząc tacę z łóżka Chrissie z pozorną obojętnością.

„Jaki znowu George?", py ta. Jakby istniał na ziemi ktoś, kto nie zna George'a!

Znam z tuzin różny ch George'ów — odparła niewzruszona Clack.
492

Cóż, mogę ci opowiedzieć całą tę historię. Dowiesz się, dlaczego zostałam tu przy słana. Oczy wiście, jeśli cię to interesuje. Bo jeśli nie, to nie ma sensu, aby m cię zanudzała, Clack.

Och, wiesz dobrze, że mnie to ciekawi — odrzekła dy plomaty cznie Clack. — Poza ty m doskonale wiem, że za wszy stkim stoi twoja ciotka.

Również mam takie podejrzenia. Z pewnością tato sam by tego nie wy my ślił.

Jeśli twoja ciotka coś uknuła, możesz się poddać już teraz — rzekła Clack. — Ona i tak postawi na swoim, o to się nie bój.

Ty m razem będzie inaczej, Clack. Będzie inaczej. No, ale jeśli chcesz się dowiedzieć...
ty lko pamiętaj, że to tajemnica... Nie możesz powiedzieć nawet Zuzannie Baker.

Ani Zuzannie Baker, ani nikomu nie zdradzam sekretów inny ch ludzi — uniosła się dumą Clack.

A więc on nazy wa się George Fraser i jest mężczy zną, którego — zdaniem tatusia i ciotuni — powinnam poślubić. Oto cała prawda, kochana Clack.
Polly Claxton zamurowało.

Masz go poślubić, a nawet nie wiesz, jakiego koloru ma oczy ?
Mówiąc to, uświadomiła sobie, że przecież ona sama zdąży ła już zapomnieć, jakiego koloru oczy miał jej mąż. Chy ba by ły szaroniebieskie.

Nie wiem, bo nigdy go nie widziałam, kochana Clack.
ąps

Nigdy ?! I zamierzasz za niego wy jść za mąż? — Clack nie mogła otrząsnąć się z oszołomienia. Cóż ta stara pani Clark kombinowała?

Nigdy — potwierdziła Chrissie — i mam nadzieję, że go nie zobaczę. Chociaż, oczy wiście, czuję niepokój. Wiesz dobrze, że ciotunia jest w stanie dąży ć do celu po trupach.
Ponadto ty m razem ma po swojej stronie tatusia.
O tak, Clack dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Ale czemu, do licha, stara pani Clark i Adam Clark uparli się, aby Chrissie wy szła za mężczy znę, którego nie chce? Adam Clark zwy kle brał stronę Chrissie, chociaż — jak przy znała Clack z
odrobiną złośliwości — rzadko jej to wy chodziło na dobre. W końcu i tak pani Clark stawiała na swoim. W grę muszą wchodzić pieniądze. Clack zdawała sobie sprawę, że Adam Clark wcale nie by ł tak bogaty , jak ludzie mówili.

Ciotunia się uprze i mnie wy swata — mówiła Chrissie z uniesieniem. — A ja nie chcę wy jść za George'a. Po prostu nie chcę.

Zakochałaś się w kimś inny m? — spy tała Clack, pełna obaw. To rzeczy wiście skomplikuje sprawy. W Chrissie krąży ła przecież krew Clarków — by ła równie uparta jak cała reszta. — Czemu oni chcą, żeby ś wy szła za George'a? I jak to
się stało, że go nie znasz?

Ponieważ jest kuzy nem w trzeciej linii czy kimś w ty m rodzaju. Mieszka od dziecka na wy brzeżu. A wiesz, że Clarkowie są zdania, iż nie powinno się poślubiać kogoś, kto nie jest w najmniejszy m stopniu z tobą spokrewniony .

Tak, wiem. Rodzinna trady cja — pokiwała głową Clack. — A on pewnie nie ma pieniędzy .
4

Och, ten cały George ma pieniędzy jak lodu!
„To wiele wy jaśnia", pomy ślała Clack, ale by ła zby t prudery jna, by powiedzieć to na głos.

Bo widzisz, mój stry jeczny dziadek Edward umarł jakiś rok temu. By ł nieprzy zwoicie bogaty .

Są rzeczy gorsze od pieniędzy — zawy rokowała Clack. — Z taką fortuną mogłaby ś zdziałać wiele dobrego.

Jestem pewna, że stry jeczny dziadek Edward nic dobrego z pomocą swy ch pieniędzy nie zdziałał. Po prostu rozkoszował się ich gromadzeniem. Nie sądziliśmy jednak, że dostaniemy jego miliony . Pamiętasz o tej starej kłótni?
Tak, Clack pamiętała. Adam Clark opowiedział jej kiedy ś o wszy stkim, gdy wy pił o kieliszek za dużo. Pani Clark z pewnością prędzej by umarła, niż podzieliła się rodzinny mi historiami ze służącą.

Cóż, to oczy wiście by ła jeszcze jedna przeżarta przez mole trady cja, którą piastowaliśmy . Więc by liśmy zszokowani, gdy odczy tano jego testament. Testamenty są potworne, prawda Clack?

Rzeczy wiście potrafią sprawić mnóstwo kłopotów

zgodziła się Clack. — Ale właściwie, jak tu sobie bez nich poradzić? Mogę spy tać, cóż takiego by ło w testamencie dziadka?

Możesz py tać o cokolwiek, kochana.

Zostawił ci jakieś pieniądze?

Aż takiego szczęścia nie miałam, a przy najmniej

nie do końca. Zostawił cały majątek temu obrzy dliwemu George owi Fraserowi i mnie, jeśli się pobierzemy , nim skończę dwadzieścia jeden lat. A to już za rok. Czy sły szałaś kiedy kolwiek o czy mś równie okropny m,
SJÓ
beznadziejny m i wiktoriańskim, droga Clack? No, odpowiedz.

Mogło by ć o wiele gorzej — odparła Clack. — Sły szałam już o dziwniejszy ch testamentach.
Clack nie miała pojęcia, co oznacza słowo „wiktoriański", ale o jedny m by ła przekonana: Chrissie nie spodobała się ostatnia wola dziadka Edwarda, i trudno by ło się dziewczy nie dziwić. Dla nikogo nie by łoby przy jemne wy chodzić za mąż
za kogoś, kogo się nigdy nie widziało. Ale teraz rozumiała pobudki Adama Clarka i pani Clark. Oni przecież wierzy li w siłę pieniądza. Chrissie by ła inna, ale to pewnie po zmarłej matce. Nie miała w sobie prawie nic z charakteru Clarków. Ale też
— nigdy nie zaznała biedy .

A co się stanie, jeśli nie będziesz chciała wy jść za niego? Albo on się z tobą nie ożeni?
— tej ostatniej możliwości Clack tak naprawdę nie brała pod uwagę. Może zakochał się już w innej dziewczy nie? Clack zadrżała. Ależ wszy stko by się skomplikowało. Ale wy sy łać Chrissie do Wspomnienia na miesiąc, by przełamać jej
opory ? To dopiero nonsens! Nie...
stara pani Clark z pewnością musiała coś kombinować.

Oby to nie skończy ło się szpitalem. Oczy wiście powiedziałam, że nie wy jdę za niego.
To dlatego ukarano mnie zesłaniem tutaj. Ale nie masz pojęcia, jak się cieszę, że mogłam do ciebie przy jechać, kochana.

Na pewno nie cieszy sz się bardziej niż ja — wy znała szczerze Polly Claxton.

Wy obraź sobie, Clack, że ten cały George napisał ojcu list, iż ma jakieś interesy do załatwienia, więc w lecie nas nie odwiedzi, ale spróbuje jesienią. Ta kreatura zatem pracuje.

To chy ba nie świadczy o nim źle, skarbie — zauważy ła mądra Clack.

Nie twierdzę, że to źle. Lubię ludzi, którzy nie boją się pracy . Ale mógł okazać mi większe zainteresowanie. Nie ulega wątpliwości, że po prostu nie chciał przy jechać. I ty le.

Może podobnie jak tobie nie podoba mu się perspekty wa ożenku z kimś, kogo nie widział na oczy — zasugerowała Clack.

Przy najmniej mógł przy jechać, poznać mnie, porozmawiać o tej całej sy tuacji. Ale nie przy jechał, a tatuś — nakłoniony przez ciotunię, co do tego obie nie mamy przecież wątpliwości, Clack — wy my ślił, że pojedzie na wy brzeże i
zabierze mnie ze sobą.
Wy obrażasz to sobie?

Rzeczy wiście, to głupota — zgodziła się Clack, która uważała ten pomy sł wprost za idioty czny .

Chcieli mnie tam zaciągnąć, by m się zgodziła na ślub! Tak się bali, że miliony przejdą im koło nosa.

Hmm — mruknęła Clack.

Boją się, że George może zakochać się w kimś inny m. Może już jest zakochany ! O
ty m wcześniej nie pomy ślałam.

Całkiem możliwe — zgodziła się Clack. — Przecież nigdy cię nie widział.

Może to dlatego nie zrezy gnował z załatwiania swoich głupich interesów, by przy jechać do mnie. Ale mógłby nam wprost powiedzieć. Cóż, jeśli tak się spra-497
wy mają, to jest remis, boja też mu odmówiłam i zamierzam się tej decy zji trzy mać.
Urządziłam awanturę.

Całkiem możliwe — przy znała Clack, przy pominając sobie własne awantury z panią Clark. By ły to saty sfakcjonujące wspomnienia, bo nie każdy konflikt kończy ł się zwy cięstwem pani Clark.

Wiesz, jak trudno przekonać ciocię do czegokolwiek, w co sama nie wierzy .

Och, wiem doskonale, ry beńko.

Nie masz pojęcia, jak to miło, gdy ktoś -znowu zwraca się do ciebie „ry beńko"! A co do ciotki, to jej oczy wiście w głowie się nie mieści, że można wzgardzić pięcioma milionami.

To mnóstwo pieniędzy — zauważy ła Clack.

Kochana Clack, nie bądź materialistką. Przecież to nie w twoim sty lu. Chcesz mi powiedzieć, że za takie pieniądze gotowa by łaby ś poślubić kogoś, kogo nie widziałaś ani razu?

Nie, ry beńko. Ale na pewno by m postarała się go poznać.

Nawet gdy by nie chciał cię odwiedzić?

Nie... Ale jakoś by m to załatwiła.

Clack, mam wrażenie, że przeszłaś na stronę wroga.

Nigdy , ry beńko. Znasz mnie przecież. Chciałam ty lko, by ś spojrzała na obie strony medalu.

Jest ty lko jedna strona. Cóż, skończy ło się na ty m, że zostałam przy słana tutaj, a raczej dano mi wy bór — albo jadę tu, albo na wy brzeże. Nie zastanawiałam się nawet przez ułamek sekundy. „Popełniasz błąd", ostrzegła ciotunia
lodowaty m tonem.
338

Znam ten ton — westchnęła Clack.

Odparłam, że mam prawo do podejmowania własny ch decy zji.
„Jak my wszy scy — pomy ślała pani Clack. — Ale nie mamy prawa do obarczania winą za konsekwencje inny ch ludzi. Choć większość z nas i tak to robi". Na głos natomiast zapy tała:

I co na to twoja ciotka?

Och, powiedziała ty lko: „W rzeczy samej". Wy obrażasz sobie? Chy ba nie muszę ci przy pominać, jakim tonem wy powiedziała te słowa. Poza ty m wiesz, że gdy ciotka mówiła
„W rzeczy samej", zwy kle się poddawałam. Ale nie ty m razem. Cieszy łam się, że nie dałam za wy graną... I poczułam ulgę.
„Chwilową", pomy ślała Clack.

Miałam nieprzy jemne wrażenie, że ciotka i tak postawi na swoim.
„Bo to prawda", skwitowała w my ślach Clack.

Ale ty m razem jej się nie uda.

Ten George mógłby się okazać miły m chłopakiem, ry beńkó.

Clack, on jest gruby . Nie mam wątpliwości, że jest gruby . Nie znam szczupłego George'a.

George Mallard jest chudziutki jak szczapa.

Wy jątek potwierdzający regułę. Poza ty m w domu wisi zdjęcie George'a Frasera, które jego matka przesłała ciotce, gdy by ł malutki. Przy najmniej jego matka miała odrobinę zdrowego rozsądku i nie rozpamięty wała stary ch kłótni. To
dziecko na fotografii jest grube i rozwrzeszczane.
9

Ale niemowlęta się zmieniają, ry beńko. Niektórzy z najszczuplejszy ch ludzi, jakich znam, w dzieciństwie by li pulchniutcy .

Mam wrażenie graniczące z pewnością, że George się nie zmienił. To na pewno tłuścioch z twarzą okrągłą jak księży c w pełni. Kto by chciał poślubić księży c w pełni?

Wiele kobiet — powiedziała Clack. — I są z nimi bardzo szczęśliwe. Ale wolałaby m, żeby ś omówiła tę sprawę z panią Bly the.

Ależ Clack, przecież mówiłam ci, że to tajemnica.

I tajemnicą rzecz jasna pozostanie, kwiatuszku. Ale pani Bly the wie wszy stko o mężczy znach...

Wy daje mi się, że otaczasz owy ch Bly the'ów jakąś czcią, ciotuniu. Ciągle ich cy tujesz.

Otaczam czcią jedy nie Stwórcę — odparła karcący m tonem Clack. — Ale jednak pani Bly the zeswatała ze sobą ty le osób...

To mnie nie przekonuje, Clack. Nie chcę, by ktoś mi szukał męża.
Mówiła poważnie. Zabawnie by łoby odegrać się na starej pani Clark. Ale czy komukolwiek się to udało? Clack sobie nie przy pominała.

Wiem, że mogę na tobie polegać, ciotuniu. I pamiętaj, ani słowa Bly the'om czy Zuzannie Baker.

Jakby m ja kiedy kolwiek zdradzała sekrety Zuzannie Baker! To znaczy , mam na my śli sekrety inny ch osób.

No proszę, zjadłam wszy stkie truskawki. Py cha. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłam truskawki. Nawet
400
m
i*
wy lizałam talerz, kiedy wy ciągałaś moją spinkę z kosza na pranie.

Och, nie, ry beńko. Czy Clarkom to przy stoi?

A my ślisz, że Nan Bly the wy lizałaby talerz?

Sądzę, że to mało prawdopodobne. Została dobrze wy chowana. Zuzanna Baker twierdzi, że...

Nieważne, co sądzi Zuzanna Baker. Nic mnie nie obchodzą opinie ani jej, ani Bly the'ów. Uważam, że oni są miłą rodziną — szkoda, że Kuba Bly the nie jest parę lat starszy . On na pewno nie uty je i nie ma na imię George.

Co zamierzasz dziś robić, ry beńko?

Jak to co? Zamierzam przeży ć dzisiejszy dzień, kochana Clack. Tak dawno już nie by łam radosna. Wiesz przecież, że w Ashburn się nie ży je. Po prostu się egzy stuje. Jeśli zaś chodzi o konkretne plany, to wy bieram się z Donem po
południu do miasta.

Donem? Jakim Donem?

Kochana Clack, już zdąży łaś zapomnieć? Chodzi o chłopaka, który kupił moje ciasto i zjadł je z inną dziewczy ną. Zastanawiam się natomiast, co stało się z resztą ciasta, które kupił
mój partner. Nie sły szałaś, żeby komuś zdechł pies?

Ty lko nie mów, że masz na my śli Dona Gly nne'a, tego ogrodnika od panny Merrion?

A kogóż by innego? Przecież nie mieszkają tu dwaj chłopcy , którzy się identy cznie nazy wają. Don wy biera się do miasta po kosiarkę i jakieś ślimaki do nowego cementowego stawku, który urządza w ogrodzie panny Merrion.
Clack musiała usiąść. Czuła, że nie obejdzie się bez wy rażenia sprzeciwu:

Ry beńko, a nie sądzisz, że powinnaś by ć odrobinę bardziej... wy magająca? Toż to w końcu ty lko ogrodnik, najemny pracownik.

Jestem pewna, że to wspaniały ogrodnik, jeśli prawdą jest to, co opowiadałaś mi o pannie Merrion. Straszna z niej dziwaczka, zdaniem Dona, ale na ogrodach się zna.

Mówisz do niego „Don"?

Oczy wiście, droga Clack. Chciałaby ś, żeby m się do niego zwracała „panie ogrodniku"? On mówi do mnie „Chrissie". Powiedziałam, że nazy wam się Christi-ne Dunbar.
No nie patrz tak na mnie, kochana. To żadne oszustwo, odrobinę podkolory zowałam, dla bezpieczeństwa. Nigdy by się ze mną nie zaprzy jaźnił, gdy by się dowiedział, że jestem córką Adama Clarka.

Pewnie nie — zgodziła się Clack, zachowując resztki powagi.

My śli, że jestem twoją siostrzenicą. Bo mówię na ciebie „ciociu". Mam nadzieję, że nie wsty dzisz się, iż zostałam twoją siostrzenicą?

Ry beńko...
j

I mam wrażenie, Clack, choć osobiście nic mu nie mówiłam, naprawdę, że on sądzi, iż pracuję w mieście jako guwernantka. Powiedziałam ty lko, że ży cie guwernantki musi by ć nudne i ciężkie.

Pewna jestem, że pani Bly the nigdy nie zezwoliłaby swoim dziewczy nkom na uganianie się za... służący m.
402

Clack, jeśli jeszcze raz przy wołasz w jakimkolwiek sensie rodzinę Bly the'ów, to czy mś w ciebie rzucę. Aha, Don pochwalił też ciasto, choć nie wiedział, że to ja je upiekłam!
A dziś wieczorem wy bieramy się do Zatoki Czterech Wiatrów, by popły wać w świetle księży ca. No nie patrz tak, kochana. Oprócz nas będzie jeszcze mnóstwo inny ch osób. Nie przejmuj się, najdroższa Clack. To ty lko taka mała
przy goda. Na pewno się nie zakocham w ogrodniku panny Merrion, jeśli to bałaś się usły szeć.

Nie bałam się. Bo nie mogłaby ś zapomnieć, że należy sz do rodu Clarków z Ashburn.

Nie mogłaby m? Och, nie masz pojęcia, jakie by łoby to łatwe. Nie masz pojęcia, jak zmęczona jestem by ciem Clarkówną z Ashburn. Ale mimo to nie zamierzam zakochiwać się w Donie Gly nnie, mimo jego zamglony ch, niebieskich
oczu.

Ale co z nim?
Clack czuła, że trafiła w sedno.

Och, on też się we mnie nie zakocha. Wy dał mi się bardzo zrównoważony m, rozsądny m mężczy zną, który po prostu szuka rozry wki na lato. Poza ty m... mężczy źni chy ba potrafią sami o siebie zadbać?
Clack, która przez całe ży cie sama w to święcie wierzy ła, nie mogła nie zgodzić się z Chrissie, ale mimo to...

Lecz kto to widział uganiać się za towarzy stwem pospolity ch ludzi...

On jest bardziej inteligentny niż większość młody ch ludzi z moich okolic. Na pewno zgodziłby się pojechać na Wschód, by poznać dziewczy nę, którą przed swoją śmiercią wy brał mu na żonę stry j. Spakowałby parę rzeczy do walizki i
wsiadł w pierwszy pociąg.

Ale skąd ty to wiesz, ry beńko?

Poczekaj, aż zobaczy sz jego oczy , Clack. Charakter mężczy zny można poznać po jego oczach.

Nie zawsze, ry beńko — mruknęła Clack. — Jeden z najwspanialszy ch mężczy zn, jakich znałam, miał, jak ty to mówisz, zielonoagrestowe oczy , wy łupiaste zresztą.

Oczy wiście, zawsze są jakieś wy jątki. Clack, czy ja jestem zepsuta?

Oczy wiście, że nie. ,

Ciotka jest innego zdania. Podobnie tato. Cóż, niech się dzieje, co chce. Zdaje mi się, że skończy się na ty m, iż poślubię tego całego George'a.

Nigdy nie wy jdziesz za mąż za kogoś, kogo nie kochasz, ry beńko.

Ale zawsze potrzebowaliśmy pieniędzy , żeby utrzy mać pewien poziom ży cia, mimo że by liśmy rodem Clarków. A to nie jest nic przy jemnego Clack, naprawdę.

Lepsze to niż małżeństwo z mężczy zną o zielono-agrestowy ch oczach — odparła Clack, z łatwością żonglując argumentami.

Och, on może nie ma agrestowy ch oczu. Może jest piękny niczy m bóg. Ciotka powiedziała mi kiedy ś, że zdolna jestem ty lko do pusty ch egzaltacji.

Bujda — oburzy ła się Clack.

Cóż, może miała rację. Ty nie jesteś obiekty wna, bo trzy masz moją stronę. W każdy m razie jeśli to prawda, może powinnam po prostu znaleźć sobie najlepszą partię...

Nie podoba mi się to, co mówisz, ry beńko — rzekła zdegustowana Clack. — To do ciebie niepodobne.

Bo, jak już ci mówiłam, ty mnie idealizujesz. W rzeczy wistości jestem jak inne dziewczęta. W dodatku pełna sprzeczności, jak to u Clarków. Gdy by tato i ciotka sprzeciwiali się temu małżeństwu, ja całą duszą dąży łaby m do niego. Ale
nieważne. Mogę się rozkoszować ty m cudowny m miesiącem, a potem będę musiała podjąć decy zję, więc nie zepsuj mi tego czasu, kochana Clack.

Taka się już urodziłaś — powiedziała Clack zrezy gnowany m głosem.
Postanowiła umy ć od wszy stkiego ręce. Poza ty m i tak Chrissie postąpi, jak będzie chciała, nie licząc się z nikim, z wy jątkiem starej pani Clark.
Nic innego nie pozostawało do zrobienia. Przekony wanie Chrissie nie miało sensu. Musiała nawet zignorować Zuzannę Baker, która napomknęła, że Clarkównie z Ashburn nie przy stoi zadawać się z ogrodnikiem panny Merrion.
Poza ty m nie mogła nie polubić Dona Gly nne'a, mimo że próbowała go znienawidzić.
Rzeczy wiście wzbudzał wjelką sy mpatię, a jego oczy by ły niezwy kłe. Nawet gdy miał na sobie kombinezon ogrodnika. Bo właśnie w takim stroju i za kierownicą rozklekotanego forda, którego panna Merrion uży czała swoim
pracownikom, przy jechał po Chrissie po południu.
Clack wy trzy mała jakoś całą tę sy tuację ty lko dzięki temu, że wy obrażała sobie minę starej pani Clark na widok ty ch dwojga oddalający ch się szosą. Zadowolona, rozkoszna Chrissie w błękitnej sukience obok młodzieńca w wy płowiały m
kombinezonie.
40

Lubisz mnie dziś tak samo jak wczoraj wieczór? — spy tał Don bez ogródek.
Uderzy ło ją, że nadal tak samo go lubi, mimo wszy stkich ty ch bzdur naopowiadany ch Clack.
Wcześniej wy dawało jej się, że magia nocy zblednie w świetle dnia.
Ale w swoim kombinezonie wy dawał się nawet przy stojniejszy niż w eleganckim ubraniu. A co do magii — magia by ła wszędzie. Gdy pędzili kabrioletem w złocisty ch promieniach popołudniowego słońca, cała okolica zdawała się
wprost emanować czarem.
Loki Chrissie wiatr zwiał do ty łu, odsłaniając twarzy czkę, a w jej oczach zabły sły gwiazdy .
Pęk róż z ogrodu panny Merrion leżał na jej kolanach, a zapach kwiatów pobudzał jej zmy sły .
Don Gly nne nie wierzy ł, że Chrissie będzie tak ładna jak wieczorem na tańcach, lecz okazało się, że jest jeszcze ładniejsza. Zajechali do miasta, Don kupił kosiarkę, zamówił ślimaki do nowego stawu, po czy m ruszy li w stronę domu,
obierając ty m razem inną drogę — wijącą się wśród mroczny ch świerków. Don powiedział jej, że lubi swoją pracę.

Kiedy ś urządzę własny ogród, tajemniczy ogród, do którego wstęp będą mieć ty lko nieliczni. Będą go podziwiać albo kry ty kować, albo po prostu oglądać.

Czemu?

Bo ludzie zawsze podziwiają nie to co trzeba. Ty lko państwo Bly the'owie zachwy cali się ty m, czy m należy w ogrodzie panny Merrion, od kiedy u niej pracuję. Zrozumieli, o co w ty m wszy stkim chodzi.
Serce Chrissie znowu rozdarło ukłucie zazdrości.
40f

Naprawdę nikomu nie pozwolisz go zobaczy ć? — zapy tała ze smutkiem. — To znaczy ... nikomu, kto nie by łby w stanie dostrzec w nim tego, czy m warto się zachwy cać?
Don rzucił jej krótkie spojrzenie.

Och, na pewno poznam ty ch, który m warto pokazać mój ogród. To kwestia intuicji.
Ale na pewno nie będą przetaczać się przez niego tłumy. Mam już dość zwiedzający ch u panny Merrion. Oczy wiście przy jechali, bo dowiedzieli się, że ogród panny Merrion jest najładniejszy na całej Wy spie. Mam ochotę potopić ich
w ogrodowy ch stawach. Ale panna Merrion lubi zwiedzający ch. Czasem zdaje mi się, że właśnie dlatego utrzy muje ogród — by ludzie się nim zachwy cali.

Panna Merrion musi kochać niektóre swoje kwiaty — pospieszy ła z usprawiedliwieniem Chrissie.

Och, tak, lubi mieć bukiet kwiatów na stole w salonie, szczególnie gdy ma gości. Ale w ogóle nie przejmuje się samy m ogrodem. Jak słusznie zauważy ła pani Bly the, w ogrodzie trzeba pracować samemu, bo inaczej dużo się traci.
Zechcesz kiedy ś wpaść i obejrzeć go?

Ale by ć może będę zachwy cać się nie ty m, co trzeba.

Zary zy kuję. Mam wrażenie, że spodobają ci się właściwe rzeczy , natomiast podobnie jak Bly the'owie przejdziesz obojętnie obok ty ch niewłaściwy ch.

Przy puszczam, że do utrzy mania takiego ogrodu potrzeba masę pieniędzy ?

O tak. Ale to znakomicie wy dane pieniądze. Jak inaczej mógłby m się uczciwie utrzy mać? Panna Mer-407

Naprawdę nikomu nie pozwolisz go zobaczy ć? — zapy tała ze smutkiem. — To znaczy ... nikomu, kto nie by łby w stanie dostrzec w nim tego, czy m warto się zachwy cać?
Don rzucił jej krótkie spojrzenie.

Och, na pewno poznam ty ch, który m warto pokazać mój ogród. To kwestia intuicji.
Ale na pewno nie będą przetaczać się przez niego tłumy. Mam już dość zwiedzający ch u panny Merrion. Oczy wiście przy jechali, bo dowiedzieli się, że ogród panny Merrion jest najładniejszy na całej Wy spie. Mam ochotę potopić ich
w ogrodowy ch stawach. Ale panna Merrion lubi zwiedzający ch. Czasem zdaje mi się, że właśnie dlatego utrzy muje ogród — by ludzie się nim zachwy cali.

Panna Merrion musi kochać niektóre swoje kwiaty — pospieszy ła z usprawiedliwieniem Chrissie.

Och, tak, lubi mieć bukiet kwiatów na stole w salonie, szczególnie gdy ma gości. Ale w ogóle nie przejmuje się samy m ogrodem. Jak słusznie zauważy ła pani Bly the, w ogrodzie trzeba pracować samemu, bo inaczej dużo się traci.
Zechcesz kiedy ś wpaść i obejrzeć go?

Ale by ć może będę zachwy cać się nie ty m, co trzeba.

Zary zy kuję. Mam wrażenie, że spodobają ci się właściwe rzeczy , natomiast podobnie jak Bly the'owie przejdziesz obojętnie obok ty ch niewłaściwy ch.

Przy puszczam, że do utrzy mania takiego ogrodu potrzeba masę pieniędzy ?

O tak. Ale to znakomicie wy dane pieniądze. Jak inaczej mógłby m się uczciwie utrzy mać? Panna Mer-407
rion podobno ma masę pieniędzy . To dlatego nigdy nie wy szła za mąż — bała się, że adoratorzy czy hali ty lko na jej majątek. Śmiem twierdzić, że tak właśnie by ło. Widziałaś kiedy ś pannę Merrion?

Nie.

Cóż, możliwe, że nie by ła w młodości najpiękniejsza.

To straszne, wy chodzić za kogoś dla pieniędzy

stwierdziła z zapałem Chrissie.

Okropne. Albo żenić się z kimś, aby otrzy mać pieniądze.

Pie... pie... — wy jąkała Chrissie. — Ale... my ślisz, że gorzej jest w przy padku kobiety czy mężczy zny ?

Nie ma żadnej różnicy — odparł Don. — Oczy wiście, kiedy ś kobieta nie mogła mieć własnego zdania, ale dziś nie może się już niczy m usprawiedliwiać.

A jeśli wy chowano ją tak, że nie mogłaby się zajmować niczy m uży teczny m?

W takim razie jej rodziców lub opiekunów powinno się wy chłostać — powiedział
Don. — Uważam, że małżeństwo można zawierać ty lko z jednego powodu: z czy stej, szczerej miłości.

Ale czasem ludzie my lą miłość z zauroczeniem

zauważy ła Chrissie.

W ty m cały tragizm ży cia — westchnął Don. — Trudno odróżnić miłość od namiętności. Ale gdy by ś by ła gotowa dla kogoś zrezy gnować z wszelkich bogactw, nie miałaby ś problemów z wy czuciem różnicy. No, musimy wracać do
domu, bo powinienem jeszcze spry skać róże przed kolacją. Panna Merrion ma na ty m punkcie fioła.
40<9
Dobry pracownik musi zadowalać swego pracodawcę, jeśli chce utrzy mać posadę. Masz wciąż ochotę na wieczorne pły wanie?

Oczy wiście, jeśli i ty masz ochotę.
I tak wieczorem poszli popły wać, mimo cichej, chociaż wy raźnej dezaprobaty Clack.
Później przy cupnęli na starej, odwróconej do góry dnem łodzi ry backiej i obserwowali, jak księży c odbija się w morzu. Wiatr świszczał między wy dmami, a drobne, srebrne fale muskały brzeg. Daleko w Zatoce Czterech Wiatrów
podnosiły się mgły niczy m tańczące wiedźmy .
Kto by uwierzy ł, że Ashburn znajduje się tak niedaleko stąd? W ty m momencie zdawało się istnieć na innej planecie.
Don powiedział jej, że będą mogli podziwiać jedy nie zachód słońca, nic więcej. Nic więcej?
A profil Do-na? A jego szczupłe, zgrabne plecy ? Długie, umięśnione i opalone ramiona?
Wy obraziła sobie okropne, pulchne, blade cielsko George'a w stroju kąpielowy m i aż zadrżała.

Zastanawiam się, co się stanie, jeśli wezmę cię za rękę — odezwał się Don.
Nic się nie stało — a przy najmniej nic widzialnego. Chrissie znowu zadrżała na my śl, co by powiedziała o ty m wszy stkim Clack. Co do ciotki Clark — cóż, dziewczy na postanowiła w ogóle o ty m nie my śleć.
Doty k palców Dona powodował delikatne dreszcze, które wędrowały w górę ramienia niczy m fale nieziemskiego ognia. Czy inne dziewczy ny też czuły coś 4
podobnego, gdy doty kali ich chłopcy ? Zdawało się to niemożliwe. Ty lko Don mógł
wy woły wać takie uczucia. Ale przecież poznała go ledwie wczoraj.
„Och, gdy by m ty lko nie by ła Clarkówną! — my ślała. — Ale z drugiej strony, Don po prostu ze mną flirtuje. Tak jak ja z nim. To nic więcej dla niego nie znaczy. My śli, że jestem siostrzenicą Clack, że pracuję jako pielęgniarka i należę
do tej samej klasy społecznej co on.
Szkoda, że musiałam tak mu nakłamać. Ale czy to by ło konieczne? Czemu tak się przejmuję, co on sobie o mnie pomy śli? Chy ba zależy mi na ochronieniu dumy rodu Clarków. A tak się zawsze wy śmiewałam z tego ty pu zachowań.
Jestem równie zła jak ciocia. No ale Don i tak o mnie zapomni, a tato i ciocia zrozumieją, że nie wy jdę za mężczy znę, którego oni podsuwają mi pod nos. Ty mczasem spędzę sobie uroczy miesiąc z kochaną Clack".
W ciągu następny ch ty godni Clack czasem podejrzewała, że Chrissie zapomniała, jak się nazy wa. Przy zdrowy ch zmy słach trzy mało ją ty lko poczucie, że jej ry beńka na pewno nie robi nic zdrożnego. Musiała się w końcu trochę
rozerwać, prawda? Mowbray Narrows by ło bardzo spokojny m miejscem.
Don Gly nne i Chrissie chodzili pły wać każdego wieczoru, a już wkrótce — także każdego ranka. Clack nie miała już po co przy nosić tac ze śniadaniem. Don przy chodził pod okno dziewczy ny i gwizdał — co Clack uznawała za dość
nieprzy zwoite. Skąd w ogóle wiedział, które okno należy do pokoju Chrissie?
4f0
Następnie jechali na plażę, skąpaną w złocistej poświacie półprzezroczy stego blasku wschodzącego słońca.
Clack uważała, że o wiele gorszą rzeczą by ło pły wanie o poranku niż wieczorem. Inni młodzi ludzie z Glen St. Mary, Górnego Glen czy Mowbray Narrows chodzili się kąpać wieczorami, więc Clack dała za wy graną, ale na poranne
wy prawy zgodzić się nie mogła. Nikt inny nie pły wał o poranku, nikt z wy jątkiem letników, ale oni nie należeli do rodziny Clarków.
Jedy ny m pocieszeniem dla Clack by ło wy obrażanie sobie reakcji pani Clark na to wszy stko.
Ale ta o niczy m nie wiedziała. A może jednak? Clack jakoś nie mogła się pogodzić z my ślą, że ktokolwiek by łby w stanie przechy trzy ć panią Clark. Bo co do Adama, to jego dało się wy stawić do wiatru tak łatwo jak każdego mężczy znę.
Czasem Chrissie przy prowadzała Dona na śniadanie i Clack musiała by ć dla niego uprzejma.
Nie mogła go nie lubić. Wiedziała też, że panna Merrion bardzo chwali Dona, twierdzi, iż nigdy nie miała ogrodnika, który wy kazy wałby aż takie zainteresowanie własną pracą.
Po śniadaniu Don i Chrissie szli do ogródka, jedli czerwone porzeczki aż do czasu, gdy Don musiał się stawić u panny Merrion, podczas gdy inni pracownicy dopiero wstawali. Don twierdził, że ostatnimi czasy kucharka by ła zaniepokojona,
bo rano nie by ł głodny . „Ale gdzie by m zmieścił dwa śniadania?", py tał ciotkę Clack.
Razem z Chrissie śmiali się i rozmawiali, jedząc porzeczki. Clack często miała ochotę dowiedzieć się,
4tf
0
czy m tak debatują, ale by ła zby t dobrze wy chowana, by podsłuchiwać. Stara pani Clark podsłuchiwałaby bez skrupułów, Clack nie miała co do tego wątpliwości. Ale nie zamierzała jej naśladować.
Kiedy Don miał wolne popołudnia, wy bierali się na piknik rozklekotany m fordem. Jechali do jakichś odosobniony ch zakątków między wzgórzami. Pikniki niepokoiły Clack nawet bardziej niż wspólne pły wanie. Od czasu do czasu ostrzegała
Chrissie, ale ta ty lko reagowała śmiechem:

Przecież sama mówisz, że ciotka i tak postawi na swoim, więc wy jdę za George'a.

Ja mam na my śli tego biednego chłopaka' — odpierała Clack, starając się zachować powagę.
Chrissie również jego miała na my śli, choć się do tego nie przy znawała. Wiedziała, że Don Gly nne by ł w niej zakochany , i to poważnie. Wiedziała, że powinna z nim naty chmiast zerwać, ale — ku swemu przerażeniu

nie by ła w stanie. Nie mogła również wy jść za niego za mąż.
„Nie przy puszczałam, że duma Clarków jest we mnie tak głęboko zakorzeniona — dręczy ła się my ślami. — Jestem równie zła jak ciotka. Załóżmy , że przy prawię ich wszy stkich o zawał
serca, łącznie z kochaną Clack,
1
wy jdę za Dona? Mogę sprawić z łatwością, że mi się oświadczy . Wy daje mu się, iż jestem zwy kłą guwernantką. Ale mimo to mogłoby mi się udać. A dla George'a

figa z makiem!"
Czasem szukali małży , gdy fale nie by ły zby t wy sokie, a Clack gotowała z nich potem py szną zupę i mimo iż
by ła nieszczęśliwa, z przy jemnością patrzy ła, jak się nią zajadają. Bo cały ten miesiąc, z którego tak na początku się cieszy ła, okazał się dla niej bardzo niefortunny. Pocieszała się jedy nie ty m, że stara pani Clark zawsze postawi na
swoim.
„Pomy śleć, że nadszedł czas, kiedy znajduję w ty m ukojenie", my ślała z rozgory czeniem.
Mało tego, Don i Chrissie wzięli nawet udział w imprezie tanecznej w Walk Inn — gospodzie letników. Clack dowiedziała się od Zuzanny Baker, że nie tańczy li w środku, ty lko samotnie na zewnątrz, wśród drzew, do przy tłumionej muzy ki
dobiegającej z wnętrza gospody , a blask księży ca padał na ich twarze. Księży cowe noce tego lata by ły po prostu cudowne —
przy najmniej takiego zdania by li Chrissie i Don. Dla inny ch noce te nie różniły się zby tnio od pozostały ch.
Raz biedna Clack usły szała od sąsiadów, jakoby Chrissie widziano, gdy pomagała kosić trawniki u panny Merrion, ale nie dała wiary pogłoskom, nie py tała o nic nawet Zuzanny Baker.
Szkoda, że nie wierzy ła, bo to by ła prawda. Chrissie pomagała w spry skiwaniu róż i w usuwaniu chwastów. Nauczy ła się sporo o ogrodnictwie. Niewątpliwie Don znał się na swoim fachu. Chrissie niewiele wiedziała o Donie i nie
próbowała się dowiedzieć, ale z rozmów wy wnioskowała, że gdzieś tam miał wuja, który by ł farmerem albo hodowcą jabłek, albo kimś w ty m sty lu. Inny ch krewny ch warty ch wspominania Don nie miał.
Biedna Clack by ła w ty m czasie najnieszczęśliwszą istotą na ziemi. Próbowała zasięgnąć o ogrodniku jakichś
informacji, ale nikt nic o Donie Gly nnie nie wiedział, nawet Zuzanna Baker. A jeśli Zuzanna Baker nie wiedziała czegoś o kimś w promieniu trzy dziestu mil, znaczy ło, że nie by ło to warte uwagi —jak mawiał doktor Bly the. Czasem wręcz
oskarżał — rzecz jasna, z przy mrużeniem oka — swoją żonę o to, że słucha Zuzanny Baker.

Jakże inaczej mam się czegokolwiek dowiedzieć?

broniła się Ania. — Zuzanna twierdzi, że panna Clark bezwsty dnie flirtuje z ty m ogrodnikiem panny Merrion. Biedna Polly Claxton zamartwia się z tego powódu na śmierć.

Panna Claxton o nic nie powinna się martwić

odrzekł doktor. — Don Gly nne potrafi o siebie zadbać. Żadna kobieta nie wy stry chnie go na dudka. Jeśli ta dziewczy na Clarków my śli, że go przechy trzy , jest w wielkim błędzie.
Co do reszty , droga Aniu, trzy maj się od tego wszy stkiego z daleka. Dobrze ci radzę.
Przy pomnij sobie, jak skończy ły się twoje ostatnie próby swatania ludzi.

Nie chcę już o ty m więcej słuchać — odpowiedziała zagniewana Ania. — Z
pewnością nie zamierzam swatać ze sobą Dona Gly nne'a i panny Clark. W końcu to córka Adama Clarka.

Akurat to nie jest istotne — powiedział Gilbert.

Zdradzę ci plotkę, o której wiedzą już wszy scy. Adam Clark jest na krawędzi bankructwa. A jego siostra utrzy muje, że córka Adama poślubi jakiegoś mężczy znę z zachodu. Dlatego możesz by ć pewna, że między panną Clark a Donem
Gly nne'em nie dojdzie do niczego poważniejszego.
4

Dziewczęta sły ną z tego, że popełniają w ży ciu różne głupstwa — powiedziała Ania.

Na przy kład ty : poślubiłaś biednego, młodego lekarza i zamieszkałaś z nim w skromnej chatce, którą uparcie nazy wałaś Domem Marzeń.

Gilbercie Bly the! Poprosiłam Zuzannę, żeby zrobiła na podwieczorek twoje ulubione ciasto cy try nowe, ale zaraz jej powiem, że zmieniłam zdanie.

Jeśli to zrobisz...

Ciasto upiekę sama — powiedziała Ania ze śmiechem. Ty m samy m śmiechem, z którego sły nęła. Bo nie nadeszła jeszcze Wielka Wojna, a na twarz Ani nie padł cień.
Don Gly nne wiedział chy ba wszy stko o sławny ch ogrodach z historii, romansów i legend, poczy nając od rajskiego ogrodu. Dużo o nich opowiadał Chrissie, gdy plewili chwasty, urządzali pikniki czy uganiali się w sadzie za ćmami. Raz
Chrissie potknęła się o wy stający korzeń i Don ją w porę złapał. Czuła, że trzy mają w objęciach nieco dłużej, niż by ło konieczne, i podobało jej się to. Wiedziała też, że on wie, że jej się podoba. I wiedziała jeszcze, że nigdy nie poślubi
George'a.
Niezby t pocieszy łoby to Clack. Oczy wiście, pewny m zwy cięstwem by łoby przekonanie, że choć raz sprawy nie potoczy ły by się według ży czeń pani Clark, ale Clack nie chciała też, by Chrissie wy szła za mąż za ogrodnika panny
Merrion.
„Nie ma sensu niczego oczekiwać — rozmy ślała nieszczęsna Polly Claxton. — Tak czekałam na miesiąc
w towarzy stwie Chrissie i jak to się skończy ło! Czy nie powinnam ostrzec Adama Clarka?
Nie, lepiej nie. Nie zamierzam włączać się w gierki starej pani Clark. Nie mam wątpliwości, że o całej sprawie wie ty le co ja".
Raz Chrissie usły szała, jak ktoś mówi o niej: „Dziewczy na Dona Gly nne'a", i z przerażeniem uzmy słowiła sobie, iż to ją ucieszy ło, zamiast zdenerwować. Do Clack również docierały takie określenia — nawet nie raz — i niemal
doprowadzały ją do omdleń. Na szczęście Chrissie nazy wała się Clark, a Clarkowie nie poślubiali ogrodników. Nie by ło po prostu takiej możliwości, niezależnie od tego, jak bardzo granatowe by ły ich oczy , jak by li wy socy czy jak szerokie mieli
ramiona.
Oczy wiście, łatwo by ło zauważy ć, że Don Gly nne szaleje za Chrissie, ale Clack pocieszała się my ślą, że mężczy źni powinni troszczy ć się sami o siebie. By ła zdania, iż ci najsilniejsi muszą otrzy my wać od czasu do czasu porządną
nauczkę.
Gdy zobaczy ła, jak Don częstuje Chrissie ćwiartką jabłka, podając je wbite na czubek ogrodniczego noża, od razu jej ulży ło. Szkoda, że taki miły chłopak miał takie maniery .
Przecież wy glądał na dżentelmena!
Chrissie owoc niezwy kle smakował — lepszego nigdy nie jadła. Wiedziała, że nóż by ł czy sty , Don umy ł go w strumieniu, zanim zaczął kroić jabłko.
Ale dopiero gdy Don pocałował ją po raz pierwszy , pewnej nocy na plaży , i na jedną chwilę stał się centrum jej wszechświata, uzmy słowiła sobie coś jeszcze.
— Od tej pory należy sz do mnie — powiedział zdecy dowany m tonem.
4
Chrissie wiedziała, że jest ty lko jedna możliwość ucieczki i skorzy stała z niej.

Bądźmy rozsądni — powiedziała tonem lekkim jak morska piana zasty gająca na piasku. — Wiesz dobrze, że to dłużej nie może trwać. Bardzo mi się spodobałeś, ale jako kolega na lato. Niestety zimą muszę się zaręczy ć z kimś inny m.
Naprawdę.

A więc... tak się sprawy mają — powiedział Don.

Wiedziałeś, prawda?

Chy ba powinienem się by ł domy ślić — roześmiał się. — Ży cie to jakiś żart. A po co są żarty , jeśli nie po to, żeby się z nich śmiać?
Popatrzy ł na Chrissie. Miała na sobie srebrzy stą sukienkę i wy glądała jak sy rena, która dopiero co wy szła z morza.
Wiedziała, że uważa ją za najpiękniejszą istotę na świecie. To jedna z ty ch rzeczy , które kobiety wiedzą bez słów.

A gdy by m tak powiedział — konty nuował Don — że musisz wy jść za mnie i skończy ć z ty mi głupstwami?

Nie spodobałaby ci się moja reakcja — odparła Chrissie równie lekkim tonem. Sądząc po jego minie, będzie musiała posunąć się do kłamstwa, którego chciała za wszelką cenę uniknąć. — Bo widzisz, lubię cię jako przy jaciela, ale nic
więcej.

I to wszy stko?
Wracali w ponury m milczeniu brzegiem oświetlony m blaskiem księży ca. Ale przy końcu świerkowego gaju, gdzie droga rozwidla się, a jedna z odnóg prowadzi do domu panny Merrion, Don się odezwał:

My ślę, że kłamałaś, twierdząc, że mnie nie kochasz. Prawdziwy powód tkwi gdzie indziej. Uważasz, że ogrodnik to niewłaściwa partia dla guwernantki.

Nie bądź śmieszny , Don.

Prawda często okazuje się śmieszna.

Dobrze, powiem ci prawdę. Przez całe lato udawałam. Tak, tak, wsty dzę się tego, ale to niczego nie zmienia. Nie jestem guwernantką. Nie mam pojęcia, jakim cudem mogłeś uwierzy ć, że naprawdę nią jestem.

Podejrzewam, że wiesz bardzo dobrze — po prostu zależało ci na ty m, by m uwierzy ł, iż jesteś guwernantką.

Mogłeś się łatwo dowiedzieć prawdy , py tając ludzi z okolicy .

Sądzisz, że miałem ochotę plotkować na twój temat z sąsiadami?

Cóż, nie nazy wam się także Chrissie Dunbar. Jestem Christine Phy llis Dunbar, córka Adama Clarka z Ashburn, choć to pewnie nic ci nie mówi.

Och, wręcz przeciwnie — odparł Don wolno, a jego ton stał się lodowaty . — Wiem, kim jest Adam Clark, znam rodzinę Clarków. Najwy raźniej zostałem wy prowadzony w pole.
No, ale jak widać, łatwo mnie nabrać. Chy ba zby tnio ufam ludziom. Uwierzy łem nawet pani Bly the, gdy mi powiedziała, że...

...że co? — dopy ty wała się Chrissie z zazdrością.

Nieważne. Chodziło o niewinną odpowiedź na zadane przeze mnie niewinne py tanie.
Odpowiedź, której każdy mógłby mi udzielić. To powszechna wiedza. Wszy stko sprowadza się do faktu, że wy szedłem bez trudu na idiotę. Łatwiej by ć już nie mogło, panno Clark.

Wy jeżdżam jutro — powiedziała chłodny m tonem Chrissie. Wciąż czuła się dotknięta ty m, że nie wie, co powiedziała pani Bly the. Nie żeby to miało jakieś znaczenie.

A więc to pożegnanie?

Tak.

Zegnam zatem, panno Clark.
I odszedł. Zniknął. Z początku nie mogła w to uwierzy ć. A potem znowu się okłamała, szepcząc:

Dzięki Bogu.
Udała się do swojego pokoju i postanowiła, że popłacze sobie do dziesiątej, a następnie wy maże Dona Gly nne'a z pamięci na zawsze.
Płakała tak, jak zaplanowała. Cichutko, w poduszkę, żeby Clack jej nie usły szała.
Następnie wstała, chwy ciła ohy dną figurkę krowy , którą Clack z niewiadomy ch powodów trzy mała na stoliku (krowę podarował jej jakiś dawny oblubieniec), i wy rzuciła ją przez okno.
Krowa roztrzaskała się saty sfakcjonująco na chodniku.
Chrissie od razu poczuła się lepiej.

Za jakieś dwadzieścia lat mi przejdzie — powiedziała.
O świcie, gdy na zewnątrz wciąż by ło chłodno, Chrissie spakowała walizkę. By ła gotowa do wy jazdu, gdy zaskoczona Clack weszła do sy pialni.

Minął miesiąc, kochana, więc wracam do Ash-burn. Nie zaprzeczaj, że w głębi duszy czujesz ulgę z tego powodu. Martwiłaś się, co to będzie ze mną i Donem. Nie musiałaś.
Gdy by ś wiedziała, jak bardzo nie musiałaś! Nienawidzę Dona Gly nne'a. Nienawidzę go!
„Akurat", pomy ślała Clack. Po czy m spy tała:
4(9

Zamierzasz wy jść za George'a?

Nie. Ciotka i tato mogą sobie wpadać w gniew i furię, ale nic nie zmusi mnie do poślubienia George'a.
„Akurat", powtórzy ła w my ślach Clack.
Gdy Phy llis — znowu musiała my śleć o sobie jako o Phy llis — wróciła do Ashburn, ciotka przy jrzała jej się kry ty czny m wzrokiem.

Wy glądasz na wy kończoną, skarbie. Domy ślam się, jak potwornie wy nudziłaś się we Wspomnieniu. Gdy by ś posłuchała ojca, wszy stko by łoby zupełnie inaczej.

Cudownie spędziłam czas we Wspomnieniu — odparła Phy llis. — By ło tam tak cicho i spokojnie. Chciałam oświadczy ć, ciotuniu, że nie zamierzam wy jść za George'a Frasera i nie ży czę sobie, by ktokolwiek wspominał jego imię. Nie
zamierzam za nikogo wy chodzić za mąż.

Dobrze, skarbie — odparła ciotka głosem tak potulny m, że aż Phy llis spojrzała na nią zaniepokojona. Czy ciotunia dobrze się czuje?
Phy llis pojechała do miasta i kupiła sobie przepiękną nową sukienkę, wprost boskiego kroju, wy konaną z czarnej siateczki, ozdobionej rządkami drobniutkich falbanek na spódnicy i wielką czerwoną różą na dekolcie — różą równie czerwoną
jak te, które pomagała spry skiwać Donowi w ogrodzie panny Merrion.
Nie zauważy ła dziwnej miny sprzedawcy , gdy mu powiedziała, że chce kupić suknię.
Tego wieczoru założy ła ją na uroczy stą kolację, którą jej ojciec urządził dla jakiegoś ważnego Anglika. Podczas posiłku wprost try skała znakomity m humorem, zachowując się dość zuchwale.
— Córka spędziła właśnie miesiąc na wsi u swojej dawnej piastunki — wy jaśniał
przepraszający m tonem Adam Clark, który uznał, że Phy llis posunęła się za daleko. — To...
taka jej reakcja na monotonię owego miejsca.
Monotonia?! Raczej cisza i spokój! To Ashburn wy dawało się okropnie nudny m miejscem, stwierdziła, wy glądając w nocy przez okno. Potwornie ciche i spokojne, z upiorny m, obrzy dliwy m księży cem zawieszony m na niebie.
Ten sam księży c pewnie świecił także dla Dona. Co teraz robi? Tańczy pewnie z jakąś dziewczy ną w gospodzie Walk Inn. A jeśli już my ślał o Chrissie, to ze złością i pogardą za to, że go oszukała.
Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Żadnego.
Wakacje we Wspomnieniu dobiegły końca. Zdecy dowanie. Równie zdecy dowanie George został odstawiony na bok. Potworny grubas!
Już nigdy nie ujrzy wy sokiego, szczupłego Dona, ale przy najmniej nie będzie musiała wy jść za tłustego George'a. A co do milionów stry ja Edwarda...
„Prędzej wy najmowałaby m pokoje, by pomóc Donowi, niż wy dawała miliony w towarzy stwie George'a", pomy ślała z absurdalną zawziętością.
Ale czy nie by łoby absurdem wy chodzić za mąż za ogrodnika? Poza ty m i tak straciła na to szanse. Ciotka Clark i tato pewnie już pogodzili się z jej odmową poślubienia George'a. Ani jedno, ani drugie słówkiem o nim nie wspominało,
podobnie jak milczeli na temat wy prawy na wy brzeże.
I nagle je usły szała — gwizdy Dona! Identy czne jak rankami we Wspomnieniu!
Dobiegały z okolic zarośli na ty łach Ashburn. Don by ł tutaj! Nie miała co do tego wątpliwości. Może ją nienawidził, może nią pogardzał, ale by ł tutaj, wzy wał ją — sprawił, że jej serce rwało się do niego.
Oczy wiście, że skłamała, twierdząc, iż go nie kocha. A on jej nie uwierzy ł. Dzięki Bogu, nie uwierzy ł jej. Czy go kocha? Już ona mu pokaże, co do niego naprawdę czuje. By ć może on teraz chce wy równać z nią rachunki, ale to nie ma
znaczenia. Liczy ło się ty lko to, że przy by ł.
I nagle pożałowała, że rozbiła porcelanową krówkę biednej ciotuni Polly .
Pognała schodami w dół i boczny mi drzwiami na zewnątrz, a następnie na przełaj mokrego od rosy trawnika. Jej suknia ciągnęła się po trawie. Ale gdzie by się ty m przejmowała! Jako żona ogrodnika nie będzie potrzebować sukien
wieczorowy ch. A może jednak? Przecież chy ba nawet ogrodnicy urządzają jakieś przy jęcia. Ale i to nie ma znaczenia. Będzie szczęśliwa z Donem choćby na pusty ni, a bez niego nawet w raju cierpiałaby potwornie.
Nie powiedzieli ani słowa, gdy się zobaczy li — przez dłuższy czas. Co nie znaczy , że stali nieruchomo. W tamtej chwili nie widzieli świata poza sobą.
Lecz w końcu...

Więc jednak skłamałaś — powiedział Don.

Tak — odparła już teraz na zawsze Chrissie, nigdy więcej Phy llis. — I my ślę, że doskonale o ty m wiedziałeś.
422

Gdy się trochę uspokoiłem, dotarło to do mnie

odparł Don. — A wiesz, gdzie trafiają kłamliwe małe dziewczy nki?

Tak. Do nieba. Bo właśnie tam się teraz znajduję.

Gdy by m nie przy jechał, to co by ś zrobiła?

Wróciłaby m do Wspomnienia. Ech, ten cały Anglik! Co za nudziarz. Nawet agrestowy George by łby lepszy .

My ślisz, że będziesz kiedy kolwiek żałować, że nie poślubiłaś George'a?

Nigdy .
Znowu nastąpiło milczenie.

Ja zawsze będę miał zapewnioną pracę jako ogrodnik — powiedział Don. — Ale co na to wszy stko twoja rodzina?

Pewnie nigdy mi tego nie wy baczą, a już przy najmniej ciotka, ale nie dbam o to.

Och, my ślę, że ci wy baczą — powiedział Don.

O ich przebaczenie się nie martwię. Py tanie brzmi: czy ty mi wy baczy sz.

Wy baczać tobie? Co?

To, że cię okrutnie oszukałem.

Oszukałeś? O czy m ty u licha mówisz?

Chrissy , kochanie... Przy tul się do mnie... o, tak... Nie podnoś głowy ani nic nie mów, dopóki nie skończę. Nie jestem Don Gly nne.

Nie jesteś?! — wy krzy knęła Chrissie, już na samy m początku ignorując jego prośbę.
— Więc kim jesteś?

Cóż... no więc... moja matka nazy wała się Gly nne... Nie, stój spokojnie. Przy jechałem na Wschód, żeby zo-423
baczy ć... żeby kogoś odwiedzić. Przy jechałem tu w ty m samy m momencie, gdy ty wy jechałaś. Twoje oczy powaliły mnie na kolana. Postanowiłem pojechać za tobą. I pojechałem...

Skąd wiedziałeś, gdzie wy jechałam?

Och, popy tałem tu i ówdzie. Miałem szczęście, że dostałem pracę u panny Merrion.
Bo naprawdę jestem niezły m ogrodnikiem. To moje hobby Mój stry j miał najpiękniejszy ogród na wy brzeżu. Poza ty m uczy łem się ogrodnictwa na uniwersy tecie.

Donie Gly nne...

Poczekaj, poczekaj... Najgorszego jeszcze nie sły szałaś. Prosiłem, żeby ś wy trzy mała do końca.

Mam nadzieję, że z nikim się nie ożeniłeś? Albo nie zaręczy łeś?

Nie ja. Czekałem na swój ideał. Poza ty m w zeszły m roku zdoby łem puchar za kompozy cję róż na zawodach kwiaciarskich. Sama więc widzisz, że nie udaję kogoś, kim nie jestem.

Don, do czego zmierzasz?

Widzę, że dziewczy ny po prostu nie mogą usiedzieć cicho. Prosiłem, żeby ś milczała, aż skończę opowiadać.

Ale jesteś taki tajemniczy . Co mam ci wy baczy ć?

Oszustwo. Czy ste oszustwo.

Wy baczy łaby m ci wszy stko.

Pewnego dnia — Don zmienił temat — zamierzam mieć ogrody , przy który ch ogród panny Merrion będzie niczy m. Pomożesz mi je plewić, kochana?

Oczy wiście, ale...
424

Nie, jeszcze chwilka. Bo wiem, że mi nie wy baczy sz.

Może ty jesteś rozwodnikiem?

Nie. Jest o wiele gorzej. A mimo to musisz mi wy baczy ć. Poza wszy stkim, zrobiłem dokładnie to samo co ty .

Ja?

Tak. A sły szałaś to stare przy słowie: przy ganiał kocioł garnkowi?
Chrissie wtuliła się mocniej w jego ramiona, jeśli to w ogóle by ło możliwe.

Takie rzeczy po prostu nie mogą się zdarzać — powiedziała. — To sprawka przeznaczenia. Nie sądzisz, Don?

Owszem, wierzę, że wszy stko zostało z góry ustalone. Jestem w końcu wierny m prezbiterianinem.

Ale to trochę straszne, jak pomy ślę, co powie ciotka.

Jedno ci mogę obiecać: ciotka nic złego nie powie. Nawet kochana ciotunia Polly nie będzie narzekać. Ale odczuje saty sfakcję, bo okaże się, że by ła wieszczką.

Don, przestań w końcu by ć taki tajemniczy ! Czy ktokolwiek wiedział o twoim sekrecie?

Nikt z wy jątkiem panny Merrion i pani Clark.

Ciotki Clark?!

Przy puszczałem, że mi nie wy baczy sz. Już sam ton twego głosu to zdradza.
Don ucałował jej włosy . Wiedział, iż w końcu Chrissie mu wy baczy ; przeczuwał też, że będzie mu to wy pominać do końca ży cia.
»
Ale by ła tego warta!

W rzeczy wistości nazy wam się George Donald Fraser — powiedział, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie. — Ja... ja nie chciałem się żenić z nikim dla pieniędzy, tak samo jak ty. Już przestań się wiercić. Teraz musisz wy jść za
mnie, czy to ci się podoba, czy nie.
Znowu ucałował jej cudowne włosy . Wiedział, że już mu wy baczy ła, ale nie powie mu tego od razu.

Cóż, lepiej będzie, jeśli to po prostu z siebie wy duszę. Kochana Chrissie, jestem George Donald Gly nne Fraser. Cały ten pomy sł z wy brzeżem to by ła farsa.

Tak się cieszę, że nie jesteś gruby i nie masz agrestowy ch oczu — powiedziała. Ty lko ty le. Przy najmniej na razie. — Czy Clack o wszy stkim wiedziała? I jak mnie odnalazłeś?
Znów ją pocałował.

Nie, Clack nie... i dlatego tak się martwiła. Ale Bly the'owie coś podejrzewali. Trudno nabrać doktora Bly the'a, lecz na szczęście potrafi trzy mać języ k za zębami. Pewnie między inny mi dlatego taki dobry z niego lekarz.
Nastąpił kolejny długi pocałunek. Ale jednej rzeczy Chrissie by mu nigdy nie wy baczy ła.
Żadna kobieta by nie wy baczy ła.
Trochę nagiął prawdę. Nigdy jej nie powie, że przy by ł do Ashburn, gdy Chrissie już wy jechała, i cały plan uknuła ciotka za przy zwoleniem ojca Chrissie. Stara pani Clark by ła szkolną przy jaciółką Jane Merrion.
Tak więc Clack całkiem nieźle oceniła starą panią Clark.
Walter Bly the by ł poetą w rodzinie ze Złotego Brzegu.
Jego matka pochwalała pisarskie ambicje Waltera, reszta rodziny traktowała je jako przejściowe zainteresowanie, a Zuzanna Baker otwarcie je potępiała.
Nadeszła pierwsza wojna światowa. Na front zostali wy słani wszy scy sy nowie Bly the'ów, Walter zginął pod Courcelette. Zniszczy ł większość swoich wierszy przed wy jazdem, ale kilka zostawił matce.
Pani Bly the czasami czy ta wieczorami swoje wiersze reszcie'rodziny. Niekiedy czy ta również utwory Waltera, częściowo po to, by utrzy mać ży wą pamięć o nim w sercach jego sióstr i braci, a częściowo, by sprawić przy jemność
Zuzannie, która teraz każdy zapisany przez Waltera wers traktuje jak relikwię.
KOLEJNY ZMIERZCH W ZŁOTYM BRZEGU
EPIZOD
To by ła chwila i wiatru drżenie, Które jak cichy szelest zabrzmiało, I usły szałem ciuchutki chichot, A może mi się ty lko zdawało...
I deszczowego obłoku chmura Spadła na łąki — czy to złudzenie? Czy może magia zaczarowała Chmurę, i łąki, i suchą ziemię?
Wy dmy się nagle stały srebrzy ste, A księży c plażę ozłacał całą, I czary stały się rzeczy wiste!
A może mi się ty lko zdawało...
Łódź koły sała się pośród fali, A ja stanąłem nad cichą rzeką I nagle wielki żal mnie ogarnął, Ze czy jeś usta są tak daleko...
I szedłem z Nocą — gwiazd czarodziejką, Wśród gwiazd powodzi za nią zdążałem, 430
Aż dotarliśmy do wschodu słońca, I Noc odeszła, a ja zostałem.
Przy nieś mi, wietrze, wczorajszą chwilę, Za to wspomnienie oddam Ci wszy stko, I przy nieś słody cz tego uczucia, Gdy czy jeś usta by ły tak blisko...
Walter Bly the
KUBA BLYTHE: — Zastanawiam się, czy biedny Walter choć raz pocałował dziewczy nę.
FLORA MEREDITH, cicho: — Owszem, pocałował Unę na do widzenia tuż przed wy jazdem.
RILLA BLYTHE: — Ale ten wiersz został napisany wcześniej, więc musiało chodzić o wy marzony pocałunek.
ZUZANNA BAKER, ze smutkiem: — Pamiętam dzień, w który m go napisał, pod tamty m klonem. Skarciłam go, że traci cenny czas, podczas gdy łan Flagg jest od niego lepszy z ary tmety ki. Och, jakże tego teraz żałuję!
NAN BLYTHE: — Nie płacz, Zuzanno. Wszy scy robimy rzeczy , który ch potem żałujemy . Ja też śmiałam się z Waltera i jego wierszy .
RUSZAJMY W DROGĘ
Łąki przede mną jasne się ścielą, Na wzgórzach stada owiec lśnią bielą, Wabią w ogrodach żółte żonkile, Aby przy stanąć tam choć na chwilę. I wciąż są piękne ogrody stare Kuszą zapachem, ujmują czarem.
431
Patrz, mgła poranna zasnuła drzewa, W sennej dolinie wiatr cicho śpiewa. Poranne słońce z uśmiechem złoci Wy dmy i ciemne krzaki paproci. I chciałby m przy siąść gdzieś nad strumieniem, Aby się słodkim oddać marzeniom.
Gwiazdy mi leśną oświetlą ścieżkę Do pól dalekich i dalej jeszcze, Księży c uśmiechnie się tam, na niebie Kiedy spokojny pójdę przed siebie. A ja powrócę w domowe progi
— oto cel mojej pielgrzy miej drogi. ,
Będę szedł pośród sadów i lasów Gnany wspomnieniem dawnego czasu. Wskaże mi drogę poranna zorza I dźwięki wiatru, i szum morza. I wreszcie stanę przed domu drzwiami Z
czułością w sercu i wspomnieniami.
Potem usiądę na stary m ganku W ciszy wieczoru czy o poranku, Poczuję doty k matczy nej dłoni, Jak gdy by m przy szedł tu właśnie do niej. I wiem, mój domu ukry ty w mroku, Ze tutaj zawsze odnajdę spokój.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — My ślałaś o stary ch, dobry ch czasach w Avonlea, gdy pisałaś ten wiersz, prawda, Aniu?
ANIA BLYTHE: — Częściowo... a częściowo my ślałam o pokoju, który świat na zawsze utracił. Nic nie jest takie samo od czasu wojny , Gilbercie. Nigdy już nic nie będzie takie samo.
432
DR GILBERT BLYTHE: — To prawda. Ale wiemy o ty m, że nasz sy n oddał ży cie za ojczy znę. Poza ty m w Złoty m Brzegu nadal panuje miłość i pokój, najdroższa.
CZERWCOWY DZIEŃ
Przy biegnij do mnie w czerwcowy dzień, W miesiącu słońca oraz przy gody I uciekniemy od wszelkich trosk, Będę szczęśliwy, wolny i młody. Nie będzie w nas już żadnej chciwości, Jedy nie uśmiech — siła młodości. Patrz, rosną dziko
przy drodze róże

oto jest urok naszej podróży .
Zapamiętamy paproci kształt I błękit nieba, zielone liście, W promieniach słońca grzeją się ćmy, Skrzy dła moty li lśnią się srebrzy ście. A lęk przegońmy, idźmy z nadzieją, I serce śpiewa, oczy się śmieją, Bo z nocną gwiazdą mamy
spotkanie. Piękne czerwcowe jest wędrowanie.
Zegnaj więc czasie zgry zot i trosk. Żegnajcie smutki mej codzienności. Woła nas barwny cy gański los I dusza dziecka, pełna ufności. Wśród pól, strumy ków i lasów stary ch Jakby zniknęły wszelkie zegary . Pójdziemy leśną, zieloną drogą

tam nas odnajdziesz, w tę noc czerwcową...
Walter Bly the
433
DR GILBERT BLYTHE, w my śli: „Dość banalne wersy ... Ale chłopak miał zalążki talentu.
Zawsze wy dawał się starszy , niż wy glądał. Jak to się dzieje, że młodzi ludzie tak lubią pisać wiersze o starości i zmęczeniu? Walter kochał przy rodę — to po matce".
ZUZANNA BAKER, w my śli: „Również chciałaby m, żeby na świecie nie pły nął czas. Żałuję też, że kiedy kolwiek karciłam Waltera za pisanie wierszy ".
KUBA BLYTHE, na stronie do Flory Meredith: — Mama czy ta nam od czasu do czasu wiersze Waltera. Ciekawe, jak się z ty m czuje.
FLORA MEREDITH, na stronie: — My ślę, że dobrze. Pomaga jej to ukoić ból. My ślisz, że ja nie czy tałaby m w kółko twoich listów, gdy by ś nie wrócił z tego niemieckiego więzienia?
WIATR JESIENNY
Wiatr jesienny mnie prowadził pośród ścieżek, Gdy drogami szedłem, gdzie dumne wy ży ny .
Wśród zieleni można by ło dostrzec ludzi W porze zmierzchu, gdzie cienie jedliny .
Zobaczy łem stary ch bogów w ciemny m lesie, Wiatr mi drogę wskazał, a bóstwa się śmiały .
Pośród drzew spotkałem fauny i saty ra, Pośród gęsty ch traw przed wiatrem się chowały .
Świerki nam śpiewały pieśni, piłem wino I wiatr uznał, że jest przy jaźń między nami, Szliśmy razem ciemną nocą, hen, w dal siną, Pod gwiaździsty m wielkim niebem, pod chmurami.
434
Jakże błogo, słodko spałem aż do świtu,
Gdy wnet sny się me rozpierzchły w jednej chwili,
Bo wiatr stał u moich drzwi i cicho wołał:
„Może by śmy naszą podróż powtórzy li?".
Walter Bly the
RILLA BLYTHE: — Tak Walter wy obrażał sobie wiatr. Lubił słuchać, jak świszczę między gałęziami drzew w Dolinie Tęczy . Poza ty m my ślę, że naprawdę wierzy ł w Zielony Ludek, Zuzanno. A już na pewno, gdy by ł mały .
ZUZANNA BAKER, zdecy dowany m tonem: — Ale z pewnością nie wierzy ł w stare bóstwa, Rillo. Nie przekonasz mnie, że Walter by ł poganinem. Chodził do kościoła i szkółki niedzielnej. I podobało mu się.
DR GILBERT BLYTHE: — Gdy by Walter musiał tak często podróżować podczas wietrznej pogody jak ja, nim pojawiły się pierwsze samochody... Ale jako chłopiec również lubiłem wiatr. Pamiętasz, jak szeptał w Alejce Zakochany ch,
Aniu?
ANIA BLYTHE: — Jakby m mogła zapomnieć o czy mkolwiek związany m z Alejką Zakochany ch! Pamiętam też, jak wy ł nad Przy stanią pewnej burzliwej nocy, gdy czekałam na twój powrót do Domku Marzeń. A ty pamiętasz,
Zuzanno?
ZUZANNA BAKER, żarliwie: — O, tak, pamiętam!
DZIKIE ZAKĄTKI
Jest taka radość, która nie minie,
Choćby mijały zimy i lata,
Choćby ś na drugim końcu by ł świata, Znajdziesz ją w pełnej cieni dolinie. Znajdziesz ją, kiedy staniesz o brzasku W pachnący m lesie, w słoneczny m blasku.
Rozbrzmiewa w leśny ch gajach muzy ka, Wiatr cicho struny gałęzi trąca I noc zapada, magią pachnąca, I pieśń rozbrzmiewa piękna i dzika. W blasku księży ca wzgórza się bielą, Mrokiem okry te niczy m pościelą.
I barw ty siącem pola się mienią, A świat zatonął w dumnej purpurze. W ogrodzie kwitną przecudne róże I krzew przy źródle wabi zielenią. I jeszcze białe młodziutkie sosny Wdzięczne jak młodość i urok wiosny .
Tam przy stajemy jak kochankowie. Słuchając rzeki, wiatru i deszczu, I zadziwieni, że można jeszcze Słuchać, co wiatru szum nam opowie. I dawne bóstwa przestąpią progi Niczy m wędrowcy z dalekiej drogi.
Ach, jak uwielbiam dzikie zakątki, Krainę elfów, faunów i echa, Pełną radości, żartów i śmiechu, Tam leśny chochlik robi porządki. Spotkasz tam lasu dobrego ducha Jeśli...
zatrzy masz się i... posłuchasz...
Walter Bly the
436
ANIA BLYTHE, wzdy chając: — Walter zawsze kochał dzikie miejsca. Jakże ubóstwiał
Dolinę Tęczy i pustkowia Górnego Glen!
ZUZANNA BAKER, pod nosem: — Nieczęsto kwestionuję decy zje Wszechmocnego.
Zastanawiam się jednak, po co Bóg powołuje do ży cia umy sł zdolny do tworzenia takich wierszy , po czy m pozwala mu zginąć przedwcześnie.
DLA NIEJ SAMEJ
Wdzięczna Ci jestem za to, że w my m ży ciu By ło mi dane poznać smak miłości. Dziękuję szczerze, że ją w sercu czuję, Mimo że kocham Cię bez wzajemności. I dla miłości poświęcam swe ży cie, Mimo iż ty le przy nosi cierpienia, Bo
choć nie zaznam słodkiego spełnienia, To kochać będę Cię skry cie.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE, w my śli: „To znakomicie opisuje moje uczucia, które ży wiłem, gdy sądziłem, że Ania zamierza wy jść za Roy a Gardinera. Dziwne, że Ania zaczęła pisać częściej po śmierci Waltera. Jakby w jakiś zadziwiający
sposób talent Waltera spły nął na nią. Powinno by ć na odwrót. Cóż, pewnie to jakiś sposób na ukojenie bólu, który wszy scy czujemy , wspominając Waltera".
ZMIANA
Patrz, to niezwy kłe: słońce wzeszło, Tak jak i wczoraj też wschodziło.
437
Czerwone maki cieszą oczy I niby nic się nie zmieniło...
Wiatr tak jak wczoraj pieści drzewa, Drżą delikatnie kruche liście, Wzgórza jak wczoraj toną w słońcu I fale rzeki lśnią srebrzy ście.
Szkarłatna róża tak jak wczoraj Ozdabia ogród, że aż miło. Ty lko nadzieja ma odeszła, Poza ty m nic się nie zmieniło.
Ania Bly the
*
DR GILBERT BLYTHE: — Pamiętam dzień, w który m „odeszła ma nadzieja" na zdoby cie ciebie, Aniu.
ANIA BLYTHE: — Ja również pamiętam coś takiego. UNA MEREDITH, w my śli:
„Pamiętam, gdy umarła moja nadzieja... Gdy nadeszły wieści o śmierci Waltera".
ZUZANNA BAKER, w my śli: „Pamiętam wieczór, gdy w końcu zdecy dowałam, że zostanę starą panną. Ciekawe, czy Wąsacz stracił nadzieję, po ty m jak ścigałam go po podwórku z kociołkiem z farbą. O ile dobrze rozumiem, pisanie
poezji polega na ry mowaniu tego, o czy m wszy scy my ślimy . Czemu nie my ślałam o takich sprawach, gdy mieszkaliśmy w Domku Marzeń? No tak, wtedy nikt nie mówił o wojnie, a Walter nawet się jeszcze nie urodził.
Ciekawe, czy droga pani doktorowa my śli o Walterze lub małej Joy ce. Nie, nie wy gląda na to, nie jest przecież smutna. To po prostu jeden z wierszy , które pisze dla rozry wki".
438
ZNAM
Znam pełną fiołków cudną dolinę, Gdzie strumy k szemrze i mgła opada, Topola szumi, chłodny cień brzozy Leśne historie mi opowiada.
Znam ścieżkę, która wiedzie przez wzgórza, Gdzie królik między paproć ucieka. Barwne moty le tańczą radośnie I gdzie nie spojrzę — coś mnie urzeka.
Znam wzgórze — jodły rosną tam stare, Ich pieśń ku morzu, wy dmom ucieka. I znam dolinę, o zmierzchu szarą I dom w dolinie, gdzie ktoś na mnie czeka.
Walter Bly the
RILLA BLYTHE: — Walter napisał ten wiersz, my śląc o Dolinie Tęczy . Pisał o niej prakty cznie w każdy m swoim utworze.
KUBA BLYTHE: — A o co chodzi z ty m „domem w dolinie"?
RIliA BLYTHE: — Och, tu chodziło o Złoty Brzeg i mamę. Ale dla niego „dom w dolinie"
miał bardziej romanty czny wy dźwięk. Nie możesz zby t dosłownie rozumieć tego, o czy m mowa w wierszu.
ZUZANNA BAKER: — Wy daje mi się, że nigdy nie można rozumieć niczego zby t dosłownie. Ży ję na ty le długo, by by ć o ty m przekonana. Są na ty m świecie rzeczy prawdziwsze od faktów, jak powiedziała kiedy ś droga pani
doktorowa.
STRZEŻ SIĘ, BRACIE
W gospodarstwie Randebushów z Górnego Glen już od piętnastu lat, czy li od momentu, gdy zmarła Nancy, ukochana żona Amosa Randebusha, nie nastąpiły, żadne zmiany. Amos, jego brat Timothy i Matilda Merry po prostu kroczy li
przez ży cie w spokoju i z zadowoleniem.
A z pewnością Amos i Timothy by li zadowoleni. Jeśli zaś Matilda Merry nie zawsze by ła szczęśliwa, to z własnej winy. Miała przecież dobrą posadę gospody ni i dolegliwość, o której z wielką przy jemnością lubiła rozprawiać, w postaci
chronicznego reumaty zmu. Ludzie mówili, że stanowi istną ży łę złota dla doktora Bly the'a. Amos płacił jej dobrze i nigdy nie narzekał na zby t wilgotne herbatniki czy spaloną pieczeń. Czasem wzdy chał, patrząc na nią, gdy siedziała na
honorowy m miejscu przy stole, i porówny wał jej siwe włosy i pesy misty czną naturę z lśniący mi lokami oraz różany mi policzkami Nancy . Ale nigdy nic nie mówił. A jeśli chodzi o reumaty zm, to kobieta przecież musi mieć o czy m gadać.
440
Timothy miał do ży cia podejście bardziej filozoficzne. Ży ło mu się z Matildą bardzo dobrze.
Nancy świetnie wy glądała i by ła dobrą gospody nią, ale przesadzała ze swoją manią utrzy my wania wszy stkiego w idealny m porządku! Nim wpuściła gościa do domu, zmuszała go do zeskroby wania grudek błota z podeszew butów. Nie
robiła wy jątku nawet dla pastora czy doktora Bly the'a. Amos od czasu do czasu buntował się przeciwko ty m zasadom, ale teraz pamiętał ty lko miłe chwile. Tak właśnie na człowieka działały kobiety , nawet po śmierci.
Timothy zaś dziękował niebiosom, że żadna z nich nie owinęła go sobie wokół palca. Zawsze szczerze nie cierpiał kobiet, może z wy jątkiem pani Bly the, którą tolerował, za to szczególnie nienawidził panny Winkworth. Dołecz-ki w
policzkach, okropność! Wy tworna i egzaltowana, dajcie spokój! Włosy ufarbowane na kolor toffi i uwodzicielskie spojrzenie! Ratuj się, kto może! Czy ktokolwiek się spodziewał, że Amos okaże się takim głupcem? Jednej pauczki mu mało?
Najwidoczniej. Amos, mężczy zna zupełnie pozbawiony kręgosłupa, nie miał szans w starciu z zalotną, podstępną desperatką pokroju tej całej Winkworth! Amos, dałby ś sobie na wstrzy manie! Może i by ł bezbronny wobec zalotów tej kobiety,
może i pani Bly the włączy ła się do sprawy (podobno uwielbiała swatać ludzi), ale Amos na szczęście ma brata, który uratuje go z opresji.
Panna Alma Winkworth zatrzy mała się u Knappów w Glen St. Mary . To właśnie Knappowie opowiadali, że Alma pracuje w salonie piękności Hillier w Bostonie, że przeszła niedawno operację i potrzebuje nieco dłuższy ch
44 f
niż ty powe, dwuty godniowe, wakacji przed powrotem do pracy Timothy w ogóle nie wierzy ł, że Alma by ła operowana. Najprawdopodobniej to ty lko element intry gi doktorostwa Bly the'ów. Alma Winkworth nie wy glądałaby tak
kwitnąco, gdy by właśnie przeszła operację.
Najwy raźniej ktoś tu próbował wzbudzić czy jąś sy mpatię. Na pewno przy jechała do Glen St.
Mary , by upolować jakiegoś mężczy znę i, o zgrozo, bliska by ła zwy cięstwa. Na szczęście Timothy by ł gotów zrobić wszy stko, by do tego nie dopuścić...
Pierwszy raz ujrzeli ją w kościele — siedziała z przodu, w ławce Bly the'ów (Maria Knapp nigdy nie chodziła do kościoła). Uśmiechnięta, z nienaganną cerą i fry zurą, zupełnie jakby stanowiła ży wą reklamę salonu piękności.
Od tej pory Amos nie by ł już ty m samy m człowiekiem. Następnego wieczoru pod by le jakim pozorem wy brał się do Knappów, co oczy wiście z chęcią wy korzy stała owa modliszka.
Wy starczy ty lko na niego popatrzy ć, od razu widać, co mu zrobiła. By ła to akurat pora żniw, gdy mężczy źni dzielili czas głównie między pracę i sen, a ty mczasem Amos snuł się bezczy nnie przez całe dni, a wieczorami golił się, stroił,
wy równy wał wąsy i pędził do Glen pod jakimś pozorem, na przy kład z powodu zebrania Stowarzy szenia Hodowców Lisów.
Kolejny m zły m znakiem by ło to, że Amos nagle stał się wy czulony na punkcie swojego wieku. Gdy podczas jego pięćdziesiąty ch urodzin Timothy gratulował mu spędzenia półwiecza na ty m świecie, Amos z rozdrażnieniem odparował,
że czuje się najwy żej na czterdzieści lat. Ta cała Winkworth powiedziała Bly the'om, że ma 442
czterdzieści lat, niewątpliwie w celu zachęcenia Amosa, bo po cóż innego niezamężna kobieta przy znawałaby się do swego wieku, gdy by nie miała w zanadrzu niegodziwego planu?
Timothy 'emu zdawało się, że ty lko cud może odwieść brata od oświadczenia się Almie Winkworth. Na razie jeszcze do tego nie doszło, tego Timothy by ł pewien, bo Amos wciąż wy glądał na zdenerwowanego i niepewnego.
Prawdopodobnie niedługo zdobędzie się na odwagę. Musi to zrobić w ciągu dziesięciu dni, bo później wy biera się do Toronto na Wy stawę Krajową, gdzie będzie doglądał srebrny ch lisów, które Stowarzy szenie Hodowców Lisów tam posy ła.
Spędzi w Toronto dwa ty godnie, co oznacza, że gdy wróci, nie zastanie już tej całej Winkworth. Dlatego też Timothy by ł pewien, że Amos oświadczy się jej przed wy jazdem.
Nie można do tego dopuścić! Bracia ży li ty le lat w idealnej harmonii, przy kładnie, czy ż jakaś kobieta miała to przekreślić? I nagle z nieba spły nęło na Ti-mothy 'ego natchnienie. Joe's Island! Oto odpowiedź na jego modlitwy !
Szczegóły przy sparzały mu zmartwień. By ł pod presją czasu, mimo iż wy silał umy sł — nie umiał wy my ślić sposobu na zwabienie Winkworth na Joe's Island, tak by nikt inny o ty m nie wiedział.
Los uśmiechnął się do Timothy 'ego. Pani Knapp przy jechała na zakupy do Górnego Glen i przy okazji wpadła z wizy tą do Matildy Merry. Usiadły sobie na ty lny m ganku, bujały się w fotelach i plotkowały. W pewny m momencie
Timothy , który leżał na kuchennej sofie 443
tuż pod oknem, usły szał coś, co naty chmiast postawiło go na nogi. Panna Winkworth, mówiła pani Knapp, wy bierała się na dzień lub dwa do Charlottetown, by spędzić trochę czasu z przy jaciółką, która tam mieszka. Zamierza popły nąć
promem. Podobnie zresztą pani doktorowa Bly the, która z kolei wy biera się do Avonlea.
A więc to dlatego Amos wy dawał się taki przy gnębiony i smutny przez cały dzień i chciał
dostać od doktora Bly the'a pigułki na wątrobę — pomy ślał z lekką pogardą Timothy. A niech to licho! Musi by ć naprawdę zadurzony po uszy, skoro perspekty wa kilkudniowej rozłąki z ukochaną zmusza go do zaży wania leku. Ale cóż, im
większy ogień, ty m szy bciej się wy pali.
Amos niedługo wy leczy się z zauroczenia i będzie wdzięczny bratu za pomoc, szy bciej niż skończą się pigułki od doktora Bly the'a.
Timothy nie tracił czasu. By ł pewien, że Amos będzie chciał podwieźć Almę na dworzec, ale samochód Amosa wciąż stał w garażu. Timothy poszedł do stodoły i wy prowadził swoje auto.
Bał się teraz jedy nie tego, że Amos może zadzwonić po panią Bly the.

A gdzież on się wy biera? — zastanawiała się pani Knapp, gdy samochód Timothy 'ego przemknął przez podwórze.

Pewnie na przy stań po ry by — powiedziała Matilda. — Gdy by jechał do kogoś z wizy tą, ogoliłby się i przebrał, nawet gdy by chodziło o wy prawę do Złotego Brzegu po jakieś lekarstwa. Timothy ma czterdzieści pięć lat na karku, ale
wciąż próżny jest jak paw.

Cóż, przy stojny z niego mężczy zna — zauważy ła pani Knapp. — Wy gląda o wiele lepiej niż brat. Amos
444
ma ty p urody , który pani Bly the nazwałaby : niczy m nie wy różniający się.

My ślisz, że Amos i goszcząca u ciebie panna Winkworth mają się ku sobie? — spy tała Matilda.

Bez wątpienia — odparła pani Knapp. — Amos poświęca jej wiele uwagi. A pani Bly the zrobiła wszy stko, by ich ze sobą poznać. Chy ba nic nie powstrzy ma jej od swatania ludzi. Mnie się też zdaje, że panna Winkworth dosy ć już ma
samotnej wędrówki przez ży cie.
Ale pewności nie mam, to bardzo samodzielna istota.
Alma Winkworth siedziała na werandzie u Knappów, gdy Timothy zajechał przed dom.
Ubrana by ła do podróży w elegancki kostiumik i kapelusik z zieloną kokardą. U jej stóp stała walizka.

Dobry wieczór, panno Winkworth — przy witał się Timothy . — Przepraszam, brat nie mógł się zjawić. Wy skoczy ła mu jakaś sprawa w związku z lisami. Ja zabiorę panią na dworzec.

To bardzo miłe z pańskiej strony , panie Rande-bush.
Z pewnością ma przy jemny głos. I bardzo elegancką sy lwetkę. A jak patrzy na człowieka! Od razu Timothy zdał sobie sprawę, że tego dnia się nie ogolił, a drobinki sieczki miał
przy czepione do swetra.

Lepiej się pospieszmy — stwierdził ponuro. — Pociąg niedługo odjedzie.
Nie podejrzewając niczego, Alma Winkworth wsiadła do samochodu. Timothy nie posiadał
się z radości. Szło o wiele łatwiej, niż przy puszczał. Całe szczęście, że Alma nie umówiła się wcześniej z panią Bly the.
Problemy zaczęły się, gdy zjechali z głównej drogi Górnego Glen w pełną kolein, zarośniętą dróżkę prowadzącą do zatoki. Alma Winkworth zrobiła się podejrzliwa.

Ta droga nie prowadzi na dworzec, prawda? — spy tała z nutką lekkiej zadumy .

Prawda — odparł Timothy , jeszcze bardziej ponury m głosem niż zwy kle. — Nie jedziemy na stację kolejową.

Panie Randebush...
Utkwiła spojrzenie w parze srogich oczu.

Nic się pani nie stanie. Wszy stko będzie dobrze, póki będzie pani robić to, co powiem, i zachowa spokój.
Alma głośno nabrała powietrza w odruchu zaniepokojenia, po czy m zamilkła. Najwy raźniej uznała, że z szaleńcami lepiej nie zadzierać.

Proszę wy siadać — powiedział Timothy , gdy dojechali do końca drogi. — Proszę iść wzdłuż przy stani i wsiąść do zacumowanej tam łodzi.
W okolicy nie by ło ży wej duszy. Alma Winkworth ruszy ła wzdłuż starej przy stani, a Timothy tuż za nią. Czuł się wspaniale, niczy m jakiś pirat. Proszę bardzo! Znalazł sposób na załatwienie sprawy. A pani Bly the zawsze mówiła, że
kobiety są równie przebiegłe jak mężczy źni.
Gdy już odcumowali i wolno pły nęli wodami zatoki, Alma odezwała się cichy m głosem, który drżał leciutko, co by ło wprost rozbrajające:

Gdzie... gdzie mnie pan zabiera, panie Randebush?
446
Nic nie stało na przeszkodzie, by jej powiedzieć.

Zabieram panią na Joe's Island. To cztery mile stąd. Zamierzam zostawić tam panią na kilka dni. Powody zostawię dla siebie, jakby powiedział doktor Bly the. Jak już obiecałem, żadna krzy wda się pani nie stanie, zresztą niczego tam nie
będzie pani brakować. Na wy spie znajduje się domek letniskowy Kennetha Forda, a ja się nim opiekuję. Tego lata Fordowie wy brali się do Europy na wakacje. W spiżarni jest mnóstwo puszek z jedzeniem, sprawny piec, a pani umie przecież
gotować.
Przy jęła to z wielką godnością, musiał przy znać. Prawdopodobnie każda znana mu kobieta, może z wy jątkiem pani Bly the, wpadłaby na miejscu Almy w histerię. A ona nawet nie zapy tała, co nim powoduje. Pewnie zgadła, niech ją
diabli. Siedzi po prostu w łodzi spokojna i opanowana, jakby codziennie ją ktoś pory wał.

Nie wy daje się panu, że ktoś podniesie alarm, gdy odkry je, że zaginęłam? — spy tała po dłuższej chwili.

A komu będzie pani brakowało? — odparł. — Amos pomy śli, że bała się pani spóźnić na pociąg i pojechała na dworzec wcześniej.

Nie by ło w planie, by pański brat mnie podwoził. Chciałam zabrać się z Flaggami —
wy jaśniła. — A co będzie, jeśli nie wrócę pojutrze do domu? Czy pani Knapp nie zacznie się niepokoić?

Nie. Dojdzie do wniosku, że zdecy dowała się pani przedłuży ć poby t w mieście. A Bly the'owie zostaną w Avonlea przez dwa ty godnie. Poza ty m, nawet gdy by ludzie zaczęli się zastanawiać, dojdą po prostu do
447
wniosku, że wróciła pani do Bostonu, by uniknąć płacenia za poby t w Górny m Glen.
Alma Winkworth nic nie odpowiedziała na te okrutne słowa. Patrzy ła w dal, w stronę słońca zachodzącego nad wodami zatoki. W charaktery sty czny sposób przekrzy wiała głowę. Mały kosmy k barwy toffi wy swobodził się spod jej
kapelusika. Nagle się uśmiechnęła.
Timothy poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach.
— Wieje dzisiaj z zachodu, prawda? — zauważy ła z rozmarzeniem. — Och, niech pan spojrzy , panie Randebush, Gwiazda Wieczorna.
Jakby nikt wcześniej nie widział Gwiazdy Wieczornej !
Oczy wiście, zdawała sobie sprawę, że odsłania swoją piękną szy ję, gdy uniosła głowę, by spojrzeć w niebo.
Pory wanie kobiet to niebezpieczny proceder. Zupełnie nie podobały mu się ciarki przechodzące po plecach.
Może zdawało jej się, że on wcale nie chce jej zostawić na Joe's Island? Pewnie wścieknie się dopiero wtedy, gdy przekona się, iż to prawda. Cóż, będzie miała dużo miejsca, by dać upust swej złości. W promieniu czterech mil ani
jednego zabudowania. W pobliżu Joe's Island, gdy nikt na niej nie mieszkał, przepły wały ty lko łodzie ry backie. Poza ty m nigdy tam nie cumowały. Przez solidne okiennice na pewno nie będzie przebijać światło, a gdy by nawet ktoś zauważy ł
dy m, pomy śli pewnie, że to Timothy sprząta i wietrzy w domu.
Ojej, udał mu się ten niecny plan!

Niebo nad Glen St. Mary zazwy czaj pełne jest gwiazd — uciął krótko.
Alma Winkworth nie odezwała się więcej. Siedziała i wpatry wała się w odnalezioną przez siebie gwiazdę, aż przy bili do przy stani na Joe's Island.

No, jesteśmy na miejscu — rzekł Timothy .

Och, panie Randebush, naprawdę zamierza mnie pan porzucić w ty m odosobniony m miejscu? Czy nic nie jest w stanie wpły nąć na zmianę pańskiego zdania? Niech pan pomy śli, co powie pani Bly the, gdy się dowie.

Droga pani — odezwał się Timothy surowy m tonem, ty m bardziej surowy m, że w tej kobiecie rzeczy wiście by ło coś fascy nującego, a poza ty m wielce sobie cenił dobrą opinię Bly the'ow. — Łatwiej ulepić coś z granitu, niż sprawić, by
Randebush zmienił raz powziętą decy zję.

Pani Bly the powiedziała mi, że jesteście bardzo uparci — rzekła łagodny m tonem, wy chodząc na przy stań.
i
Pachniała zniewalająco, co niewątpliwie stanowiło kolejną reklamę salonu piękności, chociaż pani Bly the pachniała podobnie, gdy zjawiała się w kościele.
Dom Kennetha Forda zbudowany został na wy sokim skalisty m cy plu na północnej stronie wy sepki. Drzwi i okiennice zabezpieczono porządny mi zamkami. Timothy miał komplet kluczy, a przy najmniej tak mu się wy dawało. By ł pewny,
że nawet Bly the'owie nie posiadali wszy stkich kluczy . W domku znajdowało się wszy stko, czego ktoś mógł potrzebować: woda bieżąca, jedzenie w puszkach, kawa, herbata.
— Będzie tu pani całkiem wy godnie. Jest ciemno, rzecz jasna, ale mnóstwo tu lamp i węgla.
Północna sy pialnia przewietrzona, zadbałem o to wczoraj.
Timothy by ł czerwony na twarzy . Zrozumiał, że rozmowa z damą na temat sy pialni jest czy mś nieprzy zwoity m.
Bez słowa wy szedł i zamknął drzwi. Nagle ogarnęły go wy rzuty sumienia. Czuł się tak, jakby kogoś uwięził.
„Nie rozklejaj się, Timothy Randebushu — upomniał się surowo. — Amosa trzeba ratować, a to jedy ny sposób. Wiesz dobrze, że nie możesz jej wy puścić. Naty chmiast da znać załodze jakiejś łodzi ry backiej. Gdy wieje ze wschodu,
łodzie czasem przepły wają bardzo blisko Joe's Island".
W połowie drogi powrotnej pomy ślał: „A niech mnie! Czy w domu Fordów zostały zapałki?".
Po wejściu do domu co prawda zapalił lampę, ale jeśli Alma będzie chciała ją napełnić, zgaśnie. I co wtedy ?
Ku swemu zadziwieniu i przerażeniu, Timothy nie zmruży ł tej nocy oka.
Cóż, w końcu nie pory wa się kobiet codziennie. Z pewnością takie zdarzenie nadszarpnęło mu nerwy . Ale niech już przestanie się zastanawiać, czy miała jakieś zapałki!
A niech to licho! Jeśli brakło jej zapałek, nie będzie miała jak gotować! Zagłodzi się na śmierć. Nie... Przecież mięso w puszkach nadawało się do jedzenia. Zimne co prawda, ale utrzy mają przy ży ciu.
„Obróć się na bok i śpij, Timothy Randebushu". Odwrócił się, to prawda, ale usnąć nie zdołał.
460
Najgorsze, że następnego dnia nie mógł dostarczy ć jej zapałek. Trzeba by ło zwieźć pszenicę z pola, a gdy by wy brał się na Joe's Island — co zajmie mu pół dnia — wzbudzi podejrzenia Amosa. Tak przy najmniej rozumował.
Dzień zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Gdy zboże zostało przetransportowane, Timothy ogolił się i pospiesznie przebrał, po czy m, nie czekając na kolację, pod pozorem, że musi się spotkać z kimś w interesach na przy stani, wsiadł do
samochodu i pojechał w stronę wy brzeża, zatrzy mując się po drodze, by kupić w sklepie zapałki.
Wieczór by ł zimny i mglisty, a ostry wiatr wiał w stronę zatoki. Timothy by ł zmarznięty do szpiku kości, gdy w końcu postawił stopę na brzegu Joe's Island. Kiedy otworzy ł kuchenne drzwi (wcześniej na wszelki wy padek pukając), ujrzał
coś absolutnie zachwy cającego.
W kominku radośnie buzował ogień. Alma Wink-worth, w koronkowej niebieskiej sukience i w różowy m fartuchu, piekła placki z dorsza. Całą kuchnię wy pełniał apety czny zapach, zmieszany z aromatem kawy. Na piecu stała też taca
pełna złocistobrązowy ch babeczek.
Jej policzki zaczerwienione by ły od ciepła bijącego z pieca, oczy bły szczały , a włosy kręcony mi kosmy kami opadały na czoło. Timothy skarcił się w my ślach za nazwanie jej oczu
„lśniący mi".
„No pięknie, rozklejam się! Jeszcze gorzej niż Amos. A niech to licho!" Coś działo się z jego żołądkiem. Wcześniej kręgosłup, teraz żołądek. To pewnie przez zapachy kolacji. Od południa nie miał nic w ustach.
4
■m

O, pan Randebush. Tak się cieszę, że pana widzę — powiedziała.
Timothy nie miał pojęcia, jak jej się to udało, ale sprawiła, że poczuł się niczy m książę z bajki.

Może pan siądzie na chwilę? — zaproponowała.

Nie, dziękuję. — Timothy by ł jeszcze bardziej ob-cesowy niż zwy kle. — Muszę wracać do siebie na kolację.

Och, panie Randebush, a nie zjadłby pan ze mną? Jedzenia wy starczy dla dwojga, a źle się je w samotności. Poza ty m te ciastka zrobiłam według sławnego przepisu Zuzanny Baker. Podarowała mi go jako specjalny prezent.
Timothy przekony wał siebie, że to aromat kawy tak go zniewala. Nic dziwnego, w porównaniu z lurą, którą Matilda śmiała nazy wać kawą!
Nagle spostrzegł, że wzięła od niego kapelusz i łagodnie posadziła na krześle.

Niech pan tu posiedzi, a ja zdejmę z ognia placki z dorsza. Wiem, że z głodny m mężczy zną lepiej nie rozmawiać.
Py szne placki dorszowe! Py szne babeczki! Py szna kawa! I do tego zdrowy rozsądek! Nie chciała zadręczać Timothy 'ego rozmową. Po prostu dała mu się nasy cić w milczeniu.
Ale nawet później dziwne uczucie w żołądku nie zniknęło. O co więc chodzi? Doktor Bly the zawsze mówił, że im mniej uwagi poświęca się żołądkowi, ty m lepiej. Niewielu lekarzy miało taką wiedzę jak doktor Bly the.

Dobrze, gdy w domu przeby wa mężczy zna — powiedziała Alma Winkworth, gdy Timothy wy pił drugą filiżankę kawy .
462

Pewnie czuje się tu pani samotnie — burknął Timothy , za co w my ślach naty chmiast się skarcił. Oczy wiście, należało uratować Amosa z jej szponów, ale nie trzeba by ło przy okazji robić z siebie błazna.
Randebushowie zawsze szczy cili się nienaganny mi manierami. Ale ona na pewno nie nabierze go na gadki o samotności i pochlebstwa. Musi się jakoś jej oprzeć!

Troszeczkę — przy znała ze smutkiem. — Może zostanie pan chwilkę, porozmawia ze mną?

Nie mogę, droga pani. Poplotkuje sobie pani z panią Knapp i panią Bly the.

Pani Bly the nigdy nie plotkuje, a pani Knapp jest w ty ch stronach nowa.

Nie mogę, proszę pani. Dziękuję za kolację. Zuzanna Baker lepszy ch placków by nie upiekła. Muszę się zbierać.
Patrzy ła na niego z podziwem, wspierając podbródek na złożony ch dłoniach. Już od wielu lat żadna kobieta nie spoglądała na niego z podziwem.

Przy puszczam, że nie ma pan przy sobie aspiry ny ? — odezwała się znowu ze smutkiem w głosie. — Obawiam się, że będę miała migrenę. Od czasu do czasu zaży wam aspiry nę.
Timothy nie miał lekarstwa. My ślał o aspiry nie w drodze powrotnej i prawie przez całą noc.
A jeśli ona tam cierpi w samotności? Nic nie mógł na to poradzić. Będzie musiał wrócić następnego wieczoru i przy wieźć jej lekarstwo.
Spakował aspiry nę. Spakował również owiniętą w brązowy papier paczkę z dwoma wieprzowy mi kotle-
\
4
tami oraz dwa funty masła zawinięte w liście rabarbaru. Matilda Merry zdziwiona by ła zniknięciem poży wienia, ale nigdy się nie dowiedziała, co się z nim stało.
Gdy zjawił się w domku letniskowy m, Alma Winkworth siedziała przy rozpalony m kominku w salonie. Miała na sobie wiśniową aksamitną suknię, a w uszach malutkie, czerwone kolczy ki. A niech to licho! Co też kobiety wożą w
neseserach!
Wy biegła mu na spotkanie z rozłożony mi rękoma. Miała śliczne dłonie.

Och, czekałam na pana cały wieczór, panie Ran-debush, z nadzieją, że się pan zjawi.
Bez aspiry ny by ło mi ciężko w nocy . A pan ją przy wiózł!

Mam nadzieję, że nie jest przeterminowana. Musiałem kupić w sklepie, skoro doktor Bly the wy jechał.

Z pewnością mi pomoże. Jest pan naprawdę miły i uczy nny . Musi pan tu zostać chwilkę i ze mną porozmawiać.
Timothy , uznając, że dziwne uczucie w żołądku to stan przewlekły i będzie musiał się skonsultować z doktorem Bly the'em, usiadł wolno.

Amos sprawił, że jego pierwsza żona zapracowała się na śmierć — powiedział, nie mając pojęcia, dlaczego właściwie to mówi. Od razu poczuł skruchę. — Nieprawda. Sama zapracowała się na śmierć. Natomiast on jej nie
powstrzy mał.
Pojawiły się kolejne wy rzuty sumienia. A niech to! Co z niego za człowiek, tak oczerniać brata!

Nie sądzę, by by ł w stanie jej pomóc. Niektóre kobiety takie już są.
464
Alma Winkworth roześmiała się. Jej śmiech, jak zresztą cała reszta, by ł przy jemny .
— Ależ ma pan dar do ujmowania rzeczy , panie Randebush.
Płomienie z kominka rozjaśniały jej bły szczące włosy i piękną suknię. W drodze powrotnej Timothy wciąż miał ją przed oczami.
Podziękowała mu gorąco za wizy tę i spy tała, czy wpadnie jeszcze. Może i wpadnie, za dzień lub dwa. Oczy wiście, czuła się tu strasznie samotna, nie mogąc się odezwać choćby do psa.
Może przy wiezie jej psa. Nie, to bez sensu. Pies mógłby szczekaniem przy ciągnąć czy jąś uwagę. Ale kot? Czemu nie. Wspomniała, że lubi koty. Oraz że chy ba sły szała w nocy popiskiwanie szczura. Przy wiezie jej kota. Najlepiej już
jutro wieczorem. Szczury potrafią wy rządzić mnóstwo szkód.
O czwartej po południu następnego dnia Timothy wiosłował po wodach zatoki. Na dziobie leżało wijące się, miauczące bezkształtne zawiniątko: kot Matildy Merry schowany w worku na ziemniaki.
Timothy podejrzewał, że Matilda poruszy niebo i ziemię, gdy odkry je, że zniknął jej zwierzak, ale gdy się porwało kobietę, to uprowadzenie czy jegoś kota nie robi już większego wrażenia.
Alma nalegała, by Timothy zjadł z nią kolację i zdawała się zachwy cona kotem. Gdy po posiłku siedzieli przy stole i rozmawiali, trzy mała puszy stą kulkę na kolanach, głaszcząc ją.
Timothy przeży ł chwilę grozy , gdy zdał sobie sprawę, że zazdrości zwierzakowi.
466
Następnego dnia Amos nagle oznajmił, że do Toronto jedzie w poniedziałek, nie w środę.
Trzeba by ło się zaopiekować lisami jeszcze przed otwarciem wy stawy . Timothy poczuł ulgę.
Amos ostatnio nie by ł najsy mpaty czniejszy m współlokatorem. Pewnie martwi się, że Alma tak długo bawi w Charlottetown. Nie znał jej adresu, więc nie mógł nawet jej wy śledzić.
Cóż, skoro Amos wy jeżdża, wkrótce będzie można uwolnić Almę. My śl ta jednak zamiast wprawić go w euforię, przy prawiała o rozpacz. Trochę czasu minęło, nim zrozumiał, co się z nim dzieje. Nie udał się na Joe's Island ani tego
wieczoru, ani następnego. Nie popły nie tam choćby za milion dolarów, przekony wał siebie.
Ale trzeciego dnia musiał się wy brać na wy spę, bo Amos by ł już w drodze do Toronto, nie istniała więc potrzeba więzienia Almy . Poza ty m Bly the'owie już wrócili, a Timothy nie ufał
pani Bly the. Jak na kobietę, by ła zby t spry tna.
— My ślałam, że już nigdy pan nie wróci — powiedziała Alma z lekkim wy rzutem. — Tak bardzo za panem tęskniłam.
Jedny m spojrzeniem swy ch łagodny ch oczu mogła przekazać więcej niż większość kobiet za pomocą ty siąca słów. Czar owy ch spojrzeń pokonał Timothy 'ego, w końcu zdał sobie z tego sprawę. Ale się nie przejął.
„Jestem wrakiem, mam strzaskane burty i rufę", pomy ślał o sobie ze wstrętem. Tak naprawdę zrozumiał to, gdy spojrzała na gwiazdę. W pewny m sensie poczuł ulgę, gdy przy znał się sam przed sobą. Pewnie wszy scy
by się z niego śmiali, może z wy jątkiem pani Bly the. Wiedział, że ona by go nie wy śmiała.

Amos wy jechał do Toronto, więc przy jechałem, by panią uwolnić — wy dusił z siebie.
Przez ułamek sekundy zdawało mu się, że nie jest zachwy cona takim obrotem spraw. A potem zapy tała:

Mógłby pan powiedzieć, czemu mnie tu przy wiózł?

Chciałem powstrzy mać Amosa przed oświadczeniem się pani — wy mamrotał
Timothy . Niech już się dowie całej prawdy .

Pański brat poprosił mnie o rękę dzień przed porwaniem — powiedziała cicho. —
Odmówiłam. Nie mogłaby m poślubić żadnego mężczy zny , nie kochając go. Naprawdę nie mogłaby m, choć bardzo chcę mieć normalną rodzinę.
Jej słowa nie miały żadnego sensu. Timothy gapił się bezmy ślnie. Posłała mu przebiegły uśmieszek.

Oczy wiście by łoby miło by ć spokrewnioną z panem, drogi panie Randebush.
Timothy odchrząknął.

Panno Winkworth, Almo, nigdy nie należałem do osób, które owijają w bawełnę. Pani Bly the potwierdziłaby moje słowa, gdy by tu by ła.
Pani Bly the opowiedziała Almie wiele różny ch rzeczy o Timothy m, ale Alma miała własne zdanie.

Czy wy jdzie pani za mnie? — spy tał Timothy. — Ja... ja bardzo lubię gwiazdy. Pani Bly the mogłaby potwierdzić. Mam ładny dom, na własnej farmie... wy starczy drobny remont i dobudowanie werandy. Chciałby m się panią
zaopiekować...
Alma Winkworth uśmiechnęła się ponownie, a w ty m uśmiechu kry ła się ulga. Koniec z bezczelny mi klientami w salonie piękności, koniec urlopów w tanich pensjonacikach. Oto przy stojny mężczy zna, którego podziwiała od pierwszego
wejrzenia, od spotkania w kościółku w Glen St. Mary („Czemu nie postarasz się zdoby ć Timothy 'ego Randebusha? —
przekomarzała się z nią pani Bly the. — Jest lepszy od Amosa pod każdy m względem").
Podeszła do niego. Timothy Randebush, aż drżąc od miłości, wy pełniającej go po raz pierwszy od czterdziestu pięciu lat, wziął ją w ramiona.
Godzinę — a może sto lat — później Timothy , niosąc kota i neseserek (Matilda Merry zastanawiała się potem, gdzie tak długo podziewał się jej ulubieniec, no ale koty chadzają własny mi ścieżkami), ruszy ł przez hol do bocznego wy jścia.

Wy jdziemy tędy , panno Winkworth — Almo, kochanie. Tędy łatwiej ci będzie zejść na plażę.
Położy ł na ziemi neseserek i worek z kotem, wy brał odpowiedni klucz i spróbował przekręcić go w zamku. Nie chciał się obrócić. Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły bez problemu.

A niech to! Drzwi by ły otwarte! — wy krzy knął.

Tak, by ły otwarte cały czas — powiedziała spokojny m tonem Alma. — Razem z panią Bly the by ły śmy tu któregoś dnia i chy ba zapomniały śmy zamknąć. Ona ma klucze do tego domku, wiesz?
WIECZÓR DRUGI
WIATR
Pamiętam tę chwilę, gdy szłam za głosem wiatru I usły szałam elfiego dźwięk nucenia, I nie wiem — już daleko brzmiał czy blisko, Lecz nagle gdzieś poczułam serca drżenie. Nieważne z której wieje strony Wiatr — mój kochanek
ulubiony , I czy . dzień jasny , czy noc głucha Pieśń wiatru pieści moje ucho.
Już nowy dzień i nowy wiatr od morza, W powietrzu mróz i morza smak słonego Tak zimno mi i drżała moja dusza I bałam się podmuchu surowego. I bardzo by ł to wiatr okrutny , Pełen wy rzutu, zimny , smutny , I gorzko szeptał, i szeleścił,
Snując magiczne opowieści.
By ł inny wiatr — samotny pan pustkowia Znad głuchy ch pól — nie spotkasz tam nikogo, Z bezludny ch ziem, z jałowy ch pól tu przy by ł, Tu do mnie biegł wieczorną, gwiezdną drogą I o pusty ni opowiadał

świecie spokoju oraz ładu, Krainie srebrzy stego piasku I o porankach pełny ch blasku.
A potem wiał wiatr kwietny ch wzgórz zielony ch, Łagodny duch długiego wędrowania, Sły szałam, jak cichutko się roześmiał I śpiewał pieśń — swój hy mn podróżowania. Szalony wspólnik mej wędrówki, On wie, gdzie elfów są kry jówki,
Na zachód wskaże mi ścieży nę

tam czeka na mnie odpoczy nek.
I przy by ł wreszcie wiatr, który mi najdroższy Znad dolin wiał, tak pełen łagodności. I czułam woń ogniska oraz domu, Przy jaźni, snu i dobry smak miłości. Niósł zapach sadu i ogrodu, Wspomnienie wschodu i zachodu. Tak dobry by ł i
przede wszy stkim On zawsze będzie mi tak bliski.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — Jak już wspominałem, zawsze lubiłem wiatr.
ZUZANNA BAKER: — Ja tego samego powiedzieć nie mogę. W nocy brzmi przerażająco, wy jąc pod okapem.
460
Z bezludny ch ziem, z jałowy ch pól tu przy by ł, Tu do mnie biegł wieczorną, gwiezdną drogą I o pusty ni opowiadał

świecie spokoju oraz ładu, Krainie srebrzy stego piasku I o porankach pełny ch blasku.
A potem wiał wiatr kwietny ch wzgórz zielony ch, Łagodny duch długiego wędrowania, Sły szałam, jak cichutko się roześmiał I śpiewał pieśń — swój hy mn podróżowania. Szalony wspólnik mej wędrówki, On wie, gdzie elfów są kry jówki,
Na zachód wskaże mi ścieży nę

tam czeka na mnie odpoczy nek.
I przy by ł wreszcie wiatr, który mi najdroższy Znad dolin wiał, tak pełen łagodności. I czułam woń ogniska oraz domu, Przy jaźni, snu i dobry smak miłości. Niósł zapach sadu i ogrodu, Wspomnienie wschodu i zachodu. Tak dobry by ł i
przede wszy stkim On zawsze będzie mi tak bliski.
Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — Jak już wspominałem, zawsze lubiłem wiatr.
ZUZANNA BAKER: — Ja tego samego powiedzieć nie mogę. W nocy brzmi przerażająco, wy jąc pod okapem.
KUBA BLYTHE: — Podoba mi się wers o woni ogniska oraz domu, mamo. Gdy siedzieliśmy w okopach, często my ślałem o wietrze wiejący m nad przy stanią w pobliżu Złotego Brzegu.
DR GILBERT BLYTHE: — Twój wiersz przy pomina mi utwór Waltera, choć w pewny m sensie jest zupełnie inny. My ślę, że to jeden z twoich najlepszy ch utworów, Aniu. Jesteś w coraz lepszej formie, co oznacza, że pewne rany
zaczy nają się goić.
ANIA BLYTHE, ze smutkiem: — Ale blizny po nich zostaną na zawsze, Gilbercie.
DR GILBERT BLYTHE: — Owszem. Nie my śl, że sobie z tego nie zdaję sprawy , kochanie.
SNY PANNY MŁODEJ
Moj ukochany , zobacz, już świta I dziwne zjawy wokoło. Nade mną zimna grobowca pły ta I takie chłodne me czoło.
I tak mi zimno — przy tul mnie, miły, Słuchaj, co śniłam, śpiąc przy twy m boku, Umarłam, ciało me do mogiły Złożono, leżę w chłodzie i mroku, Grobowiec niedaleko kościoła, Lecz głosów nie sły chać ludzi, Wzgprza zielone ciągną się
wkoło (Och, jak pragnęłam się zbudzić!).
Czerwone róże kwitną na my m grobie, Wiosna wokoło, sły szę ptaków trele, A ja złożona w duszny m, ciemny m grobie, A ja nieży wa, w ziemi i popiele. Wiatr goni chmury niczy m perły białe I dziwne nade mną cienie — to jawa czy
przy widzenie? Czy śniłam, czy to widziałam?
W jedwabnej sukni mnie pogrzebałeś
Twarz ma lokami owita
Me usta bledsze od szaty białej.
Kwiat w moich szty wny ch dłoniach przekwita.
(I tak cię proszę, i tak zaklinam,
spraw, by nie przy szła śmierci godzina!)
Choć ziemia oczy mi przy słoniła, Lud do kościoła spieszący widziałam. Żony, matki, dziewczęta na cmentarz bieży ły. Tak zimna glina wokół mego ciała. I te kobiety, takie piękne wszy stkie Tu podążają, gdzie mogiły bliskich. A przy mnie
Margaret stara stała, Szy derczo imię me odczy tała, Kiedy jej uśmiech zły ujrzałam, W my m zimny m grobie aż zadrżałam.
Szły do kościoła niekochane kobiety I bracia, który ch rozdziela nienawiść, I głodne dzieci, niewinne dziewczęta I Lawrence, którego duszę zżera zawiść. I szedł za mury także ten Jock sknera I panna — gory cz z jej oczu wy ziera. A
Lawrence, choć nie mówił niczego W oczach miał kpinę — wiem, że szy dził z czegoś.
46
A ja złożona w duszny m, ciemny m grobie, A ja nieży wa, w ziemi i popiele. Wiatr goni chmury niczy m perły białe I dziwne nade mną cienie — to jawa czy przy widzenie? Czy śniłam, czy to widziałam?
W jedwabnej sukni mnie pogrzebałeś
Twarz ma lokami owita
Me usta bledsze od szaty białej.
Kwiat w moich szty wny ch dłoniach przekwita.
(I tak cię proszę, i tak zaklinam,
spraw, by nie przy szła śmierci godzina!)
Choć ziemia oczy mi przy słoniła, Lud do kościoła spieszący widziałam. Zony, matki, dziewczęta na cmentarz bieży ły. Tak zimna glina wokół mego ciała. I te kobiety, takie piękne wszy stkie Tu podążają, gdzie mogiły bliskich. A przy mnie
Margaret stara stała, Szy derczo imię me odczy tała, Kiedy jej uśmiech zły ujrzałam, W my m zimny m grobie aż zadrżałam.
Szły do kościoła niekochane kobiety I bracia, który ch rozdziela nienawiść, I głodne dzieci, niewinne dziewczęta I Lawrence, którego duszę zżera zawiść. I szedł za mury także ten Jock sknera I panna — gory cz z jej oczu wy ziera. A
Lawrence, choć nie mówił niczego W oczach miał kpinę — wiem, że szy dził z czegoś.
462
(Kto leży w grobie, czasem więcej widzi

wiem, z czego Lawrence szy dził!)
Wtem dreszcz mnie przeszy ł — zobaczy łam ciebie! Przeszedłeś obok z inną dziewczy ną! I już me serce znów zabić chciało

podążaliście naszą doliną. Policzki jej zarumienione, Na palcu piękny lśnił pierścionek. Włosy jej jasne wokół twarzy , Uczuciem cię ogromny m darzy , Przy mły nie mieszka, zawsze cię kochała. Jej usta czerwone, moje —jak śnieg białe.
Ona — wy soka, oczy jak wrzosy ,
Ja — taka drobna i mała,
Ona ma piękne bły szczące włosy ,
A moje serce martwe, twarde jak skała.
Już mnie nie dostrzegasz...
I już nie widzisz my ch rąk ni twarzy ,
Ją czuły m wzrokiem obdarzy sz,
Oczy me puste, twarz moja blada,
Śmierć moje ciało, szaty rozkłada.
(Umieram, tracę siły ,
Ocal mnie, proszę, od śmierci, miły !)
Och, jakże zmarzłam, ogrzej mnie, proszę, Koszmarny sen już przeminął, Całuj me czoło, pieść moje włosy Tak, aby znak śmierci zginął. Inna dziewczy na mi się przy śniła

powiedz, czy droższą niż ja ci by ła? (Och, jakiż sen by ł straszliwy !) Ania Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — Najdroższa, ani mi w głowie wtrącanie się do twej twórczości, ale czy przy padkiem ten wiersz nie jest zby t ponury ?
ZUZANNA BAKER, pod nosem: — Przed śmiercią Waltera nie pisała w ten sposób nigdy .
Szkoda, że nie spędziłam więcej czasu w szkole, może lepiej zrozumiałaby m ten wiersz. Poza ty m nigdy nie lekceważy łam znaczenia snów, od czasu snów panny Oliver w czasie wojny .
Ale wy daje mi się, że Absalom Flagg mógłby dłużej poczekać z ponowny m ożenkiem.
Ciekawe, czy droga pani doktorowa my ślała właśnie o nim i Jen Elliott. Co zaś się ty czy owej panny młodej, która nigdy nie zaznała miłości... cóż, już się ty m nie przejmuję. Pani Bly the na pewno nie chciała urazić moich uczuć i tego się
będę trzy mać.
ANIA BLYTHE: — Cały ten wiersz powstał z inspiracji pewną opowieścią, którą usły szałam dawno temu.
DR GILBERT BLYTHE: — To po prostu do ciebie nie pasuje... A w każdy m razie nie do mojej kochanej Ani z czasów Avonlea.
ANIA BLYTHE, próbując się roześmiać: — Czy ty po mojej śmierci ożeniłby ś się ponownie równie szy bko?
DR GILBERT BLYTHE, ze śmiechem: — Nawet szy bciej, gdy by ty lko Zuzanna na to pozwoliła. Czy przy padkiem nie pora już na kolację?
ZUZANNA BAKER: — Kolacja już gotowa, podobnie jak pańskie ulubione ciasto.
DR GILBERT BLYTHE, w my śli: „Najwy ższa pora, by Ania pojechała gdzieś na wy cieczkę".
464
PIEŚŃ MAJOWA
Majowe słońce złoci fale morza. Czy sły szy sz głos ten? to wróciły ptaki I wabią pieśnią pośród drzew konarów, I już wędrowcy wrócili na szlaki. I wiatr wesoły szumi już w dolinach, Radosne pieśni opowiada wzgórzom I utrudzony m
wędrowcom pomaga, Aby dotarli do celu podróży .
A słodki zapach majowego słońca Przy wołać musi odległe wspomnienia, I możesz znaleźć w zielony ch kotlinach Coś magicznego i pełnego drżenia. Świty majowe jasne są i rześkie I kry ształowo czy sty blask południa. Magia przy chodzi
bowiem w porze zmierzchu, Kiedy na niebie księży c wzejdzie cudny .
I niczy m serca kolorowy ch ptaków Świat nieskończoną pieśnią wnet rozbrzmiewa, A dusze nasze pełne są radości, Pełne spełnienia, zachwy tu i śpiewu. Maj •naszy m świętem i urodą ży cia I chociaż młodość nasza przeminęła, Wiosna
przy nosi wszy stkim, co najlepsze, I naszy m siwy m włosom lat ujęła.
A więc odrzućmy smutki, ból i troski, Bo razem z Wiosną znów jesteśmy młodzi. Z radością w sercach i majowy m słońcem Setny ch możemy doczekać urodzin!
Walter Bly the
ZUZANNA BAKER: — Zwy kłam my śleć, że wiosną nikt nie może czuć się stary i smutny , ale ży cie nauczy ło mnie czego innego.
RILLA BLYTHE (która przy by ła do domu z wizy tą): — Walter napisał ten wiersz w Dolinie Tęczy . Och, przy wołuje wszy stkie wspomnienia. Mamo... mamo!
ANIA BLYTHE: — Rillo, kochanie. Walter udał się do miejsca, gdzie panuje wieczna wiosna. Wszy scy kiedy ś czuliśmy się tak jak on. I może nawet miał rację. W maju człowiekowi uby wa lat... Ty lko my się zmieniliśmy .
NADCHODZI PANNA MŁODA
Stary kościół w Glen St. Mary wy pełniony by ł po brzegi. Jakimś sposobem ten właśnie ślub zapowiadał się na niezwy kły . Nieczęsto w dodatku odby wały się kościelne śluby w Glen St.
Mary, a już szczególnie rzadko śluby letników. Ktoś z Charlottetown grał cichutko i w wolny m tempie Marsz weselny, a członkowie rodzin młodej paiy, zebrani w mały ch grupkach lub pojedy nczo, śpiewali. Głosy odbijały się echem, to
wznosząc się, to opadając, niczy m fale łagodny ch dźwięków.
Znudzony dziennikarz z „Daily Enterprise" siedział w ostatnim rzędzie i notował:
„Stary kościółek w Glen St. Mary pękał w szwach tego popołudnia z okazji ślubu Evely n, córki państwa March, przeby wający ch na wakacjach w Glen St. Mary , oraz doktora Darcy 'ego Phillipsa, profesora biologii z McGill, sy na pani EW.
Phillips i zmarłego Fredericka Phillipsa z Mowbray Narrows.
Świąty nia została pięknie udekorowana biały mi wianuszkami przy gotowany mi przez uczennice szkoły
46J
w Glen St. Mary . Pannę młodą do ołtarza poprowadził ojciec. Miała na sobie saty nową suknię barwy kości słoniowej, w kroju wiktoriańskim. Welon ślubny z unikatowej starej koronki zdobiła aureola pereł.
Pierwszą druhną by ła Marnie March, siostra panny młodej, natomiast trzy pozostałe — panna Rhea Bailey, panna Rilla Bly the i panna Janet Smali — miały na sobie srebrne suknie i barwinkowe kapelusiki oraz bukiety niebieskich iry sów.
Pan Taki-to-a-taki by ł drużbą, a służby porządkowe... itp., itd.
Przy jęcie odby ło się w Merestead, piękny m nowy m letnim domu Marchów w Glen St. Mary, gdzie dorodne róże stanowiły elegancką ozdobę pomieszczeń. W centralny m miejscu stołu stał śliczny tort przy gotowany przez Mary
Hamilton, która od trzy dziestu łat pracowała u Marchów jako kucharka, piastunka i ukochany członek rodziny .
Pani March przy jęła gości w modnej szarej sukni z nieduży m trenem, zgrabny m kapelusiku z czarnej słomki i bukiecikiem fiołków przy pięty m do sukni.
Pani Phillips ubrana by ła w niebieską szy fonową suknię, do której przy pięła bukiecik żółty ch róży czek, na głowie miała dopasowany kapelusz. Z kolei pani Bly the, jedna z goszczący ch osób, wy glądała czarująco w bladozielonej
szy fonowej sukni.
Po weselu nowożeńcy udali się w podróż poślubną do siedziby pana młodego na Juniper Island w Muskoka, Ontario. Pannie młodej towarzy szy ła grupa... itp., itd.
Wśród zaproszony ch gości obecni by li pani Helen Bailey , panna Prue Davis, pani Barbara Morse, pan Dou-468
glas March (stry j panny młodej, krzepki osiemdziesięciolatek z Mowbray Narrows), pani Jakubowa Bly the i inni".
Ciotka Helen Bailey , siostra ojca panny młodej i matka trzech niezamężny ch i niezaręczony ch córek (jedna z nich by ła druhną), my ślała:
„Amy w końcu wy dała Evely n za mąż. Cóż to musi by ć za ulga! Przecież Evely n to już dziewczy na nie pierwszej młodości. W dodatku z cerą, która szy bko się starzeje — nie taką jak u pani Bly the. Swoją drogą, czy ta kobieta
kiedy kolwiek się zestarzeje? I jeszcze ten romans z Elmerem Owenem — to prawdziwy sukces, że udało się wy dać ją za mąż, nawet jeśli owy m mężem okazał się dość ubogi profesor pokroju Darcy 'ego Phil-lipsa. Pamiętam, jak ganiał na
bosaka po Glen St. Mary i psocił z chłopcami ze Złotego Brzegu.
Amy by ła po prostu załamana, gdy odwołano zaręczy ny z Elmerem. Próbowała to zatuszować, ale i tak wszy scy wiedzieli. Rzecz jasna Evely n w ogóle go nie kochała, pożądała za to jego pieniędzy. Ta dziewczy na w ogóle nie ma serca,
nie by łaby w stanie nikogo pokochać.
Zastanawiam się, o co tak naprawdę poszło między nią i Elmerem. Nikt nie wie, ale ta głupiutka pani Bly the robi mądre miny, gdy się o tej sprawie wspomina. Oczy wiście jego rodzice nie pochwalali zaręczy n, ale Elmer na początku
wy dawał się bardzo zaangażowany .
Amy z pewnością by ła przekonana, że owinęła go sobie wokół palca. Jakże się ty mi zaręczy nami py szniła! Co za
4&
pierścionek! Evely n niemal dostała zawału serca, gdy musiała go oddać. Nie wiadomo, kiedy Darcy Phillips będzie mógł sobie pozwolić na podarowanie jej pierścionka ze szmaragdem.
Darcy 'ego traktowała niezwy kle obcesowo, aż do momentu, gdy rzucił ją Elmer. Łatwo zdoby ć faceta, jeśli nie my śli się o ty m, co się robi. Moje biedne córeczki mają w sobie za mało tupetu jak na dzisiejsze czasy. Są słodkie, dobrze
wy chowane, kobiece — ale takie przy mioty już się nie liczą. Doktor Bly the może sobie mówić, że kobiety są takie same w każdy m wieku. Co on tam wie! Nie... dzisiaj mężczy znę trzeba prześladować, aby go zdoby ć.
No i gdzie oni są? Siedzenia w ty ch wiejskich kościółkach są potwornie twarde. Patrzcie ty lko na tego komara na tłusty m policzku Mortona Gray a! Czy ten człowiek nic nie czuje? Pewnie jest na to zby t gruboskórny. Miałaby m ochotę
wy mierzy ć mu silny policzek

taka jestem podenerwowana.
A iluż tu gości! I do tego te kmiotki z Glen St. Mary i Mowbray Narrows. Przy puszczam, że wy stawny ślub to dla nich nie lada gratka. Prue Davis ma nową sukienkę

stara się zachowy wać tak, jakby to by ła by le jaka okazja. Biedna Prue! Barbara Morse opowiada o wszy stkich nieprzy jemne rzeczy. Widzę to po jej minie. Och, pani Bly the właśnie ją uciszy ła. Ale to nie powstrzy ma Barbary.
Przemożna chęć dominacji! Plotkowałaby nawet na pogrzebie, więc czemu by nie na eleganckim ślubie, gdy wszy scy wiedzą, że panna młoda bierze sobie pana młodego jako nagrodę pocieszenia, natomiast pan mło-470
dy bierze sobie pannę młodą jako... Bóg raczy wiedzieć jako co. Może po prostu dlatego, że zwróciła na niego uwagę. Cóż za bzdury opowiada pani Bly the, twierdząc, że kochali się od dawna. Każdy wie, że całe ży cie darli ze sobą koty.
Evely n, zupełnie jak pani Bly the, pod warstwą lukru skry wa diabelską duszę. Ciekawa jestem, czy doktor Bly the jest rzeczy wiście taki szczęśliwy ... Nie... niemożliwe.
Czy to naprawdę stary wuj Jima, Douglas? Przy puszczam, że mogli sprosić wszy stkich kuzy nów ze wsi, skoro pan młody to po prostu Darcy , a ślub odby wa się w Glen St. Mary .
Ale gdy by wy chodziła za Elmera, na pewno pobieraliby się w kościele w mieście i cała ta hołota nie zostałaby zaproszona. Wuj Douglas zdaje się dobrze bawić. W końcu wesele to wesele, nieważne jakie. Będzie miał o czy m
rozpowiadać przez lata.
A co ma na sobie Rose Osgood? Chy ba po prostu sięgnęła do rodzinnego kufra i wy ciągnęła stamtąd pierwszą lepszą szmatę. Dziwię się, że pani Bly the, by ło nie by ło mieszkanka Glen St. Mary, zawsze wy gląda jak należy. Cóż,
najwy raźniej jej córki...
O, wreszcie zaczęli grać Wagnera, dzięki Bogu. Idą. Czterech drużbów, cztery druhny, dwie dziewczy nki z kwiatami i paź. Phi! Mam nadzieję, że wszy stko zostało opłacone. Te białe chry zantemy musiały kosztować Jima fortunę. Nie
wierzę, by kwiaty rzeczy wiście pochodziły z ogrodu w Złoty m Brzegu. Jakim cudem wy hodowaliby takie chry zantemy w zapy ziałej wioszczy nie pokroju Glen St. Mary ? Jak Jim za to wszy stko zapłaci... nie mam pojęcia.
Evely n prezentuje się dobrze, ale krój jej sukni powinien by ć inny. Wy gląda, jakby się przechy lała do ty łu, jakby cierpiała na lordozę — tak chy ba dzisiaj nazy wają to skrzy wienie kręgosłupa. Evely n po prostu triumfuje — jaka pewna
siebie! Pamiętam, jak Amy urządziła herbatkę, by ogłosić, że córka wy chodzi za mąż. Zachowy wała się dziwacznie! No, ale oczy wiście po siedmiu latach każdy powinien nabrać pewności siebie.
Darcy do najprzy stojniejszy ch nie należy , ma zby t pociągłą twarz, ale nieszczęsna Rhea wy gląda równie dobrze jak pozostałe druhny . Ten odcień niebieskiego jest zby t nużący —
pewnie właśnie dlatego wy brała go Evely n. Jej siostra Marnie prezentuje się jak Cy ganka.
Ty le że Cy ganki nie są aż tak pulchne. Amy będzie miała spore trudności, by wy dać ją za mąż, jeszcze większe niż w przy padku Evely n. Rilla Bly the wy gląda całkiem nieźle. W
córkach Bly the'ow rzeczy wiście coś jest — choć nigdy nie przy znam tego na głos przy ich matce.
« Tak!» — och, moja droga, nie trzeba by ło aż tak krzy czeć. Każdy wie, że chętnie bierzesz go sobie za męża. Nawet mieszkańcy Glen St. Mary zdają sobie sprawę z tego, że Darcy to twoja ostatnia szansa. Dziwnie się to wszy stko plecie.
Oczy wiście Bly the'owie mogą sobie mieć mnóstwo przy jaciół w Montrealu i Toronto. A pani Bly the może i uchodzi za osobę nie lubiącą plotek, za to znakomicie jej się udaje wy ciąganie różny ch wy znań od ludzi —
przebiegła kobieta. Jeśli zaś chodzi o Evely n, to pensja profesorska lepsza jest od zasiłku starej panny , bez dwóch zdań. O, idą do zakry stii. Pani Phillips! Widać, jak się nady ma z tego powodu. A patrzcie, ja-472
kie spojrzenia posy ła Rilla Bly the Kennethowi Fordowi. A mówią, że dziewczy ny Bly the'ów z nikim nie flirtują. Wątpię jednak, czy Rilli uda się usidlić Kennetha, mimo wy siłków jej matki. Ale to nie moja sprawa. By ć może biedna
Evely n znajdzie szczęście. Choć nie sądzę, by ktokolwiek by ł szczęśliwy , gdy wy chodzi za mąż, by ratować twarz, bo inny ją porzucił.
Czy w ty m szalony m świecie jest ktoś szczęśliwy ? Podobno Bly the'owie — ale kto wie, co się dzieje za zamknięty mi drzwiami? Nawet stara Zuzanna Baker nie ma pojęcia, idę o zakład. A nawet jeśli wie, to jest zby t lojalna, by cokolwiek
wy znać.
A teraz gratulacje i prezenty oraz oczy wiście głupiutkie żarciki. A potem wy cieczka do Muskoka w nowy m automobilu Darcy 'ego. Ciekawe, czy « The Enterprise» napisze o samochodzie. Bo jest pewna różnica między ty m gruchotem a
cudem Elmera za piętnaście ty sięcy dolarów. Ba, nawet packard Jima jest lepszy . Evely n będzie musiała z wielu rzeczy teraz zrezy gnować. Jim rozpieszczał swoją rodzinę. O, idą. Ale pochód".
Prue Davis, mająca swoje lata i z góry zazdrosna o wszy stkie panny młode, my ślała:
„To zabawne, że Evely n wy chodzi za mąż za Darcy 'ego Phillipsa po ty m, jak go przez wszy stkie te lata tak haniebnie traktowała. On jest ty lko biedny m, młody m uczony m. No, ale oczy wiście w czasie sztormu każdy port dobry. Ona ma
już dwadzieścia pięć lat, a wy gląda na więcej, szczerze mówiąc. To dlatego wy brała takie młode druhny ? Jaka słodka ta Rilla Bly the. Jakimś trafem córki Bly the'ow to jedy ne dziewczy ny, które polubiłam, a ich matka to kobieta, którą
mogłaby m na-47S
prawdę pokochać. Gdy by m ja miała taką matkę! Cóż, musimy przy jmować godnie wszy stko, co nam zsy ła los, łącznie z rodzicami i dziećmi. Darcy jest sy mpaty czny i by stry. By ł czas, gdy mogłam go zdoby ć bez wy siłku, po jednej z
ty ch ich koszmarny ch kłótni. Ale jak zwy kle się zagapiłam. Taki ze mnie głuptas, przegapiam każdą szansę. Oczy wiście, wy starczy ło, że Evely n kiwnęła palcem, a on już przy szedł na kolanach. Żadna nie miała szans. To chy ba przez to jej
niezwy kłe spojrzenie spod wpółprzy mknięty ch powiek. Podobną umiejętność mają dziewczy ny Bly the'ow. Cóż, niektóry m się poszczęściło.
Mam nadzieję, że nie poplamię tej sukni — pod ty m względem przy jęcia są okropne. Bóg wie, kiedy będę mogła sobie sprawić następną kreację. Nadchodzą. Evely n dobrze wy gląda.
Muszę przy znać, że ma gust, wie, jak się ubrać. Z takim wy czuciem człowiek się po prostu rodzi. A popatrzcie na Rillę Bly the. Założę się, że jej sukienka kosztowała jedną dziesiątą tego, co musiały wy dać na swoje kreacje inne panie.
Podobno sukienka Rilli uszy ta została w Charlottetown, a pozostałe przy jechały z Montrealu. No ale sami spójrzcie, jak pięknie wy gląda. Podobnie fry zura. Nigdy za to nie podobały mi się popielatoblond włosy Evely n.
Ho, ho, zauważy łam u siebie pierwszy siwy włos. My , Davisowie, siwiejemy w młody m wieku. Los potrafi by ć okrutny ".
— Jak się pani ma, pani Bly the? Uroczy ślub, czy ż nie?
„No, no, Prue Davis, czy ty nie masz swojej dumy ? Odrzuć głowę do ty łu i patrz na wszy stkich tak, jakby ś by ła cesarzową świata.
474
Dzięki Bogu, już koniec. Mam nadzieję, że nikt do mnie nie będzie zagady wał. Nie znam tu nikogo z wy jątkiem Bly the'ow, a oni już sobie poszli. Szkoda, że przy jęcie też się nie skończy ło. Zaczy nam nienawidzić takich imprez. « Co? Prue,
wciąż nazy wasz się Davis?
Kiedy zostaniemy zaproszeni na twój ślub?» Pomijając tego ty pu uwagi, nikt do mnie się nie odzy wa z wy jątkiem stary ch, żonaty ch mężczy zn. Moja uroda przemija, a intelekt na nikim nie robi wrażenia. Czasem powiem coś mądrego,
a ludzie wy dają się zakłopotani i zmieszani.
Powinnam po prostu milczeć, nie udawać, że jestem by stra i zadowolona. Ale chy ba większość ludzi musi udawać. Czasami ty lko my ślę, że pani Bly the...
Och, widzę kogoś znajomego".

Jak się pani ma, pani Thompson? Cóż to za urocze wesele! A jaka czarująca panna młoda! Och, ja? Wie pani, mnie nie tak łatwo uwieść. Poza ty m niezależność to wspaniała rzecz, pani Thompson.
„Oczy wiście nie uwierzy ła w ani jedno moje słowo, ale człowiek musi zachować pozory ".
Kuzy nka Barbara Morse powiedziała do przy jaciółki:

To po to przy jechałam aż z Toronto?! Te całe więzi rodzinne... lekka przesada. Ale zawsze lubiłam Jima, poza ty m każda wy prawa na Wy spę Księcia Edwarda warta jest wy dany ch pieniędzy .

Zdaje mi się, że siedzę tu już od wieków. Ale trzeba zjawić się w kościele wcześniej, jeśli chce się mieć dobre miejsca w nawie, bo gdy siedzisz gdzie indziej, to nic nie widać.
Poza ty m przy jemnie obserwować ludzi wcho-
4 76
dzący ch do kościoła. Nie żeby by ło co podziwiać, większość to okoliczni wieśniacy. Chy ba jedy nie Bly the'owie ze Złotego Brzegu są kulturalni. Pani Bly the wy dała mi się czarującą kobietą. Z kolei doktor, jak to mężczy źni, robi wrażenie,
że zjadł wszy stkie rozumy . Ale tworzą przeuroczą rodzinkę.

Goście panny młodej oczy wiście się spóźnią. Nikt z rodziny Jima nigdy nie mógł
pochwalić się punktualnością. Zaprosili chy ba wszy stkich... i wszy scy się zjawili. Oczy wiście o tej porze wy cieczka na Wy spę jest pełna uroku. Muszę tu kiedy ś wrócić. Ach, więc ty przy jeżdżasz tu każdego lata? Przy puszczam zatem, że
znasz mieszkańców? Och, masz domek letniskowy w Avon-lea? To zdaje się staiy dom doktora Bly the'a? Czy to nie zaskakujące, że człowiek jego pokroju osiadł w takim miejscu jak Glen St. Mary ? Cóż, to musiała by ć sprawka przeznaczenia.

Czemu Mattie Powell nie usunęła ty ch ohy dny ch pieprzy ków? Zabiegi elektrolizy zdziałały by cuda. Naprawdę, niektórzy ludzie zupełnie nie dbają o swój wy gląd. Patrz, jaka gruba zrobiła się Mabel Mattingly. Ale nie powinnam
plotkować. Sama nie dałaby m się zważy ć. Potem przez ty dzień chodzę podłamana. Jane Morris z Toronto powiedziała mi, że straciła cztery funty w biodrach, ży wiąc się samą maślanką. Może by m tak... ale nie, nie dałaby m rady. Zby t lubię
dobrze zjeść. Mam nadzieję, że na weselu dostaniemy coś py sznego. Ty le że z Amy nigdy nie by ła dobra gospody ni. Rzecz jasna, Mary Hamilton jest niezłą kucharką. To pewnie dlatego co roku zabierają ją z sobą do Merestead. Och, wiem,
476'
wiem, traktują ją jak członka rodziny . Amy zawsze psuła swoją służbę.

Patrz na Carry Ware! Cóż to za stary szy fon ma na sobie. Można by się spodziewać, że przy najmniej na ślub założy coś nowego. Nawet Min Carstairs przy szła w nowej sukience.
Podobno Carstairsowie mają teraz więcej pieniędzy . Mieszkają w Charlottetown, wiesz? A Andrew Carstairs jest tak zły jak odtłuszczone mleko. Oczy wiście te kolory — róż i srebro —
pasują do młodszej kobiety, a nie do niej. Co? Chcesz powiedzieć, że ona jest w wieku pani Bly the? Cóż, kobiety z miast starzeją się o wiele szy bciej niż te ze wsi. Zgadzam się, pani Bly the to najlepiej ubrana kobieta w ty m towarzy stwie.
Przy najmniej takie sprawia wrażenie.
Podobno wszy stkie swoje ubrania szy je w Charlottetown. No, ale niektórzy ludzie po prostu mają świetny gust.

A mówiąc o wieku, powiedz mi, czemu Sue Mac-Kenzie stara się wy glądać na trzy dzieści pięć lat, podczas gdy ma czterdzieści siedem? Nie jestem okrutna, Boże broń, ale po prostu się zastanawiam. Sły szałam, że kiedy ona wy chodziła
za mąż, ojciec kazał jej iść do łazienki i zmy ć puder z twarzy . Gdy by ją teraz zobaczy ł! Podobno pani Bly the w ogóle się nie maluje. Ale ludzi ze wsi tak łatwo zmy lić. Nie mogłaby wy glądać tak dobrze bez makijażu.
Jeśli zaś chodzi o ojca Sue, to by ł naprawdę stary i zdolny do tak dziwny ch rzeczy w napadach gniewu!... Nie mówił ani słowa, ale by ł w stanie spalić dy wan albo pociąć piłą krzesło na części!

Prue Davis dobrze się ubiera, ale powinna się pospieszy ć z zamążpójściem.
Współczuję kobietom, które
w takich chwilach wciąż czekają na własny ślub. Musi im by ć ciężko.

Tak, to jedna z córek Bly the'ow. Ale to na pewno nie Rilla, bo Rilla jest jedną z druhen. Też mi pomy sł: cztery druhny na wiejskim weselu! Ale Amy zawsze mierzy ła wy soko.

Na ty łach kościoła siedzi stara Mary Hamilton. Oczy wiście jedzenie przy gotowali kucharze z Charlottetown, a szkoda, bo chętnie spróbowałaby m kuchni Mary. Podobno zrobiła tort weselny razem z Zuzanną Baker. Zuzanna ma przepis,
który m z nikim nie chce się podzielić.

Tak, rodzina Jima zawsze przesadnie przejmowała się Mary, a raczej Mollie, bo tak ją czasem nazy wają. Na przy kład kiedy Jim kupił swój pierwszy samochód, nalegali, by Mary nauczy ła się go prowadzić. I nawet pozwolili jej siadać
za kierownicą. Podobno kilka razy policja wlepiła jej mandat za przekraczanie prędkości. O, tak, to sprawka irlandzkiej krwi.
Przedziwne, że udało jej się dogadać z Zuzanną Baker. Trudno wy obrazić sobie kobiety o tak różny ch charakterach. Ale jest bardzo oddana pannie młodej, przy najmniej ludzie tak twierdzą. Mary wie, którą stronę chleba należy
smarować, no a my wszy scy przecież znamy temperament Evely n! Patrz, jak się na wszy stkich gapi i papla z Zuzanną Baker. Założę się, że wy mieniają się dziwaczny mi history jkami.

Jeśli się zaraz nie zjawią, to chy ba oszaleję. Już dziesięć minut po czasie. Może Evely n zmieniła zdanie? A może Darcy się ulotnił wzorem Elmera. Mów, co 478
chcesz, ale nie uwierzę, że on naprawdę kocha Evely n. Popatrz na Waltera Starrocksa! Nigdy nie zapomnę ich ślubu, jak stał przy ołtarzu z połami surduta cały mi w kociej sierści.
Walterowi robią się worki pod oczami. Tak, to prawda, że wszy scy się starzejemy . Ale wy obrażam sobie, że Ella Starrocks daje mu popalić. Nie mów, że o niczy m nie sły szałaś!
Przy pomnij mi, to ci kiedy ś opowiem.

W końcu się zjawili. Pal sześć te welony jak aureole, ale Evely n zawsze musi mieć na sobie coś modnego. Ciekawe, jak będzie zaspokajać swoje wy kwintne gusta z pensji Darcy 'ego. W ty m odcieniu Marnie nie jest do twarzy. Ale już
Rilla Bly the wy gląda w nim bardzo ładnie. Co do Rhei — cóż, nieważne, co ona ma na sobie... Szkoda ty lko, że psuje swoim wy glądem ogólną harmonię, prawda? Marnie to nieskomplikowana osóbka, więc znajdzie sobie niezłego męża,
wspomnisz moje słowa. Nie wiem, jakim sposobem, ale to po prostu widać. Widocznie to dość powszechne zjawisko.

Darcy wy gląda tak, jakby zwy cięży ł w walce o Evely n z setką inny ch admiratorów, a to przecież kwestia wy boru Hobsona. On jednak o niczy m nie wie. Och, ale z niego brzy dal, może ty lko oczy ma niczego sobie. Ale żony brzy dkich
mężów są zwy kle szczęśliwe. Nie muszą stale knuć, jak by tu ich zachować przy sobie.

No, całkiem nieźle poszło. Amy pewnie zadowolona. Tak się przejmuje drobnostkami.
Pewnie już od miesiąca modliła się codziennie o ładną pogodę. Podobno pani Bly the wierzy w moc modlitwy . Sły szałaś coś równie zabawnego?
Wuj Douglas March my ślał sobie:
4
„Dużo tu atrakcy jny ch pań. Rzadko się dzisiaj widzi zgrabne niewiasty . Kiedy ś nosiły grzy wkę i bufiaste suknie, ale w gruncie rzeczy by ły takie same jak współczesne kobiety —
tak twierdzi przy najmniej doktor Bly the. Jego żona to największa ślicznotka wśród obecny ch.
Przy najmniej wy gląda jak kobieta. Kościół wy pełniony po brzegi. Będę musiał o wszy stkim opowiedzieć żonie. Szkoda, że nie mogła przy by ć. Ale reumaty zm to reumaty zm, jak mawia doktor Bly the.
Jest pewna różnica między ty m ślubem a ślubem mego ojca. Jego ojciec podarował mu z tej okazji czternastoletniego konia, dwuletniego źrebaka, zestaw uprzęży , sanie i ży wność.
Zapłacił dwadzieścia dolarów za ubrania, pastora, załatwienie papierów, kupił trochę krzeseł, stół i piec. No bo po co zaharowujemy się na śmierć, jeśli nie po to, by podarować naszy m dzieciom coś, czego sami w ich wieku nie
mieliśmy ? A jednak nie wy dają się szczęśliwsi niż my . Dziwny jest ten świat.
Nadchodzą. Aż miło patrzeć na Evely n. Kiedy znika z pola widzenia, uwierzy ć nie mogę, że jest tak ładna, jak ją zapamiętałem. O, widzę, ma nos po Jimie. Kropla w kroplę. Niech będzie, choć Amy to stara śliczna kotka — zawsze ją
lubiłem. Ten pan młody też niczego sobie. Może niezby t przy stojny , ale wy gląda na godnego zaufania. Ładna sukienka! Moja mama wy chodziła za mąż w welonie zakonnicy . Czy dziś jeszcze ktokolwiek zakłada welon zakonnicy ? Ładna nazwa i
ładnie wy gląda. Ach, gdy się wspomina dawne czasy , człowiek sobie uzmy sławia, że już nie jest młody . Najlepsze dni za mną, ale co przeży łem, to moje.
4(90
O, proszę, stara Mollie Hamilton w ty lny m rzędzie, uśmiecha się jak psotna dziewczy nka, którą zawsze by ła. Miała włosy jak rdzawy nefry t, gdy Amy ją zatrudniła podczas pierwszej wizy ty Mollie na Wy spie. Mary teraz jest już
całkiem siwa jak borsuk. Musieli ją dobrze traktować, skoro ty le czasu z nimi wy trzy mała. Dzisiaj już nie ma takich jak ona. Zawsze deklarowała, że nigdy nie wy jdzie za mąż, bo mężczy znom ufać nie można. Cóż, obietnicy dotrzy mała. Mądra
z niej kobieta. Na ziemi ży je niewielu mężczy zn godny ch zaufania, przy znaję to, mimo że sam jestem mężczy zną. Doktor Bly the to wy jątek. Jemu powierzy łby m swoje ży cie.
Za dawny ch czasów by wały zupełnie inne przy jęcia weselne. « Nie jedz tego, czego nie będziesz mógł strawić» , mówiła mi żonka. « Można strawić wszy stko, jeśli się ty lko ma odwagę» , odparłem. Podobno doktor Bly the kiedy ś tak
powiedział, ale żonka o ty m nie wie.
Nie zaszkodzi, by od czasu do czasu sły szała mądre rzeczy z ust męża. Ładny ślub, ładny. A jaka szczęśliwa panna młoda! Ży ję na ty m świecie już długo, potrafię więc odróżnić prawdziwe uczucie od udawanego. Bóg mi świadkiem.
Nigdy się nie rozstaną. Żonka przeczy ta relację ze ślubu w « The Enterprise» . Ja by m tego nie umiał opowiedzieć. « The Enterprise» i pani Bly the — ona też ładnie to podsumuje. Ty lko muszę ostrzec panią Bly the, by nie mówiła żonce, że
jadłem ciężkostrawne potrawy . Na szczęście to kobieta godna zaufania. Takich również jest niewiele. Doktor Bly the to szczęściarz".
Jedna z bardziej cy niczny ch kobiet goszczący ch na ślubie mamrotała pod nosem:
„Hmm, białe chry zantemy i palmy . Nieźle się przy gotowali, choć podobno chry zantemy pochodzą z ogródeczka w Złoty m Brzegu. A do kościoła przy szedł każdy , kto powinien by ł
przy jść. Krewny ch bez liku i oczy wiście ciekawscy gapie z Glen i okoliczny ch wiosek. Mam nadzieję, że pan młody nie zostanie zacałowany na śmierć, choć dzisiaj już dzięki Bogu tego całowania nie ma aż tak dużo. Nawet sprowadzili tu
starego stry ja Douglasa z Mowbray Narrows. Siedzi w miejscu wy dzielony m dla gości. Ależ musieli się poświęcić, zapraszając go, a już szczególnie Amy ! Jim co prawda troszczy ł się o rodzinę, ale Amy w najmniejszy m stopniu. Oczy wiście,
to wuj Jima, nie jej, ale i tak na jedno wy chodzi. Biedna Prue Davis —
uśmiecha się ustami, ale nie oczami. Porzucona nadzieja zatruwa serce. Dziwne, nauczy łam się tej maksy my w szkółce niedzielnej pięćdziesiąt lat temu. Gdy by ty lko Prue wiedziała, jaką jest atrakcy jną kobietą! Naftalina! Któż, na
Boga, śmierdzi naftaliną o tej porze roku? O, nadchodzą. Evely n dobrze wy gląda. Zawsze miała korzy stny profil, no i rzęsy. Koniec ze starą miłością, początek nowej. Jeszcze dwa miesiące temu by ła zaręczona z Elmerem Owenem, a teraz
wy chodzi za mąż za człowieka, którego zawsze nienawidziła. Biedny Darcy ! Przy puszczam, że całe te wy stawne zaślubiny planowane by ły na ślub z Elmerem.
Nawet suknia. Amy wy gląda na zmartwioną. Cóż, by łam świadkiem, jak obie moje córki wy chodziły za niewłaściwy ch mężczy zn.
Marnie wy gląda olśniewająco. Ma w sobie dwa razy więcej energii niż Evely n, ale nikt nawet okiem na nią
482
nie rzuci, gdy Evely n jest w pobliżu. Może teraz, gdy Evely n wy jeżdża, Marnie dostanie swoją szansę.
Jim zachowuje się jak należy — dobrze wy tresowany mąż. Szalał za mną, nim poznał Amy .
Gdy by ożenił się ze mną, pewnie wiodłoby mu się lepiej w interesach, ale czy by łby szczęśliwszy ? Wątpię. Nie sądzę, by m by ła w stanie tak go moty wować jak Amy. Moje poczucie humoru by w ty m przeszkadzało.
Najprawdopodobniej skończy łoby się rozwodem.
Czy ten pastor wszy stkie msze odklepuje w ten sposób? Zdaje się, że do perfekcji opanował
sztukę przemawiania przez pięćdziesiąt minut, podczas który ch nie pada nic istotnego.
Oczy wiście, nie jestem autory tetem w dziedzinie mszy święty ch. Zdaje się, że Bly the'owie chodzą do kościoła co niedziela. Siła przy zwy czajenia. Ale podobno między ich rodziną i jakąś jeszcze niedługo dojdzie do zaręczy n. Pewnie
chcą by ć z wszy stkimi w dobry ch stosunkach.
Ta stateczna stara wdowa w niebieskim szy fonie i staromodny m sznurze pereł to chy ba matka Darcy 'ego. Podobąo poświęciła mu całe ży cie, a teraz musi go oddać jakiejś panience. Pewnie nienawidzi Evely n! Osler miał rację,
twierdząc, że każdy powinien by ć uśpiony chloroformem w wieku czterdziestu lat. A może sześćdziesięciu? Tak czy siak chodziło o kobiety. Czy to nie dziwne, że nie cierpią oddawać swoich sy nów inny m kobietom, podczas gdy chętnie
pozby ły by się córek?
Ale widowisko z tej Rhei Bailey ! Wy nędzniałe dziewczęta nie powinny zakładać takich sukienczy n. Ale, oczy wiście, w ty m wy padku nie miała wy boru. Na nic by się 4&S
zdały zmiany . Córki Bailey ów nigdy nie miały dobrego gustu.
« Na dobre i na złe» . Brzmi pięknie. Ale czy na ty m świecie rzeczy wiście istnieje coś takiego jak miłość? Wierzy my w nią wszy scy, póki nie przekroczy my dwudziestki. Nawet ja w nią wierzy łam. Nim wy szłam za Ramsey a, cały mi
nocami nie mogłam spać, bo o nim marzy łam.
Po ślubie też nie mogłam zasnąć, ale z zupełnie inny ch powodów. Zastanawiałam się mianowicie, z kim mnie zdradza. Ciekawa jestem, jak mu tam w nowy m związku. Czasem żałuję, że się z nim rozwiodłam. Dom i pozy cja to naprawdę
wiele.
No, skończy ło się. Panna Evely n March stała się panią Phillips. Daję im trzy lata. Potem rozwód. A przy najmniej zaczną my śleć o rozwodzie. Oczy wiście Darcy został tak wy chowany, że by ć może na rozwód się nie zdobędzie. Nie
sądzę, żeby farmerzy z Mowbray Narrows często się rozwodzili. Ale zastanawia mnie, ilu ożeniłoby się ponownie z tą samą kobietą. Doktor Bly the na pewno by tak postąpił — co do tego nie mam wątpliwości. Ale reszta... Jest tak, jak mówi ta
stara dziwaczka Zuzanna Baker: « Jeśli nie wy jdziesz za mąż, będziesz żałować, że nie wy szłaś, a jeśli wy jdziesz — będziesz żałować, że wy szłaś» . Ale każdy chciałby dostać choć jedną szansę".
Matka panny młodej z lekkim roztargnieniem my ślała:
„Nie będę płakać — zawsze obiecy wałam sobie, że nie będę płakać na ślubie córek — ale co my poczniemy bez naszej kochanej Evely n? Dzięki Bogu, Jim usiadł na 484
właściwy m miejscu. Evie coś blado wy gląda. Mówiłam jej, żeby się lekko umalowała, ale ani Jim, ani Darcy nie lubią umalowany ch kobiet. Pamiętam, że czerwieniłam się jak cegła podczas własnego ślubu — oczy wiście w
dzisiejszy ch czasach panna młoda powinna by ć trupio blada. Marnie wy gląda bardzo dobrze — wy raz szczęścia na twarzy pasuje do dziecka.
Jak cudownie wszy stko się ułoży ło! Nigdy nie pochwalałam zaręczy n Evie z Elmerem, mimo że to kochany chłopak, ale miałam wrażenie, że jej serce bije dla innego — matki wy czuwają takie rzeczy . Z kolei Marnie naprawdę go kocha.
Szkoda, że nie mógł dzisiaj się zjawić, choć oczy wiście by łoby to dość niezręczne — nikt by nie zrozumiał.
Zawsze ubóstwiałam Darcy 'ego. Nie jest bogaty, ale na pewno nie będzie się im ży ło gorzej niż mnie i Jimowi, gdy zaczy naliśmy. Poza ty m Evie to świetna kucharka i gospody ni, co zawdzięcza kochanej Mary. Zdaje się, że nie dawniej
niż wczoraj urządzaliśmy zaręczy nową herbatkę dla Evie. Jaka by ła wtedy słodziutka — wszy scy tak mówili — nazy wali ją
« różany m pączkiem» , taka by ła nieśmiała.
Patricia Miller i jej sy n arty sta jednak się zjawili. Mam nadzieję, że się nie pogniewa, bo nie zawiesiliśmy obrazka, który nam przy słał. Ale nikt nie potrafił ocenić, gdzie jest góra, a gdzie dół. Współczesne malarstwo jest takie dziwaczne.
Mam nadzieję, że przy jęcie się uda. I nikt nie zauważy wy tartego dy wanu w holu. I mam jeszcze nadzieję, że rachunki nie będą koszmarnie wy sokie. Miło 4<9ó
ze strony Bly the'ów, że podarowali nam chry zantemy, choć nie spodziewałam się aż ty lu róż w sali przy jęć. Ale Jim się uparł, że jego córka powinna mieć wy stawne wesele. Kochany Jim, ubóstwia swoje córki. Jesteśmy szczęśliwy m
małżeństwem, choć oczy wiście mieliśmy zarówno wzloty , jak i upadki, nawet kłótnie. Podobno doktor Bly the i jego żona nigdy się nie kłócą, aleja w to nie uwierzę. Na pewno jakieś sprzeczki im się zdarzają. Jak każdemu.
Ogłasza ich mężem i żoną... Nie będę płakać... Nie będę. Wy starczy , że Jim ma łzy w oczach.
Pewnie ludzie pomy ślą, że nie mam uczuć...".
Matka pana młodego rozmy ślała:
„Mój kochany chłopiec! Jak dobrze wy gląda! Nie
>
wiem, czy to odpowiednia kandy datka dla niego, bo w końcu została wy chowana w domu bogacza, ale jeśli uczy ni go szczęśliwy m, to co mnie do tego? Zuzanna Baker powiedziała mi, że dowiedziała się od Mary Hamilton, iż ta
dziewczy na ze wszy stkim umie sobie poradzić.
Gdy by ty lko jego kochany ojciec doży ł tego dnia! Cieszę się, że w prezencie podarowałam im meble z holenderskiego orzecha do jadalni. Gdy ja wy chodziłam za mąż, towarzy szy ła mi ty lko jedna druhna. Miała kapelusik z białej koronki
z opadający m rondem. Rilla Bly the jest najładniejsza ze wszy stkich druhen. Darcy całuje swoją żonę — swoją żonę! —jak dziwnie to brzmi. Mój sy neczek się ożenił. Ona ma śliczną twarz. Kocha go — tego jestem pewna —
mimo zaręczy n z Elmerem Owenem. Nie rozumiałam tego — i pewnie nigdy nie zrozumiem
— ale Darcy się cieszy , więc pewnie wszy stko w porząd-486
ku. Jaki by łby świat bez młody ch ludzi? A jednak czas mija tak szy bko. Nim się obejrzy my, a już jesteśmy starzy. Trudno w to uwierzy ć. Budzimy się pewnego dnia i odkry wamy, że nagle się zestarzeliśmy. Ale koniec użalania się!
Darcy jest szczęśliwy. Ty lko to się liczy. I wierzę, że ten stan długo potrwa. Ale dziwne, że kiedy ś tak się kłócili — od czasu, kiedy Marchowie zaczęli przy jeżdżać do Glen St. Mary, na długo nim zbudowali Me-restead. Ojciec Darcy 'ego i ja
nigdy się nie kłóciliśmy . No, ale my śmy się poznali już jako dorośli ludzie, to by ła miłość od pierwszego wejrzenia. Dzisiaj wszy stko jest inaczej, niech mówią, co chcą. Straciłam sy na, ale jeśli jest szczęśliwy ...".
Ojciec panny młodej my ślał:
„Moja dziewczy nka ślicznie wy gląda. Troszkę blada, ale nie przepadam za umalowany mi niewiastami. Dzięki Bogu, znowu w modzie są przy zwoite sukienki. Zdaje się, że niedawno przed ołtarzem stałem ja, a obok Amy. Evie nie jest tak
śliczną panną młodą, jaką by ła moja żona. Vy tej sukni Amy do twarzy. Wy gląda tak młodo jak reszta dziewcząt... Cudowna kobieta. Gdy by m miał wy brać ponownie, wy brałby m Amy. Z nikim nie mógłby m jej porównać. Pewnie niedługo
stracimy również Marnie. Cóż, kiedy ś ży liśmy z Amy ty lko we dwoje, więc chy ba przy wy kniemy ponownie do tej samotności. Ty le że wtedy ... by liśmy młodzi... To jednak robi pewną różnicę. Ale jeśli dziewczy nki są szczęśliwe...".
Drużba my ślał:
„Nigdy nie wpadnę w takie tarapaty, choć ta druhna jest śliczna — ma elfie oczy, bły szczące niczy m gwiazd-ki... Ale ten podróżuje najszy bciej, kto podróżuje samotnie. Druhna Bly the'owna też jest piękna, lecz podobno już się z kimś
zaręczy ła. Panna młoda wy gląda jak chłodna, oziębła zakonnica w biały m habicie. Ciekawe, czemu Darcy tak za nią szaleje. Sły szałem co nieco o jakichś inny ch zaręczy nach. Mam nadzieję, że Darcy nie służy jej jako nagroda pocieszenia.
Całe szczęście, że podeszwy moich butów nie skrzy pią, gdy kroczę wzdłuż nawy, jak skrzy piały Halowi Crowderowi. Mam też nadzieję, że nie upuszczę obrączki, tak jak zdarzy ło się Joemu Ray norowi — potoczy ła się prosto pod stopy
dziewczy ny , którą pan młody rzucił
dla nowej wy branki. Jak na wiejski kościółek — całkiem niezłe dekoracje. No, już po wszy stkim. Darcy zaobrączkowany . Biedak!".
Pierwsza druhna, Marnie March, my ślała:
„Jak smutno i pusto będzie bez kochanej Evie! Zawsze by ła dla mnie taka dobra. Ale mam za to Elmera, a to dla mnie ważniejsze niż cokolwiek w świecie. Chociaż nie rozumiem, dlaczego Evely n wolała Darcy 'ego od Elmera, jestem jej
za to dogłębnie wdzięczna. Szkoda, że jest taki bogaty. Ludzie powiedzą, że wy chodzę za niego dla pieniędzy. A ja by m rzuciła się mu w ramiona, nawet gdy by nie miał grosza przy duszy ! Darcy to porządny facet. My ślę, że polubię go jako
szwagra, choć nie znoszę, gdy się śmieje. Jego śmiech brzmi szy derczo.
Ale chy ba jego intencje są inne. Szkoda, że Elmer mnie teraz nie widzi. Ten odcień niebieskiego pasuje do mnie. Może jednak nie tak dobrze jak do Rilli Bly the. Z ty m kolorem komponują się bardziej włosy nieco jaśniejsze niż moje.
Ciekawe, czy ona rzeczy wiście jest zaręczona
488
z Kennethem Fordem i czy kocha go tak, jak ja kocham Elmera. Nie, to niemożliwe.
Och, to okropne — a jednocześnie cudowne i boskie — kochać kogoś tak, jak ja kocham Elmera. My, Marche'owie, gdy już się zakochujemy, to na amen. Pamiętam te okropne ty godnie, gdy wszy stko wskazy wało na to, że ożeni się z
Evie! I pomy śleć, że nazwałam go kiedy ś przy stojniakiem z reklamy ! Och, mam nadzieję, iż nie przy ty ję. Po weselu na śniadanie pić będę ty lko sok pomarańczowy. To powinno pomóc. A Bly the'owny jedzą, co im się podoba, a i tak są
szczupłe jak trzcinki. Taki los.
Ale by łaby afera, gdy by m brała ślub z Elmerem również dzisiaj, tak jak chciał. Czy w ogóle kiedy ś sprawa by przy cichła? Wątpię. Ludzie w kółko by plotkowali. Dziwne, że człowiek nigdy nie może robić tego, co chce, z obawy przed
ty m, co inni powiedzą. Tak czy siak potrzebowałam odrobiny wy tchnienia po zaręczy nach z Elmerem. Nasz ślub nie będzie taki wy stawny, tego jestem pewna. Och, jak przerażająco poważna jest ta ceremonia! « Aż śmierć nas nie rozłączy » .
Ja i Elmer powiemy to z przekonaniem. Aż mnie ciarki przechodzą. Och, Elmerze!".
Pan młody my ślał:
„Czy ona naprawdę zostanie moją żoną po ty m, w jak bestialski sposób ją traktowałem? Już od czasu, gdy by liśmy dziećmi, a oni mieszkali w tej chatce, w sąsiedztwie naszej farmy w Narrows. By łem wtedy zazdrosny m młody m
głupcem! Mollie siedzi pewnie gdzieś z ty łu.
Niech Bóg ją błogosławi. Gdy pomy ślę, co by się bez
4
niej stało... Nadchodzi! A ja muszę tu stać jak kołek, zamiast pognać w jej kierunku i chwy cić ją w ramiona! Jak pięknie Evie wy gląda! Boże, spraw, aby m uczy nił ją szczęśliwą... niech będę jej wart... Szkoda, że nie jestem lepszy m
człowiekiem... już koniec... oto moja żona...
Moja żona!".
Panna młoda my ślała:
„Czy to jakiś cudowny sen? Czy nie obudzę się zaraz i nie okaże się, że muszę poślubić Elmera? Och, wtedy niech stanie się coś, co przerwie ceremonię... Pastor mógłby paść trupem... nie wy gląda na całkiem zdrowego. Pomy śleć, że
Darcy kochał mnie przez cały ten czas, gdy ja sądziłam, że mnie nienawidzi! Och, gdy by Mollie go nie złapała...
Marnie ślicznie wy gląda. Mam nadzieję, że będzie tak szczęśliwą panną młodą jak ja. No, prawie tak szczęśliwą, bo nic nie może się równać mojemu szczęściu.
Jaka to cudownie dostojna uroczy stość! I ten jego głos, gdy wy powiada sakramentalne
« Tak» ! Teraz ja, mam nadzieję, że wszy scy mnie sły szeli. Żadna panna młoda na świecie nie wy powiadała ty ch słów z podobny m uczuciem szczęścia. Jestem jego żoną".
Wielebny John Meredith my ślał:
„Nie wiem, skąd, ale mam przeczucie, że ci dwoje, który m właśnie udzieliłem ślubu, są bardzo szczęśliwi. Szkoda, że inni tak rzadko doświadczają tego uczucia. Cóż, mam nadzieję, że będą tak szczęśliwi jak Rosamond i ja".
Mary Hamilton powiedziała do swej przy jaciółki, Zuzanny Baker:
<90

Z pewnością, droga Zuzanno, zalety siedzenia w ty lnej ławce polegają na ty m, że widzisz wszy stkich i wszy stko bez konieczności kręcenia głową. Evie, niech Bóg ją błogosławi, chciała, żeby m usiadła na miejscu dla gości. Nigdy nie
unosiła się fałszy wą dumą. Aleja sama najlepiej znam swoje miejsce. O, oto i doktor, i pani Bly the. Jak na swoje lata wy gląda wspaniale, dziewczęco.

Bo w głębi duszy pozostała dziewczy nką — westchnęła Zuzanna. — Ale od śmierci Waltera nie jest już tą samą osobą.

Cóż, przy najmniej zginął w słusznej sprawie. Mój bratanek też poszedł na wojnę i poległ. Dziś jednak jestem dumną i szczęśliwą kobietą, Zuzanno Baker.

Wcale się nie dziwię, jeśli to, co sły szałam, to prawda. Ale czy można wierzy ć pogłoskom?

Nie, jedna dziesiąta plotek może okazuje się prawdziwa. Ale ja ci powiem prawdę, Zuzanno, jeśli przy sięgniesz, że pary z ust nie puścisz na ten temat. Bo podobno jesteś straszna plotkara, mówiono mi, gdy zaczęłam tu przy chodzić, ile to
już lat temu?

Nieważne — odparła Zuzanna, która nie lubiła, jak przy pominano o jej wieku. —
Opowiadaj, nim się zjawią.

A więc, Zuzanno Baker, by łam świadkiem cudu, a właściwie to kilku cudów.

Ślub Evie i Darcy 'ego to rzeczy wiście cud — zgodziła się Zuzanna. — Wszy scy my śleli, że oni się nienawidzą.

Nie wszy scy , Zuzanno. Nie ja. Zawsze przeczuwałam, jak jest naprawdę. Jeśli zaś chodzi o cuda, to po-
<9*
0
dobnie jak wiele inny ch rzeczy , cuda wy stępują w trójkach. Zauważy łaś?

No pewnie.

Cóż, dwa miesiące temu nie spodziewałam się, że tak to się wszy stko potoczy .
Sy tuacja by ła straszliwie poplątana: mój kwiatuszek miał poślubić nie tego mężczy znę, co trzeba, serce Marnie by ło złamane... Straszny galimatias, nie wierzy łam, że sam Bóg by łby w stanie rozplątać to wszy stko.

A więc ona rzeczy wiście by ła zaręczona z Elmerem Owenem? Sły szałam od kilku osób, ale nie miałam pewności.

Oczy wiście, że by ła. Ale słówkiem nie piśniesz, Zuzanno?

Może jeśli mnie pani doktorowa wprost zapy ta... — zawahała się Zuzanna.

Mnie tam nie przeszkadza, jeśli ona się dowie. Pewnie zresztą nie przepada za plotkami, a ludzie mówią, że umie trzy mać języ k za zębami.

I to jeszcze jak — zapewniła Zuzanna — szczególnie, gdy chodzi o ważną sprawę.
Nigdy na przy kład nikomu nie powiedziała o mnie i o Wąsaczu.

Może i nie mówiła, ale i tak wszy scy się dowiedzieli.

Och, wiesz, jak to jest z plotkami. Oczy wiście, Wąsacz gadał na prawo i lewo.
Spokoju mi nie daje do dziś.

A czego ty ś się spodziewała po mężczy źnie? Ale wracając do mojej historii. Otóż zapamiętaj sobie, Zuzanno: Evie by ła od zawsze przeznaczona Darcy 'emu!
4J2

Może i tak. Ale przecież oni stale się ze sobą kłócili.

A może nie pamiętasz, jak Rilla i Kenneth Ford walczy li jak pies z kotem, gdy by li dziećmi?

To co innego — pospieszy ła Zuzanna z wy jaśnieniem.

Dokładnie to samo. Dzieciaki zawsze się ze sobą sprzeczają. Ale odkąd podrośli, Darcy i Evie by li w sobie zakochani, ty le że nie zdawali sobie z tego sprawy . Takie by ły te ich zaloty . Kto się czubi, ten się lubi. Zaczęło się od momentu, gdy
się poznali. On miał
dziesięć lat, ona siedem. Marchowie pomieszkiwali u Phillipsów, czekając, aż skończy się budowa domu. Rzuciła w niego plackiem błota, bo zadawał się ze swoją młodszą kuzy nką, która puszczała mu zalotne spojrzenia.

W tamty ch czasach młodzi zaczy nali z takimi sprawami zby t wcześnie — westchnęła Zuzanna. — Może gdy by moja matka nie upominała mnie, by m się przy zwoicie zachowy wała w towarzy stwie chłopców... Ale teraz juiż za późno... I
jestem ze swego ży cia zadowolona, przy najmniej dopóki mogę pracować.

Bądź pewna, że kiedy ś nie zaczy nali wcześniej niż dziś. Ale jak będziesz mi tak przery wać, Zuzanno Baker...

No opowiadaj. Ale powiedz mi... czy kiedy kolwiek poprosił cię o rękę jakiś przy zwoity mężczy zna?

Ba, miliony ! Tak właśnie odpowiadam na tego ty pu imperty nenckie py tania.

Wy chowano mnie, by m zawsze mówiła prawdę — odparła z dumą Zuzanna.

Cóż, jeśli nie chcesz usły szeć mojej opowieści...
4J3

Mów, mów — westchnęła Zuzanna z rezy gnacją.

A więc w rewanżu za ten błotny placek oblał ją wodą ze szlaucha. Rozpętała się awantura! Obie matki zaczęły ich besztać. Takie historie powtarzały się każdego lata, gdy przy jeżdżaliśmy do Narrows. W końcu ich bójki stały się czy mś w
rodzaju rodzinnej trady cji.
Wreszcie matka Evie zabroniła jej przy jeżdżać do Phil-lipsów...

Ludzie mówili, że podobno by ła zby t dumna, aby przestawać z ludźmi ze wsi —
wtrąciła Zuzanna.

No i masz przy kład kłamstwa. Nie ży je na cały m świecie kobieta, która ma w sobie mniej fałszy wej dumy niż pani March.

Z wy jątkiem pani doktorowej — mruknęła pod nosem Zuzanna.

Darcy rzucał w nią błotem, bo wy dawało mu się, że jest zainteresowana inny mi chłopakami, dobrze o ty m wiedziałam. Podobnie ona: burzy ła jego zamki z piasku, bo jej się podobał, ty le że nie by ła tego świadoma. Gdy zaczęli dorastać,
wcale nie by ło lepiej...

Kenneth i Rilla przeciwnie, nabrali trochę zdrowego rozsądku — wtrąciła Zuzanna.
Ale wiedziała już, że nie należy przery wać Mary , poza ty m chciała usły szeć resztę historii, nim zjawi się panna młoda z orszakiem.

By ło znacznie gorzej. Ona wciąż szy dziła z niego, wy złośliwiała się, a on z niej drwił.
I oboje aż bledli z zazdrości, gdy którekolwiek ośmieliło się popatrzeć na kogoś innego. Jak oni histery zowali! Nie odzy wali się do siebie ty godniami. Wszy scy my śleli, że się nie cierpią.
Wszy scy , z wy jątkiem starej Mollie Hamilton, która goto-4
wała w kuchni i karmiła ich, jak przy chodzili razem na przekąskę podczas nieliczny ch chwil, gdy się nie kłócili.
„Zupełnie jak Kenneth i Rilla", pomy ślała Zuzanna.

Czy mogłam nie widzieć, jak by ło naprawdę? Stara Mollie nie by ła ślepa, Zuzanno Baker. On szalał na jej punkcie, a jej śliczne oczęta aż promieniowały miłością do niego, choć my ślała, że Darcy w ogóle nie chce jej znać. Ale
my ślałam sobie wtedy : „Są młodzi, wszy stko się dobrze skończy ". A ty mczasem lepiej, żeby się ze sobą tłukli, niż spacerowali w świetle księży ca, flirtowali i flirtowali. Ale się uśmiałam, gdy widziałam, jak się opluwają, jak się ze sobą kłócą —
nawet lekarstw nie musiałam zaży wać.

Ludzie są naprawdę różni — zauważy ła Zuzanna. — Gdy dzieci ze Złotego Brzegu pokłóciły się z Fordami albo Meredithami, całą noc nie mogłam zmruży ć oka, tak się martwiłam. Całe szczęście, że doktor i pani doktorowa mieli więcej
zdrowego rozsądku. Pani doktorowa pocieszała mnie: „Dzieci psociły tak od zarania dziejóW". Pewnie ma rację. Choć w naszy ch czasach aż tak nie by ło. Ale pamiętam, jak zażarcie walczy li z sobą Darcy Phillips i Evely n March. Aż ziemia się
trzęsła!

Ale w końcu, Zuzanno, nie by ło mi do śmiechu.
0
coś się straszliwie pokłócili, lecz nigdy nie dowiedziałam się o co. Darcy wy jechał na uczelnię, nie godząc się z Evely n. Przez dwa lata nie przy jeżdżał do domu, a to mnie bardzo martwiło. Mijał miesiąc za miesiącem
1
chociaż na pewno nie posłaliby go na wojnę, bo by ł krótkowidzem, to jednak tu, na miejscu, chłopaków nie brakowało. A przecież Darcy by ł bardzo urodziwy m mło-4$ó
i
dzieńcem, z oczami szary mi jak dy m. Evie nosiła czoło wy soko, udawała, że w ogóle ją to nie obchodzi, ale ja tam lepiej wiedziałam. Lata mijały , przy jaciółki wy chodziły za mąż, a świat stawał się coraz większy i pusty .
„O, znam ja to uczucie — pomy ślała Zuzanna. — Nie wiem, co by się ze mną stało, gdy by m nie trafiła do Złotego Brzegu. Doktor lubi przekomarzać się ze mną na temat starego Wąsacza, ale teraz — gdy już przeszła mi złość na tego
durnia — przy najmniej mogę powiedzieć, że jeden mężczy zna chciał się ze mną ożenić, choć Bóg wie, z jakiego powodu".

Aż tu ostatniej zimy Evely n zebrała się i pojechała do Montrealu z wizy tą do kogoś.
Wróciła zaręczona z Elmerem Owenem.
„Ach, wreszcie usły szę prawdę na ten temat — pomy ślała triumfująco Zuzanna. — Wszy stkie zasły szane plotki doty czące Evely n przy prawiały mnie o zawrót głowy. Jedni gadali, że się zaręczy ła, drudzy, że się nie zaręczy ła, a pani
doktorowa twierdziła, iż nic nikomu do tego, że to sprawa Evely n i Elmera. Może i tak, ale człowiek lubi znać prawdę".

Zamurowało mnie z zaskoczenia! — powiedziała Mary . — Przecież doskonale wiedziałam, że ona go nie kochała. Nie chodziło też o jego pieniądze, Zuzanno Baker.
„Dokonałam wy boru, Mollie", oznajmiła wielko-pańskim tonem.
„Też by m tak powiedziała, gdy by m zdecy dowała się wy jść za Wąsacza", pomy ślała Zuzanna.

„Ależ to nie jest odpowiedni mężczy zna dla ciebie, mówię jej. Jak się spotka tego jedy nego, nie my śli się
o wy bieraniu. Po prostu się pasuje do tej drugiej osoby ". Tak jak ty pasujesz do Darcy 'ego —
miałam ochotę dodać, ale się powstrzy małam. Oczy wiście, wszy scy zaczęli gadać, że wy chodzi za Elmera, bo to milioner i świetna partia. Może sły szałaś o ty m, Zuzanno Baker.

Co nieco — odrzekła ostrożnie Zuzanna, która sły szała o wszy stkim i nawet w to uwierzy ła. — Ale zawsze tak gadają, gdy kobieta wy chodzi za bogatego mężczy znę.

My ślałam, że umrę ze złości, Zuzanno. By łam gotowa znienawidzić wręcz tego Elmera, gdy przy jechał w czerwcu. Ale nie by łam w stanie, bo okazał się naprawdę przy jemny m młodzieńcem, mimo fortuny .

Pani doktorowa mówiła, że to jeden z najsy mpaty czniejszy ch mężczy zn, jakich poznała, i że Evely n ma wielkie szczęście.

Och, cóż, trudno ją winić, skoro o niczy m nie wiedziała. Wszy scy go polubiliśmy , nawet Evie. Marnie z początku zachowy wała dy stans... och, to wspaniała dziewczy na, Zuzanno Baker.

Zawsze ją lubiłam, choć rzadko widy wałam — przy znała Zuzanna, dodając w my ślach: „Nie by ła w sobie tak zadufana jak Evely n".

Evie jednak by ła moją ulubienicą, bo opiekowałam się nią, gdy by ła malutka, a jej matka ciężko chorowała.
„Zupełnie jak ja i Shirley ", pomy ślała Zuzanna.

Więc zawsze wy dawało mi się, że jest moją córeczką. Ale gdy zauważy łam, że Marnie, ta słodziutka istotka wpadła w przy gnębienie, zamartwiałam się, Zuzanno Baker.
497

Kiedy Shirley zachorował na szkarlaty nę, też odchodziłam od zmy słów —
powiedziała Zuzanna. — Ale cieszę się na my śl, że nie zawiodłam pani doktorowej. Noc w noc...

Marnie nie mogła znieść rozmów o ślubie. Początkowo my ślałam, że smuci się, bo Evie ma się wkrótce wy prowadzić, czasem podejrzewałam, że może jest zła na Elmera za to, że powiedział do niej: „Witaj, Cy ganeczko", gdy Evie ich
sobie przedstawiała. „Witaj, przy stojniaku z reklamy ", odparła Marnie. Już ona potrafiła się odciąć, gdy ludzie się z nią przekomarzali. Ślepa by łam, Zuzanno Baker, ale dopiero gdy się patrzy na sprawę z dy stansu, widać, że rozwiązanie by ło tuż
pod nosem.

Szczera prawda, Mary Hamilton — zgodziła się Zuzanna, zastanawiając się, czy Mary kiedy kolwiek dotrze do puenty opowieści.

Ale wtedy nie mogłam zrozumieć, o co tam tak naprawdę chodzi. W każdy m razie pozornie wszy stko by ło w porządku: zaplanowali sobie ślub, po czy m El-mer powrócił do Montrealu. Poszłam sprzątać, najpierw do pokoju Marnie.
My ślałam, że jej nie ma, ale zastałam ją w środku, zapłakaną! Zuzanno Baker. Płakała z wdziękiem: cichutko, ty lko wielkie łzy staczały się po jej śliczniutkich, malutkich brązowy ch policzkach.
„Dokładnie tak samo płacze pani doktorowa — pomy ślała Zuzanna. — Tak powinno się płakać. Przy pominam sobie, gdy Shirley ... I Walter..."

„Kochanie, co się dzieje?", spy tałam, lekko spanikowana. Rzadko kiedy widziało się płaczącą Marnie.
„Och, nic, nic takiego — odpowiedziała. — Po prostu jestem zakochana w mężczy źnie, którego ma poślubić moja siostra. A mam by ć jej druhną! Chciałaby m umrzeć". A mnie zatkało, Zuzanno Baker!
„To zupełnie jak mnie, gdy Riłla przy niosła niemowlę w wazie do zupy — pomy ślała Zuzanna. — Nigdy tego dnia nie zapomnę!"

Nie mogłam wy my ślić nic mądrego w odpowiedzi — konty nuowała Mary . — Więc wy paliłam: „Na świecie jest wielu mężczy zn, kochaniutka. Po co rozpaczać z powodu jednego?". „Bo on jest ty m jedy ny m", wy chlipiało biedactwo.

Choć jestem starą panną, domy śliłam się, że tak odpowie — rzekła Zuzanna.

„Ale niczy m się nie martw", powiedziała Marnie. Jakby można by ło rozkazać człowiekowi, by po prostu przestał się martwić! „Evely n o niczy m się nie dowie, niczego nawet nie podejrzewa. Och, och, Mollie! Kiedy go pierwszy raz
ujrzałam, przezwałam go przy stojniakiem z reklamy, a teraz, gdy by m mogła, całowałaby m go po stopach! Mollie, ale o ty m wiem ty lko ja i ty. Jeśli komuś wy gadasz, zamorduję cię z zimną krwią", wy znała. Więc nie powinnam ci niczego
mówić, Zuzanno Baker, moje sumienie...

Daj spokój z sumieniem, Mary Hamilton. Marnie chodziło o to, żeby ś nie wy paplała nikomu z jej otoczenia, poza ty m wiele się od tamtego czasu zmieniło. Teraz pewnie nie miałaby nic przeciwko temu — powiedziała Zuzanna z lekkim
poczuciem winy , choć jednocześnie pocieszała się, że ona nie podzieliłaby się ty m z nikim.
99

Jak miałam powiedzieć komukolwiek? — Mary Hamilton zby t zaangażowana by ła w opowieść, by zwracać uwagę na wstawki Zuzanny. — Gdy by m potrafiła zdziałać cokolwiek dobrego mówieniem, weszłaby m na dach i krzy czała
wniebogłosy . Ale nie mogłam, więc trzy małam języ k za zębami. I jakby tego by ło mało, tuż po zaręczy nach zjawił się mój cudowny Darcy , wściekły jak diabli — od razu poznałam — ale również zimny jak lód.
Sły szałam, jak się kłócili na werandzie. Nie, żeby m podsłuchiwała specjalnie, Zuzanno Baker, ale jeśli ludzie są ci tak bliscy , jak oni by li mnie, trudno ich niechcący nie sły szeć.
Sprzeczka by ła krótka i burzliwa.
„Zamierzasz sprzedać się dla pieniędzy ? Nie uwierzę w to, póki nie usły szę tego z twoich ust", mówił Darcy. „Zamierzam wy jść za Elmera Owena — odparła grzecznie Evely n. — Bo tak się składa, że go kocham". „Kłamiesz", odrzekł
Darcy , co już nie by ło takie grzeczne, prawda Zuzanno? A na to Evie tonem bardziej lodowaty m niż jego, dumna, a zarazem blada z gniewu: „Zejdź mi z oczu, Darcy Phillipsie, i nie mieszaj się do moich spraw".
„Gdy wy ższa warstwa kłóci się ze sobą, znikają różnice klasowe — pomy ślała Zuzanna. —
To wszy stko brzmi tak jak słowa Wąsacza, gdy wpadał w szał".

„Trzy mam cię za słowo — odparł Darcy . — Wy jeżdżam dziś do Nowego Jorku". Miał
tam odby ć roczny staż, cokolwiek by to znaczy ło. „Już nigdy mnie nie zobaczy sz, Evely n March". Sły szałaś kiedy ś cokolwiek takiego?
600

Wiele razy — powiedziała Zuzanna.

No i po ty ch słowach odszedł. A moje biedactwo wchodzi do kuchni, patrzy na mnie, wciąż z czołem uniesiony m wy soko, ale twarz blada jak śmierć: „Odszedł, Mollie —
powiedziała. — I nigdy nie wróci. A ja mam ochotę umrzeć". „Chcesz, aby wrócił? — py tam.
—Ty lko żadny ch kłamstw, kochana. Kłamstwo by wa wy godne, bo daje wy tchnienie kobiecie, ale ty m razem sprawa jest zby t poważna. Wszy stko się poplątało, a ja chcę to rozplątać. Muszę ty lko wiedzieć, od czego zacząć". „Chcę, by
wrócił, bo jest jedy ny m mężczy zną, jakiego kochałam i będę kochać — odpowiada, jakby m tego nie wiedziała od samego początku! — Oto twoja prawda. Ale już za późno. Pociąg odjeżdża za piętnaście minut. Nie mogłam się poddać, duma
by mi nie pozwoliła! A teraz już go nie ma... Poza ty m on i tak mnie nienawidzi!"
Tego dnia akurat czy ściłam piec olejowy , Zuzanno, więc domy ślasz się, że nie wy glądałam najlepiej. Ale nie by ło czasu, by stroić się w kreacje z Pary ża. Pognałam do garażu. Na szczęście autko stało w środku.
Wy jechałam, wy kręciłam i pojechałam, prosto przez stawik liliowy . Ale wtedy my ślałam ty lko o ty m, żeby zdąży ć na stację, nim pociąg odjedzie. Drogą nigdy by m nie zdąży ła, ale znałam pewien skrót.
„Ma na my śli tę dróżkę przy Narrow Road — pomy ślała Zuzanna. — Nie uży wano jej od lat, by łam pewna, że jest zablokowana. Ale dla kobiety pokroju Mary Hamilton..."

Pędziłam szosą z prędkością, jakiej nie osiągnął żaden mężczy zna...
„Doktor opowiadał, jak to raz spotkał się z nią na drodze i ledwo uniknął czołowego zderzenia", przy pomniała sobie Zuzanna.

Niebiosom dziękowałam, że nie spotkałam żadnego patrolu policy jnego. Nigdy wcześniej nie miałam takiej przy jemności z jazdy siedemdziesiąt na godzinę. Gdy tak pędziłam, nagle na poboczu zauważy łam czarnego kota. Stał i jakby się
zastanawiał, czy przekroczy ć jezdnię. Pomy ślisz sobie, że stara przesądna baba ze mnie, Zuzanno Baker...

Ależ skąd — zaprzeczy ła Zuanna. — Nie wiem, jak to jest z ty mi kotami, ale pewien czarny kocur przeciął mi drogę tego wieczoru, gdy dowiedzieliśmy się 0
śmierci Waltera. Ale mniejsza z ty m. Natomiast sny to inna sprawa. Podczas wojny panna Oliver zatrzy mała się w Złoty m Brzegu — jakie ta dziewczy na miewała sny !
1
każdy z nich się spełniał. Nawet doktor... Ale o kotach każdy z nas może mieć własne zdanie. Opowiadałam ci o naszy m Jacku Froście?

Tak. Poza ty m my ślałam, że jesteś zainteresowana wy słuchaniem mojej historii.

Tak, tak, mów dalej — przy znała ze skruchą Zuzanna.

Więc szczęście chy ba tego dnia się mnie trzy mało albo Stara Kostucha załatwiała swe interesy w innej części świata, bo kot odwrócił się i pobiegł w przeciwny m kierunku. A ja bez problemu wjechałam w boczną dróżkę.
To by ła niesamowita przejażdżka, Zuzanno Baker. Już pewnie drugi raz mi się taka przy goda nie przy da-602
rzy . Przecięłam zaorane pole, strumień, błotnistą aleję i podwórko gospodarstwa Wilsonów.
Przy sięgam, że nawet otarłam się o krowę, chociaż gdzie ona pognała, gdy ją uderzy łam, nie mam pojęcia...

Ja ci powiem — odezwała się Zuzanna. — Nic się złego nie stało, zdarłaś jej ty lko skórę i zupełnie straciła mleko. I gdy by doktor nie przekonał Joego Wilsona, a jego straty finansowe nie zostały wy równane, dręczy łby cię do końca ży cia.

Śmigałam między snopami siana, przejechałam przez pole szparagów, a potem zobaczy łam świerkowy ży wopłot i drucianą siatkę. Zostało mi zaledwie kilka minut. Mogłam zatrzy mać się i pognać na dworzec, znajdował się zaledwie po
drugiej stronie, ale by łam zby t podekscy towana, więc zamiast na hamulec, nacisnęłam na pedał gazu.
„Dzięki Bogu, że nigdy nie nauczy łam się prowadzić samochodu", pomy ślała Zuzanna.

Przejechałam więc przez ten ży wopłot...

Sam Carter przy sięgał, że nigdy w ży ciu czegoś takiego nie widział — wtrąciła Zuzanna.

...i przez drucianą siatkę i wy padłam prosto na peron. Na szczęście ży wopłot i siatka trochę mnie wy hamowały , więc niczego na stacji nie uszkodziłam. Darcy właśnie wsiadał do wagonu...
„No, w końcu dochodzimy do interesującej części — pomy ślała Zuzanna. — Wszy scy się zastanawiali, co takiego Mary mu powiedziała".

Złapałam go za ramię i mówię...
SOS
„Złapała go za oba ramiona", poprawiła w my ślach Zuzanna.

„...Darcy Phillipsie, Evely n ma przez ciebie złamane serce, więc czy m prędzej do niej wracaj. A jeśli choć raz jeszcze usły szę, jak się kłócicie, przy sięgam, że przełożę was przez kolano i spiorę na kwaśne jabłko. Mam już dosy ć ty ch
nonsensowny ch awantur i nieporozumień. Czas, by ście dorośli".
„Czy ludzie kiedy kolwiek dorastają? — zastanawiała się Zuanna. — Chy ba ty lko doktor i pani doktorowa dojrzeli. Wąsacz na pewno nie. Jak on uciekał!" Zuzanna przy pomniała sobie z wy raźną saty sfakcją gar pełen gotującego się
barwnika, przed który m wspomnianemu Wąsaczowi udało się umknąć.

„Nie chcę teraz sły szeć ani słowa!", powiedziałam mu poważny m tonem.
„Podobno tak nim potrząsała, że niemalże pogruchotała mu kości", pomy ślała Zuzanna. Nikt jednak nie miał pojęcia, z jakiego powodu.

„Po prostu rób, co ci powiem", zarządziłam. Dzisiaj sama widzisz, co z tego wy nikło, Zuzanno Baker. Na szczęście firma ubezpieczeniowa zachowała się rozsądnie.
„Szczęśliwie dla biednego Jima Marcha", pomy ślała Zuzanna.

Ale jeszcze nie sły szałaś wszy stkiego. Gdy Evie powiedziała Elmerowi, że jednak nie wy jdzie za niego i zamierza poślubić Darcy Phillipsa, wszy scy spodziewali się afery ! Ale on to przy jął ze spokojem i powiedział... No jak my ślisz, co
powiedział, Zuzanno Baker?
604

Lepiej, żeby m nie zgady wała, co powiedział lub pomy ślał jakiś mężczy zna — odparła Zuzanna. — Oj, zdaje mi się, że panna młoda nadchodzi...

A więc powiedział: „To szwagier, którego wy brałem". Nie miała pojęcia, o co mu chodziło. Ale ty dzień później zjawił się w swy m eleganckim niebieskim samochodzie z lśniący mi kołpakami. Dowiedziałam się, że gdy ty lko ujrzał
Marnie, wiedział już, że popełnił
błąd, planując ślub z Evie, ale by ł zby t wielkim dżentelmenem, by wszy stko odwołać. Gdy by musiał, ożeniłby się z Evie bez zmrużenia oka.

Może by się nie ożenił, gdy by usły szał, że i Marnie się w nim zakochała — zauważy ła Zuzanna. — Och, oto panna młoda. Jestem ci zobowiązana, Mary, za podzielenie się ze mną tą historią. Jeśli będziesz chciała się czegokolwiek
dowiedzieć — a nie będzie to związane ze Złoty m Brzegiem i rodziną Bly the'ow — chętnie ci opowiem.

Nadchodzą, Zuanno Baker. Aż się jaśniej w kościele robi, gdy jest w nim moja ślicznotka, prawda? Długo nie będzie piękniejszej panny młodej.
„To zależy , kiedy Rilla i Kenneth Ford zamierzają wziąć ślub — pomy ślała Zuzanna. —
Choć Rilla zapewnia, że nie będzie brać ślubu w kościele. Woli trawnik Złotego Brzegu.
Może i ma rację. Podczas takich kościelny ch uroczy stości ludzie za bardzo plotkują".

A teraz lepiej zamknijmy jadaczki, Zuzanno Baker, póki nie zostaną ogłoszeni mężem i żoną. Ciężar spadnie mi z serca. Wrócisz ze mną do domu, Zuzanno, na filiżankę herbaty ?
Pokażę ci prezenty , bardzo
SOS
eleganckie. Widziałaś kiedy ś ładniejszą pannę młodą? Jestem pewna, że nigdy nie by ło szczęśliwszej.
„Chciałaby m, żeby ktoś to powiedział pani doktorowej", pomy ślała Zuzanna. A na głos:

Podobno nie jest zby tnio zamożny .

Niezamożny ? Miej rozum, Zuzanno Baker. Mówię ci, oni są bogaci ponad wszelką miarę.

Taka stara panna jak ja nie zna się na ty ch sprawach — rzekła z godnością Zuzanna.
— Ale masz rację, Mary Hamilton, może i masz rację. „Człowiek wiele się uczy, po prostu obserwując", mawiała Rebeka Dew. Doktor i pani Bly the też by li niezamożni, gdy się pobierali. Ach, przy pomniały mi się ich szczęśliwe chwile
w Wy marzony m Domu! Wielka szkoda, że już nigdy tam nie wrócą. Dziękuję za zaproszenie, Mary , ale muszę wracać do Złotego Brzegu. Mam swoje obowiązki. Wy piję z tobą herbatę, gdy wszy stko się już trochę uspokoi. Jestem ci naprawdę
wdzięczna za opowieść. Gdy by ś sły szała krążące po okolicy plotki...

Oczy wiście, domy ślam się, co ludzie opowiadają — rzekła Mary . — Ale posłuchaj mej rady , Zuzanno Baker: naucz się prowadzić samochód. Nie znasz dnia ni godziny , gdy ta umiejętność okaże się przy datna.

W moim wieku?! Toż to dopiero by łby cy rk. Nie — zdecy dowanie odparła Zuzanna.
— Zaufam moim nogom, póki mogę na nie liczy ć, Mary Hamilton.
WIECZÓR TRZECI
ODCHODZĄCA DUSZA
W noc najciemniejszą, proszę, stań w oknie, Gdy ktoś umiera. I nie zatrzy muj odchodzącego, Drzwi otwieraj,
Choć ból Twój wielki — pozwól mu odejść, Niechaj wy rusza w ostatnią drogę.
Za oknem sły chać wśród wiatru głosy , Kogoś wołają
I duszę, która od nas odchodzi, Tak przy zy wają.
Kto z nią podąży wśród mgły i dy mu? Pójdzie samotnie. Ty jej nie wstrzy muj.
Gdy ktoś umiera w noc najciemniejszą, Ty otwórz okno, Duszy zmarłego pozwól odfrunąć W drogę samotną.
Niczy m kochankę śmierć ją przy tuli. Tobie zostały łzy . I moc bólu.
Ania Bly the
607
DR GILBERT BLYTHE: — Chy ba zabronię ci pisania tego ty pu wierszy , Aniu. Widziałem zby t wiele śmierci...
ZUZANNA BAKER: — A czy widział doktor kiedy kolwiek śmierć kogoś w pomieszczeniu o zamknięty ch oknach i drzwiach? Och, tak, tak, można sądzić, że to ty lko przesąd, ale lepiej od tej pory zwracać na takie rzeczy uwagę.
ANIA BLYTHE, cichy m głosem: — Walter napisał dwa pierwsze wersy tuż przed... swoim odejściem. Ja... pomy ślałam, że dokończę ten wiersz.
f
MÓJ DOM
Zbudowałem dom mój pośród drzew i kwiatów, Tam gdzie rzędy krzewów i jodły strzeliste, A w ogrodzie bratki i żółte żonkile. Mienią się kolory złote i srebrzy ste. Z mego domu widok jest na cudne wzgórza, Widzisz drzwi szerokie na
końcu ulicy , Małe okna latem odbijają błękit, A zimową porą w czas wielkiej śnieży cy . Dach nad głową znajdzie tam pielgrzy m znużony , Lecz piękna budowla jeszcze nie jest domem.
Jeśli bowiem on ma domem by ć prawdziwy m, Potrzeba mu wiatru, gęsty ch mgieł i mroku.
Niechaj przy jdzie rosa, jesienna szaruga, Niech pozna, czy m chłód jest i łagodny spokój.
Niechaj pies zaszczeka i macha ogonem I wesoło mrucząc, koty niech biegają, I niech w porze zmierzchu na wy sokiej jodle Wesolutkie drozdy swoją pieśń śpiewają.
SCh?
I w promieniach słońca i w porze ciemności Niechaj dom ten ludzie obdarzą miłością.
Aby stał się domem, trzeba mu tajemnic, Barwne kwiaty w oknach będą jego twarzą. Niech ktoś śni tu błogo, śmieje się i kocha I niech przy jaciele przy kominku gwarzą. Trzeba, by ktoś śpiewał tutaj albo płakał, Niech ktoś tutaj kocha i
ślubuje miłość, Aby dom ten poznał, czy m jest śmiech i smutek, Trzeba, by się wiele tutaj wy darzy ło. I gdy pozna smutną noc i dzień szczęśliwy , Już nie będzie murem, lecz domem prawdziwy m.
Walter Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — Ten wiersz zaskakująco przy pomina twój, Aniu, zaty tułowany Nowy Dom. Ale chy ba nie to by ło celem Waltera.
DIANA BLYTHE: — Nie, on naprawdę opisy wał Złoty Brzeg. Pokazy wał mi ten wiersz tuż przed... swoim odejściem.
WSPOMNIENIA
Za oknem widzę szarą wodę I księży c mgła oplata. Cicho opada liść topoli W oddali błękit lata. I pośród krzaków brzęczą pszczoły . Ich pieśń — jak ptaków trel wesoły .
Noc otuliła ciemną przy stań I wieje wiatr od morza.
ÓOJ
Uśpione sosny szumią cicho, Śpiewają białe brzozy . Wiele brzmi w pieśni lasu dźwięków —
ty lko skąd w brzozach ty le lęku?
Przy furtce rośnie świeża mięta I obok kwiat paproci. Dzień już się skry ł za hory zontem I słońce piasek złoci. O zmierzchu fale się koły szą, A mnie otula nagła cisza.
Ania Bly the
*
DR GILBERT BLYTHE, w my śli: „W okolicy nie rosną żadne sosny. Nie rosły także w Avonlea, więc Ania musiała je sobie wy obrazić na potrzeby tego wiersza. A może nie znalazła ry mów do wy razu « świerk» . Ale brzozy umieszcza
prakty cznie w każdy m swoim utworze. Nie dziwi mnie to. To piękne drzewa. Każdy wers tego wiersza przy wołuje osobne wspomnienie".
ZUZANNA BAKER, cerując, my śli: „Gdy pisała ostatnią linijkę, my ślała o Walterze. Nie mogę pozwolić, by zauważy ła, że się wzruszy łam. Co do pszczół, dziwne z nich stworzenia.
Mój dziadek by ł pszczelarzem, żadna pszczoła nie użądliła go ani razu. Natomiast wy starczy ło, by moja babcia zbliży ła się do ula, a już by ła użądlona. Nie mogę my śleć o ty m wszy stkim, bo zaraz rozpłaczę się jak dziecko".
NIEPOZORNA KOBIECINA
Drobny, zimny deszcz kropił przez cały dzień i dopiero po zmierzchu mżawka nieco osłabła, choć wiatr wciąż hulał na zewnątrz. Rodzina Johna Andersona siedziała w bawialni — wciąż tak nazy wali ów pokój — ohy dnego domostwa na
przedmieściach Lowbridge. Czekali, aż ciotka Ursula, która umierała w pokoju na górze, w końcu wy zionie ducha i będzie spokój.
Żadne z nich nie wy powiedziałoby ty ch my śli na głos, ale w głębi duszy tak właśnie my śleli.
W ićh zachowaniu, w każdy m ich słowie wy czuwało się dostojność, ale wewnątrz wprost zwijali się ze złości i niecierpliwości. Doktor Parsons postanowił zostać do samego końca, ponieważ ciotka Ursula by ła kuzy nką jego dziadka, a poza
ty m pani Anderson prosiła, by z nimi zaczekał.
Na razie nie mógł sprzeciwiać się woli ludzi, nawet odległy ch krewny ch. Dopiero co rozpoczął swoją prakty kę w Lowbridge. Do tej pory wielkim szacunkiem cieszy ł się tu doktor Parker. Prawie każdy korzy stał z jego usług,
61 f
może z wy jątkiem kilku staruszek, które go nie lubiły i nalegały , by z wizy tą przy jeżdżał
doktor Bly the z Glen St. Mary . Nawet większość rodziny Andersonów leczy ła się u niego. W
oczach doktora Parsonsa obaj by li już stary mi lekarzami, którzy powinni dać szansę młodszy m.
Przy każdej okazji doktor Parsons starał się by ć posłuszny i robił wszy stko, co mógł, by zdoby ć zaufanie mieszkańców. W dzisiejszy ch czasach nie by ło innego wy jścia. Dobrze się mówiło o bezinteresowności, ale w gruncie rzeczy to by ł
stek bzdur. Każdy musi dbać 0
siebie.
Gdy by tak zdoby ł przy chy lność Zoe May lock, pomijając kwestie miłosne, bardzo by mu to pomogło. May -lockowie by li co prawda niezby t zamożną rodziną, ale mieli spore wpły wy w Lowbridge. Oni również nigdy nie wzy wali doktora
Parkera. Kiedy którekolwiek zachorowało, posy łali po doktora Bly the'a. Między Parkerami 1
Andersonami kiedy ś doszło do jakichś sporów. To by ło dawno temu, ale złość pozostaje ży wa przez całe lata!
Doktor Parker mógł się śmiać z tego wszy stkiego i udawać, że niczy m się nie przejmuje, ale młody doktor wiedział swoje. Dziś nauka lepiej rozumiała ludzką naturę niż w czasach, gdy studiował stary doktor Parker.
W każdy m razie młody doktor Parsons miał zamiar by ć tak posłuszny , jak to ty lko możliwe.
Każdy dodatkowy pacjent by ł na wagę złota. Minie trochę czasu, nim z jego prakty ki będą pły nąć takie zy ski, by mógł się ożenić bez obaw. A niech to diabli. Wątpił nawet, czy John Anderson zapłaci mu, bo wy glądało na to, że staruszka,
która konała tak długo, jest bez grosza przy duszy .
Mówiono, że doktor Bly the — i czasem nawet doktor Parker, choć ten miał więcej wy rachowania w ty ch sprawach — leczy ł stary ch ludzi za darmo. Cóż, on nie będzie aż takim naiwniakiem. Przy by ł do starej Ursuli, bo chciał poznać
Andersonów — część z nich by ła wciąż całkiem zamożna. Przy okazji miał nadzieję, że przejmie pacjentów doktora Bly the'a —
to niesamowite, jak duży wpły w, mimo podeszłego wieku, miał ów człowiek na okoliczny ch mieszkańców. Ludzie mawiali, że odkąd w Wielkiej Wojnie zginął jego sy n, Bly the nigdy już nie by ł ty m samy m człowiekiem.
Ty mczasem zbliżała się kolejna wojna i podobno kilku jego wnuków wy bierało się na front, na przy kład Gilbert Ford, który służy ł w lotnictwie. Ludzie od czasu do czasu dawali do zrozumienia Parsonsowi, że i on powinien się zgłosić.
Nawet Zoe nieraz zdradzała zby t wielki podziw dla tego Gilberta Forda. Ale to wszy stko stek bzdur. Ochotników nie brakuje.
Ty mczasem on postara się zrobić, co ty lko można, dla podupadły ch rodzin pokroju Andersonów. Przodkowie owy ch Andersonów by li niegdy ś bogaci i wpły wowi — tak przy najmniej głosiły plotki. Największy nagrobek na cmentarzu w
Lowbridge należał do Davida Andersona. Obecnie pokry wał go mech i porosty , ale niegdy ś rzeczy wiście taki grób musiał robić wrażenie.
Chy ba przy pominał sobie jakąś dziwną history jkę o ty m samy m Davidzie i jego pogrzebie...
Stara Zuzanna Baker z Glen St. Mary opowiedziała ją staruszce. Ale z pewnością by ły to jedy nie plotki. Zuzanna dziecinnieje na stare lata. Ludzie mawiali, że Bly the'owie ze Złotego Brzegu trzy mali ją przy sobie powodowani zwy kły m
współczuciem. Tak, z pewnością owa history jka to ty lko plotki. Pomiędzy Andersonami i Bakerami nigdy nie by ło przy jaźni...
Chociaż i ta sprawa należała do zamierzchłej przeszłości, jak mawiała pani Bly the ze Złotego Brzegu. Jej sy n zginął w Wielkiej Wojnie... Inny wrócił poważnie ranny . Aż trzech jej sy nów poszło na wojnę, ludzie mówili. Młodzi głupcy !
Ale ci, którzy przetrwali, by li teraz stary mi ludźmi... A przy najmniej tak nazy wał ich ten nieopierzony młody doktor Parsons. Jeden z ich sy nów podobno kochał się w Zoe. By ła całkiem popularna. Wy dawało mu się jednak, że to on miał
tu przewagę, poza ty m podobno państwo Bly the'owie nie pochwalali owego romansu. Inne z kolei plotki głosiły , że ów młodzian zostawił Zoe, bo kiedy ś wy śmiewała się z Zuzanny Baker. A może chodziło o Gilberta Forda?
Cóż, to nie miało znaczenia. Cała ta historia nie trzy mała się kupy . Bo któż o zdrowy ch zmy słach zerwałby z Zoe May lock? Nie zrobiłby tego nawet Gilbert Ford, obnoszący się z ty m, że mieszka w Toronto.
No, jeśli Bóg da — młody doktor Parsons ukradkiem zerknął na zegarek — stara Ursula Anderson już powinna by ć martwa, a przy najmniej tak mu się zdawało. By ł pewien, że reszta Andersonów po cichu będzie się cieszy ć. Nie winił ich
za to. O ile się orientował, kosztowała ich kupę pieniędzy w ostatnich łatach, a wcześniej zarabiała jako krawcowa. Na my śl o ty m zachciało mu się śmiać. Bawiła go wizja kobiet noszący ch suknie wy konane przez Ursulę Anderson. Taka
nieszczęśnica musiałaby wy glądać w owej kreacji jak postać ży wcem wy jęta z poblakłej fotografii lub czarno-biały ch ry cin, które musiał dość często podziwiać.
Czy ta kobieta na górze nigdy nie umrze? Szkoda, że nie wy my ślił czegoś, by oddalić się z tego miejsca już jakiś czas temu. Obowiązki obowiązkami, ale to już przesada. Poza ty m by ło za późno, by wpaść do Zoe. Może Walter Bly the —
nazwany tak oczy wiście po swoim wujku
— spędza z nią ten wieczór? Cóż, niech wy gra najlepszy ! Doktor Parsons nie miał
wątpliwości, kto okaże się zwy cięzcą. Zoe może i będzie zła — albo przy najmniej uda zdenerwowaną — ale doktor zawsze może wy my ślić jakieś usprawiedliwienie. Na szczęście Gilbert Ford, którego w głębi duszy obawiał się bardziej
niż Waltera Bly the'a, wy jechał do Toronto.
Zoe i te jej cudowne oczy, śliczne białe dłonie i kojący głos! Wręcz absurdalne wy dawało się, że Zoe i ciotka Ursula by ły tej samej płci. Nie, to niemożliwe, po prostu niemożliwe. Koniec, kropka. Ursula Anderson nigdy nie by ła śliczną
dziewczy ną o gładkiej, zdrowej cerze i pełny ch czerwony ch ustach. Gdy by nie gry maszenie pani Anderson, spędzałby ten wieczór z Zoe, zamiast siedzieć tu, w ty m duszny m pokoiku Andersonów, czekając aż pewna staruszka, która nigdy
nikogo nie obchodziła, umrze, i zastanawiając się, jakim cudem pani Anderson mogła wy trzy mać z tak paskudny m dy wanem na podłodze.
Zaczął dumać nad ty m, jak urządzą swój dom on i Zoe, jeśli — a raczej gdy — ją zdobędzie.
Żadna po-
siadłość w Lowbridge mu nie odpowiada. Będzie musiał zbudować coś nowego. Coś w sty lu domu w Złoty m Brzegu, ty le że bardziej nowoczesny. Chociaż i tak — o dziwo — Złoty Brzeg zawsze wy dawał się w miarę na czasie. Doktor
Parsons musiał to przy znać. Nie umiał
powiedzieć, dlaczego tak się działo. Może to dlatego, że wciąż pełno by ło tam dzieci? Nie...
dom sprawiał dokładnie takie samo wrażenie, gdy stał pusty. Tak czy siak on i Zoe zamieszkają w rezy dencji nowoczesnej w każdy m calu. Jeśli zaś chodzi o dzieci — będą musieli z nimi trochę zaczekać. Wielkie rodziny wy szły już z
mody , podobnie jak wiele inny ch rzeczy . Na przy kład takie dy wany ! ,
Pani Anderson by ła z kolei bardzo dumna z owego dy wanu, który podarował jej wuj z Charlottetown. Teraz jednak by ła bardzo rozdrażniona i poiry towana. Ciotka Ursula wy brała sobie najgorszy moment na umieranie. Zbliżał się ślub
Emmy , trzeba też przy gotować wy prawkę Phila do Queen's Academy . I jeszcze wy datki na pogrzeb. Cóż, rachunki zapłaci się nieco później. Co do doktora Parsonsa, to oczy wiście musieli wezwać jego, bo by ł
dalekim krewny m. Chętniej jednak posłałaby po doktora Bly the'a z Glen St. Mary, a nawet starego doktora Parkera. Kogóż obchodziły w takiej chwili zadawnione spory ? I czemu wciąż kręcił się tu doktor Parsons, skoro i tak nic nie mógł
poradzić? Oczy wiście poprosiła, by został, z grzeczności, ale chy ba domy ślił się, że nie jest tu mile widziany .
Ciotka Ursula doprowadzała wszy stkich do szału ty m długim umieraniem. Ale ona taka właśnie by ła. Pewnie
dlatego nigdy nie wy szła za mąż. Mężczy źni lubią bardziej energiczne kobiety .
Równie dobrze mogłaby konać do rana. Pani Anderson znała kobietę, która ży ła jeszcze ty dzień po ty m, jak lekarz oznajmił, że umrze w ciągu kilku godzin. Lekarze tak naprawdę niewiele wiedzą. Powiedziała Johnowi, że powinni wezwać
bardziej doświadczonego doktora. Żadne z nich nie zmruży ło tej nocy oka, a John by ł wprost wy kończony . Nie spał
przez ty le nocy . Nie można by ło ufać Maggie McLean. Oczy wiście pani Anderson też przy dałaby się odrobina snu.
Ściśle rzecz biorąc, John właśnie pochrapy wał na sofie. By ło to dość niestosowne zachowanie, uznała. Ale nie miała serca, by go budzić. Gdy by ten narwaniec, doktor Parsons, w końcu sobie poszedł, może i ona by się zdrzemnęła. Jeśli
zaś chodzi o Emmy i Phila, to bardzo czekali na dzisiejszą zabawę u Bess Rodney. A w takich okolicznościach nie mogli nigdzie iść. Nic dziwnego, że by li w podły ch nastrojach, biedactwa. Ale cóż by się takiego, stało, gdy by poszli na te tańce?
Ludzie by plotkowali! No tak, to najpotężniejsza broń na świecie.
Pani Anderson ziewnęła, mając nadzieję, że doktor Parsons zrozumie aluzję. Ale on w ogóle nie zareagował. Starszy doktor miałby większe wy czucie.
Zastanawiała się, prawie zapadając w drzemkę, czy między Parsonsem a Zoe May lock rzeczy wiście coś by ło. Skoro tak, to szkoda jej Parsonsa. Każdy zna temperament Zoe.
Państwo Bly the'owie dobrze zrobili, powstrzy mując Waltera przed odwiedzaniem jej. Jeśli zaś chodzi o Gilberta Forda, to ludzie mówią, że podobno W
zaręczy ł się z kimś w Toronto, a z Zoe May lock po prostu flirtuje. Dzięki Bogu Phil by ł
zupełnie inny. Żaden z niego bawidamek. A nawet jeśli miał coś z charakterku Andersonów, wiedział, jak nad nim zapanować. Chy ba powinna pójść na górę i sprawdzić, czy Maggie McLean śpi. Ale nie chciałaby obudzić biednego
Johna.
Emmy i Phil Anderson rzeczy wiście by li niezadowoleni. Wy dawało im się absurdalne, że musieli zostać w domu, rezy gnując z imprezy, ponieważ stara ciotka Ursula postanowiła umrzeć. Miała osiemdziesiąt pięć lat, a od piętnastu
wcale się nie zmieniała — by ła po prostu brzy dką staruchą, która niewiele mówiła, choć gdy przeby wała sama w pokoju, coś tam do siebie mamrotała. Należała do wy marłego, zamierzchłego pokolenia — pokolenia ty ch okropny ch czarno-
biały ch ry cin, który ch matka nie chciała zdjąć ze ścian, pokolenia obrazów z brodaty mi mężczy znami i kobiet w sukniach zapięty ch pod samą szy ję. „Oni na pewno nie należeli do ludzkiej rasy ", my ślała Emmy .
Na szczęście wszy scy powy mierali. Jak surowo i stosownie wy glądał dziadek Anderson —
istne wcielenie niezłomnej prawości — który szczy cił się ty m, że za jego czasu w rodzinie Andersonów nigdy nie wy buchł żaden skandal. Ale przecież sły szała o jego bracie, Davidzie Andersonie. On na pewno nie by ł wzorem cnót
wszelakich, zdaniem Zuzanny Baker. Ale to zamierzchłe czasy. Któż by się nimi przejmował? Tamci by li braćmi ciotki Ursuli. Doprawdy, trudno sobie wy obrazić, że ciotka miała braci! Emmy nie by ła w stanie uwierzy ć, by ciotka ży wiła
przy wiązanie do jakiegokolwiek członka swej rodziny .
„Na pewno nigdy nie lubiła żadnego z nas — pomy ślała Emmy . — A by liśmy dla niej tacy mili!"
Wuj Alec, który przy jechał z farmy w Glen St. Mary, bo tak wy padało, jako jedy ny się nie nudził. Wręcz przeciwnie, dość mu się podobały takie sy tuacje, choć oczy wiście nigdy by się do tego nie przy znał. Ba, do wielu inny ch rzeczy
również nie mógłby się przy znać!
Nie dało się zaprzeczy ć, że śmierci i pogrzebom towarzy szy ł pewien dramaty zm. Owszem, w umieraniu ciotki Ursuli nie kry ł się żaden dramaty zm, podobnie zresztą jak w jej ży ciu. Jej siostry w czasach młodości by ły wesoły mi
dziewczętami, ale ciotka od samego początku by ła cicha, zamknięta w sobie.
Mimo wszy stko śmierć to śmierć — w dodatku sprzy jała jej atmosfera: ciemno, za oknami wy jący wicher,
0
szy by wściekle uderzają krople deszczu. Wuj Alec uważał, że letnie wieczory skąpane w blasku księży ca
1
powietrze przesy cone zapachem kwiatów nie pasowały do śmierci. Chociaż, jeśli dobrze się nad ty m zastanowić, ludzie przecież umierali o każdej porze dnia i nocy , w każdy ch warunkach.
John i Aggie by li spokojni i dy sty ngowani, jak tego wy magała okazja. No, John może by ł
dy sty ngowany do czasu, aż nie zasnął. Młodzież wprost nie mogła ukry ć swego zniecierpliwienia. Wuj Alec nie winił ich. Rzecz jasna, w ogóle im nie przy szło do głowy , że i oni kiedy ś umrą.
Ciotka Ursula nie umrze przed odpły wem. Wy chowała się nad morzem, a jeśli się ży ło nad morzem przez osiemdziesiąt pięć lat, po prostu by ło to niemożliwe. Sły szał, jak doktor Parker wy śmiewał ów przesąd. Doktor Bly the co prawda
się nie śmiał, ale wuj Alec wiedział, że i on w to nie wierzy .

Gdy by sprawdził dane, sam by się przekonał — mruknął wuj Alec.
Ursula co prawda znajdowała się teraz dość daleko od morza, ale to nie miało najmniejszego znaczenia.

Pomy śl sobie ty lko: przez osiemdziesiąt pięć lat by ć starą panną — nagle odezwała się Emmy . Zadrżała.

No, koszmar — zgodził się Phil.

Dzieci — upomniała ich matka. — Nie zapominajcie, że ona umiera.

A co za różnica? — zniecierpliwiła się Emmy .

Nie zawsze by ła starą panną — powiedział wuj Alec. — Mówi się, że starą panną zostajesz, gdy skończy sz dwadzieścia pięć lat. A ciotka Ursula by ła po prostu zwy kłą kobietą, o której nikt nie pamiętał.
Ciotka Ursula by ła istotą zasługującą na współczucie, ale i pogardę. Bo wuj Alec gardził
stary mi pannami. Mówiono, że ciotka Ursula nigdy nie miała nawet żadnego wielbiciela. Ale mało o niej wiedział. W końcu by ła ty lko niepozorną istotą, o której nikt nie rozmawiał. Z
pewnością nie dawała powodów do plotek. I rzeczy wiście dość długo umierała. Tej nocy odpły w miał nadejść nieco później. Niemalże zazdrościł tej drzemki Johnowi. Biedny John!
Narobił sporego bałaganu. Większość Andersonów zarabiała pieniądze. Stry jeczny dziadek David natomiast... kiedy ś by ł bogaty . Ale jego sy n bły skawicznie przepuścił całą ojcowiznę.
620

Gdy by m miała tak nudne i bezbarwne ży cie jak ciotka Ursula, to sama by m się zabiła
— powiedziała Emmy .

Emmy ! — oburzy ł się wuj Alec. — Nie wolno tak mówić. Na każdego przy chodzi jego czas.

Nic mnie to nie obchodzi — odparła Emmy . — Osiemdziesiąt pięć lat i ani jednego ciekawego zdarzenia? No ale trudno sobie wy obrazić, by ktokolwiek mógł się w niej zakochać.

Trudno sobie to wy obrazić w przy padku każdej starszej osoby — powiedział wuj Alec. — Weźmy mnie na przy kład. Na pewno my ślisz o mnie tak samo jak o swojej ciotce. A jednak w młodości by ł ze mnie zuch chłopak. Kiedy ś też
będziesz stara, Emmy , i ludzie będą o tobie my śleć tak samo, jak ty o mnie. Poza ty m kto wie, może ciotka Ursula miała jakiegoś narzeczonego.

Nie ona — Emmy wzruszy ła ramionami. Nigdy nie by ć kochany m, jakie to straszne!
Nigdy nie zaznać miłości! — Po prostu całe ży cie spędziła w domach inny ch liidzi, szy jąc dla nich ubrania, aż w końcu zrobiła się z niej taka dziwaczka, że nikt jej nie chciał. Nie sądzę zresztą, by kiedy kolwiek wzbudzała zainteresowanie.
Wy obraźcie sobie ciotkę Ursulę szy jącą sukienki! Nigdy nie widziałam, by cokolwiek uszy ła. Co najwy żej łatała spodnie. Pewnie stale ty lko to robiła, biedaczka.

Och, wy daje mi się, że kiedy ś by ła całkiem niezłą krawcową — powiedział wuj Alec.
— Za dwadzieścia lat to, co dziś uważacie za modne, będzie co najwy żej reliktem przeszłości, równie zabawny m.
621

Za dwadzieścia lat nie będzie modny ch ciuchów — Phil wy szczerzy ł zęby w uśmiechu. — Ludzie będą chodzić nago.

Phil! — z obowiązku upomniała go matka.
Nie wierzy ła w te Alecowe bzdury o odpły wach, ale z pewnością stara ciotka Ursula... może Maggie zasnęła. Powinna pójść na górę i sprawdzić. Ale nie miała siły, bo dokuczał jej reumaty zm i rwało ją w kościach. Jeśli zaś chodzi o te
opowiastki o stary ch pannach, to zupełnie jej się nie podobają. Ona by ła już starą panną, gdy John postanowił się z nią ożenić.

Ciotka Ursula robiła przepy szne ciasto biszkoptowe, lepszego nie jadłem — zauważy ł
wuj Alec.

Idealne epitafium! — odparła Emmy .
Doktor Parsons się roześmiał. Ale matka znów upomniała Emmy , uznając to za swój obowiązek. Mimo to by ła dumna, że córka ma cięty języ k.

Ona umiera — przy pomniał wuj Alec, również z obowiązku.

Już od wielu godzin — burknął Phil. — Tak, tak, znam twoje teorie o odpły wach, wuju, ale nie wierzę w nie. Doktorze Parsons, na pewno widział pan ludzi umierający ch podczas przy pły wu?

Nigdy się nad ty m nie zastanawiałem — odparł doktor Parsons wy mijająco. —
Przy puszczam, Phil, że tobie najbardziej przy padła do gustu teoria Oslera: wszy scy powinni by ć usy piani za pomocą chloroformu po przekroczeniu sześćdziesiątki.

To by uwolniło świat od wielu utrapień — ziewnął Phil.
622

Phil, nie pozwolę, aby ś wy gady wał takie rzeczy . Za trzy lata i ja będę mieć sześćdziesiąt lat — powiedziała jego matka srogim tonem.

Nie znasz się na żartach, mamo?

Nie, jeśli w domu jest umierająca osoba — odparła pani Anderson jeszcze ostrzej.

A co pan sądzi o teorii Oslera, doktorze? — spy tał Phil.

Nie sądzę, by to by ły dokładnie jego słowa — odparł doktor Parsons. — On ty lko stwierdził, że sześćdziesięcioletni człowiek najlepsze lata ma już za sobą. Oczy wiście są wy jątki. Ale zarówno ty, jak i ja jesteśmy na ty le młodzi, że nie
musimy się ty m przejmować
— dodał, przy pominając sobie, że zarówno John Anderson, jak i ten dziwaczny wuj Alec już by li po sześćdziesiątce. Nie powinno się obrażać ludzi. Czasem wy starczy ł taki drobiazg, by w razie czego wezwać innego lekarza.
Phil się poddał. Pozostawało czekanie. To nie mogło trwać wiecznie. Ciotka Ursula w końcu umrze i zostanie pochowana — im tańszy m kosztem, ty m lepiej. Grabarz będzie się musiał
upominać o zapłatę. Parsons zresztą też. Ciotka Ursula opuści dom po raz pierwszy od dziesięciu lat i spocznie w rodzinny m grobowcu, jakoś się ją tam upchnie. A na jednej z kamienny ch tabliczek znajdzie się odrobina miejsca, by
napisać, kiedy się urodziła i kiedy zmarła.
Boże, ale marna egzy stencja! Przecież nic więcej ojej ży ciu nie dało się powiedzieć. Pewnie nawet nigdy nie miała w sobie ty le energii, by coś z ty m swoim ży ciem zrobić. Ludzie z jej pokolenia akceptowali wszy stko jak
ÓJ8S
wy roki boskie, czy ż nie? Po prostu wegetowali. I czemu oni musieli się nią zająć, gdy już nie by ła w stanie na siebie zarobić? Przecież by ło o wiele więcej bogatszy ch rodzin Andersonów.
Lecz tamci nie dali nawet centa na jej utrzy manie. Cóż, on, Phil, nie będzie takim durniem.
Gdy dorośnie, żadni bezuży teczni krewni nie będą wisieć u jego szy i. Jeśli nie będą mieli się za co utrzy mać, wy śle ich do przy tułku. By ł pewien, że doktor Parsons zgodziłby się z nim —
choć niezby t lubił tego lekarza.

Dziwne, jak bardzo panna Anderson przy padła do gustu temu staremu psu — odezwał
się nagle doktor, by nawiązać jakąkolwiek rozmowę. Nie obchodził go Phil i na pewno nie zamierzał dy skutować z nim o teoriach Oslera.
Jakoś przez gardło nie przeszły mu słowa: „Dziwne, jak ten stary pies ją kocha". Trudno by ło sobie wy obrazić, by nawet pies darzy ł uczuciem Ursulę Anderson. Toż to by ło wprost komiczne. Pewnie dawała mu jakieś kości.

W ogóle nie opuszcza jej pokoju. Po prostu leży przy jej łóżku i się w nią wpatruje.

Zawsze lubiła go mieć przy sobie, nawet gdy by ł jeszcze szczeniakiem — powiedział
wuj Alec. — Chy ba czuła się przy nim bezpieczniej. Przez większość swego ży cia by ła samotna.

Cóż, nie mogliśmy nieustannie przesiady wać z nią w domu — powiedziała pani Anderson z rozdrażnieniem. — Czuła się wtedy całkiem nieźle, poza ty m twierdziła, że nie potrzebuje towarzy stwa.
624

Wiem, wiem — powiedział wuj Alec uspokajający m tonem. — Wszy scy by liście bardzo dobrzy dla ciotki Ursuli, Aggie.

Mam nadzieję — odparła pani Anderson nieco urażona. — My przy najmniej ją przy garnęliśmy , daliśmy jej dach nad głową, podczas gdy inni nawet nie zaprosili jej na ty dzień do siebie, a by li z nią bliżej spokrewnieni niż nasza rodzina.

Miała wielkie szczęście, że spędziła starość w tak porządny m domu — przy milał się doktor Parsons. — Pewnie niewiele pozostawi w spadku. — My ślał o zapłacie za swoje usługi.

Nic nie pozostawi — odparła pani Anderson, wciąż urażona. — Odkąd tu zamieszkała, nie miała centa przy duszy. Trochę nas to zaskoczy ło, przy znaję. Gdy pracowała jako krawcowa, musiała przecież zarabiać dość dużo. Co zrobiła z
ty mi pieniędzmi? Oto py tanie, które zadaje sobie od dawna rodzina Andersonów. Na pewno nic nie wy dała na siebie. Nie pamiętam, by m kiedy kolwiek widziała ją ubraną w coś ładnego, nawet gdy by łam mała — ona by ła wtedy w średnim
wieku... Chociaż ja wtedy , podobnie jak wszy scy młodzi ludzie — tu rzuciła karcące spojrzenie w stronę Emmy i Phila — uznawałam, że każdy o dziesięć lat starszy od mnie to istny matuzalem.

A może gdzieś przechowy wała te pieniądze? — zasugerował Phil. — Fajnie by łoby , gdy by śmy natrafili na jakiś kuferek lub rulon banknotów!
Pani Anderson, która już nieraz grzebała w rzeczach ciotki Ursuli, jedy nie majestaty cznie zmarszczy ła brwi.
Jak można wy gady wać takie rzeczy przy doktorze Par-sonsie! Oczy wiście on wszy stko powtórzy Zoe May lock, co oznacza, że lada chwila dowie się cała wieś. Zostaną sami, to rozprawi się z Philem. Ale co to da, gdy stało się, co się
stało?

Może nie powinienem tego mówić, ale wy daje mi się, że pomagała bratu Willowi —
powiedział wuj Alec, rzucając doktorowi spojrzenie pełne dezaprobaty . By ć może lepiej by ło nie sugerować przy nieznajomy m, że każdy z rodziny Andersonów miał problemy finansowe.
— Wiecie, miał dużą rodzinę i wciąż brakowało mu pieniędzy .

W takim razie ktoś z jego rodziny powinien zaopiekować się ciotką Ursulą, a przy najmniej nas wspomóc — odburknęła pani Anderson.
Szy bko się jednak opanowała. W domu przeby wała przecież umierająca osoba. I doktor Parsons, czy li tak naprawdę Zoe May lock. Zresztą po co wzy wali doktora do ciotki Ursuli.
Już żaden lekarz nie może jej pomóc.
Ale gdy by nie posłali po lekarza, dopiero by ludzie gadali!
O, tak, śmierć zawitała do starego domu, gdzie została powitana z przy jemnością, a najbardziej z jej przy jścia cieszy ła się Ursula Anderson. Tak długo na nią czekała i wreszcie poczuła, że śmierć się zbliża. Co za radosna nowina.
Wiedziała, że nikt nie zapłacze po jej odejściu, ale to nie miało znaczenia.
Pusty, zapuszczony pokój, który uznano za wy starczająco dobry dla ciotki Ursuli, wy pełniały cienie, rzuca-ne przez migotliwy świecznik, stojący na nocnej szafce przy łóżku. Ciotka Ursula pozwalała, by palono tu ty lko świece. Lampy
by ły niebezpieczne, a elektry czność wy dawała jej się czy mś zupełnie niezrozumiały m. Ander-sonowie odrobinkę ogarnęli pokój, wiedząc, że przy jdzie lekarz, ale i tak wy glądał nędznie. Na sekretarzy ku stał wazon z poblakły mi sztuczny mi
kwiatami, rzucając dziwne, egzoty czne cienie na nie wy tapetowaną ścianę nad łóżkiem. Emmy by ła wdzięczna, że w końcu stało się coś, co zmusiło matkę do usunięcia wazonu z niszy w ścianie przy schodach. Sły szała, że podobno Zoe
nabijała się z ludzi, którzy mieli sztuczne kwiaty .
Maggie McLean, która miała czuwać przy starej Ursuli, spała na krześle, tak jak podejrzewała Aggie Anderson. Maggie winna by ła małą przy sługę Johnowi Andersonowi — w inny m przy padku na pewno nie zgodziłaby się tu przy jść.
Wiedziała, że jej nie zapłacą. Ależ podupadł ten ród Andersonów! Maggie by ła na ty le stara, by pamiętać czasy , gdy rodzina przeży wała swoją świetność. Pamięta nawet ten dziwny skandal przed pogrzebem Davida Andersona. Niewielu ludzi
uwierzy ło w to, co tam zaszło. Mówiono, że Clarissa Wilcox postradała zmy sły i że Wilcoksowie zawsze nienawidzili Andersonów, więc nikt, z wy jątkiem Zuzanny Baker ze Złotego Brzegu, nawet ty ch pogłosek nie rozważał. Poza ty m
Bly the'owie wkrótce i ją zmusili do milczenia.
Maggie mogła uciąć sobie drzemkę. Ursula Anderson by ła nieprzy tomna lub przejawiała resztki przy tomności, więc Maggie nie mogła już nic dla niej uczy nić. Ale oczy wiście ktoś powinien czuwać przy zmarły m.
627
W pewny m sensie żal jej by ło starej Ursuli Anderson. Miała takie nudne ży cie.
Wiatr wy ł przeraźliwie w konarach starego świerku za oknem — wy ł i zawodził, a czasem nagle ry czał, po czy m cichł, a wtedy sły chać by ło padający deszcz. Czasem okno drżało, jakby coś próbowało niecierpliwie dostać się do środka.
Ursula Anderson leżała nieruchomo na łóżku. Można by pomy śleć, że już nie ży je, gdy by nie jej wielkie, zapadłe szare oczy. Przez wiele lat by ły przy gaszone i zamglone, lecz teraz znów bły szczały, zdawały się dwoma ognikami
zdobiący mi pergaminową skórę.
Szarą flanelową koszulę nocną miała zapiętą aż pod samą brzy dką, pofałdowaną szy ję. Na poduszce kosmy k siwy ch włosów, niesamowicie gęsty ch jak na Wiek Ursuli. Jej zmizerowane stare ciało spokojnie spoczy wało pod wy blakłą
narzutą i cienkimi kocami.
Blade, splecione dłonie leżały na kołdrze.
Wiedziała, że umiera, że wszy scy chcieli, by odeszła jak najprędzej i nie ma nikogo, komu sprawi to przy krość. Może z wy jątkiem starego psa.
Chciałaby , aby położy ł się w łóżku obok niej, ale Maggie McLean nie pozwoliłaby na to.
Czasami patrzy ła w jego łagodne, stare ślepia — patrzy ła długo i spokojnie, tak jak niegdy ś.
Cieszy ła się, że umiera. I cieszy ła się, że Maggie McLean śpi. My ślała teraz o cały m swoim ży ciu, ży ciu, który m pogardzali ci czekający w saloniku na dole — wiedziała o ty m doskonale. Nie zamieniłaby się z żadny m z nich. Od czasu
do czasu śmiała się, prawie bezgłośnie, słabo. Nie chciała w końcu za żadne
628
skarby świata obudzić Maggie McLean. Maggie od razu narobiłaby zamieszania, chciałaby jej w czy mkolwiek pomóc. A ona niczego nie chciała, z wy jątkiem jednego: pragnęła umrzeć w spokoju.
Jej ciałem co jakiś czas wstrząsały dreszcze.
Zdawała sobie sprawę, że zrobiła się bardzo brzy dka, ale w młodości taka nie by ła, choć również nikt nie uważał jej za ładną. Uchodziła po prostu za „jedną z An-dersonówien", nie mogła poszczy cić się urodą. Za to miała długie
kruczoczarne włosy, łagodne, duże szare oczy, kremową cerę i śliczne dłonie. Tak, miała śliczne dłonie — często Larry jej to powtarzał; twierdził, że to najpiękniejsze dłonie, jakie kiedy kolwiek widział, a widy wał dłonie należące do królowy ch.
Nikt oprócz niego nie zachwy cał się nimi. Jej siostry uchodziły za ładne, ale miały pulchne ręce. Ludzie patrzy li ty lko na twarz i sy lwetkę. Teraz miała dłonie brzy dkie —
powy krzy wiane i opuchłe od ciągłego szy cia i z powodu wieku. Ale i tak wy glądały lepiej niż dłonie Maggie McLean.
Za młodu by ła raczej niska i drobna, nikt więc nie zwracał na nią uwagi, za to podziwiano jej ży wiołowe, urodziwe siostry. Nigdy nie próbowała przy ciągnąć czy jejś uwagi i rzeczy wiście nie miała wielbiciela. Ale też nigdy go nie
potrzebowała, choć nikt by pewnie w to nie uwierzy ł — a przy najmniej żaden z młodzieńców z Lowbridge, Glen St. Mary czy Mowbray Narrows nie zwrócił jej uwagi. Nie my śleli ani nie zachowy wali się tak jak ona — pewnie nic by się pod
ty m względem nie zmieniło, nawet gdy by zechcieli z nią porozmawiać.
Ó2J
Całe dzieciństwo i młodość spędziła pod okiem matki; nie mogła mieć własnego zdania na żaden temat. Czasem my ślała sobie, że by liby bardzo zaskoczeni, gdy by usły szeli jej my śli.
Zaskoczeni, a może wręcz zszokowani.
Nagle nastąpiła zmiana. Stare szare oczy pociemniały , po czy m rozbły sły , gdy my ślała o tamty ch zdarzeniach. Jej ciotka Nan napisała list, w który m prosiła, by „jedna z dziewcząt"
przy jechała do niej na rok, gdy ż jej jedy na córka wy jechała jako misjonarka do Indii. Ciotka Nan mieszkała w odległej, niewielkiej wiosce ry backiej, służącej również za kolonię letnią.
By ła wdową., Ursula nigdy wcześniej jej nie widziała. Ale to właśnie ona miała tam pojechać, bo żadna z jej sióstr nie zgodziła się, by spędzić rok w dziurze o nazwie Zatoczka Półksięży ca.
Ursula wy brała się w podróż z przy jemnością. Spodobały jej się opowieści o Zatoczce Półksięży ca, a także opowieści ojca o jego siostrze Nan. Ursula nabrała przekonania, że ciotka Nan okaże się inna niż pozostałe ciotki — by ła cicha i
spokojna jak ona.
— Nan nie zagada człowieka na śmierć — powiedział kiedy ś jej ojciec.
U ciotki Nan nie by ło wiele do roboty , więc większość czasu spędzała na wy brzeżu, pośród wy dm. Letnisko znajdowało się o wiele dalej i rzadko kiedy wczasowicze zapuszczali się w te okolice. Ale to właśnie tam go poznała. Malował. By ł
gościem pewnej bogatej rodziny , która spędzała lato w następnej zatoczce, ale nigdy nie przy chodzili do Zatoczki Półksięży ca —
uważali, że nie ma tam nic atrakcy jnego.
630
By ł młody m Anglikiem, arty stą, przed który m światowa kariera stała otworem. Podobno jego starszy brat miał ty tuł szlachecki i to pewnie dlatego zaproszono go do Lincolnów. Bo z pewnością nie interesowała ich sztuka.
Ale dla Ursuli by ł po prostu Larry m — jej ukochany m. Uwielbiała jego obrazy , a brat ze szlacheckim ty tułem nic dla niej nie znaczy ł.
— Jesteś najbardziej niezwy kłą istotą, jaką kiedy kolwiek spotkałem — powiedział jej pewnego razu Larry. — Rzeczy, które ty le znaczą dla większości ludzi, dla ciebie zdają się zupełnie bezwartościowe. Czasem odnoszę wrażenie, że nie
jesteś z tego świata.
Nigdy nie znała kogoś tak czarującego, ani nawet nie marzy ła o kimś takim. Pokochali się od pierwszego wejrzenia. Ursula wiedziała, że inaczej by ć nie może. Nie miała wątpliwości, że wcześniej już kochał wiele kobiet i by ł przez nie
kochany, ale nie by ła zazdrosna. By ł zby t cudowny, by kochać zby t długo jakąkolwiek kobietę, a już szczególnie kogoś tak niepozornego jak ona. Ale na razie kochał ją. Wiedziała o ty m. Tego jednego, czarodziejskiego lata zakochał się w niej i
nic nie mogło tego zmienić. Nikt w świecie, poza nią samą, o ty m nie wiedział. Nawet cioci Nan nie przy znała się, że go zna. Nieświadoma stara Maggie McLean żałowała jej. Ale Maggie McLean przez nikogo nie by ła tak kochana.
Aggie Anderson użalała się nad nią, ale Aggie nawet nie wiedziała, co to prawdziwa miłość.
Wy szła za Johna, by nie zostać na zawsze starą panną. My ślała, że nikt o ty m nie wie, a wiedzieli wszy scy , śmiejąc się za jej plecami.
Nikt natomiast nie znał sekretu Ursuli. Tego by ła pewna.
Zdawała sobie sprawę, że małżeństwo w ogóle nie wchodzi w rachubę. My śl o ty m nawet nie pojawiła się w jej głowie. Ani w jego. A jednak przez całe ży cie pamiętał małą Ursulę —
wspominał ją, gdy piękne, olśniewające kobiety zalecały się do niego. W Ursuli by ło coś, czego nie odnalazł w inny ch. Czasem zdawało mu się, że właśnie z tego powodu pozostał
kawalerem.
Oczy wiście, nie mógł się z nią ożenić. Sam pomy sł by ł absurdalny. Który to wielki arty sta poślubił swoją kucharkę? A jednak... na łożu śmierci Sir Lawrence wspominał ty lko Ursulę, nikogo innego, nawet nie księżnę Jak-jej-tam, która
wy szłaby za niego, gdy by {y lko to zasugerował.
Kochali się codziennie, w każdy delikatny, szmaragdowy wieczór i noc lśniącą kry ształowy m przepy chem. Zapamiętała wszy stkie te chwile. Mówił jej szalone, cudowne rzeczy — nie zapomniała ani jednej, ani jednego z owy ch słów
miłości wy powiedziany ch wiele lat temu.
Czy ktokolwiek mógłby powiedzieć coś takiego Maggie McLean pochrapującej na krześle?
Jej włosy by ły teraz siwe i potargane. Pamięta jednak, jak wy jął z nich spinki i ukry ł twarz w ty ch lśniący ch falach.
Przy pomniała sobie wschody księży ca, które obserwowali na odległy ch plażach, gdzie bielały szczątki stary ch okrętów. Uwielbiał wietrzne noce, ale ona wolała spokojne. Nie uległy zapomnieniu zamglone wzgórza i tajemnicze wy dmy,
łodzie ry backie wpły wające do za-632
toki, a zwłaszcza jego czułe, pełne pasji słowa. Maggie McLean obraziłaby się, gdy by ktokolwiek tak do niej przemawiał. Biedna stara Maggie, pochrapuje sobie, nie zakosztowawszy ży cia. Jakże Ursula jej współczuje!
Uniosła na moment swe powy kręcane dłonie, po czy m pozwoliła im opaść z powrotem na kołdrę.
Namalował jej dłonie chy ba z setki razy — potem stały się sławne, choć nikt nie wiedział, a może nie zastanawiał się, do kogo należą. Nikt oprócz pogardzanej Ursuli Anderson nie znał
tej tajemnicy . Nigdy nie znudził się chwaleniem jej dłoni.

Każdy z ty ch słodkich paluszków należy ucałować — szeptał.
Ty lko Ursula wiedziała, że ludzie podziwiali obecnie te palce w niezliczony ch europejskich galeriach sztuki. Miała kolekcję jego drzewory tów; trzy mała je w zniszczony m stary m pudełku, z który m się nigdy nie rozstawała. Nikt nie
wiedział, z jakiego powodu. Ale nie zadawali py tań, wiedzieli, że Ursula jest dziwaczką. Jedy ny raz niemalże pokłóciła się z Aggie Anderson, gdy podczas porządków Aggie zamierzała spalić pudełko. Przecież nie by ło w nim nic oprócz
spłowiały ch ry sunków.

Cóż ty w nich widzisz, Ursulo? — spy tała. — Jeśli tak lubisz obrazki, to mamy kilka stary ch chromolito-grafii i wizerunków godeł, które możesz...

Czy tam również widać takie dłonie? — wy szeptała Ursula.
Aggie Anderson wzruszy ła ramionami i dała za wy graną. Ludzie w podeszły m wieku dziecinnieli. Trzeba
ÓSS
im ustępować. Dłonie, też coś. Większość kobiet by ła bardzo brzy dka, mimo szlacheckich ty tułów.
Skończy ło się pamiętne lato. Zimny wrześniowy wiatr zaczął hulać między niesamowity mi wy dmami. Larry odjechał, obiecał pisać, ale nigdy nie przy słał żadnego listu. Bezlitosny los schwy tał Ursulę za gardło. Czuła potrzebę, żeby o
wszy stkim opowiedzieć ciotce Nan.
Nikomu innemu nie odważy się zwierzy ć. Nie może wrócić do domu, do py szałkowatej matki i ojca. Już lepiej wy brać się w nocy na wy dmy i skończy ć z ty m wszy stkim. Teraz jednak bardzo się cieszy, że się powstrzy mała. Gdy by
Larry się dowiedział, na pewno by go to zabolało. Prędzej da się pociąć, niż przy czy ni się do jego cierpienia.
Gdy minął pierwszy szok, ciotka Nan okazała się dla niej bardzo dobra. Współczuła Ursuli i o nic jej nie obwiniała.

Powinnam się lepiej tobą zaopiekować — lamentowała. — Ale my ślałam, że skoro jesteś z rodziny Andersonów... A ten drań cię zwodził i zostawił.
Ursula skry wała gniew na ciotkę Nan dla dobra Larry 'ego. Wiedziała, że ciotka obwinia zupełnie innego mężczy znę. Dziwny ognik pojawił się w jej zmęczony ch szary ch oczach.

Nikt mnie nie zwodził — powiedziała. — Nie jestem aż tak słaba. Wiem, co robiłam. I nie jest mi przy kro. Nie jest mi przy kro.
Ciotka Nan nie potrafiła tego pojąć. Jednak nie opuściła Ursuli w potrzebie. Zatrzy mała ją przy sobie pod jakimś pretekstem i sprowadziła do domu zaufaną ko-634
bietę, która by ła w stanie przy jąć poród. Dobre imię Andersonów musiało by ć uratowane.
Niewiele brakowało, a młoda kobieta zmarłaby przy porodzie — nawet ciotka Nan uważała, że tak by łoby lepiej — sama Ursula cieszy ła się, że udało jej się przeży ć.
Urodziła dziewczy nkę, która miała szare oczy po matce i złociste loki po Larry m. Państwo Burnley owie z Charlottetown by li zamożni i od dawna pragnęli adoptować dziecko.
Ursuli zdawało się, że tego nie zniesie, ale dla dobra Larry 'ego uległa. Chciała, by jego dziecko wy chowy wało się w dobry ch warunkach. Powróciła do Lowbridge, jeszcze bardziej wy ciszona i niepozorna. Andersonowie, którzy łudzili
się, że przy jedzie zaręczona, nie przy jęli jej z otwarty mi rękoma. Próbowali zeswatać ją ze stary m wdowcem z Glen St. Mary , ale Ursuli wszy scy mężczy źni w porównaniu z Larry 'm wy dawali się nieznośni lub prostaccy .
Na szczęście odnalazła w swy m ży ciu pewną słody cz, której nikt by nie podejrzewał. Nie martwiła się już brakiem zainteresowania ze strony mężczy zn. Jej daleki kuzy n, potrzebując asy stentki, zaproponował, że nauczy ją krawiectwa, i
ku zaskoczeniu wszy stkich Ursula odkry ła w sobie talent do szy cia.
Często wy chodziła z domu, by szy ć u klientów, i nieraz zaglądała do Burnley ów. Pani Burnley uważała, że nikt nie potrafił tak dopasować sukienki jak Ursula Anderson. Ursula widziała często malutką Isabel (pani Burnley nadała jej swoje
imię). Obserwowała, jak dorasta i jak z pulchnego maleństwa przemienia się w ślicz-
ÓSÓ
ną dziewczy nę. Czasami tak podobna by ła do Larry 'ego, że serce Ursuli wy ry wało się z piersi. Miała podobny głos i podobne gesty. Ursula nigdy nie dojrzała w córce podobieństwa do siebie, może z wy jątkiem oczu. Mała by ła piękna i
czarująca, dokładnie taka, jaka powinna by ć córka Larry 'ego. Burnley owie wprost ją ubóstwiali i niczego jej nie żałowali. Większość sukienek uszy ła jej Ursula. Gdy dokony wała przy miarek, czasem jej palce doty kały skóry dziewczy ny, a
wtedy Ursula czuła się niemal tak, jakby doty kała Larry 'ego.
Isabel ją lubiła.

My ślę, że ta małomówna, dziwna krawcowa naprawdę mnie kocha — mówiła. —
Nigdy mi tego nie powiedziała, oczy wiście, ale czasem widzę, jak na mnie patrzy . W taki niesamowity sposób, zupełnie jakby m do niej należała.

Biedactwo, tak niewiele ma z ży cia — odpowiadała pani Burnley . — Jej własna rodzina w ogóle się o nią nie troszczy . Bądź dla niej tak dobra, jak ty lko potrafisz, Isabel.
Jednej ty lko rzeczy Ursula nie mogła znieść: gdy sły szała, jak Isabel mówi do pani Burnley
„mamo". Wtedy czuła się tak, jakby ktoś rozry wał jej duszę na kawałki. W ty ch momentach nienawidziła pani Burnley i jednocześnie czuła odrazę do samej siebie za tak negaty wne uczucia względem osoby, która przecież by ła taka
dobra dla jej córki. Tak czy siak Ursula niczego nie dawała po sobie poznać. Pani Burnley nawet przez ułamek sekundy nie domy ślała się prawdziwy ch uczuć krawcowej. Uważała wręcz, że nie ma ona żadny ch uczuć.
ÓS6
W końcu jednak Isabel wy szła za mąż. Burnley owie by li zadowoleni z zięcia, choć cierpieli z powodu rozstania z nią. Jej wy branek by ł przy stojny m mężczy zną, pochodził z dobrej rodziny i by ł bogaty. Wszy scy sądzili, że Isabel się
poszczęściło. Oczy wiście, po okolicy krąży ły pewne plotki... ale o bogaty ch młodzieńcach, którzy lubią się zabawić, zawsze snuje się niezliczone opowieści. Pani Burnley uważała, że tacy mężczy źni po prostu muszą się wy szaleć. Gdy ty lko
ożeni się z Isabel, Geof-frey Boy d się ustatkuje. Nie miała co do tego wątpliwości. Przecież jej mąż w młodości by ł straszny m lekko-duchem, a proszę, jakim wzorowy m mężem się okazał.
Ursula przy gotowała prawie całą wy prawę ślubną, łącznie z koronkowy mi bibelocikami. Nie dawało jej to jednak ani zadowolenia, ani spokoju. Nie podobał jej się ten Geoffrey Boy d.
Oczy wiście, Isabel by ła w nim zakochana po uszy, Ursula zaś zdawała sobie sprawę, że mało który młody człowiek mógł uchodzić za świętego — nawet Larry nie stanowiłby dla inny ch wzoru. Ale chodziło o co innego. Nie podobało jej
się coś w samy m Geoffrey u Boy dzie, coś, co budziło jej niepokój. Isabel wprost promieniała szczęściem, więc Ursula po prostu starała się stłumić swoje obawy i cieszy ć się radością córki.
Pozwolono jej pomóc Isabel w ubraniu się do ślubu. Isabel z pewny m rozbawieniem obserwowała, jak starej pannie Anderson drżą ręce. Ursula zawsze by ła dla Isabel „starą panną Anderson", mimo że miała wtedy zaledwie czterdzieści
lat. Isabel by ła bardzo zadowolona z krawcowej, postanowiła więc, że będzie dawać jej ty le 637
zleceń, ile to ty lko możliwe, mimo że w sklepach zaczęło się pojawiać coraz więcej gotowy ch sukien, a krawiectwo przestawało by ć tak popularne jak niegdy ś.
Dlatego w ciągu następny ch czterech lat Ursula często by wała w domu Isabel. To by ły lata prawdziwy ch tortur. Obserwowała bowiem, jak miłość Isabel zmienia się z pełnej pasji adoracji najpierw w strach, przerażenie, a w końcu
najgorsze: w nienawiść.
Geoffrey Boy d znudził się żoną w ciągu roku i nawet nie próbował tego ukry wać. Zdradzał ją w jawny sposób, wszy scy o ty m wiedzieli, a w dodatku by ł dla niej diabelnie okrutny .
Czasem zdawało się, że jedy ną przy jemność czerpał z zadawania jej bólu. I zawsze zanosił się głośny m, koszmarny m rechotem, gdy robił coś okropnego lub mówił przy kre słowa, przy czy m dbał o to, by nikt, może z wy jątkiem tej
przy głupiej Anderson, go nie sły szał.
Burnley owie wiedzieli, że małżeństwo okazało się porażką, ale nie chcieli tego głośno przy znać. W tamty ch czasach takie sprawy by ły najgłębiej ukry wane. Poza ty m bogactwo wy nagradzało wiele utrapień.
Ursula nienawidziła Boy da tak bardzo, że wy dawało jej się wręcz, iż jej nienawiść stała się namacalna i ciągle jej towarzy szy . Mimo że Ursula by ła dla niego nikim, on, czując jej nienawiść, starał się pozy skać jej sy mpatię i przy każdej
nadarzającej się okazji posy łał
krawcowej łagodny , przy milny uśmieszek.
Nieustannie by ła zbulwersowana ty m, co się działo w domu Boy dów, ale nie mogła wy dusić z siebie ani słowa protestu. Pewnie ty lko dlatego Geoffrey Boy d pozwalał, by Isabel ją przy jmowała. Nie obawiał się zanadto
638
tego, co mogłaby powiedzieć krawcowa. Ale z kolei klan Andersonów pełen by ł zapalony ch plotkarzy i chociaż ta cała Ursula miała nie po kolei w głowie, to kto wie, czy, gdy zechce, nie powtórzy ludziom tego lub owego. Burnley owie
by li natomiast wciąż bogaci — a przy najmniej tak to wy glądało. Geoffrey Boy d miał więc wy starczające powody, by ży ć z nimi w zgodzie. By ł tak ujmująco uprzejmy dla Isabel w ich towarzy stwie, że ci nie wierzy li w krążące na jego
temat plotki.
Sześć lat po ślubie Isabel wy szło na jaw, że Burnley owie stracili większość majątku. Niemal naty chmiast Boy d postanowił rozwieść się z Isabel, oczy wiście pod wy my ślony m pretekstem, pozy wając do sądu jakiegoś mężczy znę z miasta.
Rozwód w tamty ch czasach to by ła prawdziwa tragedia. W dodatku wszy scy wiedzieli, że Isabel jest adoptowana. „Krew prawdę powie", mówili, spoglądając znacząco. Wszy scy uwierzy li w stawiane jej zarzuty, wszy scy z wy jątkiem
Ursuli Anderson. Jakimś sposobem Isabel czuła, że stara krawcowa zawsze stanie po jej stronie.
Geoffrey oznajmił Isabel, że jeśli będzie walczy ć w sądzie o swe dobre imię, on wy jedzie z ich sy nem. Ursula przeczuwała, że i tak zabierze chłopca, by le ty lko sprawić przy krość żonie, choć wcale dziecka nie kochał. Nigdy nawet nie
udawał miłości. Mały Patrick by ł delikatny m dzieckiem, a Geoffrey Boy d nie miał cierpliwości do chorowity ch dzieci. Raz spy tał Isabel, czy Patrick odziedziczy ł wątłe zdrowie po jej ojcu czy po matce. Doskonale zdawał sobie sprawę, że
Isabel zawsze miała kompleksy z powodu tego, iż by ła adoptowany m dziec-639
kiem, nie przepuszczał więc okazji, by jej dopiec. Przed laty zaś, gdy się dopiero do niej zalecał, wmawiał jej, że dzięki adopcji jest bliższa jego sercu.
„A może — my ślała Ursula — powinnam mu powiedzieć, że jej ojcem by ł wielki arty sta, sir Lawrence Ainsley ".
„Popatrzcie, co też wy gaduje ta stara ropucha", tak pewnie odpowie albo jeszcze gorzej.
Burnley owie wpadną w furię. Ciotka Nan już niestety nie ży ła, więc nie ma nikogo, kto mógłby potwierdzić, że Ursula by ła kochanką wielkiego malarza. Postanowiła, że nie dopuści do rozwodu. Wy my śli jakiś sposób.
Pewnego dnia szy ła w jedny m z pokoi na górze, kiedy Geoffrey Boy d wrócił do domu pijany i bezlitośnie zaczął bić Patricka w bibliotece. Isabel klęczała przy drzwiach, zawodząc straszliwie. Ostatnim razem, gdy Geoffrey wrócił
pijany , powiesił swojego teriera w stajni i zachłostał go na śmierć. Czy zabije również Patricka?
Gdy wy szedł z biblioteki, a płaczący chłopiec podbiegł do matki, powiedział do żony :
— Gdy już będę mieć Patricka ty lko dla siebie — a stanie się to prędzej czy później, moja droga — codziennie będzie dostawał nauczkę. Wy chowałaś go na mięczaka. Ja zrobię z niego mężczy znę. A może twój ojciec by ł pastorem, jak
sądzisz?
Ursula w czasie awantury nie przestawała szy ć w milczeniu. Nie pomy liła ani jednego szwu.
Nawet Isabel wy dawało się wówczas, że Ursula nie ma uczuć. Ale gdy Geoffrey zaczął
wchodzić na górę po schodach,
40
ona już na niego czekała u ich szczy tu. Isabel zabrała Patricka do jego pokoju. Nikogo nie by ło w pobliżu. Oczy krawcowej bły szczały złowieszczo, a jej drobna, niepozorna sy lwetka, odziana w prostą czarną suknię, by ła cała rozedrgana.

Zjeżdżaj mi z drogi, do diabła — sy knął Geoffrey . — Zawsze stałaś po jej stronie.

Bo jestem jej matką — powiedziała Ursula. — A jej ojcem jest Sir Lawrence Ainsley .
Geoffrey wy buchnął pijackim śmiechem.

A czemu nie król Anglii? — warknął. — Ty matką kogokolwiek?! — wy krzy knął po chwili, po czy m dorzucił przekleństwo, zby t ordy narne, by je tu przy toczy ć.
Ursula wy ciągnęła przed siebie ręce, wciąż piękne mimo ciężkiej pracy , ręce, po który ch całował ją Larry i które malował, dłonie, które tak podziwiano na jedny m z jego portretów przedstawiający ch włoską księżniczkę.
Ursula mocno pchnęła chwiejącego się Geoffrey a. Zrobiła to specjalnie, wiedziała, czy m to się skończy , by ła świadoma konsekwencji. Nie troszczy ła się także 0
to, czy zostanie za swój uczy nek powieszona, czy nie. Nic nie miało znaczenia z wy jątkiem uratowania Isabel
1
Patricka.
Geoffrey Boy d runął ze schodów, uderzając o marmurową podłogę. Ursula patrzy ła na jego ciało przez kilka chwil, triumfując. Nie czuła się tak od czasu, gdy Larry po raz pierwszy powiedział, że ją kocha.
Geoffrey Boy d leżał na dole przeraźliwie powy kręcany . Czuła, że złamał sobie kark. W
cały m domu zaległa cisza. Po paru sekundach wróciła do pokoju i zaczęła 64 Y
szy ć dalej, jakby nigdy nic. Opanował ją spokój. Isabel by ła bezpieczna.
Nikt nie postawił Ursuli zarzutów. Ciało Geoffrey a znalazła pokojówka i narobiła wrzasku.
Następnie rozpoczęły się zwy kłe formalności. Podczas przesłuchania Ursula zeznała, że niczego nie sły szała. Podobnie jak reszta domowników. Nikogo nie zdziwił fakt, że Geof-frey Boy d wrócił do domu pijany, bo —jak się okazało —
zdarzało mu się to dość często. To by ł
jedy ny pikantny szczegół podczas raczej nudnego śledztwa. Najwy raźniej denat potknął się na schodach i spadł z nich. Ludzie by li zdziwieni, że stało się to dopiero teraz. Powinien umrzeć dawno temu. Szkoda ty lko, że jednak nie będzie
rozwodu. W czasie procesu mogłoby wy jść na jaw wiele pikantny ch szczególików. Burnley owie na pewno odetchnęli z ulgą, chociaż wszy scy żałowali, że nie mogą cieszy ć się z nauczki, jaką dostali za adopcję dziecka, o który m nic nie
wiedzieli — albo przy najmniej utrzy mują, że nic nie wiedzą. Dziwne jednak, że Isabel wy rosła na kobietę zaskakująco podobną do matki Jamesa Burnley a!
Jeśli zaś chodzi o Ursulę Anderson, to nikt o niej nie dy skutował, może z wy jątkiem wzmianki, że będzie jej brakować prac krawieckich u Boy dów.
Najgorsze kłopoty Isabel miała za sobą. Ale okazało się, że została prawie bez grosza.
Państwo Burnley owie zmarli jedno po drugim, w ciągu ty godnia — nie, nie, nie by ło mowy o samobójstwie lub czy mś równie okropny m. Pani Burnley zapadła na zapalenie płuc, a pan Burnley cierpiał od dawna na jakąś przewlekłą
chorobę. Pozosta-642
wili po sobie ty lko długi. No ale tak to już by wa z ty mi, co mierzą wy żej, niż należy .
Isabel i Patrick zamieszkali w chatce w Charlotte-town. Wy glądało to tak, jakby młoda wdowa spadła w drabinie społecznej o kilka szczebli. Geoffrey Boy d przepuścił prawie całą swoją fortunę. Ale mimo że musiała teraz zaciskać pasa,
Isabel by ła z Patrickiem o wiele szczęśliwsza niż w ubiegły ch latach.
Ursula co miesiąc wy sy łała córce trochę pieniędzy. Isabel nie miała pojęcia, od kogo je dostaje, podejrzewała, że od starej ciotki Geoffrey a, która ją chy ba polubiła. Przestała widy wać Ursulę Anderson, a przy najmniej — nie
zauważała jej. Za to Ursula widy wała ją bardzo często.
Gdy Ursula miała pięćdziesiąt lat, trzy dziestoletnia Isabel wy szła ponownie za mąż za bogatego mężczy znę i przeprowadziła się do Stanów Zjednoczony ch. Ursula śledziła jej karierę w gazetach i szy ła cudowne ubranka dla jej dzieci —
wnuków Larry 'ego. Isabel by ła dość przy wiązana do starej poczciwej krawcowej, za każdy m razem wy sy łała jej listy z podziękowaniami, chciała jej nawet płacić za ubrania, ale Ursula nie przy jmowała ani centa.
Po wy jeździe Isabel Ursula nie miała wielu zleceń. Tak często pracowała dla niej, że straciła większość klientów. Ale jakoś wiązała koniec z końcem, aż stuknęła jej siedemdziesiątka.
Wtedy jej bratanek, John Anderson, przy garnął ją — podobno przy sprzeciwie reszty rodziny .
Isabel już wtedy nie ży ła, podobnie jak Sir Lawrence. Ursula przeczy tała ich nekrologi w gazetach. Bardzo się
ty m nie przejęła. To wszy stko działo się dawno temu, stali się dla niej już właściwie obcy mi ludźmi. Nie by li już Larry m i Isabel, który ch znała.
Wiedziała, że drugie małżeństwo Isabel by ło szczęśliwe, z czego bardzo się cieszy ła. Dobrze by ło umrzeć w kwiecie wieku, nim na człowieka zaczęły opadać cienie.
Jeśli zaś chodzi o Sir Lawrence'a, osiągnął między narodową sławę. Jedny m z najwspanialszy ch jego dzieł — o czy m przeczy tała w gazetach — by ły freski na ścianach wielkiego kościoła. Wszy scy podziwiali piękno dłoni Marii Dziewicy
na owy ch malowidłach.
„Tak, warto by ło przeży ć wszy stkie te lata — pomy ślała stara Ursula, gdy Maggie McLean wciąż głośno chrapała, a stary pies wiercił się niespokojnie, jakby wy czuwał obecność Boga.
— Niczego nie żałuję. Nawet zabójstwa Geoffrey a Boy da. Człowiek powinien żałować za swe grzechy w chwili śmierci, lecz ja nie żałuję. Zabicie go by ło naturalny m odruchem — tak jakby m pozby ła się jadowitego węża. Ależ wicher
dmie! Larry zawsze kochał wiatr...
Ciekawe, czy sły szy go z grobu. Pewnie ci na dole w bawialni użalają się nade mną. Głupcy !
Głupcy ! Miałam dobre ży cie. Przeży łam szczęśliwe chwile. Czy oni mogą się pochwalić ty m samy m? Nikt nie kochał Aggie tak, jak Larry kochał mnie — nikt jej w ogóle nie kochał. I nikt nie kochał biednego Johna. Owszem, wszy scy
mną pogardzali. Ale ja przy najmniej ży łam! O, tak, ży łam, a oni wcale... Przy najmniej nikt z mojego pokolenia. Zgrzeszy łam —
tak osądziliby mnie ludzie. By łam morderczy nią — oskarży liby mnie".
644
ty m nie przejęła. To wszy stko działo się dawno temu, stali się dla niej już właściwie obcy mi ludźmi. Nie by li już Larry m i Isabel, który ch znała.
Wiedziała, że drugie małżeństwo Isabel by ło szczęśliwe, z czego bardzo się cieszy ła. Dobrze by ło umrzeć w kwiecie wieku, nim na człowieka zaczęły opadać cienie.
Jeśli zaś chodzi o Sir Lawrence'a, osiągnął między narodową sławę. Jedny m z najwspanialszy ch jego dzieł — o czy m przeczy tała w gazetach — by ły freski na ścianach wielkiego kościoła. Wszy scy podziwiali piękno dłoni Marii Dziewicy
na owy ch malowidłach.
„Tak, warto by ło przeży ć wszy stkie te lata — pomy ślała stara Ursula, gdy Maggie McLean wciąż głośno chrapała, a stary pies wiercił się niespokojnie, jakby wy czuwał obecność Boga.
— Niczego nie żałuję. Nawet zabójstwa Geoffrey a Boy da. Człowiek powinien żałować za swe grzechy w chwili śmierci, lecz ja nie żałuję. Zabicie go by ło naturalny m odruchem — tak jakby m pozby ła się jadowitego węża. Ależ wicher
dmie! Larry zawsze kochał wiatr...
Ciekawe, czy sły szy go z grobu. Pewnie ci na dole w bawialni użalają się nade mną. Głupcy !
Głupcy ! Miałam dobre ży cie. Przeży łam szczęśliwe chwile. Czy oni mogą się pochwalić ty m samy m? Nikt nie kochał Aggie tak, jak Lariy kochał mnie — nikt jej w ogóle nie kochał. I nikt nie kochał biednego Johna. Owszem, wszy scy
mną pogardzali. Ale ja przy najmniej ży łam! O, tak, ży łam, a oni wcale... Przy najmniej nikt z mojego pokolenia. Zgrzeszy łam —
tak osądziliby mnie ludzie. By łam morderczy nią — oskarży liby mnie".
644
ty m nie przejęła. To wszy stko działo się dawno temu, stali się dla niej już właściwie obcy mi ludźmi. Nie by li już Larry m i Isabel, który ch znała.
Wiedziała, że drugie małżeństwo Isabel by ło szczęśliwe, z czego bardzo się cieszy ła. Dobrze by ło umrzeć w kwiecie wieku, nim na człowieka zaczęły opadać cienie.
Jeśli zaś chodzi o Sir Lawrence'a, osiągnął między narodową sławę. Jedny m z najwspanialszy ch jego dzieł — o czy m przeczy tała w gazetach — by ły freski na ścianach wielkiego kościoła. Wszy scy podziwiali piękno dłoni Marii Dziewicy
na owy ch malowidłach.
„Tak, warto by ło przeży ć wszy stkie te lata — pomy ślała stara Ursula, gdy Maggie McLean wciąż głośno chrapała, a stary pies wiercił się niespokojnip, jakby wy czuwał obecność Boga.
— Niczego nie żałuję. Nawet zabójstwa Geoffrey a Boy da. Człowiek powinien żałować za swe grzechy w chwili śmierci, lecz ja nie żałuję. Zabicie go by ło naturalny m odruchem — tak jakby m pozby ła się jadowitego węża. Ależ wicher
dmie! Larry zawsze kochał wiatr...
Ciekawe, czy sły szy go z grobu. Pewnie ci na dole w bawialni użalają się nade mną. Głupcy !
Głupcy ! Miałam dobre ży cie. Przeży łam szczęśliwe chwile. Czy oni mogą się pochwalić ty m samy m? Nikt nie kochał Aggie tak, jak Larry kochał mnie — nikt jej w ogóle nie kochał. I nikt nie kochał biednego Johna. Owszem, wszy scy
mną pogardzali. Ale ja przy najmniej ży łam! O, tak, ży łam, a oni wcale... Przy najmniej nikt z mojego pokolenia. Zgrzeszy łam —
tak osądziliby mnie ludzie. By łam morderczy nią — oskarży liby mnie".
644

Ale ży łam!
Wy powiedziała ostatnie słowa z taką siłą i tak głośno, że aż Maggie McLean podskoczy ła i zaniepokojona spojrzała w stronę łóżka. Obudziła się akurat w porę

poczciwa stara Ursula umierała. Jej oczy bły szczały jeszcze chwilę lub dwie, gdy reszta ciała znieruchomiała na wieki. By ło w nich coś młodzieńczego, jakaś triumfująca siła.
Stary pies uniósł łeb i wy dał z siebie smutny skowy t.
„Dzięki Bogu, że nie spałam — pomy ślała Maggie.

Andersonowie nigdy by mi nie wy baczy li, gdy by m przespała jej śmierć".

Zamknij się, stary kundlu! Przy prawiasz mnie o ciarki.
„Hmm, staruszka wy gląda jakoś inaczej niż za ży cia. Cóż, wszy scy prędzej czy później pomrzemy. Nie sądzę jednak, że żałoba po biednej Ursuli potrwa długo. Ona zawsze by ła taka... bez ży cia. Dziwne, bo większość Andersonów miała
w sobie dużo animuszu, choć brakowało im za to inny ch rzeczy ".
Maggie zeszła na dół, po drodze wy równując pomięte ubranie.

Odeszła — oznajmiła poważny m tonem. — Umarła spokojnie, niczy m zapadające w sen dziecko.
Wszy scy starali się nie wy glądać na takich, który m ulży ło. Aggie trąciła Johna łokciem, by się przebudził. Doktor Parsons wstał z krzesła, po czy m starał się nie wy glądać na aż tak oży wionego.

Cóż, przeży ła swoje lata... — „Dziękuję za takie ży cie!", dodał w my ślach. — Jeśli państwo sobie ży czą,
646
«
w drodze powrotnej wstąpię do przedsiębiorcy pogrzebowego i poproszę, by tu przy by ł.
Przy puszczam, że chcieliby ście, aby uroczy stość by ła... jak najskromniejsza?
Ledwo powstrzy mał się od powiedzenia „najtańsza". Ależ by palnął gafę! Wy starczy łaby do zrujnowania jego kariery. Ale czy Bly the lub Parker w ogóle zaproponowaliby, że sami sprowadzą przedsiębiorcę pogrzebowego? Na pewno
nie oni. Liczy ły się właśnie te drobne rzeczy . Za dziesięć lat przejmie większość ich pacjentów.

Dziękuję panu — powiedziała poważny m tonem Aggie.

To bardzo miłe z pańskiej strony — dodał John, który ku swemu zaskoczeniu pomy ślał, że będzie mu brakować ciotki Ursuli.
Nikt nie by ł w stanie załatać dziury tak jak ona. Ale w końcu szy ła przez całe swoje ży cie.
Nie umiała robić nic innego. Dziwne, gdzie podziały się wszy stkie zarobione przez nią pieniądze.
Doktor wy szedł. Deszcz przestał padać, a księży c momentami ukazy wał się pomiędzy pędzący mi chmurami. Parsons dzisiaj już nie spotka się z Zoe, ale może jutro... O ile jakaś nieszczęsna kobiecina nie postanowi rodzić dziecka.
Pomy ślał sobie o pięknej, tętniącej ży ciem Zoe, a potem o martwej starej Ursuli Anderson leżącej w swoim pokoju we flanelowej koszuli nocnej.
Czy kiedy kolwiek ży ła?

A nie mówiłem, że umrze wraz z odpły wem? — triumfował wuj Alec. — Wy , młodzi, na niczy m się nie znacie.
•M
w drodze powrotnej wstąpię do przedsiębiorcy pogrzebowego i poproszę, by tu przy by ł.
Przy puszczam, że chcieliby ście, aby uroczy stość by ła... jak najskromniejsza?
Ledwo powstrzy mał się od powiedzenia „najtańsza". Ależ by palnął gafę! Wy starczy łaby do zrujnowania jego kariery. Ale czy Bly the lub Parker w ogóle zaproponowaliby, że sami sprowadzą przedsiębiorcę pogrzebowego? Na pewno
nie oni. Liczy ły się właśnie te drobne rzeczy . Za dziesięć lat przejmie większość ich pacjentów.

Dziękuję panu — powiedziała poważny m tonem Aggie.

To bardzo miłe z pańskiej strony — dodał John, który ku swemu zaskoczeniu pomy ślał, że będzie mu brakować ciotki Ursuli.
Nikt nie by ł w stanie załatać dziury tak jak ona. Ale w końcu szy ła przez całe swoje ży cie.
Nie umiała robić nic innego. Dziwne, gdzie podziały się wszy stkie zarobione przez nią pieniądze.
Doktor wy szedł. Deszcz przestał padać, a księży c momentami ukazy wał się pomiędzy pędzący mi chmurami. Parsons dzisiaj już nie spotka się z Zoe, ale może jutro... O ile jakaś nieszczęsna kobiecina nie postanowi rodzić dziecka.
Pomy ślał sobie o pięknej, tętniącej ży ciem Zoe, a potem o martwej starej Ursuli Anderson leżącej w swoim pokoju we flanelowej koszuli nocnej.
Czy kiedy kolwiek ży ła?

A nie mówiłem, że umrze wraz z odpły wem? — triumfował wuj Alec. — Wy , młodzi, na niczy m się nie znacie.
WIECZÓR CZWARTY
KANADYJSKI ZMROK
Na zachodzie niebo czerwienieje, Gwiazdy uży czają swego blasku, Wy dmy toną w szary m, mglisty m mroku, Srebrne cienie kładą się na piasku. Patrz, mak wodny na powierzchni stawu, Czule tulą go zielone trawy .
U stóp wzgórza topole prastare Szumią o dawny ch czasach i świętach, Leśny ch mężów, co w północny ch puszczach Wiedli ży cie — drzewo to pamięta. Jeszcze nie wiesz, lecz las Ci opowie, Że mieszkają w nim wciąż ci mężowie.
Ale wabią nas groźne ciemności, Aby pobiec tam, gdzie drzewa, trzciny , Przy zy wają nas pachnące zioła, Pełne świerków uśpione doliny . I choć kusi wielobarwna zorza, Ja wy bieram drogę nad brzeg morza.
c547
A tam w porcie czekające statki, Cichy szelest chłodnej morskiej fali, Ty lko jedną z łodzi niczy m zjawę blask księży ca oświetla w oddali. I nim słońca ciepło ją ogrzeje, Ja przesy łam jej moją nadzieję.
Walter Bly the
RILLA BLYTHE: — Walter opisuje czarodziejski urok wy brzeża. Ale wy daje mi się, że bardziej lubił lasy . Ileż wieczorów spędziliśmy wspólnie! A potem to tragiczne rozstanie!
Czuję jednak, że jego dobre serce i jego nadzieja są wciąż przy mnie, choć koszmarne wspomnienie dnia, w który m otrzy maliśmy wieści o jego śmierci, czasem mnie przy tłacza. A teraz Gilbert wstąpił do sił lotniczy ch i znowu muszę
czekać! Jakże poezje Waltera denerwowały biedną Zuzannę! Gdy my ślę o Walterze, zaczy nam niemal mieć wy rzuty sumienia z powodu radości, jaką czułam, gdy powrócił Ken. Ale nie wiem, co zrobiłaby m, gdy by m miała go już nigdy nie
ujrzeć. Nie potrafiłaby m by ć tak dzielna jak Una.
NA SPACER Z WIOSNĄ
Wy ruszam dziś na spacer z wiosną, Majowe kwiaty u stóp my ch rosną. Starzy bogowie tańczą z nami, Z majem i wiosną, nad łąkami. A my przed siebie podąży my , Tajemne łuny zobaczy my ,
648
Gdzie chochlik zdradzi tajemnice I dzikie drzewa nas zachwy cą. A leśne driady pośród kwiatów Powiodą nas ku dziwny m światom.
I zobaczy my nagle czary, Który m nie daliby śmy wiary... Dostrzeżesz w trawie srebrne lśnienie I skuszą Cię tajemne cienie. Leśnego cichy szum strumy ka Niczy m magiczna brzmi muzy ka, A pośród dzikich drzew olszy ny Srebrzą się
zwoje pajęczy ny . I sosna zdradzi nam zaklęta Coś, czego nikt już nie pamięta.
Chodź spotkać wiosnę i przy godę. Czy dziś wy bierzesz polną drogę, Czy tam gdzie ciemne są doliny ? Niezwy kły toast dziś wznosimy : Za zdrowie wiatru i radości, Za wiecznie piękny świat młodości, Za pieśni, które niesie echo, Za czy sty
dźwięk zdrowego śmiechu, Za świat wiosenny m tchnący czarem
— wiosna niezwy kłą daje wiarę. *
Walter Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — O tak, wiosną człowiek jest w stanie uwierzy ć we wszy stko.
Pamiętam tę odległą już wiosnę, gdy wierzy łem, że mimo wszy stko zdobędę twoje względy , Aniu.
64
KUBA BLYTHE: — Rany , tato! Chcesz powiedzieć, że nie by łeś pewien, czy zdobędziesz względy mamy ?
DR GILBERT BLYTHE: — Ech, wy młodzi nie wiecie wielu rzeczy na temat czasów młodości mojej czy waszej mamy . Niełatwo mi by ło ją zdoby ć, o ty m mogę was zapewnić.
ZUZANNA BAKER: — Nawet wiosną trudno by łoby mi uwierzy ć, że pani doktorowa mogłaby nie chcieć za męża pana doktora. Gdy by m to ja by ła młodą dziewczy ną i taki mężczy zna jak doktor Bly the choćby raz spojrzał na mnie...
(Kręci głową, my śląc, jak dziwny jest ten świat).
DR GILBERT BLYTHE: — Ania czasami w ogóle się do mnie nie chciała odezwać!
ANIA BLYTHE: — Ten wers powinien brzmieć: „Młodość niezwy kłą daje wiarę"
(wzdy cha).
DR GILBERT BLYTHE: — Zgadzam się z tobą. Straciliśmy sy na, Aniu, jak wielu inny ch rodziców, lecz zachowaliśmy wspomnienia o nim. A dusze są nieśmiertelne. Wciąż wiosną możemy spacerować w towarzy stwie Waltera.
SMUTEK
Dzisiaj o świcie przed moim progiem Przy stanął smutek, jakby by ł wrogiem, Przy szedł
znienacka, we mgle i mroku Zabrał mi radość, przegonił spokój. I nic nie przy niósł mi na osłodę I nagle zewsząd powiało chłodem. Choć tak wierzy łam, że cud się stanie, Wiedziałam, że on dłużej zostanie.
ÓÓO
Gdy do kościoła pobiegłam rankiem, Czułam, jak wiernie czeka pod gankiem, A gdy wieczorne gasło ognisko, Czułam, że smutek jest bardzo blisko. I gdy nie znikał z mojego domu, Tak bardzo chciałam, by ktoś mi pomógł.
Teraz nie cieszą mnie skrzy piec dźwięki, Bo dni mijają w smutku i lęku. Nie czuję kwiatów cudny ch zapachów, Ty lko woń smutnej grozy i strachu. I słonecznego nie czuję żaru, Jakby świat stracił połowę czaru. I jakby pry sły wszelkie
marzenia, Smutek wy pełnił moje istnienie.
A choć tak tęsknię do dawnej siebie, Do słońca blasku i gwiazd na niebie, Smutek niechciany pod dach przy jęłam, To, co mi przy niósł, jak prezent wzięłam. I połączy ła nas jakaś bliskość, On wiedział o mnie, ja — o nim wszy stko. I choć
uśmiechu dał mi niewiele, To został smutek my m przy jacielem...
Lecz niczy m w baśni zegar wy bija Północ — i nagle smutek przemija, I nagle wszy stko dziwnie się zmienia, Jakby wracały dawne marzenia. Lecz sama nie wiem, zerkając w lustro, Dlaczego w sercu nagle tak pusto. Bo w głębi serca
łkam po cichutku: „Proszę, nie odchodź, niechciany smutku".
Ania Bly the
Sól
ANIA BLYTHE, wzdy chając: — Napisałam ten wiersz lata temu, po śmierci Mateusza. Od tamtego czasu nauczy łam się jednak, że niekiedy smutek potrafi by ć wierny ...
UNA MEREDITH: — O, tak.
ZUZANNA BAKER, wracając z ogrodu, my śli: „Ciekawe, czemu oni wszy scy mają takie poważne miny. Pewnie rozmy ślają o śmierci Waltera. Zawsze podejrzewałam, że Una by ła w nim zakochana. Na kolację upiekę babeczki... To
powinno ich rozweselić".
POKÓJ
Ten pokój należy do duchów, W kominku ogień się żarzy , A w lustrach cień się odbija Zamglony ch i blady ch twarzy .
Młody kochanek wciąż tęskni, Kocha wy trwale i skry cie, A ból, co dręczy go stale, Zniknie nad ranem, o świcie.
Hiszpańska młoda dziewczy na Wie, czy m jest ból i tęsknota, Samotność zżera jej duszę, Zabija ją ta zgry zota.
Skąpiec przelicza swe złoto, Nad księgą tkwi w samotności I wzdy cha wciąż niespokojny , Więzień swej własnej chciwości.
662
I ta, którą zżera nienawiść I która nie umie przebaczy ć, Nieszczęście jej świat ogarnęło, Choć mogła się wy rwać z rozpaczy .
Bo duchów szczęśliwy ch, spokojny ch Nie spotkasz w ty m cichy m pokoju, Tu zjawy wracają w rozpaczy . We łzach, w wielkim smutku i znoju.
Powietrze tu pachnie kłamstwami, Okrutny m szy derstwem i drwiną. I ściany są pełne okrucieństw, Bo znają i gory cz, i kpinę.
Czy ktoś by uwierzy ł, że tutaj, W pokoju tak ciepły m i miły m, Gdzie cienie łagodne się kładą, Tak straszne się rzeczy zdarzy ły ?
Ania Bly the
ZUZANNA BAKER: — Pamiętam, że sły szałam opowieść o hiszpańskiej narzeczonej, gdy by łam małą dziewczy nką. Podobno jakiś kapitan statku przy wiózł ją ze sobą i biedaczka umarła z tęsknoty za domem. Mówiono, że potem
widy wano jej ducha. My śli doktor, że to możliwe?
DR GILBERT BLYTHE: — A czy Zuzanna wierzy w duchy ?
ZUZANNA BAKER: — Oczy wiście, że nie. Ale... ale... KUBA BLYTHE: — Ale mimo to Zuzanna się ich boi. ZUZANNA BAKER, zdecy dowany m tonem: — Nie boję się!
Ó6S
ANIA BLYTHE: — Dziwne, że prakty cznie każdy , kogo znamy , jakiegoś ducha widział.
KUBA BLYTHE: — Albo mu się wy dawało, że widział. A kim by ł ten stary nieszczęśnik, mamo?
ZUZANNA BAKER: — Założę się, że by ł to stary Sam Flagg na drodze do Lowbridge. Mam rację, droga pani doktorowo? To on dla zy sku obdarłby ze skóry nawet pchłę.
ANIA BLYTHE: — Nigdy o nim nie sły szałam. Cały wiersz to wy twór mojej wy obraźni, z wy jątkiem hiszpańskiej narzeczonej. I lepiej wbijcie to sobie do głów.
FLORA BLYTHE: — Rozumiemy , rozumiemy . Twój wiersz mógłby opisy wać właściwie każdy pokój na ziemi, w który m ludzie spędzili wiele czasu.
DROGA DO WCZORAJ
Susette co prawda nie by ła zaręczona z Harvey em Brooksem, ale gdy ty lko wróciła z wizy ty w Glenelly n, wiedziała, że niedługo się zaręczy. Skoro Harvey posunął się tak daleko i zaprosił ją do Glenelly n, by poznała jego matkę, ciotkę
Clarę, ciotkę Ruth i paru inny ch krewny ch, musiało to oznaczać ty lko jedno: w końcu postanowił się z nią ożenić. Harvey najwy raźniej nie uważał, że zgodę powinna wy razić jeszcze jego wy branka.
No i miał rację. Bo Susette już dawno temu zdecy dowała się na jego sakramentalne
„Wy jdziesz za mnie?" odpowiedzieć „Tak". Cóż innego mogłaby zrobić nikomu nie znana redaktorka małego prowincjonalnego pisemka, gdy Harvey Brooks raczy ł się zniży ć do jej poziomu? Przy jmując zaloty Harvey a, przy jmowało
się również bogactwo, pozy cję społeczną, piękny dom, no i... no i Harvey a.
Susette zrobiła zniecierpliwioną minę, zakładając zielony kapelusik, który częściowo przy kry ł
jej złocisto-brązowe włosy .
óóó
— Jesteś najbardziej nieracjonalną osobą, jaką znam — powiedziała do siebie. — Harvey to niezła partia, nie ty lko ze względu na to, co posiada, ale i z powodu tego, jaki jest. Jest... jest wprost bez zarzutu: przy stojny, wy pielęgnowany,
świetnie wy chowany, odniósł sukces zawodowy. Czego więcej ci potrzeba, Susette King? Tobie, która biegałaś na bosaka po farmie w Glen St. Mary do dwunastego roku ży cia. Teraz, mając lat dwadzieścia osiem, oszukujesz samą siebie i
otoczenie, twierdząc, że robisz karierę. Powinnaś raczej skakać z radości, że Harvey Brooks — sam Harvey Brooks, który, zby t zajęty zbijaniem majątku na handlu czarny mi lisami, nie zaprzątał sobie głowy miłością, ale gdy by musiał, to
wy brałby raczej jakąś hrabinę — postanowił się w tobie zakochać, zresztą ku przerażeniu całego klanu.
Oczy wiście bardzo lubiła Harvey a. Podobało jej się, że tak wiele mógł jej zaoferować.
Zamierzała go poślubić. Co do tego nie by ło wątpliwości, my ślała sobie, jadąc swoim autkiem do Glenelly n tamtego popołudnia. A mimo to by ła lekko zdenerwowana. Wkrótce zostanie poddana ocenie rodziny Harvey 'a, która miała o
sobie duże mniemanie. Już w momencie gdy zobaczy ła Glenelly n, szczerze je znienawidziła.
Pani Brooks raczy ła się z nią przy witać, a ciotka Clara nawet ją ucałowała. Susette tego się nie spodziewała. Zdawało jej się, że zby t szy bko i nieodwołalnie przy jęli ją do rodziny. Cała reszta zaproszony ch gości, spokrewniony ch z
Harvey em, uścisnęła jej dłoń w sposób elegancki, ale i z przy jemnością. Mimo jednak po-
óóf
całunku ciotki Clary miała wrażenie, że nie do końca ją zaakceptowali.
Ciotka Clara, która znana by ła z tego, że potrafi wy powiadać najbardziej jadowite słowa niezwy kle słodkim tonem, spy tała Susette, czy nie jest zmęczona po ciężkim dniu w duszny m biurze.

Niech no sobie przy pomnę... Pracujesz w „The Enterprise"? To podobno konserwaty wne pisemko, nieprawdaż?

Nie. Niezależne — odparła Susette, a jej zielone oczy zabły sły groźnie.
Pani Brooks może by w ty m momencie westchnęła, gdy by by ła zdolna do ludzkich odruchów.
Nie ufała zielonookim kobietom. Pani Gilbertowa Bly the miała zielone oczy , pani Brooks nigdy jej nie lubiła.

Harvey u — powiedziała Susette następnego dnia podczas lunchu — dziś po południu wy bieram się na wagary. Wsiądę do samochodu i pojadę drogą do przeszłości. Inny mi słowy, wy bieram się na starą farmę w Glen St. Mary, gdzie
spędzałam lato jako dziecko.

Pojadę z tobą — powiedział Harvey .

Nie. Chcę jechać sama. Urządzę sobie randkę ze wspomnieniami. Zanudziłby ś się na śmierć.
Harvey lekko zmarszczy ł brwi. Nie rozumiał tego kapry su Susette, a gdy czegoś nie rozumiał, potępiał to. Ale Susette przekrzy wiała głowę w sposób, który zdradzał wojowniczą naturę, lepiej więc by ło z nią nie zadzierać.
Zaczerpnęła głęboko tchu, przejeżdżając przez bramy Glenelly n. Przed nią wiła się cudowna droga. Nie
667
prosta szosa — takich Susette nie cierpiała. Kochała natomiast zakręty , wzniesienia i dolinki.
Zastanawiała się, co też działo się z jej bliższy mi i dalszy mi kuzy nami, z który mi spędziła ty le cudowny ch chwil na farmie. A co z Bly the'ami, którzy tak często tam by wali? Straciła z nimi kontakt. Zapomniała o wszy stkich z wy jątkiem
Letty 'ego, który by ł jej specjalny m przy jacielem, oraz Jacka Halla, który by ł uczciwy m szty wniakiem — przezy wali go Ding-dong. Ńo i pamięta jeszcze Dicka. Nigdy nie zapomni Dicka, łobuza, chwalipięty i gaduły .
Nienawidziła go. Nie cierpieli go wszy scy . Przy pomniała sobie, ile razy bił się z Kubą Bly the'em.
„Ależ by ł z niego wstręciuch! — wspominała Susette.

Gdy by jeszcze by ł brzy dki, to można by mu wy baczy ć. Ale to by ł całkiem przy stojny chłopak. Miał ładne oczy

duże, szare, takie diabelskie. Ciekawe, co z niego wy rosło. Pewnie już się ożenił.
Przy puszczam, że szy bko znalazł sobie żonę, na której może się wy ży wać. Och, chciałaby m znów spotkać Dicka i dać mu w twarz, tak jak to zrobiła kiedy ś Di Bly the".
Wielkie chmury zakry ły niebo, a Susette w końcu skręciła i przejechała przez dobrze znaną bramę farmy w Glen St. Mary. Serce zabiło jej mocniej, gdy zobaczy ła to samo drewniane ogrodzenie. Stary dom wciąż tam stał, nic się nie
zmienił. Ten sam trawnik, ogród, te same przebły ski wody w stawku pomiędzy stary mi świerkami. Wszy stko by ło czy ste i w idealny m porządku, więc z pewnością Roddy lub ktoś inny tu mieszkał. Ale w oczy rzucało się naty chmiast również to,
że miejsce zdawało
ćTcfcP
się chwilowo opuszczone. Ty mczasem nadciągała burza, jeśli więc Susette nie uda się wejść do środka, będzie musiała wrócić do Glenelly n.
Już miała ze smutkiem zawrócić, gdy nagle zza węgła domu wy szedł młody mężczy zna i spojrzał na nią.

Ależ to... Dick... Dick... — wy dukała.
Pobiegła do niego z rozłożony mi ramionami. Cieszy ła się, że widzi choćby Dicka. Mimo że go nie cierpiała, to wciąż stanowił część jej przeszłości, która nagle stała się jej o wiele bliższa, niemalże namacalna.
Dick ujął jej dłonie i przy ciągnął bliżej siebie. Popatrzy ł prosto w jej zielone oczy , a Susette poczuła dziwny , niewy tłumaczalny dreszcz. Nigdy nie przeży ła czegoś takiego pod wpły wem spojrzeń Harvey a.

Musisz by ć Susette, Susette King — powiedział wolno Dick. — Nikt inny nie mógłby mieć takich oczu. Zawsze kojarzy ły mi się z oczy ma pani Bly the.

Tak, to ja, Susette. Zatrzy małam się w Glenelly n, letniej posiadłości Brooksów, wiesz?

Wiem. Wszy scy znają Glenelly n. — Chy ba zapomniał o ty m, że należałoby puścić jej dłonie.

Kiedy dowiedziałam się, że to tak blisko Glen, musiałam tu przy jechać. Spodziewałam się, iż spotkam starą paczkę przy jaciół, odwiedzę Bly the'ow... Ale zdaje się, że nikogo nie ma w domu. Kto tu teraz mieszka? I skąd ty się tu wziąłeś,
Dick?
Susette mówiła jak najęta, bo wciąż nie wiedziała, co się z nią przed chwilką stało, i bała się dowiedzieć. Ale pamięta, że przecież nie cierpiała Dicka — nie cierpieli go wszy scy .
Wy rwała dłonie z jego uścisku.
ÓÓJ

Roddy mieszka tu z żoną. Zatrzy małem się u nich na kilka dni, przy gotowuję się na wy jazd do Peru. Jestem skromny m inży nierem lądowy m, wiesz? Wy latuję jutro. Miałem zresztą zrobić to dziś z samego rana. Dzięki Bogu jednak
zmieniłem plany .
Nagle pewne wspomnienie obudziło się w pamięci Susette. Dick kiedy ś pocałował ją wbrew jej woli, za co wy mierzy ła mu policzek. Nie wiedziała, czemu na to wspomnienie ogniste rumieńce wy stąpiły jej na twarzy. I dlaczego tamto
zdarzenie nagle przestało wy dawać jej się potworny m upokorzeniem. Przecież Kuba Bly the za każdy m razem przy pominał jej o ty m, gdy chciał ją zezłościć.

Ja również powinnam dziękować Bogu — zaśmiała się — bo skoro już tu jesteś, by ć może wpuścisz mnie do domu, gdy zacznie padać. Bardzo chciałaby m się rozejrzeć po okolicy , ale bałaby m się zostać ze strachu przed ulewą.

Śmiejesz się dokładnie tak samo jak dawniej, Susette — powiedział Dick. — Nikt z naszej paczki tak uroczo się nie śmiał. Może ty lko Nan Bly the. A twoje oczy... jakie one są naprawdę? Nigdy nie potrafiłem określić koloru. Rzecz jasna,
trudno nazwać ten szarozielony gwiezdny blask.
„Nie podobały ci się te oczy — pomy ślała Susette. — Kiedy ś nie wy głaszałeś tak płomienny ch mów". I nagle — wszy stko tego niezwy kłego popołudnia zdawało się dziać nagle — wy dało jej się niesamowicie ważne, by Dick dowiedział
się, że zawsze go nie cierpiała. Nienawidzi go do tej pory .
s6b
*

Roddy mieszka tu z żoną. Zatrzy małem się u nich na kilka dni, przy gotowuję się na wy jazd do Peru. Jestem skromny m inży nierem lądowy m, wiesz? Wy latuję jutro. Miałem zresztą zrobić to dziś z samego rana. Dzięki Bogu jednak
zmieniłem plany .
Nagle pewne wspomnienie obudziło się w pamięci Susette. Dick kiedy ś pocałował ją wbrew jej woli, za co wy mierzy ła mu policzek. Nie wiedziała, czemu na to wspomnienie ogniste rumieńce wy stąpiły jej na twarzy. I dlaczego tamto
zdarzenie nagle przestało wy dawać jej się potworny m upokorzeniem. Przecież Kuba "Bly the za każdy m razem przy pominał jej o ty m, gdy chciał ją zezłościć.

Ja również powinnam dziękować Bogu — zaśmiała się — bo skoro już tu jesteś, by ć może wpuścisz mnie do domu, gdy zacznie padać. Bardzo chciałaby m się rozejrzeć po okolicy , ale bałaby m się zostać ze strachu przed ulewą.

Śmiejesz się dokładnie tak samo jak dawniej, Susette — powiedział Dick. — Nikt z naszej paczki tak uroczo się nie śmiał. Może ty lko Nan Bly the. A twoje oczy... jakie one są naprawdę? Nigdy nie potrafiłem określić koloru. Rzecz jasna,
trudno nazwać ten szarozielony gwiezdny blask.
„Nie podobały ci się te oczy — pomy ślała Susette. — Kiedy ś nie wy głaszałeś tak płomienny ch mów". I nagle — wszy stko tego niezwy kłego popołudnia zdawało się dziać nagle — wy dało jej się niesamowicie ważne, by Dick dowiedział
się, że zawsze go nie cierpiała. Nienawidzi go do tej pory .
óóo

Pamiętasz, jak się kłóciliśmy ? Jak tobą gardziłam? Jak wszy scy cię nienawidziliśmy ?

Zdecy dowanie nie dogady waliśmy się jako dzieci — przy znał Dick. — Ale... bądź
sprawiedliwa, Susette. Czy to ty lko z mojej winy ?

Oczy wiście! — wy krzy knęła Susette z o wiele większą pasją, niż by ło potrzeba. — To ty zawsze robiłeś najgorsze rzeczy. Pamiętasz, jak wepchnąłeś mnie w pokrzy wy i zniszczy łeś moją różową szy fonową sukienkę? Jak wy śmiewałeś się
z moich piegów? Jak spaliłeś na stosie moją lalkę? Albo jak oblepiłeś płaszczy k Bruna rzepami? Albo jak...

...jak cię pocałowałem — dokończy ł Dick z diabelskim uśmieszkiem. — Ale Kuba Bly the też cię raz pocałował i jakoś się wtedy nie oburzałaś.

A pamiętasz, jak ci się za to oberwało?! — wy krzy knęła Susette z nieskry waną saty sfakcją, ignorując wzmiankę o Kubie Bly hcie, który za całusa otrzy mał ty lko lekkiego kuksańca. — Dostałeś w nos tak mocno, że aż krew ci pociekła!

Oczy wiście, kiedy ś by ł ze mnie łobuz. Ale to dawno temu. Na to jedno popołudnie zapomnij, że mnie nienawidzisz, chociaż, jeśli mam by ć szczery, to wolę, by ś mnie nienawidziła, niż żeby ś w ogóle o mnie nie my ślała. Chodź,
przejdziemy się po wszy stkich dawny ch miejscach z dzieciństwa. Skoro mnie nie lubisz, nie musisz udawać, że jest inaczej.

Powinnam jednak wracać do domu — westchnęła Susette. — Zaraz lunie, Harvey będzie się martwił.

Jaki Harvey ?
óóy

Mężczy zna, za którego wy chodzę za mąż — powiedziała Susette, zastanawiając się, czemu z taką radością oświadczy ła to Dickowi.
Dick przez moment się nie odzy wał.

Ach, oczy wiście, facet od lisów — powiedział w końcu. — Ale nie masz na palcu pierścionka zaręczy nowego. Od razu zauważy łem.

Bo... bo to jeszcze nie ustalone — wy jąkała Susette. — Ale dzisiaj się zaręczy my .
Zamierza mi się oświadczy ć wieczorem. To dlatego stamtąd uciekłam. Tak mi się zdaje...
,

Sły szałem o ty m wspaniały m człowieku. Wszy scy sły szeli — cedził słowa Dick. —
Cóż, Harvey ma nade mną pewną przewagę, ale, jak powiada Kuba Bly the, rzetelny pracownik jest w stanie zdziałać cuda w jedno popołudnie.

Nie opowiadaj bzdur — ucięła Susette. — Przespacerujmy się. Chcę zobaczy ć jak najwięcej, nim się rozpada. Cudownie, że na farmie nic się nie zmieniło. Nawet te stare białe kamienie wokoło kwiatowy ch rabatek są takie same.
Pamiętasz, jak Zuzanna Baker ze Złotego Brzegu upierała się przy biały ch kamieniach wokół grządek, a my się z niej śmialiśmy ?

Susette, bez wątpienia jesteś najbardziej niezwy kłą istotą, jaką znam — powiedział
Dick.

Mówisz tak każdej dziewczy nie pól godziny po poznaniu? Pamiętaj, że już dawno temu przestałam by ć panną na wy daniu.

Gdy by m w ten sposób kiedy kolwiek pomy ślał, to pewnie by m powiedział. Ale nie pomy ślałem. Ostatnio
Ó&2
postanowiłem, że będę mówił to, o czy m w danej chwili my ślę. Rilla Bly the podobno zawsze tak robi. Nie masz pojęcia, jak wtedy jest ciekawie. Poza ty m ży cie jest zby t nudne, gdy pewne rzeczy pozostają niewy powiedziane.

Może i tak. — Susette zastanowiła się, co by by ło, gdy by tak powiedziała Harvey owi wszy stko, o czy m my śli.

No i nie poznałem cię pół godziny temu. Minęły całe lata. Jesteśmy dalekimi kuzy nami, prawda? I stary mi przy... wrogami. Więc czemu nie mogę powiedzieć, że jesteś wy jątkowa, piękna, czarująca? Ze masz włosy barwy
zachodzącego słońca na tle stary ch jodeł? I twoje oczy są jak tamten stawek o brzasku, a twoja skóra przy pomina płatek róży ?

Pamiętasz, jak wy mieniłeś przy naszy ch znajomy ch wszy stkie moje wady ? —
zapy tała Susette. — Powiedziałeś, że mam włosy jak suche siano, oczy jak kot i w dodatku jestem piegowata. Kuba Bly the przy łoży ł ci za to — dodała, czując wdzięczność wobec Kuby , której nigdy mu nie okazała.

O rany ! A ty znowu swoje — jęknął Dick. — Czemu po prostu nie zapomnisz o przeszłości?
„No, czemu?", zastanowiła się Susette. Dlaczego miała wrażenie, że musi wy ciągać sprawy z przeszłości i rozpamięty wać, jak nieznośny by ł Dick? Nie powinna o ty m ani przez chwilę zapominać. On na pewno aż tak bardzo się nie
zmienił. Ludzie się nie zmieniają. Po prostu nauczy ł się maskować swoją nikczemność czarujący m zachowaniem, które przy chodziło mu o ty le łatwo, że dobrze wy glądał. Nagle Susette poczuła lekką panikę.
66
Musi naty chmiast wracać do Glenelly n, zanim... Zanim zacznie padać.

Nie możesz — odparł Dick. — O, sły chać pierwsze grzmoty . Bądź rozsądna i wejdź
do środka, przeczekaj burzę. Potem dokończy my nasz spacer.

Ale już jest piąta — zaprotestowała. — Jeśli nie wy jadę naty chmiast, spóźnię się na kolację.

Coś ci przy gotuję. Nan Bly the nauczy ła mnie gotować.

Nie wierzę! Nan cię nie cierpiała! — wy krzy knęła Susette, nie mogąc się opanować.
Dick wy szczerzy ł zęby w uśmiechu.

Nie miałaś pojęcia, ale Nan i ja by liśmy całkiem niezły mi przy jaciółmi, mimo że kłóciliśmy się przy inny ch. Tak czy siak nie pozwolę ci jechać do Glenelly n przed burzą.
Zawsze by łaś odważną diablicą, ale ty m razem nie postawisz na swoim. Wiesz przecież, jak nasze drogi wy glądają w czasie deszczu.
Susette poddała się — miała świadomość, że nie poradzi sobie na krętej drodze w czasie ulewy. Nawet po przejściu burzy nie będzie łatwo. Poza ty m chciała odrobinkę nastraszy ć Harvey a, choć ten jeden jedy ny raz. I w końcu miała
wrażenie, że wciąż nie dała Dickowi do zrozumienia, jak bardzo go nienawidzi. Nie zamierzała opuścić farmy , póki nie powie, co naprawdę o nim my śli.
Weszli do domu. Wnętrze by ło nieco inne, niż zapamiętała: nowe meble, zasłony, dy wany, nowe obrazy na ścianach. Ale niektóre pokoje pozostały takie jak dawniej. Susette zwiedziła je wszy stkie, podczas gdy Dick przy gotowy wał
jedzenie w kuchni. Gdy wróciła do salo-64
nu — w czasach jej dzieciństwa pokój służy ł za bawialnię — deszcz spły wał po szy bach, a pioruny rozry wały niebo. Zazwy czaj Susette uwielbiała burzę. Zastanawiała się, czy Harvey będzie się martwił. Ciotka Clara na pewno nie okaże
zaniepokojenia.
Do salonu wszedł Dick, niosąc tacę, na której znajdował się dzbanek z herbatą, talerz z tostami i słoik dżemu. Z kredensu wy jął zastawę — stary serwis ciotki Marion w róży czki oraz brązowy dzbanuszek z kremową obwódką.

Pamiętasz? Di Bly the dała ten dzbanek ciotce w zamian za ten, który rozbiła.
Ależ miał niezwy kłą pamięć, jeśli chodziło o córki Bly the'ow! Ale Susette postanowiła nie zaprzątać sobie nimi głowy .

Och — westchnęła — ten tost jest py szny .

Pamiętaj, miałem dobrą nauczy cielkę — uśmiechnął się Dick. — Przy suń sobie krzesło, to się przełamiemy chlebem. Nie zapomnij pochwalić mojej herbatki. Jestem ekspertem w jej parzeniu.

Pewnie Nan Bly the cię tego nauczy ła? — nie powstrzy mała się Susette.

Owszem, dała mi parę wskazówek. Ale akurat do tego miałem wrodzony talent.

Chwalipięta jak za dawny ch lat. — Ale posłusznie przy sunęła sobie krzesło do stołu.
Herbata rzeczy wiście by ła dobra. Podobnie tost. Trudno by ło sobie wy obrazić Dicka robiącego tosty. Jeśli zaś chodzi o dżem, z pewnością został przy rządzony według przepisu Zuzanny Baker — ten bowiem sły nął w cały m Glen St.
Mary .
6

Kubek herbaty , kawałek chleba i ty ! — zuchwale ogłosił Dick.
Susette postanowiła chwilowo się nie wściekać. Ale czemu, och, czemu tak przy jemnie by ło siedzieć w ty m pogrążony m w półmroku pokoju, pijąc herbatę, pogry zając tosty w towarzy stwie okropnego Dicka?

Powinnam zatelefonować do Glenelly n — odezwała się niepewnie.

To się raczej nie uda. Linia nigdy nie działa w czasie burzy. Gdy by m by ł na miejscu Harvey a Brooksa, już by m przeszukiwał okolice. Susette, czy kiedy kolwiek ktoś ci powiedział, że patrząc w ten sposób, doprowadzasz ludzi do
szaleństwa? To spojrzenie przy ćmiewa nawet sławny uśmiech Rilli Bly the.

Pamiętasz — odparła Susette —jak bawiliśmy się w Robinsona Crusoe i nie pozwoliłeś mi by ć Piętasz-kiem, bo by łam dziewczy nką?

No i miałem rację! Taki Piętaszek jak ty zby tnio rozpraszałby Robinsona! Wy jaśniłem to Bly theom i później przy znali mi rację.
„Jeśli jeszcze raz wspomni o Bly the'ach, rzucę w niego ty m dzbankiem", pomy ślała Susette.
Dużo później — może po kilku godzinach, a może miesiącach, latach nawet — Susette zdała sobie sprawę, iż mimo że burza przeszła, deszcz wciąż kropił, jakby zanosiło się na padanie przez następne kilka dni. Popatrzy ła na zegarek i
wy krzy knęła przerażona:

Już wpół do siódmej! Za godzinę w Glenelly n podadzą kolację. Nigdy nie dotrę tam na czas!
ó6F

Kubek herbaty , kawałek chleba i ty ! — zuchwale ogłosił Dick.
Susette postanowiła chwilowo się nie wściekać. Ale czemu, och, czemu tak przy jemnie by ło siedzieć w ty m pogrążony m w półmroku pokoju, pijąc herbatę, pogry zając tosty w towarzy stwie okropnego Dicka?

Powinnam zatelefonować do Glenelly n — odezwała się niepewnie.

To się raczej nie uda. Linia nigdy nie działa w czasie burzy. Gdy by m by ł na miejscu Harvey a Brooksa, już by m przeszukiwał okolice. Susette, czy kiedy kolwiek ktoś ci powiedział, że patrząc w ten sposób, doprowadzasz ludzi do
szaleństwa? To spojrzenie przy ćmiewa nawet sławny uśmiech Rilli Bly the.

Pamiętasz — odparła Susette —jak bawiliśmy się w Robinsona Crusoe i nie pozwoliłeś mi by ć Piętasz-kiem, bo by łam dziewczy nką?

No i miałem rację! Taki Piętaszek jak ty zby tnio rozpraszałby Robinsona! Wy jaśniłem to Bly the'om i później przy znali mi rację.
„Jeśli jeszcze raz wspomni o Bly the'ach, rzucę w niego ty m dzbankiem", pomy ślała Susette.
Dużo później — może po kilku godzinach, a może miesiącach, latach nawet — Susette zdała sobie sprawę, iż mimo że burza przeszła, deszcz wciąż kropił, jakby zanosiło się na padanie przez następne kilka dni. Popatrzy ła na zegarek i
wy krzy knęła przerażona:

Już wpół do siódmej! Za godzinę w Glenelly n podadzą kolację. Nigdy nie dotrę tam na czas!
ÓÓF

No pewnie, że nie dotrzesz — potwierdził Dick. — Susette, pomy śl trochę. W ty m swoim autku nigdy nie pokonasz powrotnej drogi, ona jest teraz całkowicie nieprzejezdna.
Nie wrócisz dzisiaj. Musisz zostać tu na noc.

Bzdury ! Nie mogę tu zostać. Muszę zatelefonować. Harvey po mnie przy jedzie...

Spróbuj zadzwonić...
Susette spróbowała. W słuchawce nie by ło sy gnału. Stała przez kilka minut przy telefonie, zastanawiając się, czemu nie jest ty m faktem zasmucona.

Ja... ja nie wiem, co robić — jęknęła. — Szaleństwem by łoby jechać z powrotem w czasie deszczu, ale jutro rano muszę by ć w redakcji i... i...

A co z oświadczy nami Harvey a? — Dick uśmiechnął się. — Nieważne, Susette. Będą inne oświadczy ny. Rano sam ci się oświadczę. Może mi nie wy jść najlepiej, nigdy wcześniej tego nie robiłem, ale co mam powiedzieć, powiem.
Kiedy ś niemalże oświadczy łem się Rilli Bly the, no ale ona już flirtowała z Kenem Fordem...
Susette usiadła wściekła na krześle. By ła bezradna. Dick zapalił świece — informując przy okazji, że świecznik by ł prezentem ślubny m dla Roddy 'ego i jego żony od państwa Bly the'ów
— po czy m usiadł i założy ł nogę na nogę. Nie prawił już więcej komplementów Susette, nie wspominał o Harvey u, nie wy chwalał Bly the'ow pod niebiosa. Cały wieczór opowiadał o lotnictwie. Susette łapczy wie chwy tała każde jego
słowo. Zapomniała, że nienawidzi Dicka aż do momentu, kiedy znalazła się
6
w gościnnej sy pialni na piętrze, w pościeli pachnącej lawendą.
„Przy pomnij sobie — upominała się rozpaczliwie — jak wy ży wał się na inny ch chłopcach, jak kiedy ś wy kręcił rękę Jacka, by zmusić go do przeprosin, jak okłamał ciotkę Marion, że to Jack zjadł ciasto, jak postąpił z kociakiem..."
Te wspomnienia by ły nieznośne. Susette ukry ła twarz w poduszce i głośno jęknęła. Z radością przy pomniała sobie, jak Kuba Bly the sprał Dicka za te podłe uczy nki. Mimo wszy stko wspomnienia o Dicku by ły nie do zniesienia.
Nienawidziła go. Naprawdę. Zamierzała czmy chnąć stąd o zmierzchu, tak żeby nigdy więcej go nie oglądać.
>
Nagle Susette wy prostowała się na łóżku i pogroziła ciemnościom swoją drobną bladą rączką.
Bo przy pomniała sobie właśnie, co się z nią stało, gdy przy padkiem dotknęła palców Dicka, kiedy podawał jej drugi kubek herbaty .
— Nie zakocham się w nim! Nie zakocham!
By ła przerażona. Gdy ujęła czające się niebezpieczeństwo w słowa, wprost osłupiała ze strachu. Nie by ło innego wy jścia — z samego rana musi stąd uciec, by znowu poczuć się bezpieczniej u boku Harvey a...
Gdy Susette się obudziła, wiedziała już coś, o czy m nie miała pojęcia, gdy zasy piała. Wtedy jeszcze bała się przy znać do tego nawet przed sobą. Cichutko wstała z łóżka i podreptała do okna. Jeszcze nie widać by ło słońca, ale poranne
niebo za wschodnim wzgórzem po-6
rośnięty m świerkami miało barwę pączka róży. Tu i ówdzie po nieboskłonie sunęły bladozłote chmury. Na sre-brzy stozielony m stawku pojawiały się drobniutkie fale. W oddali unosiły się opary blady ch, błękitny ch mgieł. Susette
wiedziała, że albo naty chmiast odjedzie w stronę ty ch śliczny ch poranny ch mgieł, albo stanie się coś strasznego.
Ubrała się szy bko i po cichu. Równie cicho i bły skawicznie zeszła po schodach, otworzy ła frontowe drzwi i wy szła na zewnątrz. Rozejrzała się wokoło, z zachwy tem wstrzy mując oddech. Słońce już wzeszło, oświetliło śliczny świat, który,
niczy m nowo narodzone dziecko, spoglądał na złocistą tarczę. Zapomniała już, jak pięknie wy glądała farma o świcie. Wczoraj nie udało jej się zobaczy ć wszy stkich miejsc z dzieciństwa. A może ma jeszcze trochę czasu, by choć rzucić okiem
na stawek? Dick na pewno śpi.
Raz jeszcze wkroczy do tego złocistego świata. Przemknie się tą starą ścieży ną, a wiatr będzie jej jedy ny m towarzy szem. Trawy będą muskać jej stopy poranny m chłodem, a woda szemrać będzie pieśń — ten jeden ostatni raz, nim
wróci do Harvey a.
Gdy by ła już niemalże przy stawie, do jej nozdrzy dobiegł podejrzany zapach. Nim zdała sobie sprawę, co się święci, wy szła zza drzew i ujrzała Dicka siedzącego przy niewielkim ognisku. Smaży ł bekon; obok stał dzbanek z kawą. Na
trawie rozłożony by ł obrus, a na obrusie... Co to? Truskawki! Truskawki na wielkim zielony m liściu! Kiedy to ostatnio jadła truskawki, a już szczególnie py szne truskawki z farmy ? Przy pomniała sobie, jak w ja-6
kimś śnie, że Kuba Bly the znał sekretne miejsce, gdzie rosły najsłodsze i największe truskawki.
Dick pomachał do niej widelcem, na który nakłuty by ł kawałek bekonu.

Grzeczna dziewczy nka! Właśnie miałem cię wołać. Musimy się pospieszy ć, jeśli mamy by ć w mieście na czas. Poza ty m, nie chciałem stracić okazji widoku ciebie, skąpanej w świcie, jakby powiedziała Nan Bly the. Patrz, co mam dla
ciebie. Znalazłem tajemną polankę Kuby Bly the'a, tuż za stary m pastwiskiem. Co za szczęście! No ale ta farma sły nie z tego, że przy nosi ludziom szczęście. Mam też bukiecik czerwony ch orlików, które tak ci się podobały. Znajdź sobie
wy godne miejsce na tej skałce i siadaj.
Susette posłuchała. Czuła się nieco oszołomiona. Dick nalał jej kawy i poczęstował bekonem, potem truskawkami. Jedli w milczeniu. W stawku odbijały się cudowne barwy, a tu i ówdzie widać by ło niewielkie plamki półprzezroczy stego
cienia. Nad Glen St. Mary wznosiły się wspaniałe, przy kry te biały mi chmurami góry , pełne burszty nowy ch dolin. Pewnie już niedługo nad ty mi górami lecieć będzie Dick. Urok chwili skłonił ją do wy głoszenia banalnej uwagi:

Dam miedziaka za twoje my śli.

Zastanawiałem się właśnie, co by się stało, gdy by m powiedział do ciebie „kochanie"
— rzekł poważnie.

Poszłaby m sobie, rzecz jasna! — odparła Susette. — Zresztą i tak muszę iść. Nie możemy tu siedzieć całą wieczność.

Czemu? — spy tał Dick.
670

To głupie py tanie, które pozostawię bez odpowiedzi — odparła Susette, podnosząc się z miejsca.
Dick również wstał.

A ja zamierzam sobie odpowiedzieć. Nie możemy tu przesiady wać przez całą wieczność, mimo iż jest bosko, bo pojutrze odlatuję. Nie ma więc zby t wiele czasu, by śmy polecieli do Montrealu, załatwili formalności i wzięli ślub.

Oszalałeś — powiedziała Susette.

Pamiętasz ulubiony cy tat Waltera Bly the'a? „Biedna to rodzina, która nie może pozwolić sobie na jednego szaleńca". Nigdy nie przepadałem za poezją, ale czy ktoś kiedy ś nie napisał o ty m wiersza? Pewien jestem, że Walter kiedy ś
recy tował coś takiego: W szaleństwie drzemie dzika rozkosz,
O której nie wie nikt prócz szaleńca.

Nigdy nie by łam aż tak zaprzy jaźniona z Bly -the'ami jak najwy raźniej ty — chłodno odparła Susette.

Śzkoda. Są wspaniałą rodziną.

Wracam do domu, wsiadam do samochodu i wracam do Glenelly n — postanowiła Susette.

Wiem, że taki właśnie masz zamiar, ale niewiele potrzeba, by ś zmieniła zdanie.
Susette rozejrzała się wkoło bezradnie. A potem spojrzała na Dicka. W następnej chwili znalazła się w jego ramionach; pocałował ją — by ł to długi, dziki, gwałtowny , odbierający dech w piersiach pocałunek.

Nie wiesz, że patrząc na mężczy znę ty mi swoimi oczy ma, wprost prosisz go, by cię pocałował? Jesteś mo-07
ja, Susette. Uczy niłem cię moją ty m pocałunkiem. Nie należy sz do nikogo, oprócz mnie.
Susette stała nieruchomo. Wiedziała, że właśnie przeży wa jedną z nieliczny ch cudowny ch chwil w swoim ży ciu. Wiedziała też, że nigdy nie poślubi Harvey a.

Za piętnaście minut jedziemy do Charlottetown — mówił Dick. — Ty le czasu zajmie mi odstawienie do kuchni patelni Roddy 'ego i zamknięcie twojego samochodu w stodole.
Może tu na nas poczekać, aż za trzy lata wrócimy z Peru.
Susette poszła do sy pialni po zegarek, który zostawiła pod poduszką. Wy dawało jej się, że została oczarowana — dosłownie oczarowana. Innej możliwości iiie ma. Pamięta, jak śmiali się z Gilberta Bly the'a, gdy przy znał, że może istnieć
coś takiego jak „oczarowanie", wtedy , na stary m poletku. To musi by ć oczarowanie. Gdy by ty lko zapomniała o kociątku! Chociaż..., tak wielu chłopców miało na sumieniu okrutne uczy nki.
Gdy wróciła nad staw, z początku nigdzie nie mogła dojrzeć Dicka. Nagle zauważy ła go —
stał trochę dalej, w cieniu świerków. By ł odwrócony do niej plecami, na ramieniu przy cupnęła mu ruda wiewiórka. Karmił ją czy mś, a ona popiskiwała mu do ucha.
Susette znieruchomiała. Właśnie zdała sobie sprawę z kolejnej rzeczy . Uciekłaby , gdy by właśnie w ty m momencie Dick się nie odwrócił. Wiewiórka dała susa na gałąź, a Dick podbiegł do niej.

Widziałaś to stworzonko? Pamiętasz, jak Kuba Bly the zawsze lubił wiewiórki? Mnie również darzy ły
672
sy mpatią. Lubią mnie wszelkie futerkowe i pierzaste stworzonka.

Ty nie jesteś Dick — powiedziała Susette, zniżając nieco ton głosu i patrząc na niego poważnie.
Dick się zatrzy mał.

Nie — powiedział. — Nie jestem. Zastanawiałem się, jak ci to powiedzieć. Ale jak się domy śliłaś?

Gdy zobaczy łam tę wiewiórkę na twoim ramieniu. Zwierzęta nie cierpiały Dicka, by ł
dla nich taki okrutny . A ludzie aż tak się nie zmieniają. Żadna wiewiórka nie przy siadłaby na jego ramieniu. To dlatego Bly the'owie tak go nie cierpieli. Mogę zapy tać, kim w takim razie jesteś?

Zgadzając się wy jść za mnie za mąż, masz prawo wiedzieć — odparł poważny m tonem. — Nazy wam się Jerry Thornton, kuzy n Dicka ze strony ciotki Marion, ale nie spokrewniony z tobą. Przy jaźniłem się z Kubą Bly the'em.
Mieszkałem w Charlottetown, ale przy jechałem tu pewnego lata, ciebie akurat nie by ło. Usły szałem opowieści o tobie od inny ch, szczególnie od Kuby , który podkochiwał się w tobie, nim nie spotkał Faith Mere-dith.
To ty nazwałaś mnie Dick. Bałem się, że jeśli będę grał w'otwarte karty, nie zostaniesz tu tak długo, by m mógł sprawić, że mnie pokochasz. Pomy ślałem, że mam większe szanse jako Dick, mimo że ży wiłaś do niego tak wielką urazę.
Zawsze by liśmy do siebie podobni —
nasze babcie by ły siostrami — ale, przy sięgam, mamy zupełnie odmienne charaktery . Poza ty m Dick jest żonaty , jak zresztą większość z naszej starej paczki.

To by do niego pasowało — powiedziała Susette.
Jerry spojrzał na nią z lekką obawą.

Mój mały błąd chy ba nie przekreśli tego, co zdarzy ło się między nami, Susette?

A czemu miałby ? — odparła Susette. — Lecz powiedz mi dwie rzeczy . Po pierwsze, skąd wiedziałeś, że Dick kiedy ś mnie pocałował?

Phi, każdy chłopak by cię pocałował, gdy by ty lko miał szansę! — zakpił Jerry .

A skąd wiedziałeś, że lubię dzikie orliki?

Każdy je lubi — odrzekł Jerry .
AU REVOIR
CHCĘ
Już w ulic gwarze czuję ból,
Za miasta chcę wy jść próg, Gdzie księży c marzy pośród pól U brzegu stary ch strug. Tam, poprzez chwiejny sosen las, Dostrzegę domu świateł blask.
Chcę poczuć wiatr, co chłodzi twarz,
Z odległy ch frunąc wzgórz Poląmi koniczy ny , aż
Na skraj pogodny ch mórz I sły szeć huk spieniony ch grzy w Bijący ch o skalisty klif.
Blichtr mierzi mnie, salonów wzlot,
Chcę odejść w ciemną noc Ogrodu, gdzie zieleni splot I biały ch lilii moc... Zaczerpnę wonny ch mroków ły k, Ich przy jaźń cenię tak jak nikt.
Chcę słuchać głosu dżdżu, gdy mży , Wiosenny ch jego mów.
Chcę słuchać, kiedy ciało drży , Przy jemny ch, dawny ch słów.
By śnieg wiśniowy ch płatków spadł
I bielą okry ł cały sad.
Na sen chcę czasu, bo gdy śnię, Wstrzy muję pośpiech, lęk.
Trąbienie, wrzaski zmienić chcę Na drozda nocny dźwięk.
I na zabawę chętkę mam...
Dziś wracać chcę do domu sam!
Walter Bly the
ZUZANNA BAKER: — Niekóre fragmenty tego wiersza potrafię zrozumieć. Ale przede wszy stkim jest to, jak mawia droga pani doktorowa, wy twór wy obraźni. Walter nie spędził
większej ilości czasu w jakimkolwiek mieście w okresie, gdy powstał ten wiersz. By ł przecież wtedy ledwie nastolatkiem. A Lowbridge miastem nazwać nie można. Nigdy nie zapomnę nocy, gdy uciekł od doktora Parkera i wracał do
domu po ciemku sześć mil*. Poza ty m jestem pewna, że ani ogród tutaj, ani ten w Domku Marzeń nie by ł „plątaniną zieleni". Kwiaty wiśni wy dają się bielsze niż zwy kle tego roku. Jakże Walter je kochał, szczególnie te dziko rosnące w Dolinie
Tęczy . Ale właściwie Walter kochał wszy stko, co piękne. „Zuzanno — mawiał do mnie — świat jest pełen piękna". By ł zby t młody , by wiedzieć, że to nie do końca prawda.
Ale przy znaję, że parę piękny ch rzeczy na ty m świecie jest. Jutro muszę wy rwać chwasty z rabatki fiołków. Zawsze robiliśmy to
* Zob. Ania ze Złotego Brzegu.
676
razem. „Spójrz na te ich osobliwe oblicza, Zuzanno", mówił. Nie wiem, co miał na my śli, ale rzeczy wiście fiołki mają twarze. I tego się będę trzy mać.
PIELGRZYM
Wiatr lekko powiał znad wzgórza I deszcz nadciąga z zachodu, Ja na wędrówkę wy ruszam Spragniony wielkiej przy gody .
I pójdę wśród zjaw i czarów Wsłuchany i urzeczony . Chmury odpły ną daleko. Gwiazdy zabły szczą zdziwione.
Księży c zabły śnie nieduży Niczy m na dziecka obrazku, Łagodnie rozświetli niebo I brzozy obleje blaskiem.
Ja swoje kroki skieruję Ku Jasom nieznany m i ciemny m, Gdzie kurz pokry ł moje marzenia I śmierci mrok spły nął tajemny .
I wiosna będzie już moja, I lato gorące i słotne, Jesienne wieczory przy winie I biała zimowa samotność.
Tu drzew mnie korony otulą, Gałęzie ochronią jak straże, A tam, gdzie wy dm ciągną się grzbiety , Wiatr ostry poczuję na twarzy .
Nie biegnąc, nie stając po drodze,
Tak pójdę daleko przed siebie
Wpatrzony łagodnie w oblicze
Mej gwiazdy — wskazówki na niebie.
Walter Bly the
DIANA BLYTHE: — Napisał to tuż przed wy buchem wojny .
DR GILBERT BLYTHE: — Dziecko piszące o swy ch dawny ch marzeniach!
ANIA BLYTHE: — To chy ba jedy ny moment, kiedy możemy o nich mówić. Potem, gdy jesteśmy starsi, wspominanie dawny ch pragnień przesy cone jest gory czą.
ZUZANNA BAKER, zdecy dowany m tonem: —-Pani i pan doktor nigdy się nie zestarzeją, droga pani doktorowo.
ANIA BLYTHE, wzdy chając: — Czasem czuję się stara, nawet starsza niż w rzeczy wistości.
FLORA BLYTHE: — Piękno by ło gwiazdą polarną Waltera, jego przewodniczką... Wiemy już, że piękno będzie towarzy szy ć mu teraz już zawsze, mamo.
PIEŚŃ O WIOŚNIE
Cy gański wiatr, co gra i dmie, Gdzie pęka buku pąk,
Niech wie, że sły szę wiosny śmiech W srebrzy stej mowie łąk.
O mgiełko, wtoczy ć mleczny kłąb W zielony , dziki jar ty chciej, Gdy w gazie sukni skry wasz klomb, Królowej służy sz swej.
Ziarenko, w ży znej glebie tkwisz, Chwy ć słońce, deszcze pij, Z radością w swej powłoce śpisz, Narodzin pulsie bij.
Nadziei fiołek kwitnie już, Tak kwitniesz u my ch nóg, Obsy pie drogi szkarłat róż, Gdy wiosnę zwróci Bóg.
Walter Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — Owszem, Bóg zawsze zsy ła wiosnę, dzięki mu za to.
ZUZANNA BAKER: — Choć w ty m roku nadeszła dość późno. Żonkile dopiero zaczy nają rozkwitać. (Do siebie): — Jakże Walter kochał żonkile!
ANIA BLYTHE: — Kiedy ś lubiłam zimę — nawet przez ostatnie dwadzieścia lat. Teraz jednak zastanawiam się, jak mogliby śmy ją przetrwać, gdy by nie nadzieja na to, że po zimie przy jdzie wiosna.
DR GILBERT BLYTHE: — Czy żby ży cie u mego boku by ło a? tak ciężkie, Aniu?
ZUZANNA BAKER, w my śli: „Kochany doktor musi zawsze sobie pożartować".
POKŁOSIE I
By ł taki czas, kiedy by liśmy młodzi,
Kto bał się walk? Dziś — starość już doskwiera.
I nawet tchórz też stawał się odważny ,
Czy wtedy ktoś z nas lękał się umierać?
9
Ziarenko, w ży znej glebie tkwisz, Chwy ć słońce, deszcze pij, Z radością w swej powłoce śpisz, Narodzin pulsie bij.
Nadziei fiołek kwitnie już, Tak kwitniesz u my ch nóg, Obsy pie drogi szkarłat róż, Gdy wiosnę zwróci Bóg.
Walter Bly the
DR GILBERT BLYTHE: — Owszem, Bóg zawsze zsy ła wiosnę, dzięki mu za to.
ZUZANNA BAKER: — Choć w ty m roku nadeszła dość późno. Żonkile dopiero zaczy nają rozkwitać. (Do siebie): — Jakże Walter kochał żonkile!
ANIA BLYTHE: — Kiedy ś lubiłam zimę — nawet przez ostatnie dwadzieścia lat. Teraz jednak zastanawiam się, jak mogliby śmy ją przetrwać, gdy by nie nadzieja na to, że po zimie przy jdzie wiosna.
DR GILBERT BLYTHE: — Czy żby ży cie u mego boku by ło a? tak ciężkie, Aniu?
ZUZANNA BAKER, w my śli: „Kochany doktor musi zawsze sobie pożartować".
POKŁOSIE
I
By ł taki czas, kiedy by liśmy młodzi,
Kto bał się walk? Dziś — starość już doskwiera.
I nawet tchórz też stawał się odważny ,
Czy wtedy ktoś z nas lękał się umierać?
73
A zbrojny lud diabelskim wy buchł śmiechem I zapach krwi piekielną radość wzniecił, I by ła noc, gdy z my ch rąk zginął człowiek, I ty le gwiazd, i księży c jasny świecił.
Tak młody by ł, że mógł by ć moim bratem, Nie czułem nic, patrzy łem nań wesoło, Jak kuli strzał śmiertelnie wskroś go przeszy ł, Tak smukły by ł i tak miał blade czoło... Uniosłem broń w geście mojego męstwa, A wokół wróg i martwe,
krwawe ciała I zapach krwi, co jeszcze osty gała,
I
try umf mój, i gorzki smak zwy cięstwa.
II
Kto młody by ł — ten starość znosi godnie, Lecz piękna już — choć bliskie — nie zobaczy, Bo my śmy już stanęli u wrót piekieł, Ich straszny żar poranił nasze oczy. Szczęśliwsi są ci, którzy zmarli wcześniej, Bo pamięć ich przez śmierć
jest wy czy szczona, I mogą trwać w spokojny m zapomnieniu, Bo ginie pamięć, kiedy człowiek kona.
Nie minie wsty d i już nie zapomnimy, Nienawiść trwa i wróci wsty d o świcie, Spokojny sen nie naszy m przeznaczeniem, Bo z moich rąk ktoś kiedy ś stracił ży cie. I niesie wiatr głosy i różne dźwięki, Nieważne, gdzie skieruję swe
spojrzenie, Tam gaśnie świt i wraca to wspomnienie Człowieka, co z mojej umierał ręki.
Walter Bly the
Ó&O
Wiersz ten został napisany „gdzieś we Francji" w roku bitwy pod Courcełette. Został
przesłany do matki z resztą rzeczy Waltera. Nie czy tała tego wiersza nikomu z wy jątkiem Kuby Bly the'a, który twierdzi: „Walter nigdy nikogo nie zabił, mamo. Ale widział... widział
to...".
ANIA BLYTHE, spokojnie: — Jestem wdzięczna, że Walter nie powrócił. Obawiam się, że nie mógłby ży ć z takimi wspomnieniami... A gdy by teraz ujrzał, jak bezowocne okazało się ich poświęcenie, gdy by ujrzał potworności
Holokaustu...
KUBA BLYTHE, my śląc o Kubie Juniorze i młody m Walterze: — Wiem... wiem. Nawet ja, choć skórę mam twardszą niż Walter... Ale porozmawiajmy o czy mś inny m. Kto powiedział:
„Zapominamy , bo musimy "? Miał z pewnością rację.
t
KONIEC
POŻEGNANIE Z WYSPĄ KSIĘCIA EDWARDA,
CZYLI ZAMIAST POSŁOWIA BENJAMIN LEFEBYRE
Kiedy po raz pierwszy zjawiłem się w archiwach Uniwersy tetu w Guelph w 1999 roku, by przeczy tać manuskry pt Ani z Wy spy Księcia Edwarda L.M. Montgomery, nie miałem pojęcia, jakiego literackiego odkry cia wkrótce dokonam.
Prze?, długi czas nie podważałem opinii badaczy , którzy utrzy my wali, że Ania z Wy spy Księcia Edwarda została opublikowana w całości w 1974 roku, z wy jątkiem krótkiego wstępu autorki. Zbiór nosił ty tuł The Road to Yesterday (wy danie pol.
Spełnione marzenia). Ale pewnego dnia dowiedziałem się, że jedna z moich znajomy ch czy tała manuskry pt i według niej Spełnione marzenia są mocno okrojoną wersją całości. By ła tak dobra, że wy słała mi swoje notatki ze streszczeniem
brakujący ch fragmentów. Zachęciła mnie również, by m sam przeczy tał pełną wersję tekstu. Gdy to uczy niłem, przekonałem się, że z książki Ania z Wy spy Księcia Edwarda wy cięto spore ustępy : zniknęły nie ty lko wiersze oraz interludia o
objętości prawie stu stron, ale z samy ch opowiadań usunięto również niektóre akapity. Pomy ślałem wtedy, że warto rzecz zbadać dokładniej. Usiadłem więc pewnego słonecznego popołudnia przy jedny m z biurek archiwum i wkrótce
otrzy małem dwa dodatkowe maszy nopisy Ani z Wy spy Księcia Edwarda — każdy z nich znacznie różnił
ćk92
POŻEGNANIE Z WYSPĄ KSIĘCIA EDWARDA,
CZYLI ZAMIAST POSŁOWLA BENJAMIN LEFEBYRE
Kiedy po raz pierwszy zjawiłem się w archiwach Uniwersy tetu w Guelph w 1999 roku, by przeczy tać manuskry pt Ani z Wy spy Księcia Edwarda L.M. Montgomery, nie miałem pojęcia, jakiego literackiego odkry cia wkrótce dokonam.
Przez długi czas nie podważałem opinii badaczy, którzy utrzy my wali, że Ania z Wy spy Księcia Edwarda została opublikowana w całości w 1974 roku, z wy jątkiem krótkiego wstępu autorki. Zbiór nosił ty tuł The Road to Yesterday (wy danie pol.
Spełnione marzenia). Ale pewnego dnia dowiedziałem się, że jedna z moich znajomy ch czy tała manuskry pt i według niej Spełnione marzenia są mocno okrojoną wersją całości. By ła tak dobra, że wy słała mi swoje notatki ze streszczeniem
brakujący ch fragmentów. Zachęciła mnie również, by m sam przeczy tał pełną wersję tekstu. Gdy to uczy niłem, przekonałem się, że z książki Ania z Wy spy Księcia Edwarda wy cięto spore ustępy : zniknęły nie ty lko wiersze oraz interludia o
objętości prawie stu stron, ale z samy ch opowiadań usunięto również niektóre akapity. Pomy ślałem wtedy, że warto rzecz zbadać dokładniej. Usiadłem więc pewnego słonecznego popołudnia przy jedny m z biurek archiwum i wkrótce
otrzy małem dwa dodatkowe maszy nopisy Ani z Wy spy Księcia Edwarda — każdy z nich znacznie różnił
się od znanej mi wersji tekstu. Zacząłem się zastanawiać, czy przy padkiem nie natrafiłem właśnie na ukry ty skarb. Dotarło do mnie, że ostatnia książka Montgomery, którą ukończy ła pod koniec swego ży cia w 1942 roku, może całkowicie
zmienić sposób, w jaki czy telnicy patrzą na autorkę i jej dzieło.
Pierwszą rzeczą, która uderzy ła mnie w trakcie lektury trzech wersji maszy nopisów Ani z Wy spy Księcia Edwarda, by ła ich ogólna atmosfera i wy mowa, zupełnie odmienna od wcześniejszy ch utworów Montgomery. W biały ch
bawełniany ch rękawiczkach, które miały chronić ory ginalne dokumenty, zapisy wałem w notesie listę powracający ch wątków: cudzołóstwo, nieślubne pochodzenie, mizoginia, morderstwo, zemsta, gory cz, nienawiść, starzenie się i śmierć. Z
pewnością tematów ty ch większość czy telników z twórczością Montgomery nie kojarzy ła. Nieco później, gdy rozmawiałem o swy m odkry ciu z przy jaciółmi i kolegami z pracy (niektórzy z nich znali twórczość Montgomery bardzo
powierzchownie), wszy scy orzekli jednogłośnie: oto natrafiłem na dzieło zupełnie różne od poprzednich książek autorki Ani z Zielonego Wzgórza.
Z czasem jednak zacząłem się zastanawiać, czy zmiana tematy ki i tonu opowieści rzeczy wiście by ła tak gwałtowna i niespodziewana. Znam co najmniej kilka osób, które regularnie czy tają wszy stkie książki Montgomery w porządku
chronologiczny m, poczy nając od Ani z Zielonego Wzgórza (1908), na Ani ze Złotego Brzegu (1939) kończąc — a to po to, by prześledzić, w jaki sposób zmieniał się sty l i światopogląd autorki w trakcie jej kariery pisarskiej. Nieraz
postępowałem tak samo i za każdy m razem, gdy czy tam te — znane już przecież doskonale — książki, odkry wam w nich coś nowego. Gdy sięgnąłem po starsze utwory Montgomery po kilku miesiącach zagłębiania się w tekście Ani z Wy spy
Księcia Edwarda, zauważy łem, że niektóre z wątków z mojej listy zaczy nam dostrzegać także w inny ch książkach Montgomery . By ło to dla mnie bardzo zaskakujące.
3
Powszechnie wiadomo, że Montgomery cierpiała na napady depresji i rozpaczy w trakcie swego całego dorosłego ży cia, ale gdy we wrześniu 2008 roku ujawniono, że przy czy ną śmierci pisarki by ło przedawkowanie leków,
zastanawiałem się, czy przy padkiem Montgomery nie popełniła samobójstwa. Gdy by to by ła prawda, w tekście Ani z Wy spy Księcia Edwarda znaleźć można by pewne odwołania do tego zamiaru. Poza ty m nekrolog zamieszczony w „The
Globe and Mail" sugeruje, że książka mogła mieć jakiś związek ze śmiercią autorki. W nekrologu z 25 kwietnia 1942 roku czy tamy, że Montgomery „zmarła nagle wczoraj", po czy m: „Przez ostatnie dwa lata ciężko chorowała, lecz w trakcie
zeszłej zimy pani Macdonald zebrała w jeden tom opowiadania, wcześniej publikowane w prasie, a pisane na przestrzeni wielu lat. Zbiór trafił do rąk wy dawnictwa ledwie wczoraj". I choć nekrolog nie daje odpowiedzi na py tanie, czy to
Montgomery , czy też ktoś inny dostarczy ł
maszy nopis do wy dawcy , to jednak obecność maszy nopisu i jego kalkowej kopii w archiwach McClellanda i Stewarta potwierdza, że książka rzeczy wiście do nich dotarła.
Czy telnicy, którzy pochłaniali wcześniejsze dzieła Montgomery — dwadzieścia powieści, ponad pięćset opowiadań, pięćset wierszy, dziesięć tomów dzienników i liczne eseje — w gruncie rzeczy znajdą w jej ostatniej książce wiele
znajomy ch moty wów. Montgomery i ty m razem pisze o ty m, do czego nas już przy zwy czaiła: o sierotach tęskniący ch za prawdziwy m domem, o parach, które po latach w końcu wkraczają na drogę małżeństwa, o nowo zy skany ch rodzinach
czy wreszcie o żalach i nieporozumieniach, które po latach zostają wy jaśnione i zapomniane. Montgomery wraca również do opozy cji, które rozważała w trakcie całej swojej kariery : romanty czne czy realisty czne spojrzenie na
rzeczy wistość?, indy widualizm czy ży cie we wspólnocie?, nadzieja czy beznadzieja?, harmonia czy konflikt?, porządek czy chaos?, pamięć
6(94
czy zapominanie? Podobnie jak jej bohaterowie, którzy często muszą godzić własne ambicje z oczekiwaniami najbliższy ch lub otoczenia, tak i Montgomery zawsze próbowała znaleźć złoty środek pomiędzy historiami, które chciała
przekazać czy telnikom, i odpowiednią, przewidy walną formułą ty ch opowieści. Częściowo właśnie z tego powodu, a częściowo dlatego, że jej własne małżeństwo okazało się katastrofą, romansowe zakończenia wielu jej opowiadań czy telnikom
nie zawsze przy padały do gustu. W Ani z Wy spy Księcia Edwarda Montgomery nieco przesuwa punkt ciężkości, ale jednocześnie zachowuje znajomą formułę, po raz ostatni dając głos jej najbardziej znany m bohaterom: Ani i Gilbertowi
Bly the'om, szóstce ich dzieci, gospody ni Zuzannie Baker oraz przy jaciołom i sąsiadom z okolicy .
O ile jednak wszy stkie te elementy są nam znane, zmienił się sposób, w jaki zostały przedstawione. W czasie gdy świat ogarnięty by ł drugą wojną światową, Montgomery powróciła w ostatniej części serii o Ani z Zielonego Wzgórza do
dwóch konwencji, wobec który ch zawsze miała mieszane uczucia: mianowicie do wątku romansowego i sequela, czy li konty nuacji. Montgomery obie te konwencje jednocześnie kochała i nienawidziła. Czuła się złapana w pułapkę oczekiwań
czy telników — z jednej strony wiedziała, że pisząc dalsze części przy gód Ani, potrafi sporo zarobić, z drugiej strony uważała to za przejaw twórczej stagnacji. Chociaż moty wy zalotów i małżeństwa często pojawiają się w jej książkach,
pry watnie narzekała, że dziwnie się czuje, pisząc „romanse". Wolała humor wy nikający z kontrastu pokoleń, różnic między młody mi i starszy mi. Trudno by ło Montgomery zakończy ć romanty czny wątek Ani Shirley Bly the w
saty sfakcjonujący czy telników sposób, ale sześć lat po publikacji Ani z Avonlea (1909), naciskana przez wy dawcę, napisała w końcu Anię na uniwersy tecie (1915), gdzie Ania godzi się wy jść za Gilberta Bly the'a.
¿refer
To zakończy ło romansowy wątek Ani, ale jednocześnie Montgomery odkry ła, że skoro ma już wierny ch czy telników, może dać swoim bohaterom zupełnie nowe ży cie, poruszając jednocześnie tematy , które w tamty m czasie najbardziej
ją interesowały — a by ł to okres Wielkiej Wojny z lat 1914-1918. Montgomery bardzo przeży wała wieści nadchodzące z pola walki, śledziła wszelkie wzmianki na ten temat w prasie. I chociaż akcja jej dwóch następny ch powieści rozgry wa
się kilka lat wcześniej, napisane są one w czasie wojny i niebezpośred-nio do takiej tematy ki nawiązują: Wy marzony dom Ani (1917), opowiadający o pierwszy ch latach małżeństwa Ani i Gilberta, skupia się na dwóch ważny ch wy darzeniach:
śmierci córeczki Joy ce, i przy jściu na świat najstarszego sy na, Kuby. Z kolei Dolina Tęczy (1919), z akcją umiejscowioną trzy naście lat później, skupia się na przy godach dzieci Bly the'ów i ich przy jaciół. Następna powieść Montgomery, Rilla
ze Złotego Brzegu (1921), ponownie opisuje ich pery petie: dzieci Ani i Gilberta wchodzą w dorosłość. Książka pokazuje, jakie piętno Wielka Wojna odcisnęła na losach rodziny Bly the'ów. Pisanie tej powieści, planowanej już w 1917 roku,
Montgomery zaczęła cztery miesiące po zawieszeniu broni. Wiedziała zatem, jakie by ło zakończenie wojny, liczy ła również na narodziny nowego, utopijnego świata. Choć główny mi bohaterkami książki są pozostające w czasie wojny w domu
przedstawicielki dwóch pokoleń kobiet, które musiały przy stosować się do gwałtownie zmieniającego się świata: Rilla Bly the i gospody ni Zuzanna Baker, powieść opisuje również całą generację młody ch mężczy zn, który ch los odzwierciedla
postać sy na Ani i Gilberta, Waltera. Walter, młody poeta z aspiracjami, toczy wewnętrzny bój pomiędzy swą miłością do piękna i obowiązkiem służenia krajowi. Jego śmierć sy mbolizuje wielką ofiarę, złożoną w obronie Imperium
Bry ty jskiego, a jego wiersz, Kobziarz, jest inspirujący m apelem o odwagę i opty mizm w obliczu przerażającego chaosu. Choć
czy telnicy Rilli ze Złotego Brzegu mogli poznać zaledwie jedną frazę z tego wiersza —
wezwanie do nieporzucania nadziei, kojarzące się z In Flanders FielcLs Johna McCrae —
wiersz Kobziarz Waltera Bly the'a jest jedy ny m wojenny m liry kiem Montgomery warty m wspominania.
Kończąc tę drugą try logię książek o Ani w 1920 roku, Montgomery zapisała w dzienniku, że nie zamierza pisać kolejny ch części. Czekały na nią nowe pomy sły do zrealizowania, w ty m pseudoautobiograficzna try logia o młodej
dziewczy nie Emi-ly Starr, marzącej o karierze pisarki. Montgomery obmy ślała również fabułę innej, bardziej dojrzałej powieści, która jednak nigdy nie powstała. By ła uwiązana do konwencji, dzięki której jej wcześniejsze książki osiągnęły taki
sukces, a ekonomiczny chaos, który zapanował po krachu na giełdzie w 1929 roku, sprawił, że nie chciała odchodzić od fabularny ch schematów, zapewniający ch jej spore zarobki. Około połowy lat trzy dziesty ch dwudziestego wieku, gdy
zaczęła pracę nad książką, która miała zapełnić lukę w wy darzeniach pomiędzy Anią na uniwersy tecie i Wy marzony m domem Ani, mimo wszy stko zmieniło się jej podejście do pisania: Montgomery wróciła do serii o Ani częściowo, by
wy korzy stać sukces ekranizacji Ani z Zielonego Wzgórza z 1934 roku, a jednocześnie pragnęła znowu poczuć się bezpieczna i spokojna — pisanie o Ani tak właśnie na nią wpły wało. W rezultacie zarówno Ania z Szumiący ch Topoli (1936), jak i
Ania ze Złotego Brzegu (1939) okazały się powieściami bardzo epizody czny mi, wy pełniony mi zuży ty mi wątkami i moty wami, już wtedy uważany mi za staroświeckie. A jednak w Ani ze Złotego Brzegu obserwujemy, że Montgomery z
trudem radzi sobie nawet z ty mi schematy czny mi wątkami, z który ch sły nęła najbardziej: zabawne anegdotki o dzieciach Ani, przeży wający ch kolejne rozczarowania, przeciwstawione są wątkom doty czący m małżeńskiej nienawiści i rozpadu
związku, a także podejrzeń Ani, że Gilbert stracił zainteresowanie nią. Podejrzenia oczy wiście okazują się nieuzasadnione, ale wielu dorosły ch czy telników uznało zakończenie książki za nieprzekonuj ące.
Niedługo po wy daniu Ani ze Złotego Brzegu z 1939 roku, Montgomery zaczęła pracować nad książką, która miała przy brać postać Ani z Wy spy Księcia Edwarda. Układ tekstów tego zbioru pozostaje tajemnicą. Nie wspomina o nim w
żadny m ze swoich dzienników i listów (z który ch wiele zaginęło). Najwy raźniej Montgomery, nie potrafiąc lub nie chcąc napisać kolejnej powieści, postanowiła przejrzeć wcześniej wy dane opowiadania (łącznie z kilkoma tekstami, który ch nie
udało jej się opublikować), dopisać do nich wzmianki o rodzinie Bly the'ów i dołączy ć do zbioru czterdzieści jeden własny ch wierszy, po czy m przy pisać ich autorstwo Walterowi i Ani. Opowiadania napisane by ły stosunkowo niedawno,
ukazy wały się w latach trzy dziesty ch w kanady jskich i amery kańskich czasopismach, takich jak „Family Herald and Weekly Star", „Canadian Home Journal", „Country Home" i „Holland s, the Magazine of the South", ale już wiersze pochodziły
z całego okresu jej kariery — wcześniej ukazy wały się w „The Canadian Magazine", „Canadian Bookman", „Ladies" Home Journal",
„The Commonwealth", „Saturday Night", „Chatelaine" i „Good Housekeeping"*.
* Mody fikując opowiadania, który ch akcja początkowo rozgry wała się w latach trzy dziesty ch dwudziestego wieku i przesuwając czas akcji na tuż przed Wielką Wojną, Montgomery nieumy ślnie wprowadziła kilka anachronizmów: na
przy kład w opowiadaniu Blii-niaki uruchamiają wy obraźnię Jill i P.G. odgry wają egzekucję Edith Cavell, bry ty jskiej pielęgniarki, którą na śmierć skazano dopiero w 1915 roku w Belgii. W ostatnim opowiadaniu Spełnione marzenia, którego
akcja toczy się w trakcie drugiej wojny światowej, Susette i
„Dick" wspominają dziecięce przy gody z wnukami Ani i Gilberta, co jest niemożliwe w świetle książkowej chronologii.
W swy m ostatnim dziele Montgomery pozostaje wierna schematom, do który ch ona i jej czy telnicy by li przy zwy czajeni, lecz wy mowa ty ch opowiadań jest już inna. Dwie opowieści traktują o ludziach, który ch poczy nania kierowane
by ły trwający mi dekady żalem i gory czą, aż pewnego dnia w wy niku przy padku sy tuacja zmienia się diametralnie. Trzy opowiadania zawierają rozbudowane wątki, który ch bohaterami są osoby na łożu śmierci, trzy kolejne teksty stanowią
refleksję o ty m, jak śmierć dorosłego może zmienić ży cie młody ch ludzi. W
opowiadaniach ty ch obok potencjalny ch narzeczony ch czy odpowiedzialny ch opiekunów pojawiają się osoby brutalne, ogarnięte manią kontrolowania wszy stkiego, samolubne, obrażające inny ch. Ponadto wiersze, które wy chwalają
poczucie bezpieczeństwa oferowane przez dom i rodzinę, zestawione zostały z liry kami mówiący mi o zazdrości pomiędzy kochankami, tłumionej tęsknocie za przeszłością i osobisty ch niepowodzeniach. Niety powa struktura książki stwarza
kontrast pomiędzy opowiadaniami — gdzie bardzo często w sposób wręcz bezkry ty czny inni wy powiadają się o rodzinie Bly the'ów (choć zdarzają się również mniej miłe komentarze) — oraz interlu-diami, które pokazują, że ży cie w Złoty m
Brzegu nie zawsze wy gląda tak, jak ludziom się wy daje. Dzieląc tom na dwie części, w który ch centrum pozostaje Wielka Wojna, Montgomery stworzy ła dodatkowy kontrast pomiędzy względnie spokojny m okresem przedwojenny m i
gwałtowny mi zmianami, które nastąpiły po wojnie.
Montgomery dała miłośnikom serii o przy godach Ani dodatkową informację, po raz pierwszy ujawniając, że Ania przez całe ży cie pisy wała wiersze. Ucieszy to szczególnie ty ch czy telników, którzy by li rozczarowani, że pisarskie
ambicje Ani zostały w późniejszy ch książkach usunięte na dalszy plan. Jak się dowiadujemy , wiele z wierszy Ani zostało napisany ch w kluczowy ch momentach jej ży cia: Grief to echo wspomnień po Sty
śmierci Mateusza (Ania z Zielonego Wzgórza); Old Path Round the Shore i The Gate of Dream zostały napisane, gdy Ania pracowała jako nauczy cielka (Ania z Avonlea); Man and Woman, Midsummer Day i Remembered powstały w
latach uniwersy teckich (Ania na uniwersy tecie)-, z kolei Farewell to an Old Room napisany został w dniu jej ślubu (Wy marzony dom Ani). Choć jednak Montgomery większość ty ch wierszy opublikowała w czasopismach, w samej książce nie
ma ani słowa o ty m, by Ani udało się który ś ze swy ch utworów upublicznić. Poza ty m ci czy telnicy, którzy kibicowali Ani, gdy rozbiła tabliczkę na głowie Gilberta w Ani z Zielonego Wzgórza, mogą by ć rozczarowani, poznając wersję ty ch
wy darzeń opowiedzianą przez Gilberta przy okazji dy skusji nad wierszem Farewell to an Old Room: „Twoja mama ży wiła do mnie wtedy pewną urazę, mnie jednak zawsze zależało na ty m, by śmy zostali przy jaciółmi". Równie rozczarowuje
fakt, rzecz jasna, że Ania w żaden sposób tej wy powiedzi nie komentuje.
W książce tej, jak w żadnej innej, Montgomery rewiduje własne poglądy z wcześniejszy ch dzieł, szczególnie swoje podejście do Wielkiej Wojny, która w Rilli ze Złotego Brzegu uznana została za niezbędne poświęcenie w imię spokojnej
przy szłości. Zmiana w światopoglądzie Montgomery najwy raźniej uwidacznia się w finałowej rozmowie Ani i Kuby, ale i wcześniej pojawiają się pewne sugestie: w maszy nopisie, który posłuży ł za podstawę tego wy dania, Montgomery na
stronie ty tułowej napisała „Wielka Wojna", ale przekreśliła słowo „Wielka" i piórem dopisała słowa „Pierwsza" i „Światowa". W ten sposób przy znawała, że wizja nowego lepszego świata, powstającego z popiołów Wielkiej Wojny, w
rzeczy wistości nigdy się nie ziści. Przy znanie się do pomy łki widać też w sporze, jaki toczy się między dwoma wierszami — z początku i końca książki. Montgomery pisze w komentarzu do pełnej wersji Kobziarza, że wiersz ten wy daje się
bardziej aktualny „teraz" —
to
490
śmierci Mateusza (Ania z Zielonego Wzgórza); Old Path Round the Shore i The Gate of Dream zostały napisane, gdy Ania pracowała jako nauczy cielka (Ania z Avonlea); Man and Woman, Midsummer Day i Remembered powstały w
latach uniwersy teckich (Ania na uniwersy tecie); z kolei Farewell to an Old Room napisany został w dniu jej ślubu (Wy marzony dom Ani). Choć jednak Montgomery większość ty ch wierszy opublikowała w czasopismach, w samej książce nie
ma ani słowa o ty m, by Ani udało się który ś ze swy ch utworów upublicznić. Poza ty m ci czy telnicy, którzy kibicowali Ani, gdy rozbiła tabliczkę na głowie Gilberta w Ani z Zielonego Wzgórza, mogą by ć rozczarowani, poznając wersję ty ch
wy darzeń opowiedzianą przez Gilberta przy okazji dy skusji nad wierszem Farewell to an Old Room: „Twoja mama ży wiła do mnie wtedy pewną urazę, mnie jednak zawsze zależało na ty m, by śmy zostali przy jaciółmi". Równie rozczarowuje
fakt, rzecz jasna, że Ania w żaden sposób tej wy powiedzi nie komentuje.
W książce tej, jak w żadnej innej, Montgomery rewiduje własne poglądy z wcześniejszy ch dzieł, szczególnie swoje podejście do Wielkiej Wojny, która w Rilli ze Złotego Brzegu uznana została za niezbędne poświęcenie w imię spokojnej
przy szłości. Zmiana w światopoglądzie Montgomery najwy raźniej uwidacznia się w finałowej rozmowie Ani i Kuby, ale i wcześniej pojawiają się pewne sugestie: w maszy nopisie, który posłuży ł za podstawę tego wy dania, Montgomery na
stronie ty tułowej napisała „Wielka Wojna", ale przekreśliła słowo „Wielka" i piórem dopisała słowa „Pierwsza" i „Światowa". W ten sposób przy znawała, że wizja nowego lepszego świata, powstającego z popiołów Wielkiej Wojny, w
rzeczy wistości nigdy się nie ziści. Przy znanie się do pomy łki widać też w sporze, jaki toczy się między dwoma wierszami — z początku i końca książki. Montgomery pisze w komentarzu do pełnej wersji Kobziarza, że wiersz ten wy daje się
bardziej aktualny „teraz" —
to
ÓJO
znaczy w mroczny ch czasach drugiej wojny światowej — niż „kiedy ś". Montgomery rozpoczy na książkę dwiema zwrotkami, które wy dają się mniej jednoznaczne niż wiersz, o który m mowa w Rilli ze Złotego Brzegu. A jednak wiersz
The Aftermath, umieszczony z kolei na końcu książki, zachęca nas do dokładniejszego przy jrzenia się tej sprzeczności, może nawet do dostrzeżenia uczucia rozpaczy , które łatwo by łoby w inny m razie przeoczy ć.
Kolejne wersy The Aftermath, napisanego z perspekty wy żołnierza, który żałuje, że nie zginął
na wojnie, mogą zaskoczy ć ty ch czy telników, którzy pamiętają odwagę i szlachetność, jaką wy kazał się Walter w Rilli. Montgomery najwy raźniej sama nie by ła całkowicie przekonana do tego wiersza i ostatniego dialogu w książce, gdy ż
atramentem przekreśliła te fragmenty, ale nie usunęła stron z maszy nopisu. I choć Kobziarz przy pisy wany jest Walterowi, Montgomery na trzy ty godnie przed śmiercią wy słała wiersz do czasopisma „Saturday Night", opatrując go niemalże
identy czny m komentarzem. Wiersz ukazał się pośmiertnie, 2 maja 1942 roku i jest ostatnim utworem poety ckim Montgomery — upamiętnia zarówno koniec jej kariery , jak i ży cia.
Choć książka ta z pewnością nie jest ty m, czego wierni czy telnicy Montgomery by się spodziewali, mam nadzieję, że ten tom — tak odmienny od wcześniejszy ch dokonań pisarki
— raczej wzbogaci jej twórczość i przy sporzy wielbicieli, a nie na odwrót. Ta książka, jednocześnie tak niety powa, a jednak znajoma, na równi zaskakuje i zachwy ca, a spomiędzy słów rozpaczy i żalu przebija poczucie humoru
Montgomery , jej niezwy kła zdolność do odmalowy wania ludzkich zachowań oraz współczucie dla porażek, jakie w ży ciu wszy scy ponosimy .
NOTA O TEKŚCIE
To wy danie oparte jest na ostatnim z trzech maszy nopisów Ani z Wy spy Księcia Edwarda, które stanowią część Zbiorów L.M. Montgomery w Archiwalny ch i Specjalny ch Zbiorach Biblioteki Uniwersy tetu w Guelph. Maszy nopis
znajdował się wśród dokumentów, które zostały sprzedane Uniwersy tetowi w Guelph przez Davida Macdonalda (sy na najstarszego sy na Montgomery, Chestera) w 1984 roku. Chociaż żaden z trzech maszy nopisów nie jest datowany, kopie
ostatecznej wersji znajdują się w archiwach Jacka McClellanda i archiwum McClelland & Stewart na Uniwersy tecie McMaster, co potwierdza, że książka została przekazana kanady jskiemu wy dawcy tuż przed śmiercią Montgomery .
Moim celem by ło oddanie czy telnikom jak najwierniej maszy nopisu Montgomery. Więcej informacji o pierwotnej formie opowiadań i wierszy, a także na temat całości dzieła Montgomery znajdzie czy telnik na stronie internetowej
L.M. Montgomery Research Group pod adresem http://lmmresearch.org.
PODZIĘKOWANIA
To wy danie Ani z Wy spy Księcia Edwarda wiele zawdzięcza moim przy jaciołom i kolegom z pracy, którzy wspierali moje prace nad książką na liczne sposoby. Dziękuję Lornie Bruce, Donnie Campbell, Mary Beth Cavert, Caroly n
Strom-Collins, Cecily Devereux, Elizabeth R.
Epperly, Irene Gammel, Carole Gerson, Joshui Ginter, Mary am Hadad, Yuce Kajiharze, Bernardowi Katzowi, Jennifer H. Litster, Andrei McKenzie, Jasonowi Nola-nowi, Donnie Palmateer Pennee, Mavisowi Reimerowi, Laurze
Robinson, Mary Henley Rubio, Carlowi Spadoni, Meg Tay lor, Elizabeth Waterston, Joannie E. Wood, Kate Wood, Christy Woster, Emily Woster i Lorraine York. Dziękuję również Ruth Macdonald, Davidowi Macdonaldowi, Kate Macdonald-
Butler, Sally Keefe-Cohen i Marian Dingman-Hebb — Spadkobiercom L.M.
Montgomery, Helen Reeves i Aleksowi Schultzowi z wy dawnictwa Penguin Canada i redaktorce Stephanie Fy sh. Z wdzięcznością dziękuję za sty pendia naukowe przy znane mi przez Social Sciences and Humanities Research Council of
Canada 1 przez Uniwersy tet w Winnipeg. Specjalne podziękowania należą się Jacobowi Letkemannowi, Kelly Norah Drukker, Lisie Richter, Jamesowi Buchananowi, Melanie Lefebvre, Jere-miemu Lefebvre, Ericowi Lemay owi i Julie
Trepanier. Książkę tę dedy kuję mojej matce, Claire Pelland-Lefebvre, oraz pamięci mego ojca, Geralda M. Lefebvre.
SPIS TREŚCI
CZĘŚĆ PIERWSZA
Kobziarz Paru głupców i jedna święta Zmierzch w Złoty m Brzegu Ży czę Ci
Stara ścieżka na wy brzeżu Pokój gościnny na wsi Popołudnie z panem Jenkinsem Wieczór drugi Nowy dom Drozdowe nieszpory Noc
Mężczy zna i kobieta Odwet
Wieczór trzeci
Kocham mój dom Pieśń morska Bliźniaki uruchamiają wy obraźnię Wieczór czwarty Do upragnionego przy jaciela
ÓJ4
SPIS TREŚCI
CZĘŚĆ PIERWSZA
Kobziarz
7
Paru głupców i jedna święta 9
Zmierzch w Złoty m Brzegu 92
Ży czę Ci
94
Stara ścieżka na wy brzeżu
95
Pokój gościnny na wsi
96
Popołudnie z panem Jenkinsem
98
Wieczór drugi 113
Nowy dom
113
Drozdowe nieszpory 114
Noc
116
Mężczy zna i kobieta 117
Odwet 120
Wieczór trzeci 140
Kocham mój dom
140
Pieśń morska 141
Bliźniaki uruchamiają wy obraźnię 144
Wieczór czwarty
176
Do upragnionego przy jaciela 176
Ó4
Nawiedzony ogród
178
Wieczór piąty 205
Dzień świętojański
205
Wspomnienie 207
Spełnione marzenia 210
Wieczór szósty
247
Pożegnanie ze stary m pokojem
247
Nawiedzony pokój
250
Pieśń o zimie 252
Penelope i jej teorie 254
Wieczór siódmy
300
Sukces 300
Wrota marzeń 302
Stara twarz
304
Pojednanie
307
Oszukane dziecko
316
Szaleńcza wy prawa 368
Przy ganiał kocioł garnkowi 383
CZĘŚĆ DRUGA
Kolejny zmierzch w Złoty m Brzegu 430
Epizod 430
Ruszajmy w drogę
431
Czerwcowy dzień
433
Wiatr jesienny 434
Dzikie zakątki 435
Dla niej samej 437
Zmiana
437
Znam 439
Strzeż się, bracie
440
ÓJÓ
Wieczór drugi 459
Wiatr 459
Sny panny młodej
461
Pieśń majowa 465
Nadchodzi panna młoda
467
Wieczór trzeci 507
Odchodząca dusza
507
Mój dom
508
Wspomnienia 509
Niepozorna kobiecina 511
Wieczór czwarty
547
Kanady jski zmrok
547
Na spacer z wiosną 548
Smutek
550
Pokój 552
Droga do Wczoraj
555
Au revoir
575
Chcę 575
Pielgrzy m
577
Pieśń o wiośnie
578
Pokłosie
579
Pożegnanie z Wy spą Księcia Edwarda,
czy li zamiast posłowia
582
Nota o tekście 592
Podziękowania
593
Przekłady wierszy
Piotr Budkiewicz (s. 95, 96, 117, 141, 176, 205, 252, 575, 578) Dorota Wierzbicka (s. 7, 94, 113, 114, 116, 140, 207, 247, 250, 300, 302, 304, 430, 431, 433, 434, 435, 437, 439, 459, 461, 465, 507, 508, 509, 547, 548, 550, 552, 577, 579)
Opieka redakcy jna Dorota Wierzbicka
Redakcja
Aleksandra Szczepan Korekta
Anna Rudnicka, Urszula Srokosz-Martiuk
Projekt okładki Paul Hodgson
Ilustracja wy korzy stana na okładce Shełagh Armstrong Opracowanie komputerowe okładki na podstawie ory ginału Marek Pawłowski Redakcja techniczna Bożena Korbut
Książkowy drukowano na papierze Creamy 70 g vol. 2,0 dostarczony m przez Zing Sp. z o.o.
Printed in Poland
Wy dawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2011
ul. Długa 1,31-147 Kraków
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wy dawnictwoliterackie.pl e-mail: ksiegarnia@wy dawnictwoliterackie.pl
fax: (+48-12) 430 00 96
tel.: (+48-12) 619 27 70
Skład i łamanie: Infomarket
Druk i oprawa: Drukarnia Kolejowa Kraków Sp. z o.o.

You might also like