You are on page 1of 287

Robert Baer

PRAWDA ZA PRAWDĘ

PrzełoŜyli
Katarzyna BaŜyńska-Chojnacka
Piotr Chojnacki

VIZJA
PRESS&IT

Warszawa 2OO6
Tytuł oryginału Blow
The House Down

Copyright © 2OO6 by Robert Baer


Ali rights reserved

This translation published by arrangement with Crown Publisher,


a division oj Random House, Inc.

Copyright © for the Polish edition by VIZJA PRESS&IT Ltd.,


Warszawa 2OO6

Redaktor prowadzący
Wojciech śyłko

Redakcja i korekta
Katarzyna Piwowarska-Fritz

Korekta Piotr
Chojnacki

Opracowanie graficzne okładki


Mariusz Stelągowski

Zdjęcie na okładce
© Corbis

Wydanie I

ISBN83-6O283-29-X

VIZJA PRESS&IT
ul. Dzielna 6O, O1-O29 Warszawa
tel./fax536 54 68
e-mail: vizja@vizja.pl
www: vizja.net.pl

Skład i łamanie
Mariusz Maćkowski

Druk i oprawa *5POLgmfsA


www.opolgraf.com.pl
Prolog

Nawet wiele lat po tych niezwykłych wydarzeniach pamię-


tałem, gdzie byłem, kiedy to wszystko się zaczęło: w samo-
chodzie na autostradzie Bejrut-Damaszek, młody człowiek
pełen wiary, Ŝe dobrzy ludzie zawsze wygrywają, nie mając
wtedy pojęcia, Ŝe kumpel, z którym próbowałem skontaktować
się przez radio, właśnie stoi twarzą w twarz ze swoim katem.
- Carson, Carson, tu Samotny Wilk. Odbiór.
Cholera, wciąŜ nie odpowiada.
„Carson" to radiowy sygnał wywoławczy Buckleya - Billa
Buckleya, szefa rezydentury CIA w Bejrucie. Był 16 marca 1984
roku, miałem się z nim spotkać o jedenastej, ale musiałem to
odwołać. Wcześnie rano w Aley doszło do strzelaniny, i kontrolny
punkt milicji Druzów całkiem się zakorkował.
Bill nie powinien być zaskoczony. Od dawna przyzwyczaił
się juŜ, Ŝe nie ma mnie tam, gdzie miałem być, działam sam,
znikam na całe dnie, zajmując się nie wiadomo czym.
Kiedy w 1983 roku Bill zaproponował mi współpracę w
Bejrucie, nadał mi sygnał wywoławczy „Samotny Wilk".
Wszyscy inni otrzymali nazwy miast w Newadzie. Ksywa
przylgnęła na stałe.
- Czy ktoś mnie odbiera? Tu Samotny Wilk.
Wreszcie ktoś podszedł do radia. Usłyszałem trzaski, a po-
tem głos Arta, naszego szefa łączności:
- Samotny Wilku, natychmiast się wyłącz. Wracaj do Reno
najszybciej jak się da.
Wyłączyłem moją motorolę, zastanawiając się, o co, do
diabła, chodzi.
Gdy tylko dotarłem do rezydentury, dowiedziałem się, Ŝe
dwie godziny wcześniej Buckley został porwany.

3
Bill w kaŜdy roboczy dzień wychodził z domu dokładnie za
dwadzieścia ósma i tego dnia zrobił to samo. Zjechał windą do
garaŜu, gdzie zawsze dokładnie sprawdzał, czy nikt nie
umieścił mu pod samochodem bomby. Dopiero potem zapalał
silnik, poniewaŜ Bill był metodyczny, a ponadto rozwaŜny. W
dodatku jego honda nie miała wzmacnianego podwozia.
Zadowolony, opuszczał swoje miejsce parkingowe - codziennie
to samo - i ruszał w stronę wyjazdu z garaŜu.
Domyślałem się, Ŝe tego dnia Bill spojrzał we wsteczne
lusterko i zauwaŜył, Ŝe jakiś samochód blokuje jego hondę.
Wysiadł, Ŝeby sprawdzić, o co chodzi. Ktoś chwycił go od tyłu,
uderzył czymś twardym w tył głowy, wrzucił na tylne siedzenie
tamtego samochodu, przykrył kocem i odjechał. Brutalnie
skuteczna szybkość, element zaskoczenia i siły. ja bym to
zrobił właśnie w ten sposób. Bez świadków. Wszystko, co
musielibyśmy zrobić, to otworzyć drzwi od samochodu.
Cała rezydentura starała się o uwolnienie Billa, ale większość
naszego czasu pochłaniała walka o przetrwanie. Mieliśmy
prawie 75-procentowe straty - traciliśmy ludzi i zasoby szybciej
niŜ kiedykolwiek w Wietnamie czy Laosie. Waszyngton nie
nazywał tej wojny otwartą, ale właśnie taka była.
Potem, w lipcu 1985 roku, przechwyciliśmy rozmowę Ŝe
„wielki gruchot został rozbity". Poruszając się w świecie
mętnych przejętych depesz, mogliśmy jedynie zgadywać, Ŝe
wielki gruchot to Bill. Mieli teŜ innych zakładników, ale Bill
był dla porywaczy najcenniejszy. Niby nikt jeszcze nie chciał
podpisać jego aktu zgonu, ale z trudnością utrzymywano fikcję,
Ŝe w ogóle wróci.
Jedyny brzmiący dość wiarygodnie raport stwierdzał ze Bill
został schwytany przez pułkownika Sepah-i Pasdaranu, znanego
jako Murtaza Ali Mousawi (Sepah-i Pasdaran to skrót nazwy
irańskiego Islamskiego Korpusu StraŜników Rewolucji,
awangardy rewolucji islamskiej, którą Ajatollah Chomieini
chciał szerzyć na Bliskim Wschodzie). Paru pomniejszych
informatorów powiedziało nam, Ŝe Irańczyk o takim nazwisku
zwerbował zamachowca samobójcę, który wjechał wyładowaną
materiałami wybuchowymi furgonetką do holu naszej
ambasady w Bejrucie. Według jednego z dziwnych opisów

4
z wyglądu przypominał człowieka z Zachodu - błękitne oczy i
rudawe włosy. Mousawi rzekomo zwerbował równieŜ
zamachowca samobójcę, który wjechał cięŜarówką do koszar
marines koło lotniska i tam się wysadził.
KrąŜyły takŜe plotki, Ŝe Mousawi moŜe mieć coś wspólnego
z pewnym pomysłowym zwyrodnialcem. U szczytu libańskiej
wojny domowej chrześcijańska milicja zaczęła znajdować
swoich ludzi z małymi dziurkami w czołach podrzuconych
koło portu. W końcu zaczęli wierzyć, Ŝe sadystyczny dentysta
znieczulał ofiarom czoło, wiercił w nim dziurę, a potem
wysysał mózg ssakiem, przyrządem dentystycznym uŜywanym
do osuszania ust pacjenta podczas leczenia. Popytałem tu i
ówdzie i dowiedziałem się, Ŝe ów ssak dentystyczny nie
mógłby wyssać mózgu. Chyba Ŝe ze sztywną sondą.
Najtrudniejsze zaczęło się, kiedy spróbowaliśmy dopasować
osobę do nazwiska. Nie dysponowaliśmy Ŝadnymi konkretami -
aktem urodzenia, adresem, numerem telefonu, nawet zdjęciem.
Jeden z naszych tropów pochodził od ojca Martina Jenco,
katolickiego księdza porwanego w Bejrucie w styczniu 1985
roku i przetrzymywanego przez ponad półtora roku, przez jakiś
czas w jednym mieszkaniu z Buckleyem. Podczas
przesłuchania ojciec Jenco powiedział nam, Ŝe kiedy pewnego
dnia spadła mu opaska z oczu, znalazł się twarzą w twarz z
jednym z porywaczy: człowiekiem o błękitnych oczach i
rudych włosach, czyli znajomych nam zachodnich cechach
wyglądu. Ojciec Jenco pomyślał równieŜ, Ŝe to pewnie ten z
porywaczy, który mówił płynną angielszczyzną - amerykańską
ze śladami slangu. Ale nie miał pewności, z powodu opaski.
Czy była to jedna i ta sama osoba, czy był to pułkownik
Mousawi?
Zwerbowałem młodego libańskiego szyitę z południowych
przedmieść Bejrutu, który twierdził, Ŝe moŜe przeniknąć do
siatki Mousawiego, moŜe nawet powiedzieć nam, czy
naprawdę ma on rude włosy i niebieskie oczy. Dzieciak
zaangaŜował się w islamski ruch oporu przeciwko Izrael-
czykom. W czasie, kiedy go poznałem, chciał się stamtąd
wyrwać. Zaczął urabiać ludzi Mousawiego; spotykałem się z
nim co dwa tygodnie koło punktu kontrolnego Muzeum na

5
„zielonej linii", ziemi niczyjej między chrześcijańskim Bejrutem
Wschodnim, a muzułmańskim Bejrutem Zachodnim, wówczas
najbezpieczniejszym miejscu w Libanie.
Pewnego razu, kiedy dzieciak szperał w konspiracyjnej
kryjówce, natknął się na motorolę i wpadł na to, Ŝeby zapisać
numer seryjny radia. Pasował do odbiornika Billa - tego, przez
który chciałem się z nim skontaktować w dniu jego zniknięcia.
Chłopak nie zdołał wniknąć w siatkę na tyle głęboko, Ŝeby
spotkać samego Mousawiego i potwierdzić jego wygląd, ale
jeśli moŜna się było oprzeć na kimś w Libanie, to na tym
dzieciaku. A potem, pewnego ranka, libański policjant na
słuŜbie przy punkcie Muzeum zadzwonił, Ŝe właśnie znaleźli
ciało młodego człowieka. W kieszonce koszuli znaleziono małą
kartkę z moim nazwiskiem. Poza tym nie miał Ŝadnych
dokumentów. Znałem go?
Znałem, oczywiście, a kiedy zobaczyłem dziurę wielkości
ćwierćdolarówki w jego czole, zrozumiałem, jak zginął. Teraz
zyskałem pewność, Ŝe dentysta był prawdziwy, moŜe Murtaza
Ali Mousawi takŜe.

Nie zawiadomiłem o tym wszystkim centrali. Spróbujesz


przesłać makabryczne szczegóły w rodzaju wysysanych móz-
gów czy zdradzić jakiekolwiek oznaki obsesji, a poślą cię na
zasłuŜony urlop do jakiejś kliniki na przeprogramowanie.
Ale drąŜyłem dalej i wkrótce zdobyliśmy wskazówkę, Ŝe
grupa Mousawiego korzysta z niskiej mocy radiowego systemu
typu „push-to-talk". Nasze zwykłe stacje wywiadu łączności
nie mogły go namierzać, więc namówiłem rezydenturę, Ŝeby
wynajęła mieszkanie z widokiem na szyickie przedmieścia na
południu. Liczyłem, Ŝe stamtąd uda mi się ich złapać na
skanerze. Po kilku tygodniach nasłuchiwania natknąłem się na
interesującą siatkę. Wszyscy w niej uŜywali sygnałów
wywoławczych oraz zakodowanych nazwisk, miejsc i dat.
Nagrałem wszystkie waŜniejsze przechwycone wiadomości i
spisałem to, co według mnie miało jakieś znaczenie. Numery
telefonów, adresy i nazwiska zapisałem w moich
kołonotatnikach. Po sześciu miesiącach zapełniłem trzy. Wtedy
nastąpił
6
przełom, który moim zdaniem mógł doprowadzić do
rozgryzienia sprawy.
Pewien informator - jeden z tych lepszych - powiedział nam,
Ŝe przed wybuchem rewolty przeciwko szachowi nieuchwytny
pułkownik był doktorantem na wydziale matematyki
University of California w Los Angeles. Później to samo
usłyszeliśmy od Terry'ego Andersona, innego zakładnika
przetrzymywanego z Buckleyem: jego porywacz nie tylko
twierdził, Ŝe studiował na UCLA i Uniwersytecie Amerykańs-
kim w Bejrucie, ale mówił teŜ z dziwnym akcentem — niemal
amerykańskim, ale z osobliwym gardłowym „r", jakby przed
angielskim uczył się francuskiego. „Brzmi bardziej jak Irańczyk
niŜ Libańczyk" - osądził Anderson.
Natychmiast sprawdziliśmy wszystkie wizy i rejestry
imigracyjne, ale nie znaleźliśmy Ŝadnego śladu, Ŝe Mousawi
kiedykolwiek starał się o wizę, ani w Bejrucie, ani w Tehera-
nie. Mam przyjaciela w terenowym biurze FBI w Los Angeles
z dojściem do UCLA. Nie znał tego nazwiska, ale informator
FBI przypomniał sobie, Ŝe na początku lat siedemdziesiątych
studiował tam Irańczyk wykształcony we Francji. Pisał roz-
prawę na temat podzbioru nieriemannowskich hiperkwadratów,
cokolwiek to jest, ale przerwał badania na krótko przed
uzyskaniem doktoratu.
Kiedy sekretarka wyciągnęła dane dla mojego kumpla z FBI,
okazało się, Ŝe znikło z nich nazwisko irańskiego studenta -
zostało elektronicznie usunięte. Nie udało się teŜ odnaleźć
papierowych akt ze zdjęciem. Sekretarka nigdy wcześniej nie
spotkała się z czymś takim. Jedyny trop pochodził od profesora
wydziału matematyki: pamiętał błyskotliwego irańskiego
absolwenta o krótkich „rdzawych włosach". Nie mógł nam
jednak nic więcej o nim powiedzieć oprócz tego, Ŝe student ten
był samotnikiem i nigdy nie pojawiał się na wykładach.
Ciągle sprawdzałem wszystkie pogłoski, kiedy pod koniec
1991 roku na południowych przedmieściach Bejrutu znalezio-
no pozbawione głowy rozkładające się zwłoki Billa Buckleya,
porzucone jak padlina.

7
Potwierdzenie śmierci Billa nie zmniejszyło mojego zainte-
resowania jego porywaczem - właściwie jeszcze bardziej je
zwiększyło. Niewiele mogłem w tej sprawie zrobić, ale w
końcu moje liczne grzeszki wyszły na jaw i zostałem
wyrzucony z operacyjnego i przeniesiony z powrotem do
Langley, gdzie miałem umierać powolną śmiercią biurokraty.
Byłem pewny, Ŝe trop do tej pory juŜ zwietrzał, ale zacząłem
przedzierać się przez bazy danych. Wreszcie znalazłem
wzmiankę o zdjęciu zrobionym „Alemu Mousawiemu" w
Peszawarze w Pakistanie, przechowywanym w teczce
nieaktywnego informatora. Był to strzał w ciemno, ale
zamówiłem tę teczkę
Okazało się w archiwum.
to trudniejsze niŜ powinno. Archiwum
odpowiedziało, Ŝe nie mogą odnaleźć teczki, więc wziąłem
wolny dzień, Ŝeby poszukać osobiście. Teczki nie znalazłem,
ale natrafiłem na tę fotografię: pozowane zdjęcie pięciu
męŜczyzn w ogrodzie. Za nimi znajdował się dom z pustaków,
kilka na wpół uschniętych krzewów i miejsce na grilla. W
środku stał Osama bin Laden, trzymając w ręku księgę, która
wyglądała na Koran. Z lewej strony miał męŜczyznę ubranego
w tradycyjny salwar. Coś w jego osobie, moŜe w rękach,
sugerowało, Ŝe jest człowiekiem z Zachodu, ale jego głowa
została pracowicie wycięta. Z prawej strony bin Ladena stał
młody męŜczyzna w galabii. Nie mógł mieć więcej niŜ
szesnaście, moŜe siedemnaście lat. Po prawej, nieco z tyłu,
młody Arab w kafii trzymał AK-47, częściowo przesłaniające
jego
Moją
twarz.
uwagę przyciągnęła jednak postać w głębi zdjęcia z
lewej strony: szczupły męŜczyzna, około 190 centymetrów
wzrostu, ubrany w wymiętą koszulkę polo i dŜinsy. Trzymał się
na uboczu, jakby nie czuł się dobrze w tamtym miejscu lub nie
chciał, Ŝeby zrobiono mu zdjęcie. Jako jedyny miał
zdecydowanie niearabskie rysy. PoniewaŜ zdjęcie było czarno-
białe i miało fatalną rozdzielczość, nie mogłem mieć pewności,
ale włosy męŜczyzny nie wyglądały na kruczoczarne. Brak
podpisu równieŜ nie pomagał, jednak tknęło mnie przeczucie,
Ŝe przez ostatnie piętnaście lat nigdy nie byłem bliŜszy
odnalezienia Murtazy Alego Mousawiego.

8
Nie mogłem tylko zrozumieć, co Mousawi, jeśli to był on,
robił z Osamą bin Ladenem. Jeśli istniał jakiś pewnik na
Bliskim Wschodzie, to fakt, Ŝe szyici w rodzaju Mousawiego
nienawidzili sunnitów, szczególnie bezkompromisowych
sunnitów, jak bin Laden, który wszystkich szyitów najchętniej
oddałby pod miecz jako heretyków.
Bezgłowa postać równieŜ była dziwna. Po pierwsze, salwar
układał się na niej jak na starym lub bardzo chorym człowieku.
To, Ŝe znikła głowa, nie powinno dziwić. Twarze i inne cechy
charakterystyczne pracowników CIA są usuwane ze zdjęć
przysyłanych z terenu, nawet jeśli oznacza się je jako tajne.
Jednak szanse, Ŝe ten facet pracował w CIA, były bliskie zeru.
śaden z naszych agentów nigdy nie nawiązał kontaktów z bin
Ladenem, mimo głupich plotek, Ŝe był on tworem CIA. Kim
zatem był ten jeździec bez głowy? I kim byli ci dwaj młodzi
Arabowie? Zdjęcie zaintrygowało mnie bardzo, ale zawiodło
donikąd.
Ktoś musiał mi pomóc w zidentyfikowaniu graczy. Jeśli
zdjęcie zostało opatrzone prawdziwą datą, w Peszawarze
przebywał w tym czasie John Millis. John był teraz szefem
sztabu Komisji Kongresu do spraw Wywiadu. Zadzwoniłem do
niego.
Spotkaliśmy się w Tune Inn, spelunce przy Pennsylvania
Avenue, parę przecznic od Kapitolu - ja w wypłowiałych
spodniach khaki i postrzępionej, wygniecionej błękitnej ko-
szulce, i Millis w lekkim, całorocznym garniturze od Josepha
A. Banka z lekkiej wełny.
Kiedy kelnerka przyniosła nam burgery i kawę, Millis wyjął
fotografię z szarej koperty i spojrzał na nią.
- Często przechodziłem koło tego domu - rzekł z uśmiechem.
- Mieszkał tam bin Laden. Widywałem go od czasu do czasu.
Wyglądał na przyjaźnie nastawionego. Skąd masz to zdjęcie?
- Myślałem, Ŝe ty mi to powiesz. Wysłano je z Peszawaru,
kiedy ty byłeś tam szefem.
- Nie przypominam sobie.
- Poznajesz tu jeszcze kogoś?
- Sam nie wiem. Wyglądają jak normalni szaleńcy, którzy
pętali się wtedy po Peszawarze.

9
Millis wyjął okulary z lśniącego metalowego futerału,
starannie je załoŜył i spojrzał uwaŜniej. Odwrócił zdjęcie tak,
Ŝebym mógł widzieć, i zaczął pokazywać poszczególne osoby,
zaczynając od faceta z prawej strony bin Ladena.
- Ten to ksiąŜę z Zatoki. Prawdziwy wyznawca, który
spiknął się z bin Ladenem. Nie ma tu więcej niŜ dwadzieścia
lat. A to... - przerwał, przysunął fotografię bliŜej, a potem
znowu opuścił, Ŝebym mógł zobaczyć. - Tego gościa z prawej
w głębi powinieneś znać.
- Ja?
Spróbowałem wyobrazić sobie faceta bez chusty na głowie,
bez AK-47 zasłaniającego mu pół twarzy i bez
dwutygodniowego zarostu.
- Palestyńczyk - ciągnął Millis. - Najpierw działał z bin
Ladenem, a potem przeszedł do Hamasu. Nabil jakiśtam.
Wtedy mnie olśniło: Nabil Szahada. Po wojnie w
Afganistanie kierował militarnym odłamem Hamasu. To on za-
planował pierwszy samobójczy zamach na autobus w Izraelu.
Mistrz zamętu.
- A ten bez głowy? To ktoś z naszych?
- Dlaczego tak uwaŜasz?
- No wiesz, przez tę wyciętą głowę. Kto inny...
- Przykro mi. Powiedziałem juŜ, Ŝe nie pamiętam tego zdjęcia.
Entuzjazm Millisa oklapł. Zaczął ziewać i najwyraźniej miał
ochotę sobie pójść. Istnieje zasada, Ŝe nie wolno poganiać
informatora. Ale ja musiałem zwrócić jego uwagę na jasnowłose-
go faceta w dŜinsach i koszulce polo. Wziąłem fotografię do ręki.
- Czy któryś z nich jest Irańczykiem? - spytałem wreszcie,
wskazując na męŜczyznę w głębi po lewej stronie. Człowieka
o wyrazistych rysach.
Millis zerknął na zegarek i dopił kawę, chociaŜ wystygła juŜ
dawno temu.
- Jak tam twoja córeczka? - spytał. - Sally, dobrze pamiętam?
- Rikki. Wszystko w porządku. Uczy się w Anglii, i wtedy
mogę sobie z nią pogadać. Podczas wakacji nie jest juŜ tak
fajnie. Jej matka wali młotkiem w jej komórkę za kaŜdym
razem, gdy dzwonię.
Millis nie słuchał.

10
- Myślisz, Ŝe ten facet jest Irańczykiem? - spytałem jeszcze
raz, wciąŜ trzymając palec na postaci z lewej strony.
Millis przejechał palcem wskazującym po wszystkich twa-
rzach i potrząsnął przecząco głową.
- Nie wydaje mi się, ale zdjęcie jest sprzed ponad dziesięciu
lat. Nie ma depeszy albo papierka do tego zdjęcia z
wyjaśnieniem, kto jest kim?
- Jest wzmianka o teczce, ale w archiwum nie mogą jej
znaleźć. Ciągle szukają.
Millis uśmiechnął się. Wiedział, Ŝe są nikłe szanse na
odnalezienie teczki. Archiwa CIA to trójkąt bermudzki oficjal-
nej dokumentacji.
Wsunął zdjęcie z powrotem do koperty, potem skinął na
kelnerkę, która zaczęła przedzierać się przez salę.
- Muszę iść, Max. Mam spotkanie.
- Spojrzyj tylko jeszcze jeden raz.
- Przepraszam. MoŜe następnym razem. - Kiedy to mówił,
uderzył w łyŜeczkę. ŁyŜeczka przewróciła filiŜankę. Resztki
kawy chlusnęły na stolik. Szybko przyrzuciłem bałagan
serwetkami.
Millis wstał.
- Mogę ją wziąć? - spytał miłym tonem. Trzymał za róg
kopertę. - Chciałbym to komuś pokazać. Na pewno masz
odbitkę?
- Mam, ale zdjęcie naleŜy do teczki operacyjnej.
- PrzecieŜ masz odbitkę, prawda?
Powinienem odmówić. Miałem odbitkę, ale wyniesienie
części dokumentacji poza Zarząd Operacyjny stanowiło
powaŜne naruszenie zasad, nawet dla członka personelu
Kapitolu, który miał o wiele większy dostęp do poufnych
informacji niŜ ja. Jednak pozwoliłem mu ją wziąć. MoŜe kiedy
będzie miał czas do namysłu przypomni sobie coś o facecie z
lewej strony zdjęcia. Tłumaczyłem sobie, Ŝe Millis praktycznie
naleŜy do rodziny.
Gdy wieczorem następnego dnia wróciłem do domu, na
automatycznej sekretarce miałem wiadomość od Millsa: „Spot-
kajmy się. Zadzwoń. Mam to nazwisko".
Nie spotkaliśmy się. Zanim zdąŜyłem oddzwonić,
znaleziono go z rozwaloną czaszką w motelu w Fairfax.
Rozdział 1
Nowy Jork, 21 czerwca 2001, 11.02

„Baton Rouge, Baton Rouge, tu Selma. Jak odbierasz?".


„Pół na pół".
„Baton Rouge, nic nie rób. Che jest ciągle tam, gdzie był".
„Przyjąłem, Selmo. Zostań na pozycji. Bez odbioru".

Jedenaste piętro biurowca Deutsche Bank przy Park Avenue


nie było najgorszą lokalizacją w centrum: dość blisko chodnika,
by widzieć dwudziestoparolatków z dyplomami MBA, z komór-
kami przyklejonymi do uszu, pieprzących coś o domniemanych
interesach; i dość wysoko, Ŝeby docenić regularną siatkę ulic,
wielkość i łatwość, z jaką to wszystko moŜna zniszczyć brudną
bombą. Ale to juŜ naleŜy do moich spraw zawodowych.
Londyn jest bardziej kosmopolityczny. ParyŜ bardziej
odpicowany. Genewa bije inne miasta na głowę pod względem
ilości kradzionego mienia na cal kwadratowy. Ale to na Manhat-
tanie są prawdziwe pieniądze. Połowa pieniędzy świata przepływa
elektronicznie przez to miasto codziennie przez trzysta sześć-
dziesiąt pięć dni w roku. Zamknij oczy i prawie usłyszysz, jak
biliony brzęczą w lokalnej cyberprzestrzeni. Cała ta kasa daje
miastu rodzaj boskiej energii, a Madison Avenue tworzy mody,
sprzedając gówno, na które nikogo nie stać, ludziom, którzy go
nie potrzebują, od krąŜowników szos po viagrę i implanty
pośladków. Nic dziwnego, Ŝe dŜihadyści co noc śnią o obróceniu
tego miejsca w gruzy (nie martwi ich teŜ zbytnio, Ŝe co trzeci
mieszkaniec Ameryki to śyd).
Osobiście miałem juŜ po dziurki w nosie gruzu. Bejrut,
Chobar, Nairobi - wiem, jak pachnie dym zmieszany z krwią i
jak łatwo to tego doprowadzić. Furgonetka ze zbiornikiem

12
wypełnionym do połowy acetylenem i olejem napędowym, i
moŜna zrównać z ziemią większość wytworów ludzkiej ręki, do
których uda się wjechać.
Zawsze myślałem, Ŝe długie pobyty w najgorszych rejonach
świata są coś warte, ale mój pracodawca uwaŜał inaczej.
Wypowiedziałem za duŜo trudnych do przełknięcia prawd, zbyt
wiele razy wsadziłem palec w oko Departamentowi Stanu, o
jeden raz za duŜo kazałem się pieprzyć moim szefom z szóstego
piętra. Sprzedawane przez nas „informacje" były nic niewarte,
ale absolutnie niewybaczalną cechą charakteru w Waszyngtonie
jest szczerość.
Po tym, jak ćwierć wieku spędziłem w terenie, szefostwo
sprowadziło mnie do ojczyzny i posadziło w biurze koło Tysons
Corner. Ich plan zakładał, Ŝe będę czuwał nad stadem emerytów,
dopóki nie zgaśnie równieŜ moja gwiazda, ale to miało nastąpić
dopiero za cztery lata, gdy dobiję pięćdziesiątki. Tymczasem
miałem urzędować od ósmej do siedemnastej, bez obowiązków
po godzinach i z tyloma dniami urlopu, ilu potrzebowałem. Teraz
właśnie z tego korzystałem: wziąłem wolne w czwartek, by
spotkać się z przyjaciółmi w centrum. W dole zobaczyłem
kolejny zator. A w kaŜdym razie tak mi się zdawało.
- Hej, spójrz na to - powiedziałem, patrząc na Park Avenue.
Postarałem się, Ŝeby w moim głosie zabrzmiał niepokój, co miało
ściągnąć Chrisa Corsiniego z jego wysokiego, dopasowanego do
wzrostu fotela, i oderwać od trzech panoramicznych monitorów LCD.
Ale Chris był maklerem giełdowym. Podniecały go wyłącznie
okresowe raporty o wydobyciu ropy i jego roczna premia.
- PowaŜnie. Chodź i popatrz na tych dwoje.
Chris westchnął i zwlókł się z fotela.
- Co tym razem, Max? King Kong znowu na wolności?
I za to go lubiłem: odkąd jeszcze w Berkeley zsunąłem się po
ścianie Sproul Hall do gabinetu dziekana, uznał, Ŝe jestem
świrem. Ale w przeciwieństwie do innych naszych kolegów ze
studiów nigdy mi tego nie wypominał. MoŜe w jakimś stopniu
równowaŜyłem jego idealną Ŝonę, trójkę ponadprzeciętnie uzdol-
nionych dzieci i porsche carrera w kolorze srebrny metalic.
- Tam - wskazałem na róg Czterdziestej Dziewiątej i Park
Avenue, ale Chris nie zauwaŜył tego, co ja.

13
- Hmmm, niech pomyślę. - Stukał palcami w marmurowy
parapet. - Ach, chodzi o tych trzech palaczy przed siedzibą UBS
po drugiej stronie ulicy! Świat się wali! Kupuję złoto za wszystko.
- Przyjrzyj się uwaŜnie.
- Ale komu? PomóŜ mi trochę.
- Tej parze - wskazałem mu faceta z dziewczyną, oboje tuŜ
przed trzydziestką. - Hipisom przed Quick and Reilly.
Hipis był w porządku: minidredy, czarny podkoszulek na
ramiączkach, połatane czarne zamszowe portki, tymberlandy,
bez skarpetek i sznurowadeł. Dziewczyna teŜ w czerni - wyblakła
na górze, dŜinsowa na dole kiecka z marszczonymi wstawkami,
torba na ramieniu - z wyjątkiem lawendowych pasemek i Ŝółto-
błękitnych tenisówek pumy.
- Widzisz coś, czego ja nie widzę? - spytał Chris.
- Nie jestem pewny. MoŜe to, Ŝe nie czują się dobrze w tych
mundurkach. Jakby mieli je na sobie pierwszy raz w Ŝyciu.
Chris popatrzył na mnie przez chwilę, cmoknął ze współ-
czuciem, a potem wrócił za swoje biurko i usiadł.
- Max, zastanawia mnie, jak ty sobie radzisz. Jesteś walnięty.
Prawdę mówiąc, namierzyłem tych dwoje wcześniej, kiedy
szedłem Park Avenue. Najwyraźniej się mną zainteresowali,
więc rzuciłem im zabójcze spojrzenie, wtedy szybko się odwrócili.
To niemal na pewno oznaczało, Ŝe mnie obserwują, a wszystko,
co robili, tylko mnie w tym upewniało.
Od czasu do czasu dziewczyna spoglądała nad ramieniem
swojego towarzysza w stronę Deutsche Bank, a potem, zanim się
odwróciła, coś do niego mówiła. Facet bez przerwy gadał przez
komórkę. Mogłem się załoŜyć, Ŝe to walkie-talkie. Bez skanera
jednak nie mogłem być pewny.
- Muszę wyskoczyć - powiedziałem do Chrisa i chwyciłem
płaszcz. - Wyświadczysz mi przysługę?
- A co z naszym lunchem? Poupychałem ludzi gdzie się dało,
Ŝe zrobić miejsce. Jesteś jak pieprzony zniedołęŜniały kocur,
czmychasz bez Ŝadnego powodu.
W szwendaniu się bez wyraźnego celu byłem najlepszy - obok
manipulacji, zdrady i kłamstwa. Tylko najwyŜszy stopień specja-
lizacji. Jak na ironię, Chris znał moją największą tajemnicę,
nikomu innemu nigdy tego nie powiedziałem. Opijaliśmy koniec

14
pierwszego roku, jaraliśmy trawkę, gapiąc się na most Golden
Gate, kiedy wreszcie spytał, jak zmarli moi rodzice.
- Nie wiem - odpowiedziałem.
- Jak moŜesz nie wiedzieć?
- Nawet nie wiem, czy w ogóle umarli.
- Nie chwytam.
I wtedy mu wszystko opowiedziałem. O matce i jej dwóch
męŜach, z których Ŝaden nie był moim ojcem; o dziadku, który
kazał mi do siebie mówić „proszę pana"; o obligacjach, bonach,
funduszu powierniczym; o wszystkich domach, w których miesz-
kaliśmy, jakby matka postanowiła zaliczyć kaŜdą porę roku w
innej strefie klimatycznej Ameryki. Jak zabrała mnie, trzynasto-
latka na wykopaliska archeologiczne do BeludŜystanu na granicy
pakistańsko-irańskiej. Jak dwa lata później obudziłem się pewnego
ranka i znalazłem kartkę przytwierdzoną do tyczki od namiotu:
„Max, wyjechałam z Ravim (prawdziwym archeologiem, młod-
szym od niej o piętnaście lat) na wielkie wykopaliska. Wracam
za dwa tygodnie. Mama". Nie: „Całuję, mamusia". Nie: „Kochany
Maksie". Nic w tym rodzaju. Nigdy juŜ jej nie zobaczyłem. Te
dwa tygodnie rozciągnęły się do osiemnastu miesięcy, potem
moja ciotka dowiedziała się od kochanej mamusi, Ŝe zostawiła
mnie na drugim końcu świata, i wynajęła małą ekipę, Ŝeby mnie
stamtąd wydostać.
- Co ty, kurwa, robiłeś tam tyle czasu? - chciał wiedzieć
Chris. - Mieszkałeś w jaskini i Ŝarłeś gówna nietoperzy?
- Nie było tak źle. Wzięła mnie jedna rodzina. Mieli syna w
moim wieku. Jeździliśmy konno, graliśmy w nogę. Nauczyłem się
baluchi.
- Pieprzysz głupoty.
I tu zachodziła podwójna ironia: ze wszystkich bajeczek, jakie
wciskałem Chrisowi przez jakieś dwadzieścia lat od tamtej pory
- najdziwniejsze wymówki, kiedy się nie zjawiłem, jeszcze
dziwniejsze, gdy wcześniej wychodziłem, nieprawdopodobne
inwestycje firmy konsultingowej, która stanowiła moją waszyng-
tońską przykrywkę, i wiele, wiele innych - byłem pewny, Ŝe nie
uwierzył tylko w tę beludŜystańską historię.
- Oj, Chris - powiedziałem. Wrócił juŜ do kupowania
nigeryjskiej ropy naftowej. - To zajmie ci tylko dziesięć minut.

15
- O co ci chodzi, na Boga?
- O przysługę. Postój chwilę przy oknie i obserwuj tych
dwoje, tylko tyle.
- Po co miałbym to robić? Naprawdę ci odbiło.
- MoŜe i tak. Ale mam przeczucie, Ŝe śledzą kogoś z tamtego
budynku. MoŜe jednego z twoich kumpli. Do diabła, moŜe nawet
twojego szefa.
Chris popatrzył na mnie, jakby się zastanawiał, czy wezwać
ochronę.
- To się zdarza, kotku. Naprawdę. MęŜuś siedzi sobie na
dupie w domu, bez roboty i popija przedpołudniowe martini.
Nagle świta mu w głowie, Ŝe matka jego dzieci przypięła się do
gońca, wzywa więc prywatnego detektywa, i bingo! Awantura
gotowa.
- Ta, jasne.
- W dzisiejszych czasach to fantastyczny interes - ciągnąłem.
- Wszyscy nawzajem się rolują. - Zasada numer siedem: stwórz
sobie kontekst, zanim powiesz prawdę. Zasada numer osiem: nie
pozwól, Ŝeby był za bardzo pokręcony. - A moŜe oni śledzą mnie.
- Jasne, Max. Ja jestem księŜna Di, a ty Dodi czy jak tam się
on nazywał. Nie popadaj w paranoję. Nikt cię nie śledzi.
Istniała duŜa szansa, Ŝe miał rację (samo juŜ tylko pytanie o
przyczynę zostawiło dziurę wystarczającą, by przepchać przez nią
piramidy). Ale wysokoprocentowa paranoja jest uzaleŜniająca jak
morfina i o wiele bardziej uŜyteczna. Nie ma czegoś takiego jak
przypadek, zbieg okoliczności, szczęśliwy traf - uczyli nas
kiedyś na Farmie.
Nigdy nie zapomniałem, jak Joe Lynch, dyrektor kursu,
wkroczył na mównicę pierwszego dnia i, nawet nie skinąwszy
głową, spytał: „Kto prowadził kontrobserwację po drodze?".
Wszyscy praktykanci na sali wytrzeszczonymi oczami rozglądali
się po audytorium, próbując zgadnąć, czy Lynch Ŝartuje. Farma
to najbardziej strzeŜony obiekt, gdzie jest więcej jeleni niŜ ludzi.
Wiodła do niej tylko jedna droga. Trzeba by mieć pomyślunek
Mac Gyvera, Ŝeby dostać się do tego miejsca. Wreszcie Lynch
przeszedł do sedna: zawsze zachowuj się tak, jakbyś był śledzony,
nawet jeśli upewniłeś się, Ŝe nie jesteś. To jedyny sposób, Ŝeby
utrzymać przewagę, nie dać się zwieść, nie dać się złapać.

16
Oczywiście, nie mogłem tego wszystkiego powiedzieć Chriso-
wi. Podobnie jak wiele innych przyjaźni, nasza opierała się na
pewnych niedopowiedzeniach, bardziej z mojej strony - a moŜe
z jego teŜ - ze zdrową dawką nieszkodliwej rzeczywistości
wirtualnej. Moralne pustkowie.
- Posłuchaj - rzekłem. - Obserwowałem tę dziewczynę i...
Chris dał się złapać i znowu poczuł grunt pod nogami.
- Tak bywa - wzruszył ramionami.
- Co?
- Setki kobiet. Jeden Max. Jedna z nich tak się wkurzyła, Ŝe
postanowiła cię dorwać.
- Chris, posłuchaj...
- Serio, Max. Jesteś jak cholerny kocur. Wkradasz się w ludz-
kie Ŝycia i wymykasz się z nich. Mnie to nie przeszkadza. Nie
zamierzam zaciągnąć cię do łóŜka...
- Ale rzecz w tym...
- Pamiętasz tę dziedziczkę imperium gumy do Ŝucia, która się
do ciebie przykleiła? Przykleiła! Ile to trwało? Siedem miesięcy?
Pieprzony rekord świata. Po Marissie.
Prawdę mówiąc, juŜ poprosiłem Chrisa, Ŝeby został moim
druŜbą, kiedy dotarło do mnie, Ŝe lubię seks z dziedziczką
bardziej niŜ ją samą. Dokładnie w tym samym czasie ona doszła
do wniosku, Ŝe bardziej podoba jej się wyobraŜenie o mnie niŜ
realny ja.
- Młodzieńcza nieostroŜność - powiedziałem. Musiałem na-
prowadzić Chrisa z powrotem na temat. - Słuchaj, teraz to
zupełnie co innego. Bardzo mściwa osóbka. Gorzej, ma kasę na
pofolgowanie swojej złości.
- Jak ma na imię?
Na imię? Nie wyrywaj się z niczym i nigdy nie zagłębiaj się
w szczegóły, jeśli absolutnie nie musisz.
- Odstawiłem ją od piersi - wyjaśniłem. - śadnych tam
narastających Ŝali. Mała próba. Zostawiłem ją wściekłą. Nie chcę
koło niej przechodzić, Ŝeby mnie nie śledziła albo i coś gorszego.
Chris, potrzebuję małej pomocy.
Chris znowu spowaŜniał.
- Daj spokój, Max. Jesteśmy na to za starzy. Mam robotę.
MoŜesz sam sobie na nich patrzeć.

17
- Właśnie o to chodzi, Ŝe nie. Nie mogę zrobić jakiejś głupoty
w stylu: wychodzę i zerkam przez ramię, udaję, Ŝe sznuruję but,
czy gapię się na odbicie w szybie wystawowej, Ŝeby sprawdzić,
co się za mną dzieje. Zorientowaliby się, Ŝe ich namierzyłem.
- No i? Nie o to chodzi?
- Taa, a wtedy ten, kto urządza to małe widowisko, zorganizuje
sobie nową druŜynę, której juŜ nie rozgryzę. Właśnie tak to działa.
Chris nie kupił tego, ale nie powiedział „nie". Uznałem interes
za ubity.
- Zaufaj mi - ciągnąłem. - Ta laska jest nieobliczalna, totalny
psychol. Wykorzysta kaŜdą szansę, Ŝeby coś mi zrobić. Muszę
odpowiednio wcześniej wiedzieć, czy naprawdę mnie śledzi.
Wziąłem komórkę Chrisa, wbiłem w nią mój numer i z po-
wrotem połoŜyłem przed nim. - Widzisz ten przycisk z zieloną
słuchawką? Po prostu za dziesięć minut wciśnij go i powiedz mi,
co zobaczyłeś. To wszystko.
Chris postukał palcami w biurko, poprawił wykrochmalony
biały kołnierzyk koszuli, podciągnął równie wykrochmalony i
prześlicznie wykończony mankiet, odsłaniając zegarek i sam
szybko popukał w przyciski.
- Dobrze, juŜ dobrze. Ale wiesz co, Max? Niełatwo mieć cię
za przyjaciela.
Pokręcił nadgarstkiem jeszcze parę razy, Ŝebym nie przegapił
tego, co na nim nosił. Zegarek kosztował pewnie tyle, Ŝe dałoby
się za to wykarmić całą afgańską wioskę przez kilka lat.
- Nowa zabaweczka, co?
- Breitling - rozpromienił się. - Ma mikronadajnik, który
działa w kaŜdym punkcie na ziemi.
- Na wypadek porwania?
- Nie, dupku. Kupiłem go na jacht.
Roześmiałem się.
- Jasne. Na wszelki wypadek, kiedy następnym razem wywieje
cię za Long Island Sound i zaginiesz gdzieś na Azorach.
- Jedna rzecz, Max. Skąd wiesz, jak to zrobić?
- Niby co?
- Nie dać się śledzić.
W głosie Chrisa zabrzmiała jakaś nowa nuta - najprawdziwsze
zdziwienie. MoŜe po raz pierwszy zobaczył we mnie kogoś, kim

18
naprawdę byłem, a nie tylko swoje wyobraŜenie o mnie. MoŜe
myślał, Ŝe upiecze przy tym ogniu swoją pieczeń. Ale w tym
momencie było mi wszystko jedno.
- Spotkałem w barze takiego jednego - zbyłem go. - Opowie-
dział mi o tym.
Rozdział 2

„Baton Rouge, tu Selma. Che się przemieszcza. Na południe


od Park Avenue".
„Przyjąłem. Przejmujemy go. Bez odbioru".

Zawsze ubieraj się tak, Ŝeby pasować do wyobraŜenia innych


o tobie. Jeśli oznacza to praktyczną czarną koktajlową sukienkę,
wciągnij brzuch, załóŜ ją i idź kupić sznur pereł oraz czółenka
rozmiar 16. Nie pamiętam juŜ, kto mi to powiedział - jakiś
doświadczony agent po paru głębszych, jak oni wszyscy w
tamtych czasach - ale była to kolejna rada, o której nigdy nie
zapomniałem. Według Chrisa moja wytarta na łokciach płócienna
marynarka, workowate oliwkowe drelichy i zdarte kasztanowe
mokasyny to wizytówka dŜentelmena konsultanta, faceta, który
nie potrzebuje ręcznie szytych ubrań od Hugo Bossa, Ŝeby
pokazywać, kim jest. Przechodnie czekający na przejście przez
Park Avenue na rogu z Czterdziestą Dziewiątą na podstawie
moich ciuchów i nieobecnego spojrzenia - niereagującego na
hałas, ruch uliczny, drapacze chmur, ulicznych bandytów,
lichwiarzy z banku, ciułaczy i wścibskich - zaliczą mnie do
grona osób wałęsających się w wolny dzień po górnym West
Side. Problem w tym, Ŝe nie wiedziałem, jaki plan ma zespół
inwigilacyjny przed Quick and Reilly... jeśli to naprawdę ogon,
jeśli mają plan i gdybym sam nie poddał się bezładnej gonitwie
myśli.
Przeszedłem ulicę na zielonym i skierowałem się do przejścia
podziemnego do Grand Central Station. Chciałem rzucić szybkie
spojrzenie w stronę pary pod Quick and Reilly, ale trzymałem się
ustalonego planu. W tej grze musiałem polegać wyłącznie na
oczach mojego starego kumpla Chrisa, jedenaście pięter nade
mną. Do niego naleŜała decyzja, czy ich uŜyje, czy nie.

20
Wyszedłem właśnie z peronu metra i znajdowałem się w po-
łowie hali Grand Central, katując się zwykłymi wątpliwościami,
kiedy w kieszeni radośnie zaćwierkała komórka.
- Mówiłem, Ŝe ci odbiło. Jak tylko przeszedłeś przez Park
Avenue, odeszli. Nikt cię nie śledzi, Max. Nie...
- W którą stronę poszli?
- Co? Co?
- Na północ, południe, wschód, zachód? Ulice Manhattanu
krzyŜują się prostopadle.
- Na północ. Poza centrum.
- Kiedy się ruszyli? Dokładnie, Chris, to waŜne.
Patrzyłem na studenta z Bliskiego Wschodu, niosącego pudło
z pizzą - w sam raz na umieszczenie w nim dziesięciu funtów
plastiku. Albo bombę zdolną wysadzić w powietrze pociąg o
11.53 do Poughkeepsie.
- Odeszli w chwili, kiedy przeszedłeś Park Avenue i skręciłeś
na południe.
- Poszli prosto na północ? Pieszo?
- Nie, ktoś ich zabrał i odjechali Park Av.
- Ktoś?
- Van.
- Hotelowy van? Autobus na lotnisko JFK?
- Skąd mam wiedzieć? Nie miał nic napisane na...
- Miał drut na dachu?
- Co?
- Antenkę. Krótką. Grubą. MoŜe...
- Nie zauwaŜy...
- W środku był ktoś jeszcze?
- Trudno powiedzieć. Nie miał okien dla pasaŜerów. Nie było
widać, co jest w środku. Jezu, Max, patrzyłem z jedenastego piętra!
- Ty ślepa komendo. Nie zauwaŜyłbyś, jakby na Park Avenue
wylądował 747. Powiedz mi, jak często samochód bez okien
zabiera kogoś sprzed Deutsche Bank?
- Ciągle. Nigdy. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
- MoŜe trzeba było.
- Oj, Max. To nie ja mam zamiar urwać ci jaja.
- Dzięki, jesteś kochany - rozłączyłem się, zanim Chris
zdąŜył cokolwiek powiedzieć.

21
Najbardziej dręczyło mnie nie tyle samo istnienie pary spod
Quick and Reilly, co jej sposób działania. Powinni byli pełnić
wartę na Park Avenue lub prowadzić obserwację z nieoznakowa-
nego vana, takiego jak ten, który ich zabrał. Powinni wykorzystać
jakąś przykrywkę, udawać robotników pracujących przy stu-
dzience kanalizacyjnej czy choćby wózek ulicznego sprzedawcy.
Czterdzieści procent mieszkańców Nowego Jorku urodziło się za
granicą. Gdzie indziej moŜna się lepiej przebrać, jeśli nie tu, w
tym wielorasowym gąszczu? Ten odjazd vanem teŜ nie miał
sensu. Dlaczego po prostu nie odeszli na piechotę?
Najprostszym wytłumaczeniem byłaby ich niekompetencja,
ale istniała teŜ inna moŜliwość: demaskowali się celowo. W Mos-
kwie nazywaliśmy to inwigilacją na delfina - teraz nas widzisz,
a teraz nie. KGB wypuszczała za tobą byle jakich agentów.
Musiałbyś być ślepy, Ŝeby ich nie zauwaŜyć. Potem, po godzinie
czy dwóch, agenci znikali. Nie mogłeś namierzyć ich nadajników
kieszonkowym skanerem. Jakby całe słuŜby wzięły wolne popołu-
dnie i urządziły firmowy piknik.
Chodziło o to, Ŝeby umocnić twoje fałszywe poczucie bez-
pieczeństwa, sprawić wraŜenie, Ŝe jesteś czysty, więc moŜesz iść
na swoje spotkanie, podrzucić przesyłkę, cokolwiek. Ale tak
naprawdę KGB zmieniało nieudolnych agentów na profesjonalis-
tów. I nie byli to tylko nowi ludzie w nowych samochodach.
AngaŜowali posterunki milicji, Ŝeby śledzić twoje ruchy, podczas
gdy prawdziwi obserwatorzy trzymali się poza twoim polem
widzenia. Wykorzystywali częstotliwości wojskowe, tak ob-
ciąŜone, Ŝe skaner był bezuŜyteczny.
Tak postępowano w Moskwie. Czy ktoś w Nowym Jorku w
ogóle słyszał o inwigilacji na delfina? Czy teŜ raczej, kto
wykorzystałby ją przeciwko mnie, amerykańskiemu podatnikowi
na własnych śmieciach, w światowej stolicy wolnego handlu?

Prawie przekonałem samego siebie, Ŝe najprostsze odpowiedzi


są najlepsze, kiedy wyszedłszy na Czterdziestą Drugą dwa domy
dalej zauwaŜyłem faceta. Na oko tuŜ po czterdziestce. Do
eleganckiego letniego, kaszmirowego, sportowego płaszcza nosił
krzykliwą pomarańczową bejsbolówkę. W tym momencie kom-
pletnie przestałem cokolwiek rozumieć. Nie ma nic złego

22
w okrywaniu głowy, ale gówniana czapka w Ŝarówiastym kolorze
do drogiego, kaszmirowego wdzianka?
Istniała moŜliwość, Ŝe ten facet był „okiem" - szpicą grupy
inwigilacyjnej, kozłem ofiarnym, który przykleja się do obiektu,
Ŝeby reszta zespołu mogła pozostać niewidoczna. Ja śledziłem
wzrokiem pomarańczową czapkę, a oni śledzili mnie. Proste i
zbyt skomplikowane jak na to, co mogli zyskać. Rozsądny
człowiek wsiadłby do następnego pociągu do Waszyngtonu i
wycofał się z gry. Koniec pościgu. Wracajcie do domu. Jednak
jak na człowieka, który kłamstwem zarabiał na Ŝycie, byłem
perwersyjnie przywiązany do prawdy. Musiałem wiedzieć, czy
jestem śledzony, a jeśli tak, to przez kogo. A potem, w jakim
celu.
Najpierw jednak musiałem się oczyścić - chodziło o wy-
rzucenie komórki, a nie o mycie rąk. Komórki nie róŜnią się od
elektronicznych bransoletek uŜywanych do monitorowania więź-
niów skazanych na areszt domowy. Jak breitling Chrisa mają
wbudowane nadajniki sygnałowe, dzięki którym moŜna namierzyć
twoją pozycję, twoje współrzędne GPS. Wysyłają sygnał, nawet
gdy wyłączysz telefon. Większość rzekomo łebskich osób uwaŜa,
Ŝe wyjęcie baterii rozwiązuje problem, ale profesjonaliści nie są
tacy głupi.
Kilka tygodni wcześniej drzemałem podczas popołudniowej
audycji, podczas której jakiś geniusz z Agencji Bezpieczeństwa
Narodowego opowiadał, jak ukrył w komórce kondensator, Ŝeby
zwiększyć moc nadajnika. Nie da się znaleźć tego kondensatora,
nie rozkładając całego telefonu na kawałki, zapewniał - i to tylko
wtedy, jeśli wiesz, czego szukasz.
Czy w moim telefonie ktoś grzebał? MoŜliwe. Czy chciałem
ryzykować? Zdecydowanie nie, ale nie mogłem tak po prostu
wrzucić telefonu do pobliskiej skrzynki pocztowej. Po pierwsze,
zobaczyliby to i straciłbym element zaskoczenia. Co gorsza,
agenci FBI noszą klucze od skrzynek przy sobie. Jeśli to oni
mnie śledzą, sprawdzą moją kartę SIM - unikatowy czip, dzięki
któremu działa komórka - zanim dojdę na Sześćdziesiątą
Pierwszą. Przechowywałem na niej kilkaset kontaktów. Nie
zamierzałem tego oddać bez walki. Potrzebowałem martwej
skrzynki kontaktowej i znałem idealne miejsce.

23
Poszedłem w stronę Madison na tyle szybko, Ŝe mój ogon
został w tyle, potem przebiegłem na czerwonym Pięćdziesiątą
Piątą, ocierając się o taksówkę. Sikhijski taryfiarz uczcił moje
zwycięstwo nad śmiercią opuszczając szybę i wyzywając mnie
po pendŜabsku. Bhenchot! Nie miałem czasu, Ŝeby się zatrzymać
i wytłumaczyć mu, Ŝe nie mam siostry, Ŝe dla mojej mamusi i
jedno dziecko to było za duŜo. Przebiegłem pół kwartału i
wpadłem do salonu wystawowego Sony. Przebiegłem przez
niego, nie zwalniając kroku, i znalazłem się obok kubła na śmieci
przed kawiarnią Starbucks na tyłach. Mój ogon musiałby siedzieć
w kontenerze, Ŝeby zobaczyć, jak moja komórka znika wśród
zgniecionych kubków i serwetek.
- Czym mogę panu słuŜyć?
- DuŜe podwójne latte eon brio delikatnie muśnięte promie-
niami zachodzącego słońca nad Kostaryką z mnóstwem majonezu.
- Hę?
Kelnerka, jeśli tak moŜna ją nazwać, miała w nosie srebrną
agrafkę. Gdyby nie to, wyglądałaby na harcerkę z Kansas.
- Browarek. DuŜy - zamówiłem. Prawie się roześmiała.
Z papierowym kubkiem w dłoni, znalazłem wolne miejsce na
sali i zacząłem przerzucać wymiętoszony „New York Post".
Chciałem, Ŝeby ogon mnie dogonił. Kiedy doszedłem do wniosku,
Ŝe nawet latająca eskadra klubu seniora miała czas dotrzeć na
miejsce, starannie zwinąłem gazetę, odłoŜyłem ją na bufet i
wyszedłem na ulicę. Czas się ruszyć i ściągnąć na siebie uwagę -
plan B.
Rozdział 3
„Do wszystkich jednostek, tu Selma. Che ciągle na pięć-pięć-
zero Madison. Powtarzam, Che ciągle...".
„Selma, Selma, tu Oksford".
„Pięć-pięć-zero Madison między Pięćdziesiątą Piątą a Pięć-
dziesiątą Szóstą".
„Selma...".
„Oksford?".
„Che właśnie idzie pieszo Sześćdziesiątą Pierwszą...".

Połowę tego, co wiem o namierzaniu ogona, zawdzięczam


„Dzikiemu", Billowi Mulliganowi, mojemu pierwszemu szefowi
w Indiach, a zajęło to jedną lekcję.
- Chłopcze - powiedział pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy na
werandzie Bombay Yacht Club - sztuka polega na tym, Ŝeby
zawsze patrzeć na stopy, buty. I na portki. Dobra grupa obser-
wacyjna nosi ze sobą dwustronne kurtki, kołnierze ortopedyczne,
czerwone słomiane kapelusze, furę akcesoriów, od toreb na
zakupy po parasolki, pieski i arbuza - wszystko, co moŜe
odciągnąć twoją uwagę. Wystarczą zręczne ręce. Jedyne, czego
prawie nigdy nie zmieniają, to buty. To niewygodne. Zabiera
czas. Buty cięŜko nosić. Zawsze patrz na buty.
Właśnie to robiłem, idąc w górę Madison Avenue. Na szczęście
teraz, kiedy opuściłem centrum, ludzi zrobiło się o wiele mniej.
Na światłach przy przejściu na Sześćdziesiątej Drugiej miałem
czas przyjrzeć się parze świetnych i zupełnie niebudzących
podejrzeń butów, najwyŜej rozmiaru sześć. Kiedy pojawiły się
znowu przed wystawą Chanel na Sześćdziesiątej Czwartej,
pomyślałem sobie, Ŝe właściwie czemu nie. Wejście do salonu
Chanel kogoś w moich ciuchach musiało zwrócić uwagę na mnie
i kaŜdego innego, kto uznałby parę setek dolców za bluzkę

25
z krepdeszynu za dość wygórowaną cenę, nawet jeśli jedwab
uprzędły robaki wyhodowane w naturalnych warunkach.
Ledwo zamknęły się za mną drzwi, do sklepu wszedł gość po
pięćdziesiątce, o czerwonej twarzy, źle uczesany, w neonowo-
niebieskiej ceratowej kurtce z emblematem Ohio State, spodniach
z poliestru i nieskazitelnie białych tenisówkach. Jeszcze mniej
pasował do Chanel niŜ ja, ale byłem prawie pewny, Ŝe widziałem
go, jak szedł z naprzeciwka dziesięć przecznic wcześniej. Jeśli
się nie myliłem, śledzili mnie od przodu, nie z tyłu.
Wśród zawodowców nazywa się to „wodospadem". Ktoś, kto
prowadzi akcję, wysyła na ciebie nieustannym strumieniem setkę
i więcej osób. Kiedy cię miną, dwie lub trzy przecznice dalej
znikają w bocznej uliczce; stamtąd zabiera je samochód. Jadą
równoległą ulicą i całkowicie zmieniają swój wygląd; cała
zabawa zaczyna się od początku. Potrzebowałem więcej dowo-
dów, Ŝeby zyskać pewność, ale te manewry zaczynały śmierdzieć
z daleka.
Pantofelki rozmiaru sześć, za którymi wszedłem do sklepu,
zostały uhonorowane niemal prywatnym pokazem mody, uzupeł-
nionym popołudniowymi lampkami szampana. Przyłączyłbym
się, gdyby kierownik nie wyrósł przede mną i nie zapytał, w
czym moŜe mi pomóc, głosem sugerującym, Ŝe wolałby raczej
nago przejść przez wysypisko śmieci. Szedłem juŜ ku drzwiom,
gdy usłyszałem, Ŝe to samo pytanie zadaje facetowi od Ohio State.
- Tylko się rozglądam - wymamrotał ten gość.
Wymknąłem się zawstydzony.
Trzy przecznice dalej, gdy przeszedłem Sześćdziesiątą Siódmą,
zerknąłem w lewo i w duchu podziękowałem „Dzikiemu" Billowi.
Były: zjadliwie Ŝółto-błękitne pumy, które widziałem przed
Quick and Reilly, tyle Ŝe teraz miała je na nogach kobieta w
długim, szarym płaszczu przeciwdeszczowym i robionym na
drutach berecie. Poza tym, Ŝe nie pasowała do pory roku, czapka
- tego byłem pewien - ukrywała lawendowe pasemka, ale buty
moŜna było namierzyć z satelity KH-11, z wysokości 92 mil.

Teraz przecinałem Madison, wstępując do galerii i antyk-


wariatów. KaŜde przejście ulicy musiało być uzasadnione, Ŝeby
obserwatorzy dali się nabrać, a wschodnia grupa ulic oznaczanych

26
liczbami z szóstej i siódmej dziesiątki usiana była miejscami,
które postanowiłem uczynić tematem przewodnim na dziś. Tym
bardziej Ŝe sklepy i galerie mieszczą się blisko siebie, więc nikt
nie musiał się zbytnio wysilać. Dowiedziałem się dawno temu,
Ŝe najlepszym sposobem pozbycia się ogona jest wprowadzenie
go w stan samozadowolenia. Ułatw mu pościg, pozwól się
widzieć i nigdy go nie wkurzaj. Jeśli go zdenerwujesz, wzmocni
czujność.
Na Sześćdziesiątej Ósmej skręciłem w prawo, minąłem kilka
domów i zadzwoniłem do drzwi numeru 14 - gmachu z eleganc-
kiego brązowego kamienia i siedziby światowej sławy galerii
Theodore'a Hew-Chatwortha - poczekałem na brzęczyk, ot-
wierający drzwi na schody, które prowadziły do sali z ekspozycją
na pierwszym piętrze. Jeśli ktoś zamierzał za mną iść, musiał
albo spuścić się z dachu po linie, albo zadzwonić i wejść tymi
samym schodami, co ja. Theodore czekał na mnie osobiście,
dŜentelmeński jak zwykle.
- Pieprz się, gnoju - powiedział, otwierając drzwi - znaczny
postęp od naszego ostatniego spotkania.
Mieliśmy porachunki. Teddy był drobnym oszustem z Teksasu,
dopóki nie dostał od dwóch do pięciu lat za zbieranie opłat na
pobyty w sieci wymyślonych centrów dziennej opieki. Niegłupi,
wykorzystał pobyt w celi, by zdobyć encyklopedyczną wiedzę
o sztuce orientalnej i akcent, który, poza pewnymi okolicznoś-
ciami, napawałby dumą anglikańskiego biskupa. Po wyjściu na
wolność pojechał prosto do Nowego Jorku, by zacząć
terminowanie. Dziś był jednym z największych w kraju
sprzedawców chińskich antyków, nigdy jednak nie uciekł
całkowicie od swej przeszłości.
Dziesięć lat wcześniej pies policyjny odkrył zgrabną paczuszkę
heroiny, najczystszego chińskiego towaru, zapakowanego do
skrzyni z wazami przeznaczonymi dla sklepu Teddy'ego. Oskar-
Ŝenia nie wysunięto - Teddy oznajmił, Ŝe jego pośrednicy w
Makao to wolni strzelcy - ale kiedy rozgrzebano sprawę,
policjanci natrafili na coś, co mogło go na dobre wyeliminować
z interesu. Wiek antycznej porcelany potwierdza się badaniami
termoluminescencji. Szczegóły nie są waŜne: to jak datowanie
radiowęglowe dla skamielin. WaŜne jest to, Ŝe Teddy i jego

27
partnerzy z Pekinu rozwinęli technikę oszukiwania testu, by
mogli sprzedawać fałszywą niebieską i białą porcelanę jako
autentyk. Dało mi to wystarczającą podstawę, by pogadać z
Teddym o prowadzeniu dla nas pewnych operacji podczas
częstych podróŜy do Chin. Nigdy jednak nie przyjął zadań z
wdzięcznością.
- PoŜyczam twój telefon - powiedziałem, pokazując eleganc-
kiego bezprzewodowego siemensa na biurku.
Przeszedłem długim bocznym korytarzem do łazienki z napisem
„Tylko dla personelu", zamknąłem się i zadzwoniłem do naczel-
nika Wydziału Bezpieczeństwa Państwowego FBI. Jeśli łaŜą za
mną pracownicy Biura, to John O'Neill będzie o tym wiedział.
Telefon odebrała sekretarka.
Wygłosiłem dwa zdania z przygotowanej bajeczki, kiedy sam
O'Neill wszedł na linię w całej swej okazałości.
- Max, ty dupku, co robisz na moim podwórku? Jeśli tu
działasz, załatwię ci upojną noc w przytulnej celi.
- Ja? PrzecieŜ to ty prowadzisz operację.
- O czym ty gadasz?
- Mam ogon.
- O kurwa.
- Zlatują się jak muchy do gówna.
- Nie Ŝartuj.
- Uwierz mi. Nie da się ich przegapić.
- Dobra, chwytam. Poczekaj.
Wrócił po dwóch minutach.
- To nie DEA*, Urząd Celny, ani One Police Plaza**.
Teraz moja kolej. Skoro odpadła DEA, celnicy i lokalna
policja, lista kandydatów mocno się skurczyła.
- Jesteś pewien?
- Mogę zapytać jeszcze raz i tym razem dodać „proszę".
Punkt dla niego.
O'Neill nienawidził ciszy.

* Drug Enforcement Agency - Agencja Zwalczania Przestępczości Nar-


kotykowej (przyp. tłum.).
** Komenda główna policji nowojorskiej koło mostu Brooklińskiego (przyp.
tłum.).

28
- Piłeś?
- Jeszcze nie.
- To moŜe wyślę po ciebie samochód i przywiozę cię do
siebie?
- Nie, ale moŜe będę cię potrzebował później.
- W co ty teraz wdepnąłeś?
śebym to ja wiedział, do cholery, ale nie chciałem go
rozczarować. O'Neill kiedyś zauwaŜył, Ŝe mam zwyczaj palić
mosty zanim jeszcze na nie wejdę, a historia przyznała mu rację.
- John, pamiętasz tę czarną panterę, która przeszła na islam?
- Ciągle boli mnie ten kawałek tyłka, który mi urwał.
- Zamierzam się z nim zobaczyć.
- Jesteś popieprzony. I to jak...
Rozłączyłem się, chlusnąłem sobie wodą na twarz i szybko
zajrzałem do apteczki. Viagra i speed.
- Nie było mnie tu, Theodore - powiedziałem, otwierając
drzwi.
- Dobrze by było. Gdzie telefon?
- Zostawiłem go na brzegu sracza.
- Ty chuju.
- Przepuść go przez dozymetr. To powinno zabić zarazki.
Rozdział 4

„Wszystkie ruchome jednostki natychmiast do centrum.


Trzymać się blisko. Oksford ma ogon".

John O'Neill i ja cofnęliśmy się do 1993 roku, do zamachu


bombowego na World Trade Center. Nasi szefowie toczyli
gwałtowny spór i początkowo my teŜ próbowaliśmy Ŝyć jak pies
z kotem. O'Neill nieustannie przypominał mi, Ŝe łapał rabusiów
bankowych, by zarobić na Ŝycie, a ja w tym celu rabowałem
banki. Niekiedy jednak nasze interesy się krzyŜowały - on
wsadzał złych chłopców za kraty, a ja ich wyciągałem - i dopiero
Ramzi Jousef i jego koledzy zamachowcy wreszcie nas do siebie
zbliŜyli.
Myślę, Ŝe to ja rzuciłem pomysł wykorzystania DŜamala
Mohammada. Teraz to niewaŜne. O'Neill zgodził się prowadzić
to jako wspólną operację i nawet wykopał trochę haków na
DŜamala z czasów jego działalności w Czarnych Panterach,
kiedy nazywał się jeszcze Earl Price. Materiały nie wystarczały,
by wsadzić DŜamala za kratki, ale było ich dość dla rekrutacji a
la Wielki Hew-Chatworth. I nawet nie Ŝądaliśmy niczego
nadzwyczajnego. Chcieliśmy tylko, by DŜamal co jakiś czas
poleciał do Teheranu. Z pewnością był na tyle wiarygodnym
islamskim rewolucjonistą, by wjeŜdŜać i wyjeŜdŜać bez przeszkód
- niemały wyczyn, zwaŜywszy, Ŝe toczyliśmy nieoficjalną wojnę
z tamtejszymi ajatollahami. By osłodzić mu układ, poroz-
mawiałem z naszymi księgowymi, Ŝeby pozwalali mu latać
biznesklasą. Miał zwiedzać świat na nasz koszt i to na fotelach
o dwadzieścia procent szerszych niŜ standardowe.
Zbyt późno dowiedzieliśmy się, Ŝe siostra DŜamala była in-
Ŝynierem po MIT, załoŜycielką niszowej firmy internetowej, która
odniosła duŜy sukces (pomyślmy o „cookies" i wyskakujących

30
reklamach), a na dodatek oddaną i hojną krewną. Ledwo O'Neill
spróbował zbliŜyć się do DŜamala, a ten juŜ zadzwonił do
siostry, ta z kolei do Mike'a Lyona, ostatniego prawnika, jakiego
kiedykolwiek chciałbyś spotkać na sali sądowej. Frontalny atak
Lyona na FBI doprowadził do wydania rozkazu zakazującego
zbliŜania się do DŜamala na odległość mniejszą niŜ trzy prze-
cznice od prowadzonego przez niego w Harlemie małego meczetu
(uposaŜonego hojnie przez sami-wiecie-kogo). Waszyngton, rzecz
jasna, ugiął się od razu: gdyby wieści się rozeszły, cholernie
trudno byłoby je wyciszyć.
Zanim opadł kurz, Lyon wyciągnął nie tylko przyjemne
odszkodowanie finansowe dla swego klienta i siebie, ale takŜe
zobowiązanie, Ŝe Biuro nigdy więcej nie będzie rozmawiać z
DŜamalem bez zgody Lyona. Zwróćmy uwagę na słowo
„Biuro" w poprzednim zdaniu: uczestniczyłem w tym pierwszym
spotkaniu, ale tylko jako milczący obserwator. DŜamal bez
wątpienia sądził, Ŝe pracuję dla Johna O'Neilla. ChociaŜ moi
szefowie raczej popełniliby zbiorowe harakiri niŜ pozwoliliby mi
się zbliŜyć do DŜamala, rozmawiając z nim w zasadzie nie
złamałem porozumienia FBI z Lyonem.
AŜ do teraz działałem na zasadach moskiewskich: potrząśnij
lekko drzewem, ale nie ścinaj go. Świetnie, potwierdziłem, Ŝe
mam ogon; jeśli jednak zamierzałem dowiedzieć się więcej,
musiałem „iść na prowokację", jak to mówią w Langley. Wolałem
moją zmodyfikowaną wersję: reguły bejruckie - wal w drani
wszystkim poza tymi poręcznymi, kieszonkowymi bombami
jądrowymi. Tylko jeśli naprawdę mocno ich wkurzę, zmuszę ich
do popełnienia błędu i odsłonięcia kart. DŜamal miał być moim
atutem.
Złapałem taksówkę za rogiem i kazałem kierowcy wysadzić
się pięćdziesiąt przecznic na północ, przy Zachodniej Sto
Szesnastej, przed Columbia Law Library. Pieszo zszedłem ze
wzgórza i przeszedłem przez Morningside Park, zastanawiając
się, jak ludzie wokół mnie zmieniali się z czysto białych w
kompletnie czarnych. Ten etniczny przeskok mógł zadziwiać
obserwatorów.
Meczet na Sto Szesnastej z zewnątrz nadal wyglądał jak
podupadła piekarnia, którą zresztą był, zanim DŜamal się

31
wprowadził i zaczął szastać pieniędzmi swojej siostry. Rozsuwane
okno, niegdyś słuŜące do sprzedawania chleba, teraz pokrywała
ręcznie wymalowana sura z Koranu. Arabska kaligrafia po-
zostawiała wiele do Ŝyczenia, ale znałem ten tekst na pamięć
- tawhid, czyli wyznanie wiary: Nie ma boga, jak tylko Bóg...
Dwaj Sudańczycy w diszdaszach, siedzący na plastykowych
krzesłach przed budynkiem, udawali, Ŝe nie widzą, jak przechodzę
przez drzwi, ale z pewnością zauwaŜył to stojący z drugiej strony
niemal dwumetrowy Mongoł w obcisłej skórzanej kurtce. Spę-
dziłem dość czasu w Azji Centralnej, Ŝeby rozpoznać w nim
jednego z Kazachów, ulubionych płatnych zabójców rosyjskiego
motłochu. Ale do czego potrzebny był DŜamalowi? Czyngis-chan
szybko zablokował mi przejście.
- Szto? - zapytał, rozcapierzając rękę przed moją twarzą. Dał
tym samym dość wyraźnie do zrozumienia, Ŝe prędzej zeŜre
moją wątrobę, niŜ mnie przepuści. Kiedy powiedziałem, Ŝe
jestem umówiony z DŜamalem, zniknął za zasłoną. Na oparciu
jedynego krzesła w holu wisiała pusta kabura, wystarczająco
duŜa, Ŝeby pomieścić 60-milimetrowy moździerz. Z głębi dobiegał
słodki głos Joni Mitchell. Big Yellow Taxi.
JuŜ zaczynałem się zastanawiać, czy ktoś do mnie wyjdzie,
gdy do holu wkroczył DŜamal w prąŜkowanym garniturze od
Brooks Brothers, chudy niczym dŜokej, z palmtopem w dłoni.
Wyglądał, jakby wybierał się na kwestę.
- Wiesz, wy dŜentelmeni, jesteście równie głupi jak brudni
- powiedział ze złym uśmiechem. Miałem wraŜenie, Ŝe spodziewa
się drugiej rundy z Biurem. - Zaufaj mi, za chwilę się przekonasz,
Ŝe nękanie mnie nie jest warte świeczki.
- Tak naprawdę jestem tu z ramienia Departamentu Edukacji
- powiedziałem. - CięŜko pogwałciłeś federalny Akt o minimalnej
inteligencji. Wyjdźmy na zewnątrz, pokaŜę ci.
DŜamal był tak zaskoczony, Ŝe wyszedł za mną. Czyngis
równieŜ.
- Widzisz tanwin nad jah? - wskazałem na jeden z akcentów
w surze wymalowanej na oknie do wydawania chleba.
DŜamal pochylił się, Ŝeby lepiej widzieć.
- I co?
- To straszna gafa, powinno być...

32
- O czym ty mówisz, do diabła?
- Bezcześcisz słowo BoŜe, tępolu. Następnym razem sprowadź
tu prawdziwego muzułmanina, Ŝeby wykonał napis prawidłowo.
Nie jestem takim dupkiem, na jakiego się zgrywałem. Ale
chciałem, Ŝeby właśnie teraz DŜamal na powaŜnie odegrał rolę,
w której go obsadziłem. Podanie w wątpliwość jego wiary było
najkrótszą drogą i najwyraźniej zadziałało. Czyngis nie rozumiał
tego, co mówiłem, ale wyraz twarzy DŜamala mu wystarczył.
Prawa ręka osiłka powędrowała pod marynarkę. Zamierzał albo
powalić mnie na miejscu, albo zaciągnąć do meczetu i zrobić to
tam, Ŝeby nie niepokoić sąsiadów.
Na temat wymiany ognia wiedziałem tylko tyle, Ŝe kiedy ktoś
zamierza do ciebie strzelić, a ty nie masz broni, musisz się
ratować, robiąc jeden krok w bok i jeden w tył, a potem jeszcze
raz i jeszcze raz. Trzeba to zrobić na tyle szybko, Ŝeby nie
dostać. Przynajmniej tego instruktorzy walki wręcz próbowali
nas nauczyć na Farmie. Przygotowałem się do uników i kątem
oka zobaczyłem białego faceta i Azjatkę w fordzie taurusie
kombi zaparkowanym na rogu Sto Szesnastej i Fredericka
Douglassa, pół przecznicy od miejsca, w którym staliśmy.
Szczerze mówiąc, modliłem się o to, Ŝeby tam byli, ku najwyŜ-
szemu niezadowoleniu gromadzących się wokół nich miejs-
cowych. Allah naprawdę jest wielki.
- Widzisz tych dwoje tam? - powiedziałem do DŜamala.
- Mam wsparcie.
W tej chwili biały męŜczyzna wysiadł z samochodu i rozmawiał
przez komórkę. Dołączyli do niego jeszcze dwaj męŜczyźni,
zmaterializowali się z prędkością, która sugerowała, Ŝe urucho-
miono wszystkie rezerwy białych.
DŜamal kiwnął, a ręka Czyngisa wyślizgnęła się spod maryna-
rki. Nawet Mike Lyon nie pomógłby jednak przy oskarŜeniu o
atak na urzędnika federalnego. Wiedziałem bez cienia wątpli-
wości, Ŝe John O'Neill odebrałby telefon od Lyona, zanim
zdąŜyłbym złapać taksówkę, a niecałą minutę później telefony
w Langley rozświetliłyby się niczym Times Square.
Bez cienia wątpliwości wiedziałem jeszcze jedno. FBI mogło
schrzanić sprawę z tą dwójką przed Quick and Reilly i resztą
gównianej akcji, którą obserwowałem po drodze, ale ani Agencja,

33
ani policja, ani nikt inny w tym kraju czy za granicą, nie byłby
takim idiotą, Ŝeby operować białą grupą obserwacyjną w Har-
lemie. Do tego trzeba być niekompetentnym na niespotykaną
skalę. Musiało za tym stać Langley. Śledzili mnie moi kumple.
Musiałem zatem złapać pociąg do Waszyngtonu, spokojnie
przespać noc, a rano dowiedzieć się, o co chodzi.
Rozdział 5
Langley, Wirginia, 22 czerwca 2001

Talleyrand doradzał przyspieszenie tego, co nieuchronne.


Przypuszczając, Ŝe ten wielki mąŜ stanu potrafił wykaraskać się
z tarapatów, stawiłem się w Centrali punktualnie o ósmej, gdy
pracownicy odbijali swoje karty zegarowe. Chciałem pokręcić
się wśród ludzi i sprawdzić, czy nic się nie zmieniło. Ktoś mógł
słyszeć coś o Nowym Jorku. Nawet najdziksza plotka w tej
sytuacji mogłaby pomóc. Całą noc wyobraŜałem sobie najgorsze
- za ten talent niegdyś chwalił mnie pracodawca.
Plan od razu legł w gruzach. Kiedy włoŜyłem moją plakietkę
do identyfikatora i wbiłem pin, zamiast zielonej, zapaliła się
czerwona dioda. „Identyfikacja nieudana - powiedział elektro-
niczny głos. - Wezwij agenta ochrony". Albo teŜ po naszemu:
„Umarłeś w butach".
Barierka przede mną nie chciała opaść i mnie przepuścić. Ta z tyłu
uniemoŜliwiała mi wyjście z bramki. Czułem się jak byk na rodeo,
czekając, aŜ ktoś wskoczy mi na grzbiet i będę mógł zacząć kopać.
Tymczasem w plecy wbijały mi się potępiające spojrzenia
biurowych niewolników: patrzcie, jeszcze jeden idiota, który
zapomniał swego pinu. Jak to moŜliwe w Waszyngtonie? JuŜ
miałem zacząć wrzeszczeć na straŜnika siedzącego za konsolą,
kiedy przysunęła się do mnie staŜystka w minispódniczce z
uśmiechem, który odsłaniał jej aparat korekcyjny.
- Czy pan Maxwell Waller?
- Rozszyfrowała mnie pani.
StaŜystka skinęła straŜnikowi, który nacisnął przycisk na
konsoli, opuszczając barierkę przede mną. Kiedy przesunąłem się
nieco i chciałem wyjaśnić sytuację, dziewczyna zaprowadziła
mnie do pomieszczenia, gdzie robi się zdjęcia do identyfikatorów.

35
Zapomnijcie o wszystkich tych nachmurzonych zespołach z
wytwórni niezaleŜnych, o nazwach rodem z jakiejś diabelskiej
księgi. Ta gromadka dwudziestoparolatków czekających na nowe
plakietki to dopiero była banda wesołków! Od razu rozpoznałem
nowych kursantów, po raz pierwszy przyprowadzonych do
Centrali. Facet, który wyglądał jak cheerleader, przedstawiał się
wszystkim dokoła, jakby dopiero złoŜył przysięgę. Bardzo śniada
dziewczyna opowiadała sąsiadce, Ŝe ma zamiar iść na kurs hindi,
Ŝeby pogłębić kontakt ze swymi korzeniami. Nawet najbardziej
zblazowani z nowicjuszy nie mogli ukryć swego podniecenia z
dopuszczenia do wewnętrznego sanktuarium amerykańskiego
wywiadu. Uśmieszki wkrótce znikną im z twarzyczek, ale chyba
nie chcieli, Ŝeby uświadomił im to odstawiony na boczny tor
oficer wywiadu zablokowany przez magnetyczny czytnik.
Szkoda, Ŝe nie miałem ksiąŜki. Albo gazety. Albo walkmana.
Albo nawet katalogu z hipermarketu. Zamiast tego zastanawiałem
się, czemu biurokratyczni kacykowie rządzący tym miejscem
kaŜą mi zapuszczać korzenie wśród tych Ŝółtodziobów. Jeśli
uwaŜali, Ŝe to mnie załamie, to chyba niedawno wylądowali w
firmie. Ten wypadek nie znalazł się w aktach. Przez dwa
tygodnie siedziałem w piwnicy antyterrorystów w Limie w towa-
rzystwie zabójcy z grupy Baader-Meinhoff. W porównaniu z
nim na widok tej grupy mogłem co najwyŜej odczuwać chęć
podłubania w zębach.
Stopniowo pokój opustoszał. Zostałem sam wśród krzeseł, gdy
w drzwiach pojawiły się dwie podróbki garniturów od Armaniego.
śaden z ich posiadaczy nie mierzył więcej niŜ 175 centymetrów.
Węzły mięśni pod oryginalnym dakronem z Bangladeszu wska-
zywały na ochroniarzy. I faktycznie. Jeden podszedł do mnie i na
twarzy pojawił mu się grymas, jakby przepraszał mnie za to, Ŝe
musi poprowadzić mnie na szafot. Uprzejmości, jakiekolwiek
słowa były nie na miejscu. Milczący niczym procesja trapistów
przecięliśmy ogromny marmurowy hol obok dyrektorskiej windy,
która bez przystanków wjeŜdŜała na szesnaste piętro.
Moja eskorta szybko przeprowadziła mnie przez korytarz i
zostawiła przed 7B26, salą konferencyjną zastępcy dyrektora do
spraw kontrwywiadu. Zebrał się tam komitet powitalny, ale poniewaŜ
poranne słońce raziło mnie w oczy, nie rozpoznałem jego członków.

36
Z blasku pierwszy wyłonił się Vince Webber. Siedział na
końcu stołu konferencyjnego, oglądając wierzch swojej dłoni i
udając znudzonego niczym rumuński alfons. Nie zmienił się ani
trochę przez te lata - dziobata twarz, sygnet Akademii Sił
Powietrznych z brylantem, złoty łańcuch na szyi prześwitujący
przez cienką białą koszulę, złoty rolex.
Vince, rzecz jasna, miał prawo wyglądać na znudzonego - to
była jego sala konferencyjna. Po tym, jak wypiął się na Agencję
Bezpieczeństwa Narodowego i piorunem zaliczył pół tuzina
stanowisk na szóstym piętrze, zostawiając za sobą zwały trupów,
teraz był zastępcą dyrektora do spraw kontrwywiadu - pierwszym
łapaczem szpiegów w CIA. Całkiem nowym Panem Złotą Rączką
dyrektora. A wierzcie mi, po Ricku Amesie *, kontrwywiad
potrzebował napraw. Nominowanie znanego ofermy, pijaka i
politycznej cioty na stanowisko pozwalające zdradzić wszystkie
radzieckie źródła informacji Agencji zdarzyło się raz (albo dwa
lub trzy) w historii.
Jack Rosetti, prawnik Zarządu Operacyjnego, stał przy oknie,
pozornie zaabsorbowany lasami północnej Wirginii, pobrzękując
drobniakami w kieszeni. Szelki i muszka upodabniały go na
pierwszy rzut oka do sprzedawcy pasmanterii z Bond Street,
jednak Jack ze swoim talentem nie chciał tracić czasu w handlu.
Był biurokratycznym dinozaurem. Swą długą karierę zawdzięczał
unikaniu kontrowersji i skandali. Rosetti nie zostawiał odcisków
palców. Nigdzie. I z pewnością nie chciał ich zostawić w tym
kameralnym trybunale. ZałoŜyłbym się, Ŝe chciałby odlecieć
przez te utwardzane, nieprzepuszczalne dla laserów i mikrofonów
okna ponad drzewa.
Mary Beth Long, po prawicy Vince'a Webera, ostatnio została
szefem ochrony, ale karierę w CIA zaczynała w Zarządzie
Operacyjnym. Byliśmy razem w Rangunie w 1988 roku, kiedy
junta zdławiła demokratyczne powstanie. Od tamtej pory dorobiła
się drugiego podbródka i obcięła włosy na pazia. W
wyprasowanym czarnym garniturze i wykrochmalonej białej
koszuli
* Aldritch Ames, oficer CIA, szpiegował na rzecz Związku Radzieckiego i
Rosji w latach 1985-1994, zdradzając m.in. amerykańską siatkę szpiegowską
w ZSRR (przyp. tłum.).

37
doskonale wpasowała się w szóste piętro. Lekkie drŜenie jej
nozdrzy świadczyło, Ŝe Mary Beth wie, Ŝe jestem w pokoju, ale
nie przestanie przeglądać stosu papierów, Ŝeby na mnie
spojrzeć.
Pozostałego pół tuzina ludzi wokół stołu konferencyjnego nie
znałem. Nic dziwnego. Całe nowe pokolenie czarodziejów
Powerpointa i jednostronicowych notatek zdąŜyło w ostatnich
latach opanować wyŜsze piętra. Średnia wieku koło trzydziestki.
Wszyscy mieszkali w apartamentowcach gdzieś przy 1-95 w Wir-
ginii, godzinę jazdy od Langley, w „zaprojektowanych społecz-
nościach", gdzie szkoły są dobre, a przestępczość nieznana.
Nigdy nie jeŜdŜą do Waszyngtonu na kolacje, gdyŜ to zbyt
niebezpieczne. Miejsca, w których spędziłem większość Ŝycia,
widywali jedynie w swoich sennych koszmarach.
Jak Mary Beth Long, tak i Vince Webber udawał, Ŝe mnie nie
zauwaŜa, dopóki nie przeszedłem obok niego. Kiedy nie mógł
juŜ udawać, zerwał się i uścisnął mi dłoń, jakbym znienacka
spadł koło niego z nieba. Vince zaprowadził mnie do kąta.
Patrząc na resztę zgromadzenia, powiedział szeptem:
- Przykro mi, Max, Ŝe nie spotykamy się w milszych okolicz
nościach.
Jak w Dubaju, pomyślałem.
Pracowałem krótko dla Webbera, gdy prowadził irańskich
agentów koło Dubaju, na tyle jednak długo, by zorientować się,
Ŝe gówno wie o robocie. TuŜ po moim wyjeździe Irańczycy
zwinęli całą naszą siatkę poza jednym informatorem, absolutnym
łgarzem, którego pokręcone opowieści przeznaczone były tylko
dla uszu Webbera. Zamknięty krąg, który nie przynosił Ŝadnych
korzyści. Myślę, Ŝe Webber przez te wszystkie lata znosił mnie
tylko dlatego, Ŝe znałem prawdę, jednak nowy Vince Webber
miał dość ogłady, by nie rozjątrzać publicznie starych ran.
- Wszystko się wyjaśni, bez obaw - wyszeptał, kładąc mi
rękę na ramieniu i prowadząc do krzesła.
Przydzielono mi miejsce jak na ustnym egzaminie, nieco
niŜsze i węŜsze niŜ reszta krzeseł, ustawione w najdalszym
naroŜniku stołu, gdzie reszta zebranych mogła obserwować mnie
niczym jakiś niezbyt apetyczny okaz zoologiczny. W porządku,
pomyślałem. Mają do tego prawo.

38
Rozległo się ciche stukanie, lekki szmer. Spóźnialski wśliznął
się na krzesło za kimś siedzącym w połowie stołu, naprzeciwko
okna. Przybysz nie patrzył w moją stronę, ale zdąŜyłem go
obejrzeć, gdy zajmował miejsce, i rozpoznałem Jima, niegdyś
oficera bezpieczeństwa w Moskwie. Przynajmniej tym się zaj-
mował, kiedy przebywałem w Dolinie Fergańskiej. Ale co porabiał
tutaj? Teraz? Przypominało to przegląd oldbojów.
Ze swojego miejsca przy najdalszym końcu stołu Webber
skinął głową męŜczyźnie siedzącemu w połowie stołu, przy
oknie. Miał okulary dwuogniskowe w grubej plastykowej oprawie,
jakiej juŜ nie znajdzie się u miejscowego optyka. Popękane
naczynka na policzkach i nosie nadawały jego twarzy róŜową
poświatę, przygaszoną przez zieloną plakietkę emeryta. Dla
dopełnienia efektu nosił małą kozią bródkę, charakterystyczną
dla staruszków, którzy jeŜdŜą miatasami, a łyse głowy chronią
kapelusikami rybackimi.
- Panie Waller - zaczął okularnik. - Chcielibyśmy się
dowiedzieć, co robił pan wczoraj w Nowym Jorku? - Jego głos
przypominał mi Beę Arthur z musicalu Golden Years, który
często oglądałem podczas wizyt u mojej ciotki emerytki.
- Miałem urlop, sprawy osobiste. Odwiedzałem przyjaciół.
- To wiemy. Proszę nam powiedzieć, co pan robił później.
Wyglądaj na zakłopotanego, pouczyłem się w myślach. Okularnik,
ja i wszyscy przy stole podjęli grę: nigdy za duŜo nie gadaj. Podasz
swoim przesłuchującym opowieść na srebrnej tacy, a oni na spokojnie
wezmą ją pod lupę. Niech sami popracują. Zapomną cię o coś
zapytać lub powiedzą coś, czego nie zamierzali. To podstawowa
zasada, jak to, Ŝeby nie wycierać nosa w obrus w restauracji.
- Później? - próbowałem wyglądać na zagubionego.
- Wie pan, co mam na myśli. - Okularnik dawał mi do
zrozumienia, Ŝe go irytuję. Wpadło mi do głowy, Ŝe on teŜ jest
z kontrwywiadu. Oni oczekiwali natychmiastowej uległości, jak
gestapo.
- Mówię o unikach, które robił pan w Nowym Jorku. Zinter-
pretowaliśmy je jako chęć utrudnienia śledztwa.
Głos zabrał zniecierpliwiony Rosetti.
- Dzwonili z rady generalnej FBI. Przyczaili się, czekając na
pozew od DŜamala.

39
- Chwila, Jack. - Teraz ja się zirytowałem. - Będziemy tracić
czas przy tym stole tylko dlatego, Ŝe przeciągnąłem obserwatorów
po Harlemie? Przyznaję, zrobiłem to. Byli tak nieudolni, Ŝe
musiałem się upewnić, czy nie są jakimiś drobnymi przestępcami.
Wyrolowałem ich świadomie. To się nazywa standardowa proce-
dura operacyjna. Dajcie mi po prostu po łapach albo zapomnijmy
o wszystkim i wróćmy do pracy.
Dziwna przemiana na twarzy okularnika - z róŜowej stała się
czerwona, a potem purpurowa - dała mi do myślenia. Inwigilacja
naleŜała do kontrwywiadu. Nic dziwnego, Ŝe Rick Ames prak-
tycznie musiał wyciągnąć interes i machać nim na Lafayette
Square, Ŝeby zwrócić na siebie uwagę.
Mary Beth popatrzyła na mnie powaŜnie znad szkieł do
czytania w kształcie migdałów, zanim wreszcie przerwała ciszę.
- OdświeŜamy stare moskiewskie sztuczki, Maxwellu? Sprzed
pierestrojki? Źli Rosjanie?
- Maggie, Maggie, to nie tylko Moskwa. Robiliśmy to samo
w Bejrucie, Monrowii, Sarajewie i Kabulu. Spuszczaliśmy złych
gości prosto do kanału. Pamiętasz Rangun? Dostosowywanie
taktyki do stopnia zagroŜenia?
Mary Beth gapiła się na mnie i nie bez powodu: nie wykazałem się
uprzejmością. Była w kraju od niecałych dwóch miesięcy. Wycofała
się wygodnie z powodu zapalenia wątroby typu B i przeszła na
ścieŜkę administracyjną. Podczas krótkiego pobytu w Rangunie nigdy
nie udało jej się namierzyć ogona i z tego, co wiedziałem, nigdy
więcej nie wyjechała za granicę. To jeden punkt na moją niekorzyść.
Drugim była nomenklatura: nienawidziła ksywki Maggie tak bardzo,
jak oficerów dochodzeniowych. Bóg miał nas w opiece, odkąd
przeniosła się z powrotem do Zarządu Operacyjnego i przejęła
wielkie filie, jak Nowy Jork czy Londyn.
Nie chciałem jednak tracić przewagi. Dobrze ją znałem i
wiedziałem, Ŝe jeśli sprowokuję ją bardziej, coś jej się wymknie.
- Nowy Jork to nie Moskwa, Maggie. Zapewniam cię, Ŝe
jesteśmy narodem cywilizowanym i nie śledzimy się nawzajem
we własnym kraju. I, taka mała uwaga, nie sądzę, Ŝebyśmy stali
się lepszymi szpiegami, małpując KGB.
Mary Beth spojrzała w sufit, jakby chciała powiedzieć:
widzicie, a nie mówiłam? Z tym kowbojem nic się nie da zrobić.

40
Webber chrząknął i ponownie skinął głową okularnikowi,
który przesunął w moją stronę czarno-białą odbitkę: zrobioną z
odległości stu stóp ziarnistą fotografię, na której wchodzę do
paryskiego bistro.
- Niezłe jak na DEA - skomentowałem.
Tylko przelotnie rzuciłem okiem i zaskoczenie okularnika
powiedziało mi, Ŝe prawidłowo odgadłem pochodzenie zdjęcia.
Musiałem mu pomóc.
- Data w lewym dolnym rogu - wyjaśniłem. - To DEA. A tak
przy okazji, nie usłyszałem pańskiego nazwiska.
- Scott.
Nie pamiętałem, jak nazywa się to bistro. Coś z ptakiem albo
moŜe z rybą. A moŜe jedno i drugie: Latający Karp? Coś w tym
rodzaju. W kaŜdym razie byłem tam wiele razy. Mieściło się za
Rue Mabillon. Sądząc po tym, jak byłem ubrany, w dwurzędowy
garnitur i wyświechtany wełniany golf, który nadawał mi wygląd
francuskiego kloszarda-intelektualisty, zdjęcie musiało zostać
zrobione co najmniej dziesięć lat temu. Jest to zatem moje
przebranie a la egzystencjalista. Jeśli się nie myliłem, wy-
strzępiona ksiąŜka, odrobinę wystająca z mojej kieszeni, to
DŜuma.
- Z kim pan się tam spotkał? - spytał Scott.
- Gdzie? - Przez chwilę byłem zdezorientowany.
- W ParyŜu - odpowiedział z cierpliwością wystawionego na
cięŜką próbę akwizytora.
- Nie pamiętam. - Rzeczywiście nie pamiętałem.
- Chyba mogę panu pomóc. Tego dnia jadł tam obiad Jose
Marco Cabrillo.
Tego się nie spodziewałem. Nigdy nie spotkałem się z Cabrillo,
tym bardziej nigdy z nim nie jadłem, nie piłem pernoda - ale
znałem go ze słyszenia. Złowieszczy handlarz narkotyków z
Nikaragui. Rok temu został zamordowany w Batumi w Gruzji.
- Czy ktoś z was pracował kiedyś we Francji? - spytałem.
Moja irytacja zaczynała graniczyć z gniewem, a to był zły
pomysł. - No, co? Nikt? - Przepraszająco kiwnąłem w stronę
Webbera: wiedział, Ŝe wiedziałem, Ŝe tam był. - KaŜdego
dnia w ParyŜu przebywają tysiące handlarzy narkotyków, broni
i alfonsów. W ParyŜu ludzie jadają obiady, płacą za narkotyki,

41
kałasznikowy i dziwki. Francuzom to nie przeszkadza, dopóki
nie zaczepiają miejscowych i nie Ŝałują napiwków. Jeśli faktycz-
nie Cabrillo i ja byliśmy w tej samej restauracji tego samego
dnia, to jest to czysty zbieg okoliczności.
Czekałem aŜ Scott znów się odezwie. Musieli mieć coś jeszcze.
- Nie uwaŜamy, Ŝe to był zbieg okoliczności - stwierdził.
- Mamy dowody, Ŝe później otrzymywał pan pieniądze od
rodziny Cabrillo.
Pomysł, jak sądziłem, miał wytrącić mnie z równowagi. Po
cóŜ innego mieliby wyskakiwać z taką bzdurą? Nie zamierzałem
jednak dawać im satysfakcji. Zamiast tego wykorzystałem
najlepszą minę idioty z mojego arsenału.
- Ustaliliśmy związek pomiędzy pańską delegacją w Genewie
w 1991 roku a przelewami dokonanymi na zagraniczne konto
przez członka rodziny Cabrillo. Cztery wizyty, cztery przelewy.
Niezła zbieŜność, nieprawdaŜ?
Gówno w najczystszej postaci. Nikt z rodziny Cabrillo nigdy
nie przelał mi nawet pensa. Nie mam teŜ tajnego konta
zagranicznego, nie korzystam ani nawet nie mam dostępu do
czegoś takiego. Pewnie, przeglądałem wiele tajnych kont, ale
wszystkie naleŜały do agencji. A pieniądze zawsze wypływały i
nigdy nie wracały.
- Podsumujmy. Jedyne konto, jakie mam, jest u Riggsa w
Georgetown.
Scott spojrzał na Webera, który znów skinął. Wtedy zrozumiałem
- nagrywają to - na taśmę audio, a nie wideo. Okularnik odgrywał
rolę, a Webbera w ogóle mogłoby nie być w pokoju.
- Pieniądze przelano z Genewy na, jak sądzimy, pomocnicze
konto w Nauru, numerowane. - Scott powiedział to ze swą
najlepszą policyjną miną. - Ustaliliśmy, Ŝe naleŜy do pana. A w
kaŜdym razie moŜemy ustalić.
Uznałem, Ŝe to „w kaŜdym razie" miało mnie ostatecznie
wkurzyć i wyciągnąć zza osłony. Było w tym coś tak oficjalnego,
tak obłudnego, tak kamiennie pewnego, Ŝe zapragnąłem wbić
palce w nozdrza Scotta, podnieść go z krzesła i złamać mu kark.
- To musi być jakiś dowcip - stwierdziłem, próbując się
uspokoić. - Sami siebie posłuchajcie: powiadacie, Ŝe zabraliście
mi odznakę, bo, po pierwsze, moje podróŜe do Genewy

42
przypadkiem zbiegły się z przelewami na konto, którego
właściciela nie znacie, i, po drugie, poniewaŜ jadłem obiad w tej
samej knajpie o tej samej porze, co zabity diler narkotyków.
Doskonale wiedziałem, co się dzieje. Po aresztowaniu Amesa
senatorom zaczęło palić się w głowach. W efekcie powołano
Centrum Kontrwywiadu (w Agencji znane jako CEC), z grotes-
kowym budŜetem trzystu milionów dolarów, aby Agencja mogła
przejść przez ten zamęt oczyszczona. Pieniądze, centrum i ponad
tysiąc zatrudnionych w nim osób, rozkładających i składających
stare tropy, wysuwało gówniane oskarŜenia, a z gównianych
oskarŜeń narodziło się dzisiejsze spotkanie. To była jakaś Ŝałosna
unowocześniona wersja Księgi Rodzaju: Biblia Langley. Rosjanie
uwaŜali, Ŝe mogą posłuŜyć się Amesem do kradzieŜy klejnotów
koronnych, ale on narobił więcej szkód, skłaniając nas do
wzajemnego podrzynania sobie gardeł.
Łączenie punktów, matryce czy jak to tam sobie CEC nazy-
wało, nie pozwoliło złapać jeszcze ani jednego szpiega. Ames,
Nicholson, Pitts i wszyscy inni renegaci zostali schwytani
staroświeckimi sposobami, dzięki zwerbowaniu szpiegów w sze-
regach słuŜb wywiadu naszych przeciwników: brudnych ludzików,
którzy znali brudne ludzkie sekrety. CEC nie mogło być więc z
siebie dumne. Webber nigdy nie chciałby wyjaśniać przed
Komisją do spraw Wywiadu Izby Reprezentantów, czemu na
liście płac ma strzelca z Hezbollachu, który posłał z bliska kulkę
w twarz swej cięŜarnej siostry. Łączenie punktów zredukowało
szok niemal do zera, a udało się im jedynie doprowadzić do
złamania wielu karier. Mojej, najwyraźniej, teŜ, chociaŜ na tym
etapie moja kariera potrzebowała tylko łagodnego pchnięcia,
bym w ogóle wypadł z obiegu.
- I stawiacie te marne poszlaki przeciwko dwudziestopięcio-
letniej słuŜbie dla tej organizacji?
Cisza. Uderzyłem we właściwą strunę.
Pstryknąłem czarno-białą odbitkę, niestety, zbyt słabo. Prze-
śliznęła się przez stół niczym frisbee, uderzając Scotta w środek
brzucha, który wparł w blat.
- To nie wszystko - powiedział niezniechęcony Scott.
- Nie wszystko?
Podniósł Ŝółty notes, poślinił palec i przełoŜył kartkę.

43
- Theodore Hew-Chatworth.
- Harold...
- Co za Harold?
- Urodził się jako Harold Pooters. Theodore Hew-Chatworth
pojawił się później.
Scott rzucił mi ołowiane spojrzenie.
- Domniemany handlarz heroiną - odczytał. - Prawdopodobne
kontakty z rodziną Cabrillo. Pan Waller - „pan" zostało dodane
dla efektu - zdołał znaleźć czas, mimo licznych obowiązków na
Manhattanie, by złoŜyć wizytę panu Hew-Chatworthowi.
- PoŜyczyłem tylko jego telefon.
- I jest jeszcze pan Mohammad...
- DŜamal?
- DŜamal ma prawdziwy talent. Zatrzymał się pan na mały
wykład?
Zamknij się, powiedziałem do siebie. Nic nie mów. To nie
czas, Ŝeby kopać psa.
- I...
I? Pora, Ŝeby Jim włączył się do przedstawienia.
- I - zaczął cienkim, niepewnym głosem - mamy powód, by
wierzyć, Ŝe transporty afgańskiej heroiny pana Cabrillo szły
przez Dolinę Fergańską, przez miejsce zwane Osz.
- To ci niespodzianka - rzuciłem, kompletnie nie rozumiejąc,
do czego to wszystko zmierza.
Scott niemal wyskoczył z krzesła, by mnie uciszyć.
- Będziesz miał swoją szansę, Waller! - A potem łagodniej-
szym tonem do Jima: - MoŜe pan podać więcej szczegółów?
- Oczywiście. Konkretnie przypuszczamy, Ŝe rodzina Cabrillo,
afgański kartel heroinowy i sieć przemytników w Osz - przewrócił
stronę i przestudiował zapiskę - wspomagana była przez rosyjs-
kiego majora stacjonującego w Pamirze.
Teraz mnie olśniło. Na początku lat dziewięćdziesiątych
musiałem zatrzymać się podczas przejazdu przez Pamir: samą
krawędź rozpadających się peryferiów, jak to nazywaliśmy,
pełną islamskich rebeliantów, karteli narkotykowych i rabujących
rosyjskich oddziałów wojskowych. Jeden z rosyjskich oddziałów
zatrzymał moją rzęŜącą newę pod Osz i znalazł
dziewięciomilimetrowy półautomat wciśnięty pod radio. Zanim
zdołałem
44
namówić majora, dowódcę oddziału, Ŝeby mnie puścił, Moskwa
przysłała mi Jima z odsieczą. I tyle: cała historia aŜ do teraz.
- Jakie to moŜe mieć znaczenie? - zapytała Mary Beth
scenicznym głosem.
- CóŜ... - Ktokolwiek siedział przed Jimem, chyba wbijał mu
łokieć w kolano. - Według nas podróŜ pana Wellera do Pamiru
miała związki z interesami narkotykowymi.
Na jego korzyść trzeba zapisać, Ŝe Jim był zielony, gdy mówił.
Nawet go polubiłem podczas powrotnego lotu z Biszkeku. Jego
pierwsze dziecko, dziewczynka, miała mukowiscydozę. Wiedzia-
łem, o co gra. Potrzebował awansu, a tego Weber z pewnością
nie przegapił.
- Coś jeszcze? - naciskała Mary Beth. - Coś jeszcze, co moŜe
wspomóc naszą linię przesłuchania?
- CóŜ - Jim znów zabrał głos zbolałym tonem. - Podczas
szacowania szkód pan Waller wypowiedział się, hm, niejasno na
temat swoich związków z rosyjskim majorem oraz tego, w jaki
sposób udało mu się uwolnić.
Kłamstwo, oczywiście. Jim dokładnie wiedział, co się stało.
Całą noc Ŝłopał wódę ze mną i majorem. Rankiem majorowi na
cięŜkim kacu było wszystko jedno i mnie wypuścił.
Przyłapałem się na tym, Ŝe przyglądam się kolejno twarzom,
próbując zgadnąć, czy ktoś przy tym stole w to wierzy. Prawdo-
podobnie nie. Wiedziałem, Ŝe Rosetti wolałby zjeść miskę
wijących się glist, niŜ skalać się udziałem w tym zebraniu. Po raz
pierwszy poczułem się zdezorientowany. Teraz naprawdę nadszedł
czas, Ŝeby się wycofać.
- Coś jeszcze? - spytałem.
- Wykrywacz kłamstw - powiedziała Mary Beth, wracając do
swojego normalnego, niskiego głosu. - PomoŜe nam to wyjść na
prostą. - Równie dobrze, pomyślałem, usunięcie mózgu zbliŜa
nas do pokonania raka mózgu.
- W porządku - odpowiedziałem. - Poddam się testowi. Tyle
razy, ile będziecie chcieli. Macie równieŜ moją zgodę na
przejrzenie moich rzeczy, tu, w kraju.
- Nasi ludzie są właśnie w pańskim biurze - odpalił Scott,
który wreszcie poczuł, Ŝe ma przewagę. - Rozumiem, Ŝe będzie
pan musiał parę rzeczy nam wytłumaczyć.

45
Wizja ochrony, która wywraca do góry nogami moje biuro w
słoneczny piątkowy poranek, na oczach wszystkich
współpracowników, niezbyt dodała mi otuchy. Szybko
zastanowiłem się, co znajdą w moim sejfie: trzy kołonotatniki z
Bejrutu i parę innych notesów z danymi na temat Mousawiego,
Iranu i porwania Buckleya. I co z tego? W najgorszym razie da
się to podczepić pod złamanie zasad bezpieczeństwa, w Ŝadnym
razie pod gardłową sprawę. NaleŜało się bardziej martwić nie
tym, co juŜ się stało, ale czym się to wszystko skończy.
Na początek, konsekwencje publicznego przeczesania biura.
Szóste piętro najwyraźniej chciało dokonać jak najbardziej
widocznego rozłamu między mną a Agencją - jakby chcieli
wszystkich ostrzec, Ŝeby mi nie pomagali. Grzebanie w moich
rzeczach oznaczało równieŜ, Ŝe cały system skierowano przeciwko
mnie. Opór nie miał najmniejszego sensu. Jeśli chciałem prze-
trwać, musiałem dowiedzieć się jednej rzeczy, zanim eskorta
odprowadzi mnie do wyjścia. Musiałem wziąć byka za rogi.
- Maggie - przeciągnąłem znienawidzone imię, jak tylko
mogłem - wiesz, o ile przez ostatnie pięć lat powiększyła się
pustynia Gobi?
- Co? - wiedziała, Ŝe robię ją w konia i nie spodobało się jej to.
- O dwadzieścia tysięcy mil kwadratowych. Wiesz, jak się tego
dowiedzieliśmy? Porównując zdjęcia satelitarne z 1994 i 1999 roku.
- Waller...
- Jest dziś juŜ zaledwie sto pięćdziesiąt mil od Pekinu.
Zacisnęła ręce na brzegu stołu.
- Jeśli wydaje ci się, Ŝe będziemy słuchać twoich...
- Maggie, mówię o niepodwaŜalnych faktach. Właśnie tym
podobno się zajmujemy. Dlaczego więc drepczecie wokół mnie?
Rozliczacie, przeglądacie wydruki z kart kredytowych, wszczy-
nacie dodatkowe śledztwo czy coś, Ŝeby wybrać zgniłe jabłka.
Ale sądząc z dowodów, które mi dziś przedstawiliście, macie
jedno wielkie gówno.
Mary Beth pochyliła się nad stołem konferencyjnym i wymie-
rzyła we mnie palec, dokładnie tak samo jak mój dziadek, kiedy
robił mi wykłady na temat świętości osoby przełoŜonego.
Podobnie jak jej święty tatuś, matka równieŜ mówiła do mnie po
nazwisku, gdy wygłaszała kazania.

46
- Posłuchaj... mnie... uwaŜnie... Waller. Kiedy tu wszedłeś,
wszyscy byliśmy po twojej stronie. Teraz juŜ nie. Nie licz teŜ
na nikogo z Biura. Są w takim nastroju, Ŝe są gotowi wbić ci
rektoskop w dupę i pokręcić. Skończyłam z tobą. - Zebrała
swoje papiery i wyszła.
Ciągle nie wiedziałem jeszcze, w jakie gówno udało mi się
wdepnąć, ale teraz przynajmniej wiedziałem, Ŝe wezwali FBI,
co oznaczało, Ŝe chcieli mnie nie tylko publicznie upokorzyć,
ale równieŜ wszcząć dochodzenie kryminalne.
Współpracowałem z Biurem dość długo i wiedziałem, Ŝe nie
kupiliby czegoś takiego. Cabrillo i narkotyki słuŜyły tylko na
uŜytek wewnętrzny. Chcieli się mnie pozbyć z budynku i
przesłuchać mnie z zupełnie innego powodu. Tylko jakiego?
Wszyscy siedzieli bez słowa, aŜ wreszcie Webber wstał,
machnął lekcewaŜąco ręką i ruszył w moją stronę.
- Chciałbym minutkę pogadać z Maksem - szepnął i wy-
prowadził mnie za łokieć do holu.
Oddech Webbera pachniał kardamonem i jakimś ziołem,
którego nie potrafiłem zidentyfikować. MoŜe uŜywał ostatnio
ziołowej pasty do zębów. Zastanawiałem się, co by się stało,
gdybym wyszarpał mu język z ust.
- Vince, powiedz mi, o co tu chodzi - powiedziałem z wy-
muszonym uśmiechem. - Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.
Nawet się nie uśmiechnął.
- JuŜ wiesz - odpowiedział. - Twoje nazwisko w końcu
pojawiło się na czyimś monitorze.
Znowu doktryna Ricka Amesa.
- Wiem, Ŝe nie jesteś na niczyich usługach - ciągnął,
chociaŜ musiał zauwaŜyć, Ŝe straciłem całe zainteresowanie - i
gdyby ta sama sprawa wylądowała na moim biurku pięć lat
temu, od ręki bym ją odrzucił. Dziś nie mogę tego zrobić. Po
Amesie Kongres dyktuje warunki. Ale posłuchaj, Max, Biuro
za chwilę dojdzie do tych samych wniosków. Wiesz o tym.
Stracą zainteresowanie, oddalą sprawę. Zamierzam się tym
zająć i sprawić, Ŝeby nastąpiło to moŜliwie jak najszybciej. Po
prostu nie depcz juŜ nikomu po odciskach, szczególnie Mary
Beth.
Czy Webber naprawdę uwaŜał, Ŝe wysłucham jego słodkich
słówek przed drzwiami, odejdę i zginę bez walki?

47
Webber nagle odrzucił głowę z uśmiechem rekina i szturchnął
mnie w Ŝebra.
- Maggie wyglądała jak kobieta porzucona. Chcesz mi coś
powiedzieć?
- Jak mogę się z tobą kontaktować? - spytałem, ignorując go.
- Daj mi numer komórki.
Webber przyglądał mi się przez chwilę, bez wątpienia za-
stanawiając się, o co mi chodzi.
- No wiesz, najświeŜsze nowiny. Niespodziewane rewelacje.
śadnych głupich rozmów. Obiecuję.
Webber milczał przez kolejną chwilę, potem wyciągnął Ŝółtą
karteczkę samoprzylepną, zapisał numer i dał mi ją.
- Nikt nie ma tego numeru - zapewnił mnie. - Dzwoń co dwa
tygodnie. Na pewno będę miał coś dla ciebie.
- Zastanawiałeś się kiedyś, co się z nimi stało, Vince?
- spytałem, wkładając kartkę do portfela.
- Z kim?
- Ze zdekonspirowanymi agentami w Iranie.
- Myślę, Ŝe nie Ŝyją. - Jakby rozmawiał o przynętach na ryby.
- To parszywa robota, Max.
- Ale nie musimy im nic ułatwiać.
Uśmiech rekina nie opuścił twarzy Webbera, gdy zakrzywił
wymanikiurowany palec i przywołał z holu mięśniaków w pod-
róbkach Armaniego, Ŝeby mnie zabrali.
Dopiero gdy odchodziłem, zdałem sobie sprawę, co było nie
tak z matrycami. Zostałem wpisany w ramkę, gładko i prosto.
Nikt jednak nie połączył kropek; rzucali nimi jak nitami, Ŝeby
mnie przygwoździć. To po to był ten cyrk w Nowym Jorku:
podpuścić mnie, zobaczyć, dokąd pobiegnę, i połączyć to
wszystko w historyjkę. Piekielnie sprytne, naprawdę.
Rozdział 6

Badanie na wykrywaczu kłamstw wyglądało dokładnie tak, jak


sobie wyobraŜałem. Przekonany o mojej winie operator
odpowiednio do tego ustawił sprzęt. PoniewaŜ szkolili mnie ci
sami magicy, co i jego, nie zareagowałem na Ŝadne z tuzina
zadanych mi pytań, i rysik nie drgnął, płaska linia (co dziwne, a
moŜe nie, nie padło ani słowo na temat moich kołonotatników z
Bejrutu, a kiedy byłaby do tego lepsza sposobność niŜ wtedy, gdy
byłem przywiązany drutami do krzesła?). Obiektywnie rzecz
ujmując, sesja skończyła się remisem, ale Langley przypomina
Vegas: w razie braku rozstrzygnięcia kasyno wygrywa. W moich
coraz grubszych aktach wyniki zapisano jako
„nierozstrzygające". Nieoficjalnie owo nierozstrzygnięcie
przypieczętowało mój nowy status pariasa.
Potem para ochroniarzy wywiozła mnie nieoznakowanym
jeepem cherokee na połoŜony nieco na uboczu parking przy
moim biurze. Drzwi do mojego gabinetu oklejała Ŝółta taśma:
Nie wchodzić. Miejsce zbrodni. W środku nikogo nie było, ale
bałagan świadczył, Ŝe niczego nie pominęli. Powyciągano szuf-
lady, akta piętrzyły się na podłodze, obok trzech wzmocnionych
kartonowych pudeł, gotowych do zabrania - do sądu, do
kontrwywiadu, na szóste piętro. MoŜe do „Washington Post".
Goryle bawili się w moich skrzydłowych: po jednym na kaŜde
ramię. Widziałem, jak mnie mierzą wzrokiem, pewnie mieli nadzieję,
Ŝe będą mogli mnie skuć. Poza nimi około dwudziestu emerytów,
moich podwładnych, utworzyło dwa szeregi, kordon dla konwoju. Ich
sweterki, poŜółkłe od nikotyny zęby, niemodne fryzury i wygodne
buty nadawały scenie niemal komicznego charakteru, jak gdyby pan
Rogers cały czas był szpiegiem. Cały rok doglądałem tego stadka
emerytów, dbając, by mieli przedłuŜane umowy i mogli zapłacić za
leki. Teraz jeden z nich nawiązał ze mną kontakt wzrokowy.

49
- Będziemy pana potrzebować do spisania pańskich osobistych
rzeczy - powiedział mięśniak z mojej prawej strony. Brzmiało to
tak, jakby odczytywał jakąś fiszkę wyrytą na blachę podczas
szkolenia.
Segregowałem w milczeniu zawartość pudeł: fajka do haszyszu
z Jemenu, dywanik modlitewny z BeludŜystanu, który wlokłem
ze sobą po całym świecie, odkąd zostawiła mnie tam moja
matka, wszystkie inne tanie pamiątki, jakie przywozi się z za-
granicy i rozstawia po biurze, by stworzyć złudzenie, Ŝe stanowis-
ko w Waszyngtonie to tylko etap przejściowy. Na dnie znalazłem
oprawioną w ramkę fotografię mojej córki obok rzeźby Augusta
Rodina w parku Hirshhorn. Zrobiłem je podczas jej dwutygo-
dniowej wizyty zeszłego lata; były to nasze najfajniejsze wspólne
wakacje. Rikki była teraz nastolatką, zabawną, ironiczną jak jej
matka. Nie miałem pojęcia, co stało się z ponurą dziewczynką z
aparatem na zębach, ale zniknęła, magicznie się przemieniła.
Nocą - Rikki w moim łóŜku, ja na kanapie - gadaliśmy jak
uczennice przed snem. Nigdy z nikim tego nie robiłem. To było
niczym dwutygodniowe piŜamaparty.
- To nie wszystko - powiedziałem, wstając. - Mam jeszcze
parę rzeczy w sejfie. Mogę zajrzeć?
Poszeptali ze sobą, mieli chyba ochotę zadzwonić po
zezwolenie, ale pomyśleli sobie, a niech tam.
- Okej - powiedział jeden z nich - tylko szybko.
Sięgnąłem od razu do najniŜszej szuflady, z tyłu, gdzie
trzymałem kołonotatniki oraz akta Buckleya i Mousawiego.
Zniknęły. Było wszystko oprócz nich. Webber prawdopodobnie
właśnie teraz je przeglądał, szukając moich rzekomych powiązań
z widmową siatką handlarzy narkotyków.
- Musiałem się pomylić - stwierdziłem.
Drugi mięśniak wyciągnął skądś podkładkę z formularzem i
kazał podpisać, Ŝe zrobiłem to, co zrobiłem. Długopis był
przytwierdzony do podkładki, zapewne po to, bym nie mógł go
ukraść w ramach ostatniego czynu przestępczego w moim
gabinecie.
Ostatni przystanek mojej kariery czekał mnie po powrocie do
centrali. Musiałem zostać „wypisany" z praw dostępu, do których
mnie przez lata „dopisano" - dostęp do specjalnych informacji

50
wywiadowczych, zezwolenie Q dla informacji o broni jądrowej,
dane o kandydatach do werbunku i jeszcze parę innych. Nawet
zapomniałem, Ŝe wciąŜ mam kategorię Q, niewaŜne. Masywna
matrona, do której naleŜało przeprowadzenie końcowych rytua-
łów, z obowiązku przedstawiła mi kary groŜące za przekazanie
tych wiadomości osobom postronnym, ale nie musiałem jej
słuchać. KaŜdy wiedział, Ŝe przekroczenie granic zakreślonych
w Ustawie o bezpieczeństwie narodowym z 1947 roku prowadzi
do więzienia Supermax we Florence w Colorado, gdzie ma się
doŜywotnio wikt i opierunek w celi dwa na cztery metry z
betonowym łóŜkiem.
- I przy okazji, Max, przykro nam, Ŝe odchodzisz.
Nie pamiętałem juŜ jej imienia, ale kilka miesięcy wcześniej
trafiłem na biurowe przyjęcie na cześć urodzin jej drugiego
wnuka. Fotografia dzieciaka została przymocowana do szczoteczki
do zębów i wetknięta w tort. Babcia osobiście ukroiła mi
kawałek. MoŜe naprawdę Ŝałowała, Ŝe odchodzę. Ale kto to
moŜe wiedzieć w tym domu wariatów.
Na parkingu ochroniarze schronili się w komfortowym wnętrzu
swego klimatyzowanego cherokee, ja zaś wsiadłem na mojego
wiekowego norton victora i pomodliłem się do wszystkich bogów
znanych i nieznanych, by odpalił. Miałem wizję, Ŝe będę musiał
pchać cholerny motor przez pół parkingu, Ŝeby zaskoczył - świeca
zapłonowa wymagała wymiany, a moŜe to były styki. Całą moją
wiedzę o naprawianiu motocykli nabyłem trzydzieści lat wcześ-
niej, czytając Zen i sztukę oporządzania motocykla. Dzięki Bogu
za małe łaski, norton zaskoczył od pierwszego kopa: ocaliłem
ostatni strzęp swej godności.
PrzejeŜdŜając przez bramę wyjazdową i zatrzymując się na
światłach przy Route 123, słyszałem za sobą dudnienie cherokee.
Czekając między dodge'em grand caravan z nalepką Mój syn jest
wzorowym studentem w Yorktown High, poczułem pewność, Ŝe
robię to po raz ostatni. Wysłanie mnie na bezpłatny urlop
oznaczało tylko jedno: miałem przesrane. Nie pozbawiasz ludzi
certyfikatów bezpieczeństwa, jeśli spodziewasz się, Ŝe jeszcze
wrócą. W końcu ochrona skończy przetrząsanie moich rzeczy i
odeśle mi je, razem z pieniędzmi, które odłoŜyłem na emeryturę, i
to będzie na tyle, ćwierć wieku zapieczętowane i zamknięte.

51
Cherokee błysnął mi światłami, zwracając uwagę, Ŝe zapaliło
się zielone. Wrzuciłem jedynkę i powoli ruszyłem. W lusterku
widziałem, jak skrzydłowi skręcają, wypełnili juŜ swoje zadanie.
Pewnie zastanawiali się, podobnie jak ja, co takiego zrobiłem.

Gwałtownie zwolniłem na Route 123, zjechałem na Chain


Bridge Road i skierowałem się przez Potomac do DC. Dwadzieś-
cia jardów przede mną zdezelowana cięŜarówka kiwała się na
drodze. Z kaŜdą następną koleiną klekotała coraz bardziej. Pusta
pięciogalonowa puszka po oliwie z oliwek wyleciała wysoko w
powietrze, zatoczyła łuk przelatując o stopę od mojego kasku i
walnęła w przednią szybę jadącej z naprzeciwka camry. Nie ma
bezpiecznego miejsca na tym świecie. Zwolniłem, zaryłem
stopami po obu stronach nortona i przejechałem slalomem między
plamami. Kilka cali za mną jakiś dupek w czarnym humvee oparł
się na klaksonie.
W Waszyngtonie nastał okres parnej pogody. Poranek był
słoneczny, wręcz suchy, niemal wiosenny. Ale teraz wilgotne
powietrze prawie moŜna by kroić noŜem. Nadciągała ulewa.
Chyba wolałbym burzę piaskową.
Z Canal Road podąŜyłem Arizona Avenue. Na MacArthur
Boulevard zszedłem do trzeciego biegu: ryk silnika zabrzmiał jak
najpiękniejszy pomruk dzikiego kota. AŜ mnie zarzuciło, kiedy
zatrzymałem się na znaku stop przy Nebrasca Avenue, a para
wapniaków na wieczornym spacerku rzuciła mi zimne spojrzenie,
straszne jak wszystko tego dnia. Z lewej strony miałem imitację
normańskiego zamku - musiał mieć co najmniej osiem sypialni
- skąpaną w zielonym świetle: światło sączyło się wzdłuŜ
ogrodzenia z kutego Ŝelaza, światło oblewało tuzin drzew na
trawniku przed domem, światło rozbłyskiwało wzdłuŜ wszystkich
okapów i wokół fikuśnych kominów. BoŜe Narodzenie w czerwcu.
Nieco dziwaczne.
Przede mną zaczęły się juŜ rysować budynki American
University, kiedy gwałtownie skręciłem w prawo, w Klingle i
zacząłem zawracać Cathedral Avenue. Zakochałem się na całe
pięć dni w kobiecie, która mieszkała tuŜ obok - w pisarce,
autorce znanych ksiąŜek. Rankiem szóstego dnia wciąŜ pracowała
nad tym samym akapitem, harowała podczas naszego spotkania.

52
Dojrzałem do zmiany fabuły. Poza tym musiałem przed końcem
miesiąca wyjechać do Taszkientu. Lepiej było skończyć z tym od
razu. Chris Corsini miał rację: wślizgiwałem się w Ŝycie innych
ludzi i umykałem z niego chyłkiem.
Na szczycie wzgórza, po drugiej stronie Wisconsin Avenue,
katedra połyskiwała całą swą gotycko-episkopalną szlachetnością,
na którą szybko opadała wieczorna mgła. Nigdy nie byłem w
środku: odkładałem to do czasu, gdy przejdę na emeryturę. Co
chyba właśnie nastąpiło.
Norton victor to pozostałość po kolejnym przeterminowanym
marzeniu. Kiedy nasze małŜeństwo ostatecznie się rozpadło,
Marissa zamieniła nasze mieszkanie w Stambule na małą willę
nad Adriatykiem, tuŜ przy latarni morskiej na małej chorwackiej
wysepce Dugi Otok, dziewięćdziesiąt minut rejsu promem z
Zadani. Rikki wyjechała do średniej szkoły w Anglii, do
Canterbury, tak samo jak jej matka dwadzieścia lat wcześniej.
A ja dostałem motor. Jedyną rzecz, jaką zatrzymałem. Zawsze
pragnąłem przejechać nim całą Turcję aŜ do Kaukazu. Zamiast
tego, byłem tutaj.
Skręciłem w Massachusetts Avenue, znowu prosto na Wiscon-
sin i w lewo do Garfield. Na końcu Cleveland Avenue prze-
mknąłem między dwiema taksówkami w Calvert, a potem
przeciąłem Connecticut w chwili, kiedy światło zmieniło się na
czerwone. Na Columbia Road wsunąłem motor pod daszek
budynku po drugiej stronie od mojego mieszkania na parterze i
przykułem przednie koło do kraty zamkiem U-lock z krypto-
nium, nieprzejednanym wrogiem złodziei rowerów. Gruby dzie-
ciak z Salwadoru siedział i czekał na mnie, Ŝeby wysępić dolara.
- Buenos tardes. Como esta?
- Nieźle - powiedział dzieciak, ziewając. W jednym ręku
miał gigantyczną kanapkę quiznos, w drugiej piwo negro modello.
Kolejna nocna robota.
Matka, ojciec i ośmioro rodzeństwa dzieciaka mieszkali w
suterenie pod moim mieszkaniem. Naprzeciwko miałem dwie
trzecie zespołu kiepskich odtwórców krautrocka. Na wyŜszych
piętrach, gdzie znajdowały się większe mieszkania, Ŝyło menage
a trois gejów, dwa małŜeństwa z małymi dziećmi, trzy piętra
córeczek tatusia i synków mamusi. Nie pasowałem do Adams

53
Morgan, ale nie chciałem mieszkać gdzie indziej. Ciemne klatki,
zapach zjełczałego tłuszczu, nieustanny gwar, wszystko to
przypominało mi Limę.
Włączyłem telewizor i natychmiast go wyłączyłem. Zatruwacz
mózgu. Wyjąłem flaszkę Johnny'ego Walkera i schowałem ją z
powrotem. Zatruwacz wątroby. Pomyślałem o okolicznych
klubach i odrzuciłem tę myśl. Za wcześnie. Za późno. Zbyt
dołujące. Z dna szuflady komody wyciągnąłem wyciągi z banku
Riggsa za ostatnie pięć lat i usiadłem przy okrągłym stoliku w
małym wykuszu przy frontowej ścianie. Na zewnątrz, w sodo-
wym świetle latarni, kanarkowoŜółty norton połyskiwał aureolą
w mŜawce.
Kiedy ponownie podniosłem wzrok mŜawka zamieniła się w
deszcz. Widok zasłaniał wóz campingowy. „1-800 RV-4-Rent"
głosił napis na boku. Pod spodem ognisty zachód słońca oświetlał
stepowy pejzaŜ z antylopą widłorogą. Zabawne, w Adams Morgan
nigdy nie spotyka się takich wozów. Wróciłem do moich
wyciągów: nic, Ŝadnych niespodzianek, Ŝadnych niezwykłych
rzeczy. Pensja wpływała automatycznie co dwa tygodnie. Mój
rachunek oszczędnościowy nie powiększał się i nie zmniejszał.
Jeśli gdzieś coś nie grało, nie zauwaŜyłem tego.
Jeszcze raz wyjąłem whisky, szklankę i juŜ zaczynałem
nalewać, gdy z zewnątrz usłyszałem dźwięk: coś metalowego
upadło i było ciągnięte po asfalcie. Wybiegłem na ulicę i zoba-
czyłem odjeŜdŜający wóz. Kątem oka zauwaŜyłem, Ŝe dzieciak
z Salwadoru zniknął. Trochę dalej kierowca metrobusa przeklinał,
próbując wyszarpać wrak kanarkowoŜółtego nortona victora spod
swojego podwozia.
- Wyjechał, pierdolony, znikąd - wrzeszczał. - Prosto na
środek tej pieprzonej drogi. Nikt juŜ, kurwa, nie patrzy, co się
dokoła dzieje!
Pomogłem mu przesunąć plątaninę stali na pobocze, za-
czekałem aŜ gapie się rozejdą. Nie trwało to długo: były to
szczątki przedmiotu, nie człowieka.
Zostałem sam. Szturchnąłem palcem rozbity zbiornik paliwa,
Ŝałując, Ŝe w ogóle wyszedłem w tę parszywą pogodę. Pomyś-
lałem, Ŝe nie pomógłby tu nawet superman z kryptonitem, kiedy
poczułem bardziej, niŜ zobaczyłem, Ŝe ktoś idzie chodnikiem,

54
szybko, prosto na mnie. Biały? Czarny? Latynos? Nie mogłem
stwierdzić. Było zbyt ciemno, Ŝeby dostrzec coś ponadto, Ŝe
nosił zielone ponczo, kaptur i parę tenisówek rozmiaru kajaków.
Ręce miał schowane pod ponczo - z bronią albo bez, nie
wiedziałem, ale dawno bym nie Ŝył, gdybym ufał w lepszą stronę
ludzkiej natury. JuŜ chciałem odskoczyć i kopnąć go w prawe
kolano, gdy ten ktoś, kimkolwiek był, skręcił i przeszedł przez
ulicę.
- Ty głupi paranoiku - powiedział mijając mnie, głosem
pozbawionym jakiegokolwiek akcentu, wręcz nieludzkim.
Mówił do siebie? Wariat? Mówił do mnie? Po drugiej stronie
ulicy skręcił w lewo i rzucił się biegiem na zachód, a potem
skręcił nagle w aleję i zniknął. W tym momencie nad jego
ramieniem ujrzałem wóz campingowy na Columbii, parkujący na
drugiego, blokujący przejazd. Miał zapalone tylko światła stopu.
Zasłonka w tylnym oknie została zaciągnięta. Było zbyt ciemno,
Ŝeby stwierdzić, czy ktoś zza niej wygląda.
Rozdział 7

Wróciłem do domu i przez kilka minut szukałem mojego


zestawu do otwierania zamków - z jakiegoś idiotycznego powodu
schowałem go w tosterze - a przez następne kilka minut
próbowałem uporać się z drzwiami do schowka. Wczoraj rano
dziarski gej z menage a trois z 4C przyszedł specjalnie, Ŝeby mi
powiedzieć, iŜ zamierzają się opalać na przyjaznej Laguna
Beach, podczas gdy ja całe lato będę się pocił w stolicy.
Pomyślałem, Ŝe dla wyrównania tej niesprawiedliwości mogą
udostępnić mi swoją linię telefoniczną. Za pomocą dwóch
krokodylków podłączyłem się do tablicy rozdzielczej, a potem
zadzwoniłem do Willie'ego.
- Hej, no co ty robisz? - udawałem zaskoczonego, Ŝe go
obudziłem.
- Pluję i łapię. A co czarnuch moŜe robić o drugiej nad ranem
w taki deszcz?
- Jest tylko wpół do dziesiątej. Willie, mam mały problem.
- KaŜdy ma jakieś problemy, Maxwell. Słyszałeś o grzechu
pierworodnym? „Przez upadek Adama wszyscy staliśmy się
grzeszni".
- Mówię powaŜnie.
- Ja teŜ. Nie moŜesz poczekać do rana? Muszę wstać o piątej.
- Pamiętasz, dokąd mnie kiedyś podrzuciłeś?
- Jeszcze nie mam sklerozy, przyjacielu. To było...
Przerwałem mu. Cudza linia czy nie - telefon twoim najgor-
szym wrogiem.
- Tak. Będę tam. Odbierz mnie za kwadrans.
Znałem Williego od dwudziestu lat. Poznaliśmy się przez
Stasha, starego pilota amerykańskiego, który stracił w Laosie
nogę i stopę. Pozbawiony prawa jazdy, Stash wynajął Willie'ego,
Ŝeby woził go swoją taksówką w tę i z powrotem do pracy

56
w Seven Corners. Wróciłem do operacyjnego na krótko przed
tym, jak cięcia budŜetowe zmusiły Langley do skierowania
Stasha na emeryturę i wysłania go do domu, Ŝeby umarł, ale
starałem się zawsze wzywać Willie'ego, kiedy tylko byłem w
Waszyngtonie i musiałem dojechać gdzieś, dokąd zwykła
taksówka nie mogła mnie zawieźć. Willie wyglądał jak pracownik
zakładu pogrzebowego, ale miał serce kierowcy rajdowego i duszę
rosomaka.
Ani Stash, ani ja nigdy nie powiedzieliśmy Williemu, gdzie
pracujemy, ale musiał się domyślić, słuchając naszych wojennych
opowieści o zadupiach w rodzaju Laosu i Kongo. Willie nic nie
mówił, tylko potrząsał głową, myśląc pewnie, jakimiŜ głupcami
są biali ludzie. Jednak kiedy jego syn przez ostatni semestr w
liceum zastanawiał się, czy jechać do Georgetown i studiować
stosunki międzynarodowe - najprostsza droga do Departamentu
Stanu - czy na północ, do Cornell, Ŝeby zostać inŜynierem,
Willie doradzał mu wyjazd do Cornell. Potrafił rozpoznać ślepą
uliczkę i miał swój udział w stosunkach międzynarodowych,
słuŜąc Wujowi Samowi na półwyspie Batangan z 11. Brygadą
Piechoty dokładnie w tym samym czasie, kiedy William Calley
Junior i jego pluton masowo wyrzynali wieśniaków *.
Wróciłem do swojego mieszkania, załoŜyłem dŜinsową kurtkę,
a do kieszeni wsunąłem wełnianą czapkę - jedyną rzecz, jaką
mogłem w pośpiechu znaleźć dla ochrony przed deszczem.
Potem chwyciłem „czystą" komórkę, ukrytą pod skarpetkami w
najwyŜszej szufladzie komody i zanotowałem jej numer na
skrawku papieru. Ze stacjonarnego telefonu zadzwoniłem do
Geico, Ŝeby zawiadomić o wypadku, w nadziei, Ŝe zostanę
spławiony jak zwykle, kiedy mam coś waŜnego do załatwienia.
Nie zawiodłem się. Elektroniczny głos kazał czekać dwanaście
minut. PołoŜyłem telefon na podłodze i skrzyŜowałem palce z
nadzieją, Ŝe głos się nie pomyli. Dwanaście minut zajmie
Willie'emu wrzucenie na siebie płaszcza przeciwdeszczowego na

* 16 marca 1968 roku kompania por. Williama Calleya z 11. Brygady


Piechoty zmasakrowała mieszkańców wietnamskiej wioski My Lai. Sprawę
początkowo próbowano zatuszować, jednak ostatecznie w 1971 roku Calley
został skazany na doŜywocie. Na mocy decyzji prezydenta Nixona wyszedł z
więzienia i odsiedział jedynie 3,5 roku w areszcie domowym (przyp. tłum.).

57
piŜamę, odpalenie crown vica i przejechanie tych sześciu
przecznic do Ontario Liquors.
Zbiegłem schodami do sutereny i przeszedłem przez część
zamieszkaną przez Latynosów. Telewizory porozkręcano na cały
regulator: odbywał się mecz piłki noŜnej, Nikaragua przeciw
komuś tam, ostatnie minuty. Mogłem wywaŜyć kopniakiem tylne
drzwi, zamiast otwierać je klamką, i nikt by tego nie usłyszał.
W uliczce natknąłem się na dzieciaka z Salwadoru. Siusiał na
pojemnik na śmieci, z oczami szeroko otwartymi jak u szopa, o
nieobecnym wyrazie.
Poszedłem uliczką do końca, posiedziałem w śmietniku i wy-
straszyłem tyle szczurów, Ŝe wystarczyłoby ich dla całej kolonii
trędowatych. MoŜna mnie było tam wyśledzić wyłącznie przez
lornetkę z noktowizorem, ale na grę w takiej lidzie nie byłem
przygotowany. Zwykle były tu tłumy, wzdłuŜ Irving aŜ do Ontario,
ale deszcz wszystkich wypłoszył. Willie podjechał, kiedy zawracałem
w stronę Columbii. Wrzucił jałowy bieg, zanim zamknąłem drzwi.
- Prosto do Saint E's czy powozimy ich trochę? - zapytał. St
E's to miejscowy szpital dla wariatów, dom Ezry Pounda i Johna
Hincleya Juniora oraz kupy innych sławnych świrów.
- Do Rock Creek - powiedziałem, patrząc przez tylną szybę.
- Jedź Memorial Bridge do GW Parkway. - Sprawdzałem, czy
nikt za nami nie jedzie, podczas gdy Willie rzucił na tylne
siedzenie pudełko chusteczek i ustawił lusterko na siedzenie
pasaŜera. Całą lewą stronę mojej twarzy pokrywała pajęczyna.
Moje ucho znikło. Nie chciałbym spotkać pająka, który ją zrobił.
Poprowadziłem Williego trasą idealną do gubienia
obserwatorów w północnej Wirginii, którą przejeŜdŜałem co
najmniej pięćdziesiąt razy: pętla na 1-395, szybki zwrot przy
wyjeździe Key Bridge/Rosslyn, zakręt zaraz za Spout Run -
dość pułapek, by kaŜdy ogon albo się pokazał, albo cię zgubił.
Trasa subtelna jak poczwórny bypass, ale nie o subtelność tu
chodziło. Norton dowodził, Ŝe w moim małym światku nie działo
się dobrze. Nie miałem powodu, by udawać, Ŝe wyruszyłem na
wieczorną przejaŜdŜkę. Teraz potrzebowałem tylko kilku
godzin sam na sam z osobą, która nawet nie wiedziała, Ŝe jadę na
spotkanie
A w zasadzie,
z nią. to miotałem się na ślepo po tylnym siedzeniu.
Potrzebowałem lusterka wstecznego i bocznych, Ŝeby wszystko

58
sprawdzić, ale to Willie z nich korzystał. Jak na złość ruch wciąŜ
był duŜy. Czy juŜ nikt nie sypia? Co gorsza, lało niczym w
Bombaju w porze monsunu, deszcz nieustannie łomotał w
winylowy dach samochodu Willie'ego.
Przebiegło mi przez myśl, Ŝeby powiedzieć Willie'emu, co się
dzieje, dlaczego wyciągnąłem go z łóŜka o tej porze. Jeśli poza
Agencją istniał ktoś, komu mógłbym zaufać, był to Willie. Ale
jakbym miał mu wytłumaczyć całą tę chorą wędrówkę po
Nowym Jorku, krokodylki i podłączenie do cudzej linii telefonicz-
nej, telefon do Geico, Ŝeby przekonać wszystkich, Ŝe nie
wyszedłem z mieszkania... Ktoś, kto spędza Ŝycie robiąc wszystko,
by ochronić swoich agentów, egzystuje w innym wymiarze.
Wszystkie te czynności miały dla mnie sens. Ale Willie nie znał
tego środowiska. ChociaŜ jest mądrym facetem, nigdy by tego
nie zrozumiał. Szpiegostwo jest jak świat na dnie Rowu Mariańs-
kiego. Kiedy Ŝyjąca w nim istota nagle zostanie wyciągnięta na
powierzchnię, nikt nie wie, co z nią robić.
- Zadzwoń do mnie o drugiej, ale nie na stacjonarny. Na ten
numer - rzuciłem na przednie siedzenie kartkę z numerem nowej
komórki.
Willie nie zapytał, po co. Wątpię, czy w ogóle chciał to
wiedzieć, ale byłem pewny, Ŝe będzie grał według moich zasad.
Za Key Bridge Willie zawrócił przez Georgetown na M Street.
Ostrzegłem go, Ŝe teraz będziemy musieli dać ostro w lewo za
starym Eagle Liquor i szybko przeskoczyć na Prospect. Zwolnił
do minimalnej prędkości i czekał na lukę na pasie jadących z
naprzeciwka. Wreszcie zobaczyliśmy przestrzeń wystarczającą
nawet dla świętej pamięci nortona.
- Wskakuj - krzyknąłem. - Teraz! - Ale Willie juŜ zrobił, co
trzeba.
Stary crown vic wbił się zaledwie o kilka cali za navigatora
wyładowanego licealistami, a przed małŜeństwo w lexusie. Ktoś
będzie musiał zmienić bieliznę. W chwili, kiedy koła dotknęły bruku
alei, crown vic wpadł w poślizg. Prawie uderzyliśmy w kinko.
Nie było to subtelne, ale nikt nie miał szans zobaczyć, Ŝe
Willie daje po hamulcach zaraz po skręcie w Prospect, ani Ŝe ja
wyskakuję z wozu w ułamku sekundy, którego potrzebował, by
znowu przyspieszyć.
Rozdział 8

Stałem w cieniu pod mokrym dębem. Willie dawno juŜ znikł


za rogiem. W chwili, gdy dopadł go ogon, widać było tylko tylne
światła crown vica znikające na końcu Trzydziestej Piątej.
Zaczekałem chwilę, Ŝeby przekonać się, czy ktoś jeszcze się
pojawi, Ŝałując, Ŝe nie wziąłem parasola. Kiedy wydawało się, iŜ
nie mogę juŜ być bardziej mokry, naciągnąłem głębiej czapkę na
głowę i ruszyłem pieszo niemal dokładnie w to miejsce, z którego
wyruszyłem. Frank Beckman mieszkał w Tuttle Place, w Kalo-
ramie, pięć minut drogi piechotą i tysiąc mil pod kaŜdym innym
względem od miejsca, gdzie w deszczu leŜał mój poskręcany
norton.
Przeciąłem Georgetown, po starej wisterii wspiąłem się na
wysokie Ŝelazne ogrodzenie przy R Street, które otaczało cmentarz
Oak Hill, i zszedłem w dół zbocza między grobowcami i
pomnikami. Wreszcie dotarłem do ścieŜki rowerowej, która
biegnie przez Rock Creek Park. Trzy minuty później znalazłem
się pod mostem na Massachusetts Avenue. Pięćdziesiąt jardów
dalej przeszedłem w bród potok - moje trampki juŜ wcześniej
nasiąkły wodą - poczekałem na lukę między jadącymi
samochodami, przebiegłem przez ulicę i wspiąłem się po
stromym wschodnim stoku doliny. Wyszedłem dokładnie tam,
gdzie chciałem: na Belmont Road, w północnym kwartale Tuttle
Place, dwa kwartały od gustownej georgiańskiej rezydencji
Franka Beckmana.
Franka Beckmana poznałem w Brazzaville, w Kongo, w 1979
roku, wieczór po tym, jak kucharza ambasady francuskiej zjadł
krokodyl. Wszyscy mówili tylko o tym. Kucharz wyślizgnął się
z kuchni między zupą a rybą i poszedł nad rzekę. Po co? Na
schadzkę? Po garść jakiegoś świństwa do przybrania sałatki?
Tego nikt nie wiedział. Jeden z kelnerów usłyszał jego krzyk.

60
Przechodzień widział coś przy brzegu rzeki, ale leŜało nieruchomo
na wodzie, a krokodyle były wszędzie. Nic się nie dało zrobić.
Następnego dnia pół mili w dół rzeki na gałęzi znaleziono czapkę
kucharza. Wszystkim nasuwało się jeszcze inne pytanie: czy
krokodyl podlał kucharza sosem z czerwonego wina, czy poŜarł
go au naturel? Nawet wtedy Brazzaville nie było najŜyczliwszym
miejscem na ziemi.
Zostałem wtedy skierowany z powrotem do Dubaju, do
zabezpieczania irańskiej rewolucji (stało się to w 1979 roku,
jeszcze zanim nastał Webber, kiedy jeszcze Centrala odróŜniała
rzeczy waŜne od niewaŜnych). Przez większość czasu podróŜo-
wałem jednak wszędzie tam, gdzie mógł się przydać ktoś mówiący
w farsi: do Manili, Chartumu, nawet do Brazzaville. Szefowie
chcieli, Ŝebym to pozyskał pierwszą sekretarkę z irańskiej
ambasady, grubą stronniczkę Chomeiniego o rybich ustach,
której ojciec miał koncesję na cadillaki w Teheranie jeszcze w
czasach, gdy wśród jego najlepszych klientów był sam szach.
Frank zgodnie z planem miał przejąć rezydenturę w Brazzaville
sześć miesięcy wcześniej, ale w Waszyngtonie zatrzymała go
paskudna sprawa rozwodowa. Kiedy wreszcie zjawił się w Repub-
lice Kongo, zaledwie na tydzień przed moim przyjazdem,
przywiózł ze sobą Ŝonę numer dwa: czułą pół-Irlandkę, pół-
Chinkę imieniem Jill, która dopiero co opuściła Skidmore
College z magisterium z literatury francuskiej. Jednak jeśli Jill
spodziewała się miodowego miesiąca czy choćby inteligentnej
rozmowy - w jakimkolwiek języku - grubo się pomyliła.
Frank pochodził z białej biedoty z Kentucky: po szkole
wylądował w armii, z armii w 82. Powietrznodesantowej. W
wieku osiemnastu lat skakał ze spadochronem. Rozpoczął
studia na University of Kentucky w ramach edukacji dla
zdemobilizowanych, skończył je w wieku dwudziestu kilku lat,
tydzień później wstąpił do Agencji, a swoje trzydzieste urodziny
spędził na strychu w Hue podczas Ofensywy Tet. Gdzieś po
drodze podchwycił środkowoatlantycki akcent, nieodzowny wa-
runek awansu w Agencji. Dowiedziałem się tego wszystkiego
przez pierwsze pół godziny naszej znajomości, siedząc w tak
zwanym salonie, w tak zwanej siedzibie rezydentury, w tak
zwanej stolicy kolejnego ludowego raju na coraz mroczniejszym

61
kontynencie. Kiedy przyjechałem, Frank był zalany w trupa
ciepłym ginem. Cały czas go pił i cały czas gadał - z Jill poznali
się w ParyŜu, w marcu, gdy wędrowała śladami młodości
Francoise Sagan po placu Pigalle - ale on chyba ustabilizował
się juŜ na tym poziomie nietrzeźwości, do którego zmierzał czy
teŜ do którego dotarł.
Jeśli chodzi o Jill, historia ich przypadkowego spotkania i
namiętnego romansu znalazła się w kryzysowym punkcie, moŜe
sprawił to klimat, a moŜe coś się zepsuło. Przypadek francuskiego
kucharza stał się dla niej czymś więcej niŜ sygnałem ostrzegaw-
czym. Nie miała zamiaru opuszczać domu wyłącznie w towarzys-
twie uzbrojonego straŜnika, jak poinformował mnie Frank.
- Cest pas vrai? - spytałem. Kiwnęła z rozgoryczeniem.
Dom był - delikatnie mówiąc - cholerną norą. Agencja dała
im zasiłek na meble, i to spory, ale rzeczy wyglądały tak, jakby
Frank uŜył tych pieniędzy na rujnujące wydatki związane z
zakończeniem swego małŜeństwa. Stół w jadalni tworzyło kilka
desek zbitych razem i opartych na dwóch pieńkach. KsiąŜki Jill
- Gide, Molier, de Maupassant, Sagan - ułoŜone zostały w
chwiejny stos na jedynym meblu, który zdawał się nawiązywać do
standardów jej dawnego Ŝycia. Poza tym cały dom, a przynaj-
mniej ten fragment, który widziałem, został wykończony miejs-
cowym gównem, włącznie z obrazem nad sofą: przedstawiał
Murzynkę robiącą pranie w Kongo. Nie znałem Franka na tyle
dobrze, Ŝeby spytać, czy to miał być Ŝart.
Wszystko to jednak miało miejsce dwadzieścia lat temu,
podczas „zimnej wojny", która juŜ się skończyła, w części
świata, gdzie teraz szalało AIDS i cywilne zamieszki. Kiedy
spotkałem Franka nieco ponad sześć lat później - przy wyjściu
z Beau Rivage w Genewie - powiedział mi, Ŝe Jill odeszła razem
z obrazem z Murzynką.
- Rzuciła mnie - stwierdził. - Powiedziała, Ŝe tęskni za
domem. Mamy córkę, Indię. Śliczna, tak jak jej imię. Prawie
nigdy jej nie widuję.
Gdybym wykazał się większą inteligencją, uznałbym to za
zapowiedź tego, co stanie się z moim małŜeństwem. Podobnie
jak w przypadku Jill i Franka, Marissa była pół pokolenia
młodsza ode mnie - dziewiętnastolatka, ja po trzydziestce,

62
utalentowana poetka, gwiazda Amerykańskiego Uniwersytetu
w Bejrucie. Poznaliśmy się podczas wspinaczki w Dolomitach.
Wyglądała jak czarnowłosy pająk o oliwkowej skórze. Nie
mogłem oderwać od niej oczu. Marissa nie czuła się onieśmielona.
Ja równieŜ. Gdyby nie była w trzecim miesiącu ciąŜy, pewnie
byśmy się nie pobrali, ale pojawiła się Rikki. RównieŜ to łączyło
mnie i Franka.
ZłoŜyłem Frankowi wyrazy współczucia w związku ze znik-
nięciem Ŝony i dziecka, i poprosiłem go, Ŝeby mi wszystko
opowiedział. Nasi koledzy z Southern Air Transport zostali
„wyznaczeni", jak to się mawia w kręgach waszyngtońskich, do
dostarczenia tysiąca rakiet TOW z magazynów armii amerykańs-
kiej do Tel Awiwu, gdzie miał się odbyć przeładunek do Iranu.
W obliczu takiego obłędu prywatne Ŝycie Franka wydawało się
szczytem normalności.
Wkrótce po tym, jak przenieśli ich do New Delhi, opowiadał
Frank, Jill namówiła go do podpisania pełnomocnictwa, by
mogła kupić dla nich w kraju mały domek koło Saratoga Springs,
gdzie święciła swe triumfy po studiach. Wówczas mieszkali juŜ
w Brazzaville od ponad trzech lat. Przy zmiennej i niewysokiej
pensji nie dało się zbyt wiele oszczędzić, a Jill nigdy nie
urządziła do końca ich mieszkania, w którym najlepszą rozrywką
było obserwowanie gekonów biegających po suficie. W New
Delhi nie mogli liczyć na nic lepszego. Czemu więc troszkę jej
nie ustąpić? Była teŜ jeszcze córeczka, India. MoŜe powinna
chodzić do szkoły w Stanach.
Wszystko to zdecydowanie miało sens, stwierdził Frank, ale
Jill miała inne plany. Zamiast małego domku kupiła apartament,
zamiast Franka zabrała tam ze sobą profesora nadzwyczajnego
języków słowiańskich, a męŜusiowi wysłała wymówienie. Et
voila, Frank znowu się załamał. Ale Ameryka to kraj drugich
szans, zaś Frank Beckman jest tego Ŝywym dowodem.

Po pierwsze, Frank odzyskał córkę. India skończyła jedenaście


lat, kiedy Frank na dobre wrócił do kraju i wylądował na szóstym
piętrze, jako numer dwa w Zarządzie Operacyjnym. Tym sposo-
bem został moim szefem. Dziesięć miesięcy później, długo po
północy, na progu mieszkania Franka w Herndon, w Wirginii,

63
stanęła India. Uciekła i po tygodniu szaleńczych poszukiwań
objawiła się u ojca. Jej ojczym, obecnie profesor zwyczajny i
szef katedry, startował do niej z łapami. Zamiast od razu go
zabić - co w pierwszej chwili chciał instynktownie zrobić
- Frank wymógł na Jill, by zrzekła się praw do Indii i zaczął się
uczyć bycia ojcem.
WciąŜ pamiętałem niemal najdrobniejsze szczegóły poŜegnal-
nego przyjęcia odchodzącego na emeryturę Franka sprzed pięciu
lat: grill na ogrodzonym dziedzińcu jego wielopoziomowego
domu bez wyrazu. India miała wówczas siedemnaście lat. Niczym
burza przeszła przez szkołę średnią, jakby to był bieg z
przeszkodami, i właśnie zaliczyła pierwszy rok w Berkeley,
tryskając energią, jak tylko moŜe rozwinięta nad wiek nastolatka.
Nad talerzami ze zwęglonym kurczakiem India powiedziała mi,
Ŝe miała zajęcia z dwiema osobami, które nauczyły mnie wszyst-
kiego.
- Największa radość mojego Ŝycia - powiedział Frank,
bełkocząc tylko nieznacznie.
Siedzieliśmy na jego biurku wielkości znaczka pocztowego,
patrząc, jak sprząta do worka plastykowe kubki i papierowe
talerze, walające się po dziedzińcu. India ciągnęła za sobą
pojemnik na butelki po piwie i winie. Pół godziny wcześniej
wypchnąłem ostatnich gości - małŜeństwo analityków, którzy
nigdy nie wiedzieli, kiedy naleŜy wyjść. Tuliliśmy z Frankiem
do siebie kieliszki z winem, udając, Ŝe podziwiamy bukiet i kolor
w świetle padającym przez szklane niebieskie drzwi. Na stoliku
między nami przycupnęła butelka Remy Martin.
- Radoo... mojego...yciaa! - wrzasnął, tym razem głośniej.
- Tak tato, wiem - odkrzyknęła ze śmiechem. - A ty jesteś
radością mojego.
Poczułem się, jak intruz podczas jakiegoś prywatnego rytuału -
jakbym rzucił się na szyję księdzu, który właśnie błogosławił hostię.
- I Maxie teŜ - dodała po chwili, rycząc ze śmiechu.
TuŜ za mną Frank otworzył starą skrzynię, jaką moja ciotka
trzymała na tylnej werandzie. Pogrzebał w środku i wyciągnął
brudny ręcznik. Prawie poczułem zapach smaru do broni.
- Kupiłem to w zeszłym roku - powiedział, odwijając szmatę.
- Tak naprawdę to nie kupiłem. Oddałem za to mój srebrny

64
berberyjski sztylet. Jakiemuś braciszkowi z południowego wscho-
du z sentymentem do antyków.
Miał tam niezły kąsek, berettę sześć milimetrów z profesjonal-
nym tłumikiem, ulubioną broń zabójców z Bliskiego Wschodu.
- Po co ci to?
- Po co... - nie było wątpliwości. Przechylił butelkę Remy
Martin w stronę naszych kieliszków, zawinął z powrotem broń
i schował ją do skrzyni.
- Po co. Bo chciałem zabić tego skurwysyna, za to, co zrobił
Indii. RozwaŜyłem to gówno: pójdę na emeryturę, wyrównam
porachunki, umrę. I po sprawie.
- No i?
India pomachała do nas z najdalszego punktu dziedzińca z
dwoma wyładowanymi workami na ramieniu. Przed sobą
kopała pojemnik na odpady.
- Zamiast tego postanowiłem się wzbogacić,
Zajęło mu to kilka lat, ale cholernik dopiął swego.

Miniaturowy facecik spacerujący z miniaturowym sznaucerem


po drugiej stronie Belmont spojrzał na mnie, kiedy wyłoniłem się
spomiędzy drzew, nacisnął w komórce szybkie wybieranie i
pośpiesznie odszedł, ciągnąc swoje szczurowate zwierzę za
sobą. Mogłem się załoŜyć, Ŝe wezwie ochronę. W tej okolicy
mieli na pewno własną policję i pełno róŜnych innych pomoc-
ników.
Jedno po drugim zapalały się światła reagujące na ruch, kiedy
szedłem wzdłuŜ do rogu. Po drugiej stronie ulicy, gdzie Tuttle
dochodzi do Belmont, dwie pary oczy śledziły mnie znad
przyciemnianych szyb czarnego cadillaca escalade - byli to
prywatni ochroniarze ambasady Sułtanatu Omanu. TuŜ za am-
basadą, przy skrzyŜowaniu z Massachusetts Avenue, mieściły się
meczet i Centrum Islamskie, umocnione przeciwko niewiernym
intruzom. Jak na faceta, który dorobił się fortuny na „usługach
konsultingowych" dla potentatów naftowych, Frank mógł staran-
niej dobrać sobie adres. Miał wszystko poza beduińskim namiotem
na podwórku i wielbłądzią mierzwą dla swoich bukszpanów.
2501 Tuttle Place - zajmowało to pół kwartału, które zostało
po Mediterranean. Płyty chodnikowe biegły po obu stronach

65
podwójnych drzwi frontowych, zwieńczonych wapiennymi pół-
księŜycami i u góry oknem otoczonym kamienną ślimacznicą.
Girlandy, kamienne i drewniane, znajdowały się nad i pod
oknami. Na szczycie gustownie umieszczono okna
mansardowe, poprzedzielane zdobionymi białymi kulami. Na
kaŜdym końcu dachu wyrastał komin. Do wschodniego komina
przyczepiona została dziwaczna stara, zardzewiała antena
telewizyjna. Domyślałem się, Ŝe było to prywatne łącze
satelitarne, zakamuflowane tak, by wyglądało na złom z lat
pięćdziesiątych. W nowym świecie Franka miliony dolarów
mierzyło się w nanosekundach.
Po obu stronach fasady z czerwonej cegły, a takŜe drzwi, piął
się angielski bluszcz. Na tyłach, za wysokim na siedem stóp
murem porośniętym pnącymi róŜami, do następnej ulicy
ciągnął się ogród z granitowym basenem, aŜ do starej wozowni,
która niegdyś przynaleŜała do wielkiej rezydencji
wybudowanej w latach osiemdziesiątych XIX wieku przez
króla srebra z Nevady i amerykańskiego senatora. Wozownia
stanowiła jedyną pozostałość po tym domu. Frank
odremontował ją i przeznaczył na pokoje gościnne, jeśli jego
klientela nie podróŜowała z całą świtą.
Jedynym elementem, który zaburzał idealną symetrię
rezydencji, było skrzydło dobudowane od zachodniej strony:
sypialnia, biblioteka i garaŜ, spiętrzone jedno nad drugim.
GaraŜ pochodził z czasów, kiedy auta nie osiągnęły jeszcze
rozmiarów jachtu. Piękny odrestaurowany mercedes 600
Franka nie miał szans się tam zmieścić. PoniewaŜ samochód
nie stał w tej chwili na ulicy, naleŜało przypuszczać, Ŝe Frank
odesłał swojego szofera na noc albo jeszcze nie wrócił do
domu.
Spojrzałem na zegarek: 23.07. We wnętrzu starego zsypu na
węgiel, którym niegdyś palono w piecu, migało czerwone
światełko. Kamera juŜ mnie namierzyła, chociaŜ jeszcze nie
podszedłem do frontowych drzwi. Półtorej przecznicy dalej w
moją stronę zmierzał powoli samochód, oświetlając obie strony
ulicy, jakby szukał pod zaparkowanymi samochodami kogoś w
rodzaju mnie, a moŜe właśnie konkretnie mnie. Podszedłem do
drzwi Franka, zdjąłem czarną czapkę, przeczesałem palcami
włosy najlepiej jak umiałem i zadzwoniłem.
Rozdział 9

Gdzieś w głębi domu zabrzmiały kuranty. Rozległy się kroki,


ale zamilkły tuŜ za drzwiami. Nad moją głową uruchomiła się
kamera - pojechała w lewo, w prawo, sprawdziła ulicę za mną,
chodniki, potem zatrzymała się prosto na mojej twarzy.
- To ja, Simon - powiedziałem, machając ręką przed obiek-
tywem. - Waller. We własnej osobie. - Musiałem wyglądać,
jakbym wyczołgał się z torfowego bagna.
Simon, kamerdyner Beckmana, otworzył drzwi, ale na wszelki
wypadek nie zdjął łańcucha.
- Pana Beckmana nie ma w domu - powiedział wreszcie, gdy
juŜ w kaŜdy moŜliwy sposób okazał mi swoje lekcewaŜenie.
- Z radością poinformuję go, Ŝe pan wpadł, panie Waller.
Dobranoc.
WłoŜyłem stopę w drzwi, zanim je zamknął, ale osiągnąłem
najwyŜej impas. Simon był zbyt kulturalny, na razie, Ŝeby
zmiaŜdŜyć mi nogę, a ja nie zamierzałem wdzierać się siłą.
Pomijając Simona, łańcuch wyglądał, jakby wykuł go sam
Hefajstos na Olimpie.
- Pan Beckman jest w Kennedy Center.
- Opera juŜ się skończyła, chyba Ŝe to Wagner, a Frank
nienawidzi nazistów. - Simon westchnął teatralnie pod drugiej stronie
drzwi, z desperacją klasnął w dłonie i zniknął gdzieś w środku,
zostawiając mnie samego ze stopą blokującą drzwi. Stałem w tej
pozycji trzy minuty później, kiedy ciemność przed drzwiami
rozproszyły światła patrolowego samochodu ochrony. Nie było sensu
się odwracać - zostałbym oślepiony - nie miałem juŜ zresztą czasu.
Usłyszałem na schodach stukot mokasynów i poczułem na plecach
dźgnięcie osiemnastocalową latarką, w sam dół kręgosłupa.
Wiedziałem, Ŝe jeśli zbyt szybko się poruszę, ostatnią rzeczą, jaką
poczuję, będzie ta sama latarka miaŜdŜąca mi czubek głowy.

67
Twarz Simona znowu pojawiła się w drzwiach.
- Pan Waller... - szukał w myślach odpowiedniego określenia
- Pan Beckman zna pana Wallera.
Wynajęty glina lekko przekręcił latarkę, zanim oderwał ją od
moich pleców, jakby chciał wyrazić rozczarowanie, Ŝe nie musiał
jej uŜyć, a potem odwrócił się i zaczął schodzić po schodach.
Kiedy znalazł się w swoim samochodzie, Simon zdjął łańcuch i
uchylił drzwi tak, Ŝe ledwo wślizgnąłem się do środka. Wcześniej
rozłoŜył na podłodze dwa ręczniki kąpielowe, a dwa inne miał
na ramieniu.
- Proszę się tym osuszyć - wręczył mi jeden z ręczników
- a na tym usiąść - dodał, rzucając drugi na podłogę. Sięgnął do
tylnej kieszeni spodni i wyjął parę skarpet z podeszwami.
- Proszę to załoŜyć. Te buty - oglądał je, jakby były padliną.
- I proszę nie zostawić ręczników na podłodze, ani kurtki. Ani
tej rzeczy z głowy. Pan Beckman niedługo będzie. MoŜesz
zaczekać w bibliotece. Sądzę, Ŝe... - nie musiał kończyć. Obaj
wiedzieliśmy, Ŝe znam drogę.
- A tak przy okazji, Max - Simon odwrócił się z drugiego
końca holu - wyglądasz jak gówno.
Teraz, kiedy naprawdę byłem czymś w rodzaju padliny, kaŜdy
zdawał się traktować mnie „przy okazji".
Podczas pewnej nocnej popijawy w Interconie w Ammanie, na
początku 1992 roku, ogłosiliśmy z Frankiem Simona
najbrzydszym facetem na ziemi. Nieźle sobie z tym radził - być
moŜe zaszedł dalej niŜ my, i stanowczo musiał stać za drzwiami,
kiedy Bóg rozdawał urodę i wzrost. Simon mierzył najwyŜej
pięć stóp i cztery cale, miał szczękę jak lampion, która niemal
opadała mu na klatkę piersiową. Co więcej, nie mógł nawet się
sprzeczać. Jako niedoszły najemny Ŝołnierz Simon przeŜył
trudny okres. Kilka miesięcy wcześniej w środku nocy zawiodły
mu nerwy, kiedy przekroczył przez granicę z Kuwejtem i
znalazł się na jednym z okupowanych pól naftowych.
Przez trzy lata utrzymywaliśmy z Frankiem Simona na
powierzchni, zlecając mu róŜne dziwne zadania. Potem, gdy
Frank zdecydował się zostać multimilionerem, konsultantem i
handlarzem ropy, zaproponował Simonowi najdziwniejszą
posadę: kamerdynera. Pomijając wszystko inne, Simon mówił

68
z perfekcyjnym akcentem brytyjskiej klasy słuŜebnej, co za-
wdzięczał ojcu, który był dziadkiem klozetowym w drugorzędnym
londyńskim klubie; zajmował się gromadzeniem sekretów klien-
teli, którą Frank zamierzał przyciągnąć.
Na początku nie było nawet mowy o pensji. Frank zastawił
wszystko: dom, emeryturę, ubrania, porcelanę, srebrne sztućce,
reputację; wszystko jako zadatek na Tuttle Place. Nie mam
wątpliwości, Ŝe prosił o przysługi wszystkich od DŜeddy do
Dohy, Ŝeby stworzyć papierową fasadę, mającą sugerować, Ŝe
prowadzi kwitnący interes. Ale podobnie jak w przypadku Jaya
Gatsby'ego, nowy Frank wyskoczył z jego własnej platońskiej
koncepcji samego siebie i zaczął działać. WydzierŜawione meble
stały się prawdziwymi meblami; benz i kierowca, odrzutowiec
Citation 1O - stałymi elementami. Posiadłość w Waszyngtonie,
w 1995 roku wyceniona przez agencję nieruchomości na sześć
milionów dolarów, była teraz warta dwa, a nawet trzy razy tyle,
a wielkie powodzenie Franka dopiero się zaczynało.
Starannie rozłoŜyłem jeden z ręczników od Simona na skórzanej
kanapie w bibliotece, ściągnąłem skarpetki - za inspiracją Simona
- i popatrzyłem na grecki marmurowy fryz nad kominkiem: dwie
falangi hoplitów splecione w śmiertelnej walce wręcz były
perfekcyjnie wywaŜone i równie perfekcyjnie oświetlone od góry
przez wbudowane lampy. Kiedy zobaczyłem fryz po raz pierwszy,
myślałem, Ŝe to kosztowna reprodukcja. Nie znalazłem na nim
najmniejszej skazy. Oryginał powinien znajdować się w muzeum, ale
mosięŜna tabliczka mówiła co innego: Ateny, IV wiek p.n.e. Gdy
zapytałem o to Franka, wzruszył tylko ramionami.
- O tak, jest prawdziwy. Spytaj moje towarzystwo
ubezpieczeniowe.
Simon musiał docenić moją troskę o czystość kanapy, gdyŜ
postawił na stoliku przede mną podwójne espresso i znowu
prawie bezszelestnie wyszedł. Wypiłem kawę dwoma szybkimi
łykami i zacząłem przeglądać gazety: „Financial Times", „Wall
Street Journal", katalog rzadkich win Christie's. W głębi domu,
za jadalnią i holem, nad kominkiem w salonie, który stąd
wyglądał identycznie jak mój, dostrzegłem akt Modiglianiego
- najnowszy nabytek Franka. Artykuł o jego zakupie w ostatnim
„Art Auction" wywołał wrzenie w całym Langley.

69
- Świetnie, Frank - powiedziałem i wzniosłem pustą filiŜankę
do oddalonego aktu. - Przebyłeś daleką drogę od Kongo.
- Miałem na myśli równieŜ obraz. WciąŜ widziałem piorącą
Murzynkę, która wisiała nad jasnymi włosami Jill, jakby chciała
wyskoczyć z ram i schrupać ją na przekąskę.
Usłyszałem gdzieś blisko samochód. Potem drugi. Kiedy
podszedłem do okna, właśnie odjeŜdŜał mercedes zwolniony na
noc. Srebrnej grzywy Franka nie dało się z niczym pomylić.
Odkąd przeszedł na emeryturę, musiał schudnąć ze dwadzieścia
funtów; wróciła mu nawet spręŜystość kroków. Obok niego szła
młoda kobieta w balowej sukni z cekinami, z czarnym szalem na
głowie dla ochrony przed mŜawką. JakieŜ niedostępne rejony
zamieszkiwała? Była oszałamiająco piękna i na pierwszy rzut
oka młodsza od Franka o połowę. Jego osobista trenerka?
Dziewczyna? śona numer trzy? Bez względu na swą funkcję,
szła z Frankiem pod rękę.
Simon mamrotał coś pod nosem w holu, kiedy kroki kobiety
oddalały się na schodach. Minutę później Frank wsadził głowę
do biblioteki.
- Daj mi pięć minut - powiedział z komórką przy uchu i
ruszył na górę, skacząc po dwa stopnie.
- Tak, wasza wysokość, oczywiście - usłyszałem jak mówi do
telefonu. - Upewnimy się, Ŝe będzie pan to miał przed południem.
śadnych wymówek. - Otworzyłem „Financial Timesa" i udawa-
łem, Ŝe nie słucham jego milknącego w oddali głosu.
Pięć minut później stałem w tym samym miejscu z gazetą w
ręku, kiedy nagle w drzwiach pojawiła się India w czerwonej
bluzie i dŜinsach. Mój BoŜe, to z nią Frank przed chwilą wszedł
- z własną córką, a ja jej nie poznałem czy teŜ, jak nas uczyli na
Farmie, nie szukałem osoby, którą się tak szybko stała.
Widziałem Indię pewnie z pół tuzina razy, od tej tandetnej
imprezy u Franka - jakiś lunch czy kolacja, kiedy przypadkiem
przejeŜdŜałem przez Berkeley, raz czy dwa wpadłem do nowej
rezydencji, gdy była akurat w domu na wakacjach, zaledwie pięć
miesięcy temu na drinku w kawiarni koło Gare du Nord, gdzie
znalazłem się po drodze z Marsylii do Amsterdamu. Zdaje się,
Ŝe stałem się czymś w rodzaju przyszywanego wujka - z radością,
mogłem dodać. Moja matka uznała mnie za wystarczający błąd

70
dla jednej macicy: nigdy nie będę miał prawdziwej siostrzenicy.
India równieŜ nie miała Ŝadnej rodziny poza ojcem, teraz, gdy
jej matka zniknęła z widoku.
- Będziecie na nowo przeŜywać dni chwały z tatusiem?
Czasy, kiedy biwakowaliście na autostradzie Bejrut-Damaszek?
Nie nazwałbym tego chwałą. Mieszkaliśmy z Frankiem w jego
samochodzie przez dobry tydzień na granicy syryjskiej, czekając
na Irańczyków, którzy mieli dostarczyć Davida Dodge'a, pierw-
szego zakładnika wziętego w Libanie. Zamiast tego utopili go
w Damaszku. Działo się to w 1983 roku, na długo przed
urodzeniem Indii. Musieliśmy tak często powtarzać tę historię, Ŝe
zapadła na zawsze w jej pamięć.
- Czy wpadłeś po drodze do domu z konkursu mokrego
podkoszulka? - głos Indii brzmiał dość ostro, ale uśmiechała się
przyjaźnie jak zwykle.
- UwaŜasz, Ŝe jestem na to za stary?
- Och, nie, Max. Nigdy w Ŝyciu.
Chwyciłem ją za ręce i szybko cmoknąłem w policzek.
- Myślałem, Ŝe jesteś jeszcze w ParyŜu.
Popatrzyła na mnie, przytrzymała chwilę moje ręce, a potem
mnie uściskała. India przestała być dziewczynką, pomyślałem.
MoŜe nawet nigdy nią nie była. Niektórzy ludzie nie doświadczają
luksusu młodości. Wiedziałem coś na ten temat.
- Wakacje się skończyły - powiedziała wreszcie. - Trzeba
zarabiać na Ŝycie. Tak jak staruszek.
- Wygląda jakby z czymś walczył.
TuŜ nad jej ramieniem znajdował się fryz.
Zanim zdąŜyła cokolwiek jeszcze powiedzieć, pojawił się
Frank w sztruksach i kaszmirowym swetrze. Klimatyzacja
ustawiona była na arktyczną temperaturę. Dwa kroki za nim
nadciągał Simon z dwiema szklankami szkockiej bez lodu.
Widziałem, Ŝe India zastanawia się, gdzie jest szklanka dla niej,
ale ojciec szybko cmoknął ją w policzek i delikatnie popchnął
w stronę drzwi.
- Dobranoc, kochanie. Max z pewnością zajmie mi dłuŜszą
chwilę. Masz jutro mnóstwo pracy.
Bibliotekę od reszty domu oddzielały wyłoŜone boazerią drzwi.
Poczekałem, aŜ Frank je zasunie i dopiero zacząłem mówić.

71
- Pracy?
- W zeszłym tygodniu zaczęła pracować w Agencji. Dasz
wiarę? Opracowuje wyniki sprawdzania w sekcji saudyjskiej,
przed nią całe Ŝycie wspinaczki na szóste piętro. Zapewniam cię,
Ŝe to nie był mój pomysł. Próbowałem jej to wybić z głowy.
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Wydawało się, Ŝe
minęło milion lat od chwili, kiedy odwinął ze szmaty berettę na
swym tanim biurku.
- Powinieneś mi powiedzieć. Mogłem...
Frank przerwał mi, podnosząc rękę.
- Smród się nad tobą unosił, Max, królewski swąd. Wszyscy
o tym wiedzieli. Moja córka tego nie potrzebowała.
- O tym teŜ mogłeś mi powiedzieć.
Frank wybuchnął śmiechem.
- Musisz trochę ochłonąć. Tak to juŜ się dzieje w obojętnej
biurokracji.
Siedziałem na swoim ręczniku; Frank w fotelu za mną. Sięgnął
do szuflady niskiego stolika stojącego przed nami, wyjął pilota
i nacisnął guzik. Kasztanowe panele rozjechały się bezszelestnie,
odsłaniając ogromny, płaski ekran telewizora.
- Al DŜazira nada zaraz program o Jemenie. Znowu ruszyły
tam odwierty, a przynajmniej tak twierdzi Hunt Oil.
Frank przeskakiwał z kanału na kanał, szukając stacji; poddał
się wreszcie i przeleciał przez Fox, MSNBC, CNN; wreszcie
wyłączył telewizor. Dopił swoją szkocką, zmarszczył brwi i
nacisnął przycisk pod stolikiem. Simon najwyraźniej czekał pod
drzwiami biblioteki.
- Za późno juŜ na to. Przynieś nam dwa armaniaki.
- Tak myślałem, Ŝe prędzej czy później się tu pojawisz -
powiedział, kiedy Simon wyszedł. - Ale nie spodziewałem się
ciebie tak szybko.
Tak naprawdę wcale mnie nie dziwiło, Ŝe Frank juŜ wiedział
o przesłuchaniu. Waszyngton to towarzyskie miasto: wieści o skan-
dalach w strefach rządowych rozchodzą się szybko. Jeszcze
szybciej krąŜą w kręgach Agencji, gdzie stanowią miłą odmianę
od monotonnej prawdy zbiorowego braku kompetencji.
Frank miał rację: armaniak o wiele bardziej pasował do tej
pory, i Simon zostawił karafkę. Przedstawiłem Frankowi skróconą

72
wersję pokazowego procesu Webbera i przesłuchania FBI. Kiedy
doszedłem do zniknięcia kołonotatników, przerwał mi.
- Po co je trzymałeś?
- Błędne ognie.
- A bez zagadek?
- Nigdy nie dowiedzieliśmy się, kto porwał i zabił Billa
Buckleya. To coś w rodzaju mojego graala. Wiesz o tym. Nie
interesuje cię to?
- Nie. Gdybym przestał rozwiązywać zagadki, wciąŜ tkwiłbym
w Kentucky.
- Ma to zapewne coś wspólnego z pierwszym dniem, kiedy
wszedłem i zobaczyłem wyryte w marmurze słowa: „Poznasz
prawdę, a prawda cię wyzwoli".
Frank skrzywił się: poruszające motta nie robiły na nim
wraŜenia. Przy nortonie, wozie campingowym i facecie w ponczo
znowu mi przerwał.
- Sugerujesz, Ŝe ktoś chce cię dopaść? Jakiś spisek?
- Frank, daj spokój, nikt nie przepala zamka z kryptonu, Ŝeby
wepchnąć motor na ulicę.
- MoŜe tym razem zapomniałeś go zamknąć. MoŜe ten
chłopak, któremu płaciłeś za pilnowanie, podpatrzył kombinację.
To są skutki mieszkania wśród dzikusów.
Nie zapomniałem zamknąć zabezpieczenia i nie mieszkałem
z dzikusami. Gdyby Frank przespacerował się dziesięć przecznic
dalej, do Adams Morgan, i rozejrzał się, wiedziałby to. Ale nie
zrobił tego, a ja nie zamierzałem wdawać się z nim w dyskusję
na ten temat.
- A wóz campingowy? - spytałem zamiast tego. - A facet w
ponczo, który wyzwał mnie od paranoików? Czy to nie...
- Twoja sławna metoda wypunktowywania wydarzeń.
- Ktoś to musi robić.
- Nie chciałem tego mówić, stary, ale Smiersz i Czarna Ręka
odeszły razem ze Związkiem Radzieckim. Naprawdę nie podej-
rzewam, Ŝeby Komisja Trójstronna albo masoni zadali sobie
trud, Ŝeby ukraść twój motorek.
- To był do cholery norton victor! Klasyk.
- Tysięczne przeprosiny. Twój norton. Twój victor. Twój
klasyk. Mea culpa.

73
- Chcę wiedzieć, co ma do mnie Webber i ten Scott czy jak
mu tam. Chcę znać prawdę.
- Max, prawda nigdy nie leŜy na stole ani nie pokrywa dachu
nad czyjąś głową. - W pokoju coś zaćwierkało. Telefon na
biurku zaczął świecić na błękitno. Frank wstał i podszedł do
światełka. Odebrał dopiero, kiedy znalazł się po drugiej stronie
drzwi biblioteki.
- Wasza wysokość - powiedział. Nie miałem jak dowiedzieć
się, czy rozmawia z tą samą osobą. Tym razem mówił ciszej,
odczytując serię liczb z kartki, którą zabrał z biurka razem z
telefonem. śadna z nich nic mi nie mówiła.
Kiedy czekałem na powrót Franka, obejrzałem zdjęcia wiszące
na ścianie nad biurkiem: Frank z George'em W. Bushem,
najwyraźniej w Breakers w Palm Beach. Bush obejmował Franka
ramieniem. Z boku stali rozmawiając Karl Rove i Jeb Bush. W
Białym Domu zmiana nastąpiła zaledwie sześć miesięcy temu,
ale zdjęcie Franka z Billem Clintonem i Alem Gore'em, które tu
wisiało przedtem, zniknęło, wygnane przez głosy Florydy. Obok
wisiało zdjęcie Franka z saudyjskim królem Fahdem przed
pałacem Jamama. Fahd podaje Frankowi rękę do pocałowania.
Pod spodem Frank tuli do siebie strzelbę obok Władimira Putina,
prawdopodobnie gdzieś na rosyjskim stepie. Frank był w Berlinie,
kiedy Putin przebywał tam jako młody oficer KGB. Spotkali się
kilka razy na przyjęciach, wiedziałem teŜ, Ŝe raz jedli razem
obiad. Najwyraźniej Frank odświeŜył tę znajomość. I inne
fotografie: Frank i Muszarraf, Frank i Tenet, i tak dalej, i tak dalej.
Widziałem róŜne wariacje takiej „ściany dumy" w tuzinach
waszyngtońskich biur: byłych sekretarzy stanu; byłych dyrektorów
tego, czy tamtego, w tym CIA, z którego dopiero co wyleciałem.
Biura Carlyle Group przy Pennsylvania Avenue Northwest szły
z nimi łeb w łeb., Ściana Franka niczym się od nich nie róŜniła.
Był szefem rezydentur w co najmniej sześciu miastach w ciągu
dwunastu lat między Brazzaville a powrotem do kraju, na
szóste piętro, większość z nich wzdłuŜ naftowego półksięŜyca,
biegnącego wzdłuŜ arabskiego brzegu Zatoki Perskiej. Znał
liczących się ludzi: prezydentów, szefów wywiadu, królów, ich
skorumpowane potomstwo równieŜ; smar, dzięki któremu koła
się kręcą. W swojej kartotece miał ich domowe numery telefonów.

74
Wszystkie te ściany mówiły to samo: znam ludzi, których ty
musisz znać, mogę zawrzeć umowę lub ją wypieprzyć przez
okno. Nie próbuj mnie lekcewaŜyć.
Spróbowałem wyobrazić sobie moją własną ścianę dumy:
terroryści, kanciarze, alfonsi, zabójcy, pedofile. „Nie lekcewaŜcie
mnie", to na pewno, lecz niekoniecznie odnosiło się to do tych,
od których moŜna wyciągnąć jakąś forsę.
Frank wszedł do biblioteki, dokończył swojego armaniaka
jednym łykiem, postawił kieliszek na biurku, wziął teŜ mój -
jeszcze pełny - i postawił go obok swojego.
- Chodź ze mną.
Przeszliśmy przez cały dom do salonu i stanęliśmy przed
Modiglianim. Podobnie jak fryz, obraz równieŜ został perfekcyjnie
oświetlony: zmysłowa, naga kobieta na sofie z czerwonymi
poduszkami za plecami.
- Słyszałeś coś o tym? - spytał Frank. Na twarzy miał wyraz
absolutnego zadowolenia.
- Przez kilka dni nikt u nas nie mówił o niczym innym.
- Tak myślę. Widzisz kogoś znajomego na tym obrazie?
Teraz dostrzegłem to natychmiast: zakrzywienie szyi; oczy jak
małe błękitne diamenty; usta porozumiewawcze, ironiczne, i
Ŝyczliwe.
- To India.
- Zdumiewające, nieprawdaŜ? Nie przepadam za Modiglianim,
ale po prostu musiałem go mieć.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Za naszymi plecami Simon
hałasował w korytarzu.
- Posłuchaj, Max, czego nauczyłem się w Brazzaville. MoŜesz
robić coś dla prawdy, moŜesz robić coś z obowiązku, moŜesz
robić coś dla pieniędzy. Ja wybrałem pieniądze, i zobacz, do
czego to mnie doprowadziło.
Zatoczył ręką łuk: akt, fryz, wszystko.
- TeŜ moŜesz to mieć.
Wyciągnął z portfela dwie wizytówki i wręczył mi jedną z
nich: Marc Rousset, Bonnet et Cie, Bahnhoff Strasse 27,
Zurych, Szwajcaria.
- Szuka kogoś do opieki nad klientami z Bliskiego Wschodu.
Znasz arabski i farsi, masz tę robotę jak w banku.

75
- To zimny drań, i tyle. Wiesz o tym, Frank, wszyscy wiedzą. Czy
Rousset omal nie został oskarŜony we Francji? I w Bangkoku?
- A czy ty myślisz, Ŝe załapiesz się do roboty w Northrop albo
w Boeingu, teraz, kiedy Webber pozbawił cię certyfikatu
bezpieczeństwa? Zapomnij. Jesteś skreślony wszędzie, od oceanu
do oceanu.
Wieczór się rozkręcał. Przerabiałem to samo tuzin razy, kiedy
Frank jeszcze siedział na szóstym piętrze, jednocześnie prze-
słuchując mnie i wyplątując z kłopotów. Raz nawet przejechał
się po asystencie sekretarza stanu, który chciał mnie wylać.
- Działasz według zasady „jesz to, co upolujesz" - ciągnął.
- Rousset poprowadzi cię na początku, ale musisz znaleźć mu
nowych klientów.
- Dlaczego ktoś miałby pakować we mnie kasę? Jak ktoś juŜ
ją ma, ma teŜ kogoś, kto jej dogląda.
- Jak myślisz, skąd mam to wszystko? - powiedział Frank.
- Wykorzystałem swoją kartotekę. W dniu, kiedy odszedłem na
emeryturę, zadzwoniłem pod wszystkie numery, które zbierałem
przez ostatnie trzydzieści dwa lata. I uwierz mi, nie jeden dał się
skusić.
- To chyba nie do tego powinno słuŜyć.
- Skończ wreszcie z tymi harcerskimi bzdetami, Max. Potrzebuję
kogoś zaufanego, komu mógłbym przekazać kilku nowych klientów.
Jednym z nich jest saudyjski miliarder. Jest wymagający i wyssie
z ciebie całą krew. Ale dla ciebie to dobre zadanie na początek.
Frank podał mi drugą wizytówkę z nazwiskiem Michelle A.
Zwanzig. W dolnym rogu znajdował się genewski numer.
- Michelle to mój szwajcarski powiernik. Dzwoń do niej rano,
jej rano, nie nasze. Kiedy dostaniesz się do Zurychu, podskoczysz
do Genewy, a ona zorganizuje ci spotkanie z tym Saudyjczykiem.
Udawaj słuŜalczość, a wszystko pójdzie dobrze.
- To się nie uda. Powiedzą, Ŝe uciekam. Uznają to za dowód,
którego Webber potrzebuje, Ŝeby sfałszować oskarŜenie przeciwko
mnie.
- O rany, Max, nikt nie powiedział, Ŝe nie moŜesz wyjeŜdŜać
z kraju. Nie jesteś uziemiony. Dzwoń codziennie do Webbera,
jeśli chcesz, stań się jego korespondencyjnym wielbicielem.
Kiedyś dla mnie pracował. Wiem, co nim powoduje. Będzie

76
zachwycony. Poddajesz się, wyjeŜdŜasz do Zurychu. Zniknij mu
z oczu, a będzie po sprawie.
- Ale Agencja...
- Jeszcze nie chwytasz? To miejsce jest juŜ skończone. Nie
jest to ta sama Agencja, do której kiedyś wstąpiliśmy. Równie
dobrze moŜesz Ŝonglować kanapkami w McDonaldsie. Wyrzuć
z głowy wszystkie wspomnienia.
Frank przerwał na chwilę, a potem znowu zaczął mówić.
- Dorośnij, Max. Nie próbuj nigdzie przynaleŜeć. Oni i tak
nigdy cię nie lubili. Jesteś samotnym wilkiem. Stado nienawidzi,
jeśli jeden z nich nie biegnie razem ze wszystkimi.
Frank rozdrapywał strupy, próbując zwabić mnie do swojego
małego imperium. Musiał zauwaŜyć moją nachmurzoną minę, bo
zamilkł i zgasił światła nad Modiglianim.
- PrzecieŜ wciąŜ szukamy prawdy? - powiedział, zmieniając
taktykę. - Nie oglądasz wiadomości? Ludzie wolą efektowne zło
od prawdy. Ateńczycy poderŜnęli Sokratesowi gardło za to, Ŝe
tego nie chwytał.
- Otruli go.
- No przecieŜ mówię.
Frank objął mnie ramieniem, wyprowadził z salonu i skierował
w stronę drzwi frontowych. Jeszcze raz ścisnął mnie ramieniem
i wrócił do holu.
- O wiele łatwiej zarobić dość kasy, by kupić portret córki u
światowej sławy, niŜ znaleźć uczciwego człowieka - powiedział,
stojąc u stóp schodów. - Po prostu to przemyśl. Masz numery
telefonów. I, tak przy okazji, Max, wyskocz z tymi paranoicznymi
bzdurami z polowaniem na zabójcę Buckleya czy ze swoją
prawdą przed Saudyjczykiem, a wywali cię jak parujące gówno.
Kapujesz?
- Jasne.
Odwrócił się i zaczął wchodzić po schodach.
- Na ulicach jest pełno wariatów, którzy wyglądają na bardziej
pozbieranych od ciebie, Max.
Po czym wszedł na podest i zniknął. Simon włoŜył do suszarki
moją kurtkę, trampki i skarpetki. Czapkę teŜ. Wełna była
rozgrzana i ciasno przylgnęła do głowy. Simon stał z załoŜonymi
do tyłu rękami i czekał, aŜ załoŜę buty.

77
- Czołem - powiedziałem w drzwiach. Pewnie trzymał trzy-
dziestkę ósemkę, na wypadek, gdybym postanowił wyjaśnić
jeszcze jakiś szczegół z jego panem. Zatrzasnął za mną drzwi
i dwa razy przekręcił klucz, zanim dotknąłem nogą pierwszego
schodka. Nad głową usłyszałem szum kamery, która rejestrowała
moje wyjście.

Przeszedłem przez ulicę i skierowałem się na wschód. Potem,


częściowo ukryty w cieniu pnia starego miłorzębu, odwróciłem się
i jeszcze raz spojrzałem na dom Franka. W sypialni nad biblioteką
paliło się światło. Na zasłonce rysował się czyjś cień, zbyt szczupły
jak na Franka, zbyt wysoki jak na Simona. Wydawało mi się, Ŝe
zasłonka nieco się uchyliła i ktoś machnął ręką. Przez chwilę miałem
wraŜenie, Ŝe to jasnowłosa księŜniczka z bajki uwięziona na szczycie
złotej wieŜy. Coś zaszeleściło w bluszczu za moimi plecami.
Zobaczyłem znikający w ciemności ogon. Kiedy ponownie spojrza-
łem w okno nad biblioteką, cień zniknął, światło zgasło.
Deszcz przestał padać. Pojawiły się gwiazdy. Ochłodziło się
w czasie, gdy byłem w środku. O milę stąd na północ, w ogrodzie
zoologicznym, jakieś zwierzę wydało przeraŜający, rozdzierający
ryk. MoŜe to słoń. Albo nosoroŜec, albo hipopotam. Jakiś wielki
czworonóg. To było najdziwniejsze w mieszkaniu w tej części
Waszyngtonu: tuŜ za rogiem, całą noc, rozlegały się głosy Afryki.
Spojrzałem na zegarek. Poprosiłem Willie'ego, Ŝeby przyjechał
po dwóch godzinach. Spóźniłem się o pół godziny. Znalazłem
automat u zbiegu Connecticut i Florida, i wybrałem numer.
Telefon dzwonił i dzwonił. Rozłączyłem się i wystukałem numer
jeszcze raz. Wreszcie ktoś odebrał.
- Nie zadzwoniłeś. - Nie było to podobne do Willie'ego.
- Nie mogłem - wyjaśnił. - Zdarzyło się coś dziwnego. Po
drodze do domu zatrzymałem się na chwilę na Piętnastej, na
kawałek ciasta i kubek...
- Willie.
- Do czego zmierzam, kiedy wróciłem, szyba od strony
pasaŜera została rozbita i twój numer zniknął. Ktoś włamał się
do taksówki, Ŝeby ukraść twój pieprzony numer?
Teraz wiedziałem na pewno dwie rzeczy: nie miałem juŜ
czystej komórki i ktoś ciągle się mną interesował.
Rozdział 10

Wróciłem do domu tą samą drogą, którą wyszedłem. Sal-


wadorski dzieciak bezwładnie leŜał na śmietniku. Spał albo nie
Ŝył. Podstawiłem palec pod jego nos i poczułem, Ŝe oddycha.
Bóg wie, co dostał, Ŝeby opuścić swój posterunek po drugiej
stronie ulicy, ale najwyraźniej połknął, wypalił lub wciągnął to
naraz. Obok, w pojemniku na śmieci, tłukły się szczury.
W suterenie panowała cisza. W moim mieszkaniu takŜe.
Rozejrzałem się, ale nie znalazłem śladów niczyjej bytności pod
moją nieobecność,
- Normalne - powiedziałem w przestrzeń. - Sam nie wiem,
co robię.
Przejrzałem kartki z notatkami, znalazłem numer Air France
i zabukowałem bilet do ParyŜa: lot numer 19 z Newark o 19.45
następnego dnia. Podjadę Amtrakiem. JuŜ chciałem zamówić
bezpośredni bilet do Zurychu, ale zmieniłem zdanie. Nie będę im
ułatwiał. Z ParyŜa pojadę do Zurychu pociągiem.
Jechać prawie bez bagaŜu, czy zabrać ze sobą cząstkę po-
przedniego Ŝycia? Podjąłem decyzję w ciągu minuty. Chwyciłem
nóŜ, rozciąłem z tyłu kanapę i wyjąłem dwa kradzione paszporty
oraz dwadzieścia tysięcy dolarów amerykańskich plus trzy tysiące
w róŜnych walutach, funtach, frankach i markach. Paszporty,
irlandzki i niemiecki, kupiłem w Makau od kieszonkowców.
Znajomy technik wstawił do nich moje zdjęcie i amerykańskie
stemple wjazdowe. Z pewnością mogłem korzystać z własnego
paszportu, ale nie zaszkodzi mieć tamte przy sobie. To tak, jakby
zabrać na randkę dwie karty kredytowe: nie będzie wstydu, kiedy
jedna okaŜe się niewaŜna. In omnia paratus - gotowy na
wszystko, motto skautów i byłych oficerów CIA.
Na korytarzu drzwi do schowka były wciąŜ otwarte. Wślizg-
nąłem się do środka, zdjąłem krokodylki z tablicy rozdzielczej

79
i ponownie podłączyłem się do linii gejów. Wybrałem numer
Lower East Side na Manhattanie. Nie obchodziło mnie, kto wie,
Ŝe wyjeŜdŜam do Europy, ale nie zamierzałem tracić atutów.
Miałem wraŜenie, Ŝe będę teraz potrzebował kaŜdego z nich.
- O'Neill - odezwał się zachrypły głos. Musiałem go
wyrwać z głębokiego snu.
- John, to ja, Max. Waller.
- Co do...
- Spotkajmy się na lotnisku Newark o siedemnastej. Przy
stanowisku Air France.
- Po co?
- Po prostu bądź tam.
Rozpiąłem druty, zamknąłem drzwi i wróciłem do mojego
mieszkania. Miałem w koszu dość butelek i puszek, Ŝeby
zbudować tuŜ pod drzwiami wieŜę wysoką na trzy stopy.
Wszystkie okna zaopatrzone zostały w kraty, co było dość
praktycznym rozwiązaniem w mieszkaniu na parterze w środku
miasta. Spodnie wyschły mi na tyle, Ŝe mogłem spokojnie iść
w nich spać. WłoŜyłem paszporty i pieniądze do kieszeni kurtki
i wsunąłem się pod koc. Na wszelki wypadek pod poduszkę
schowałem nóŜ. Spałbym lepiej, gdyby to było miniuzi, ale
wszystko to były i tak rozwiązania doraźne.
Gdy leŜąc wsłuchiwałem się w nocne odgłosy - kaŜdy
stłumiony trzask brzmiał jak mały wybuch, kaŜdy hałas na ulicy
jak huk petardy - dręczyła mnie tylko jedna rzecz: czy zabrać ze
sobą zdjęcie z Peszawaru? A moŜe zniszczyć je i skończyć z
tym, tak jak doradził mi Frank? Odpowiedź wydawała się
oczywista. Niszcząc je, zrzucę z siebie ogromny cięŜar. Wróci mi
to część mojego Ŝycia. Wiedziałem równieŜ bez cienia wątpliwo-
ści, Ŝe jeśli je zniszczę, stracę coś, co trzyma mnie przy Ŝyciu.
Wstałem po ciemku, na wypadek gdyby mnie ktoś obserwował,
na kolanach przeszedłem do kuchni i sięgnąłem za lodówkę,
gdzie znalazłem wetkniętą kopertę. W środku było zdjęcie.
ZłoŜyłem je starannie na czworo i schowałem do kieszeni obok
paszportów. Teraz dopiero mogłem zasnąć.
Rozdział 11
Newark, New Jersey, 23 czerwca 2001

Międzynarodowe lotnisko Newark wyglądało jak gniazdo


karaluchów w sezonie godowym, a w samym jego środku
znajdowało się stanowisko Air France. Roiło się tam od rodzin,
ludzi jadących do domu na letnie wakacji i tych, którzy właśnie
wyjeŜdŜali, tułaczy, kalek, zakonnic i księŜy w liczbie wystar-
czającej, Ŝeby zapełnić zakrystię, płaczących niemowląt, zagu-
bionych staruszków, całej tej cudownej i przeraŜającej zbieraniny
latającej ludzkości. Przy stanowisku El Al ubrany na czarno śyd
w kapeluszu o szerokim rondzie szarpał się za pejsy, kołysał na
piętach i lamentował nad hurtową ceną diamentów. Pod pachą
niósł miniaturowy sejf. TuŜ przy stanowisku Ethiopian Airlines
gromadka nomadek o filigranowych rysach trzymała się kurczowo
pustych klatek na kury, przygnębiona tym, Ŝe nie mogą wnieść
ptaków ze sobą na pokład. Przewodniczka z otwartą parasolką
wiodła procesję par w podeszłym wieku, które wyglądały - gdyby
sądzić po języku ich ciał - na prowadzone ku pewnej i nieuchron-
nej katastrofie.
- Nie rozchodzić się! - krzyczała. - Nie rozchodzić!
Chryste, pomyślałem, jak moŜna nawet próbować ochraniać tych
ludzi? Grupa punkrockowa czekająca na lot do Gatwick ma na sobie
więcej kolczyków niŜ waŜy pocisk do 155-milimetrowego działka.
Jeden kąt terminalu B okupowali studenci lecący do Europy
na wakacje. Oni i ich wypchane plecaki, ich przewodniki i
poradniki - ParyŜ za 20 dolarów dziennie, Monte Carlo za pół
darmo - byli wszędzie. Gnojki blokowały stanowiska, łazienki,
wejścia. Machali rękami jak cepami, udawali, Ŝe grają na gitarze,
śpiewali fałszując ze słuchawkami na uszach; śmierdzieli, pier-
dzieli i bekali; wrzeszczeli do siebie; znacząco wzdychali.

81
Fin de siecle, nadchodzące millenium, długi pęd do bogactwa
z lat dziewięćdziesiątych - cokolwiek to było, odblokowało
kraj, ludzi; podróŜowanie nie było radością czy przygodą, ale
czymś w rodzaju wypaczonego imperatywu. Muszę jechać.
Muszę jechać. Muszę jechać. Kazało mi to zatęsknić za
czasami, gdy nie wiedziałem, kiedy samoloty
transkontynentalne mają miejsca sypialne ani dlaczego wszyscy
faceci noszą krawaty.
Wykroiłem dla siebie parę stóp kwadratowych na końcu
stanowiska Air France, tam, gdzie rozwijają czerwony chodnik
dla pasaŜerów pierwszej klasy, i zacząłem rozglądać się za
O'Neillem. Obok mnie jakaś dziewczyna w koszulce Muhlen-
berg College przez dwadzieścia minut przez komórkę zapew-
niała o swojej dozgonnej miłości jakiegoś biedaka zmuszonego
spędzać lato z rodzicami w Hershey, w Pensylwanii, jak się
zorientowałem. Jeden policzek obsypany miała pryszczami. Jej
grube nogi obciśnięte dŜinsami przypominały balerony. Wy-
glądała, jakby tyłek wyrastał jej z brzucha. Wściekle róŜowy
plecak ozdobiła plakietką „Bogaci śmierdzą".
Szczypałem się w skórę na rosnącym drugim podbródku,
czując się jak stary ramol wśród tej złotej młodzieŜy, kiedy
ktoś chwycił mnie za ramię, wykręcił je wysoko na plecy i
praktycznie uniósł do góry, a potem przygniótł moją twarz do
stosu plakietek na bagaŜ. Oczywiście, był to John O'Neill.
- Za wolny jesteś, Max. Zero refleksu.
Uniosłem nieco głowę i zobaczyłem, Ŝe szczerzy się do
obsługi Air France, jakby właśnie wszedł do studia
telewizyjnego. W wolnej ręce trzymał portfel z wystającymi
kartami kredytowymi. JuŜ myślałem, Ŝe tłum zacznie mu bić
brawo.
- Lepiej, Ŝeby było warto. - Schylił się niŜej i syknął mi do
ucha. - Powinienem skopać ci tyłek i zostawić u Rikera, kiedy
miałem okazję. Mamy na głowie DŜamala i jego prawników.
- Spalcie go i rozsypcie popiół. - Ramię zaczynało mnie
boleć.
- Jego popioły?
- MoŜe mógłbyś mnie puścić...
- Koniec zabawy, ludzie - zawołał O'Neill i schował portfel.
- To były ćwiczenia.
- Je lui ai defonce son cul — bluznąłem po francusku, Ŝeby
go wkurzyć - et depuis il ne me lache plus.

82
Ludzie z Air France odwrócili się zniesmaczeni.
Rozprostowałem rękę i poruszyłem, sprawdzając, czy wszystkie
więzadła mam całe, a potem wyjąłem portfel, przejrzałem
paragony z ostatnich kilku tygodni, wydobyłem wymięty, brudny
skrawek papieru z długim sznurem cyfr i wręczyłem go
O'Neillowi. Jego przedstawienie odniosło ten pozytywny skutek,
Ŝe wokół nas utworzyła się wolna przestrzeń. Kto wie, moŜe obaj
jesteśmy fanatykami.
- To numer twojego dentysty? - spytał. - TeŜ coś. Z pewnością
nie stać mnie na jego usługi.
Tak naprawdę byłem pewny, Ŝe go stać. Nie wiem, skąd John
miał pieniądze, ale nigdy nie wychodził z domu bez paru tysięcy
dolarów w kieszeni i nigdy nie pił w domu, skoro mógł pójść do
baru.
- Za duŜo cyfr - odpowiedziałem. - Spójrz jeszcze raz.
- To twój nowy rozbudowany kod pocztowy?
- A moŜe niezgłoszone zagraniczne konto...
- Ty kłamliwy worku...
- W St. Kitts.
- ... gówna.
Odwrócił strzęp na drugą stronę i przeczytał wypisaną tam
nazwę.
- Na papierze naleŜy do firmy kontrolowanej prze jakiegoś
podstawionego człowieka z Panamy. Ale jest DŜamala. Spraw,
Ŝeby Panamczycy przycisnęli tego faceta, a mocno go
wystraszysz. Od lat gromadził tam pieniądze i Wujek Sam nie
mógł
z niego zedrzeć podatków. Nawet jego bogata siostra go z tego
nieZapadła
wyciągnie.
cisza.
- Mamy to z nasłuchu.
Wiedziałem, Ŝe tym go zainteresuję. O'Neill nie miał za grosz
zaufania do umiejętności Agencji do penetrowania amerykańskich
czarnych grup muzułmańskich czy teŜ jakichkolwiek grup muzuł-
mańskich gdziekolwiek, ale wiedział, Ŝe od czasu do czasu
odbieraliśmy jakąś oświecającą „rozmówkę", drobiazgi w rodzaju
numerów kont firm maklerskich, które rzadko pokazywaliśmy
w Biurze.
- Od jak dawna to macie?

83
- Od paru miesięcy.
- Dlaczego właśnie teraz mi to dajesz?
- Bo cię kocham. Chcę mieć z tobą dziecko.
- Dlaczego...
Pusta przestrzeń wokół nas nagle się skurczyła, studencka
masa wlewała się niepowstrzymanym potokiem. W miejsce
grubej dziewczyny z Muhlenberg College pojawił się kościsty
chłopak o twarzy fretki w brudnym podkoszulku, jedzący dwa
hot dogi naraz.
- Chodźmy na zewnątrz - powiedział O'Neill i wsadził
skrawek papieru, który mu dałem, do kieszeni koszuli. - Za mną.
W cienkich czarnych jedwabnych skarpetach i miękkich
włoskich mokasynach wyglądał bardziej na mafiosa niŜ arcy-
szpiega FBI i łowcę terrorystów w Nowym Jorku.

Prawda jest taka, Ŝe przez siedem lat wyświadczyłem


O'Neillowi wiele oficjalnych i prywatnych przysług, odkąd
Ramzi Jousef okazał coś w rodzaju Ŝyczliwości i nas sobie
przedstawił, próbując wysadzić World Trade Center. Między
innymi pomogłem mu wytropić mordercę Freddiego Woodruffa,
amerykańskiego dyplomaty w Tbilisi. Potrzebował mnie takŜe,
poniewaŜ Departament Stanu robił wszystko, Ŝeby ukryć fakt, iŜ
w ogóle do tego morderstwa doszło.
- Jak to, kurwa, moŜliwe, Ŝeby zastrzelić kogoś w samochodzie
z AK-47 i nawet nie stłuc szyby ani nie drasnąć karoserii?
- spytał mnie kiedyś O'Neill podczas lunchu w Palm nad
szklaneczką whisky.
Zadawałem sobie to samo pytanie. Woodruff rezydował w
amerykańskiej ambasadzie w Tbilisi, w Gruzji, kiedy Ŝołnierz po
słuŜbie wystrzelał cały magazynek w tył newy Woodruffa,
cudem trafiając między tylną szybę a karoserię (no dobra, była
dziura w gumowej uszczelce, ale wyglądała raczej, jakby zrobiono
ją długopisem). Policja zakwalifikowała to jako wypadek. Hipo-
tezy moje i O'Neilla twierdziły coś zupełnie przeciwnego:
prawdopodobnie ktoś zatrzymał samochód, wyciągnął Woodruffa,
strzelił mu w tył głowy i wciągnął na tylne siedzenie. Ale
znaleźliśmy się w mniejszości. Wersja gruzińska zgadzała się z
wersją Departamentu Stanu. Był rok 1994: Waszyngton nie

84
mógł zbyt wiele wyciągnąć od ówczesnego prezydenta Gruzji,
Eduarda Szewardnadze. Lepiej pochować zmarłego i przełknąć
jakieś bzdurne wyjaśnienia, przy których nikt nie zająknął się
nawet o badaniu balistycznym, niŜ zaryzykować zdenerwowanie
księcia pierestrojki. Chyba Ŝe, tak jak O'Neilla i mnie, kogoś
obchodzi prawda.
Przypadkiem przejeŜdŜałem przez Nowy Jork w drodze do
Waszyngtonu, kiedy zawaliliśmy sprawę Woodruffa, więc
zgodziłem się powęszyć i spróbować wydobyć coś, co stanie
się dla Johna amunicją przeciwko Departamentowi Stanu. Dwa
tygodnie później, kiedy przebywał w Waszyngtonie z wizytą u
swoich władz, zaciągnąłem go do Langley, zmusiłem do
wypicia rządowej kawy i pokazałem mu zdradziecki raport,
który twierdził, Ŝe Woodruffa zamordował rosyjski wywiad
wojskowy, GRU. Do takich samych wniosków doszliśmy z
O'Neillem: otworzyli bagaŜnik newy, zastrzelili go pociskiem
poddźwiękowym z derringera, a potem zrobili dziurę w gumo-
wej uszczelce, Ŝeby wyglądało na to, Ŝe za wszystko od-
powiada jakaś zbłąkana kula. Kolejna „mokra robota" GRU. To
nie było ostateczne wyjaśnienie, ale z pewnością miało więcej
sensu niŜ kłamstwa, jakimi próbował nas nakarmić Warren
Christopher.
Myślę, Ŝe na pytanie, czy jesteśmy przyjaciółmi, i ja, i O'Neill
odpowiedzielibyśmy twierdząco. Jeśli naprawdę lubił kogoś
powiązanego z Langley, z pewnością byłem to ja. I nawzajem.
Nie znałem grupy większych sztywniaków niŜ oficerowie FBI,
ale to nie dotyczyło O'Neilla. Spokój, przyjaźń pośród zawodowej
paranoi - to dotyczyło nas obu - to osobliwa rzecz. Zawsze
przynosiło to korzyść; zawsze quid pro quo, prawda za prawdę.
Nieustająca wymiana. Zrobiłem, co do mnie naleŜało. Teraz
nadeszła kolej na niego, i wiedział o tym.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś, Ŝe Agencja chce mnie dopaść?
- zacząłem.
O'Neill zostawił swojego starego niebieskiego buicka regala
na zakazie zatrzymywania się z włączonym czerwonym kogutem.
Stanęliśmy przy drzwiach kierowcy.
- Bo nie chciała.

85
- Daj spokój - powiedziałem. - Agencja juŜ się przyznała.
Zapalił cygaro zapalniczką tak subtelną i cienką, Ŝe trudno
było sobie wyobrazić, gdzie mieści się knot i krzemień, i wszys-
tko, co musi znajdować się w zapalniczce.
- Zapomnij, Max. Jestem tutaj szeryfem. To miasto naleŜy do
mnie. - Głęboko zaciągnął się cygarem i przytrzymał dym w
ustach. - Wiem, Ŝe ci błaźni nie byli twoi.
- I co?
- Zaraz po twoim telefonie wysłałem samochód do meczetu,
Ŝeby sprawdzić, o co ci do cholery chodzi. Mój człowiek był na
miejscu jeszcze przed tobą. Wydawało mu się, Ŝe ten kazachski
matoł chciał cię skasować, kiedy wchodziłeś do środka.
- Dobrze mu się wydawało.
- Odnoszę dziwne wraŜenie, Ŝe zaoszczędziłby mi w ten
sposób wielu problemów.
Gapiłem się na zielonego plymoutha gallanta, dziesięć jardów
od nas, zastanawiając się, dlaczego gliny go jeszcze nie usunęły.
- W kaŜdym razie spisał numery samochodów, które tam za
tobą przyjechały. Są zarejestrowane na Applied Science Research.
- Wielkie mi coś. ZastrzeŜone numery Agencji.
- Wrzuć to w google. Applied Science Research to kompania
utrzymywana ze środków publicznych. MoŜe macie trochę kasy
do wyrzucenia w błoto, ale nie w ten sposób.
Miał rację. Agencja posiadała setki fikcyjnych firm fasadowych,
zwykle działających w biurach zbankrutowanych prawników,
którzy zrobiliby wszystko dla paru dolców. Ale nigdy nie
posiadała firm utrzymywanych ze środków publicznych. Pomija-
jąc koszty, nie mogła ryzykować dochodzenia SEC * czy po-
zwania przez akcjonariuszy.
- To nie ma sensu - powiedziałem. - Na moim przesłuchaniu
był facet, zielona plakietka emeryta, okulary. Prawie przyznał, Ŝe
to byli jego ludzie. Musiał być z kontrwywiadu.
- Powiedział ci to? Albo sam to potwierdziłeś?

* Securities and Exchange Commission - komisja odpowiedzialna za


wykonywanie federalnych ustaw bezpieczeństwa w Stanach Zjednoczonych
(przyp. tłum.).

86
- Co miałem potwierdzać? Kontrwywiad?
- Nie, Ŝe ten facet to ktoś z waszych, a nie emerytowany
specjalista pracujący dla jakiegoś bandyty z Beltway. - O'Neill
próbował wsadzić zgaszone cygaro z powrotem do cygarniczki.
- Był tam, jak rany. Na szóstym piętrze. Nie zatrudniamy
facetów z kontrwywiadu!
Jednak wiedziałem, Ŝe mogę się mylić. Dulles Corridor pękał
w szwach od emerytowanych pracowników Agencji, od bandytów
zza Beltway na kontraktach CIA: SAIC, BoozeAllen, Dyncrop, Titan,
MacDonald Douglas. Wszyscy, których znałem, zaczynali to pewnie
robić zaraz po osiągnięciu magicznej pięćdziesiątki: odchodzisz na
emeryturę w piątek, a w poniedziałek rano pojawiasz się w pracy
z błyszczącą, nową zieloną plakietką. Zwykle odwalali najgłupszą
robotę: instalowali nowe komputery i oprogramowanie, opracowywali
statystyki, odwalali księgowość. Ale kogo to obchodziło? Dorabiali
drugie tyle do pensji wieczorami, a wynajmujące ich firmy zyskiwały
fachowców wykształconych na koszt podatnika i dojścia do
kluczowych biur CIA, gdzie mogli zawierać więcej kontraktów,
a więc zarabiać więcej pieniędzy, które przeznaczali na kampanie
wyborcze ulubionych kongresmenów, a ci z radością pomagali kręcić
się całemu interesowi.
Oczywiście, nie był to pogląd szóstego piętra. Tam zlecenia na
zewnątrz zawsze traktowano jako zło konieczne. Dyrektor
wywiadu centralnego mógł chwalić się, Ŝe wykorzystywał
„doświadczenie korporacyjne" - ulubiony bełkot kongresmenów
- nawet, jeśli chodziło tylko o obchodzenie ograniczeń etatowych
narzucanych przez Biuro Administracji i BudŜetu. A dokładniej
rzecz biorąc, zatrudnianie emerytów było najlepszym sposobem
na „zatrzymanie ich w rodzinie" - to znaczy na kupienie ich
milczenia. Sześciocyfrowa pensja na emeryturze w Agencji
stanowiła wystarczający bodziec, Ŝeby kaŜdy zastanowił się dwa
razy, zanim napisze ksiąŜkę albo wypaple prasie, jakie ponure
rzeczy dzieją się w Agencji. Klasyczne złote kajdany.
MoŜe więc wynajmujemy teŜ tych z kontrwywiadu. Następnym
krokiem będzie wojna. Ale nie miałem czasu się nad tym
zastanawiać. Musiałem oprzeć się na czymś solidnym, a mój śledczy,
Scott, wydawał się dobrym punktem wyjścia. Jeśli udałoby mi się
dowiedzieć, kim jest, moŜe doszedłbym do tego, dlaczego mi to robi.

87
- MoŜe spotkałeś go gdzieś poza Centralą, taki w grubych
plastykowych okularach, z kozią bródką, chudy jak szczapa, ale
z brzucholem wylewającym mu się znad paska. Czerwona twarz,
jak... - wskazałem na twarz O'Neilla pokrytą popękanymi
naczynkami.
- To dziedziczne.
- To picie.
- Picie jest dziedziczne!
O'Neill schylił się, obejrzał w lusterku samochodu i sprawdził,
czy ma prosto krawat.
- Delikatny jak gówno i dwa razy tak paskudny? - powiedział,
gdy się juŜ wyprostował. - Chyba był na spotkaniu międzyagen-
cyjnym w Departamencie Stanu, kiedy rozmawialiśmy na temat
bezpieczeństwa ambasady. Nazywa się bodajŜe Gordon.
- Powiedział mi, Ŝe Scott.
- Kojarzy mi się, Ŝe miał plakietkę Departamentu Armii, ale
mógł być od was.
Nie spytałem, skąd to wie.
- Pracował dla Applied Science?
- Myślisz, Ŝe go sprawdzałem?
O'Neill wsiadł do regala, spróbował go odpalić, posłuchał
kasłania i prychania, po czym się poddał.
Patrol drogówki juŜ trzeci raz przechodził obok zielonego
plymoutha, zero reakcji. W środku siedziały dwie kobiety nie
robiąc tego, co zwykle robią kobiety w samochodzie: nie
rozmawiały, nie poprawiały fryzur, nie piłowały paznokci, nie
machały rękami, w ogóle niczym nie machały.
- Są od ciebie? - spytałem, wskazując podbródkiem ply-
moutha.
O'Neill nawet nie spojrzał.
- Nie potrzebuję wsparcia, gdy spotykam się z takim dupkiem
jak ty.
Nie ciągnąłem tematu. Nie chciałem, Ŝeby O'Neill pomyślał,
Ŝe mam obsesję.
- Byłbym zapomniał - powiedziałem. - Partner DŜamala
w Panamie jest szwedzkim kanciarzem. Występuje jako Lars
Larsen. Prowadzi na swoje nazwisko przynajmniej dwa rachunki
dla DŜamala.

88
- Taak, ja teŜ o czymś zapomniałem. Sprawdziłem Gordona.
Pracuje dla Applied Science.
Sukinsyn. O'Neill cały czas wiedział, Ŝe ma rację. Nie tylko
zlecili obserwację, ale włączyli do śledztwa kontrwywiad.
- Emerytowany pracownik Agencji?
- Nie. Tylko trybik w korporacji. Wynajęli go z IBM.
Było gorzej, niŜ myślałem.
- Jeszcze jedna rzecz - powiedziałem. - Nie odpowiadaj, jeśli
nie moŜesz. Prowadziliście dochodzenie w sprawie tego Cabrillo?
- O czym ty mówisz?
- Dostałem bezpłatny urlop.
- Słyszałem.
- Z powodu jakichś bzdur narkotykowych.
- Zapomnij o narkotykach. Nie tego dotyczy śledztwo.
Tym razem silnik regala załapał od razu. Stał na niskich
obrotach, czekając aŜ droga się odblokuje, a potem wyłączył
koguta.
- Dokąd wyjeŜdŜasz, Maxie?
- Do ParyŜa.
- Mały relaks? Schodzicie się z Marissą?
- Tak naprawdę zakotwiczę w Zurychu. Dostałem tam pracę.
Jak śledztwo?
- Millis.
- John Millis?
Niespodziankom nie było końca.
- Chcą cię wmieszać w tę całą sprawę. Sugerują nawet,
Ŝebyśmy cię wzięli jako istotnego świadka.
- W całą sprawę?
- Nie wiesz? Jakiś bystrzak z patologii w Fairfax nie kupił
wersji o samobójstwie. Spodoba ci się: znaleźli jakąś dawno
zarchiwizowaną fotografię z twoimi odciskami palców w jego
pokoju hotelowym.
O'Neill rozgrzał jeszcze raz silnik, Ŝeby dać mi znak, Ŝe zaraz
odjeŜdŜa.
- Jaką fotografię? - spytałem. Sam nie wiem dlaczego,
pomyślałem o zdjęciu DEA, przedstawiającym mnie przed
paryskim bistro. Jeśli tylko.
- Wiesz jaką. - Oczywiście, wtedy juŜ wiedziałem.

89
- A więc o to chodzi, o to zdjęcie bin Ladena, które dałem
Millisowi - powiedziałem, dotykając kieszeni kurtki, Ŝeby
upewnić się, Ŝe zdjęcie z Peszawaru wciąŜ tam jest. Nie musiałem
mówić O'Neillowi, Ŝe mam odbitkę.
- CzyŜby Millis nie wiedział, jak wygląda bin Laden?
- Myślałem, Ŝe moŜe na tym zdjęciu jest porywacz Buckleya.
- Buckley nie Ŝyje, Max. To dziwne, Ŝe jeszcze nikt ci o tym
nie powiedział.
- Nie zastanawiałeś się nigdy, kto go porwał?
- A słyszałeś kiedyś o wsadzaniu palca między drzwi? Nikogo
to juŜ nie obchodzi. Sprawa została zamknięta.
- Nikogo, z wyjątkiem Buckleya.
- Wiesz, Max, ta wycieczka do Szwajcarii to nie jest najmąd-
rzejsze wyjście. - Spojrzał na mnie, jakbym rzeczywiście myślał,
Ŝe zmarli mogą oŜyć. - Scenariusz twoich działań miał wyglądać
tak, Ŝe będziesz się pętał po Waszyngtonie i błagał o ponowne
przyjęcie do pracy, aŜ wreszcie rzucą ci jakiś ochłap, a ty
podkulisz ogon pod siebie, jak dobry piesek. Standardowa
procedura operacyjna.
Nic nie powiedziałem, ale O'Neill miał rację. Teraz pomyś-
lałem sobie, Ŝe Webber dał mi swoją komórkę, bo oczekiwał, Ŝe
zadzwonię i się poddam.
O'Neill poklepał numer konta korporacji DŜamala w kieszeni
koszuli i zawył silnikiem ostatni raz. Regal zaczął drŜeć. -
Jesteśmy kwita?
- Nie. - Teraz dopiero z całą mocą dotarło do mnie, co
powiedział O'Neill. - Millis popełnił samobójstwo. Jego odciski
palców były na spuście. - Trzymałem klamkę drzwi, jak gdybym
mógł w ten sposób zatrzymać O'Neilla na miejscu.
- Posłuchaj. Problem w tym, Ŝe mózg rozbryzgnął się nie tak,
jak powinien. Musiałby strzelić do siebie dwa razy. Albo zrobił
to ktoś inny. Albo ktoś wyszarpał mu mózg przez nos i rozmazał
go po całej łazience.
O'Neill zasunął okno i włączył się do ruchu.
Rozdział 12

Coś grzechotało za klonową boazerią obok łokcia Davida


Channinga: jakaś zagubiona śrubka zostawiona przez poŜal się
BoŜe „mistrza rzemiosła ze Starego Świata". Jeśli byli tak
niekompetentni, Ŝeby zostawić luzem śrubkę za boazerią, ciekawe,
co namieszali ze skrzydłami lub elektroniką. Trzeba być samobój-
cą, Ŝeby latać w tych czasach.
Na dole wyłaniał się z mgły Boston, oświetlony wschodzą-
cym słońcem. Gdzieś pod tą zupą znajdowało się Cambridge...
Harvard. Matko Boska! I pomyśleć, Ŝe tym miejscem będzie
kierować ten nadęty łobuz Summers. NaleŜało go oskarŜyć
razem z Clintonem.
Spojrzał w głąb kuchenki, gdzie Jesse przygotowywał śniadanie.
- Jesse, przyjdź na chwilę - krzyknął. - Muszę zebrać myśli.
- Wskazał mu fotel obok swojego.
- Widzisz, nad czym teraz lecimy, Jesse?
- Nad Bostonem, panie Channing.
- Nie, to Harvard. Wiesz, ile ci mali zasmarkańcy muszą
płacić, Ŝeby się tu uczyć?
- Nie, sir.
- 37 tysięcy dolców, więcej niŜ płacę ci przez rok, i to bez
papieru, Ŝeby mieli czym podcierać sobie tyłki. A wiesz, po co
tam idą? - przerwał na moment, czekając na odpowiedź Jessego,
chociaŜ wiedział, Ŝe nie odpowie.
- Masz rację: pieprzyć wszystko. Dla szpanu, Jesse, dla
szpanu. Dają sobie przyczepić etykietkę, a kiedy rozjadą się po
rozdaniu dyplomów, w swoich nowiuteńkich beemkach, kaŜdy
będzie wiedział: „Nigdy nie wymyśliłem nic nowego. Jestem
pewny. Zdaję testy, układam przemówienia. Nigdy nie rozbiję
łodzi. Tatuś ma dość kasy, więc nic mnie nie skusi, Ŝeby cię
okraść".

91
Jesse nadal w milczeniu wyglądał przez okno z beznamiętnym
wyrazem twarzy. Właśnie to go w nim fascynowało: nigdy nie
wiedział, co sobie myśli. MoŜe wszystko, moŜe nic.
- Kim był ostatni rewolucjonista, który wyszedł z Harvardu?
Nie wysilaj się! - krzyknął. - Powiem ci! John Reed! John
Pieprzony Przeklęty Reed. Zamiast wycieczki po Europie wybrał
się na wycieczkę po rosyjskiej rewolucji. Biedny głupi skurwysyn
nie rozumiał, co dzieje się wokół niego. To właśnie Harvard.
Jesse wciąŜ patrzył przez okno.
- Jesse, Jesse, Jesse. Chyba do niczego nie doszliśmy. Pamię-
tasz, jak opowiadałem ci o moim prapradziadku? Jak ukradł
połowę lasów Ameryki Północnej? Wyciął je i zarobił tyle kasy,
Ŝe nikt z jego rodziny przez pokolenia nie musiał samodzielnie
myć swojego kibla.
- Tak - powiedział Jesse, patrząc wprost przed siebie. - Pa-
miętam, sir.
- O to mi chodzi, Jesse. To dlatego mogłem zostać szczęś-
liwym bogaczem, a ty nie. To dlatego ja mam apartament o
powierzchni czterech tysięcy stóp kwadratowych przy Central
Park East. To dlatego mam własną wyspę u wybrzeŜy Maine,
dlatego mój kuzyn jest sekretarzem stanu, dlatego kaŜdy boi się
nie odbierać moich telefonów. Wszystko to prapradziadek. On
rozumiał. On wiedział, Ŝe władza, prawdziwa władza, nie ma nic
wspólnego z tymi małymi gównami z Harvardu. To właśnie oni
dla mnie pracują. To im płacę za mycie mojego kibla, bo oni są,
kurwa, pewni.
Jesse podniósł na niego oczy. Wypucował kabinę do blasku,
podczas gdy samolot podchodził do lądowania.
- To metafora, jak rany. Przenośnia! Cholera, Jesse, coś jest
nie tak. Jeśli coś mogę zrobić, a ty mi nie powiesz, chyba oszaleję.
- Nic, sir.
- Przynieś sobie coś do picia, i mnie teŜ. Szampana. Blanc de
noir.

Harvard. Wielki liberalny obóz. Więcej marudnych intelek-


tualistów bez polotu na metr kwadratowy niŜ gdziekolwiek
indziej na ziemi. Trust mózgów Kennedy'ego, przedszkole, które
kompletnie przegapiło rozłam chińsko-radziecki i zawiodło nas

92
do Wietnamu. A teraz nadszedł 2001 rok, a oni ciągle babrają się
w tym gównie Fukuyamy o liberalnej demokracji i końcu historii.
Globalna wiocha, globalne pierdoły.
Jakby nigdy nie słyszeli o międzykontynentalnych pociskach
balistycznych. Jakby Chińczycy nie ukradli planów miniaturowych
głowic jądrowych i nie sprzedawali kopii po całym świecie jak
sajgonek. Rwanda zdobędzie broń jądrową zanim te głupie dupki
się wreszcie ockną. A ropa? Myślą, Ŝe moŜna iść do miejscowego
Starbucksa i zapłacić za wszystko kartą kredytową. MoŜe coś do
nich dotrze, jak juŜ Chińczycy wszystko zagarną. Wystarczy
poczekać: w końcu obudzą się w dwudziestym pierwszym wieku.
Im szybciej, tym lepiej.
Coś błysnęło z jego lewej strony, nisko na przegrodzie
naprzeciwko niego - coś w rodzaju tabliczki z nazwiskiem,
której nigdy wcześniej nie zauwaŜył. Przesiadł się na siedzenie
obok, schylił i przeczytał: „Kabina tego Gulfstreama G5-400
została wykonana dla wygody..." A potem zamaszystym charak-
terem pisma wypisano jego własne nazwisko, w pełnej wersji:
„David O1iver Channing". Zdołali nawet podrobić jego własne
logo: „C" nadziane na miecz.
Obluzowana śrubka tłukła mu się po głowie.
Wrócił na swój fotel, wybrał numer w Falls Church, w Wirginii,
i słuchał, jak program identyfikujący przerabia jego głos na
piknięcia i zgrzyty - kolejna naleŜąca do niego firma, która
przypadkowo okazała się kopalnią złota. Telefon zadzwonił
siedem razy, zanim włączyła się automatyczna sekretarka.
Policzył: akcje General Dynamics nieźle teraz stoją, ale zaczynały
spadać. Jedno dotknięcie i polecą na łeb. Była - co? -juŜ prawie
ósma, a ten cholerny właściciel firmy wciąŜ bawił się swoim
fiutkiem w domu. Dlaczego sekretarka nie odbiera prywatnej
linii? Tak robią cywilizowani ludzie. MoŜe kretyn stoi w korku.
Korki to koszmar w Waszyngtonie. W Waszyngtonie wszystko
jest koszmarem, bez względu na to, kto rządzi.
- George! - wrzasnął, kiedy wreszcie pojawił się sygnał, Ŝeby
zostawić wiadomość. - Nie wydałem czterdziestu milionów na
twojego G5 po to, Ŝebym słyszał jakieś pieprzone klekoczące
śrubki. Wywal tych sukinsynów albo ja kupię tę firmę i wywalę
ciebie!

93
Channing ryknął śmiechem, kiedy wciskał klawisz „off".
„Witamy w nowym dniu pracy, Georgie". Postarał się, Ŝeby
zabrzmiało to obscenicznie. „Mam nadzieję, Ŝe będzie wspaniały".
Znali się od dziecka: York Harbor, Yale, Skull&Bones*.
Przez jakiś czas spotykali się nawet z tą samą dziewczyną, kiedy
chodzili razem do klasy w Choate: świętoszka z klasy pani
Porter. Nadęta suka o zaciśniętej szczęce, nie pozwalała na Ŝadne
obmacywanki, choćbyś ją na kolanach błagał. Gdzie była teraz?
Pewnie sześć stóp pod ziemią. Marna krew. Przekleństwo kasty
braminów. Znalazł puls na szyi i zmierzył, zerkając na zegarek:
57 uderzeń na minutę. Wrodzone zwolnione tętno: będzie Ŝył
wiecznie. Ha!
Śniadanie w Bar Harbor, lunch w Sun Valley. śycie jest super.
WciąŜ się wznosili. W dole widział Providence; New Haven
i Long Island były tylko kreską na horyzoncie.
- Nils - powiedział przez interkom - nie zapomnij zejść niŜej
nad dolną częścią Manhattanu.
Uwielbiał Nilsa, podkupił go z SAS. Nils potrafiłby wylądować
na kocich łbach, a ty byś nic nie poczuł. WciąŜ jeszcze się
wznosili.
- Czekam na zgodę, panie Channing. Próbuję zdobyć zgodę
na zmianę w planie lotu.
Wybrał inny numer telefonu, wiedząc, Ŝe zostanie odebrany.
W Białym Domu nikt na pewno nie spał.
- Słucham?
- Proszę zadzwonić natychmiast do mojego pilota i powiedzieć
mu, Ŝe ma wymaganą zgodę na zmianę w planie lotu.
- Muszę...
- Natychmiast. To oznacza „w tej chwili".
Rozłączył się i dał znak Jessemu, Ŝe chce więcej szampana. Po
siedemdziesięciu sekundach samolot ustabilizował lot. Po dzie-
więćdziesięciu trzech poczuł, Ŝe wytraca wysokość.
Jeszcze raz wybrał numer Białego Domu.
- Dobry pan jest - powiedział i rozłączył się. Niemal słyszał
to przez milczący telefon: człowiek, z którym właśnie rozmawiał,

* Dosł. Czaszka i piszczele, tajne stowarzyszenie studentów Yale skupiające


amerykańską elitę, a tym samym niezwykle wpływowe (przyp. tłum.).

94
sprzedałby własną córkę do niewoli za szansę pracy dla niego.
Właściwie czemu nie? Administracje przychodzą i odchodzą.
Nieudacznicy wybrani przez debili. Debile głosujący na głupków.
W tej pradawnej zupie istniał jeden stały składnik: ropa. Kupić
ją od tych ze szmatami na głowie. Sprzedać tym z Harvardu. I
pozwolić, Ŝeby Ŝydki utrzymywały wszystkich w szeregu. To
lepsze od drzew prapradziadka. Drzewa odrastają. W pewnym
sensie. Ropa jest na wykończeniu.
„W ludzkim Ŝyciu trafia się morski prąd, który Ŝeglarza
niesie ku wielkim zyskom"*. Pamiętał małego, obojnaczego,
zarozumiałego nauczyciela recytującego to zdanie na czwartym
roku, fałszywą szekspirowską angielszczyzną. Coś musiało w
tym być, gdyŜ właśnie dokładnie to robił: patrzył na prąd z
wzniesienia, dostrzegał wszystko pierwszy z małej grzędy w
Departamencie Stanu, potem z nieco wyŜszej w administracji
Reagana, i płynął z prądem. Georgie-Porgie towarzyszył mu
przez cały ten czas - bojowy asystent sekretarzy obrony - ale
George miał wyobraźnię psiego gówna. Od zawsze. Dlatego
właśnie był wyrobnikiem. Dlatego właśnie on nim nie był.
Channing zapisał sobie: „zasilić katedrę". Z pewnością ktoś
będzie pamiętał nazwisko nauczyciela.
G5 trzymał się wybrzeŜa Connecticut: Bridgeport, Westport,
Darien, Stamford, Greenwich. Kiedy zataczał krąg nad East
River, moŜna było dostrzec odrzutowce zaparkowane na pasie
startowym La Guardii, helikoptery ustawione na lądowisku na
dachu, a wszystko to dla niego. A potem, tuŜ za oknem prawej
burty: dwa bliźniacze bękarty po Bauhausie**, ohydztwa, banalne
same w sobie, udające architekturę. BoŜe, ale to paskudne.
Republika Weimarska. Tym była ta oszukana wielka pieprzona
liberalna demokracja Fukuyamy. JakiŜ wspaniały odniosła sukces.

* William Shakespeare, Juliusz Cezar, tłum. S. Barańczak, Poznań 1993,


akt IV, sc. 3 (przyp. tłum.).
** Bauhaus - uczelnia artystyczna powstała 1919 roku w Weimarze z
połączenia Akademii Sztuk Pięknych i Szkoły Rzemiosł Artystycznych; jej
inicjatorem i pierwszym dyrektorem był Walther Gropius; program Bauhausu:
stworzenie nowoczesnej architektury funkcjonalnej, integralnie związanej z innymi
dziedzinami sztuki, dąŜenie do jedności estetycznej i technicznej dzieła (przyp.
tłum).
95
Nie zapominajmy, Ŝe musimy dziękować Weimarowi za Bauhaus,
który własnoręcznie zniszczył dwa tysiące lat architektury. Walter
Gropius był śydem, prawda? śyd wielbiący Rockefellerów z
Harvardu wykonał World Trade Center. śydowskie filmy,
śydowood, kochający śydów, pędzie i czarnuchy kantowali
resztę debili, Ŝe to - co? co? - architektura? piękno? prawda?
Ominąć wieŜowce, usunąć z pola widzenia, szybko wspiąć się
w rozrzedzone powietrze nad New Jersey - ta myśl doprowadziła
go niemal do orgazmu, po raz pierwszy od dłuŜszego czasu.
- Nils - powiedział przez interkom. - To było warte zapamię-
tania. - Zabiorę go na narty do Chile - pomyślał. Kiedyś widział
zjeŜdŜającego na desce Nilsa, który nawet nie zwolnił na stoku
nachylonym pod kątem trzydziestu pięciu stopni - zdumiewające!
Coś zahuczało w sąsiednim przedziale, jakieś ledwo słyszalne
piknięcia i zgrzyty. Faks HP, a nie brzęczący Brothers, który stał
obok. Tylko cztery osoby znały numer HP. Jesse podskoczył,
Ŝeby odebrać.
- Sam odbiorę! - krzyknął Channing. - Precz!
Chwytał wylatujące kartki, wyciągnął nową ryzę papieru z
szuflady pod urządzeniem i włoŜył do maszyny, tak na wszelki
wypadek.
Poczekał na sygnał zakończenia zadania, ułoŜył sobie kartki na
siedzeniach obok, umościł się wygodniej na gładkiej jak u dziecka
skórze i zaczął czytać. Pod nim zaczynała znikać Pensylwania.

ŚCIŚLE TAJNE
NCIA 2-22-01 25
czerwca 2001

NARODOWY ALARM DLA KONTRWYWIADU


Numer 6-25-01

Temat: NCIA-235 Doręczone przez wywiad łączności


(skreślenie) ZłoŜone przez WICEDYREKTORA
WYWIADU CENTRALNEGO

96
Poparte przez UNITED STATES INTELLIGENCE
BOARD*

Jak na odwrocie 25
czerwca 2001

Poświadczone:
sekretarz wykonawczy, USIB

OKROJONE ZGODNIE Z WYMOGAMI PRAWA


E.O. 12356, Sec. 3.4

NU 00-320
Przez ---- , NARA, Data 6-25-01

Stron 12
Kopia nr 4

WSTĘP
1. (TS) - usunięty.

2. (S) - Na Ŝądanie CEC, obiekt NCIA-235 został poddany


dyskretnej fizycznej i technicznej inwigilacji rozpoczętej 1 czer-
wca 2001 roku. ZwaŜywszy na delikatną naturę źródła i specjalne
programy, obserwację prowadził XXXXXXXX, a nie CEC. Nie
było Ŝadnych oznak, Ŝe obiekt namierzył obserwatorów ani Ŝe
był świadomy inwigilacji.

PODSUMOWANIE DOCHODZENIA FINANSOWEGO


3. (S) - XXXXXX przeprowadził pełne rozpoznanie finansowe
obiektu, włącznie z najświeŜszymi danymi z 18 czerwca 2001
roku. FBI, NSA, Skarb i inne współpracujące agencje dostarczyły
niezaleŜnych tropów. Pozytywnie zidentyfikowane rachunki
obejmują „główny" rachunek oszczędnościowo-rozliczeniowy
w Riggs, pakiet akcji w Legg Mason Inc. oraz dwa rachunki na
karty kredytowe: Visa Platinum i American Express (zob.

* Rada Wywiadu Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).

97
załącznik A dotyczący lokaty, podjęcia, transferu i rejestru
wydatków). Aktywność na rachunkach mieściła się w parametrach
finansowego profilu obiektu.
4. (S) Specjalistyczne dochodzenie przeprowadzone przez
XXXXXXX nie potwierdziło powiązań obiektu z Josem Marco
Cabrillo. Nie udało się to równieŜ współpracującym agencjom.
Jednak panuje zgoda, Ŝe znajomość przez obiekt tajnych transakcji
finansowych pozwoliłaby mu zataić finansowe związki z Cabrillo.
O czterech transferach na podejrzany rachunek w Nauru powiadomio-
no Internal Revenue Service (IRS), które na bieŜąco prowadzi
kontrole na wypadek ewentualnych działań przestępczych.

Co za nieprawdopodobne gówno. Przeskoczył do przodu.


„Podsumowanie fizycznej inwigilacji... 23 czerwca 2001 roku o
12.30 obiekt wsiadł do Amtrak Metroliner udającego się do
Nowego Jorku. Obiekt wziął taksówkę z Newark do terminalu B
na lotnisku Newark, gdzie o 17.17 spotkał się z
niezidentyfikowanym męŜczyzną. Rozmawiali przez około
dwadzieścia minut. Obserwatorom udało się zapisać numery
rejestracyjne samochodu, które właśnie są identyfikowane..."
Blablabla. Bzdury. Bzdury. Bzdury. Przerzucił się do „Zaleceń".
„Zlecić XXXXX jednostronne monitorowanie aktywności
obiektu w Szwajcarii i innych miejscach za granicą.
Poinformować rząd Szwajcarii, Ŝe rząd amerykański jest na
etapie rozpatrywania zarzutów kryminalnych wobec obiektu.
Poprosić współpracujące słuŜby łącznikowe o monitorowanie
aktywności obiektu w Szwajcarii, a szczególnie kontaktów z
wrogimi jednostkami".
O Matko Przenajsłodsza, czy oni nic nie rozumieją? Cały
problem leŜy w tym, Ŝeby zdobyć kopię fotografii tego sukinsyna.
A Bóg wie, co on tam jeszcze ma ze sobą. Nie widzieli, co miał
w swoim sejfie? Jak latał po Waszyngtonie i pokazywał to
zdjęcie? Kto moŜe wiedzieć, na co ten głupiec moŜe się jeszcze
natknąć? Czy nikt nie pomyślał, Ŝeby zadzwonić do imigracyjnego
albo do celników, Ŝeby go przeszukali przed wejściem do
samolotu i sprawdzili, co jeszcze ma przy sobie? Co w tym
trudnego? PrzecieŜ znalazł się pod obserwacją w związku z
narkotykami! Teraz będzie trzeba zrobić to w Europie.

98
Ale czego się moŜna spodziewać po ludziach, którzy nie władają
poprawnie angielskim. „Zostać poddanym obserwacji?", „Monitoro-
wać aktywność obiektu?". Skąd oni biorą takie konstrukcje? Ze
szkoły dla debili? A te uniki, słowa, które nie były słowami, ludzie,
którzy nie byli ludźmi, rzeczy wypowiedziane i niewypowiedziane.
„Obiekt NCIA-235", na litość boską? W jakim świecie, w jakim
równoległym wszechświecie oni wszyscy Ŝyją?
Channing rzucił kartki na stolik - z klonowego drewna,
pretensjonalny sam w sobie - otworzył ponownie oczy i zobaczył
Jessego zbliŜającego się z tacą: czerwone pomarańcze, obrane i
podzielone na cząstki, gałązki świeŜej mięty, schłodzona cola
w kryształowej szklance. Policzył kostki lodu: jedna, dwie, trzy,
cztery. Kiwnął w stronę stołu, zaczekał, aŜ słuŜący odłoŜy tacę,
potem podniósł oczy na przegrodę.
- Znikaj. - Ale Jessego juŜ nie było.
Jedno było jasne: jego mała firma nie mogła przeprowadzić
nawet gównianej obserwacji. Czerwony nos Gordona budził w
nim wstręt. Podobnie jak jego obwisłe brzuszysko. Kto go w
ogóle przyprowadził? „Dowiedzieć się" - napisał, a potem
dodał: „PRZEJECHAĆ SIĘ NA DEBILU". Applied Science
załatwione. Na marginesie zanotował: „Zadzwonić do Bercha".
Siatka Wallera niepokoiła go. Nieznany osobnik na lotnisku
Newark to zamieszanie, niewiadoma. „Natychmiast potrzebuję
śladu regala!" - napisał. „Nawet jeśli trzeba będzie włamać się
do samochodu i ukraść rejestrację". Glina? Mógł sobie wyobrazić
kartotekę Wallera: setki nazwisk i numer zakodowanych w od-
mianach pewnego języka, którego w tym momencie stale uŜywało
siedemnaście osób na ziemi. To potrafił docenić.
Po co Waller miałby pójść do Franka Beckmana, największego
fiuta w całym interesie naftowym? Mógłbym wynająć go za
grosze. Waller musiał o nim słyszeć. Z pewnością, nie ufałby we
wszystko, co mówi Beckman. Na Beckmana mógłbym przynaj-
mniej znaleźć jakiś sposób: rozkręcić dla niego mały biznes, dać
zarobić nieduŜe pieniądze, Ŝeby mógł załoŜyć nuworyszowską
kolekcję dzieł sztuki, a potem facet robiłby wszystko, o co bym
go poprosił. Linearna motywacja - to takie odświeŜające. Waller
to inna sprawa. KaŜdy ma jakieś guziki do naciskania, nitki do
pociągania. Trzeba je tylko znaleźć.

99
U góry płaskiego ekranu wbudowanego w boazerię naprzeciw-
ko niego popłynęły szacunki dokonywane przez firmę Bloomberg:
cukier, ropa, węgiel; Nigeria, Morze Kaspijskie, Zatoka Perska.
NiŜej, na pasku płynęły skrócone informacje CNN: samobójcze
zamachy w Tel Awiwie, odwetowe ataki w Gazie. DŜihad
wykluwał się na wschodzie, mięśnie napinały na zachodzie. Oto
było piękno tej planety: jej synergie, jej przewidywalność. Na
kaŜde działanie taka sama i przeciwstawna reakcja. śydzi zabili
Arabów. Arabowie zabili śydów. Z kaŜdą kolejną śmiercią świat
się poprawiał, a cena baryłki ropy rosła, rosła, rosła. Nieustannie.
Kiedy tworzy się historię, nie ma miejsca na Ŝadne domysły.
Przez wieki awanturnicy poszukiwali kamienia filozoficznego:
magicznej substancji, która zamieni metal w złoto. On go
znalazł. Odtąd G5 dla niego, groby dla pozostałych. Komedia i
tragedia. Przetrwa najsilniejszy.
Channing jeszcze raz przejrzał swoje notatki, zapamiętał je i
wrzucił kartki faksu do niszczarki, gustownie ukrytej w pod-
stawie stolika. Nie ma nic, czego nie mógłbyś na tym świecie
mieć, jeśli sobie wymarzysz, Ŝe to masz. Potem wezwał Jessego
i wręczył mu małe pudełko papierowych szczątków.
- Zniszcz to.
MęŜczyzna spojrzał szeroko otwartymi oczami, kiwnął głową:
tak, tak! I ponownie zniknął za swoim przepierzeniem. Nic
dziwnego, Ŝe go lubił.
- Nils - warknął do interkomu - pieprzysz moją Ŝonę?
- Jeszcze nie, sir.
Jeszcze nie? Ha! MoŜe da mu tego cholernego G5, kiedy
będzie juŜ nim rzygał. Nils moŜe go wyposaŜyć w komory
bombowe i działka skrzydłowe - ostrzelać gnojków, cofnąć ich
do epoki kamienia łupanego, bez względu na to, kim te gnojki
były, co mogło odnosić się do niemal wszystkich.
Rozdział 13

Nasycony kawą, tytoniem i potem przepełniony samolot


rejsowy śmierdział jak szatnia, chociaŜ jeszcze nawet nie
wystartował. Pół tuzina bachorów tłukło się w ramionach matek,
błagając o colę, film, mleko z piersi, cokolwiek, co złagodzi
uczucie, Ŝe zaraz zostaną zaplombowane we własnym grobie.
Na szczęście dla pozostałych pasaŜerów, Air France umieściła
studentów w ostatnim przedziale samolotu, do którego właśnie
zdąŜałem. Ze schowków wystawały niemieszczące się w nich
plecaki. Ich właściciele porozwalali się na fotelach i bełkotali coś
w języku udającym angielski. Dwadzieścia rzędów przede mną
student Hofsra University o szczurzej twarzy minął środkowy
rząd foteli i zaszył się w najdalszym kącie, gdzie zwinął się w
kłębek. Zawartość jego Ŝołądka, złoŜona z hot dogów,
najwyraźniej miała trafić do samolotowego kibla.
Przez dziesięć minut przepychałem się do rzędu 37. Przez cały
czas próbowałem przyzwyczaić się do myśli, Ŝe noc spędzę z
nogami opartymi na torbie podróŜnej, próbując ignorować
nafaszerowanego pigułkami gówniarza w słuchawkach, ogłusza-
jącego się łomotem, od Newark do lotniska Charles'a de Gaulle'a.
Nie było warunków, Ŝeby spokojnie pomyśleć o wielu rzeczach,
a właśnie tego teraz potrzebowałem, począwszy od sprawy Johna
Millisa.
Zamiast tego na miejscu 37G usiadła drobna kobieta z szopą
ufryzowanych siwych włosów. Oceniłem ją na sześćdziesiąt parę
lat. Na kolanach ułoŜyła sobie gruby tom, a na nosie umieściła
okulary do czytania w rogowej oprawie. W samolocie było
niepokojąco ciepło, ale moja towarzyszka, w gustownym, dopa-
sowanym kostiumie, wyglądała na całkowicie zadowoloną. Pół
półki nad nami zajmowała torba od Louisa Vuittona. Drugą
połowę wypełniał czarny płaszcz złoŜony podszewką do góry.

101
Na metce złociły się litery: YSL. Pomyślałem, Ŝe pewnie zapadnie
w drzemkę zaraz po starcie. Idealna sąsiadka.
- Proszę uwaŜać, jak będziesz to odkładał, kotku - powiedziała
z uśmiechem. - Jestem pewna, Ŝe się zmieści.
Rzeczywiście, zostało trochę miejsca - dokładnie tyle, ile trzeba.
Płaszcz miał sobolowy kołnierz. UłoŜyłem go delikatnie, jakby to był
całun turyński. Doceniła moje wysiłki uśmiechem i odsunęła nogi na
tyle, Ŝebym mógł się przecisnąć na swoje miejsce.
- Patricia Hoag-Carrington - powiedziała, wyciągając do mnie
rękę.
Poprzestałem na wymienieniu imienia i przekręciłem nieco
ksiąŜkę, Ŝeby przeczytać tytuł: Dzieje Herodota. Harvard
University Press. Równoległy tekst grecki i angielski.
- Widzę, Ŝe ma pani interesujące zajęcie - stwierdziłem,
mając nadzieję, Ŝe wróci do czytania.
- To moja praca - odpowiedziała z lekkim westchnieniem. -
Wykładam na New York University. Historię staroŜytną.
- Ach tak.
Z zasady nie rozmawiam z osobami siedzącymi obok mnie w
samolocie. Wymknie ci się jakiś strzęp informacji, choćby
najzupełniej nieszkodliwy, a twój towarzysz wykonuje krok
dalej, Ŝeby wydobyć coś więcej. Nauczyłem się ucinać głębszą
konwersację informacją, Ŝe zestawiam aktuarialne dane chorych
na raka dla monachijskiego Re, ogromnego towarzystwa
ubezpieczeniowego. Do tej pory nikt nie drąŜył tematu.
- Wiedział pan - spytała - Ŝe Helena nigdy nie była w Troi?
Hermes przeniósł ją do Egiptu, a Parys stanął u bram z dublerką.
Proszę sobie wyobrazić, najsłynniejsza wojna w historii, a została
stoczona pod fałszywym pretekstem.
A wszystkie inne nie? Zastanowiłem się. Pierwsza krucjata,
słynne wezwanie Urbana w Clermont, Ŝe trzeba ocalić Greków
zarzynanych w Jerozolimie przez muzułmańskie hordy, których
wcale tam nie było. Nasza wojna domowa: chodziło o wolność
dla niewolników, czy kradzieŜ taniej siły roboczej? Zatoka
Tonkińska i wojna wietnamska. Nie otworzyłem nawet ust, Ŝeby
nie popłynął z nich potok słów.
Nie wiem dlaczego, ale odniosłem wraŜenie, Ŝe uprzejmość
Patricii jest powierzchowna. Nie myliłem się. Lecieliśmy na

102
wysokości trzydziestu siedmiu tysięcy stóp, kiedy facet z blond
pasemkami z miejsca 38G po raz trzeci kopnął w jej oparcie.
- Świnia - syknęła i przesunęła swój fotel do przodu, a potem
z zadziwiającą siłą gwałtownie odjechała nim do tyłu. Okrzyk
„Kurwa!", który rozległ się z tyłu, świadczył o tym, Ŝe trafiła w
swój cel. Zadowolona, ponownie skierowała swoją uwagę na
mnie. Na szczęście uratowała mnie stewardessa.
- Kawa? Aperitif?
Posłała nam uśmiech o mocy tysiąca watów, ale w środku
pozostała ponura, jednym z tych dziwnych smutków, które
zmuszają mnie do szperania w moich własnych wspomnieniach
z niezbyt szczęśliwego dzieciństwa.
Oboje z Patricią zamówiliśmy wino.
- Salut - powiedziałem, świadomie masakrując francuski.
- Sante - poprawiła mnie i zatopiła się w lekturze. Zapadła
cisza.

Wyjąłem powieść, którą chwyciłem wybiegając z mieszkania.


Tekst na okładce obiecywał „pasjonującą lekturę z tołstojowską
głębią i dickensowską werwą". MoŜe i faktycznie czekała mnie
natychmiastowa nirwana, ale nie mogłem oderwać myśli od tego,
co O'Neill powiedział o zamordowaniu Millisa. I Ŝe Millis miał
przy sobie w motelu zdjęcie z Peszawaru. Zamknąłem fascynującą
ksiąŜkę i rozłoŜyłem małą serwetkę, którą dostałem razem z
winem. Z kieszeni dŜinsów wyjąłem długopis i starannie
napisałem małe „M" na środku. Po czym zacząłem zbierać do
kupy wszystko, co wiedziałem.
Po pierwsze, fakty, czy teŜ to, co uwaŜałem za fakty jeszcze
kilka godzin temu:
Zastrzelony John Millis został znaleziony w niedzielę 4 czerwca
2000 roku, dwa dni po tym, jak pozwoliłem mu wyjść z Tune
Inn ze zdjęciem. Ściślej rzecz biorąc, Millis zamknął się w pokoju
w Breezeway Motel w Fairfax, w stanie Virginia; przystawił
sobie do głowy ładowaną od przodu strzelbę kaliber 12, którą
kupił tego popołudnia w pobliskim markecie Wal-Mart, i nacisnął
na spust. Na rękach miał ślady prochu, wszystko wskazywało na
to, Ŝe śmiertelną ranę zadał sobie sam, dopóki (jeśli O'Neill się
nie mylił ani nie zrobił mnie w konia) ktoś nie zauwaŜył, Ŝe

103
mózg Millisa znalazł się tam, gdzie zgodnie z prawami fizyki nie
powinno go być.
Jeśli chodzi o motyw, dwie godziny przed śmiercią Millis
wyszedł ze spotkania z Porterem Gossem, przewodniczącym
Komitetu Izby Reprezentantów do spraw Wywiadu. Podobno
Goss zwołał małe zebranie, Ŝeby wylać szefa swojego biura, po
tym, jak George Tenet przedstawił mu niezbite dowody, Ŝe
Millis śpiewa przed prasą jak z nut; jednak ani Goss, ani jego
prawnik, równieŜ obecny na zebraniu, z nikim nie rozmawiali,
a przynajmniej z nikim, kto rozmawiałby ze mną.
Kwestia motywu od początku nie miała dla mnie najmniejszego
sensu. W Waszyngtonie przecieki to rytuał przejścia - dowód na
to, Ŝe posiadasz wiedzę i jesteś zbyt waŜny, Ŝeby ponosić za to
odpowiedzialność. Poza tym, nazwisko Millisa przez kilka
ostatnich miesięcy wypływało wielokrotnie przy róŜnych kont-
rowersyjnych sprawach. Na przykład, powiedział podczas odczytu
w Smithsonian, Ŝe John Deutsch zgarnął pierwszą, drugą i trzecią
nagrodę dla najgorszego dyrektora CIA w historii, i Ŝe Bill
Clinton okazał się najgorszym prezydentem nawet w kwestii
poparcia dla słuŜb wywiadowczych. Wobec braku innych powo-
dów, nadal chciałem zaakceptować tę wersję. Hańba, jeśli właśnie
o to chodziło, atakuje nas z róŜnych stron.
A co do zdjęcia, które w jakiś sposób wiązało mnie z tym
smutnym wydarzeniem czy morderstwem, to znajdowało się ono
w teczce oznaczonej oficjalnie numerem „201" - w aktach
informatora Zarządu Operacyjnego. Tej, której szukałem, kiedy
poszedłem na urlop, Ŝeby poszperać w archiwach.
W tym miejscu przypomniała mi się końcowa scena Po-
szukiwaczy zaginionej arki, kiedy składają arkę w ciemnym,
przepastnym magazynie. Aby udowodnić mi, Ŝe nie kłamie,
archiwistka, która oświadczyła, Ŝe akta zaginęły, rzuciła na ladę
kartonowe pudełko. Łupnęło wzbijając chmurę kurzu, a odgłos
dobitnie świadczył, Ŝe było całkowicie puste. Po dwudziestu
pięciu latach w Agencji, nauczyłem się nie przyjmować „nie"
jako odpowiedzi. Zrobiłem minę zagubionego małego chłopczyka,
która według mojej eksŜony była moim prawdziwym wyrazem
twarzy, i spytałem tak łagodnie, jak tylko zdołałem:

104
- Czy jest moŜliwe, Ŝebym zajrzał do pudeł, które stoją po
obu stronach tego?
I tak chodziliśmy godzinami - obok pudeł, stojących obok
pudeł, stojących obok pudeł - aŜ wreszcie archiwistka wypisała
mi przepustkę, Ŝebym sam mógł przejrzeć zawartość półek.
Właśnie wtedy, dwadzieścia cztery godziny później, znalazłem
zdjęcie w szarej kopercie oznaczonej „Peszawar 387490", z nu-
merem zaginionej teczki „201", ale bez samej teczki.
Triumfująco wypisałem formularz na czasowe wypoŜyczenie
zdjęcia do mojego biura. Zgodnie z obietnicą, tydzień później
kurier dostarczył mi zdjęcie z Peszawaru razem z odbitką, o którą
poprosiłem (tą, która spoczywała teraz u mnie w kieszeni).

- Łososia?
Podniosłem wzrok i zobaczyłem, jak moja współtowarzyszka
przecząco potrząsa głową.
- Suchy jak wiór - wymamrotała. Za nią, nasza radosna-
smutna stewardessa trzymała dwa jednorazowe talerze.
- To drugie proszę - zarządziłem. W ten sposób wylądowała
przede mną coq au vin, podana na makaronie, z marchewką z
groszkiem oraz sałatką z prosciutto i melona. Z wierzchu danie
wyglądało smakowicie, ale po pierwszym kęsie doszedłem do
wniosku, Ŝe Air France zamawia posiłki gdzieś na zewnątrz,
pewnie w Gwinei Bissau. Miałem tylko nadzieję, Ŝe nie załatwiają
w ten sam sposób serwisu.
Sączyliśmy z Patricią wino, kiedy gość z 38G wetknął stopę
w samej skarpecie w przerwę między naszymi fotelami. Prawie
widać było unoszący się odór.
- Mam mu połamać palce? - spytałem.
- Wielkie nieba, nie - odpowiedziała i przesunęła swój fotel
do przodu, a potem gwałtownie cofnęła z jeszcze większą siłą niŜ
poprzednio, o ile to moŜliwe. Tym razem za naszymi plecami
rozległ się bardzo Ŝałosny dźwięk. Podejrzewam, Ŝe musiała coś
wbić - drugą stopę; walkmana; niech Bóg broni, moŜe nawet
grzbiet ksiąŜki - prosto w męskość faceta z 38G. Odwróciłem
się, Ŝeby zerknąć przez przerwę między fotelami, i zobaczyłem
go, jak hurtem poŜera pigułki z prowizorycznej fiolki i popija je
czymś gazowanym. Środek pobudzający, uspokajający, moŜe

105
zwykły ibuprom - kto wie. Kiedy znów spojrzałem przed siebie,
nasze talerze zniknęły. Patricia z kubkiem parującej herbaty na
szczęście utkwiła nosem w swoim Herodocie.

Wyjąłem zapisaną serwetkę z kieszeni koszuli, rozwinąłem ją,


narysowałem tym razem na środku znak zapytania i zacząłem
wszystko od nowa. Dlaczego zdjęcie okazało się dla Millisa na
tyle waŜne, Ŝe zabrał je ze sobą do motelu? Poza bin Ladenem
rozpoznał na nim tylko Palestyńczyka i księcia z Zatoki Perskiej.
śaden z nich nie miał kontaktów z Agencją, tego Millis był
pewny. Sprawdziłem wtedy po naszym lunchu Nabila Szahada
i rzeczywiście, w naszych aktach nie znalazł się Ŝaden zapis, Ŝe
się kiedykolwiek z nim spotkaliśmy. Millis nie miał pojęcia kim
jest męŜczyzna bez głowy w salwarze. Ciekawe, nazwisko
którego faceta chciał mi podać?
Dręczyło mnie takŜe wiele innych pytań, na przykład, co stało
się z teczką „201". Wiedziałem, Ŝe w archiwach ginie mnóstwo
dokumentów, ale tym razem nie wyglądało to na zbieg okolicz-
ności. Za kaŜdym razem, kiedy znajdowałem się o krok od
identyfikacji pułkownika Mousawiego - czy to przez nasze
własne archiwa, czy w dziekanacie UCLA - papiery zdawały się
znikać mi sprzed nosa. Najbardziej zastanawiało mnie, juŜ od
chwili kiedy wyszedłem z Tune Inn, dlaczego Millis tak strasznie
zaczął się śpieszyć, kiedy spytałem go, kim jest bezgłowy
jeździec. I co to wszystko miało wspólnego z Billem Buckleyem?
Zaczekałem, aŜ moja sąsiadka pójdzie do toalety; wetknąłem
zabazgraną serwetkę w moją ksiąŜkę, wsunąłem ją do kieszeni
na tyle fotela przede mną, otworzyłem schowek i wyjąłem z
torby laptopa.
Zacząłem wklepywać wydarzenia chronologicznie, od pierw-
szego ostrzału ambasady, do porwania Buckleya, wszystkie
towarzyszące zdarzenia i szczegóły, których dawno nauczyłem
się na pamięć z moich kołonotatników. Przeglądałem je, szukając
odpowiedzi, kiedy wróciła Patricia, usadowiła się wygodnie w
fotelu i wróciła do swojej ksiąŜki, ledwo rzucając okiem w
moją stronę. Przesunąłem monitor odrobinę w prawo - nie za
duŜo, Ŝebym mógł swobodnie czytać i Ŝeby nie był widoczny z
fotela za mną.

106
Nie mogłem doszukać się Ŝadnego związku między porwaniem
Buckleya, bin Ladenem i Peszawarem. W dokumentacji nie
znalazłem nawet cienia dowodu na to, Ŝe pułkownik Mousawi
był w Pakistanie pod koniec lat osiemdziesiątych, ani Ŝe spotkał
się z bin Ladenem. Millis powiedział, Ŝe nie pamięta Ŝadnego
Irańczyka w otoczeniu bin Ladena. Ale moŜe po prostu o tym nie
wiedział. Lub nie chciał, Ŝebym ja wiedział. Pozostawała jeszcze
tajemnica dwunastoletniej fotografii. Czy Millis wiedział o jakichś
powiązaniach? Czy po prostu miał zdjęcie przy sobie w ostatnim
dniu Ŝycia, bo nie miał pomysłu, gdzie je schować? I jaki to
miało sens?
Jeszcze sprawa przeszukania mojego biura przez ochronę.
Najwyraźniej ktoś chciał dopaść moich kołonotatników. Albo
moŜe szukali duplikatu tej samej fotografii, wiedząc doskonale,
Ŝe archiwum przekazało mi dwie kopie?
W szpiegostwie najtrudniejszą rzeczą nie jest odpowiednio
połączyć punkty, tylko ustalić, co jest punktem, a co nim nie jest.
Rozdział 14

Gdy wróciłem na ziemię, Patricia Hoag-Carrington porzuciła


juŜ swojego Herodota. O wiele bardziej interesujące wydało się
jej obserwowanie mojej klawiatury, nawet jeśli nie widziała
ekranu.
- CzyŜ butelka wody z lodówki nie brzmi kusząco? - spytała,
kiedy na nią spojrzałem.
Nie rozumiałem, jaki to problem wcisnąć mały guzik nad
głową wzywający stewardessę, ale mnie teŜ chciało się pić, tyle
Ŝe czegoś nieco mocniejszego. Zamknąłem laptopa, odłoŜyłem
go do torby. Czekając, aŜ Patricia odsunie nogi, rozejrzałem się
po samolocie.
Na przeciwnym końcu rzędu 37 szczurek z Hofstry włączył
sobie minikamerę DVD. Dlaczego nie mógł po prostu się przespać
albo zająć czymś, jak wszyscy inni pasaŜerowie w samolocie,
albo obejrzeć sobie po raz piętnasty Erin Brockovich! Kiedy
znalazłem się w przejściu, zauwaŜyłem, Ŝe Hofstra robi szybką
panoramę wokół siebie. Co stało się ze starym numerem z
podglądaniem zza gazety?
Zawsze czułem się bezpiecznie w samolotach. Złodzieje,
koniki, róŜni kanciarze - samoloty to jedyne miejsce, gdzie dają
ci spokój. MoŜna się nawet uporać z domowymi kryzysami,
kiedy sobie wszystko dokładnie przemyślisz w samolocie. Gdy
coś psuło się między mną a Marissą, wykorzystywałem pierwszą
lepszą okazję, Ŝeby się przelecieć nad Atlantykiem w tę i z
powrotem. Trzydzieści pięć tysięcy stóp w górze to jedyne
miejsce, gdzie nie mogła do mnie zadzwonić. Ale po dwudziestu
pięciu latach siedzenia w tym interesie nauczyłem się teŜ
czegoś innego: nikomu nie wolno ufać. Nawet w świętej
Centrali, w otoczeniu ludzi o najwyŜszym moŜliwym certyfikacie
bezpieczeństwa, nawet kiedy wychodzisz do kibla, zabieraj ze
sobą
108
kaŜdy tajny dokument, z jakim przyszedłeś. Właśnie teraz mnie
to uderzyło. Kamera studencika z Hofstry nic nie znaczyła, ale
wkurzyła mnie na tyle, Ŝe odwróciłem się, sięgnąłem przez moją
sąsiadkę i umieściłem torbę z laptopem w górnym schowku.
Stewardessy przysypiały na tyle samolotu. Rozbudziłem jedną
z nich i poprosiłem o minibuteleczkę szkockiej dla mnie i wody
Evian dla Patricii. Powlokła się na tył kadłuba i otworzyła chyba
ze dwadzieścia szuflad. Tymczasem podeszła dziewczyna z
Muhlenberg i poprosiła o colę. Wzruszyłem ramionami, dając
stewardessie do zrozumienia, Ŝe mogę poczekać. Potem dziewu-
cha poprosiła o orzeszki, potem o serwetkę; następnie próbowała
zagaić z kobietą rozmowę. Zastanawiałem się juŜ, czy nie
zestarzeję się i nie umrę w tym miejscu, kiedy wreszcie sobie
poszła. Stewardessa, podobnie jak ja, odczuła wyraźną ulgę i
zaopatrzyła mnie w cztery buteleczki whisky, plastykową
szklankę i butelkę wody dla mojej współpasaŜerki. Woda była
ciepła, ale wyłudziłem drugą szklankę pełną lodu.
Kiedy wróciłem do rzędu 37, Patricia lekko pochrapywała,
okulary cudem utrzymywały się na końcu jej nosa, a ręce
bezwładnie leŜały na otwartej ksiąŜce. Moja ksiąŜka leŜała na
siedzeniu, a nie w kieszeni na fotelu, gdzie ją schowałem.
Sięgnąłem nad Patricia, przekartkowałem strony, a kiedy nic nie
wypadło, dotarło do mnie, Ŝe moje notatki szlag trafił.
Moja torba równieŜ została przetrząśnięta. Kiedy otworzyłem
schowek, prawie wypadła Patricii na głowę. Po kształcie po-
znałem, Ŝe nie ma w niej laptopa, ale włoŜyłem rękę do środka,
Ŝeby się upewnić. Gapiłem się na torbę przez całą minutę i
zastanawiałem się, czy kompletnie oszalałem, a potem spraw-
dziłem resztę rzeczy. Wewnętrzna kieszeń, gdzie trzymałem
paszport, była pusta. Kto mógł ukraść paszport w samolocie?
PrzecieŜ kaŜdy musiał mieć własny wchodząc na pokład. Wobec
rabunku w samolocie, jakiekolwiek resztki złudzeń na temat
świętości musiały się kompletnie rozwiać.
WłoŜyłem z powrotem torbę do schowka i wtedy zauwaŜyłem,
Ŝe torba Patricii równieŜ leŜy nieco inaczej. Jej czarny płaszcz
został odsunięty na bok. W końcu to właśnie Patricia wysłała
mnie po wodę. Nawet jeśli ktoś na nią patrzył, musiał być
przekonany, Ŝe grzebie we własnej torbie. Było to pewnie

109
kompletne wariactwo, ale rozpiąłem suwak jej torby, wsadziłem
rękę do środka i zacząłem się rozglądać.
- „Za wielkie bezprawia wielkie są takŜe kary ze strony
bogów"*. - Głos dobiegał z dołu.
- Herodot?
Przytaknęła.
- Nie przypuszczam, Ŝeby to coś dało, jeśli... Potrząsnęła
tylko lekko głową, a ja zapiąłem jej torbę i cichutko zamknąłem
klapę schowka. Patricia nie raczyła odsunąć nóg. Zanim
przelazłem nad nią, schowałem moją ksiąŜkę i opuściłem blat
stolika, zamknęła oczy, a jej oddech stał się równy i głęboki.
WłoŜyłem wodę dla Patricii do kieszeni w fotelu przed nią.
Dla dodania sobie otuchy poklepałem delikatne wybrzuszenie
w podszewce marynarki, gdzie ukryłem dwa ukradzione paszpor-
ty, notes z adresami i moją małą fortunę. W tym momencie
ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałem, było spotkanie bez pasz-
portu z policją na francuskim lotnisku. Pewnie skierowaliby mnie
do wicekonsula w amerykańskiej ambasadzie, który przekazałby
moje nazwisko do Departamentu Stanu, gdzie rozległyby się
syreny alarmowe. Agencja natychmiast by się o wszystkim
dowiedziała, a Webber zasłuŜył na kolejny sygnet z brylantem.
Oczywiście, istniało ryzyko, Ŝe Francuzi odkryją, Ŝe próbuję
wjechać do kraju na kradzionym paszporcie. Wtedy czeka mnie
dzień i noc w la Sante, słynnym paryskim więzieniu, gdzie
etykieta nakazuje, Ŝeby kaŜdego nowego witać dokładną rewizją
osobistą. Ale musiałem podjąć to ryzyko. Otworzyłem wszystkie
cztery buteleczki i wlałem ich zawartość do szklanki. Wyłączyłem
światło. Czas pomedytować.

* Herodot, Dzieje, tłum. S. Hammer, Wrocław 2OO5, ks. II, rozdz. 12O
(przyp. tłum.).
Rozdział 15

Podziurawiona droga. Jak okiem sięgnąć we wszystkich


kierunkach rozciągało się kamieniste pole. Stałem pośrodku
niego w odblaskowej pomarańczowej koszuli, jaskrawej jak u
osoby przeprowadzającej dzieci przez ulicę, ale, co dziwne,
wydawało mi się, Ŝe jestem niewidoczny. Jakieś dwadzieścia
jardów nad ziemią z maksymalną prędkością pędziły prosto na
mnie dwa rosyjskie Migi 27. Gdy podleciały bliŜej, stwierdziłem
swoją pomyłkę. To były nasze F-15. Ryk silników ogłuszał; ich
rury wydechowe pluły gorącymi oparami benzyny. Szukały
mnie. Co innego by tu robiły? Ale chociaŜ trudno mnie było
przegapić - stałem jak mniszka w rzeźni - nie widziały mnie.
Na horyzoncie majaczyła nadciągająca burza piaskową, chmura
pyłu rosła, zbliŜała się - wtedy uświadomiłem sobie, Ŝe to
kolumna bradleyów - pięćdziesiąt, sto, dwieście, z mojej
perspektywy nie mogłem dostrzec, gdzie kończył się sznur.
Nawet jeśli mnie nie widziały, musiałem się ruszyć, zejść im z
drogi. Pędziły ku mnie z rajdową prędkością. Ale nogi jakby mi
wrosły w ziemię. Nie rozumiałem, co się stało: moje buty w jakiś
sposób przywarły do drogi. Pierwszy bradley znajdował się juŜ w
odległości dwustu, potem dwudziestu jardów. Wtedy ktoś
szarpnął mnie za ramię. Spojrzałem na niego. Miał płomiennie
rude włosy. Szafirowe oczy. Ciągnął mnie i krzyczał w
amerykańskim angielskim z francuskim akcentem, Ŝebym
uciekał, Ŝebym się ratował.
- Witamy na lotnisku imienia Charles'a de Gaulle'a - za-
skrzeczał nade mną głos i powtórzył to w trzech językach, za
kaŜdym razem z fatalnym akcentem. Za oknem ParyŜ wyglądał,
jakby znalazł się pod wodą, ale tak mi się pewnie tylko zdawało.
Nastrój Patricii Hoag-Carrington nie poprawił się. Wstała,
chociaŜ samolot jeszcze kołował, po czym omijając mnie

111
wzrokiem otworzyła schowek, starannie strzepnęła swój płaszcz,
wyciągnęła torbę i ruszyła w stronę wyjścia.
- Madame! - krzyknęła stewardessa. - Madame! Nie! - Ale
wołała nadaremnie.
Uwolniony od jej pogardliwego spojrzenia, czekałem na swoją
kolej. WciąŜ ciąŜyło na mnie napomnienie Herodota o wielkim
nieszczęściu.

Kolejka do imigracyjnego wlokła się Ŝółwim tempem. Wyjąłem


irlandzki paszport, sprawdziłem, jak się nazywam, gdzie i kiedy
się urodziłem. Dzięki nowoczesnym metodom fałszowania doku-
mentów Eamon Mooney i ja nie moglibyśmy wyglądać
identyczniej nawet wtedy, gdybyśmy pochodzili od jednego
plemnika i komórki jajowej. Niedobór snu musiał zebrać swoje
Ŝniwo, poniewaŜ w ostatniej chwili przypomniałem sobie o
wypełnieniu Ŝółtego formularza wjazdowego; podałem go
gliniarzowi w błękitnej koszuli razem z paszportem.
- Ach - powiedział, ledwo rzuciwszy okiem. - Irlandia.
Ojczyzna Joyce'a - i machnięciem kazał mi przejść.
Odebrałem torbę z karuzeli z bagaŜem, załatwiłem sprawy
celne, potem windą zjechałem na najniŜszy poziom, tam, gdzie
niegdyś spotkałem algierskiego bagaŜowego, który twierdził, Ŝe
ma dowody na to, iŜ saudyjski ksiąŜę jest transwestytą, gotowym
na kaŜdy numerek w słynnym paryskim burdelu na świeŜym
powietrzu, Bois de Bologne. Nie było to prawdą, ale przypo-
mniałem sobie ustronną kawiarnię dla pracowników lotniska,
gdzie rozmawialiśmy. Potrzebowałem kofeiny.
Siedziałem sam, sącząc espresso i czytając „Le Figaro", kiedy
usłyszałem warkot elektrycznego wózka bagaŜowego zbliŜający
się w stronę kawiarni. Za kierownicą siedział Afrykańczyk w
błękitnym kombinezonie, z plakietką pracownika lotniska
dyndającą przy kieszeni. Na wózku piętrzyły się w stosach
gazety, czasopisma i ksiąŜki w miękkiej oprawie powiązane
plastykowymi pasami. Wróciłem do lektury, gdy zauwaŜyłem, Ŝe
jakiś człowiek rzucił się na wózek bagaŜowy i przejął kierownicę.
Pijany, pomyślałem sobie, a wózek gwałtownie skręcił i ruszył
w stronę kawiarni. Wtedy pomyślałem, Ŝe to, co widzę, nie
dzieje się naprawdę.

112
Na początku mojej kariery w CIA odbyłem miesięczny kurs
na poligonie. Pierwszego dnia uczyliśmy się wywaŜać drzwi
kopniakiem, wpadać do pokoju pełnego manekinów imitujących
zakładników i ich porywaczy oraz zdejmować złych chłopców
jednym strzałem z Hecklera Kocha MP-5. To był spacerek po
parku. Dwa razy dopadłem wszystkich trzech terrorystów, strze-
liłem ślepakami prosto w czoło, z cichym pyknięciem dzięki
tłumikowi. Następnego dnia wyłączyli światło i dali mi gogle z
noktowizorem. Moje ruchy nie były juŜ takie szybkie, ale ciągle
udawało mi się odbić zakładników. Tydzień po tym, jak podnieśli
poprzeczkę, zabrali mi tłumik. Potem uruchomili hałaśliwe
granaty oślepiające. Następnie zafundowali nam takie ćwiczenia,
Ŝe tętno przekraczało nam 145 uderzeń na minutę. Codziennie
zwiększali obciąŜenie. Ostatniego dnia wywaŜyłem kopniakiem
drzwi i natknąłem się na ścianę ogłuszających i oślepiających
granatów, grzmiącą muzykę i cele poruszające się po całym
pomieszczeniu. Byłem martwy, zanim zdąŜyłem choćby raz
wystrzelić.
Na poligonie starali się nauczyć nas, jak to nazywali, „roz-
poznania celu". Gdy wszystko się chrzani, ty musisz w ułamku
sekundy ocenić, co stanowi bezpośrednie zagroŜenie. A potem
kolejne. To, co źli chłopcy chcą, Ŝebyś zrobił. I to, co ocali Ŝycie
zakładników i twoje. Wszystko to przemknęło mi przez myśl,
dzięki wieloletniemu doświadczeniu, kiedy wózek pędził prosto
na mnie. Czekałem do ostatniej chwili, gdy nie było juŜ
moŜliwości zmiany kursu i rzuciłem się na bok, patrząc jak
wjeŜdŜa w ścianę za mną i przebija się przez lustrzane panele.
Krew, krzyki - symulowałem zainteresowanie, kiedy nagle pijany
otrzeźwiał, chwycił moje torby i zaczął uciekać truchtem, jakby prosił
się, Ŝeby go gonić. Kapitan Ahab bez nogi biegłby szybciej, i chyba
właśnie o to mu chodziło. Błyskawicznie zrobiłem w myślach
przegląd zawartości obu toreb. Ubrania. Przybory toaletowe.
Wszystko da się odkupić. Gdybym rzucił się w pościg, sytuacja
mogła doprowadzić do wykrycia, Ŝe jedna ze stron konfliktu - ja
- wjechała do Francji na kradzionym paszporcie. Następnym krokiem
policji byłby telefon do irlandzkiej ambasady.
NajwaŜniejsze rzeczy miałem przy sobie - zdjęcie, dwa
paszporty i pieniądze. Postanowiłem trzymać się planu: jechać do

113
ParyŜa, sprawdzić, czy nikt się za mną nie wlecze, odetchnąć i
złapać popołudniowy pociąg do Zurychu.

Wyszedłem na zewnątrz i ustawiłem się w kolejce do taksówki.


Ze dwanaście osób przede mną Patricia Hoag-Carrington właśnie
wsiadała do swojej. Prawie spodziewałem się czegoś teatralnego
- poŜegnalnego gestu, spojrzenia znad sobolowego kołnierza,
zupełnie nie na miejscu wobec palącego paryskiego słońca - ale
nic z tych rzeczy. Zastanowiło mnie, co robiła tyle czasu na
lotnisku, szczególnie Ŝe wypadła z samolotu jakby goniły ją
obowiązki.
Dwadzieścia jardów przed Patricia przy krawęŜniku parkował
minibus z napisem na tylnej szybie: Pierwszy Klub Biblijny z
Hershey. Nie byłem pewien z powodu odległości, ale zdawało
mi się, Ŝe rozpoznaję gruby tyłek i feralny profil osoby gramolącej
się do minibusu. JuŜ miałem się odwrócić, kiedy obok napisu za
tylną szybą pojawiła się dziewczyna z Muhlenberg, zamachała
jak szalona, Ŝeby przyciągnąć moją uwagę, i posłała mi całusa,
a facet z Hofstry zagrał na nosie.
Dowiedziałem się, Ŝe działali razem, i to zmieniło wszystko.
Rozdział 16

Nie tylko śledzili kaŜdy mój ruch począwszy od Newark, i


Nowego Jorku tydzień wcześniej; chcieli, Ŝebym wiedział, Ŝe
mają mnie na oku. Muhlenberg i Hofstra mieli mi przekazać
wiadomość: nie spuszczamy cię z oka i nie spuścimy, więc
odpuść sobie to, co masz zrobić. Rozbicie nortona i facet w
ponczo, który wyzwał mnie od paranoików, stanowiły element tej
samej kampanii. Ale z czym miałem sobie dać spokój?
Kołonotatniki, laptop, bagaŜ, wszystko przepadło. Jedyne, co mi
pozostało, to zdjęcie. Ktokolwiek mnie śledził, wiedział, Ŝe
istnieją dwie odbitki zdjęcia z zaginionej teczki 201. Jedna
została zalana krwią Johna Millisa. Pozostała jeszcze druga,
którą miałem ja. Czas powiązać luźne fakty, a potem zmienić
plany.
Wróciłem na lotnisko, w kiosku z gazetami kupiłem kartę
telefoniczną, wybrałem numer New York University i połączyłem
się z całodobową centralą.
- Godziny pracy...
Wyjaśniłem łamaną angielszczyzną, Ŝe wydarzył się wypadek
drogowy, śmiertelny, na drodze do Lyonu. Jedyne, co znaleźliśmy,
to plastykowy identyfikator wydziałowy.
Operator przełączył mnie do biura ochrony campusu, który
zapewnił mnie, Ŝe nie ma nikogo o nazwisku Patricia Hoag-Car-
rington ani wśród wykładowców, ani wśród studentów, ani w
administracji, ani nigdzie indziej.
- Ale...
- Nikogo.

Potem zadzwoniłem do Chrisa Corsiniego, jedynej osoby w


Ameryce, która powinna odebrać mój telefon w środku nocy.
- Corsini, tu Max.

115
- Super. Jest... 2.30. - Prawie dało się słyszeć, jak sprawdzał
czas na swoim breitlingu.
- Przepraszam.
- Dlaczego odnoszę wraŜenie, Ŝe łada moment wrobisz mnie
w jakieś wariactwo? - W tle słyszałem, jak wścieka się jego Ŝona.
- Zrób mi przysługę. Potrzebne mi nazwisko.
- ZałoŜę się, Ŝe to nie moŜe poczekać.
- Inaczej bym nie dzwonił... Muszę je mieć najpóźniej za
dwanaście godzin.
- O Jezu. Dobrze. Jakie nazwisko?
- Chwilę. Jest koło ciebie automat telefoniczny?
- Skąd mam widzieć? Mam własny...
- Supermarket? Całodobowa apteka? Coś w tym rodzaju.
- Pewnie tak. Bo co?
- Zapisz sobie numer. - Przeczytałem numer automatu, z
którego dzwoniłem. - Znajdź automat i zadzwoń do mnie za
pięć minut.
- Pogięło cię, Max. Popierdoliło ci się we łbie. Albo jedno i
drugie.
Rozłączył się. Zadzwoniłem jeszcze raz.
- Chris, to sprawa Ŝycia lub śmierci. Nie zawracałbym ci
głowy. Nie mogę sobie pozwolić na ryzyko, Ŝe twój telefon jest
na podsłuchu.
- Dobrze, juŜ dobrze. Mój BoŜe, mnie chyba teŜ odbiło. Ale
nie za pięć minut. Za dziesięć. Albo za piętnaście.
Zadzwonił po dziesięciu minutach. W tle słyszałem łomot
przejeŜdŜających po pobliskiej autostradzie cięŜarówek.
- Muszę się dowiedzieć, kto zajmował miejsce 37G podczas
lotu nr 19 Air France wczoraj wieczorem.
- Hę?
- Później ci wyjaśnię. To była kobieta.
- Kurwa mać. Ledwo odessałeś się od jednej, spotykasz jakąś
dziwę w samolocie, która nie chciała ci podać nazwiska. MoŜe
mimo wszystko nie taką dziwę.
- Jutro z samego rana dasz swojemu podwładnemu numer
lotu i miejsca. On uruchomi swojego prywatnego agenta, który
sprawdzi rezerwacje lotnicze. Air France ma swoją bazę danych
na serwerze Apollo albo Saber. Sprawdzi to.

116
- Zabiorą mnie w kaftanie bezpieczeństwa.
- Dopasujesz numer biletu do karty kredytowej i będziesz
miał nazwisko.
- Dlaczego nie moŜe tego zrobić Ŝaden z twoich szemranych
kumpli?
Szemranych kumpli? MoŜe Chris wiedział o mnie więcej, niŜ
mi się wydawało. Ale ochrona to mały, zamknięty światek,
kaŜdy w ten czy inny sposób jest związany z jakąś słuŜbą
wywiadowczą. Istniała szansa, Ŝe coś na temat mojej prośby
przedostanie się do Langley, choćbym zachowywał maksymalną
ostroŜność. Działanie przez Chrisa to jedyny sposób, Ŝeby ukryć
mój udział.
- Chris, jest to mi naprawdę bardzo, bardzo potrzebne.
- Jeśli obiecam, Ŝe to zrobię, pozwolisz mi wrócić do domu
i iść spać?
- Jeszcze nie.
- Kurwa.
- Zapisz sobie jeszcze ten numer - przedyktowałem mu
numer komórki Webbera, ten, który wyłudziłem od niego w
Centrali. - Muszę mieć wykaz wszystkich rozmów, jakie odbył
w piątek po siedemnastej.
- Czy to legalne?
- Twój pracownik będzie wiedział, co robić. Wydobywają to
z rejestru międzynarodowego.
- Dobra. - Tylko tyle powiedział. Ale to oznaczało, Ŝe spełni
moją prośbę, a ja będę mu wdzięczny do końca Ŝycia.

Potem zadzwoniłem do Jurija Duplenskiego w Damaszku.


Telefon parskał, jakby w kaŜdej chwili miał wybuchnąć. Wy-
krzykiwałem nazwisko Jurija raz po raz, aŜ wreszcie usłyszałem
jakiś głos.
- Kto mówi?
- Max. Max Waller.
- Kto?
Krzyczałem do telefonu tak głośno, Ŝe ludzie się oglądali.
- Max? - wreszcie odezwał się Jurij. - Max!
Nie widzieliśmy się z Jurijem od 1984 roku, kiedy Jurij
pracował w Bejrucie dla GPU, radzieckiego wywiadu wojs-

117
kowego. Nasze ostatnie spotkanie było pamiętne: poszliśmy w
tango, co pewnie zakończyłoby się tak jak wiele podobnych
imprez, kiedy któryś z nas wpadł na genialny pomysł, Ŝeby
podjechać do doliny Beka i ostrzelać Izraelczyków z granatnika
przeciwpancernego. Na szczęście wjechałem samochodem w rów,
zanim opuściliśmy Bejrut.
Przez moment rozwaŜałem zwerbowanie Jurija jako infor-
matora. PoŜyczyłem mu nawet dwa tysiące dolarów po tym, jak
Moskwa zaczęła domagać się wyjaśnień na temat jakichś pienię-
dzy, które zniknęły z jego kasy. Pieniądze uratowały Jurija przed
odwołaniem do Moskwy, a moŜe nawet czymś gorszym, i w nor-
malnej sytuacji wykorzystałbym to, Ŝeby przeciągnąć go na
naszą stronę. Jednak w końcu doszedłem do wniosku, Ŝe Jurij się
nie nadaje. Miał wielkie marzenia. Nie było szansy, Ŝeby CIA
zapłaciła tyle, ile potrzebował. Nigdy nie poprosiłem go o zwrot
długu. Teraz równieŜ nie zamierzałem do tego wracać. Ale obaj
rozumieliśmy, Ŝe łączy nas coś więcej niŜ przyjaźń.
- Nauczyłeś się juŜ pić, Max? - Jurij nie pozwalał, bym
zapomniał o naszej ostatniej eskapadzie.
- Tak. Nie. Tak czy owak, mam chęć na małą rundkę po
Europie.
Przeczytałem w raporcie wywiadu, Ŝe po rozpadzie Związku
Radzieckiego Jurij odszedł z GRU i przerzucił się na czarny
rynek broni, a teraz operował flotą statków i samolotów na
Morzu Śródziemnym, w Afryce i na Bliskim Wschodzie. A moŜe
wciąŜ siedział w GRU i sprzedawał broń. Nie miało to najmniej-
szego znaczenia. W Rosji granice między interesem państwa a
przestępstwem były ledwo widoczne.
- Chwytam - powiedział Jurij. - Poluje na ciebie jakaś kobieta.
- Niezupełnie.
- Włochy. La Spezia - zaproponował. - Pierwszy przystanek
w Oranie. Potem...
- Biorę. - Potem się zastanowię, gdzie wysiądę.
Słyszałem jak przerzuca jakieś kartki, sunie palcem wzdłuŜ
listy, przeklinając drobny druk i swój pogarszający się wzrok.
- Wypływa pojutrze o... - zgubił się, znowu zaklął i odszukał
jeszcze raz odpowiednie miejsce. - O czternastej. Dowóz
samochodem. Zgłoś się tylko.

118
- O kogo mam pytać?
- Pytać? Max, ty nie musisz pytać o nikogo. Będzie czekał na
ciebie sam kapitan. Przygotuje dla ciebie kajutę. A ja powitam
cię osobiście, kiedy statek wejdzie do portu.

Ostatnią rozmowę odbyłem z Rikki, moją córką. Za trzy dni


kończyła czternaście lat. Miałem wysłać jej coś ładnego z Zury-
chu, ale plan diabli wzięli. Telefon zadzwonił osiem razy, a
potem włączył się sygnał jej poczty głosowej: stado szczekają-
cych psów. Nie wiedziałem, co to oznacza, więc poczekałem aŜ
umilkną i odśpiewałem po arabsku „Sto lat" do słuchawki.
Kobieta korzystająca z automatu obok popatrzyła na mnie, jakby
myślała, Ŝe zaraz wysadzę się w powietrze.
Podszedłem do wind, ale zmieniłem zdanie i zszedłem po
schodach do tej samej kawiarenki, gdzie o mały włos nie
zostałem przejechany. Bałagan jeszcze nie został posprzątany.
Algierski bagaŜowy, którego spotkałem wiele lat temu, pokazał
mi wyjście dla pracowników przez zaplecze kuchni. Przeskoczy-
łem kilka schodów i stanąłem przed niezabezpieczonymi drzwia-
mi. Zaspany straŜnik tylko kiwnął mi głową, kiedy przechodziłem.
Idź pewnie przed siebie, a uda ci się wysadzić połowę ochroniarzy
na świecie.
Na zewnątrz skierowałem się na przystanek autobusowy dla
pracowników. Przy krawęŜniku parkowało osiem autobusów.
Wskoczyłem do jadącego do Vitry-sur-Seine w chwili, gdy
ruszał. Nikt nie wsiadł za mną, co było pierwszą dobrą wiadomoś-
cią od jakiegoś czasu.
Rozdział 17
Vitry-sur-Seine, Francja

Byłem juŜ raz w Vitry-sur-Seine. Przylegało do przemysłowej


dzielnicy południowo-wschodniego ParyŜa, jednej z tych nazy-
wanych „cite", gdzie Francuzi ukrywają muzułmanów z Afryki
Północnej, którzy odwalają całą brudną robotę w kraju. Pod-
słuchaliśmy kiedyś rozmowę algierskich fundamentalistów, którzy
chcieli wykorzystać miejsce zwane Carthage Voyages do od-
bierania gotówki i organizowania podróŜy. Francuzi zrobili kilka
nalotów, ale właściciele nie chcieli rozmawiać. Pozakładali im
podsłuch na telefony, ale nic nie wskórali. Sam poszedłem kiedyś
po południu rzucić okiem, ale właściciele okazali się wzorami
dyskrecji.
Biuro Carhage Voyages nie zostało jeszcze otwarte, ale
przynajmniej się nie przeprowadziło ani - sądząc po ladzie w
środku zarzuconej broszurami - nie zamknęło. Przeszedłem
przez ulicę i usiadłem w kawiarence pełnej algierskich i marokań-
skich robotników w błękitnych kombinezonach, palących galoisy
i sączących potrójne espresso. Nie słyszałem, Ŝeby ktoś tutaj
mówił po francusku. Zamówiłem dla siebie potrójne espresso po
arabsku i usiadłem przy oknie z egzemplarzem „El Chabar"
sprzed dwóch dni, tubą algierskiej dyktatury wojskowej.
Czterdzieści pięć minut później jeszcze siedziałem w tym
samym miejscu nad drugim espresso, kiedy z autobusu na rogu
wysiadła kobieta w burce, spojrzała w głąb ulicy, zatrzymała się
przed oknem wystawowym Carthage Voyages, a potem otworzyła
drzwi i zaczęła zapalać światła. Zegar nad barem wybił dokładnie
9.39, gdy zapłaciłem i wyszedłem.
- W czym mogę pomóc? - spytała kobieta, kiedy wszedłem do
biura. Ton głosu, podobnie jak wyraz twarzy, był nieodgadniony.

120
- Chciałbym dostać się do Włoch. Do Triestu. - (Nigdy nie
mów nikomu dokąd naprawdę jedziesz, jeśli nie musisz).
- Nie mamy teraz samochodu.
- A później?
Nic nie powiedziała - podniosła słuchawkę, wybrała numer i
powiedziała coś po arabsku z berberyjskim akcentem tak
szybko, Ŝe prawie nic nie zrozumiałem.
- Jutro o szóstej rano, sprzed biura. - To było oznajmienie,
nie pytanie. Najwyraźniej przywykła do ludzi, którzy nie pozo-
stawiają innym wyboru. śyjąc wśród francuskich niewiernych
musiała równieŜ zabić w sobie wszelką ciekawość.
PoŜegnałem się, wyszedłem na ulicę i znalazłem sex shop.
Potrzebowałem lali o wzroście około sześciu stóp z nadmuchi-
wanego lateksu.
Rozdział 18

Trudno powiedzieć, kto wyglądał gorzej: ja po dniu wysiady-


wania w zadymionych spelunach, sprawdzaniu kaŜdego wyjścia
i wejścia, Ŝeby zorientować się, czy nikt mnie nie śledzi, i
bezsennej nocy na ławce na dworcu autobusowym, czy mój
kierowca. Jak stwierdził, pracował od dziesiątej wieczorem
poprzedniego dnia. Worki pod jego oczami miały rozmiar
naleśników. Zaproponowałem, Ŝe siądę za kółkiem, ale potrząsnął
przecząco głową. Faktycznie, przez pierwsze pięć godzin podróŜy
nie wycisnąłem z niego ani słowa. Nie podał mi nawet swojego
imienia.
Pod Lyonem niemal wypadł z A-6, potem skręcił kierownicę
tak gwałtownie, Ŝe prawie się przewróciliśmy. Wykończeni, obaj
przysnęliśmy równocześnie.
- Un cafe? - spytałem, poddając się ostatecznie.
Stałem na zewnątrz przez pięć minut, czekając na kierowcę i
próbując się rozbudzić. Potem wszedłem do Courte Paille, Ŝeby
go poszukać. Spał, z głową na skrzyŜowanych ramionach, przy
małym stoliku na uboczu. W jego kubku został łyk lub dwa
espresso. Na brzegu stołu chwiała się pod jego łokciem w dwóch
trzecich zjedzona bagietka. Biorąc poprawkę na to, co dzieje się
ostatnio w moim Ŝyciu, potrząsnąłem go lekko za ramię, po
prostu Ŝeby sprawdzić, Ŝe faktycznie śpi. Mruknął cicho, podniósł
nieco głowę i z powrotem pozwolił jej opaść na ramiona.
Kiedy wróciliśmy do samochodu, sam siadłem za kierownicą.
Był zbyt zmęczony, Ŝeby zaprotestować. Sto kilometrów dalej,
gdy droga przecinała stok opadający w stronę malowniczej
doliny, mój kierowca rozłoŜył się na tylnym siedzeniu i zaczął
chrapać rozgłośnie.
Dzień był szary, ale bezchmurny, doskonała pogoda, Ŝeby
zatracić się w Alpach. Postanowiłem znaleźć dowolny pensjonat

122
na uboczu, wreszcie dostać coś dobrego do jedzenia, łóŜko, móc
płacić gotówką, wykorzystać tę odrobinę czasu, jaka mi jeszcze
została na posługiwanie się irlandzkim paszportem, przeczekać
kolejne dwadzieścia cztery godziny i znaleźć nowy samochód z
szoferem, by przekroczyć granicę i przedostać się do La Spezia.
Koło Bourg d'Oisans niebo zaczęło się przejaśniać. Zatrzyma-
łem się przy kawiarni, która przycupnęła u boku stacji Total, na
samotną kawę - nie zawracałem sobie głowy budzeniem kierow-
cy. Jak dla niego mogłem sobie jechać na księŜyc i z powrotem.
W kawiarni siedziała tylko jakaś parka, kłócąca się nad
ciastkami. Usiadłem przy barze - au zinc, jak mawiają Francuzi
- i zamówiłem cafe creme i croissanta. Byłem przy drugim łyku
kofeiny, kiedy otworzyły się drzwi i ktoś wetknął głowę do
środka, rozejrzał się szybko, a potem wcisnął się do wnętrza za
swoim wspaniałym nosem. Zdecydowanie galijskim i stanowczo
nie na miejscu. Nawet sprzeczająca się para zamilkła, Ŝeby mu
się uwaŜnie przyjrzeć. Miał na sobie ciepły ortalion zapięty
niemal pod szyję. Nic niezwykłego. Temperatura spadała w miarę
jak wjeŜdŜaliśmy coraz wyŜej - na zewnątrz nie było więcej jak
czterdzieści pięć stopni*. Mimo to dawało się dostrzec, Ŝe pod
spodem ma białą koszulę i krawat. Byliśmy w Alpach. Latem czy
zimą biurowy garnitur zostawia się w domu. Ten facet musiał
kogoś śledzić i tym kimś musiałem być ja.
Z jednej strony nie byłem zaskoczony. Francuzi są dobrzy w te
klocki. W przeciwieństwie do CIA i FBI francuskie słuŜby
pracują razem: wywiad wojskowy, policja państwowa i lokalna,
wszyscy w jednej operacji, co oznaczało, Ŝe mieli oczy i uszy
wszędzie. Musieli tylko przeczesać lotniska z moim zdjęciem,
znaleźć kierowcę autobusu, który wiózł mnie do Vitry-sur-Seine,
i patrolować ulice, póki nie wpadną na mój ślad. Kobieta w burce
z Carthage Voyages nie wydałaby Algierczyków, choćby Francuzi
zrywali jej kolejno paznokcie, ale ja nie byłem dla niej wart
nawet tyle, co zadarta skórka. Nie tym jednak teraz się martwiłem;
nie miałem juŜ szansy na przedostanie się do Włoch - Francuzi
poinformują Włochów, a ci zdejmą mnie po drugiej stronie
granicy.

* Ok. 7 stopni Celsjusza (przyp. tłum.).

123
Kiedy wyszedłem, mój kierowca siedział za kierownicą, z
włączonym silnikiem.
- Jedź wolno do La Grave - poleciłem, zajmując miejsce
z tyłu. - Naprawdę powoli.
Nie spytał dlaczego, ale posłuchał. Droga nie dawała wiele
moŜliwości: same ostre zakręty i strome podjazdy. MoŜna jednak
jechać wolno i wolniej, a przy siedemdziesięciu kilometrach
byliśmy z pewnością najbardziej ślamazarnym pojazdem na
szosie. Kierowcy za nami migali światłami. Część mijając nas,
prostowała środkowe palce. Spoglądałem na kierowcę, ale
najwyraźniej go to nie wzruszało.
Szofer zauwaŜył ich pierwszy: dwa Renaulty 25, jeden grafi-
towy, a drugi beŜowy, trzymające się za nami, w równie
ślimaczym tempie. Grube, krótkie anteny sterczały z dachów obu
wozów.
- Od kiedy za nami jadą? - spytałem.
- Odkąd wyjechaliśmy ze stacji benzynowej.
Kierowca zaczął przyspieszać, ale kazałem mu znowu zwolnić.
Nie ma sensu irytować Francuzów jeszcze bardziej niŜ trzeba,
ani dawać im pretekstu do zgarnięcia nas. Z jednego powodu
- irlandzki paszport był juŜ teraz na pewno bezuŜyteczny. Poza
tym miałem coś do zrobienia. Sięgnąłem do plastikowej torby,
którą ciągnąłem ze sobą od ParyŜa, wyciągnąłem dmuchaną lalę
- właściwie seksualną amazonkę - rozłoŜyłem ją na tylnym
siedzeniu i zacząłem nadmuchiwać. Skończyłem akurat wtedy,
gdy wjeŜdŜaliśmy w ostatni zakręt. Kierowca spojrzał tak, jakby
chciał wdepnąć hamulec i rzucić się na nią.

Val d'Isere jest piękne o kaŜdej porze roku. Nad miastem


góruje lodowiec Pissaillas, zapewniając doskonałe warunki
narciarskie nawet w środku lata. PoniŜej rozciąga się rozległy
Espace Killy, dziesięć tysięcy hektarów najlepszych tras narciar-
skich na świecie, nazwanych tak na cześć francuskiego bohatera
narodowego, który przez całe lata sześćdziesiąte pozostawał
niemal niepokonany na tych stokach. Pierwszy raz przyjechałem
tu, gdy kończyła się kariera Jean-Claude'a Killy'ego - na
wspinaczkę w Alpach z przyjaciółmi, kiedy Val d'Isere było
jeszcze prawdziwym miastem. Gdy przyjechałem tu ponownie,

124
w 1992 roku, tuŜ po zakończeniu igrzysk olimpijskich, miejsce
zostało zrównane z ziemią i przebudowane przez bandę drapieŜ-
nych scenografów od Disneya.
Wręczyłem kierowcy pięć studolarowych banknotów, powie-
działem, Ŝeby na zakręcie w centrum miasta ledwo się toczył, a
potem wcisnął się między dwa turystyczne minibusy
zaparkowane przed Killy Sports. Opuściłem tylne siedzenie i
usadziłem tam dmuchaną lalę. Stałem w szparze między
minibusami, kiedy dwa renaulty objechały mnie i pojechały za
taksówką, wracającą w kierunku La Grave.
W Killy Sports wyeksponowano wszystko, co niezbędne do
uprawiania letnich sportów - cały kurort przekształcono w letni
obóz dla tych nielicznych, którzy mogli sobie na to pozwolić.
Przekonałem jednak zaskoczoną sprzedawczynię, Ŝeby wpuściła
mnie do magazynu ze sprzętem narciarskim. Podczas gdy ona
postukiwała obcasami, ja przebiegłem między towarami, nie
zwaŜając na ceny: spodnie, kurtka, rękawice, skarpety - wszystko
z gorateksu, gogle, czapka narciarska, plecak, batoniki wysoko-
energetyczne, kompas, plastikową mapę, która pokazywała chyba
kaŜdy pagórek w promieniu dwudziestu mil. Co mnie zdziwiło,
znalazłem piękne, doskonałe biegówki fińskie Karhu z wiązaniami
Fritschi i syntetycznym pokryciem. Tuzinkowe narty alpejskie
nie nadawały się na trasę, o której myślałem. Będzie tam tyleŜ
podejść, co zjazdów. Swobodne pięty i pokrycie pozwolą mi
pokonać kaŜdy stok. Gdy skończyłem zakupy, byłem lŜejszy o
dziesięć tysięcy franków - drobną sumkę jak na standardy Val
d'Isere.
Musiałem złapać ostatnią kolejkę na lodowiec. Restauracja na
szczycie była pusta - nikt nie stał przy automacie telefonicznym.
Frank Beckman, tego byłem pewien, zawiadomił zarówno Marka
Rousseta, jak i Michelle Zwanzig, Ŝe jestem w drodze. Nie
miałem zamiaru się z nimi kontaktować. Moje Ŝycie stało się
jednak zbyt skomplikowane, i nie chciałem, Ŝeby któreś z nich
czy ktokolwiek inny rozesłał wieści tylko dlatego, Ŝe nie
przyjechałem. Powiem im, Ŝe zostałem dłuŜej w ParyŜu, z powo-
dów rodzinnych, jakichkolwiek, byle tylko zyskać na czasie.
Zacząłem od Rousseta. Miał wyłączoną komórkę. W telefonie
Zwanzig rozległ się elektroniczny głos. Numer został zmieniony;

125
Ŝadnych wskazówek, jaki był nowy. Dziwne. Wpatrywałem się
w jej wizytówkę. Dwa dni temu Frank zapewniał, Ŝe Michelle
ma mnie doprowadzić do jego saudyjskiego miliardera.
Zadzwoniłem do domu Franka, Ŝeby wyjaśnić, co się dzieje.
Nikt nie odbierał. Ani na drugiej linii. Ani na trzeciej. Ani
komórki. Rousset i Zwanzig nic mnie nie obchodzili - stanowili
margines - ale zniknięcie Franka mnie zaniepokoiło. Miał być
moją ostatnią deską ratunku. I nigdy nie wyłączał telefonów.
Ponownie spojrzałem na domowe numery Franka. Wszystkie
trzy były kolejne. Zdałem się na los i wystukałem następny,
prywatnej linii Indii.
- Co robisz w domu? - spytałem. - Kto za ciebie pilnuje
interesów narodowych?
- Wzięłam wolny dzień. Próbujesz złapać tatę? Chyba juŜ
wyszedł.
W jej głosie zabrzmiała jakaś dziwna nuta, niepokój. Chyba
nie chodziło o mnie.
- Próbowałem innych numerów, myślałem, Ŝe mi się uda...
- Gdzie jesteś?
- We Francji. Narciarskie wakacje.
- Jest czerwiec, Max. Ete.
- Lodowiec Pissaillas. Nawet trochę świeŜego śniegu.
- Jasne. Słuchaj...
Nie podobało mi się napięcie w jej głosie.
- Jesteś zajęta?
Długa pauza. Brzmiało, jakby chodziła w tę i z powrotem.
Pomyślałem o tym, jak zauwaŜyłem ją kilka dni wcześniej
wyglądającą zza zasłony w pokoju nad biblioteką - księŜniczka
uwięziona w złotej wieŜy.
- Max, ścigają cię.
- Wiem, ale kto?
- Nie teraz, nie przez telefon.
- Chodzi o pracę?
Kolejna długa pauza - tym razem bez chodzenia. Pomyślałem,
Ŝe moŜe nas rozłączono.
- Ostatniej nocy było tu u taty kilka osób. Wyprosił mnie
z salonu, ale słyszałam ich przez kanał wentylacyjny w mojej
sypialni.

126
Kolejna wizja: India leŜąca na boku, z uchem przyciśniętym
do metalowej kratki.
- Co mówili?
Zaśmiała się krótko.
- Słyszałam, jak tata powiedział, Ŝe jesteś jak cięŜka pałka
w łazience wyłoŜonej kafelkami.
- Co?
- Jest na ciebie o coś wściekły. Nie wiem, o co.
- Musi mieć jakiś powód.
- Co?
- Nic - odparłem.
- Musisz znaleźć jakieś bezpieczne miejsce. - Uśmiech
zniknął, wróciło napięcie. Cokolwiek słyszała, wystarczyło, Ŝeby
zaczęła się bać - o mnie, moŜe o swego ojca i nawet o siebie.
Chciałem jej powiedzieć, Ŝe w jedynym znanym mi bezpiecznym
miejscu byłbym w jeszcze większym niebezpieczeństwie, ale po
co ją dodatkowo straszyć.
- Znajdę.
- Obiecujesz?
- Tak. Dzięki.
Nie chciała się rozłączyć. Czasami słychać to nawet przez
telefon.
- Indio...
- W porządku. Nic mi nie jest.
- Jeśli się czegoś boisz...
- Czego?
- Nie wiem. Pogadamy, jak wrócę.
- Dobry stary wujaszek Max szukający małej Indii. - To juŜ
brzmiało lepiej. Napięcie zniknęło z jej głosu.
- Co do mnie, zgadza się, ale ty nie jesteś taka mała. Muszę
lecieć. Mam twój numer. Zadzwonię za tydzień.

- Nie wiesz, ile to dla mnie znaczy - powiedział Chris, gdy


podniósł słuchawkę - Ŝe nie dzwonisz o drugiej w nocy.
- To ja. Troskliwy jak zawsze. Co z Webberem?
- Mam. Ale dali mi wydruk z trzech miesięcy. Chcesz
wszystkie?
- Jasne. Zapisz sobie numer.

127
Podałem Chrisowi numer faksu zabezpieczanego kodem pin.
Działał ze spoofem*, więc jeśli ktoś namierzał linię faksu
Chrisa, nie mógł wyśledzić jego faksu do mnie.
Bałem się zadać ostatnie pytanie, o Patricię, w obawie, Ŝeby
nie przynieść sobie pecha.
- Masz to nazwisko?
- Joan Hanahan.
Okłamała mnie. Nic więc dziwnego.
- ZałoŜę się, Ŝe płaciła gotówką. Ja bym tak zrobił, gdybym
wepchnął ekipę obserwacyjną do samolotu.
- Nie. Zapłaciła firmową kartą kredytową. Chyba Visą. Mam
tu gdzieś numery...
- Nie potrzebuję ich. Tylko nazwę firmy. Usłyszałem, jak
Chris otwiera szufladę i grzebie w niej.
- Applied Science Research.
Szyte grubymi nićmi. Ale po cyrku w Nowym Jorku juŜ nic
mnie nie dziwiło.
- Nie chcesz wiedzieć, kto jest właścicielem Applied Science?
- spytał Chris. - Osiem wielkich funduszy emerytalnych. Ale co
najdziwniejsze, jest teŜ firma Kajmanów. Jej akcje ma pół tuzina
fasadowych przedsiębiorstw. Sprawa śmierdzi.
- Kto jest właścicielem firmy z Kajmanów?
- Poszperam.
- Chris...
- Wiem. Kochasz mnie.
- Kto by cię nie kochał.

* Spoof jest to wymyślony adres sieciowy, który pokazuje się zamiast


prawdziwego (przyp. tłum.).
Rozdział 19

Na zewnątrz czuło się w powietrzu zimę. Nikt o zdrowych


zmysłach nie zjechałby na dół do Val d’Isere. Ale ja tak.
Umocowałem wiązania, załoŜyłem plecak, opuściłem gogle i
ruszyłem w dół lodowca na wschód, do Włoch, Il Bel Paese.
Kierowałem się do Colle del Nivolet, na końcu asfaltowej
drogi, która biegła do włoskich Alp z Turynu. Kiedy planowałem
tę trasę, nie wyglądała na trudną: Colle leŜy 1200 metrów
poniŜej Val d'Isere, w odległości niecałych dziesięciu mil, za
terenem, który znałem. Ale poprzednio miałem prawie trzydzieści
lat mniej. A moŜe chodziło o syndrom płaskiej mapy. A moŜe
teraz w powietrzu było więcej spalin. W kaŜdym razie, to cud,
Ŝe ja, facet po czterdziestce, dojechałem na miejsce, nocą, na
nartach.
Naprzemienne odwilŜe i mrozy sprawiły, Ŝe stok pokrywał
lód. Bardziej przydałyby mi się raki i czekan niŜ narty. Chmury
zasłaniały księŜyc. W pewnym momencie byłem pewny, Ŝe zaraz
zjadę pięćset stóp w dół stoku na tyłku. Ostatecznie skończyło
się na pięciu stopach, ale strach był ten sam. Schodziłem i
podchodziłem co najmniej trzy tysiące stóp, zdejmując i za-
kładając narty, gdy lodowce pojawiały się i znikały. Bolały mnie
łydki. W jednym miejscu roztopiona woda zmyła mnie przez
próg. Na szczęście nie było wysoko. Gdyby nie świecił księŜyc,
a ja nie miałbym szczęścia, moje zamarznięte zwłoki wciąŜ by
tam leŜały, w szczelinie lodowca, czekając aŜ za tysiąc lat
odkryje je jakaś obca rasa z silikonowymi chipami zamiast serc.
Ale miałem szczęście i wreszcie, tuŜ po wschodzie słońca,
dotarłem do maleńkiego włoskiego posterunku w Chiapini. Pół
godziny później złapałem cięŜarówkę wiozącą mleko do Ceresole
Reale, nad jeziorem o tej samej nazwie. Stąd dwieście dolarów

129
zawiozło mnie do Turynu, a kolejne dwie setki - ten sam
kierowca, inny samochód - do Genui. Na Piazza Principe
złapałem ostatni autobus do La Spezia i o wpół do drugiej w
nocy za dwadzieścia dolców lekko zalany taksiarz, zabłądziwszy
zaledwie cztery razy, odnalazł port. W pewnym momencie
zabrakło nam benzyny i musiałem dać kierowcy pieniądze na
dwadzieścia litrów paliwa.
Nawet wtedy musiałem przez ponad pół godziny błąkać się po
dokach, zanim znalazłem parę tuzinów niemal całkiem nowych
mercedesów, porsche i audi, i wszedłem za nimi na pokład.
„Transport samochodów" - powiedział Jurij. MoŜe zajął się
legalną działalnością.
Rozdział 20

Całe Ŝycie spędziłem w norach, gdzie woda nie nadawała się do


picia, gdzie szczury roznosiły dŜumę, gdzie miało się szczęście, jeśli
złapało się tylko malarię, a ja nie chorowałem nawet przez jeden
dzień. Dwie godziny po wypłynięciu z portu na tym przerdzewiałym
wraku Jurija dopadła mnie gorączka; byłem pewien, Ŝe to zapalenie
płuc. Przespałem, dygocząc i pocąc się, czterdzieści osiem godzin.
MoŜe dłuŜej. Moja kabina nie miała iluminatora. Nie odróŜniałem
dnia od nocy. Przespałem Bengazi i kilka innych portów.
Trzeciego dnia gorączka zdawała się ustępować, ale wciąŜ nie
mogłem jeść ani opuszczać koi, chyba Ŝe koniecznie musiałem.
Na czwarty dzień wyszedłem niepewnie na pokład, zrobiłem
kilka kroków i zjadłem podwójną porcję obiadu. Z La Spezia
wypływaliśmy jako „Xerxes II". Teraz nazywaliśmy się „Demo-
polis". Podejrzewałem, Ŝe wieźliśmy nie tylko samochody.
Byłem albatrosem, pechowcem. Załoga mnie ignorowała. Tym
lepiej dla mnie. Mogłem sobie w spokoju wszystko poukładać.
Jedno mnie niepokoiło: byłem ściśle obserwowany przez całą
drogę z Newark i co najmniej przez jeden dzień w Nowym Jorku
tydzień wcześniej. Za kaŜdym razem było to Applied Science
Research, firma, która - jak się dowiedziałem dzięki O'Neillowi
- zawarła kontrakt z Webberem na brudną robotę. Potem
pojechałem do ParyŜa i ktoś napuścił na mnie Francuzów. To nie
mogło być Applied Science Research. Francuzi nadal mają za
duŜo rozsądku, by zlecać szpiegowanie innym. MoŜe maczało
w tym palce CIA. Znów Webber? Został przydzielony do ParyŜa
i wiedział, kogo poinformować. Nie miałem cienia dowodu, Ŝe
to był on, ale tylko to przychodziło mi na myśl. Kto jeszcze
mógłby zmobilizować takie środki? Mimo to nadal coś się nie
zgadzało. Webber chciał mnie usunąć z Agencji, to na pewno,
ale skoro odszedłem, to po co ciągnąć pościg?

131
No i jeszcze zagadka okradzenia mnie. Pierwszy raz, gdy w
samolocie zginął mi laptop. Drugi raz, w kawiarni, moje
ubrania. Jedyną cenną rzeczą, jaką miałem, była fotografia. To
juŜ ustaliłem. Jedynym powodem napuszczenia na mnie Fran-
cuzów, jaki mogłem sobie wyobrazić, było zyskanie kolejnej
szansy na jej zdobycie. Ale kto poza mną przejmował się fotką
sprzed dwudziestu lat? Webber? Mało prawdopodobne. O'Neill
miał rację: nikt w rządzie, CIA czy gdziekolwiek indziej nie
interesował się Billem Buckleyem.
Mimo to musiało chodzić o zdjęcie. A skoro nie interesowano
się Buckleyem, to moŜe kimś innym. Albo czymś innym. Pociłem
się w ciemnej kabinie, analizując wszystkie moŜliwości, jakie
zdołałem sobie wyobrazić, kiedy uderzyła mnie oczywista myśl:
zapytaj kogoś ze zdjęcia. Natychmiast skreśliłem bin Ladena.
Talibowie odcięliby mi głowę zaraz po przekroczeniu granicy
Afganistanu. Pozostał tylko Nabil Szahadah, jedyna postać z
fotografii znana mi z nazwiska.
Szahadaha nie będzie łatwo znaleźć. Co najmniej trzy izraelskie
komanda będą starały się dopaść go przede mną. Teraz helikoptery
uzbrojone w rakiety hellfire nieustannie krąŜą nad Gazą, gotowe
spopielić Nabila, gdy tylko go namierzą. Mimo to nie miałem
innego wyboru. Jeśli nie zadam pytania, spędzę resztę Ŝycia jako
Latający Holender, ścigany z niezrozumianych przyczyn.
Na początek musiałem zmylić tropy.
Rozdział 21

Zapytaj przeciętnego człowieka, co oznacza według niego


„odcięcie od świata", a powie coś o łapaniu autobusu w Wilming-
ton w Delaware, wysiadce w Bozeman w Montanie, wspinaczce
w górach, budowaniu szałasu z kory i obchodzeniu się bez
elektryczności, telefonu i wszystkiego, co łączy cię z cyfrowym
kosmosem. Będzie miał tylko połowicznie rację.
„Odcięcie od świata" w moim środowisku oznacza dwie
rzeczy. Krok pierwszy: systematycznie wymazać wszystkie
„stabilne wskaźniki" w swoim Ŝyciu. Zero kart kredytowych,
Ŝadnych czeków, komórek, Ŝadnych rozmów z rodziną czy
kimkolwiek związanym z tobą w twoich aktach. JuŜ prze-
prowadziłem większość pierwszej fazy, albo raczej zrobił to za
mnie złodziej w samolocie: pozbyłem się paszportu na prawdziwe
nazwisko. Gotówka uwolniła mnie od kart kredytowych. Carthage
Voyages i Jurij to kolejne kroki we właściwym kierunku. śadna
baza danych na świecie nie mogła mnie z nimi połączyć (nigdy
nie informowałem o nich Centrali, chociaŜ nie mogłem odrzucić
moŜliwości, Ŝe Jurij raportował o kontakcie ze mną do Moskwy).
Wyprawa na nartach do Włoch oznaczała, Ŝe nie pozostawiłem
śladów na przejściach granicznych.
Krok drugi jest równie istotny: stwórz wirtualną toŜsamość
w innym miejscu, najlepiej w innym kraju. Musisz dać prze-
śladowcom coś do roboty, zmarnować ich czas i pieniądze i
cholernie zirytować miejscowe władze śladami prowadzącymi
donikąd.

Znowu zapadłem w długi sen i obudziłem się, gdy statek


zamarł w bezruchu, z silnikami na jałowym biegu. Było ciemno,
według mojego zegarka jedenasta. Zamarłem zadziwiony ludzko
brzmiącymi ptasimi krzykami, a potem zrozumiałem, Ŝe to wcale

133
nie były ptaki. Staliśmy w porcie. Larnaka na Cyprze. Chwyciłem
kurtkę - wszystko, co posiadałem - i wyszedłem na pokład.
„Demopolis", czy jak się tam teraz łajba nazywała, był pusty.
Procesja karaluchów wielkości polnych myszy schodziła sobie
po trapie.
Spędziłem dość czasu w portach, by wiedzieć, Ŝe koło północy
posterunki celne i imigracyjne są zamknięte, a w kaŜdym razie
pogrąŜone w drzemce. Mogłem wyjść z portu niezauwaŜony, ale
musiałem wyrobić sobie tu jakąś wirtualną toŜsamość. Waliłem
w drzwi imigracyjnego przez co najmniej dziesięć minut, zanim
facet z zaczerwienionymi oczami sennie zapisał przybycie
Eamona Mooneya, ostemplował irlandzki paszport i przepuścił
mnie bez słowa.
Potem zameldowałem się w apartamencie w hotelu Flamingo
Beach i wyszedłem na przechadzkę nabrzeŜem Larnaki. Tam
wszedłem do Scottiego, marnej imitacji knajpy dla spalonych
słońcem i tęskniących za ojczyzną Brytyjczyków. Przy barze
balowały trzy dwudziestokilkulatki, jedna brunetka i dwie blon-
dynki. Usiadłem obok rozbawionej blondynki w skąpym róŜowym
topie.
- Eamon - powiedziałem, wyciągając rękę i kiwając głową jej
przyjaciółkom.
- Co za jankes ma na imię Eamon? - spytała. Australijka do
szpiku kości.
Wyciągnąłem zwitek banknotów i postawiłem kolejkę naszej
czwórce. Brunetka i druga blondynka wzięły po drinku i odeszły,
zostawiając mi Alice.
Alice pochodziła z Alice Springs, chociaŜ moŜe to miało nam
po prostu ułatwić zapamiętanie jej opowieści. Właśnie rzuciła
kelnerstwo i puszczała swe oszczędności na podróŜ do Londynu
- przez Cypr - gdzie miała zamiar zacząć nowe Ŝycie.
Gdy jakąś godzinę później barman zaczął opuszczać metalowe
rolety, Alice była zbyt zalana, Ŝeby samodzielnie iść. Pomogłem
jej wyjść, a zanim doszliśmy do mojego motelu, praktycznie ją
niosłem. Recepcjonista we Flamingo obrzucił dziewczynę przelot-
nym spojrzeniem.
Wciągnąłem Alice do mojego pokoju i posadziłem na brzegu
łóŜka. Zasnęła, zanim jej głowa dotknęła poduszki.

134
Zadzwoniłem do mojego starego biura przy Tysons Corner,
z nadzieją, Ŝe ktoś tam pracuje przynajmniej do godziny
zamknięcia. Trafiłem na Jake'a - tak, jak chciałem.
- Max, co się z tobą dzieje? - Udawał, Ŝe się cieszy z mojego
telefonu.
- Jestem w Larnace. W drodze do DŜeddy. Potrzebuję pomocy.
Milczenie.
- Muszę spotkać się z Rafikiem Haririm. Znasz kogoś, kto
wie, jak nawiązać z nim kontakt w DŜeddzie?
Hariri był libańskim premierem, chociaŜ fortunę zbił w Arabii
Saudyjskiej. Nawet po objęciu funkcji premiera większość czasu
spędzał w Arabii. Wielu Libańczyków uwaŜało go za płatnego
agenta saudyjskiej rodziny królewskiej.
- Nie pchałbym się do niego, szczególnie na twoim miejscu,
szczególnie teraz.
- Muszę. Próbuję załatwić to od wielu lat. Hariri trzyma
wszystkie klucze. Nie ma jakiegoś byłego oficera, który pracuje
w biurze Haririego w DŜeddzie?
Tak naprawdę dokładnie widziałem, o kim mówię: o Billu
McGuinessie. Widziałem go na korytarzu w dzień przesłuchania.
Zawsze wyglądał sztywno i nigdy nikogo nie poznawał. Były marine.
Srebrne blond włosy. Słowo „kurwa" uŜywane jako przecinek.
- Masz na myśli tego szalonego dupka, który warczy jak pies?
- powiedział Jake. - Billa jakiegośtam?
- Tak jest. O Billa McGuinessa. Masz do niego telefon?
- Przykro mi, ale nie.
- W porządku. Sam go znajdę. Ale jakbyś coś wymyślił,
jestem w hotelu Flamingo w Larnace.
W ciągu następnych pięciu minut Jake pójdzie do biura
swojego nowego szefa i słowo po słowie powtórzy mu naszą
rozmowę. Nowy szef zadzwoni do Centrum Kontrwywiadu i
napisze jednostronicową notatkę na temat wypłynięcia Maksa
Wallera. Na szóstym piętrze zostanie wszczęty alarm, szczególnie
po tym, jak kontrwywiad zakwalifikował moje kołonotatniki i
zdjęcie z Peszawaru jako Dowód A. Nie ma lepszego dowodu
na to, Ŝe wciąŜ zajmuję się sprawą Buckleya.
Centrala z łatwością da się nabrać na historyjkę, Ŝe jestem w
drodze do Arabii Saudyjskiej, Ŝeby spotkać się z Haririm.

135
Hariri ma własną prywatną słuŜbę wywiadowczą. Jako premier
Libanu mógł korzystać ze wszystkich oficjalnych libańskich baz
wywiadowczych. Na pewno mógł dokopać się czegoś na temat
Buckleya. Jeśli chciałem zmylić szóste piętro, to nie mogłem
znaleźć się w gorszym towarzystwie.
Po tym jak Bill McGuiness został zwolniony za raŜącą
niekompetencję, kaŜdy najmniejszy sekret przekazywał Haririemu.
O mało nie postawiono go przed sądem. W dodatku na szóstym
piętrze gardzono Haririm. W DŜeddzie na początku lat siedem-
dziesiątych - kiedy zajmował się sprowadzaniem panienek i
dobrego alkoholu członkom dynastii saudyjskiej - otwarcie
utrzymywał stosunki z CIA, przekonując tym sposobem rodzinę
panującą, Ŝe pełni funkcję kanału z Waszyngtonem (pominąwszy
dziwki, wszystkie raporty Haririego okazały się jednym wielkim
kłamstwem i Centrala wreszcie go wyrzuciła). Teraz, kiedy
Hariri został premierem oraz graczem z pierwszej ligi w Waszyn-
gtonie i przelewał miliony na konta firm zajmujących się
lobbowaniem, deklarował się jako zaprzysięgły wróg CIA,
podkreślając to na wszystkich moŜliwych przyjęciach. Centrala
mogła uznać za prawdziwą burzę fakt spotkania naszej trójki,
mnie, Billa McGuinessa i Haririego w Arabii Saudyjskiej.
Przez cały dzień w Centrali będą odbywać się spotkania,
rozmowy z Cypryjczykami i Saudyjczykami. ZałoŜę się, Ŝe Alice
zostanie obudzona przez gliny dobijające się do drzwi. Nie
znajdą mnie, ale chciałem, by myśleli, Ŝe wiedzą dokąd jadę i po
co. Gdzieś za miesiąc wpadną wreszcie, Ŝe wcale nie jadę do
Królestwa.
Aby upewnić się, Ŝe nie zgubią tropu, napisałem do Alice
liścik i zostawiłem go na bieliźniarce: „Musiałem wyskoczyć na
kilka dni do DŜeddy. Zostań proszę. Restauracja itp. do twojej
dyspozycji. Eamon".
Na dole zostawiłem w recepcji tysiąc dolarów, prosząc o
dokonanie rezerwacji na najbliŜszy lot do DŜeddy. Czekając na
taksówkę na lotnisko, skorzystałem z komputera w recepcji i
zalogowałem się na serwerze faksu, który zostawiłem Chrisowi
Corsiniemu: ostatnia sprawa do załatwienia przed zniknięciem.
Chris wywiązał się ze swojego zadania: osiemdziesięciosze-
ściostronicowy wykaz wszystkich rozmów Webbera przez

136
komórkę z ostatnich trzech miesięcy. Wieczorem tego dnia,
kiedy Webber mnie wylał, wybierał trzy numery. Jeden z San
Diego, sześć razy. Szybki rzut oka w ksiąŜkę telefoniczną
pozwolił mi stwierdzić, Ŝe numer ten naleŜy do Applied Science.
Tego właśnie się spodziewałem. Drugi numer był z Maine. W
ksiąŜce telefonicznej znalazłem numer skrzynki pocztowej i
adres, ale bez nazwiska.
Trzeciego numeru, z którym łączył się tego wieczora Webber,
nie musiałem szukać: był to numer Franka Beckmana.
Rozdział 22

Tel Awiw, Izrael

Kiedy młoda dziewczyna na stanowisku imigracyjnym na


lotnisku Ben Guriona przeglądała mój niemiecki paszport i wbijała
w komputer nazwisko oraz datę urodzenia, trzymałem skrzyŜo-
wane palce, modląc się, Ŝeby, po pierwsze, nie mówiła po
niemiecku (mój był strasznie kulawy), po drugie, Ŝeby nie
zwróciła uwagi na brak podobieństwa do Horsta Friedricha
Arendsa, i po trzecie, Ŝeby Niemcy okazali się tak niemrawi jak
Irlandczycy i nie zrobili adnotacji, Ŝe paszport został skradziony.
Podczas wpisywania danych odwróciła się ode mnie i zaczęła coś
szeptać do słuchawki. Myślałem juŜ, Ŝe zostałem namierzony i
zastanawiałem się, ile lat dostanę za próbę wjechania do Izraela
na lewych papierach. Jednak rozmowa nie miała ze mną nic
wspólnego, i gestem, nie patrząc juŜ na mnie, kazała mi przejść.
Dopiero po wyjeździe z lotniska powiedziałem palestyńskiemu
taksówkarzowi, Ŝe chcę jechać na Zachodni Brzeg. Wtedy było
juŜ za późno, Ŝeby mnie wyrzucił z samochodu. Czerwiec to
niedobry miesiąc, gdyŜ na Zachodnim Brzegu rzucają kamieniami
i strzelają do taksówek, nawet tych na palestyńskich numerach.
O tym, Ŝe zamierzałem dojechać do Rafatu, skąd pochodził
Nabil, napomknąłem juŜ kawał drogi za Jerozolimą.
Kierowca wiedział, Ŝe Rafat to plująca ogniem twierdza Hamasu.
Pochodzi stamtąd kilku dowódców wojskowego odłamu Hamasu
i z pół tuzina zamachowców samobójców. Armia izraelska wkroczyła
tam i załoŜyła umocniony garnizon. Kierowca zgodził się jechać dalej
dopiero wtedy, kiedy dałem mu dwieście pięćdziesiąt dolarów i
obiecałem drugie tyle po powrocie do Tel Awiwu.
Dwie godziny na wschód od Tel Awiwu zjechaliśmy z auto-
strady na gruntówkę. Po pół godzinie jazdy między jałowymi

138
wzgórzami dotarliśmy do Rabatu połoŜonego na smaganym
wiatrem grzbiecie. Wyglądał dokładnie tak samo jak wszystkie
ubogie wioski w tej części Zachodniego Brzegu: zakurzone ulice,
kamienne domy, terasowe gaje oliwne na kamienistej glebie.
Kierowca trzy razy zaczepiał ludzi, zanim dowiedzieliśmy się,
gdzie mieszka ojciec Nabila Szahadaha. We wskazanym miejscu
znaleźliśmy stos gruzu i zaorany gaj oliwny. Nie trzeba było
pytać, co tu się stało. Gdy tylko Izraelczycy dowiedzieli się, Ŝe
Nabil został nowym organizatorem samobójczych zamachów
bombowych, przyjechały buldoŜery armii i zrównały z ziemią
wszystko, co naleŜało do Nabila. Dom, jak gdzieś czytałem,
wybudował ojciec Nabila z nadzieją, Ŝe syn pewnego dnia się
oŜeni i wróci do Rafatu. Myślę, Ŝe ojciec Nabila miał szczęście;
gdyby Nabil nie mieszkał u siebie, dom ojca zostałby równieŜ
zburzony.
Obrócone w gruzy domy, wysiedlone rodziny, powszechna
nędza wśród braci i sióstr, ojców i matek zamachowców były w
oczach Izraelczyków sprawiedliwością według Starego Tes-
tamentu. Oko za oko, ząb za ząb - to wiadomość dla kaŜdego
niedoszłego zamachowca: ty spędzisz wieczność w niebiańskim
ogrodzie, ale twoja rodzina zapłaci za wszystko tu i teraz. Dawno
temu Izraelczycy odkryli, Ŝe achillesową piętą Palestyńczyków
jest rodzina. Palestyńczycy, jak wszyscy Arabowie, są bardzo
związani ze swoimi rodzinami, w sposób całkowicie niezrozu-
miały dla kogoś z Zachodu. Jeśli ktoś znajdzie sposób na
osłabienie tych więzów, przełamie wszelki opór. W kaŜdym razie
tak rozumowali Izraelczycy.

Kiedy się zatrzymaliśmy, ojciec Nabila, Muhammad, stał


przed swoim domem. Smutne oczy, brudny diszdasz i turban z
postrzępionego jedwabiu sprawiały, Ŝe wyglądał na zmęczonego i
złamanego, kolejną ofiarę wojny, w której nie było zwycięzców.
Powiedziałem mu, Ŝe jestem niemieckim dziennikarzem piszą-
cym biografię jego syna. Muhammad uścisnął moją dłoń i zaprosił
na cementową ławkę biegnącą wzdłuŜ ściany domu. Wyciągnął
stary rozchybotany stolik, a jego Ŝona przyniosła dwa kubki, w
których było więcej cukru niŜ herbaty, i talerz ciasteczek.
Potem szybko weszła do domu, zostawiając nas samych.

139
- Nabil był dobrym dzieckiem - powiedział jego ojciec.
- Dobrym studentem, dobrym synem.
Zdanie zabrzmiało, jakby powtarzał je setny raz. Zapewne
tak było. Nabil stał się bohaterem w świecie arabskim. Setki
dziennikarzy przyjeŜdŜały do Rafatu, Ŝeby przeprowadzić
wywiad z jego ojcem.
- Wspaniały inŜynier elektryk, jak słyszałem - rzuciłem,
Ŝeby zachęcić go do mówienia.
Jedną z pierwszy rzeczy, jakich uczyli nas na Farmie o prze-
prowadzaniu przesłuchania, było wejście w logikę rozmówcy.
Jeśli przepytujesz Ikara, nie kaŜ mu rozmyślać o tym, czy skok
z urwiska ze skrzydłami zrobionymi z piór, wosku i płótna oraz
lot w stronę słońca był mądry. Zamiast tego zapytaj go o róŜne
właściwości wosku, najlepsze pióra, wagę płótna. Zawsze spra-
wiaj, by rozmówca sądził, Ŝe jesteś po jego stronie.
Muhammad zachęcił mnie, Ŝebym wstał i wszedł za nim do
wnętrza. Stała tam mała półka wypełniona podręcznikami.
Sięgnąłem po jeden. Na stronie przedtytułowej widniał napis
„Nabil Muhammad Szahadah" i rok, 1994. Wyjąłem luźną
kartkę: był to szkic mechanizmu odpalającego pocisk z
granatnika przeciwpancernego.
Rozejrzałem się po pokoju: Ŝadnej pamiątki z pobytu Nabila
u bin Ladena. Pamiętałem, Ŝe po Afganistanie - był tam niecałe
sześć miesięcy - Nabil wrócił do Rafatu, ukończył liceum i
rozpoczął studia na uniwersytecie Birzeit. Trzy lata później
został absolwentem wydziału inŜynierii elektrycznej. Podczas
studiów wstąpił do Hamasu. Jednak Izraelczycy dowiedzieli się
o nim, a raczej o jego produktach, dopiero wtedy, gdy
zaatakowała ich seria bomb wybuchających na poboczach
dróg, odpalanych zdalnie sterowanymi detonatorami -
zaprojektowanymi i zbudowanymi przez Nabila.
- Nabil zawsze świetnie wyglądał w garniturze - powiedział
ojciec, wskazując zdjęcie syna wiszące nad kanapą. - Był
przystojnym chłopcem. Tyle ich miał. - Znów kazał mi iść za
sobą, tym razem na górę.
W sypialni na tyłach ojciec otworzył szafę, odsłaniając
wieszak pełen garniturów. Łagodnie nimi potrząsał, odkurzając
rękawy ściereczką wyjętą z kieszeni.

140
Po powrocie za dom powiedziałem ojcu, Ŝe chciałbym znaleźć
Nabila i porozmawiać z nim.
- Nie rozmawiałem z nim od dwóch lat - stwierdził.
- Ale wie pan, jak się z nim skontaktować, prawda?
- Nie.
Ojciec zapewne kłamał, ale nie mogłem go za to winić. Po
prostu zachowywał ostroŜność. Nabil miał przyjaciela w Harnasie,
który niemal codziennie rozmawiał ze swoim ojcem przez telefon.
Izraelski wywiad nie wiedział, gdzie ukrywa się syn, ale wiedzieli,
w której części Gazy się zaszył. Doprowadzili więc do odcięcia
telefonów w tej okolicy, a potem przekonali informatora, by
zaniósł synowi komórkę z ukrytą bombą. Telefon zadzwonił,
informator odebrał i wręczył aparat chłopakowi, mówiąc, Ŝe
dzwoni jego ojciec. Syn nie mógł się oprzeć: „Tato, to ty?".
Natychmiast Izraelczycy zdetonowali telefon, odłupując chłopa-
kowi połowę głowy.
- MoŜe mógłbym znaleźć go przez przyjaciela - zapropono-
wałem. - Któryś z nich musi wiedzieć, gdzie jest.
Ojciec spojrzał na mnie jakbym był niepoprawnym ma-
rzycielem.
- Zginęli albo siedzą w więzieniu - odparł.
- Na pewno ktoś został.
- Nie.
- A taki chłopak z Salfit, który prawie został aresztowany z
Nabilem? - rzuciłem. Czytałem o tym w raporcie wywiadu. -
Przyjaźnili się.
- Hassan Saleh? Jest w Bir Sziwa. Nigdy nie wyjdzie. A pan
nigdy nie dostanie pozwolenia na widzenie.
Miał rację, Ŝe facet nie wyjdzie. Saleh dostał doŜywocie za
zorganizowanie dwóch samobójczych ataków bombowych w Je-
rozolimie i jednego w Hajfie. W więzieniu Bir Sziwa Izrael
umieszczał więźniów „bezpieczeństwa narodowego", z Hamasu
i islamskich siatek zamachowców samobójców.
- Chyba spróbuję - powiedziałem. - Jeśli zobaczę Nabila, to
czy mogę dać mu liścik od pana?
Ojciec patrzył na mnie przez chwilę, a potem przywołał Ŝonę.
Poszli w róg ogrodu i rozmawiali z oŜywieniem. Wrócili i usiedli.
Ojciec poprosił mnie o kartkę i napisał jednostronicowy list do

141
Nabila. Podał go Ŝonie, Ŝeby mogła przeczytać. ZłoŜyła papier
i oddała mi go. Musieli uznać, Ŝe napisanie liściku do syna nie
ułatwi Izraelczykom odnalezienia Nabila.
Przed wyjściem wyciągnąłem jednorazowy aparat kupiony na
lotnisku w Larnace i zrobiłem im zdjęcie dla syna. Wtedy
uśmiechnęli się po raz pierwszy od mojego przyjścia.
Rozdział 23

Bir Sziwa, Izrael

Podmuch wiatru zawył nad pustynią Negew dokładnie w chwili,


gdy wysiadałem z taksówki przed więzieniem Bir Sziwa. Plas-
tikowe torby przylgnęły do zewnętrznego ogrodzenia z siatki,
zwieńczonego kłębami drutu kolczastego. Wirujący piasek niemal
przesłaniał słońce. Sto stóp na południe od więzienia widziałem
obozowisko Beduinów, wielbłądy i takie tam.
StraŜnik w budce w zewnętrznej strefie rozmawiał przez
telefon. Zastukałem w drzwi, Ŝeby zwrócić jego uwagę, wyma-
chując pismem od Izraelskiej SłuŜby Więziennej. Odsunął
okienko, wziął papier i powiedział coś do walkie-talkie.
- Proszę poczekać - rzucił, wskazując na otwartą wiatę
zwieńczoną blaszanym dachem.
Peri, mój emerytowany przyjaciel z Szin Bet, który załatwił mi
dokument, doradził mi, Ŝebym nie starał się o widzenie z Has-
sanem Salehem. Nieskruszony masowy morderca nie powie mi
nic przydatnego.
- MoŜe i posiedzi przy tobie, ale to wszystko - powiedział Peri.
Nie miałem innego wyboru. Ojciec Nabila podał mi tylko to
nazwisko, a reszta grupy Nabila albo nie Ŝyła, albo - jak Nabil -
ukrywała się.
- Nie powie ani słowa - upierał się Peri. - Nie marnuj czasu.
Peri nie musiał tego mówić, ale wiedziałem, Ŝe denerwował
się faktem, iŜ to on wprowadza mnie do Skrzydła Szóstego.
Lewicowi dziennikarze, zwłaszcza Skandynawowie, słynęli z
przekazywania informacji od więźniów dla ludzi z zewnątrz.
Jeśli straŜnicy nabiorą podejrzeń, Ŝe coś takiego robię, trafię do
jednej celi z nimi.

143
Wiatę dzieliłem z rodziną Palestyńczyków, która wyglądała,
jakby siedziała tu od paru dni. W południe, kiedy burza piaskowa
zdawała się przycichać, starsza kobieta otworzyła torbę pełną
częściowo nadpalonego drewna i węgla, i zaparzyła herbatę.
ZauwaŜyła, Ŝe się przyglądam, i przygotowała kubek dla mnie.
Zanim herbata była gotowa, wiatr znów się zerwał.
Kuliliśmy się w wiacie, ledwo słysząc się przez ryk wiatru.
Kobieta powiedziała mi, Ŝe przyjechała na widzenie z synem,
odsiadującym trzy lata za kradzieŜ. Kiedy jej oznajmiłem, Ŝe
chcę zobaczyć się z kimś ze Skrzydła Szóstego, to chyba
pomyślała, Ŝe kłamię albo zwariowałem. śaden odwiedzający
nigdy nie dostał się do Skrzydła Szóstego, nawet rodzice.
Więźniom nie pozwalano teŜ dzwonić ani odbierać telefonów.
Ponad godzinę później izraelski straŜnik wszedł do wiaty i
kiwnął na mnie palcem: „Panie Arends, moŜe pan wejść".
W głównej wartowni odebrano mi wszystko: komórkę, klucze,
pasek, nawet długopis; dali mi jeden swój, Ŝebym mógł spisać
wywiad. StraŜnik pozwolił mi zabrać Ŝółty bloczek, przetrząs-
nąwszy go uprzednio, by się upewnić, Ŝe w środku nic nie ma.
Na szczęście zdjęcie Muhammada Szahadaha z Ŝoną i ich list do
Nabila miałem w kieszeni.
StraŜnik skierował mnie do śluzy powietrznej. Gdy drzwi
zamknęły się za mną, otworzyły się te przede mną i w głośniku
ktoś po niemiecku kazał mi wyjść. Po drugiej stronie przeszedłem
przez wykrywacz metali, a potem przez analizator oparów,
wykrywający materiały wybuchowe ukryte na ciele.
Poczułem się, jakbym wchodził na Gwiazdę Śmierci i stawał
twarzą w twarz z Darthem Vaderem. Zamiast niego czekała na mnie
ładna, drobna kobieta w błękitnym mundurze straŜy więziennej.
Wyglądała na Marokankę. Szliśmy ramię w ramię, bez słowa, aŜ do
jednopiętrowego jasnoniebieskiego budynku otoczonego zwojami
drutu kolczastego i płotem pod napięciem. Skrzydło Szóste.
Kobieta i ja czekaliśmy w ciszy w śluzie powietrznej Skrzydła
Szóstego przez kolejne pięć minut, podczas gdy zamykano
więźniów. Wtedy straŜnik wpuścił mnie na dziedziniec
rekreacyjny więzienia, a moja eskorta została na zewnątrz. Po-
dwórze przykrywał gruby blaszany ekran i drut kolczasty. śaden
helikopter rodem z Hollywood nie uratuje stąd więźniów.

144
Minutę później pojawił się Hassan Saleh, z kajdanami na
nogach, skutymi z tyłu. StraŜnik wepchnął go na dziedziniec,
poczekał, aŜ Hassan obróci się plecami, i zdjął jego kajdany
przez dwie dziury u dołu drzwi. Saleh znów się odwrócił, tym
razem do mnie, podszedł i usiadł na krześle obok. Nie podał mi
ręki i nic nie powiedział.
Saleh był niskim męŜczyzną z małymi dłońmi. Więzienny
uniform wisiał na nim luźno. Zielone oczy, koloru płynu do
spryskiwaczy, wbił we mnie. Obie dłonie miał poparzone,
niewątpliwie od chemikaliów.
Zacząłem opowiadać mu, Ŝe piszę jego biogram dla „Spiegla",
niemieckiego tygodnika. ZwaŜywszy na reakcję, równie dobrze
mogłem oświadczyć, Ŝe piszę artykuł o paście do podłogi dla
„Pani domu". Nie oczekiwałem, Ŝe facet nie powie ani słowa. Z
mojego doświadczenia wynikało, Ŝe więźniowie zamknięci
przez trzy lata chętnie pogadają z kaŜdym obcym, nawet z
dziennikarzem. Ale nie ten.
Rzuciłem kilka banalnych pytań, w rodzaju, czy więźniowie są
dobrze traktowani, czy jedzenie jest w porządku, czy straŜnicy
mówią po arabsku. Im bardziej chciałem, Ŝeby przemówił, tym
intensywniej on wpatrywał się w kłęby drutu nad nami. Wreszcie
wyciągnąłem zdjęcie rodziców Nabila i trąciłem Saleha stopą.
„Spójrz na to".
Ojciec Nabila powiedział mi, Ŝe znał Saleha od dziecka. Saleh
bawił się z Nabilem w salonie w ich domu. Po aresztowaniu
Saleha ojciec Nabila poszedł do jego rodziców złoŜyć wyrazy
współczucia.
Saleh wziął zdjęcie i oglądał je. Potem spojrzał na mnie.
- Twój brat dwa tygodnie temu skończył liceum - rzuciłem
kolejny strzęp informacji uzyskanej od ojca Nabila. Powiedział
mi, Ŝe Saleh był blisko związany z bratem. - Świetnie mu idzie.
W tym roku wstąpi na uniwersytet.
Saleh zamrugał.
- Czego chcesz? - odezwał się po raz pierwszy.
- To ja cię spytam, czego chcesz. Chciałbyś, Ŝebym zadzwonił do
twojego brata i powiedział mu, Ŝe u ciebie wszystko w porządku?
- Wiesz, co tutaj robią? Kradną czas. Ale my robimy to samo.
Czytamy. Recytujemy Koran. Wzmacniamy naszą wiarę. Wy-

145
kradamy nasz czas z powrotem. U mnie nie tylko wszystko w
porządku, zyskałem pokój.
ZauwaŜyłem, Ŝe straŜnik niecierpliwie przechadzał się po
drugiej stronie ogrodzenia, bez wątpienia zdziwiony, Ŝe na-
kłoniłem Saleha do rozmowy.
- Mam zadzwonić do twojego brata, czy nie?
Saleh nie odpowiedział.
- Mam juŜ jego numer telefonu.
Saleh spojrzał na straŜnika, nachylił się do mnie i szepnął mi
do ucha:
- Okej, za dwa dni ma urodziny. śycz mu wszystkiego
najlepszego.
- Tak zrobię. Teraz pytanie, które ci się nie spodoba. Jak
mogę znaleźć Nabila Szahadaha?
Saleh wstał gwałtownie i zamachał do straŜnika, Ŝe chce
wrócić do celi.
Gdy straŜnik zaczął odryglowywać metalowe drzwi na dzie-
dziniec, przybliŜyłem zdjęcie rodziców Nabila do twarzy Saleha.
- Widziałem ich wczoraj - rzuciłem. - Od trzech lat nie
rozmawiali z Nabilem. Chcesz mi powiedzieć, Ŝe nie obchodzi
cię to, czy Nabil dostanie to zdjęcie, czy nie?
- Nie wiem, kim jest Nabil Szahadah.
Wyciągnąłem z kieszeni list napisany przez rodziców Nabila
i wręczyłem go Salehowi.
Gdy Saleh czytał, przestępował z nogi na nogę, straciwszy
spokój. StraŜnik szedł juŜ przez dziedziniec w naszą stronę.
- Zapiszę ci telefon do moich rodziców - powiedział, chwy-
tając mój notesik. Szybko coś na nim namazał i oddał mi go.
StraŜnik odprowadził go, a ja przeczytałem, co napisał: „Gaza.
Beach Camp. Port Video".
Rozdział 24
Gaza

Wszystkie palestyńskie obozy dla uchodźców wyglądają tak samo:


niewykończone domy z pustaków poprzedzielane gruntowymi
drogami, wszędzie stosy gnijących śmieci i plakaty zamachowców
samobójców porozwieszane na ścianach. Ale obóz Beach Camp
w Strefie Gazy jest inny - węŜsze uliczki, więcej gruzu, więcej grozy.
ChociaŜ Izraelczycy regularnie wysyłają w to miejsce samoloty
zdalnie sterowane i F16, izraelskie oddziały zabójców trzymają się
z daleka. To zbyt niebezpieczne miejsce.
Chodziłem w tę i z powrotem główną ulicą Beach Camp,
szukając Port Video, ale nie znalazłem go tam, gdzie powinien
się znajdować. Albo nigdy nie istniał, albo przestał istnieć dawno
temu. Wróciłem na drogę przy nabrzeŜu i spotkałem tam faceta
po sześćdziesiątce, sprzedającego warzywa z wózka. Pomyślał,
podrapał się w podbródek, a potem wskazał mi porzucony dom
trzy budynki w głąb drogi, którą nadszedłem.
- MoŜe to tam, tak mi się zdaje - powiedział. - Zamknięte od
bardzo dawna.
Wróciłem i rzuciłem okiem, ale nic nie wskazywało na to, Ŝe
znajdowała się tu kiedykolwiek wypoŜyczalnia wideo czy cokol-
wiek w tym rodzaju. Z trzeciego piętra sterczały pręty zbrojenio-
we, czekając na wykończenie, na które zawsze brakowało
pieniędzy. WciąŜ miałem wraŜenie, Ŝe błąkam się w dekoracjach
do sztuki Becketa.
Po drugiej stronie ulicy zauwaŜyłem moŜe czternastoletniego
wymizerowanego chłopaka w postrzępionej koszulce z Che
Guevarą i sfatygowanych bojówkach, z patykowatymi ramionami
skrzyŜowanymi na piersi. Opierał się o ścianę i patrzył na mnie.
Podszedłem do niego.

147
- Wiesz moŜe, gdzie mogę znaleźć Nabila Szahadaha?
Chłopak nie odpowiedział, odbił się od ściany, zrobił kilka
kroków błotnistą drogą, a potem zniknął gdzieś wewnątrz obozu.
Czekałem dziesięć minut, ale nie wrócił.
Saleh mnie okłamał, pomyślałem, nic tu po mnie. Prosta sprawa:
wypoŜyczalnia wideo, która nie była wypoŜyczalnią wideo, dla
dziennikarza, który nie był dziennikarzem. Ale moŜe chodziło o coś
więcej. MoŜe to prowokacja. Powinienem po prostu skierować się do
hotelu i moŜliwie jak najszybciej wrócić do Izraela. Zamiast tego
postanowiłem rano jeszcze raz spróbować znaleźć Nabila.

Było zbyt wilgotno, Ŝeby zasnąć. Nie było prądu. Nie było
wiatru. Tylko moskity szalały. Dla towarzystwa miałem pod
oknem ciągnące się do późna przyjęcie weselne. Około pierwszej
w nocy dałem sobie spokój ze spaniem i wyszedłem na spacer,
na południe, drogą w stronę rybackiego portu w Gazie. JuŜ koło
drzwi przypomniało mi się, Ŝe nie wziąłem notesu i zdjęć. Nigdy
nie zostawiaj nic w pokoju hotelowym.
Na plaŜy poczułem się lepiej. Od wody wiał lekki wiaterek.
Przy brzegu migotały tysiące świateł na rybackich łodziach,
Ŝadna nie odpłynęła dalej niŜ o dwie mile z powodu izraelskiej
blokady. Odszedłem jakieś sto jardów od hotelu, kiedy zauwaŜy-
łem, Ŝe ktoś za mną idzie. Przeszedłem pod skosem przez ulicę
i spojrzałem: to był chłopak o patykowatych rękach, którego
widziałem po południu. Przeszedł za mną przez ulicę.
- Chodź - powiedział po angielsku.
Skręcił z drogi przy plaŜy do ubogiej dzielnicy. Ruszyłem za
nim, lawirując między domkami z tekturowych pudeł i arkuszy
blachy, obok domów z pustaków z otwartymi ściekami. Pode-
szliśmy do wysypiska śmieci obserwowani przez dwóch fedainów
w mundurach, siedzących na tyle toyoty pikap z karabinem
maszynowym kaliber 30 między kolanami.
Chłopak zostawił mnie i zniknął za murem z pustaków, który
biegł wzdłuŜ wysypiska. śołądek skręcał mi się od wilgoci i
smrodu. Na szczęście przez cały dzień prawie nic nie jadłem.
Jeden z fedainów ruszył w moją stronę toyotą land cruiser i
gestem kazał mi usiąść na tylnym siedzeniu. Drugi wsiadł za
mną, pchnął mnie na podłogę i przykrył kocem.

148
Jechaliśmy przez godzinę, klucząc bocznymi uliczkami, potem
autostradą, a później drogą gruntową. W pewnym momencie
toyota najwyraźniej przejechała przez jakiś rów, aŜ mnie wgniotło
w podłogę.
Kiedy wreszcie się zatrzymaliśmy, ktoś brutalnie wyciągnął mnie
z auta, pchnął na bok i wyszarpał z ręki notes oraz zdjęcia. Pojawili
się dwaj nowi fedaini z twarzami ukrytymi pod kafijami. WyŜszy
dźwigał krótki i gruby AK z granatnikiem pod lufą. NiŜszy chwycił
mnie za ramię i pociągnął wąskimi uliczkami, a potem przez dwa
domy z desek. Na końcu dotarliśmy do domu, którego uŜywano jako
rzeźni. Zaschnięta krew pokrywała ściany i ciągnęła się po podłodze
aŜ na ulicę. Nie było tu okien. W chwili, kiedy fedain zamknął za
mną drzwi, zapadła nieprzenikniona ciemność.
Nie wiem, jak długo tam stałem - bałem się nawet usiąść -
wreszcie na zewnątrz rozległ się dźwięk, jakby coś duŜego
nadgryzło róg mojego bunkra. W drzwiach stanął wyŜszy z dwóch
Palestyńczyków, którzy mnie eskortowali, z ręcznym wykrywa-
czem metalu. Przejechał nim po mnie w poszukiwaniu nadajnika
lub transpondera. Potem kazał mi iść za sobą.
W pokoju, do którego zostałem wprowadzony, panował mrok
rozjaśniony tylko blaskiem włączonego telewizora. W świetle
padającym z ekranu dostrzegłem męŜczyznę siedzącego na
plastykowym ogrodowym krześle. Był sam.
Oglądał coś na wideo - jakiś nieostry materiał sfilmowany
ręczną kamerą. Słyszałem głos rozmawiającego z kimś kamerzys-
ty, nakazujący cierpliwość.
- Zaraz tu przyjdzie - mówił. Miejsce wyglądało na Gazę,
z ogrodzeniem i wieŜą straŜniczą osiedla w jednym rogu obrazu.
W dolnej lewej części ekranu pojawił się autobus gnający
ŜuŜlową drogą i ciągnący za sobą chmurę pyłu. Kilka sekund po
nim nadjechało pajero, doganiające autobus. Kamera śledziła
autobus, który wjechał w teraz juŜ dobrze widoczne Ŝydowskie
osiedle otoczone drutem kolczastym. Pajero z niewyjaśnionych
powodów zwolniło, autobus przejechał przez bramę osiedla.
- To tam właśnie stracił swoją wiarę - odezwał się człowiek
siedzący na krześle. - Ale nie na długo. Patrz.
Pajero skierowało się na główną drogę, skręciło w prawo i
zaczęło się rozpędzać. Przez moment mignęła twarz kierowcy

149
- chłopca, ledwo sięgał głową do okna. Nie widać było dokąd
zmierza, dopóki kamera nie przesunęła się w prawo i nie
zatrzymała na izraelskim jeepie wojskowym z siatką na oknach
i długą anteną. Jeep gwałtownie zahamował, otworzyły się
drzwi i dwóch izraelskich Ŝołnierzy rzuciło się do ucieczki.
Pajero znajdowało się moŜe dziesięć jardów od jeepa, kiedy
wybuchło, wyrzucając we wszystkie strony kłęby dymu i odłam-
ków. Kilka sekund później dwaj izraelscy Ŝołnierze podnieśli się
z pobojowiska, przysypani piaskiem, ale Ŝywi.
MęŜczyzna wyłączył telewizor i włączył lampę na stojącym
przed nim stoliku. Był to Nabil Szahadah. Dwanaście lat starszy,
ale rozpoznałem faceta z fotografii z Peszawaru.
Nabil był niewysoki, raczej szczupły, z niesforną czupryną i
wielkimi wąsami, które wyglądały jakby zostały ufarbowane na
czarno. Jego ciało jednak osłabło od trudów wieloletniej ucieczki.
Dawna rana albo artretyzm dokuczały kolanom. Chrząknął, wstał
z wysiłkiem i utykając podszedł do kuchenki w kącie. Zapalił gaz
i zaczął przyrządzać kawę. Wszystkie czynności wykonywał w
milczeniu, dopóki kawa nie była gotowa. Postawił przede mną
jeden kubek, z drugim usiadł.
- Celem był ten autobus? - spytałem.
Kiwnął głową.
- Chyba jechały nim dzieci?
- Jechały - najeŜył się. - Czy izraelskie F-16 odróŜniają
dzieci od naszych męczenników?
Wiedziałem, Ŝe muszę skończyć ten temat. Nie po to tu się
znalazłem. Jednak wciąŜ mnie to ciekawiło. Podczas wojny
między Irakiem i Iranem irańscy zamachowcy uderzali tylko w
cele wojskowe. W latach osiemdziesiątych w Libanie tak samo
- wyłącznie cele wojskowe. Dopiero Nabil i Hamas zmienili
obowiązujące zasady, kiedy zaczęli atakować autobusy. Teraz
chodziło o rzeź za rzeź, pornografię przemocy.
- Po co chciałeś się ze mną spotkać? - spytał. - PrzecieŜ nie
przysłali cię Izraelczycy. Nie są tacy głupi.
- Oddaj mi moje rzeczy. Chcę ci coś pokazać.
Nabil krzyknął coś w ciemne drzwi. Wszedł jeden z fedainów.
Nabil szepnął mu coś do ucha i odprawił gestem. Bojownik wrócił po
dwóch minutach. Podał Nabilowi zdjęcie jego rodziców i list.

150
- Dwa dni temu widziałem się z twoimi rodzicami. Zrobiłem
im zdjęcie. Ale nie będę kłamał, nie to mnie tu sprowadza.
Chciałbym, Ŝebyś pomógł mi kogoś znaleźć.
MoŜe mi się tylko zdawało, ale Nabil odrobinę złagodniał,
kiedy wziął zdjęcie swoich rodziców.
- No to o co chodzi? - spytał, odwracając się do mnie.
Podałem mu fotografię z Peszawaru. Popatrzył zaskoczony.
Mógłbym przysiąc, Ŝe nigdy wcześniej nie widział tego zdjęcia,
moŜe nawet zapomniał, Ŝe w ogóle zostało zrobione. Dla Nabila
Peszawar to bardzo odległa przeszłość.
- Stoisz w głębi z prawej strony - powiedziałem. - Szukam
człowieka ostatniego z lewej. Tego drobnego o delikatnych
rysach. Jestem przekonany, Ŝe to Irańczyk. MoŜe był oficerem
Pasdaranu.
- Zgadza się, był nim, ale nie pamiętam jego nazwiska. Tak
czy inaczej nie ma to Ŝadnego znaczenia.
- Dlaczego?
- Bo on nie Ŝyje.
Rozdział 25

Siedzieliśmy na kocu na gołej betonowej posadzce nad talerzem


chleba, oliwek i jogurtu. Popijaliśmy herbatę. Na oknach zaciąg-
nięto szczelne zasłony, ale chyba zrobiło się juŜ jasno.
- Irańczyk - powiedziałem. - Szczerze mówiąc, trudno mi
uwierzyć, Ŝe nie Ŝyje...
Nic by nie pomogło, gdybym opowiedział Nabilowi historię
fotografii. Ale jeśli Mousawi naprawdę nie Ŝył, sam juŜ nie
wiedziałem, po co Millis zabrał ją ze sobą do motelu Breezeway.
Albo dlaczego ktoś chciał ją ode mnie wydobyć.
- Cokolwiek ten człowiek dla ciebie znaczył, nie Ŝyje. Jestem
pewny.
- MoŜe ktoś wprowadził cię w błąd.
- Byli tam moi ludzie. Bombardowanie w Libanie, dwa lata
temu. Bomba spadła na domu, w którym spał.
Pomyślałem, Ŝe cały ten przyjazd tutaj to strata czasu. Byłem
pełen wątpliwości, sfrustrowany, niepewny, co robić dalej. Nie
wiem, z czego to wynikało - z wyszkolenia, z dwudziestu pięciu
lat prowadzenia informatorów, z ciekawości - ale zaszedłem zbyt
daleko, Ŝeby przestać pytać.
- Powiedz mi, co działo się tego dnia, kiedy zrobiono to
zdjęcie.
Nabil opowiedział, Ŝe wracał wówczas z Karaczi i zatrzymał
się, Ŝeby się spotkać z bin Ladenem. Bin Laden miał gości. Byli
zamknięci w sypialni, kiedy przyjechał.
- Najpierw wyszedł do mnie bin Laden. Potem starszy
męŜczyzna, cudzoziemiec. Nosił salwar.
Nabil wziął zdjęcie i wskazał męŜczyznę w salwarze z wyciętą
głową.
- To pewnie był on. Miał laskę, ale nie widać jej na zdjęciu.
- Cudzoziemiec?

152
- Amerykanin. Rozmawiał ze mną po angielsku. Miał amery-
kański akcent.
- Kto to był?
- Jakiś starszy człowiek. Nie mógł długo stać. Bin Laden martwił
się o jego zdrowie. Ale człowiek ten zachowywał się zupełnie
swobodnie, jakby znał bin Ladena od wieków. Zastanawiałem się,
czy nie był to przypadkiem jeden z tych Amerykanów, którzy czują
się szczęśliwi tylko daleko od domu. Nie mam pojęcia, co tam robił.
- Z bin Ladenem teŜ rozmawiał po angielsku?
- Nie, po arabsku. Później do mnie teŜ przemówił po arabsku.
Płynnym klasycznym arabskim.
To było jeszcze dziwniejsze.
- Potem słyszałem, jak rozmawiał z Irańczykami w farsi.
Mówili bardzo szybko. Wyglądało na to, Ŝe Amerykanin mówi
w farsi równie płynnie.
- Zaczekaj. Amerykanin znał Irańczyka?
Teraz zrobiło się juŜ naprawdę interesująco. Po pierwsze,
niewielu ludzi z Zachodu mówiło płynnie i po arabsku, i w farsi.
Biorąc w dodatku pod uwagę fakt, Ŝe znał człowieka, który być
moŜe porwał i zamordował Billa Buckleya, zaczynałem rozumieć,
dlaczego ktoś wyciął głowę tego męŜczyzny ze zdjęcia. Kim on
do cholery był? Nadal nie miałem przekonania, Ŝe to Amerykanin.
- Czy ten Irańczyk miał rude włosy?
- MoŜe. Nie pamiętam. Wielu Irańczyków ma rude włosy.
- A oczy?
- Nie pamiętam. To było bardzo dawno temu.
Ta droga prowadziła donikąd, wróciłem więc do Amerykanina.
Najprościej załoŜyć, Ŝe był dziennikarzem. Toczyła się otwarta
wojna. Bin Laden był postacią sensacyjną. Jednak nigdy nie
słyszałem o amerykańskim dziennikarzu, który mówiłby płynnie
po arabsku i w farsi. A juŜ na pewno dziennikarze nie przyjaźnią
się z członkami irańskiego Pasdaranu. W tamtym dniu wydarzyło
się coś bardzo waŜnego. Nie mogłem tego odpuścić.
- Poczekaj chwilę - powiedziałem. - Kto zrobił to zdjęcie?
- Chalid.
- Jaki Chalid?
- Nie znam jego nazwiska, chociaŜ zawsze był w domu bin
Ladena. Pochodził z Kuwejtu. I Irańczyk, i Amerykanin znali

153
Chalida. Amerykanin połoŜył mu rękę na ramieniu. Dał mu
aparat, Ŝeby zrobił zdjęcie. „śeby upamiętnić przejmowanie
pochodni" - powiedział. Zapamiętałem to, bo nie wiedziałem, o
co chodzi. Tego samego dnia Chalid odjechał samochodem z
Amerykaninem i Irańczykiem.
- Nie uwaŜasz, Ŝe to wszystko jest bardzo dziwne?
- Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Musisz porozmawiać
z inną osobą, która była tam tego dnia. Z tym facetem z Kuwejtu.
Z księciem Al Sabahem - wskazał młodego człowieka, prawie
jeszcze chłopca, po prawej stronie bin Ladena.
Zapomniałem o księciu z Zatoki Perskiej. Ani ja, ani Millis nie
potrafiliśmy go sobie przypomnieć, więc po prostu załoŜyłem, Ŝe
był to jakiś mało waŜny gość.
- KsiąŜę zna Chalida. I wiąŜe się z tym jakaś bardzo dziwna
historia, którą znam tylko częściowo.
- Gdzie on teraz jest? - spytałem.
- W Libanie. W dolinie Beka.
Liban nie naleŜał do miejsc, do których chętnie bym się
wybrał - nie ukrywajmy, było to jedno z ostatnich miejsc, dokąd
miałoby się ochotę pojechać. W kraju wciąŜ panował Pasdaran,
i kiedy domyśla się, Ŝe szukam porywacza Buckleya, zakończą
moje polowanie raz na zawsze. Ale teraz, wobec informacji, Ŝe
istniał jakiś Amerykanin - czy ktokolwiek to był - który miał
związki i z bin Ladenem, i z oficerem Pasdaranu, nie miałem
wyjścia, musiałem jechać do księcia Al Sabaha i spytać go, co
wie o tym wszystkim.
Na zewnątrz czekał jeden z fedainów, Ŝeby odprowadzić mnie
do hotelu. Kiedy odwróciłem się, by się poŜegnać, Nabil siedział
juŜ na swoim plastykowym krześle i patrzył na zdjęcie rodziców.
W pewien sposób nasza sytuacja była podobna, obaj zapędzeni
w kozi róg, z zawęŜającym się z dnia na dzień polem manewru,
obaj wpatrujący się w jakieś zdjęcie.
Rozdział 26

- Max, draniu, gdzie się szlajałeś? - Jurij wydawał się


naprawdę wkurzony.
- Poznałem fajną laskę w Larnace. Zalaliśmy się, no i wiesz,
jak się obudziłem, twoja łajba juŜ odpłynęła.
- Zabawiałeś się całą dobę? Nieźle.
Wiedziałem, Ŝe mogę wykręcić się tą dziewczyną. W tym
biznesie trzeba budować swoje Ŝycie wokół kłamstwa - albo
„przykrywki na czas akcji", jak to nazywa Centrala. Jeśli jesteś
w Moskwie i masz psa, to spędzasz swoją dwuletnią misję na
spacerowaniu po moskiewskich ulicach i parkach. To daje ci
pretekst do wychodzenia późno w nocy, wstawania bladym
świtem, wędrowania po dziwnych okolicach i zbierania śmieci.
Kolekcjonowanie antyków, jogging, zalewanie się w trupa -
wszystko działa tak samo. Nie pamiętam juŜ, kiedy moją
typową przykrywką stały się kobiety. To chyba wciąŜ działało,
przynajmniej na Jurija.
- Muszę dostać się do Libanu - powiedziałem - ale nie
frontowymi drzwiami.
Nie chodziło wyłącznie o to, Ŝe nie chciałem lecieć z Tel
Awiwu do Ammanu, Jordanii i stamtąd do Bejrutu na naduŜywa-
nym paszporcie niemieckim albo na jeszcze bardziej wyświech-
tanym irlandzkim. Pamiętałem teŜ, Ŝe wykorzystałem Rafika
Haririego, Ŝeby załoŜyć przynętę w saudyjskiej pułapce, i nie
chciałem, by ktokolwiek myślał, Ŝe teraz kierowałem się prosto
do biura premiera w Libanie. Taki jest problem z myleniem
tropów: nieświadomie pali się mosty, które mogłyby się przydać
później..
- Dobra, dobra, załatwię to - odparł Jurij. - Mam samochód,
który wyjeŜdŜa wieczorem. Zadzwoń na ten numer w Ramallah,
a oni zawiozą cię tam, gdzie im kaŜesz.

155
Zaprzyjaźnij się z Rosjaninem, a on będzie ci wierny na dobre
i złe.

Telefon Jurija zaprowadził mnie do warsztatu pod Ramallah


- a dokładniej do szopy z kanałem, udekorowanej portretami
zamachowców samobójców. Królował w niej samotny mechanik,
zmieniający przekładnię w dwudziestoletnim peugeocie. Najpierw
majster poczęstował mnie herbatą, a potem zaprowadził na tyły,
do błyszczącego mercedesa, który wyglądał, jakby właśnie
wyjechał z salonu.
- Rocznik 2001 - oznajmił, polerując klamkę szmatką.
Dwadzieścia minut później pokazał się Palestyńczyk koło
dwudziestki, w mokasynach, dŜinsach i koszulce polo. Usadził
mnie na miejscu dla pasaŜera i skierowaliśmy się na wschód, do
Jordanii. Dwie mile od granicy zatrzymaliśmy się na poboczu,
Ŝeby kierowca mógł zmienić Ŝółte izraelskie tablice rejestracyjne
na zielone palestyńskie.
Gdy tylko przekroczyliśmy granicę izraelską, znowu się
zatrzymał i zmienił tablice palestyńskie na jordańskie. Jordańska
odprawa celna była pobieŜna - pięć minut i po wszystkim.
Kierowca znał chyba wszystkich z imienia.
W połowie drogi do Ammanu wreszcie oświeciło mnie, jak
Jurij teraz zarabiał na Ŝycie: handlował kradzionymi
samochodami. Nowe audi, porsche i beemki czekające na
załadunek na statek w La Spezia, nowy mercedes, którym
jechałem -wszystko kradzione.

Gdy przejechaliśmy przez Amman i kierowaliśmy się w stronę


granicy syryjskiej, zasnąłem jak kamień. Obudziłem się tuŜ przed
kolejnym punktem kontrolnym, by dać kierowcy mój niemiecki
paszport (w kaŜdym razie myślałem, Ŝe to był ten niemiecki), ale
równie dobrze mogłem mu dać czterodniowy bilet do Disneylan-
du. Siatka Jurija najwyraźniej obejmowała teŜ syryjskich urzęd-
ników imigracyjnych i celników.
Kiedy wreszcie wróciłem do Ŝycia, samochód trząsł się na
wyboistej, zakurzonej drodze. Zmierzch przechodził w zmrok,
ale było jeszcze dość światła, aby dostrzec, Ŝe wspinaliśmy się
na pasmo Antylibanu. PoniŜej znajdowało się Zabadani, stary

156
iracki obóz, uŜywany w latach osiemdziesiątych przez Pasdaran
jako baza zaopatrzeniowa - przypomnienie, Ŝe niewiele brakuje,
bym wpadł z deszczu pod rynnę.
Gdy dotarliśmy na szczyt przełęczy, droga zmieniła się w szlak
dla bydła. Zwolniliśmy, jadąc obok drogi, by uniknąć kamieni.
Kierowca znał trasę. Na samym szczycie ktoś oczyścił ścieŜkę
przez łachy śniegu. W zasięgu wzroku nie było Ŝadnego straŜnika,
ani syryjskiego, ani libańskiego.
Droga poprawiła się, gdy zaczęliśmy zjeŜdŜać do doliny Beka.
W Hamm, pierwszej wiosce, była nawet brukowana. Pół godziny
później, w Balabakk, kierowca wysadził mnie przed legendarnym
hotelem Palmyra. Przez całą drogę powiedział moŜe dziesięć
słów. W pobliŜu rzymskie ruiny pobłyskiwały w świetle księŜyca
w pełni.
Zanim poszedłem do swojego pokoju, zamówiłem na rano
taksówkę do Bejrutu. Nie wybierałem się tam, ale nie było sensu
rozpowiadać, Ŝe naprawdę udaję się do Sztawrah.
Rozdział 27

Sztawrah, Liban

Przycupnięta okrakiem na autostradzie Bejrut-Damaszek,


Sztawrah wyznacza granicę między Wschodnim Beka a Zachod-
nim Beka, strefą zero w jednym z najniebezpieczniejszych
miejsc świata. Przyjechałem taksówką, podróŜ z Palmyry trwała
godzinę. Niedługo, ale nie chciałbym tego zbyt często powtarzać.
Hotel Ritz w Sztawrah to epicentrum narkotykowego biznesu
w dolinie Beka. Po wejściu do holu wydaje się, Ŝe wyłączono
prąd. Jedyne światło świeciło za ladą recepcji. Klienteli to się
podoba. Największe na świece transakcje haszyszem i koką
ubijane są w czarnych alkowach Ritza, gdzie nie moŜna dostrzec
uczestników.
Nie było szwajcara, portiera, recepcjonisty. Wędrowałem po
hotelu z narastającym uczuciem, Ŝe do tego spotkania nie dojdzie.
JuŜ miałem wracać do Balabakk, kiedy z ciemności tuŜ przede
mną wyłonił się młody człowiek: szyty na miarę wełniany
garnitur, bez krawata, w koszuli całej w napisy Harvie & Hudson.
Szczupła budowa i ciemna skóra powiedziały mi, Ŝe pochodził
z jednego z państw nad Zatoką Arabską. Cicho przedstawił się
jako siostrzeniec „szejka".
- Zechce pan pójść za mną? - zapytał cicho.
- Szejka? - szliśmy ciemniejącym korytarzem. Widziałem
księcia tylko raz na dwunastoletniej fotografii i wciąŜ nie miałem
pojęcia, który to z kuwejckich ksiąŜąt. Są ich tam dziesiątki
tysięcy, a Kuwejt nigdy nie był moją mocną stroną.
- KsiąŜę Sabah Al Sabah - odparł mój przewodnik jeszcze
cichszym głosem - wnuk emira Kuwejtu. - Wyrzucił z siebie
jakieś trzydzieści imion, sięgając aŜ do Proroka. Był dopiero w
połowie, kiedy przypomniałem sobie jego losy po Peszawarze:

158
Ŝałosny student w Sandhurst. Alkohol, hazard, londyńskie dziwki.
Skończył studia wyłącznie dzięki niskiej poprzeczce stawianej
ksiąŜątkom znad Zatoki. Przedostał się do Libanu, Ŝeby walczyć
z Palestyńczykami, ale skończył jako nałogowy opiumista. Niemal
zmarł po odsysaniu tłuszczu na farmie dla grubasów w Marbelli.
Świetnie, pomyślałem, dzień z nawaloną górą sadła.
Mój przewodnik zatrzymał się przed drzwiami na końcu
korytarza na pierwszym piętrze, zapukał, skierował mnie do
środka i zamknął drzwi. Nawet w kiepskim świetle dotarło do
mnie, Ŝe nie o tym kuwejckim księciu myślałem. Ten siedzący
na podłodze i czytający z łokciami na kanapie męŜczyzna był
szczupły, muskularny - niemal taki jak na zdjęciu. Wtedy
wreszcie przypomniałem sobie właściwego Sabaha Al Sabaha:
innego wnuka emira, który ukończył Sandhurst w pierwszej
piątce i był gwiazdą druŜyny polo. Lubił teŜ biegać. Czytałem
gdzieś, Ŝe kilka lat wcześniej pod innym nazwiskiem ukończył
w pierwszej dziesiątce Marine Marathon w Waszyngtonie.
Gdy ksiąŜę mnie zauwaŜył, wstał i podszedł, by uścisnąć mi
rękę. Miał na sobie pulower, starannie wyprasowane spodnie
khaki i amerykańskie mokasyny.
- Dziękuję, Ŝe przyjechał pan do Sztawrah. - Gestem wskazał
mi sofę. - Czuję się bezpiecznie tylko w miejscach, w których
wiem, kto rządzi.
Nie musiał nic dodawać: Syria trzymała Sztawrah i dolinę
Beka Ŝelazną ręką. Przez chwilę polityka księcia zbiegła się z
syryjską i to była cała ochrona, jakiej potrzebował.
KsiąŜę wziął krzesło i wtedy przypomniałem sobie resztę jego
biografii. Przyjechał do Libanu zaraz po ukończeniu Sandhurst,
Ŝeby walczyć z Palestyńczykami. Tyle Ŝe, w przeciwieństwie do
innych ksiąŜąt, naprawdę to robił. Widziałem filmową migawkę
z nim, biegnącym przez ulice Bejrutu i strzelającym z kałasz-
nikowa w stronę chrześcijańskich pozycji. Zastanowiłem się
teraz, czy aby poza kadrem nie biegł Nabil. Była jakaś okropna
kłótnia z emirem, jego dziadkiem - próba przekazania Hamasowi
i Palestyńskiemu Islamskiemu DŜihadowi pieniędzy kuwejckiej
dynastii, zakończona dobrowolnym wygnaniem w Beka. Głos
w mojej głowie szeptał: „brytyjska Ŝona, uczony, ksiąŜka o lobby
izraelskim w Stanach Zjednoczonych". W ostatnią informację nie

159
wierzyłem. Mój umysł zaczynał nawalać. W kaŜdym razie opinia
o nim niezbyt pasowała do tego opanowanego i myślącego
człowieka.
Zdawał się czekać, aŜ przejrzę zasoby mojej pamięci, zanim
zaczął.
- Cieszę się, Ŝe Amerykanie wreszcie przyjechali, by ze mną
porozmawiać - powiedział, zadowolony, Ŝe wreszcie skupiłem na
nim uwagę. - Pomyślałem, Ŝe będę musiał poddać się, jak Niemcy
i Japończycy, zanim przybędzie pan, by wysłuchać mojej historii.
Zabrzmiało to tak, jakby Nabil wykombinował sobie, Ŝe
jestem z CIA, a nie pracuję jako dziennikarz. Nie zaskoczyło
mnie to i nie widziałem sensu w poprawianiu księcia.
- śadna kapitulacja nie jest potrzebna - stwierdziłem.
- Niech mi pan powie, czemu Amerykanie tak długo wspierali
bin Ladena?
Nawiązywał do mitu powiązań między bin Ladenem a Stanami
Zjednoczonymi. Słyszałem o tym wiele razy od wielu Arabów.
- Właściwie nie wspieraliśmy - odparłem. - Pojawił się
w Peszawarze, oferując pieniądze i rekrutów Afgańczykom. Nie
mogliśmy zablokować pomocy, więc zostawiliśmy go samego.
Grzech zaniedbania, a nie wspierania.
KsiąŜę potrząsnął głową.
- Niech pan pamięta, Ŝe ja tam byłem. Na własne oczy
widziałem samoloty przywoŜące z całego Bliskiego Wschodu
wiernych i broń. Amerykanie przyjmowali je na lotnisku.
- A co to ma wspólnego z bin Ladenem? Nie przypominam
sobie, byśmy dawali mu jakąś broń.
- Nie mówię o broni. Ta wojna została stoczona i wygrana
dzięki zielonemu światłu, jakie zapaliły Stany Zjednoczone. Bin
Laden mógł zostać w Peszawarze dzięki wam.
Miał rację.
- Bin Laden nie umie dochować sekretu - powiedział, siadając
naprzeciwko mnie. - To o tym chciałby pan ze mną porozmawiać,
prawda? Nabil mówił, Ŝe interesują pana jego związki z Amery-
kanami.
- To i parę innych rzeczy - dorzuciłem.
- Zawsze dziwiły mnie wasze relacje z Arabią Saudyjską.
Proszę zwrócić uwagę, Ŝe nie obarczam nikogo winą. Był taki

160
czas, Ŝe nie mieliście wyboru, musieliście popierać bin Ladena
i ekstremistów z Arabii Saudyjskiej. KaŜdy to wiedział. Irańska
rewolucja groziła wchłonięciem arabskiej strony Zatoki, chaosem,
a oni mieli zdobyć swój wielki szyicki półksięŜyc. Stany
Zjednoczone musiały wesprzeć Saudyjczyków, ich dŜihad, Ŝeby
odwrócić ludzką uwagę od ich słabości. Daliście im wojnę
afgańską i to wspaniale zadziałało. Powstanie szyitów wygasło.
Równowaga została zachowana. Ale teraz źle się dzieje na
Bliskim Wschodzie. Sunnici uwaŜają, Ŝe mają przewagę. Są
przekonani, Ŝe mogą przywrócić kalifat. Są naprawdę o tym
przekonani. Jednak nie to chciał pan ode mnie usłyszeć.
- Miałem nadzieję, Ŝe pamięta pan ten dzień - rzekłem i
podałem mu wyjętą z kieszeni fotografię z Peszawaru.
- Młodość. Mój dobry przyjaciel szejk Osama - powiedział
ksiąŜę wskazując bin Ladena w środku. - A to jest Nabil, i ten
Irańczyk. Nigdy nie poznałem jego imienia. Nie sądzę, Ŝebym
w ogóle z nim rozmawiał, moŜe ze dwa zdawkowe słowa. A to
jest... Amerykanin - ksiąŜę połoŜył palec na bezgłowym męŜ-
czyźnie w salwarze.
Dwa źródła w róŜnych miejscach, w innym czasie. Zaczynałem
wierzyć, Ŝe męŜczyzna naprawdę był Amerykaninem.
- Skąd się pan tam wziął?
- Tego ranka odwiedziłem bin Ladena. Było u niego kilka
osób. Zdziwiła mnie obecność tego Amerykanina.
- Proszę mówić dalej - zachęciłem go.
- Mówił pięknie po arabsku. Bez akcentu. Później spytałem
o niego bin Ladena. „Amerykanin - powiedział - jest opłatą za
wstęp".
- Opłatą za wstęp? To przecieŜ nie ma Ŝadnego sensu.
- Spytałem bin Ladena, co ma na myśli, ale on tylko się
uśmiechnął. Pomyślałem wtedy, Ŝe Amerykanin musi być z CIA.
DlaczegóŜ w innym razie bin Laden byłby taki tajemniczy? Musi
pan wiedzieć o związkach bin Ladena z CIA. Z pewnością w
Langley wiedzą o tym wszyscy.
- Pewne rzeczy nie mieszczą się w raportach - powiedziałem.
Zaczynałem podejrzewać, Ŝe miałem więcej racji, niŜ mi się zdawało.
Jednak z tego, co wiedziałem, CIA nigdy nie spotkało się z bin
Ladenem. Osobiście znałem wszystkich oficerów operacyjnych

161
działających wówczas w Pakistanie. Wielokrotnie jeździłem do
Peszawaru, kiedy bin Laden tam przebywał. Gdyby ktokolwiek
się z nim spotkał, wiedziałbym o tym.
- Jestem pewny, Ŝe był z CIA. - W głosie księcia pojawiła się
obronna nuta.
- Jak się nazywał? - spytałem, bardzo rozbawiając swojego
rozmówcę.
- Oscar. Ormond. Nie, moŜe raczej O1iver.
ChociaŜ nie byłem przekonany, Ŝe ktoś z naszych spotkał się
kiedykolwiek z bin Ladenem, imię uruchomiło mi dzwonek w
głowie. O1iver to nie jest bardzo popularne imię, przynajmniej
nie w CIA. Pamiętałem z dawnych czasów jednego Olivera: ze
starej gwardii, w OSS od samych początków. Poznaliśmy się na
jakimś przyjęciu, kiedy byłem na staŜu, pogadaliśmy z dziesięć
minut wymieniając uprzejmości, najpierw po arabsku, potem w
farsi. Ja mówiłem jeszcze dość kulawo; on płynnie. Powiedział mi,
Ŝe po ukończeniu Harvardu drugą wojnę światową spędził w
Iranie, z OSS. Prowadził plemię Kaszka. Po wojnie chciał
wrócić na uniwersytet i spędzić Ŝycie na studiowaniu tekstów
awestyjskich i w pahlawi w zakurzonej bibliotece. Jednak
rozsmakował się w prawdziwym Oriencie i zarzucił te plany.
Wstąpił do następcy OSS, CIA, i przez następne czterdzieści pięć
lat przenosił się z jednej rezydentury na Bliskim Wschodzie do
drugiej.
Pamiętam, jak na koniec naszej rozmowy połoŜył mi na
ramieniu kościstą rękę. „Wie pan, doszedłem do wniosku -
powiedział - Ŝe Arabowie cywilizacyjnie nie dorastają Persom
do pięt".
O1iver zaczepił mnie kiedyś w Langley w drzwiach, kiedy
wychodził stamtąd na dobre, zniesmaczony zamknięciem jakiegoś
kongresowego śledztwa. Musiało to być około dziesięciu lat po
naszym pierwszym spotkaniu. Postarzał się mocno. Zdawało się,
Ŝe kiedy kaszle, grzechoczą mu kości. Pamiętam, Ŝe powiedział
coś o niewoli babilońskiej - siedemdziesięciu latach, które śydzi
spędzili na irackiej pustyni, zanim zostali uwolnieni przez Cyrusa.
Upierał się, Ŝe nikt nie zrozumie współczesnego judaizmu nie
wiedząc, jak wielki wpływ wywarli na niego Persowie i
zoroastrianie. Powinniśmy się tego dowiedzieć i wykorzystać.

162
Zjednoczeni Persowie i śydzi mogą powstrzymać arabskich
Beduinów, stosujących brutalne, pustynne metody, jeśli tylko ich
do tego zachęcimy. Zastanawiałem się, czy nie zwariował, czy
słońce nie wypaliło mu mózgu. Pewnie posadziłby mnie gdzieś
i wygłosił godzinny wykład, gdybym nie spieszył się na spotkanie.
O1iver Wendell Cośtam, jak Sprawiedliwość. Wyniosły jak łuk
triumfalny. Ktoś powinien go znać. To musiał być ten sam facet.
Ilu Amerykanów mówi płynnie w farsi i po arabsku? Szkoda, Ŝe
głowa z fotografii została wycięta.
- Miał kaszel? - spytałem.
- Miał. Suchy.
Poczułem, Ŝe zbliŜyłem się o krok do Olivera. Ale co O1iver,
którego znałem, robiłby tego dnia w Peszawarze, co więcej, po
co spotykałby się z bin Ladenem? Spotkał się z nim przez
przypadek, towarzyszył mu do domu i zrobił sobie z nim zdjęcie?
Raczej niemoŜliwe.
Przypomniałem sobie jeszcze jedną rzecz dotyczącą Olivera:
był niesamowicie bogaty, bogaty na tyle, Ŝe mógł opłacać
informatorów z własnej kieszeni. Oznaczało to, Ŝe nie moŜna
trafić do jego siatki tropem przepływu oficjalnych pieniędzy.
Bogaty na tyle, Ŝeby włóczyć się po całym muzułmańskim
świecie. Gdyby chodziło o tego samego Olivera, to moŜliwe, Ŝe
spotkał się z bin Ladenem i nigdzie nie ma na ten temat
najmniejszej wzmianki.
- Proszę na chwilę zapomnieć o tym starym Amerykaninie -
ksiąŜę przerwał moje zamyślenie. - Traci pan z oczu sedno
sprawy. Jest tu ktoś inny, na kim powinien pan skupić uwagę.
Człowiek, który zrobił to zdjęcie. Chalid Muhammad.
- Chyba nie ma pan na myśli Chalida Szejka Muhammada,
CSM?
Pojawienie się CSM na tego typu zdjęciu byłoby czymś w
rodzaju ukazania się byłej dziewczyny na ołtarzu w dniu twego
ślubu.
- CSM? - spytał ksiąŜę.
- UŜywamy tego skrótu w odniesieniu do Chalida Szejka
Muhammada, wuja Ramziego Jousefa, mózgu ataku na World
Trade Center. To jego inicjały.
KsiąŜę machnął tylko ręką.

163
- Amerykanie i ich akronimy. Wydaje wam się, Ŝe moŜecie
zredukować cały świat, a potem pozbawić go sensu. Tak, o nim
właśnie mówię.
- Co on tam robił?
- W tamtym okresie cały czas towarzyszył bin Ladenowi. Jest
BeludŜem. Jego rodzina pochodzi jednak z Iranu.
- Myślałem, Ŝe z Pakistanu, z okolic Kuetty.
- Nie, zdecydowanie z drugiej strony granicy, ze strony
irańskiej. Rząd Kuwejtu obserwował go, odkąd w połowie lat
osiemdziesiątych pojawił się w Peszawarze. Na początku nie
zwracaliśmy na Chalida większej uwagi. Był po prostu kolejnym
wyznawcą, który stanął do walki z komunistami. Potem zaczęliś-
my otrzymywać pewne sygnały, Ŝe współpracuje z Irańczykami,
z fanatykami, z Siłami Kods. To pasowało, pół jego rodziny
mieszka w Iranie.
Siły Kods to wywiadowcze ramię Pasdaranu, organizacji
Mousawiego, który postawił sobie za cel usunięcie Stanów
Zjednoczonych z Bliskiego Wschodu.
- Jest pan absolutnie pewny, Ŝe CSM współpracował z Pas-
daranem?
- UwaŜnie obserwowaliśmy tych ludzi - odpowiedział ksiąŜę.
- BeludŜowie z Iranu zawsze stanowili dla nas problem. Nigdy
nie wiedzieliśmy, w którą stronę skieruje się ich lojalność.
WaŜne jest, Ŝeby pan dobrze zrozumiał, kim jest Chalid Szejk
Muhammad. Mógłby być jak kaŜdy innych BeludŜ w moim kraju
zaledwie utrapieniem, gdyby jego ojciec nie miał większych
planów. Zachęcił Chalida, Ŝeby poszedł do college'u w Stanach
Zjednoczonych, jakiejś rolniczej szkoły na południu. Jednak
wszystko potoczyło się niezupełnie tak, jak wyobraŜał sobie jego
ojciec. Chalid skończył uniwersytet, wrócił do Kuwejtu i pojechał
prosto do Afganistanu, Ŝeby prowadzić dŜihad przeciwko Ros-
janom.
- Wszyscy to robili - wtrąciłem.
- Była jednak pewna róŜnica - ciągnął ksiąŜę. - Chalid
powiedział bratu, Ŝe przeszedł szkolenie w CIA i wyjeŜdŜa do
Afganistanu pod ich ochroną.
- Kłamał. Nie szkoliliśmy nikogo w Stanach do walki w Afga-
nistanie, tak samo, jak nie prowadziliśmy bin Ladena. - Zacząłem

164
się niecierpliwić i chciałem dowiedzieć się więcej. - Tak czy
owak, nie chwytam tych związków między Pasdaranem, bin
Ladenem, CSM i tym człowiekiem, który według pana jest z CIA.
- Na początku nas teŜ to zdezorientowało - rzekł ksiąŜę. - To
wszystko nie miało sensu.
- MoŜe dlatego, Ŝe CSM był kłamcą - powiedziałem bardziej
do siebie niŜ do księcia. - Fantastą.
- Proszę nie zapominać, Ŝe znam Chalida - odpowiedział.
KsiąŜę opisał, jak po raz pierwszy spotkał się z CSM w hotelu
Interon w Peszawarze. Zacieśnili stosunki na tyle, Ŝe dostrzegł, iŜ
CSM zawsze ma pieniądze - dziwne wobec faktu, Ŝe jego rodzina
była uboga. CSM i ksiąŜę zaprzyjaźnili się. Wreszcie CSM zdradził
mu, Ŝe kiedy studiował w Północnej Karolinie, zaczepił go starszy
dŜentelmen, który płynnie mówił po arabsku, i powiedział, Ŝe szuka
„konsultantów do spraw Bliskiego Wschodu". Oferta wyglądała dość
nieszkodliwie, więc CSM ją przyjął. Kiedy skończył studia,
męŜczyzna wykupił mu bilet do Peszawaru. Co dwa miesiące zjawiał
się osobiście, przekazywał CSM wypchaną gotówką kopertę i
wysłuchiwał sprawozdania na temat wojny w Afganistanie.
- Sugeruje pan, Ŝe to ten starszy męŜczyzna ze zdjęcia, ten z
wyciętą głową? Ten, który według pana ma na imię Oliver? -
spytałem, wciąŜ nie mogąc uwierzyć, Ŝe któryś z naszych
oficerów spotkał się z bin Ladenem, nie mówiąc juŜ o CSM.
- To właśnie próbuję panu powiedzieć. Starszy męŜczyzna ze
zdjęcia to agent CIA, oficer prowadzący Chalida.
W tym momencie cała ta historia stała się zupełnie nieprawdo-
podobna. CSM miałby być jednym z naszych? Informatorem?
Wszystko to wymagało gruntownego przemyślenia.
- Jest pan pewien, Ŝe nie wie, kim był ten Irańczyk? - spyta-
łem, próbując to wszystko zebrać do kupy.
KsiąŜę potrząsnął głową.
- To bardzo waŜne. Od wielu lat staram się wytropić pewnego
pułkownika Pasdaranu. Jeśli to ten sam...
- Zna pan nazwisko męczennika, który wjechał cięŜarówką
w koszary marines w Bejrucie? Oczywiście, nie. O niektórych
rzeczach nigdy się nie wie. Czy według pana to za mało, Ŝe
oficer Pasdaranu utrzymuje kontakty z człowiekiem, który niegdyś
próbował wysadzić dwanaście samolotów rejsowych?

165
Nie musiałem odpowiadać. Wszyscy znali największe marzenie
CSM. W 1996 roku, kiedy był w Manili, planował wysadzić nad
Pacyfikiem dwanaście amerykańskich samolotów, dąŜył teŜ do
zabójstwa Clintona i papieŜa. Kiedy pierwszy raz usłyszałem o
CSM, uznałem go za oszusta. Nie wyglądał na takiego, który
zrealizuje którykolwiek ze swoich planów, ani wtedy, ani teraz.
Jednak wszystko wyglądało inaczej, jeśli CSM naprawdę grał
w jednej lidze z Pasdaranem.
- Chalid znalazł sposób, Ŝeby zdobyć pieniądze. - Głos
księcia wyrwał mnie z zadumy. Błądziłem w zupełnie innej sferze.
- Co pan ma na myśli? - zapytałem.
KsiąŜę opowiedział mi, jak Kuwejtczycy wywnioskowali na
podstawie podsłuchanych rozmów telefonicznych, Ŝe istniała
druga strona planów CSM wysadzenia dwunastu samolotów:
grał na giełdzie - zawierał transakcje opcyjne*. Kilka miesięcy
przed planowanym atakiem kupił za kupę kasy prawa opcji do
sprzedaŜy papierów wartościowych towarzystw lotniczych, które
miały odczuć skutki zamachu. Transakcje przeprowadzał z
róŜnych rachunków na Kajmanach i w bankach w Puerto Rico.
- Przepraszam, wasza wysokość, wygląda mi na to, Ŝe to
wszystko ktoś sfabrykował. Grzebię się w takich gównianych
sprawach od dwudziestu pięciu lat. A teraz wskaźnik mojego
detektora bzdur znalazł się na czerwonym polu.
KsiąŜę otworzył kufer podróŜny i wyjął gruby na sześć cali
plik dokumentów.
- To są zapisy przejętych rozmów: telefonów Chalida do
rodziny w Kuwejcie. Są prawdziwe, proszę mi wierzyć. Mój brat
ma rejestr aktualnych rozmów.
- Pański brat?
- Jest doradcą w naszych słuŜbach wywiadowczych.

* Transakcje opcyjne - transakcje nierzeczywiste, mające formę umowy


zawieranej pomiędzy nabywcą i sprzedawcą opcji. Nabywca opcji po zapłaceniu
premii nabywa prawo do kupna lub sprzedaŜy waloru, na który została wystawiona
opcja w określonym terminie i po określonej cenie zwanej ceną bazową lub ceną
wykonania. Nabywca opcji ma prawo wyboru, czy swoje prawa wykorzysta, czy
teŜ zrezygnuje z zawarcia transakcji, natomiast sprzedawca opcji jest zobowiązany
dostosować się do jego wymagań nie mając wpływu na decyzję nabywcy (przyp.
tłum.).

166
I jak tu nie kochać małych, ściśle związanych rodzin w rodzaju
Al Sabahów.
KsiąŜę wyjął zapis jednej z rozmów CSM. Na wierzchu
napisano po arabsku: „Ściśle tajne". Zanotowano równieŜ, Ŝe
CSM dzwonił z budki w Kuwejcie 16 czerwca 2000 roku.
Najpierw CSM spytał rodzinę o nowiny z Kuwejtu, a potem
powiedział, Ŝe wysłał do Kuwejtu przez kuriera „sześć czipów".
- Sześć czipów? - spytałem.
- Spreparowanych kart SIM do szwajcarskich komórek, któ-
rych jego siatka miała uŜyć podczas następnej operacji. Przejęliś-
my wszystkie sześć. Zdumiewająca rzecz, miały kolejne numery.
Teraz moŜemy przechwytywać większość rozmów Chalida.
- Powiadomiliście o tym rezydenturę CIA?
- Oczywiście. Mój brat przekazał im czipy do skopiowania.
Powiedział im teŜ o opcjach. Nie doczekał się odpowiedzi.
KsiąŜę podał mi więcej wydruków. Szczegóły były zaskakują-
ce: CSM dzwonił po całym Bliskim Wschodzie, do Niemiec,
Hiszpanii, Włoch, nawet do Stanów Zjednoczonych. W mojej
dwudziestopięcioletniej karierze w CIA nie widziałem lepszego
materiału.
- Niech pan mi powie jeszcze raz, co powiedzieli w
rezydenturze.
- JuŜ powiedziałem. Nic. Ani słowa.
Albo zupełnie źle oceniłem materiał, który pokazywał mi
ksiąŜę, albo ktoś tu oszalał. To był kawał solidnej dokumentacji
wywiadowczej i powinien znaleźć się w aktach.
KsiąŜę podsunął mi kolejny wydruk. Podczas tej rozmowy
CSM powiedział: „Nic nie róbcie, dopóki ciecze są na miejscu".
- Jakie ciecze? - spytałem. - Nitroceluloza?
W 1996 roku CSM planował wysadzić dwanaście samolotów
przy uŜyciu nitrocelulozy.
- Nie. Naszym zdaniem chodzi o jakąś inną substancję
wysokolotną. Coś, co moŜna dolać do paliwa odrzutowca. MoŜe
azotan metylu.
Obaj gapiliśmy się na te słowa, mając nadzieję, Ŝe moŜe da się
je przetłumaczyć na coś zrozumiałego.
- Jest pan pewien, Ŝe pański brat przekazał to wszystko
rezydenturze? - spytałem jeszcze raz.

167
- Na pewno. Jestem równieŜ całkowicie pewny, Ŝe nigdy nie
dostał odpowiedzi. Nawet „sprawdzamy to" albo „proszę kon-
tynuować obserwację". Wielka niekompetencja? Tego nie wiemy.
- Czy mogę to zatrzymać? - spytałem.
- Po to właśnie to panu pokazuję - odparł. - MoŜe panu się
uda zwrócić na to uwagę kogoś z Waszyngtonu. Kogoś, kto
zrozumie wartość tych dokumentów. Ale nie rozmawialiśmy
jeszcze o najwaŜniejszej sprawie. Chalid nie działa sam. Ma
amerykańskiego partnera.
- Ma pan na myśli Olivera? On na tym zdjęciu juŜ ledwo
Ŝyje. Jestem pewny, Ŝe umarł jeszcze przed 1996 rokiem.
- Nie. Mam na myśli innego Amerykanina. Nie znamy jego
nazwiska.
- Skąd o nim wiecie?
- TakŜe z rozmowy Chalida z rodziną - odpowiedział ksiąŜę.
- Mówił o swoim amerykańskim partnerze. Ale teraz najgorsza
informacja: Chalid zamierza spróbować jeszcze raz.
- Wysadzić samoloty?
KsiąŜę kiwnął głową.
- Broń jeszcze nie wypaliła, ale to najlepsze, co moŜemy
wykombinować.
- Nie rozmawiałby o tym przez telefon - stwierdziłem.
- Sami nigdy byśmy w to nie uwierzyli, gdybyśmy w paź-
dzierniku 2000 nie aresztowali dwóch Saudyjczyków jadących
z Iranu. Przyznali się, Ŝe pracowali dla Chalida Szejka
Muhammada.
KsiąŜę wyjął ze swojego kufra inny zestaw dokumentów. Były
to zeznania dwóch Saudyjczyków.
Przejrzałem je pobieŜnie. Rzeczywiście, obaj niezaleŜnie od
siebie przyznali, Ŝe pracowali dla CSM. Jednak bardziej moją
uwagę zwrócił fakt, Ŝe obaj przyznali, Ŝe ich przejazd przez Iran,
włącznie z tygodniowym pobytem w Teheranie, zaaranŜował
oficer Pasdaranu. Zostali zabrani do obozu, gdzie eksperci
Pasdaranu od materiałów wybuchowych przeszkolili ich w tech-
nikach wysadzania samolotów podczas lotu.
Przyjrzałem się twarzy księcia. Jeśli zeznania były prawdziwe,
stanowiły cholernie mocny dowód, casus belli przeciwko Iranowi.
Wszystko to wyglądało dość prawdopodobnie. Ktoś tak uparty

168
jak bin Laden nigdy nie dopuściłby, Ŝeby róŜnice religijne
stanęły na drodze strategicznego sojuszu z Pasdaranem. Mieliśmy
na to dowód w 1996 roku, kiedy dowiedzieliśmy się, Ŝe spotkał
się z oficerem irańskiego wywiadu w DŜalalabadzie na naradzie
wojennej, podczas której zawarli porozumienie w sprawie wspól-
nego przeprowadzenia ataków terrorystycznych. Nic z tego nie
wyszło, ale tylko dlatego, Ŝe wkrótce potem irańscy ajatollahowie
przestali sankcjonować terroryzm. Jeśli teraz Pasdaran chciał
przeprowadzić operację niezaleŜnie od rządu irańskiego, dlaczego
nie miałby zlecić jej komuś w rodzaju bin Ladena, szczególnie
do zwerbowania zamachowców samobójców? Nikt nie miał
lepszego dostępu do tej studni bez dna.
- To jest prawdziwe? - spytałem. - Nic tu nie ma na temat
transakcji opcyjnych. - WciąŜ byłem oszołomiony jakością
materiału.
- Chalid nie powiedziałby im o czymś takim. Opcje to sprawa
między nim i Amerykaninem. Irańczycy i dwóch Saudyjczyków
mają w głowie tylko mordowanie Amerykanów.
- Jest pan absolutnie pewny tych transakcji opcyjnych?
KsiąŜę sięgnął po kolejną porcję zapisów rozmów CSM. Były
one pełne niedomówień i zawierały zakodowane słowa, ale
dawało się zrozumieć, Ŝe CSM udzielał instrukcji, w sprawie
zorganizowania transakcji przez system hawala - za pośrednict-
wem właścicieli kantorów wymiany walut*. Nie wspomniano o
samolotach, ale uwierzyłem księciu na słowo, Ŝe jest o tym
gdzieś w zapisach przechwyconych rozmów.
- Fascynujący materiał - powiedziałem - ale jeśli nasza
rezydentura w Kuwejcie nie kupuje tego, nie jestem pewny, czy
to coś zmieni, jeśli ja przekaŜę złe nowiny Waszyngtonowi.
- Nie siedzimy tu razem po to, Ŝeby marnować czas. Daję
panu te materiały, Ŝeby przekazał je pan swojemu rządowi. Rząd
pana wysłucha i nie dopuści do zamachu. I do rozlewu krwi,
który nastąpi, jeśli Chalidowi i Pasdaranowi się powiedzie. Wy,
Amerykanie, zawsze mylnie przedstawiacie historię, jeśli zamie-
szani są w nią muzułmanie. - Mówiąc to, patrzył na mnie

* Hawala - nieformalny system przekazywania pieniędzy „z ręki do ręki",


poprzez pośredników, bez Ŝadnej dokumentacji (przyp. tłum.).

169
surowo. - Chalid to nie Hamas. On nawet nie jest dobrym
muzułmaninem. To po prostu morderca. Jeśli mu się uda to, co
podejrzewamy, zaszkodzi naszej sprawie. Zrzucicie winę na
wszystkich muzułmanów. śydzi będą grać z wami w ten sam
sposób, co zwykle, popychając was do obwiniania ich wrogów,
Arabów, a nie waszych.
Czułem się, jakby jego oczy wypalały mi dziurę w mózgu.
- Myśli pan, Ŝe ja tego wszystkiego nie wiem? - zapytałem.
- Spróbuję coś z tym zrobić.
KsiąŜę wyjął mi z ręki papiery i zaczął je szybko przeglądać.
Wreszcie znalazł to, co chciał. Rozpoznałem numer kierunkowy
Nowego Jorku.
- Nowy Jork? - upewniłem się.
KsiąŜę skinął głową.
- To świeŜa zdobycz, jeszcze nieprzekazana rezydenturze w
Kuwejcie. Powinna panu pomóc. Jeden z kontaktów Ramziego
Jousefa. Uczestniczył w zamachu na World Trade Center,
mieszkał wtedy w Queens.
- A tu jeszcze jedna, z innym numerem - powiedział,
pokazując mi kolejną stronę.
I tym razem rozpoznałem kierunkowy: Teheran.
- To numer kontaktowy Chalida. MoŜe to przekona Stany, Ŝe
sprawa jest powaŜna.
- Skąd dzwonił?
- Zwykle z Karaczi. Ale tutaj, na przykład... Proszę, niech pan
sam spojrzy.
Zapis został opatrzony datą 16 lutego 2001 - CSM dzwonił do
budki telefonicznej w Kuwejcie. W pewnym miejscu w odręcz-
nym zapisie przeczytałem, Ŝe CSM powiedział: „Jestem w kraju
Aja'im'" - powszechne określenie Irańczyków.
- Chalid dzwoni głównie z numeru Pasdaranu. Powinniście go
mieć. Ale zanim cokolwiek pan zrobi, powinien pan się spotkać
z moim bratem. W przyszłym tygodniu przyjedzie do Libanu i
przywiezie więcej zapisów.
- Im więcej tego będzie, tym lepiej.
- Rozumiem. On opowie panu jeszcze coś więcej o tym, Ŝe
amerykański partner Chalida ma w Maine własną firmę, BT
Trading.
Rozdział 28
Balabakk, Liban

Gdy tylko wróciłem do Balabakku, zająłem jedyny telefon


hotelowy, który był nowy w 1921 roku. W pierwszym odruchu
zacząłem szukać korbki.
India odebrała po trzecim sygnale.
- Max? Miałeś dzwonić tydzień temu. Muszę się z tobą
koniecznie zobaczyć. Nie mogę powiedzieć, o co chodzi, nie
przez telefon. MoŜesz wrócić do domu?
- Nie teraz. O co chodzi?
Cisza przeciągała się tak długo, Ŝe potrząsnąłem telefonem,
Ŝeby sprawdzić, czy nie jest głuchy.
- Tata ma problem.
- Nie moŜe znaleźć szkockiego zamku z centralnym ogrzewa-
niem?
- Max, to powaŜna sprawa. Jest winny pieniądze. Muszę z
tobą o tym porozmawiać.
- Jasne. Powinienem wrócić za kilka tygodni.
- Do tego czasu juŜ będzie po wszystkim. Chcą mnie wysłać
w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin do Rijadu.
MoŜemy się tam spotkać?
- Nie teraz.
- Słyszałam, Ŝe jesteś w Arabii Saudyjskiej.
- To plotka, którą rozgłosiłem.
Słyszałem panikę w głosie Indii, ale mój wyjazd do Rijadu nie
wchodził w rachubę. Fakt, Ŝe dotarła do niej pogłoska o moim
pobycie w Arabii, świadczył, Ŝe chwycili przynętę. Pomyślałem,
Ŝe India mogłaby przyjechać do Balabakku, ale wiedziałem, Ŝe
nasza ambasada w Bejrucie jej nie puści. Chyba Ŝe do Damaszku.
Ludzie jadący w delegację na Bliski Wschód często się tam

171
zatrzymują, Ŝeby kupić dywany. Nie mogłem ryzykować, Ŝeby
powiedzieć jej o tym przez telefon, szczególnie z Palmyry, gdzie
wszystkie rozmowy z pewnością podsłuchiwał Hezbollah.
- Pamiętasz, jak ci opowiadaliśmy z ojcem o naszym obozie
w pewnej części świata?
Zaledwie miesiąc temu dokuczała mi z tego powodu. Miałem
nadzieję, Ŝe nie zapomniała.
- Jasne. Na granicy... - India przerwała, ale byłem pewny, Ŝe
załapała.
- Będę tam w sobotę w południe. A potem dwadzieścia cztery
godziny później, w tym samym miejscu. Trzecia moŜliwość, to
czterdzieści osiem godzin po pierwszym terminie.
- Urwą mi głowę.
- Nie musisz przekraczać Ŝadnych granic, których nie moŜesz.
- Muszę się zastanowić.
- Zastanawiaj się, ile chcesz, ja w kaŜdym razie tam będę -
powiedziałem i rozłączyłem się.
Frank bez pieniędzy? Jakbym potrzebował kolejnego potwier-
dzenia, Ŝe Ŝycie jest kruche.
Rozdział 29
Haditha, Syria

Lodowaty wiatr smagał jałowe wzgórza. India była wyczerpana,


ale szczęśliwa. Wyglądała jak uczennica, która właśnie spłatała
figla, kiedy biegła, Ŝeby mnie uściskać. Staliśmy przed Dunkin'
Donuts obok sklepu wolnocłowego. NajbliŜszy syryjski punkt
kontrolny znajdował się pięćdziesiąt stóp dalej, ale nikt nie
zwracał na nas uwagi.
Mieliśmy godzinę, moŜe dwie, nie więcej. Po południu musiała
złapać samolot do Genewy, a stamtąd poranny lot do Waszyng-
tonu. PodróŜ dzikim pędem. Cofnąłem się o krok, Ŝeby się jej
lepiej przyjrzeć. Jej radość nagle uleciała.
- Co się dzieje, Indio?
- Chcą cię pogrąŜyć. Jest taki dziennikarz, facet z „Timesa".
Pisze artykuł, Ŝe nająłeś się do obcego wywiadu...
- Bzdura.
- A co będzie, jeśli oskarŜą cię o współpracę, na przykład z
Mossadem? Mogą cię przez to tutaj zabić.
- Chcą mi po prostu zamknąć usta. Czy chodzi o Vernona
Lawsona?
Nie musiałem czekać, aŜ India kiwnie głową. Lawson naleŜał
do dziennikarzy, których szóste piętro Langley wykorzystywało
do szerzenia dezinformacji i karania wrogów. Napisał nawet parę
ksiąŜek o CIA - wielkich hitów, naszpikowanych kłamstwami,
ale z ziarnem prawdy. Bez dwóch zdań, Vernon Lawson byłby
zachwycony umieszczając moje nazwisko na pierwszej stronie.
- Rozmawiałaś z ojcem o Lawsonie?
- Próbowałam.
- Stoi za tym Webber, mam rację?
- Nigdy nie powiedziałam...

173
- Nie musiałaś. Był tam, prawda?
- Tata nie chce powiedzieć. Byłem pewien, Ŝe chroni ojca.
- Co się dzieje z twoim ojcem? Pewnie nie wie, Ŝe tu jesteś.
- Nie śmiałam mu powiedzieć. Mówiłam ci, odbiło mu na
punkcie...
- Po co więc tu przyjechałaś?
- Myślę, Ŝe tata idzie na dno.
A jeszcze niedawno chciał ze mnie zrobić swoją prawą rękę,
pomyślałem.
- Nie chcę teraz o tym mówić - ucięła, odwracając ode mnie
twarz. Wytarła oczy w rękaw.
Kiedy znowu na mnie spojrzała, miała czerwone oczy. Poło-
Ŝyłem rękę na jej ramieniu, ale ją strąciła.
- Powiedziałeś komuś coś, co strasznie wkurzyło ojca.
- Powiedział ci, o co chodziło? - spytałem, pozwalając jej
porzucić temat problemów finansowych ojca. Wygada się w swo-
im czasie.
- Nie powiedział.
- Obaj to wielkie kupy gówna - powiedziałem bardziej do
siebie niŜ do Indii.
- Kto? - NajeŜyła się. Wściekła.
- Nie, nie twój ojciec - wyprowadziłem ją szybko z błędu,
choć zacząłem się zastanawiać. - Webber. Lawson.
Uspokoiła się.
- Webber ubiega się o stanowisko szefa bliskowschodniego
oddziału Zarządu Operacyjnego. Wszyscy to wiedzą. Tata...
India przerwała, gdyŜ obok przetoczył się konwój czołgów
T-64 jadących do Libanu. Ryk diesli i metalowych gąsienic na
drodze był ogłuszający. Maszyny wyładowane zostały dobytkiem
załóg, wszystkim, od starych garnków, po worki z mąką.
Wyglądały na niemalowane od lat. Armii syryjskiej zdecydowanie
słabo się wiodło od końca „zimnej wojny".
Kiedy przejechał ostatni czołg, zauwaŜyłem, Ŝe w naszą stronę
idzie dwóch Syryjczyków w mundurach. Dołączył do nich trzeci.
Na pewno nie zostawią nas w spokoju.
- Czas wracać do Damaszku.
- Jeszcze nie wygłosiłam ci kazania, Max. Nie moŜesz zostać...

174
Wskazałem jej podbródkiem komitet powitalny.
- Mamy trzy wyjścia - powiedziałem. - Rozstajemy się od
razu. Proszę Syryjczyków o polityczny azyl i jadę z tobą do
Damaszku. Albo oboje wracamy do Libanu.
- Zawsze chciałam zobaczyć Liban
- Nie moŜesz. Musisz dziś lecieć do Genewy.
- Mam pełnopłatny bilet. Przebukuję go na jutro. Powiem im,
Ŝe utknęłam w korku w drodze na lotnisko.
- W Syrii nie ma korków.
- No to taksówka złapała gumę.
- Nie rozumiesz, wjazd do Libanu jest koszmarnym wy-
kroczeniem.
Wykroczeniem na więcej sposobów. India mogła wylecieć z
pracy za wjechanie do kraju, na który nie dostała zgody w
Centrali. W moim przypadku to teŜ była głupota. Jeśli się
podróŜuje na kradzionym paszporcie, zagranicznym paszporcie
na obce nazwisko, ostatnią rzeczą, jaką chce się zrobić, jest
pętanie się z osobą z amerykańskim paszportem dyplomatycznym.
Ale chciałem spędzić więcej czasu z Indią, więc postanowiłem
wyrzucić ostroŜność do kosza.
Syryjczycy byli juŜ zaledwie sześć stóp od nas.
- Znają panowie jakieś miłe miejsce, gdzie moŜna zjeść
lunch? - spytała India. - W jakimś malowniczym punkcie
Beka?

Siedzieliśmy na przednim siedzeniu minibusu. Z tyłu jechało


dwóch syryjskich trepów, jeden z ptakiem w klatce, oraz starsza
kobieta ubrana na czarno. PodróŜ z dwójką obcokrajowców nie
poprawiła im samopoczucia.
- Mój BoŜe, gdyby tata się dowiedział - powiedziała India
pod nosem. Prawie chichotała.
W Bar Iljas przesiedliśmy się do drugiego busa i ruszyliśmy
do Balabakku. Tym razem siedzieliśmy z tyłu. Przez następne
czterdzieści minut słuchałem opowieści Indii na temat Ŝałosnego,
biurokratycznego piekła, jakim stało się moje byłe miejsce pracy.
Spędzała całe dnie sprawdzając informacje dla rezydentury w
Arabii Saudyjskiej, nazwiska, które oficerowie operacyjni
wysyłali jej tylko po to, by pokazać, Ŝe coś robią.

175
- Jak mogłeś wytrzymać tam tak długo, Max? To strasznie
ogłupiające miejsce.
- Arabia Saudyjska to inna bajka. Nie szpiegowaliśmy tam.
- A co z tymi dawnymi dobrymi czasami, które tak lubiliście
wspominać z tatą? Romantyczność, przygoda.
- Praca w terenie na innym kontynencie to zupełnie inna
sprawa - odpowiedziałem. - Daj spokój, na razie.
Przez lata wielokrotnie powtarzałem ten frazes rekrutom.
Nigdy nie zabrzmiało to bardziej fałszywie niŜ w tym momencie.
Dotarliśmy do przedmieść Balabakku. Pokazałem jej koszary
wojskowe na wzgórzu na wschód od miasta.
- Tam przetrzymywali Billa Buckleya - szepnąłem Indii
prosto do ucha. Z tego, co wiedziałem, to nasz kierowca oddzielił
głowę Billa od reszty ciała.
- Kto tam teraz siedzi? - spytała równieŜ szeptem.
- Nikt. Libańska armia przejęła je od Hezbollachu, a
Irańczycy opuścili miasto. Mniej więcej. - Nie dodałem, Ŝe w
przeciwnym razie nie moglibyśmy przyjechać do Balabakku na
lunch.
Restauracja hotelu Palmyra była kompletnie pusta. Kelner
wskazał nam stolik przy ogromnym kominku, pełnym starego
popiołu. Zamówiłem butelkę wina, czerwonego kasara, Reserve
du Couvent, z winnic połoŜonych niedaleko Balabakku. Naj-
większą ironią był fakt, Ŝe jedne z najlepszych winogron na
świecie rosną w miejscu narodzin islamskiego terroryzmu.
India podała mi mój kieliszek, wzięła swój i wyciągnęła mnie
za ramię do holu, gdzie mogła jeszcze raz obejrzeć zdjęcia i
listy słynnych gości hotelu: Agathy Christie, T.E. Lawrence'a,
Cocteau. Potem wyszliśmy na taras przed hotelem, skąd roztaczał
się widok na rzymskie ruiny. India przysiadła na zakurzonym,
starym wiklinowym fotelu i gestem poprosiła, Ŝebym usiadł
obok.
Kelner przyniósł niski stolik i ustawił go między nami, a potem
wrócił po nasze wino oraz tacę świeŜych warzyw i przekąsek.
Jako córka swojego ojca India milczała, dopóki kelner nie
odszedł.
- Co ty tutaj robisz, Max?
- Tutaj? Mieszkam. Mam bardzo ładny pokój. Po lunchu
pójdziemy zwiedzić ruiny. Tam znajduje się największy ociosany

176
głaz na świecie - oznajmiłem, wskazując na świątynię Jowisza.
- Wiedziałaś, Ŝe...
- Co robisz tutaj, w Libanie. Powiedz mi.
- Prawda za prawdę?
- Po prostu mi powiedz.
Powiedziałem. Oprócz tego, co usłyszałem od Nabila i księcia.
Musiałaby zobaczyć dokumenty od księcia, Ŝeby uwierzyć. Albo
moŜe uznałem, Ŝe jeszcze nie przyszła na to pora. Opowiedziałem
jej starą historię, wytłumaczyłem, po co wróciłem do Balabakku,
o poszukiwaniach, które doprowadziły mnie do fotografii, a ta
z kolei zawiodła mnie tutaj.
Z miejsca, w którym siedzieliśmy, nie widać było koszar, ale
machnąłem ręką w ich kierunku. Opowiedziałem jej, jak po
porwaniu Buckleya spędziłem dwa miesiące w Beka, pewny, Ŝe
to właśnie tam go przetrzymywano, ale wciąŜ powracając z
pustymi rękami, nie trafiając na najmniejszy trop, najmętniejszą
pogłoskę. Nie mogłem dostać się do koszar, gdyŜ Pasdaran
strzegł ich dniem i nocą. Dowiedzieliśmy się, Ŝe Bill tam jest,
dopiero wtedy, gdy powiedział nam o tym zbiegły zakładnik. Nie
miało to jednak Ŝadnego znaczenia, poniewaŜ tego samego dnia
Irańczycy przenieśli resztę zakładników.
- To była ostatnia pewna wiadomość o Buckleyu do czasu,
gdy na południowych przedmieściach znaleziono jego zwłoki
- skończyłem. - Nigdy nie dało mi to spokoju. Tajemnica.
Prawda. Nie wiem, co bardziej. Ale czy jest jakaś róŜnica?
W kaŜdym razie, właśnie dlatego się tu znalazłem.
Butelka była juŜ pusta. Poszedłem po kelnera i zamówiłem
kolejną.
- Teraz twoja kolej - powiedziałem, siadając w fotelu.
India chciała wstać. Nie wiem, dokąd się wybierała. Przy-
trzymała się fotela, Ŝeby utrzymać równowagę i opadła na niego
z powrotem, wylewając sobie wino na dŜinsy. Roześmiała się,
osuszyła plamę serwetką i usiadła.
- Wiesz, czego najbardziej nienawidzę w mojej pracy? - za-
pytała.
- Parkingu dla pracowników? - zaŜartowałem.
- Obleśnych fiutów.
- Tacy są wszędzie - pocieszyłem ją.

177
- Wiesz, kogo mam na myśli.
- Webbera?
- Właśnie tak.
- Człowiek na kaŜdą pogodę.
- Leciał na mnie.
- Och, daj spokój. Facet jest w najlepszym razie aseksualny.
- Tak sobie tłumacz, Max, ale nie w tym rzecz.
- Nie w tym?
- Nie w tym, Ŝe nie mogę znieść tej obrzydliwej gnidy.
- O co więc chodzi?
Sięgnąłem po butelkę i napełniłem kieliszki. Zakąski stały
nietknięte.
- Jest niebezpieczny.
- Opowiedz mi wszystko - poprosiłem.
- Nie mogę. Wyleciałeś z pracy. Przepis 2201, punkt C-3.
- A co z zasadą prawda za prawdę?
- Wywalą mnie w dwa miesiące.
- Wykrywacz kłamstw. To jest problem.
Spojrzała na ruiny i z powrotem na mnie.
- Będziesz mnie chronił?
Kiwnąłem głowę i dotknąłem jej ręki. Roześmiała się,
przysunęła nieco swój fotel do mnie i oparła stopę na moim
kolanie.
- Jest pewna sprawa w Kalifornii - zaczęła India. - W San
Diego pojawiło się dwóch saudyjskich takfirów, zaczęli knuć coś
niedobrego i Webber ukradł tę sprawę, przekazał ją jakiemuś
wykonawcy, Ŝeby ich monitorował.
Natychmiast pomyślałem o dwóch Saudyjczykach aresztowa-
nych w Kuwejcie. Czy między tymi sprawami istniał jakiś
związek?
- Łączono ich z zamachami na ambasady w Afryce Wschod-
niej - ciągnęła. - Turki przyjechał specjalnie do Waszyngtonu,
Ŝeby nam o tym powiedzieć. Poinformował nas teŜ, Ŝe są oni
członkami większej grupy. Przygotowują podobno jakiś większy
atak.
Szefa saudyjskiego wywiadu, Turkiego al Fajsala, trudno
zignorować. PrzyjeŜdŜał do Waszyngtonu rzadko, tylko wtedy,
gdy miał do przekazania coś naprawdę waŜnego.

178
- MoŜe Turki wstawiał kit w Centrali w nadziei, Ŝe wyszarpie
od nas więcej zabawek. - Zgodnie z zasadami, próbowałem
wydobyć jak najwięcej szczegółów.
- Max, to powaŜna sprawa. Jest pewien saudyjski oficer
prowadzący, który kontaktuje się z nimi w San Diego. Pod
przykrywką pilota saudyjskiego lotnictwa cywilnego.
- Turki mówił, co ma być celem zamachu?
- Być moŜe rafineria w Teksasie.
Wysadzić rafinerię. Czemu nie? Jeśli miało to coś wspólnego
z CSM, moŜna by zbić fortunę na benzynowych transakcjach
opcyjnych. Jeszcze większą niŜ na lotniczych.
- Turki nie znał wielu szczegółów - mówiła dalej India. -
Dlatego chciał, Ŝebyśmy kontynuowali obserwację. Jednak
Webber nie zaangaŜuje w to Biura, dopóki nie będziemy mieli
więcej danych.
- Co zrobił Oddział Bliskiego Wschodu? - To tam powinna
wylądować ta sprawa. W ten sposób powinno to działać.
- Webber był na spotkaniu z Turkim. Przejął sprawę i przekazał ją
wykonawcy. Szef oddziału bliskowschodniego walczył i przegrał.
Rzekomo tych dwóch facetów śledziła cała grupa obserwacyjna.
- Wykonawca prowadził taką obserwację? O Jezu.
- Widzę faktury, które trafiają do działu. Sto sześćdziesiąt
tysięcy dolarów tygodniowo. To komedia, co...
- Wykonawca przesyła faktury przez dział saudyjski?
- No. My za to płacimy. Sprawę prowadzi kontrwywiad.
Milutko, nie?
- Czy to Applied Science Research?
- Wykonawca? MoŜliwe. A jest jakaś róŜnica?
Zgadłem, Ŝe Frank nie powiedział Indii o tym, co przytrafiło
mi się w Nowym Jorku, a jeśli to zrobił, zredukował wiadomości
do minimum. Applied Science Research chyba nic jej nie mówiło.
- A co stało się z Saudyjczykami? - spytałem. Wiaterek
zelŜał. Słońce paliło, jakby chciało nas stopić na miejscu. Twarz
Indii zaróŜowiła się od upału.
- Jeden wyjechał, prawdopodobnie do Europy. Webber nalega,
Ŝeby wykonawca zajmował się na własną rękę tym drugim.
- Słyszałaś przypadkiem o dwóch Saudyjczykach aresztowa-
nych w Kuwejcie?

179
Siedząc w wydziale saudyjskim powinna śledzić wiadomości
nadchodzące z Kuwejtu. Chyba Ŝe były utajnione, a ona nie
znalazła się na liście dostępu.
- Saudyjczycy aresztowani w Kuwejcie? Skąd moŜesz wiedzieć...
- Teraz moja kolej. Skąd wiesz to wszystko o Saudyjczykach
w San Diego?
- Daj spokój, Max. Nie jestem głucha ani ślepa.
Przyłapałem się na tym, Ŝe myślę o pewnych słowach Franka:
Ŝe to był pomysł Indii z tą pracą, a on się sprzeciwiał.
- Dlaczego wstąpiłaś do CIA? - zapytałem.
- PrzecieŜ wiesz. Tata ci mówił. Jego wielka idea.
- A dlaczego akurat w dziale saudyjskim?
- Przez tatę. Siatka starych kumpli i jej dziewięć Ŝyć.
- Prostowała po kolei palce, jeden, dwa, trzy, cztery, wyliczała
kaŜde Ŝycie z miauknięciem.
Jezu, jak ja wolno myślałem. Frank umieścił Indię tam, gdzie
jej potrzebował, w dziale saudyjskim. Swojego człowieka, agenta
rodzinnego. Oczywiste, biorąc pod uwagę, Ŝe jego partner w
interesach był Saudyjczykiem. A to dopiero początek. Z tych
samych powodów Frank zaproponował mi pracę u Rousseta:
miałem się stać kolejnym ogniwem w jego siatce. Frank Beckman,
twórca powiązań. Nie wiem, czy kiedykolwiek czułem się tak
głupio, taki wystrychnięty na dudka.
- Indio, o takich rzeczach nie mówi się na porannych
odprawach pracowników. Szczególnie o Webberze i stanowisku
szefa oddziału bliskowschodniego. Skąd o tym wiesz?
- Z tego samego źródła. Od taty.
- A on skąd to wie?
- Webber, Webber, z okrągłym brzuchem, całował dziew-
czynki i robił im...
- O czym ty mówisz, do cholery? - spytałem. Kopała mnie
w kolano.
- Mówię o Webberze, Max. „On potrzebuje ukierunkowania,
Indio, kotku, przewodnika". - Genialnie naśladowała głos Franka,
nie z akcentem z Kentucky, który znałem w dawnych czasach,
ale tym, który narodził się wraz z rezydencją przy Tuttle Street.
- „Moje kochanie..." - India przerwała, straciła dech, albo się
zawstydziła, za siebie, albo za swojego ojca. Trudno powiedzieć.

180
Oczywiście. Kiedy Beckman przewodził Afgańskiej Grupie
Operacyjnej, Webber był zastępcą szefa w Islamabadzie, w
Pakistanie. Musieli ściśle współpracować. Wydawało mi się, Ŝe
jak na gust Franka Webber miał zbyt wybujałe ambicje, ale
najwyraźniej się myliłem. Kumoterstwo szerzyło się w tym
miejscu bardziej, niŜ sobie do tej pory wyobraŜałem.
- Hej, przypomniało mi się coś. Słyszałaś coś o takim starym
pierdzielu, oficerze operacyjnym, który miał na imię Oliver?
Pewnie juŜ nie Ŝyje.
W skrócie przekazałem jej to, co o nim pamiętałem.
- O1iver Channing - powiedziała, kiedy skończyłem. - Wiele
lat temu tata pracował z nim w Bejrucie. W starym domu w
sypialni ojca stało ich wspólne zdjęcie. Miał niesamowite brwi.
Tata Ŝartował, Ŝe pewnego dnia zarosną mu całą twarz. On juŜ nie
Ŝyje, ale ma syna. Na jego widok dostaję gęsiej skórki.
- Twój ojciec zna syna Olivera?
- Nie mogę zrozumieć, czemu tata w ogóle się z nim zadaje.
Za kaŜdym razem, kiedy David Channing przyjeŜdŜa do Waszyng-
tonu, tata je z nim kolację w Four Seasons. To jedyne miejsce
w Waszyngtonie, gdzie David Channing cokolwiek zje.
- Coś z nim nie tak?
- Postępuje, jakby miał wszystkie pieniądze świata, ale wciąŜ
zarabia jeszcze więcej. Śmierdzi tym od niego. Ubiera się bardzo
dobrze, ale mnie wciąŜ przypomina sprzedawcę uŜywanych
samochodów.
- Obiło ci się o uszy, czy ojciec robił z nim jakieś interesy?
- MoŜe i tak. Wiem, Ŝe raz czy dwa tata jechał do Genewy albo
Zurychu, Ŝeby się z nim spotkać. Ja teŜ muszę się tam zatrzymać.
- Masz się spotkać z Davidem Channingiem?
- Nie, ty głupku. Mam zostawić dla taty coś, co dostałam w
Rijadzie.
- Pewnie w biurze Michelle Zwanzig?
- Skąd wiesz?
Powiedziałem, Ŝe Frank dał mi jej wizytówkę.
- Ten przystanek w Genewie ma jakiś związek z problemami
twojego ojca, tak?
Albo nie usłyszała, albo nadal nie chciała o tym mówić.
Machnęła na kelnera i wskazała pustą butelkę po winie.

181
- Maxwell, Maxwell, Maxwell. Co to w ogóle za imię?
- Teraz stopa Indii kopała mnie w udo. - To taki gatunek kawy
i to bardzo popularnej. Ale ty jesteś najbardziej wyjątkowym
egzemplarzem, jakiego znam.
Uśmiała się z własnego Ŝartu tak bardzo, Ŝe strąciła butelkę z
niskiego stolika. NiewaŜne - i tak była juŜ pusta.
- MoŜe lepiej pij juŜ tylko kawę - odgryzłem się. - I idź na
długi spacer.
- Oto cały wujek. Zawsze uwaŜa się za starego dziada
- sięgnęła po moją rękę. - Max, jest tylko jeden sposób, Ŝeby
postawić na nogi kobietę w takim stanie. - Miała oczy wielkie
jak spodki. PodąŜyłem ich śladem, obok recepcji i w górę
schodami do mojego pokoju.
- Oooo - zatkało mnie. - Co to, to nie. - Nie wiedziałem, czy
Ŝartowała, chyba drŜała, kiedy to mówiła, ale poczułem się,
jakbym miał złamać najwaŜniejsze prawo wszechświata.
Znowu wybuchnęła śmiechem, tym razem z lekką czkawką,
potem wstała z trudnością i chwiejnym krokiem zeszła z tarasu.
Kiedy ją dogoniłem, była juŜ w połowie drogi do ruin.
- No cóŜ - rzekła, znowu biorąc mnie pod rękę. - Pewnie
masz rację.
- Nie, to nie tak...
- Wiem, wiem - poklepała mnie po ręce. - Nie o to chodzi,
Ŝebyś nie chciał, tylko... - Zerknęła na zegarek. - Tak czy owak,
i tak będzie lepiej, jak przenocuję w Damaszku. Poranny lot.
Dobry sen.
- Jest jeszcze coś - powiedziałem, obejmując ją i kierując w
stronę taksówki.
- Zawsze jest.
- Zrobisz coś dla mnie?
- Powiedz tylko, co.
- Masz rację, jeśli chodzi o Davida Channinga. Mam pewne
podejrzenia, Ŝe coś z nim jest nie w porządku. Mogłabyś się
czegoś o nim dowiedzieć?
Nie miałem Ŝadnych podstaw, ale coś nie dawało mi spokoju
w sprawie Channingów.
- Max...
- Prawda za prawdę.

182
- Dobrze wiesz, Ŝe nie mogę szpiegować partnerów taty w
interesach. - Alkohol wyparował równie szybko, jak uderzył do
głowy. Zniknęła jej niepewność.
- Dowiedz się tylko, jak nazywa się firma Davida Channinga.
Z kartoteki, z jakiegoś pisma. Na pewno coś gdzieś będzie leŜało.
Chodzi mi po głowie pewna nazwa, ale chciałbym, Ŝebyś to
sprawdziła.
India patrzyła na mnie w milczeniu, potem lekko mnie
uścisnęła. Nie wiedziałem, czy to oznacza zgodę, ale na myśl o
jej odjeździe poczułem się rozpaczliwie samotny. WciąŜ
czułem uścisk jej rąk, kiedy juŜ wsiadła do samochodu. W całym
tym bałaganie wydawała się jedyną niewinną osobą.
Patrzyłem jak taksówka znika za rogiem, a potem ruszyłem do
pokoju, Ŝeby się spakować. Po naszym małym lunchu w
Balabakku byłem spalony. Musiałem się przeprowadzić.
Rozdział 30
Bejrut, Liban

Hotel Albergo stał w samym sercu Aszrafii, starej chrześcijańskiej


dzielnicy Bejrutu. Był jednym z najmodniejszych małych hoteli na
świecie. Kameralny, dyskretny. Księgi oprawione w skórę - prawdzi-
wą. Prawdziwe antyki w barze. Ostatnim razem, gdy w nim piłem,
bałem się odstawić na chwilę szklankę, Ŝeby nie zostawić kółka na
bufecie, który niegdyś naleŜał do Medyceuszy. Podobnie jak we
wszystkich modnych hotelach całego świata, pokoje w Albergo są
nieduŜe - nieco ascetyczne - ale wyposaŜenie i dodatki zostały
dostosowane do małej przestrzeni.
Recepcjonistka stojąca za pulpitem Ludwik XVI była wytwor-
nie szczupła: ubrana w czarny wełniany kostium, mimo letniego
upału, z prostym kołnierzem i wykrochmaloną białą koszulą.
Starannie zapisała podane przez mnie imię i nazwisko, Jacques
Dumet, w welinowej księdze. Nie spytała nawet o paszport, a ja
nie podsuwałem jej dokumentu. Mój niemiecki paszport wykonał
juŜ swoje zadanie.
Wziąłem od recepcjonistki klucz, wyszedłem na zewnątrz i
taksówką pojechałem do Hamry, do kafejki internetowej.
Zamówiłem piwo i zalogowałem się.
Odkąd od zamachu na Word Trade Center pracowaliśmy
razem, uŜywaliśmy z O'Neillem czatu na forum dekoratorów
kuchni, by zostawiać sobie wiadomości. O'Neill był kapitanem
Crunchem, a ja Subzero.
„Czas zmienić pionki, kapitanie Crunch - napisałem. - Za-
dzwoń do mnie moŜliwie jak najszybciej na 011 961 1 33 97 97
albo 212 XXX XXX. Subzero".
Pierwszy numer naleŜał do hotelu Albergo; drugi, według
księcia miał coś wspólnego z Ramzim Jousefem, mózgiem

184
zamachu na World Trade Center. Wiedziałem, Ŝe O'Neill od
razu rozszyfruje oba. Jeśli ksiąŜę nie mylił się w kwestii
nowojorskiego numeru, zainteresowanie O'Neilla wzrośnie na
tyle, Ŝe będzie chciał dowiedzieć się więcej.

O'Neill zadzwonił po trzech godzinach.


- No dobra, a teraz gadaj, o co chodzi? Jeśli jesteś przykuty
łańcuchem do kaloryfera w jakiejś piwnicy Hezbollachu, nie
zapomnę wysłać ci świątecznej kartki.
- Sprawdziłeś ten nowojorski numer?
- Tak, wiedziałeś, Ŝe to zrobię.
- Czyj to numer?
- Odpierdol się. Na pewno wiesz.
- Nie jest powszechnie znany, prawda? Chcesz wiedzieć, skąd
go mam?
- Dobra, wygrałeś - powiedział O'Neill. - Skąd go masz?
- Nie mogę ci teraz powiedzieć, ale jest tego duŜo więcej,
zaufaj mi.
- Dobra, złotko. Czego chcesz?
Niestety, musiałem powiedzieć wprost. Nie było sposobu,
Ŝeby jakoś zaszyfrować tę wiadomość w zrozumiały dla niego
sposób.
- Powiedz mi coś o Davidzie Channingu. Jego ojciec, O1iver
Channing, pracował kiedyś dla nas. Syn ma własną firmę w
Maine.
- Dlaczego miałbym to dla ciebie zrobić?
Nie chciałem uŜywać nazwiska CSM przez telefon, ale głos
O'Neilla brzmiał nieustępliwie.
- Pamiętasz tego gościa z Manili, na którym z przyjemnością
połoŜyłbyś łapę?
Liczyłem, Ŝe O'Neill zrozumie, kogo mam na myśli. Brał
udział w operacji FBI przeciwko CSM, kiedy ten w 1996 roku
organizował akcję wysadzenia dwunastu samolotów.
- Właśnie mam na biurku jego nakaz aresztowania.
- Chcę wiedzieć, gdzie jest i co robi.
Tym razem usłyszałem w słuchawce westchnienie.
- Jak długo będziesz pod tym numerem?
Rozdział 31

Osiem dni później siedziałem w mrocznym barze hotelu


Albergo i patrzyłem na Johna O'Neilla, który wchodził niczym
wikary do burdelu. Swoją lnianą sportową kurtkę trzymał tak,
jakby ukrywał pod nią broń. Nie miał jej, oczywiście, ale
znajdowaliśmy się w Bejrucie. Tym gestem wytrącił z równowagi
cały hotelowy personel.
- Ktoś zaraz zadzwoni po wsparcie, jeśli zrobisz to jeszcze
raz - powiedziałem, idąc w jego stronę.
- To tylko moja cygarnica.
- Wyjmij ją. Zabij niepewność. Jesteś w raju palaczy.
- Nie mogę.
- Nie moŜesz?
- Rzuciłem. Zalecenie lekarza.
- Nigdy nie przestrzegałeś zaleceń lekarza.
- Jestem nowym człowiekiem. Chcę doŜyć setki.
Nie musiałem juŜ o nic pytać: wory pod oczami, wymizerowana
twarz. Nie mógł to być jet lag ani zwykłe niewyspanie: O'Neill
wyglądał jak kosmita z Facetów w czerni. „Wyśpisz się w grobie"
- zwykł mawiać.
Zaproponowałem, Ŝebyśmy przeszli na mały dziedziniec przed
hotelem. Sam Albergo był czysty, ale nigdy nie wiadomo, czy
w holu nie zainstalowano podsłuchu.
O'Neill zaczął od narzekań na przeszkody, przez jakie się
musiał przedrzeć: ambasadę, ambasadora. W końcu pozwolili mu
wjechać do kraju, ale dopiero, kiedy przysiągł, Ŝe pojedzie na
spotkanie samochodem opancerzonym i z ochroną. Oba samo-
chody parkowały na ulicy. Ochroniarze błąkali się z rękami za
pazuchą.
- Posłuchaj, John.
Odwrócił się do mnie gwałtownie i nie dał mi skończyć.

186
- Max, co ty wyprawiasz? Podkładasz się? Nie mogłem
uwierzyć, Ŝe kombinujesz z Rosjanami.
Z Rosjanami? Do głowy przyszło mi tylko to, Ŝe Webber
wyniuchał Jurija, rozpętał całe śledztwo kontrwywiadowcze i
podsunął je pod nos O'Neillowi. Nie chciałem teraz bawić się
w wyjaśnienia.
- Nie mam teraz czasu na bzdety. Pamiętasz Applied Science
Research? Tych błaznów, którzy śledzili mnie w Nowym Jorku?
- Max, to juŜ skończone. Śledzili cię. Gówno odkryli. Historia
staroŜytna.
- Słyszałeś, Ŝe pracowali nad tą sprawą w San Diego?
- Niby kto?
- Applied Science.
- No i co z tego?
Powtórzyłem O'Neillowi wszystko, co India powiedziała mi
o dwóch Saudyjczykach, o tym, jak Webber świadomie nie
przekazywał informacji do Biura. Zachowałem dla siebie tylko
źródło tych wiadomości i jej ojca.
- Urwę mu jaja - powiedział O'Neill, kiedy skończyłem.
Słowa te pasowały do sytuacji, wszystko inne nie. Nie było w
nich mocy, nie towarzyszyło im charakterystyczne dla O'Neilla
grzmiące oburzenie. Ale tym będę się martwił później.
- Powiedz wszystko, co wiesz o Davidzie Channingu.
- Nie, najpierw ty mi powiedz, po co mnie tu ściągnąłeś.
- Dowiedziałem się o paru rzeczach, które cię na pewno
zainteresują. Gra na starych zasadach.
- Co na przykład?
- Na przykład, Ŝe Chalid Szejk Muhammad próbuje załatwić
kilku samolotom nieplanowany przystanek na środku Atlantyku,
Ŝeby zbić na tym kasę.
- Fiu, fiu - O'Neill pokręcił palcem przystawionym do skroni.
- Bin Laden zamierza się do niego przysiąść.
- Fiu, fiu, fiu fiu.
- Czy ty mnie słuchasz?
- Jasne, kurwa, Ŝe słucham. Otwierasz furtkę domu wariatów,
słyszysz, co wykrzykują tam róŜni kolesie, a potem mi to
powtarzasz. Kupa. Pieprzonego gówna. CSM? Daj spokój. Myśl
realnie. On boi się odpalić M-80.

187
- A co, jeśli...
- Jeśli, jeśli! To szaleństwo. Ty jesteś szalony. Cały ten
pieprzony Bliski Wschód jest bardziej poplątany niŜ cholerna
Carlsbad Cavern*!
Wszystko to nie pasowało do O'Neilla. Jakby był podstawio-
nym aktorem.
- Daj mi skończyć - powiedziałem. - A co, jeśli CSM to
tylko przykrywka? I bin Laden teŜ? Co, jeśli tak naprawdę stoją
za tym ludzie, którzy od piętnastu lat walczą w okopach w
Bejrucie? Ci sami, którzy strzelają do marines? Którzy stworzyli
siatkę i naprawdę planują takie akcje? Nie boisz się?
- Jasne, jak zapłacę 8,95 i obejrzę jakąś hollywoodzką tandetę
o Wielkim Światowym Spisku. MoŜe teŜ powinieneś zgłosić się
do wariatkowa. - Obrzucił spojrzeniem pełen zieleni dziedziniec
i przylegającą do niego ulicę. - A moŜe juŜ się w nim znalazłeś.
- Co z tobą, John? - spytałem wreszcie. - Dobrali ci się do
dupy?
Westchnął, sięgnął do swojej cygarnicy i ze wstrętem cofnął
rękę, kiedy uświadomił sobie, co robi.
- Nie twój cholerny interes.
- Mam mówić dalej?
- JuŜ mam dosyć.
Dałem mu drugi, teherański, numer telefonu, który otrzymałem
od księcia.
- Sprawdź to - powiedziałem. - To numer operacyjny Pasdaranu,
z którego dzwoni Chalid Szejk Muhammad. Jestem pewny, Ŝe jego
prawdziwymi szefami są szaleńcy z Pasdaranu, nie bin Laden.
- Niech cię szlag. Dalej szukasz porywacza Buckleya?
- To po prostu się wtedy zaczęło. Nic ponadto.
Nie była to do końca prawda, ale bardzo potrzebowałem
O'Neilla. Nie miałem innego kontaktu z Waszyngtonem. Jeśli on
nie uwierzy w moją opowieść, nikt nie uwierzy. Czułem, Ŝe
ksiąŜę i jego brat na coś trafili.
- Wracaj do domu i sprawdź to - powiedziałem. - Jeśli to
dobry ślad, zadzwoń do mnie i powiedz, Ŝe warto to dalej ciągnąć.

* Carlsbad Cavern - jaskinia w górach Guadalupe w stanie Nowy Meksyk


(przyp. tłum.).

188
- Do diabła. - O'Neill gapił się na swoją rękę, jakbym
właśnie mu na nią napluł. - A niech to wszystko szlag trafi.
- A teraz weźmy się za Davida Channinga.
- Co konkretnie chcesz o nim wiedzieć?
- Na czym zarabia.
- Artykuły spoŜywcze, ropa, świńskie skóry. Opcje kupna i
sprzedaŜy. Transakcje terminowe. Ale i tak siedzi w długach.
Gość z Komisji Papierów Wartościowych i Giełdy twierdzi, Ŝe
zaczynają go sprawdzać. Co to ma wspólnego z CSM?
- John, musisz jeszcze coś dla mnie zrobić.
Spojrzał na mnie, jakbym chciał poŜyczyć od niego kutasa,
Ŝeby przelecieć jego dziewczynę.
- Ten jeden ostatni raz. ZaleŜy mi na tym. Sprawdź rozmowy
telefoniczne Millisa z popołudnia 2 czerwca. Do wpół do trzeciej
jadł ze mną lunch. Zobacz, do kogo zadzwonił po wyjściu.
Serio myślałem juŜ, Ŝe powie nie albo po prostu wyjdzie.
Moje pudło z ciasteczkami było juŜ puste, nie miałem czym
handlować. Teraz była to juŜ tylko kwestia zaufania. John
rzeczywiście odwrócił się i chciał odejść, ale złapałem go za
ramię, ledwo zrobił dwa kroki. MoŜe w moim pudle zostały
jeszcze okruszki.
- John, nie prosiłbym cię o to, gdybym nie musiał. Ale nie
mam dostępu do numerów Millisa w Izbie. ZałoŜę się, Ŝe jeśli
się dowiem, do kogo zadzwonił po naszym spotkaniu, będzie to
miało jakiś związek z podsłuchanymi rozmowami CSM.
- Masz zapisy rozmów CSM?
Kiwnąłem głową.
- Gdzie one są?
- Znasz zasady. Gram tylko wtedy, jeśli mam z kim. Jak dam
ci teraz te zapisy, nie zobaczę cię juŜ na oczy.
- Z nimi czy bez i tak moŜesz mnie nie zobaczyć.
Wiedziałem, co chodzi po głowie O'Neillowi. Nawet jeśli myślisz,
Ŝe twój informator powiedział wszystko, zawsze moŜesz liczyć na
niewielką szansę, Ŝe dostarczy ci ostatni kawałek układanki, który
wszystko wyjaśni. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na
sto to głupia gra, ale grają w nią najlepsi oficerowie wywiadu.
- Niech ci, kurwa, będzie. - Zdjął moją rękę ze swojej kurtki.
- Jak ci je przesłać, jeśli je dorwę?

189
Dałem mu ten sam numer e-faksu, z którego korzystał Chris
Corsini.
- Nastaw się, Ŝe to potrwa - powiedział i wygładził sobie
mankiety. - W przeciwieństwie do ciebie chodzę codziennie do
pracy.
- Słuchaj, lada moment połączę fakty. Niewiele mi zostało.
Ale...
- Nie, to ty posłuchaj, nie baw się juŜ w dodawanie, bo dwa
plus dwa wychodzi ci dwadzieścia dwa. Wpakujesz się tylko w
jeszcze większe kłopoty. I do kurwy nędzy trzymaj się z daleka
od Ruskich. Rozumiesz?
O'Neill uściskał mnie i zaczął iść.
- Wszystko gra między nami? - zawołałem za nim. Teraz
zachowywał się bardziej po swojemu, chociaŜ całe to przed-
stawienie było jakieś dziwne.
- Wszystko, co mogę znieść - rzucił, nie zwalniając kroku.
- Na pewno?
- Pewno, Ŝe pewno. Jestem John Pieprzony O'Neill.
O'Neill był juŜ w połowie drogi do samochodu, kiedy o czymś
sobie przypomniałem.
- Zaczekaj! - pobiegłem za nim. - Jak nazywa się firma
Channinga?
- BT Trading, cokolwiek to jest. Chyba kompania naftowa
zarejestrowana w Maine.
Bingo. No to jesteśmy w domu.
Kiedy wracałem do hotelu, zauwaŜyłem stare BMW 316
zaparkowane na ulicy. Tablice rejestracyjne zostały zdjęte. Nawet
patrząc z tej odległości mógłbym przysiąc, Ŝe wóz pomalowano
sprayem. śaden z trzech siedzących w nim męŜczyzn nie patrzył
w moją stronę. Jeden z nich nosił czarną kamizelkę. Niby nie
było w tym nic dziwnego, ale coś tu nie grało.
Rozdział 32

Następnego ranka obudziła mnie recepcja. Ktoś zostawił dla


mnie wiadomość. Boy przyniósł mi ją na górę.

Drogi Maksie!
Mój brat będzie w Bejrucie jutro wieczorem. Spotkajmy się.
Przyślę samochód około ósmej. KsiąŜę Al Sabah.

Powinienem był wyjechać z Libanu usatysfakcjonowany ma-


teriałami otrzymanymi od księcia. Z kaŜdą minutą ryzyko
rosło. Ale zaintrygowało mnie, co teŜ brat księcia mógł
przywieźć z Kuwejtu, a szczególnie, czy dowiedział się czegoś
nowego o BT Trading. Wyglądało na to, Ŝe była to dobra
decyzja.
Resztę dnia spędziłem na tarasie na siódmym piętrze
Albergo, próbując stworzyć jakąś teorię na podstawie tego, co
wiedziałem lub teŜ wydawało mi się, Ŝe wiem. Przede
wszystkim Frank Beckman odszedł na emeryturę i zaczął
odświeŜać stare znajomości, Ŝeby zbić fortunę. Większość z
nich to dawni informatorzy prowadzeni przez niego w ciągu
całej trzydziestodwuletniej kariery, ale jednym z nich okazał się
David Channing, którego ojciec miał talent do nawiązywania
kontaktów na całym Bliskim Wschodzie, szczególnie na
najdalszych krańcach kontinuum. Domyślałem się, Ŝe David
Channing przejął siatkę Olivera po jego śmierci, i Ŝe teraz był
łącznikiem Franka z tymi samymi ludźmi. Sądząc z tego, co
powiedziała mi India, Webber prawdopodobnie teŜ naleŜał do
tej paczki. To tłumaczyłoby, dlaczego Webber mnie osaczył.
Frank zorientował się, Ŝe mam zdjęcie Olivera Channinga z bin
Ladenem (które zrobił CSM) i postanowił doprowadzić do
zdyskredytowania mnie i zwolnienia oraz zniszczyć fotografię.
Webber odwalił dla niego całą brudną robotę.

191
Na marginesach pozostawało jeszcze wiele pytań. Czy ksiąŜę
miał rację, Ŝe Amerykanie współpracowali z CSM? Jeśli tak, czy
był to Channing junior, czy (i) Beckman? A jeśli tak, on/oni
współpracowali z CSM nad inwestycjami w 1996 roku, kiedy
planował strącenie dwunastu samolotów? (Frank dopiero zaczynał
wtedy swoją karierę kapitalisty. To byłoby dla niego ogromną
szansą, Ŝeby rozkręcić własny interes w wielkim stylu).
Przyznaję, Ŝe posądzenie Franka o udział w planowaniu
wysadzenia dwunastu samolotów pasaŜerskich było głęboko
cynicznym ciągiem myślowym. Chryste, znałem Franka od
zawsze. Nieraz uratował mi tyłek. Ale nie mogłem tego wy-
kluczyć. Fryz Franka, jego Modigliani, rezydencja przy Tuttle
Street - wszystko to tkwiło na krańcach mojej pamięci, burząc
jasność oceny sytuacji. Podobnie jak fakt, Ŝe Frank próbował
podczepić mnie pod kanciarza w rodzaju Rousseta i wszystko, co
India opowiedziała mi o Franku, Lawsonie i Webberze. Szalały
we mnie moralne rozterki, ale Frank zdradził mnie w sposób,
którego się nie spodziewałem i na który nie zasłuŜyłem.

Kiedy słońce zaczęło zachodzić, poŜyczyłem w recepcji laptopa


i poszedłem do pokoju sprawdzić pocztę.
W skrzynce znalazłem zwykły spam, e-mail od administratora,
Ŝe w mojej łazience pękła rura i musiał wpuścić hydraulików,
Ŝeby ją naprawili. śadnej wiadomości od Marissy. Co gorsza, od
Rikki teŜ nic. Odszedłem tak dawno, odciąłem się świata, Ŝe obie
musiały dojść do wniosku, iŜ wreszcie zniknąłem z ich Ŝycia na
dobre. Kanały komunikacji zamykały się bardzo szybko. O Maris-
sę się nie martwiłem. Traktowaliśmy się ze zwykłą
nieuprzejmością byłych małŜonków. Mogłem zniknąć na wiele
lat, a moja obecność w ogóle by jej nie zmartwiła. Ale Rikki to co
innego: bałem się, Ŝe nigdy juŜ nie naprawię naszych stosunków.
A jej zeszłoroczna wizyta skończyła się tak dobrze. W tym roku
nie będzie Ŝadnej wizyty. Wiele koniecznych wyrzeczeń. A moŜe
nie tak koniecznych. MoŜe próbowałem się tylko
usprawiedliwić przed samym sobą.
Przewinąłem stronę w dół i znalazłem wiadomość od O'Neilla
na stronie e-faksu. Otworzyłem go, wpisałem numer mojej
komórki i czekałem na otwarcie dokumentu: osiem stron rozmów

192
z telefonu Millisa od 1do 4 czerwca, kiedy znaleziono go
martwego w motelu Breezeway.
Owszem, Millis i Frank znali się od czasu Peszawaru, kiedy
Frank kierował afgańską grupą operacyjną. Nie było w tym nic
dziwnego, Ŝe od czasu do czasu do siebie dzwonili. Ale o czym
mogli rozmawiać 4 czerwca? Millis miał wtedy raczej inne
rzeczy na głowie.
Rozdział 33

Rangę rover księcia z szoferem czekał przed wejściem z włą-


czonym silnikiem. JuŜ miałem zająć miejsce pasaŜera, kiedy
zauwaŜyłem trzech facetów, których widziałem przedwczoraj
w bmw. Jeden z nich nosił tę samą czarną kamizelkę. Tym razem
stali przy najnowszym modelu mercedesa przed restauracją Al
Dente. Wszyscy trzej mieli na nogach sandały. Chrześcijanie, a
szczególnie chrześcijanie z dzielnicy Aszrafija, nie noszą
sandałów. Sandały nosiły hordy muzułmańskich najeźdźców.
Reszta ubrania była zbyt powycierana jak na Aszrafiję. śaden z
nich nie miał brody, ale to o niczym nie świadczyło.
Gestem poprosiłem kierowcę, Ŝeby zaczekał, i wróciłem do
Albergo. Poprosiłem recepcjonistkę o spotkanie z kierownikiem.
Skierowała mnie do jadalni na siódmym piętrze.
Kierownik był Francuzem, około pięćdziesiątki, równie szczup-
łym i wytwornym, jak wszyscy w tym miejscu: krawat od
Lanvina, francuska konfekcja, błyszczał jak latarnia morska,
kiedy kroczył do mnie przez salę. Poprosiłem go o słówko w
cztery oczy, więc wyszedł ze mną na taras z widokiem na plac
Męczenników, stare miasto i Morze Śródziemne. Przeszło mi
przez myśl, Ŝe właśnie tak wyglądał przedostatni swobodny czyn
Buckleya: ostatnie spojrzenie na morze.
- Chciałbym skorzystać z prywatnego gabinetu.
- Proszę, mój gabinet jest do pańskiej dyspozycji. - Trudno
zaskoczyć obsługę w luksusowym hotelu, mawiała moja matka.
Poszedłem schodami za kierownikiem i zaczekałem, aŜ otwo-
rzy drzwi. Potem zamknąłem je zdziwionemu Francuzowi
przed nosem. Przede wszystkim zeskanowałem dokumenty,
które ksiąŜę dał mi w Sztawrah i wgrałem je w komputer
kierownika. Zalogowałem się do internetu i wszedłem na
www.XXXXXX.com, firmową stronę CIA z oprogramowaniem,

194
które umoŜliwiało ukrycie zeskanowanych dokumentów w zdję-
ciach. Następnie ściągnąłem trzy fotografie ze strony hotelu i
wcisnąłem w nie dokumenty. Czekając na zakończenie operacji
napisałem e-maila do Johna O'Neilla: „Szanowni Państwo
O'Neill. Miło nam Państwa poinformować o potwierdzeniu
rezerwacji na 24 września. Hotel Albergo". Po wysłaniu poczty
skasowałem listy i dokumenty, a potem skorzystałem z hotelowej
kserokopiarki i zrobiłem kopie, które zamierzałem zostawić u
kierownika dla O'Neilla. Oryginały zabrałem ze sobą. Jeśli nie
dopadła mnie paranoja - czyli, jeśli ci faceci na zewnątrz czekali
na mnie - chciałem, Ŝeby mieli mi co zabrać. Nie naleŜy
rozczarowywać bandyty. Na koniec wypisałem dowód nadania
lotniczej przesyłki kurierskiej na biurowy adres O'Neilla.
Kierownik czekał za drzwiami, pozornie niewzruszony faktem,
Ŝe zająłem jego gabinet na prawie pół godziny.
- Być moŜe pojawi się ktoś, kto spróbuje wydostać od pana
tę paczkę, którą zostawię panu do wysłania - powiedziałem. -
Proszę jej nie oddawać pod Ŝadnym pozorem.
Skinął głową, kiedy wręczyłem mu paczkę wraz z dowodem
nadania, jak partyzant wysyłany właśnie za linię wroga.
Hotel Albergo funkcjonował niczym szwajcarski zegarek.
Słynął z tego w wąskich kręgach. Kiedy odwróciłem się do
drzwi, kierownik przekazywał juŜ paczkę nieprzekupnemu bo-
yowi, który miał pobiec z nią do najbliŜszego biura Arameksu.
Dokumenty pewnie załapią się na najbliŜszy lot do Londynu albo
ParyŜa. Za kilka godzin paczka znajdzie się w powietrzu, poza
zasięgiem ludzi, którzy czekali na mnie na zewnątrz.
Idąc do drzwi, rozwaŜałem moŜliwość, Ŝe gang po prostu
wejdzie do holu po moim wyjściu, przejrzy komputer Albergo i
wydobędzie e-maile i zeskanowane dokumenty, ale nie sądziłem,
by tak się stało. Pilna przesyłka i oryginały księcia wystarczą, by
zmylić tropy.
Jak się okazało, prawdopodobnie przesadziłem. Mercedes zniknął
sprzed restauracji. Nigdzie nie było nikogo w sandałach, ani zbyt
mało, ani przesadnie eleganckiego jak na Aszrafiję. Okolica
prezentowała się odpowiednio dla ekskluzywnego, starego, chrześci-
jańskiego Bejrutu. Odetchnąłem z ulgą, przeszedłem przez ulicę
i wsiadłem na tylne siedzenie ksiąŜęcego rangę rovera.

195
Od razu dostrzegłem na siedzeniu trzy zdjęcia, połoŜone
plecami do góry. Dwie czarno-białe błyszczące odbitki 8x10, na
jednej widać było przewrócony samochód, a za nim leŜącego
księcia. Wyglądał jakby spał. Wokół szyi miał zakręcony jakiś
cętkowany szal. Zdjęcie chyba zostało zrobione gdzieś przy
drodze Sztawrah-Balabakk. Drugie przedstawiało ten sam samo-
chód, tę samą drogę, tylko z innej strony. Twarzą do góry leŜał
jeszcze jeden męŜczyzna. Wyglądał, jakby mu odstrzelono albo
oderwano pół głowy. Druga połówka przypominała księcia, więc
wywnioskowałem, Ŝe był to jego brat, doradca w kuwejckim
wywiadzie.
- Jazda! - krzyknąłem do kierowcy, gdy podniosłem trzecie
zdjęcie: na starej, kolorowej odbitce z polaroidu, 4x4, na
pierwszym planie klęczał człowiek, wyniszczona wersja Billa
Buckleya. Za nim stał Irańczyk z Peszawaru. Nieco młodszy, ale
to był zdecydowanie on. Jego rude włosy zdawały się płonąć w
słońcu. Potem spojrzałem uwaŜniej. Ktoś pokolorował mu
włosy flamastrem.
- Jedź! - krzyknąłem jeszcze raz do kierowcy.
Odwrócił się. Nigdy wcześnie go nie widziałem. WciąŜ gapiąc
się na mnie wyjął kluczyk z zapłonu, otworzył drzwi i odszedł.
Chciałem zrobić to samo, kiedy szara toyota land cruiser
naleŜąca do sił bezpieczeństwa wewnętrznego zahamowała o cal
od przedniego zderzaka rovera i wyskoczyło z niej dwóch
pasaŜerów. śaden z nich nie nosił munduru, ale jeden trzymał
M-16.
- Paszport - krzyknął jeden z nich, wkładając głowę przez
tylne okno. Był gładko ogolony. Mógł być gliną. Skąd miałem
to wiedzieć?
Wyjąłem niemiecki paszport z tylnej kieszeni spodni, a wtedy
przystawił mi lufę do skroni.
- Na podłogę! - krzyknął tym razem po francusku.
Otworzył drzwi; wsiadł, przygniótł stopą moją głowę do
podłogi i zapewnił mnie, Ŝe jeśli tylko drgnę, zrobi ze mnie
miazgę; potem zarzucił mi marynarkę na głowę.
Próbowałem przewidzieć, co mnie teraz czeka - aresztowanie,
przesłuchanie, tortury, moŜe coś jeszcze gorszego; zostałem pod
kątem tego wszystkiego przeszkolony, nawet więcej, posmako-

196
wałem wszystkich tych rzeczy - kiedy otworzyły się drugie
drzwi i ktoś spokojnie wsiadł.
- Panie Waller, wie pan, kim pan jest? Odszczepieńcem.
Odszczepieńcem od prawdy. Jeździ pan po świecie, wszędzie
opowiada o jakimś chorym spisku i wysadzaniu samolotów,
planowanym przez rudowłosego Irańczyka. Spisują pana na
straty jako szaleńca. „Biedny, biedny głupek" - mówią, kiedy
słyszą kolejną taką historię. „Tylko chorzy na umyśle słuchali
Wallera". Gdybyś nie istniał, musiałbym cię wynaleźć.
Mówił z amerykańskim akcentem, ale dziwnie wymawiając
„r". Terry Anderson miał rację: jak ktoś, kto przed angielskim
uczył się francuskiego.
- Jak pan więc widzi, Biblia kłamie. Dysponuje pan całym
kawałkiem prawdy, a nie wygląda pan na wolnego.
Wyszedł z auta, a na jego miejsce wsiadł ktoś inny i walnął
mnie w twarz kolbą karabinu - właściwie klepnął, Ŝeby mnie
tylko lekko ogłuszyć, przeszukać kieszenie i spryskać lekko
krwią kołnierzyk koszuli i marynarkę. Kiedy się ocknąłem,
byłem juŜ sam, dŜip bezpieki zniknął, a nikt nawet nie sprawdził,
co się stało. Elegancka dama, ubrana jak spod igły, przeszła
obok, spojrzała na mnie na tylnym siedzeniu rangę rovera,
odwróciła się przeraŜona i szybko odeszła, stukając obcasami po
chodniku. Bejrut z powrotem stał się świetnie prosperującym
fenickim portem tranzytowym.
Koperta z dokumentami księcia zniknęła. Podobnie jak trzy
przygnębiające zdjęcia, niemiecki paszport, najmniejszy ślad
jakiejkolwiek toŜsamości, prawdziwej i fałszywej, oraz moje
pieniądze.
Albo Nabil nie mylił się w sprawie śmierci Mousawiego, albo
ktoś wciąŜ próbował zepchnąć mnie do przepaści.
Rozdział 34
Genewa, Szwajcaria

Kolejna korzyść z luksusowych hoteli: wszyscy są zbyt


grzeczni, Ŝeby wspominać o czymś oczywistym. W kaŜdym
innym miejscu na świecie moja czerwonosina prawa strona
twarzy spowodowałaby, Ŝe zostałbym skierowany do wejścia dla
personelu, ale recepcjonistka w Beau Rivage tylko uśmiechnęła
się do mnie znad złoconego kontuaru z białego marmuru.
- Zarezerwowałem u państwa pokój - powiedziałem, wycią-
gając piętnaście tysięcy dolarów, które przesłał mi Jurij, mój
rosyjski partner. - Jeśli moŜna, zapłacę gotówką. - PoŜyczka,
której udzieliłem Jurijowi prawie dwadzieścia lat temu, okazała
się moją najlepszą Ŝyciową inwestycją.
Recepcjonistka bez mrugnięcia okiem wzięła pięć tysięcy
kaucji i dała mi pokój z widokiem na jezioro.
W pokoju było wszystko, czego moŜna się było spodziewać
w pięciogwiazdkowym hotelu. Kosz owoców pełen kiwi, jabłek,
czerwonych pomarańczy, a nawet granatów. W przepięknym
japońskim wazonie pyszniły się orchidee. Waza pełna tulipanów.
Lniane prześcieradła. W łazience znajdowała się kabina prysz-
nicowa z dwiema głowicami i ławeczką.
Zasnąłem, gdy tylko przyłoŜyłem głowę do poduszki. Myś-
lałem, Ŝe potrzebuję jedynie piętnastominutowej drzemki. Kiedy
się obudziłem, było juŜ ciemno. Ruch na ulicy przed hotelem
przycichł. Zerknąłem na zegarek: trochę po północy. Dam sobie
jeszcze kwadransik, pomyślałem. Wstałem o świcie, o wpół do
siódmej. Przez chwilę pomyślałem, Ŝe Murtaza Ali Mousawi był
tylko snem, ale tępy ból w głowie świadczył o czymś innym.
Mousawi czy teŜ ktokolwiek, kto siedział w rangę roverze
księcia, miał rację. Prawda mnie nie uwolniła. Byłem bardziej

198
usidlony niŜ kiedykolwiek, ale w pewien sposób moje jedno-
stronne spotkanie z człowiekiem, którego tropiłem przez prawie
dwadzieścia lat, uwolniło mnie od przeszłości. Bill nie został
pomszczony, ale mogłem się lepiej skupić na tym, co mnie
czekało, a nie na tym, co juŜ minęło. Nadszedł czas na działanie.
Nie wstając z łóŜka, wystukałem numer O'Neilla. Odebrał po
pierwszym sygnale.
- Przyszła juŜ?
- Co przyszło?
- Paczka z Bejrutu.
- O czym ty mówisz? Nie dostałem od ciebie Ŝadnej paczki.
Musieli dobrać się do kierownika Albergo, przekonać go, Ŝeby
oddał im dokumenty, napaść na chłopaka, spalić biuro Arameksu,
wysadzić samolot. MoŜliwości było bez liku.
- A poczta?
- Dostałem e-maila z Albergo. O co chodzi?
- Jak przyjadę do Nowego Jorku, pokaŜę ci, jak go odczytać.
Musisz wwieźć mnie do Stanów. Jestem na oenzetowskich
papierach. Fałszywych.
Na szczęście złapałem Jurija na komórkę. Był w Urumczi, w
Chinach. Zaledwie w dziesięć minut po moim telefonie w
Albergo zjawił się jeden z jego rosyjskich partnerów. Po dwóch
godzinach partner dostarczył oenzetowskie dokumenty uchodźcy.
Wolałbym dobrze podrobiony paszport, ale to zajęłoby mnóstwo
czasu, którego nie miałem.
- W co tym razem się wrąbałeś? - spytał O'Neill.
- Zapisz sobie. Joseph Konrad, Konrad przez „K", K-O-R-Z-
E-N-I-O-W-S-K-I. MoŜesz mi załatwić wjazd?
- Skąd wziąłeś to nazwisko?
Spytałem o to samo rosyjskiego partnera, kiedy wręczył mi
laissez-passer. „Święty patron mrocznych serc", tylko tyle mi
powiedział, a ja nie mogłem sobie pozwolić na kłótnię. Nie
zgodziłem się, kiedy chciał mnie wysłać do Bratysławy. Musiała
to być Genewa. Nie było innej opcji. Przez kolejne cztery
godziny udało mu się przekonać Komisję ONZ do spraw
Uchodźców, Ŝeby uzyskała zgodę Szwajcarów. Tymczasem
partner Jurija zarezerwował mi pokój w Beau Rivage. Zbyt
bolała mnie głowa, Ŝebym mógł zaprotestować.

199
- MoŜesz załatwić mi wjazd? - jeszcze raz spytałem
O'Neilla.
- Sam nie wiem.
- John, nieustannie zdobywałem dla ludzi pozwolenia w biurze
imigracyjnym. Zrób to. Mam dowody, Ŝe były przyjaciel obławia
się, wykorzystując wiedzę o zamachach terrorystycznych.
Nie miałem. A moŜe jednak miałem. Musiałem moŜliwie jak
najszybciej wydostać się z Genewy, zjawić w Nowym Jorku i
zrzucić wszystko na kolana O'Neillowi.
- Dowody według twojego pojęcia, nie mojego - dodałem.
O'Neill nie uśmiał się, a ja nie musiałem tłumaczyć szczegółów.
Sposób, w jaki pracowało tam FBI, zapowiadał cięŜką przeprawę,
zanim w ogóle rozwaŜą wpuszczenie do kraju kogokolwiek z
paszportem na fałszywe nazwisko.
- DuŜą część wysłałem ci e-mailem - ciągnąłem. - A spo-
dziewam się zdobyć jeszcze więcej. - Nie wiedziałem, czy i tę
obietnicę będę mógł spełnić.
- Wyślę kogoś do ParyŜa, Ŝeby się z tobą spotkał.
- Nie. Chcę ci to dać sam w Nowym Jorku.
Na drugim końcu przewodu O'Neill zgrzytał zębami, Ŝeby dać
mi do zrozumienia, jak bardzo jest zdenerwowany.
- Zobaczymy - powiedział wreszcie.

Zadzwoniłem do Indii godzinę wcześniej, niŜ sobie obiecałem.


- Max? Obudziłeś mnie.
- Muszę cię o coś zapytać.
- Wyjechałeś z Libanu?
- Czy twój ojciec naprawdę ma problemy finansowe? - zig-
norowałem jej pytanie.
- Oddzwoń na komórkę - powiedziała i rozłączyła się.
Odebrała po pierwszym sygnale.
- Przepraszam - powiedziała. Z jej głosu zniknęła juŜ senność.
- Nie chciałabym, Ŝeby Simon podsłuchał. Albo tata.
- Jest aŜ tak źle?
- Nie uwierzysz, co tu się działo. Całą noc wisiał na telefonie
i gadał z Arabią Saudyjską. Próbował załatwić pieniądze. Jest
cała masa wezwań do zapłaty, których nie moŜe zrealizować. Nie
mogę juŜ tu wytrzymać. A ty, gdzie teraz jesteś?

200
- W Szwajcarii. Zadzwoń do Michelle Zwanzig i spytaj jej,
co się dzieje. Nigdy byś nie uwierzyła, co ludzie mówią swoim
powiernikom.
- Ja juŜ wszystko wiem. Channing go wrobił. Ten bęk...
- Michelle ci to powiedziała?
- Nie. Przeczytałam e-maile taty. Max, to straszne. On moŜe
iść do więzienia. - Usłyszałem stłumiony szloch.
- Orientujesz się, co on teraz robi?
- Zamknął się w bibliotece. Za kaŜdym razem, kiedy wy-
chodzi, mówi, Ŝe będzie dobrze, Ŝe właśnie finalizuje jakąś
większą transakcję.
Gdyby tylko wiedziała. Słuchając Indii, coraz bardziej utwier-
dzałem się w przekonaniu, Ŝe Frank Beckman bogaci się na
cynkach o zamachach terrorystycznych. CSM zawiadamia Franka,
Ŝe jakiś samolot ma zostać strącony, a Frank pozbywa się akcji
firmy, która jest jego właścicielem. Tankowiec ma wpłynąć do
cieśniny Ormuz, a Frank zawiera transakcje terminowe. Prasa
potraktowałaby to jako część ideologicznej walki między islamem
a Zachodem, ale dla Franka to najstarsza historia ze wszystkich:
pieniądze. Nie mogłem tego wszystkiego oznajmić Indii przez
telefon.
- Musisz skontaktować się z Michelle. ZałoŜę się, Ŝe ona wie,
o co w tym wszystkim chodzi. - Gdy to mówiłem, coś wpadło
mi do głowy. - A tak przy okazji, macie u niej jakieś konta?
- Jedno lub dwa. Nie mam pojęcia, co w nich jest. ZałoŜył je
tata, trzymał u niej jakieś moje rzeczy. Dokumenty trustu,
testamenty. Tego typu rzeczy. Ma to w swoim biurze, jak sądzę,
w jakimś sejfie.
- Przyjedź tu więc. Do Genewy. Powiedz jej, Ŝe chcesz to
zobaczyć. MoŜe jakieś dokumenty twojego ojca będą w tej samej
skrytce i zorientujesz się, o co chodzi. MoŜe to rzuci teŜ trochę
nowego światła na Channinga. Jesteś klientką, Indio. Masz prawo.
- No nie wiem. Ona pewnie zadzwoni do ojca. A i tak nie
wiem, gdzie jest klucz do skrytki.
- A jest jakiś klucz?
- Gdzieś jest.
- Musisz poznać prawdę, Indio. Nie mogę powiedzieć ci
więcej przez telefon, ale musisz.

201
- Co ty mówisz?
- Po prostu przyleć wieczorem - prawie ją błagałem.
- Dziś? Max, nie mogę. Muszę tu być w sobotę. Mamy w
domu kolację z...
- Indio, nie prosiłbym cię, gdyby to nie było waŜne. Spróbuj.
Przemyśl to. Zadzwoń do mnie do Beau Rivage, jeśli jednak nie
będziesz mogła. - Podałem jej nazwisko, pod jakim zostałem
zameldowany. - A jeśli tak, wyjadę po ciebie na lotnisko.
- Nie dajesz dziewczynie zbyt wiele czasu, Ŝeby pomyślała
o swojej garderobie.
- I, Indio...
- Coś jeszcze?
- Znajdź ten klucz.

Potem zadzwoniłem do konsjerŜa.


- Czy mógłbym dostać adres i numer telefonu Michelle
Zwanzig? - Jej wizytówkę straciłem razem ze wszystkimi
rzeczami.
Oddzwonił po pięciu minutach.
- Niestety, jest zastrzeŜony.
- Jest pan na dole?
Znalazłem konsjerŜa, odciągnąłem na stronę i wręczyłem
pięćset dolarów, Ŝeby znalazł ten adres przez policję. Była
dziewczyna, wyjaśniłem mu w nadziei, Ŝe pozwoli mu to łatwiej
przełknąć prośbę. Dodałem, Ŝe jestem przejazdem w mieście i
chciałem jej zrobić niespodziankę. Byłem niemal pewien, Ŝe
wróci z numerem. Szwajcaria to kraj donosicieli, a wszyscy
konsjerŜe współpracują z glinami.
Po powrocie do pokoju włączyłem telewizor i skakałem po
kanałach. Po chwili usłyszałem pukanie do drzwi. KonsjerŜ
okazał się skuteczny, jak wszystko w tym hotelu. Biuro Michelle
Zwanzig znajdowało się po drugiej stronie jeziora, tuŜ za Rue des
Puits-St-Pierre, obok hotel Les Armures, gdzie zatrzymaliśmy się
kiedyś z Marissą, za naszych lepszych czasów, jeszcze zanim się
pobraliśmy. Zawsze uwaŜaliśmy, Ŝe właśnie tam została poczęta
Rikki, co stanowiło dowód na to, Ŝe sperma i jajeczko nie mogą
być zbyt pijane, Ŝeby się nie znaleźć.
- śyczy pan sobie hotelowy samochód?

202
- Co? Nie. - Byłem zbyt rozproszony, Ŝeby pomyśleć o napiw-
ku, ale natychmiast tego poŜałowałem. Mógł złoŜyć na mnie
raport na policji - w ramach biernej agresji klasy słuŜebnej.
Dogoniłem go na schodach dla obsługi i wcisnąłem w rękę
kolejną setkę.
Dla zabicia czasu zszedłem na dół do sali komputerowej dla
gości i zalogowałem się. Niczego się nie spodziewałem, moŜe z
wyjątkiem błyskawicznej odpowiedzi O'Neilla, Ŝe nie moŜe
załatwić mi wjazdu do Stanów ani do Ŝadnego innego miejsca na
ziemi. Zamiast tego znalazłem wiadomość od Marissy, oznaczoną
jako „pilna". Co znowu? Co mi się jeszcze zwali na głowę? Musi
chodzić o pieniądze. Poczułem się jak idiota, gdy przeczytałem
wiadomość.

Max, zadzwoń natychmiast, proszę. Marissa miała wylew.


Rikki bardzo cię potrzebuje. Musisz przyjechać do Stambułu.

Wysłał ją ojciec Marissy wraz z sześcioma innymi listami.


Wszystkie kończyły się prośbą o przyjazd do Rikki.
Odpisałem mu jakieś bzdury, na tyle jednak prawdopodobne,
Ŝeby mi uwierzył: Jestem w Azji Środkowej, bez podania
miejsca, bla bla. Strasznie mi przykro. Przylecę pierwszym
samolotem. Przywykł do podobnych wykrętów, kiedy jeszcze
byłem męŜem jego córki.
Potem złapałem za telefon i zadzwoniłem do Rikki, nie na
numer w Stambule, który zostawił jej dziadek, ale na komórkę.
- Halo?
To był jej głos, niepewny, jak zawsze w przypadku nieznajomych.
- Rikki.
- Ta...
- Nie, skarbie. Nic nie mów. Jesteś w szpitalu? - Potwierdziła
szeptem. - Z dziadkami? - Kolejne tak. - MoŜe wyjdź na
korytarz. Twój chłopak dzwoni.
Usłyszałem kroki, odgłos szpitalnego wózka, pikanie monitorów.
- Jestem na końcu korytarza - odezwała się wreszcie - przy
oknie.
- Kochanie, właśnie dostałem maila od dziadka. Nie chciałem go
denerwować przez telefon, ale nie mogę teraz przyjechać. To...

203
- W porządku, tato. Nie moŜesz być ciągle w pobliŜu. Wiem,
co robisz.
Mam nadzieję, Ŝe nie wiesz, pomyślałem. BoŜe, mam nadzieję,
Ŝe nie wiesz. Siedziałem, dorzucając kolejne kłamstewko do
piramidy łgarstw.
- Jak mama?
- Lepiej - odpowiedziała. Miała łzy w głosie. - Ma tylko
trzydzieści trzy lata, tato. Wylew! Jak to się stało? Ma spara-
liŜowaną lewą stronę twarzy. Wygląda tak staro. Jeszcze nie
moŜe mówić.
Słowa wylewały się z niej niczym potok. Usłyszałem, jak
Rikki pływała w Adriatyku i wróciła do willi tuŜ przed kolacją,
o tym, jak znalazła Marissę rozciągniętą na podłodze kuchni, o
latarniku i jego apteczce, helikopterze, który zabrał je do
Zadani na wybrzeŜu chorwackim i o samolocie, który dziadkowe
wyczarterowali za ogromne pieniądze, Ŝeby przewieźć Marissę
na leczenie do Stambułu. Pamiętałem, ile lat ma Marissa, ale
słowa Rikki równieŜ mnie zszokowały. Kiedy braliśmy ślub,
wyglądała dorośle jak na swoje dziewiętnaście lat. Wydawała się
za młoda na to, co ją spotkało. Babcia Marissy zmarła w tym
samym wieku, padła martwa przy kuchni. Miałem nadzieję, Ŝe
Rikki nie wyobraŜa sobie, Ŝe za dwadzieścia lat spotkają to samo.
- Nie wiem, co robić, tato - powiedziała wreszcie. - Szkoła
zaczyna się za dwa tygodnie. Nie mogę wrócić, nie zostawię jej.
- MoŜesz, kochanie. MoŜesz. Musisz. Twoja mama by tego
chciała. Na pewno. Dziadkowie się nią zajmą. Wyzdrowieje.
Musisz zająć się swoim Ŝyciem. Jesteś za młoda na pielęgniarkę.
Teraz ja wyrzucałem z siebie słowa. Nie mamy wiele czasu.
Chciałem powiedzieć wszystko, co mogłem.
- Tato, dziadek macha na mnie od drzwi. Chyba idziemy.
Wygląda na zdenerwowanego.
- Tylko się niecierpliwi, skarbie. Nie gniewa się na nikogo,
a juŜ na pewno nie na ciebie. Idź. Kocham cię.
- Ja teŜ cię kocham.
Słyszałem echo jej kroków na korytarzu.
- Rikki!
- Tak?
- Przyjadę do Anglii. We wrześniu. Wtedy się spotkamy.

204
- Przyjedziesz?
W tym momencie połączenie się przerwało. Nie wiem, czy
Rikki się rozłączyła, czy nawaliło coś w sieci. Pomyślałem, Ŝe
jeśli nie przyjadę do Anglii tak, jak obiecałem, zapamięta mnie
w ten sam sposób, w jaki ja pamiętam moją matkę. AŜ zadrŜałem
na tę myśl. Miałaby juŜ na zawsze kogo nienawidzić.

Nie znałem Michelle Zwanzig. Dokładniej mówiąc, po raz


pierwszy usłyszałem o niej, kiedy Frank dał mi jej wizytówkę i
powiedział, Ŝe będzie moim łącznikiem z saudyjskim miliar-
derem. Ale byłem pewien, Ŝe jest równie gadatliwa jak małŜ. Jak
wszyscy szwajcarscy powiernicy. Przechowywała prywatne mają-
tki pod własnym nazwiskiem, wyłącznie na podstawie ślepego
zaufania i bezwzględnej dyskrecji. Kiedy klienci chcą odzyskać
swoje pieniądze, oczekują, Ŝe szwajcarscy powiernicy będą je dla
nich mieli. Chciałem spotkać się z nią w jej biurze. Nie mogłem
wystąpić pod własnym nazwiskiem, gdyŜ Frank prawdopodobnie
ostrzegł ją przede mną. Ale moŜe podczas spotkania udałoby mi
się coś z niej wyciągnąć, bez względu na to, czy jest małomówna,
czy nie. Przynajmniej, zorientuję się, jak to wszystko wygląda
z wierzchu. Zawsze lepiej zrobić cokolwiek niŜ nic.
Biuro Private Investment Services mieściło się na drugim piętrze
osiemnastowiecznej trzypiętrowej palladiańskiej kamienicy przy Rue
Soleil Levant. Przy drzwiach wejściowych nie było Ŝadnej tabliczki,
a nazwisko Zwanzig nie figurowało na liście lokatorów.
Nacisnąłem brzęczyk domofonu.
- Słucham?
- Chciałbym porozmawiać z kimś z Private Investment Services.
- W jakiej sprawie?
- ZałoŜenia rachunku.
- Był pan umówiony?
- Nie.
śałowałem Ŝe ta cholerna damulka nie pofatygowała się
osobiście. Trudno przekonać kogoś przez domofon.
- Proszę poczekać.
Szybko przebiegłem wzrokiem po holu i korytarzu wiodącym
do schodów. W kącie nad frontowymi drzwiami sterczała kamera,
na oko zasilana standardowo. Jeśli przerwie się dopływ prądu,

205
moŜna spalić kamerę, krzyŜując przewody. Zanim przybędzie
ochrona, elektryczność zostanie z powrotem włączona. Jeśli
nastąpiłoby to w weekend, nową kamerę zainstalowaliby dopiero
w poniedziałek rano.
Problem stanowił raczej zamek we frontowych drzwiach -
wyszukany szwajcarski model. Nigdy nie zdołam go sforsować.
Trudno powiedzieć, jaki zamek zamontowała Zwanzig we
własnych drzwiach, ale pewnie taki sam. Gdybym zdecydował
się wejść do środka, musiałbym pokonać je oba. Nie byłoby
problemu, gdyby niewidoczna dama wyszła, ale i tak musiałem
dostać się do środka i wyjść jak najszybciej.
Stałem chyba z dziesięć minut, zanim ponownie odezwał się
głos w domofonie.
- Private Investment Service dziękuje panu bardzo za wizytę,
ale, niestety, w tej chwili nie przyjmujemy nowych klientów.
Zastanawiałem się, czy powiedzieć, Ŝe madame Zwanzig
polecił mi Frank Beckman, ale jak dotąd, kiedy od wyjazdu z
Waszyngtonu rezygnowałem z ostroŜności, za kaŜdym razem
musiałem za to zapłacić. Poza tym, teraz wiedziałem juŜ, jak
dostać się do Private Investment Services. MoŜna to uznać za
rekonesans. Dzień nie był całkiem stracony.

Następnego dnia rano nie miałem nic do roboty, więc błąkałem


się po Genewie: jadłem, spacerowałem, piłem kawę,
obserwowałem burzowe chmury gromadzące się nad jeziorem,
spiętrzone jedna na drugiej jak budki telefoniczne. Byłem właśnie
na Quai du Mont-Blanc, kiedy wreszcie z nieba lunął prawdziwy
potop. Dziesięć sekund później portier z Beau Rivage podbiegł
do mnie przez pół przecznicy z parasolem.
Strzepywałem właśnie wodę z włosów w holu, kiedy usłysza-
łem znajomy głos.
- Panie Korzeniowski! - spojrzałem i ujrzałem przy recepcji
Indię. Była bardziej mokra ode mnie.
- Nie masz płaszcza przeciwdeszczowego? - spytała szeptem.
- Sarkazm u tak młodej osoby nie ma najmniejszego uroku.
Mógłbym spytać: a co się stało z twoim? Gdzie się tak...
- Zmoczyłam?
Kiwnąłem głową.

206
- To ta burza. Biegłam od stacji. Dopadła mnie przecznicę stąd.
- Nie słyszałaś o taksówkach?
- Metrem było wygodniej. Przynajmniej, kiedy nie padało.
Beau Rivage naleŜał do ulubionych hoteli Franka. Tutaj właśnie
powiedział mi, Ŝe on i Jill są w separacji, tutaj dowiedziałem się,
Ŝe ma córkę, tutaj po raz pierwszy usłyszałem jej imię. Frank
musiał później przywieźć tutaj Indię, kiedy juŜ było go na to stać,
bo jeśli personel by jej nie znał, nie wpuściłby jej do środka.
- Gdzie twój bagaŜ?
- LeŜy w twoim pokoju, do czasu, aŜ mój będzie gotowy.
Mam nadzieję, Ŝe się nie gniewasz. Muszę wziąć prysznic.
- A tak w ogóle, jak się tu znalazłaś tak szybko? Sprawdziłem
połączenia. Pierwszy lot...
- Złapałam poprzedni. Czekał w kolejce do startu na Dulles
i jeszcze go złapałam. Nie doceniasz mnie.
Chyba tak. Poszliśmy do windy.
Zaproponowałem jej kawę albo herbatę, ale India od razu
popędziła do łazienki, wystawiła przez uchylone drzwi jedno
gładkie ramię z plastykową torbą z przemoczonym ubraniem i
weszła pod prysznic, a ja zadzwoniłem do pralni.
Pół godziny później w łazience ciągle lała się woda.
- Hej! - wrzasnęła. - MoŜe uczcimy nasze spotkanie. Co
powiesz na butelkę bollingera? I dlaczego ciągle jesteś w tych
mokrych ciuchach? - Drzwi od łazienki znowu się otworzyły
i wyleciał z nich wielki ręcznik.
Dwadzieścia minut później, kiedy przyniesiono bollingera i
wysuszoną odzieŜ Indii, ona sama wyłoniła się z łazienki - czy
raczej łaźni parowej - owinięta ręcznikiem. Jej zaróŜowiona
twarz i czarne włosy przylegające do głowy sprawiłyby, Ŝe
Modigliani natychmiast stanąłby do sztalug.
Staliśmy w milczeniu przy oknie, sącząc szampana i obserwując
krople deszczu bębniące w powierzchnię jeziora. Wreszcie
wskazałem jej czysty stosik na biurku.
- Twoje ubranie - powiedziałem, ale tylko potrząsnęła głową,
wzięła mnie za rękę i poprowadziła do łóŜka.
Patrząc na wszystko z perspektywy czasu, myślę, Ŝe właśnie
wtedy nastąpił moment, którego najbardziej się wstydzę. Rzuciłem
Indii przynętę, a ona dała się złapać. Przekonałem ją.
Rozdział 35

Prawda kłuła mnie w mózg niczym sonda. Faksy, zapisy


rozmów CSM, azotan metylu, transakcje opcyjne Franka, wszys-
tko to kłębiło mi się w głowie, podczas gdy India spała na moim
ramieniu. Potem przypomniałem sobie wykład na temat azotanu
metylu, którego wysłuchałem w akademii FBI w Quantico ze
dwa lata temu. Wcześniej niewiele na ten temat wiedziałem, do
dziś nie rozumiem chemii, ale efekt doświadczenia był wstrząsa-
jący. Istniało ogromne prawdopodobieństwo, Ŝe CSM przemyci
to świństwo do systemu paliwowego samolotu. Samolot zostanie
rozerwany na miliony kawałków, wszystkie dowody spłoną bez
śladu. To samo moŜe zrobić w rafinerii - w jakiś sposób wpuścić
ten związek do rur, a wszystko wyleci w powietrze. Jedyną
wizytówką, jaką azotan metylu zostawia po sobie, jest jaskrawo-
Ŝółta barwa płomieni, nie pomarańczowoczerwona, jak przy
płonącej benzynie czy paliwie lotniczym.
- Jeśli eksplozja nastąpi nad oceanem, tylko albatrosy i ryby
będą świadkami - powiedział nam instruktor. - Badania nie
wykaŜą obecności azotanu metylu, w przeciwieństwie do kon-
wencjonalnych materiałów wybuchowych.
Usiadłem prosto na łóŜku. CSM zamierza uŜyć „cieczy",
której nie moŜna wykryć. I o wiele łatwiej uŜyć jej w samolocie
niŜ plastycznych materiałów wybuchowych. Stanowiła sposób
zabezpieczenia jego, transakcji opcyjnych. Musiało chodzić
właśnie o to. Pytanie brzmiało tylko: kiedy
India obudziła się.
- Która godzina?
W pokoju było ciemno. Ruch na Quai du Mont-Blanc juŜ
zamarł. Spojrzałem na zegarek na szafce nocnej.
- Parę minut po trzeciej - odparłem.
- Wszystko w porządku, Max?

208
- Będzie. Po pierwsze, powiedz mi jeszcze raz wszystko
o Vernonie Lawsonie. - Intuicyjne przeczucia. Za nimi fakty.
Gdzieś w głębi najkoszmarniejszego snu widziałem twarz tego
sprzedajnego dziennikarza, który chciał dostarczyć moje jaja na
tacy czytelnikom „Timesa" i wszystkich mediów zainteresowa-
nych tą historią.
India usiadła obok mnie, włoŜyła nam pod plecy poduszki, i
kiedy tak sobie siedzieliśmy w ciemności, opowiedziała mi, co
się stało.
Chyba dochodziło juŜ do szóstej wieczorem, powiedziała.
Wcześnie wyszła z pracy i zatrzymała się w Georgetown, Ŝeby
kupić suma. Nie tylko Simon miał wychodne. Nie było teŜ
kucharza i kierowcy. Chciała usmaŜyć filety z czerwoną fasolą
i ryŜem, ulubioną potrawę Franka z czasów, kiedy pieniądze
jeszcze nie rosły na drzewach.
Kiedy wróciła do domu, drzwi biblioteki stały otworem.
Zobaczyła, Ŝe z jej ojcem siedzi dwóch męŜczyzn. Frank
natychmiast wstał, Ŝeby się z nią przywitać, i zamknął drzwi,
zanim zdąŜyła do nich dołączyć. Jednak zdołała przyjrzeć się
jednemu z męŜczyzn, i z całą pewnością był to Vernon Lawson.
Powiedziała, Ŝe wygląda jak kołek.
- A Webber - spytałem - przyjrzałaś się mu? Gdzie siedział?
- Nie jestem pewna...
- Czego?
- śe to był Webber.
- Ale...
- Nie powiedziałam tego, Max, nigdy... - nie dokończyła.
Zacząłem sobie przypominać. Mówiła mi wcześniej, Ŝe Webber
tam był? Czy tylko usłyszałem to, co chciałem usłyszeć?
- Ktokolwiek to był, siedział trochę z boku, chyba za biurkiem.
Nie zdąŜyłam się przyjrzeć, zanim tata zamknął drzwi.
- Indio...
- Mówię ci wszystko, co pamiętam, rozumiesz? Nie byłeś
tam.
Objąłem ją ramieniem i przytuliłem. Nagle zrobiła się chłodna.
Rozmasowałem jej ramiona i kark.
- Nie chodzi mi o to, Ŝe nie zaprosił mnie do środka - podjęła
opowiadanie. - To cały tata. Interesami zajmują się staruszkowie.

209
Kiedy zaczęła wchodzić po schodach, wydawało jej się, Ŝe
usłyszała moje nazwisko. Frank uciszył osobę, która je wypowie-
działa. To właśnie dlatego India poszła szybko do swojego
pokoju i przyłoŜyła ucho do kratki wentylacyjnej. Ten trzeci -
nie jej ojciec i nie dziennikarz - mówił, Ŝe brałem pieniądze od
jakiegoś byłego oficera GRU. FBI zaparła się i odmówiła
wydania międzynarodowego listu gończego, ale i tak nie wynik-
nęłoby z tego nic dobrego. Nikt nie zamierzał mnie ścigać.
Opowiadała, a ja próbowałem sobie wyobrazić dźwięki dola-
tujące przez kratkę wentylacyjną. India powiedziała mi w
Balabakku, Ŝe Webber na nią leciał. Wysłał molestujący list?
Maila? Jeśli nie, czy mogła nie rozpoznać jego głosu? Jeśli nie
stąd, to moŜe ze spotkań pracowników, wykładów
wprowadzających?
- Dziennikarz, Lawson, powiedział, Ŝe „Times" jest gotów
wydrukować jego artykuł o tym, Ŝe zacząłeś pracować dla
wrogiego wywiadu. A potem tamten męŜczyzna powiedział...
- Co?
- Powiedział, Ŝeby artykuł ukazał się jak najszybciej. Powie-
dział, by Lawson znalazł potwierdzenie na wszystko, co będzie
chciał napisać.
- Jesteś pewna? - przerwałem jej.
- Bardzo naciskał. Mówił, Ŝe trzeba cię powstrzymać.
- Przed czym?
- Tego nie powiedzieli. W kaŜdym razie, Lawsonowi chyba
było wszystko jedno. Chciał cię po prostu oczernić.
- Ale w końcu nie wydrukowali tego. Przynajmniej do tej pory.
- Uwierz mi, Max. Nie wiem, dlaczego.
Kolejna ślepa uliczka.
India poklepała mnie po ręce.
- A czym tak rozwścieczyłeś ojca?
- Kiedy nazwał mnie rozpędzoną pałką w łazience wykładanej
kafelkami? - Nadal mnie to bolało. MoŜe dlatego, Ŝe niewiele
mijał się z prawdą.
- Prawda za prawdę: to twoja własna zasada, Max. Tata
zawsze mówił, Ŝe ty wszystko niszczysz. Zawsze mnie to
intrygowało. Nigdy nie wiedziałam, co ma na myśli. A ty
wiesz?
Czy wiem?

210
- Mówił o czymś, co wydarzyło się, kiedy byliście dziećmi.
Chyba sam nie do końca wiedział, o co chodzi, ale twierdził, Ŝe
nigdy się z tym nie uporałeś.
- Miał rację.
- Naprawdę?
- Nie. Chyba niezupełnie. Po prostu przez całe Ŝycie musiałem
sobie róŜne rzeczy kompensować.
- No i?
- Co?
- Nie powiesz mi?
- Moja matka - zacząłem - urodziła się z biologiczną
zdolnością do reprodukcji, ale pozbawiona instynktu macierzyńs-
kiego. Pogardzała mną od poczęcia. Nie byłem z tego powodu
szczęśliwy.
I po raz drugi w Ŝyciu opowiedziałem tę historię.
- A ta twoja ciotka? - spytała India. - Ta, która po ciebie
pojechała?
- To siostra mojej matki. Jedyna osoba, która w ogóle
wiedziała, gdzie jesteśmy. Jedyny członek rodziny, na którym mi
kiedykolwiek zaleŜało. Zmarła rok temu.
- A twoja matka?
Wzruszyłem ramionami i rozłoŜyłem ręce.
- Kontaktowała się czasem z moją ciotką. Nic poza tym.
MoŜe Ŝyje. MoŜe umarła. Mam nadzieję, Ŝe to ostatnie.
Siedzieliśmy w milczeniu, trzymając się za ręce. Byłem pijany jak
bela, kiedy jako dwudziestoletni student niewprawiony w kłamstwie
opowiedziałem tę historię Chrisowi. Teraz siedziałem trzeźwy,
kłamca par excellence, w łóŜku z kobietą niewiele starszą niŜ ja
wtedy, absolwentką tego samego uniwersytetu. śycie potrafi zataczać
dziwne kręgi, trzeba je tylko umieć dostrzec. Ale my teŜ ciągle
pozostajemy w ruchu. Stajemy się innymi ludźmi. Tej nocy w
Genewie, myśląc o tym, co właśnie opowiedziałem i co przytrafiło
mi się w ostatnich miesiącach, poczułem się, jakby na moich oczach
cała historia mojego Ŝycia zbiegła się w jednym miejscu: BeludŜowie
i CSM; Bejrut i Buckley; Webber i Frank Beckman, i John O'Neill;
Murtaza Ali Mousawi i jego dentysta, i rozpryskany mózg Millisa;
porzucenie, strata i ozdrowienie; poszukiwanie prawdy, które nigdy,
nigdy nie da mi spokoju.

211
Czy to nie w akademii sztuk pięknych na wstępnym kursie
perspektywy uczą, Ŝe wszystkie linie zbiegają się w jednym
punkcie na horyzoncie?
Tę historię opowiem jeszcze raz, opowiem ją Rikki, kiedy
będzie dostatecznie dojrzała, Ŝeby ją zrozumieć. Za kilka lat.
MoŜe umrzeć razem z nią.
Za mną India drŜała na granicy łez. Aby odwrócić jej uwagę,
spytałem, czy zna Rousseta i saudyjskiego miliardera, partnera
jej ojca. Powiedziała, Ŝe tylko ze słyszenia, Ŝadnego z nich nie
poznała osobiście.
- To nie ma najmniejszego sensu - powiedziała. - Tata wie,
Ŝe Rousset będzie sądzony w Nowym Jorku za sprzedaŜ kazach-
skiej ropy do Iranu. Przynajmniej od roku nie robi juŜ z nim
interesów.
To był kolejny wyraźny punkt. Jeśli Rousseta czekał proces,
istniał tylko jeden powód, dla którego Frank dał mi jego numer
telefonu: chciał mnie pogrąŜyć, wmieszać w jakiś nielegalny
handel ropą, pozbyć się mnie raz na zawsze.
India wstała, załoŜyła szlafrok i podeszła do barku. Nalała
sobie szkockiej.
- Chcesz? - spytała.
Odmówiłem. Wróciła do łóŜka i usiadła dalej niŜ przed chwilą,
juŜ się nie dotykaliśmy.
- Tata ma jeszcze większe problemy, niŜ ci powiedziałam.
- Nic mi nie powiedziałaś.
- Nie powinnam mówić nawet tego.
Powiedziała mi jednak. India nie wiedziała dokładnie, co się
stało, ale zebrała do kupy wszystkie posiadane wiadomości.
Frank powaŜnie zaangaŜował się w spekulacje i rynek transakcji
opcyjnych. Linie lotnicze, towarzystwa ubezpieczeniowe, a przede
wszystkim ropa. Większość pieniędzy, którymi grał, poŜyczył od
swoich saudyjskich partnerów. Korzystał takŜe z ich informacji,
na przykład, jak duŜo ropy się wydobywa. Jeśli jego saudyjscy
przyjaciele mówili mu, Ŝe zamierzają przerwać produkcję lub Ŝe
są jakieś problemy z polem, kupował opcje na ropę - pewny, Ŝe
ceny ropy pójdą w górę. Kiedy wznawiali produkcję, wszystko
sprzedawał. Były to łatwe pieniądze i przez kilka lat Frank
zarobił kupę szmalu. Nawet jeśli kupował za nie swoje pieniądze.

212
Intuicja podpowiadała mi wciąŜ więcej i więcej: jak nie-
poprawna kapitalistyczna wyrocznia delficka, Frank zbudował
swoją fortunę przewidując przyszłość.
Problemy pojawiły się, kiedy zaczął korzystać z innych źródeł
informacji. Pół tuzina razy, kiedy jego saudyjscy partnerzy
stawiali na ropę, on robił odwrotnie i przegrywał.
- Wiem - powiedziała India, łapiąc moje spojrzenie - teŜ
ciekawi mnie, jak ojciec i jego partnerzy grali przeciwko rynkowi
i tak często wygrywali.
Tak naprawdę nie było w tym nic dziwnego: to się nazywało
manipulacja informacją. Siatka Channinga idealnie pasowała do
ich osobliwych sukcesów.
- Skąd o tym wszystkim wiesz? - spytałem. Ledwo skończyła
studia. Córki raczej nie zbierają tego typu informacji na temat
własnych ojców.
- JuŜ ci powiedziałam. Przeczytałam jego maile i faksy.
Tylko on mi został. Nie mam innego wyboru, muszę się nim
interesować.
Pomyślałem, Ŝe to posłuŜyło równieŜ moim interesom.
- No i co on zamierza z tym zrobić? - spytałem.
- Intensywnie gra akcjami spółek naftowych.
- Ze swoim saudyjskim przyjacielem?
- Nie. Tym razem z Davidem Channingiem. Transakcje
zawierane są na nazwisko taty, Ŝeby ukryć udział Channinga.
- Mówi ci coś nazwa BT Trading?
- Nie, nic.

Rozmawialiśmy z Indią do szóstej rano, rozwaŜając wszystkie


moŜliwości. Wiedzieliśmy oboje, Ŝe do niczego w ten sposób nie
dojdziemy.
- Znalazłaś klucz od skrytki depozytowej? - spytałem ją
wreszcie.
- Klucze - poprawiła mnie. - Były w szufladzie w biurku
ojca. Dwa.
- Przywiozłaś je?
Kiwnęła głową.
- Ubierz się - powiedziałem, odrzucając kołdrę.
W czasie, kiedy się myła i ubierała, zamówiłem kawę.

213
Z Cornivan, głównej stacji Genewy, do Annemasse jest
dwadzieścia minut jazdy trolejbusem. Trolejbus przejeŜdŜa przez
granicę, ale ani Szwajcarzy, ani Francuzi nie bawią się w
sprawdzanie paszportów.
W Annemasse przesiedliśmy się do taksówki i pojechaliśmy
do Bon-en-Chablis, francuskiej wioski, której nie podniesiono
jeszcze statusu. Prawdopodobnie nie stanie się to jeszcze przez
dłuŜszy czas, poniewaŜ z Ŝadnego miejsca w niej nie widać Lac
Leman. Wysiedliśmy z taksówki przed Electromanager du Lac,
gdzie urzędował sławny paser nielegalnej broni.
Nigdy nie byłem w tym sklepie, ale podobnie jak w przypadku
Carthage Voyages, czytałem o nim w depeszach. Rezydentura
w Genewie i francuska policja niezaleŜnie od siebie uŜywały go
do kontroli przepływu nielegalnego towaru - od broni, po
kradziony pluton. Dla Jean-Marca był to doskonały interes; w
zamian za jakiś cynk od czasu do czasu zyskał ochronę dla
swoich ciemnych interesów.
Jean-Marc wyłonił się z zaplecza na dźwięk dzwonka. Ten
drobny męŜczyzna, moŜe koło czterdziestki, w okularach w ro-
gowej oprawie i tweedowej marynarce nie wyglądał na handlarza
nielegalną bronią.
- Pracuję z Patem - powiedziałem i uścisnąłem jego rękę nad
kontuarem.
Pat Graner był szefem w Bazylei, oficerem prowadzącym
Jean-Marca.
- Powinien był zadzwonić.
- Wiem. - Przepraszająco wzruszyłem ramionami. - śaden
problem. Proszę do niego zadzwonić.
Wiedziałem, Ŝe w soboty Pat nie pojawiał się w biurze przed
jedenastą.
- Co to za miejsce? - spytała India, kiedy Jean-Marc zniknął
za zasłoną, bez wątpienia, Ŝeby sprawdzić, czy naprawdę pracuję
z Patem.
- Ten facet to informator - odpowiedziałem.
- O, kurwa. Powinnam wrócić do domu i złoŜyć rezygnację.
- Nikt się nie dowie, Ŝe tu byłaś.
- Co my tu robimy?
- Zamierzamy dowiedzieć się, dlaczego twój ojciec ma kłopoty.

214
- Tutaj?
- Nie. W biurze Michelle Zwanzig.
- Max?
Nie zdąŜyłem odpowiedzieć, gdyŜ Jean-Marc wrócił do nas.
Najwyraźniej zrezygnował z telefonu do Pata.
- W czym mogę panu pomóc?
Jean-Marc nawet nie mrugnął, kiedy poprosiłem go o deszyf-
rator, generator ultradźwiękowy i pięciocalową wiatrówkę.
- Max? - spytała znowu India, kiedy sprzedawca zniknął.
Tym razem z większym naciskiem. Jakby usłyszała w oddali
dźwięk rozbijającego się szkła.
- Rekwizyty.
- Pytam powaŜnie.
- WyposaŜenie włamywacza.
- O Chryste wszechmogący, wychodzę. - Odwróciła się na
pięcie do wyjścia, ale nie stawiła oporu, kiedy chwyciłem ją za
nadgarstek.
- Nie zamierzamy przecieŜ wykorzystać tego przeciwko komuś
obcemu. To przecieŜ biuro twojego ojca.
- Zapomnij o tym. Prześlizgnąć się przez granicę do Libanu,
to jedno, ale włamanie to zupełnie co innego.
- Ty nie będziesz się włamywać. Ja to zrobię.
Rozdział 36

TuŜ po czwartej w to sobotnie popołudnie zadzwoniłem


domofonem. Nikt nie odpowiedział. Zadzwoniłem jeszcze raz.
India obserwowała mnie z drugiej strony ulicy, oparta o łuk.
Z chlebakiem u stóp wyglądała jak nadziana turystka w Szwajcarii
na letnich wakacjach; ja przypominałem gastarbeitera w niebies-
kim kombinezonie. Odwróciłem się i uśmiechnąłem do niej,
ponownie zadzwoniłem, a potem wskazałem na łuk i patrzyłem,
jak znika mi z oczu. Zero odpowiedzi. Tym razem nacisnąłem
dzwonek biura Zwanzig na drugim piętrze. Była sobota, Zwanzig
tam nie będzie - powiernicy nie pracują w soboty. Po pięciu
minutach wyjąłem z torby bezprzewodową wiertarkę i przy-
tknąłem do zamka. Wkręty ustępowały jeden po drugim. Hałas
odbijał się echem po wybrukowanej ulicy, ale nikt nie zwracał
uwagi. Byłem ślusarzem, który wymieniał zepsuty zamek na
nagłe wezwanie.
Wreszcie zamek się poddał; wszedłem do środka, wyjąłem
bęben i zastąpiłem go innym. Sprzedawca w sklepie Ŝelaznym,
ten sam, który sprzedał mi wiertarkę i kombinezon, zapewniał,
Ŝe wszystkie bębny do tego typu zamków są podobne. Miał rację.
Pokochałem Szwajcarów.
Gdy skończyłem, wyszedłem na zewnątrz, zatrzasnąłem drzwi
i wypróbowałem nowy klucz. Bingo. Teraz tylko ja mogłem
dostać się do budynku. Nie widziałem Indii. Byłem jednak
pewien, Ŝe jest w umówionym miejscu. Nie była zachwycona,
ale wreszcie się zgodziła: gdyby na zewnątrz rozległ się alarm
albo zbliŜała się policja, miała strzelić w okno biura Michelle na
drugim piętrze, a potem odejść.
India śmiała się, kiedy pół godziny wcześniej przyszedłem
Quai du Mont-Blanc, niosąc zdechłego gołębia w plastikowej
torbie. Pomyślała, Ŝe kompletnie zwariowałem, a kiedy zacząłem

216
nabijać ptaka na lufę wiatrówki, by pokazać jej, jak to działa,
była juŜ tego pewna. Jednak po moich wyjaśnieniach wszystko
zrozumiała. Jeśli rozlegnie się alarm i przyjedzie policja, rozbite
szkło i martwy ptak wyjaśnią sprawę: zwykła awaria wywołana
przez ptaka. To nie rozwiąŜe problemów z kamerami przemys-
łowymi, ale zanim ktokolwiek sprawdzi taśmy, będziemy juŜ
daleko od Szwajcarii.
- Mam wystrzelić martwego ptaka w okno?
- Tak to działa, skarbie. W kaŜdym razie Ŝaden szwajcarski
policjant nie ośmieli się ciebie za to zamknąć. Prędzej padnie ze
śmiechu. Po prostu oczyścisz teren, zanim naprawdę przyjedzie
policja.
Wiatrówka z gołębiem świadczyła o tym, Ŝe to nie było
profesjonalne włamanie. Do tego potrzeba setki ludzi na ulicy:
dziesięcio-dwudziestoosobowa grupa obserwacyjna śledząca kaŜ-
dego człowieka z całodobowym dostępem do budynku na
wypadek, gdyby zamierzał złoŜyć niezapowiedzianą wizytę w
obiekcie, tuzin innych obserwatorów z radiostacjami na
okolicznych ulicach na wypadek, gdyby policja zareagowała na
cichy alarm. No i zasadniczy zespół: spec od elektronicznych
alarmów, inny od wykrywaczy ruchu, kasiarz. Musiałem pracować
z tym, co miałem.

Wszedłem i wspiąłem się na drugie piętro. Zamek Zwanzig


poddał się równie łatwo jak ten na dole. Nie musiałem go
wymieniać. Głównym problemem było to, co czekało na mnie
w środku. Zazwyczaj zespół włamywaczy wtyka sondę optyczną
pod drzwi, Ŝeby poszukać systemu alarmowego. Jean-Marc nie
miał takiego urządzenia, a ja nie miałem tygodnia, Ŝeby czekać
aŜ je zdobędzie. Zamiast tego liczyłem, Ŝe generator
ultradźwięków unieruchomi detektor ruchu. Powoli otworzyłem
drzwi. Wcisnąłem generator. Włączyłem. Nic. Nie było alarmu, a
w kaŜdym razie nie słyszalnego. Byłem w środku.
Tak jak podejrzewałem, w biurze Zwanzig panował idealny
porządek. Ściana segregatorów, dwa gustowne kwasoryty, skó-
rzana kanapka i pasujący do niej fotel. W rogu na czterech
nóŜkach stał sejf z tarczą. Zajrzałem wszędzie, nawet za obrazy
i do szaf, ale nigdzie nie było skrytek depozytowych. Albo India

217
się pomyliła, albo Michelle przeniosła akta klientów do sejfu.
Teraz będę musiał zmierzyć się z kasą pancerną. Przyczepiłem
deszyfrator i uruchomiłem wybieranie.
W międzyczasie szukałem komputera Zwanzig. W szufladach
panował taki sam porządek, jak w całym gabinecie, ołówki
schludnie ułoŜone w jednej przegródce, długopisy w drugiej. Ale
Ŝadnego komputera, laptopa, palmtopa, nic. Przejrzałem wszystkie
szafy. Tam teŜ nic. Deszyfrator wciąŜ się obracał - ustawienie
wszystkich moŜliwych kombinacji moŜe zająć parę godzin.
Czekając, przeglądałem segregatory.
Na nalepkach wypisano nazwy kurortów dla wyŜszych sfer:
San Remo, Gstaad i tak dalej. Zawartość teczek nie miała jednak
nic wspólnego z wakacjami. W segregatorze Gstaad natrafiłem
na telefaks od Zwanzig do UBS AG, szwajcarskiego megabanku,
z poleceniem przelania sześciu milionów dolarów z numerowego
konta w Wenezueli na rachunek księcia Kataru. Cały segregator
pełen był takich przelewów na mniejsze i większe sumy.
Przeglądałem segregatory, szukając przelewów związanych z
Frankiem lub Channingiem. Rozglądałem się teŜ za papierami z
nazwiskiem Webbera.
Usłyszałem kliknięcie deszyfratora. Znalazł pierwszą cyfrę
kombinacji. Patrzyłem, jak wyskakuje druga cyfra. Trzecia
odnalazła się minutę później. Pociągnąłem za uchwyt i sejf się
otworzył.
Nie wiedziałem, czego szukam, ale jeśli Michelle Zwanzig
trzymała w segregatorach takie dokumenty, jakie widziałem, to na
tych półeczkach przede mną powinno znajdować się coś niewiarygo-
dnego, moŜe nawet klucz, który połączy moje podejrzenia z faktami.
Na górnej półce sejfu leŜał osiemnastostronicowy wydruk z
komputera z opcjami, transakcjami swapowymi* i kredytami.
Szybko je przejrzałem. Wszystkie dotyczyły cen ropy, kompanii
wydobywczych, firm naftowych. Właściciel opcji płacił tylko
dwa centy za dolara. Jeśli akcje Halliburtona wzrosną powyŜej
dziesięciu dolarów, zrobi fortunę. Jeśli cena ropy podskoczy o
pięć dolarów, akcje Exxon staną się kopalnią złota.

* Swap - umowa pomiędzy dwoma stronami w celu wymiany serii


przyszłych płatności (przyp. tłum.).

218
Szukałem dalej, pewny, Ŝe znajdę coś o akcjach linii lotniczych.
Nic. Przejrzałem papiery na niŜszej półce. Znowu nic o transa-
kcjach opcyjnych na akcje linii lotniczych. To tyle, jeśli chodzi
o moją teorię, Ŝe CSM zaplanował zamach bombowy. Zamiast
tego znalazłem tuzin listów od Davida Channinga z poleceniem,
by zyski z opcji przelać na konta na całym świecie. Szukałem
czegokolwiek z nazwą BT Trading, ale stos na półce miał ze
dwanaście centymetrów grubości. Przejrzenie go zajmie co
najmniej godzinę.
Wertowałem dokumenty, kiedy usłyszałem za sobą dźwięk
rozbijanego szkła. Gołąb nie przeleciał przez szybę - pewnie był
za lekki - ale rozbite szkło mi wystarczyło. Nie słyszałem syren.
Jednak India musiała mnie ostrzegać, Ŝe nadciąga policja.
Zgarnąłem moŜliwie duŜo papierów z sejfu do plastikowej
torby, a potem zdjąłem deszyfrator i wetknąłem go do sejfu
razem z generatorem ultradźwięków, kombinezonem, wiertarką
i resztą rzeczy, z którymi przyszedłem. Potem wcisnąłem trochę
kleju w zamki i pod tarczę. Serwis zmarnuje cały dzień, zanim
przewierci zamki i otworzy sejf. AŜ nadto czasu, by zniknąć ze
Szwajcarii.
Wybiegłem przez frontowe drzwi i prawie na kogoś wpadłem.
Spojrzałem w dół na kobietę po siedemdziesiątce z czerwoną
twarzą i fryzurą a la Heidi. Miała najwyŜej sto pięćdziesiąt
centymetrów wzrostu i waŜyła jakieś pięćdziesiąt kilogramów.
W prawej ręce trzymała klucz.
- Le cle marche plus - klucz nie pasuje - powiedziała,
oczekując ode mnie wyjaśnienia.
Rozpoznałem głos z domofonu, a ona spojrzała na mnie surowo.
- C’est vous! - krzyknęła. Wyciągnęła komórkę z torebki
i zaczęła do niej krzyczeć jeszcze przed wybraniem numeru.
- Złapałam złodzieja! Złapałam złodzieja! - Ludzie na ulicy
przystawali, patrząc na nią, a potem na mnie. Pomyślałem
o ucieczce, ale zanim przebiegłbym przecznicę, miałbym za sobą
tłum ludzi.
Spojrzałem za siebie, by się upewnić, Ŝe India zniknęła. Nie
zobaczyłem jej.
- Złodziej! - wrzeszczała kobieta. Wokół nas gromadził się
tłum.

219
JuŜ miałem skapitulować, kiedy usłyszałem głos Indii.
- Co pani opowiada? - krzyczała, przebijając się przez gapiów.
Kobieta obróciła się, zaskoczona, Ŝe ktokolwiek ośmiela się
ingerować w sprawy szwajcarskiego wymiaru sprawiedliwości.
- Proszę go zostawić. Pani zwariowała - powiedziała India.
- On...
- On nic nie zrobił - stwierdziła India spokojniejszym głosem.
Jej francuski był bez zarzutu.
- Mais...
- Mais merde! Czekamy tu na panią Michelle Zwanzig.
Drugie piętro. Private Investments Service. Reprezentuje moją
rodzinę. - W jej zachowaniu było coś niemal królewskiego. Bez
wątpienia oczekiwała przeprosin. Od razu.
- Proszę mi dać komórkę i samej z nią porozmawiać - powie-
działa juŜ normalnym głosem.
Kobieta wystukała numer, niewątpliwie do domu Zwanzig.
India wzięła aparat.
- Michelle, tu India. India Beckman. Tata kazał mi się z tobą
zobaczyć... Tak... Nie wiem, dlaczego. Chyba dokumenty na
przechowanie. Mam je ze sobą. Tata pewnie myślał, Ŝe będziesz
w biurze. Dzwoniliśmy domofonem. Drzwi na dole były otwarte.
Mój przyjaciel poszedł sprawdzić, czy moŜe zadzwonić do
twojego biura. A teraz ta pani oskarŜa go o włamanie. Jest
nieznośna. - Mówiąc to, nadepnęła jej na nogę. - MoŜesz z nią
porozmawiać?
India wręczyła telefon staruszce.
- Tak, proszę pani... Tak, proszę pani... na pewno zna pani tę
młodą damę? Oczywiście, dziękuję pani.
Wcisnęła komórkę do torebki, spojrzała na nas niepewnie i
przeprosiła.
Obserwowała nas ze zdziwieniem, kiedy schodziliśmy na dół
ramię w ramię, ja z torbą wypełnioną Bóg wie czym, a India z
chlebakiem, ale juŜ bez wiatrówki. Gdzieś tam Frank Beckman i
Michelle Zwanzig prowadzili powaŜną rozmowę. Musieliśmy
jak najszybciej zniknąć ze Szwajcarii.
Rozdział 37

Siedziałem na kanapie i patrzyłem, jak India się pakuje, kiedy


rozległo się pukanie do drzwi.
- Service - powiedział stłumiony głos.
Spojrzałem na Indię, wzruszyła tylko ramionami na znak, Ŝe
nic nie zamawiała. Nie mogła to być szwajcarska policja. Na
pewno tak szybko by nie doszli, co się stało.
- Service, s'il vous plait.
- Un instant - odpowiedziałem.
Gestem kazałem Indii wejść do łazienki i zamknąłem drzwi.
Potem wyłączyłem światło i zaciągnąłem zasłonki. Znałem to
wnętrze, w przeciwieństwie do tego, kto stał za drzwiami.
Przykucnąłem za drzwiami i odsunąłem zasuwę. Gdy tylko
przekręciłem klamkę, drzwi odskoczyły otwarte kopniakiem i ktoś
wpadł do środka. Podstawiłem mu nogę i złapałem za łydki. Siłą
rozpędu poleciał do przodu. Usłyszałem trzask łamiącej się nogi
od krzesła pod oknem. Wskoczyłem na intruza i postawiłem mu
stopę na krocze, zanim się otrząsnął i próbował wstać. Przygniot-
łem go nieco mocniej i juŜ leŜał rozciągnięty na podłodze,
dysząc. Drzwi na korytarz odbiły się od ściany i same zamknęły.
W pokoju było zbyt ciemno, Ŝebym mógł zobaczyć, kogo
przygwoździłem do podłogi.
- Dobrze ją wypieprzyłeś? - wychrypiał przez zaciśnięte
zęby, ale wszędzie rozpoznałbym głos Franka Beckmana. Musiał
juŜ być w Genewie, kiedy odebrał telefon od Michelle. Nie
miałem pojęcia, jak udało mu się tak szybko znaleźć mnie i Indię.
Przycisnąłem go mocniej stopą. Tym razem musiał krzyknąć,
zanim złagodziłem ucisk.
- Pytałem o coś. Dobrzeją wypieprzyłeś? - oddychał cięŜko.
- Frank, muszę wiedzieć jedną rzecz: wiedziałeś, dlaczego
kupiłeś opcje sprzedaŜy linii lotniczych w 1994 roku?

221
Strzelałem w te opcje. Dopóki nie przejrzę dokumentów z
sejfu Michelle, nie mam Ŝadnej pewności, Ŝe Frank brał w tym
udział. Ale blef chyba zadziałał.
- Odpierdol się.
- Nie obchodzi cię, Ŝe masz krew na rękach - powiedziałem.
- Chcę wstać.
- Spytajmy o coś innego...
- Odpierdol się.
- Co masz teraz na tapecie, tankowce, rafinerie?
- Pozwól mi, kurwa, wstać.
Nacisnąłem mocniej na jego krocze. Znowu krzyknął.
- Kto prowadzi Chalida Szejka Muhammada, ty, czy
Channing? - wrzasnąłem.
Tym razem Frank nie odpowiedział.
- Napuściłeś na mnie Webbera. Wiedziałeś, Ŝe mam to zdjęcie,
Ŝe pewnego dnia dowiem się, Ŝe zrobił je CSM, Ŝe był twoją
wtyczką.
Najwyraźniej mówiłem do siebie. Frank chyba zemdlał.
Zdjąłem z niego nogę. Kilka minut później poruszył się i zaczął
pojękiwać. Było jasne, Ŝe nie chce ze mną rozmawiać. Pochyliłem
się nad nim i poklepałem po twarzy. Pomyślałem o berettcie,
którą kupił, Ŝeby zabić ojczyma Indii. Nie zdziwiłbym się, gdyby
zabrał ją ze sobą. W końcu od czego są prywatne samoloty?
- Myślałem o tym - powiedział, czytając w moich myślach.
Ciało miał bezwładne.
- Lepiej przemyśl swój następny ruch. Jedno jest pewne: nie
myśl nawet o tym, Ŝeby zawiadomić szwajcarską policję. Tutaj
jestem poza prawem. Wysłałem mailem Danny'emu Pearlowi z
„Wall Street Journal" pół tej historii. SpręŜę się i dostanie
resztę. Po drugie: skończ z tym, czym się teraz zajmujesz,
liniami lotniczymi, rafineriami. Jeśli nie, to bez trudu powiąŜę
cię z tym, dzięki papierom, które właśnie zdobyłem.
Podniosłem go, prawie zaniosłem do drzwi i wypchnąłem na
korytarz.
Potem otworzyłem drzwi do łazienki. India leŜała na podłodze
zwinięta w kłębek i płakała.
Rozdział 38

Zszedłem na dół do centrum konferencyjnego i zadzwoniłem


do Chrisa Corsiniego.
- To ja, Max.
- Czemu zawracasz mi głowę? Chyba umówiliśmy się, Ŝe juŜ
koniec z przysługami.
- Zapisz numer. - Podałem mu numer komórki Webbera, ten,
który dostałem ostatniego dnia w naszej Centrali, ten sam, który
juŜ podałem Chrisowi, Ŝeby sprawdził rozmowy Webbera. -
Sprawdź szybko jego zdolność kredytową. Oddzwoń i podaj mi
nazwę banku i numer jego konta.
- To nielegalne, nieprawdaŜ?
- W porządku. Jestem winien facetowi pieniądze i straciłem
jego namiary. Jeśli nie przeleję mu kasy dzisiaj, to jestem
ugotowany.
- Jasne. JuŜ to chyba kiedyś słyszałem.
Mimo wszystko Chris oddzwonił dziesięć minut później.
- Kimkolwiek jest ten Webber, ma tylko jedno konto, w kaŜ-
dym razie w kraju i na swoje nazwisko: Bank of America w Falls
Church. - Podał mi numer.
- Jeszcze jedna przysługa, czas mi się kończy. Poszukaj
numeru faksu do kontroli skarbowej w Filadelfii.
- Rany, Max, na co ci to?
- Chyba mi nie...
- Właśnie Ŝe tak. - Na szczęście miał chyba numer do
skarbówki w swym notatniku.
Rozłączyłem się z Chrisem i chwyciłem kartonik, który
zabrałem w ostatniej chwili z biura Michelle Zwanzig: kod pin
do jej konta w Union Bank of Switzerland. Przykleiła go taśmą
po wewnętrznej stronie drzwi sejfu. Wykorzystałem numer, by
zalogować się na jej koncie i przelać dwanaście milionów

223
dolarów z konta Davida Channinga na nazwisko Morgana
Stanleya na konto Webbera w Bank of America w Falls Church
w Wirginii. Wydrukowałem kopię potwierdzenia i
przefaksowałem do kontroli skarbowej.
Potem zadzwoniłem do Johna O'Neilla w nadziei, Ŝe jeszcze
się do mnie odzywa.
- Mogę wracać? - spytałem go. - Muszę się z tobą zobaczyć.
- MoŜe być na JFK?
- Do zobaczenia.
- Nie będę na lotnisku. Przyślę przyjaciela.
- Okej. Ale to nie moŜe czekać.
- Jeszcze jedno: mam dla ciebie immunitet.
- Po co?
- Sam wiesz. Millis. Ale to nie znaczy, Ŝe nie mogą cię
zidentyfikować. Jeśli masz moŜliwość wyczyścić swoje akta,
zrób to teraz.
Na to juŜ za późno.
- John...
- Och, nie...
- To juŜ ostatnia prośba.
- Jasne. Jesteś jak tryper, jak jakiś cholerny wirus opryszczki.
Mutujesz i wypełniasz sobą całą przestrzeń.
- Muszę się spotkać z kimś z wymiaru sprawiedliwości, z
CIA, z FBI. Załatwisz to, dobra?
- Pieprzony świr - powiedział O'Neill i rozłączył się.

Okłamałem Franka. Nic nie przesłałem mailem Danny'emu


Pearlowi. Zrobiłem to teraz. Opcje kupna Davida Channinga. Za
mało na artykuł, ale jeśli coś mi się stanie, Pearl nie odpuści
sobie takiej historii.

Kiedy wróciłem do pokoju, torba Indii czekała przy drzwiach,


ale jej samej nie było. Kiedy wróciła dwie godziny później,
leŜałem na sofie. Wyglądała, jakby przepłakała kilka dni.
- Muszę wyjechać.
- Wiem - odparłem. Próbowałem ją objąć, ale cofnęła się. -
Mamy lot o...
- Teraz, Max. Teraz. Nie mogę tu dłuŜej zostać.

224
- Co powiedział?
- Wiele róŜnych rzeczy. Daje mi czterdzieści osiem godzin na
zabranie rzeczy z domu.
- I tak juŜ był najwyŜszy czas, Ŝeby się wyprowadzić.
- Tak, ale nie w ten sposób.
Rozdział 39

RADA
BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO
WASZYNGTON DC 20504
6 września 2001

INFORMACJA
MEMORANDUM DLA CONDOLEEZZY RICE

OD: RICHARD CLARKE

TEMAT: INICJATYWA POLITYKI PREZYDENCKIEJ/PRZE-


GLĄD - BLISKI WSCHÓD: NOWE WYZWANIA, NOWE
SZANSE

CONDI, WCIĄś POTRZEBUJEMY PILNIE PRZEGLĄDU


GŁÓWNYCH ZASAD PODEJŚCIA ADMINISTRACJI DO
POLITYKI BLISKOWSCHODNIEJ, ZARÓWNO NA POZIO-
MIE OGÓLNYM, JAK I W SZCZEGÓŁACH. DIABEŁ TKWI
W SZCZEGÓŁACH...

Podał numer, słuchał wybierania, poczekał na sygnał. Za


oknem w stronę odległej Sun Valley ciągnęły się akry bylicy.
- Instytut Sprawiedliwego Pokoju. Biuro Donalda Sherleya.
Sekretarka odbiera za faceta komórkę?
- Instytut Srania w Banię. Biuro Davida Channinga - powie-
dział wysokim, zmanierowanym głosem.
Sherley natychmiast znalazł się przy słuchawce.
- David!
- Notatka jest idiotyczna, na Boga. I-dio-tycz-na!
- Posłuchaj, Davidzie...

226
- Nowe wyzwania, nowe szanse? A co z „czy naprawdę
chcemy, Ŝeby wariaci przejęli Bliski Wschód"?
- Ja nie...
- I liczby dotyczące szyitów są błędne. Kuwejt trzydzieści
procent? Zmień na pięćdziesiąt dwa procent. Kto do cholery
będzie to wiedział? Na pewno nie Departament Stanu ani nie
pieprzone CIA. To samo z Irakiem. Zaokrąglij sześćdziesiąt dwa
procent do siedemdziesięciu. Saudowie? Trzy przecinek trzy
procenta szyitów? Czy nikt nie zna się na matematyce? Zmień
na czternaście procent i dodaj przypis wytłuszczoną dwudziestką-
czwórką, Ŝe saudyjscy szyici siedzą na dziewięćdziesięciu
procentach saudyjskiej ropy. I dorzuć Katar. Zasrana piaskownica.
- Nasza piaskownica, Davidzie.
- Ty pieprzony idioto. Nie wiem, czemu daję choćby złama-
nego centa twojej Ŝałosnej instytucji.

Rzucił memorandum przed siebie, kartki rozleciały się we


wszystkie strony. Za nimi poleciał czerwony długopis.
- Jesse!
Raz, dwa, trzy, cztery... Jesse pojawił się po pięciu sekundach,
perfekcyjnie. Kochał tego człowieka, kochał efekt, jaki dawał
strój kamerdynera i jego czarna skóra na tle niepokalanych,
szarych ścian. Uwielbiał sposób, w jaki Jesse, tak jak teraz,
wpasowywał się w jedno z wielkich prostokątnych okien.
Uwielbiał Idaho w świetle kończącego się lata; kochał chłodne
wieczory, wilki wyjące późno w nocy; uwielbiał fakt, Ŝe Jesse
nie pieprzył jego Ŝony tak, jak pieprzył ją Nils (to za mało, rzecz
jasna, Ŝeby zwolnić Nilsa - facet był doskonałym pilotem - ale
chyba będzie musiał ponieść koszty).
- Jesse, studiowałeś swój katechizm?
- Tak, proszę pana.
- Cudownie. Cudownie! Siadaj!
Usiadł w prostym krześle pod autoportretem Chucka Close'a:
ogromnym, ogromnie brzydkim. Rzeźba Donalda Judda - wielki
spiczasty monolit - stała pod pustą ścianą naprzeciwko niego.
Channing przechadzał się przed nim jak obłąkany nauczyciel.
- Jesse, kluczem do długotrwałej stabilności na Bliskim
Wschodzie jest...

227
- Destabilizacja istniejącego status quo, proszę pana.
- Zastąpiona...?
- Szyickimi republikami od Iraku do Omanu, sir.
- Opanowanymi przez...?

David Channing usłyszał coś w rodzaju pobrzękiwania do-


chodzącego z sąsiedniego pokoju, stuk-stuk-stuk obcasów na
sosnowej podłodze. Jego Ŝona.
- Odejdź - krzyknął.
Obcasy wciąŜ stukały, zbliŜając się do niego niczym cholerne
tsunami. Poczekał, aŜ kobieta znajdzie się w zasięgu wzroku, i
ponownie przemówił.
- Chcę, Ŝebyś zaraz pojechała do tego walącego się motelu
koło wyciągu i kupiła apartament najbliŜej wyciągu. Z miejscem
parkingowym. Mam dość holowania nart tą pieprzoną drogą
przez całą zimę.
- Masz na myśli jakąś konkretną kwotę? - Głos Vanessy
Channing ociekał słodyczą - ona teŜ nienawidziła woŜenia nart.
Przez całe lato namawiała męŜa na jeden z apartamentów w
dawnym motelu.
- Sto dziewięćdziesiąt pięć tysięcy. Ani grosza więcej.
- Powodzenia - rzuciła.
- Więc dwieście pięćdziesiąt. Ty i Nils moŜecie sobie tam
uwić miłosne gniazdko.
- Pieprz się.
- Gdybym tylko mógł.
Vanessa gestem kazała zniknąć Jessemu, ale on juŜ był w
połowie drogi do skrzydła kuchennego. Trzeba było coś zrobić -
pościelić łóŜka, poprawić poduszki, odstawić kucharza od
kokainy, przynajmniej na ten wieczór. NadjeŜdŜali goście:
eksambasador, eksgwiazda filmowa, ekssenator. Tak patrzyła na
Sun Valley: kraj eksów, czcigodnych, niegdysiejszych. Chciało
jej się rzygać za kaŜdym pobytem tutaj.
- Jesteś Ŝałosny, Davidzie.
Miała na sobie dŜinsy, dŜinsową koszulę i tyle brylantów, Ŝe
słabszej kobiecie powyginałyby palce.
- Ja? - krzyknął. - Ja? Donald Judd jest Ŝałosny? Glenn
Close, Chuck Close czy jak mu tam, Ŝałosny? Dziewięć stron

228
w „Architectural Digest" jest Ŝałosne? Wyjrzyj przez okno.
Spójrz w stronę Sun Valley. Mogę kupić to wszystko.
- Nie zapominasz, Ŝe kończą się pieniądze tatusia? śe puściłeś
je w przyspieszonym tempie? Jak to dobrze, Ŝe tatuś tego nie
doŜył.
- Zamknij się. Zamknij! Co z firmą zajmującą się
rozpoznawaniem głosu?
- Gówniane oprogramowanie - powiedziała Vanessa. - Sły-
szałeś, jak to cholerstwo zgrzyta. Gówniany program. Firma pada.
- Wcale nie.
- Oczywiście, Ŝe tak. Czytałam sprawozdanie finansowe. Ktoś
tu powinien nauczyć się czytać bilanse.
- Nie wiesz...
- Michelle ze mną rozmawia, Davidzie. Tylko ze mną. Ja nie
traktuję jej jak pomiotła.
Zbierał kartki memorandum rozrzucone po podłodze, porząd-
kował i układał w stosik.
- Mam robotę - powiedział, zatrzymując się.
- Twój mały instytut?
Odwrócił się i chciał odejść. PołoŜyła mu rękę na ramieniu i
zawróciła.
- Od twoich pretensji, Davidzie, chce się rzygać.
- Co?
- Twój lokaj w liberii. Twoja niechęć do śydów. Twoje
„Harvard-to-gówno". Rzygać się chce. Rozumiesz, Davidzie?
Jesteś domorosłym bigotem wypchanym wielkimi teoriami. A
teraz idziesz na dno, bo jesteś nic nierozumiejącą maszynką do
robienia pieniędzy.
- Nic nie wiesz.
- Przepuściłeś pieniądze Olivera. Co do centa.
Nie zauwaŜył, jak Vanessa chwyciła „Timesa" ze stołu i
zwinęła go. Uderzyła go gazetą w twarz i w ucho. Kiedy znów
na nią spojrzał, odwróciła się i poszła, stukając obcasami.
Dziwka.

Długim, wyłoŜonym korkiem korytarzem doszedł do swojego


biurka. Za nim, za panoramiczną szybą rozciągało się błękitne
niebo. Plazmowy monitor wyrastał z czarnego blatu. Prze-

229
studiował kursy ropy, krótko- i długoterminowe transakcje, kursy
kasowe: z wczoraj, sprzed tygodnia, sprzed roku.
Channing właśnie skończył, kiedy zadzwonił faks, który
przechowywał w sejfie (zatopionym w tonach betonu wzmoc-
nionego setkami jardów prętów ze stali nierdzewnej). Słyszał, jak
brzęczy i delikatnie pomrukuje. Kiedy urządzenie skończyło,
przekręcił pokrętło i wyciągnął pojedynczą kartkę zapisaną ręcznie
charakterem pisma pięknym jak u Michała Anioła:
Primzahlen unter a (=) a/la
Potem następował szereg liczb. Liczby wyglądały na przypad-
kowo wygenerowane, ale postawiłby rachunek od chirurga
plastycznego swojej Ŝony, Ŝe zostały wybrane przez algorytm
napisany w niecałe dziesięć minut. To dlatego jego ojciec nazwał
tego faceta Geniuszem. Nikt nie znał teorii liczb tak jak on.
- Był gwiazdą pierwszej wielkości, Davidzie! - Nawet teraz
brzmiały mu w uszach słowa starszego męŜczyzny. - Jego
doktorat, nieriemannowskie hiperkwadraty, miał raptem dwie
strony, a mimo to musieli go posłać na pięć uniwersytetów - tu
ojciec zawsze podnosił pięć palców i machał nimi, dochodząc do
puenty - pięć, tylko po to, Ŝeby się dowiedzieć, o czym facet
pisze.
To było w czasach, gdy on i kochany tata jeszcze ze sobą
rozmawiali. Błogie dni. Ha.
David Channing wyjął palmtopa, wpisał sekwencję liczb
przefaksowaną przez Geniusza i rozkodował je: CH3-0-N02. Co
to jest, do cholery? Jakiś dowcip?
Podniósł słuchawkę, wezwał Nilsa i odczytał chemiczny wzór.
Nils zajmował się czymś takim, gdzieś w jakimś innym kraju.
- Azotan metylu - odparł Nils.
- Ha.
Oczywiście. Bezwonny. Bezbarwny. PotęŜniejszy niŜ nitro-
gliceryna.
Napisał notatkę dla samego siebie: „Znaleźć temperaturę
zapłonu azotanu metylu".

Pomyślał o swym ojcu. Czcigodny oszust uwaŜał siebie za


lepszego od Achesona, Dullesów, Kennana, Kissingera. Natural-
nie. śaden z nich nie umiał przejrzeć Sowietów, Marksa i Engelsa,

230
Lenina i Stalina; przejrzeć ich śmiechu wartego „domina" i
doktryny powstrzymania*. Tylko O1iver Wendell Channing
widział świat takim, jakim był naprawdę. Wystarczyło go spytać.
„Komunizm trwał siedemdziesiąt lat. Groźny był przez niecałe
cztery dziesięciolecia. Wędzona szynka dłuŜej zachowuje świe-
Ŝość. Islam ma ponad tysiąc trzysta lat. To juŜ coś. Ma Boga. Ma
prawdziwych wyznawców, a nieskorumpowaną nomenklaturę,
nie aparatczyków".
David juŜ nie pamiętał, czy jego ojciec to napisał, czy tylko
powiedział, ale, na Boga, słyszał to tysiące razy. W koło to samo.
Proroczy ton, niczym MojŜesz krzyczący z góry. Bohaterska
poza, niczym Horacjusz przy moście, niczym mały Holender
przy grobli**. Jeśli gdzieś istniała zepsuta płyta, to był nią
O1iver Wendell Channing. Musiał jednak jedno przyznać staremu
sukinsynowi. Z własnej inicjatywy zagłębił się w pradawną zupę,
Bliski Wschód. Miał pełen notatnik kontaktów, ale nie miał
pojęcia, co z nimi robić. Wystarczał mu fundusz powierniczy
tatusia.
- Umierasz, ojcze. - David dokładnie pamiętał chwilę, czas,
miejsce. Kelner nalewający wino odszedł od stolika, drugi kelner
właśnie do nich wracał. W jadalni Harvard Club zapadła cisza,
jakby przepłynął przez nią duch. Duch jednak siedział na-
przeciwko niego.
- Oczywiście, Ŝe umieram - odparł ojciec, kurcząc się w
garniturze. - Dlatego cię tu poprosiłem.
- Słucham?
- Śmierć, Davidzie. Ostatni posiłek ojca i syna. Wszystko w...
- Porządkowanie spraw?
- Nie mogłem się doczekać śmierci własnego ojca, ale my...
Wreszcie starzec dał mu otwarcie, na które zawsze czekał i nie
zamierzał pozwolić, by taka okazja mu się wymknęła.

* Doktryna powstrzymania (ang. containment) - miała na celu powstrzy-


manie ZSRR i niedopuszczenie do ekspansji komunizmu (przyp. tłum.).
** Horacjusz - legendarny bohater rzymski, który walczył z Etruskami na
prawym brzegu Tybru tak długo, aŜ zerwano most za nim. Wtedy rzucił się do
rzeki i w pełnej zbroi przepłynął do swoich. Mały Holender - chłopiec, który
podczas spaceru zauwaŜył przeciek w tamie i palcem zatkał dziurę, ratując swą
wioskę przed zalaniem (przyp. tłum.).

231
- Tato, twoja donkiszoteria nigdy na mnie nie działała.
Wszystkie twoje ksiąŜki, no cóŜ, trafią na stos.
Oliver Channing zaczął kaszleć, wypluwając coś w serwetkę.
- Nigdy nie rozumiałeś tego pieprzonego świata - powiedział
David Channing, nie zwracając na to uwagi. - Ci wszyscy ludzie,
których pokochałeś, to dzikusy i zawsze nimi pozostaną. Wszys-
tkie te dziwne języki, które poznałeś, złote kluczyki do pustych
sal. Nigdy nie miałeś najmniejszego pojęcia, jak wykorzystać
tych poznanych ludzi.
O1iver Channing chciał walczyć, ale zdołał tylko stłumić
kaszel serwetką. Przerwał na chwilę, odchylił serwetkę i zobaczył
krew. Zostało mu kilka dni. MoŜe tylko parę godzin.
- To wszystko się zmieni - stwierdził David. - Zamierzam
skorzystać z twojego Ŝycia.
David Channing pamiętał, Ŝe złoŜył serwetkę, pamiętał, Ŝe
podniósł się z krzesła. Widział kelnerów zdąŜających w ich
stronę w półmiskami, kiedy jego ojciec wreszcie powiedział:
„Wygrałeś". I tak zdobył Geniusza - nieruchome centrum w
wirującym tańcu.
Channing wziął faks, po raz kolejny przyjrzał się chemicznej
formule i wrzucił papier do niszczarki zamontowanej pod
biurkiem. Ucho wciąŜ bolało go w miejscu, w które uderzyła go
Ŝona.
Rozdział 40
Nowy Jork

O'Neill dotrzymywał słowa. Agent FBI czekał na nas przy


imigracyjnym. Nie dało się go przegapić. Luźna lniana marynarka
nawet nie udawała, Ŝe kryje glocka i kaburę. Rzucił „cześć",
przeprowadził Indię i mnie przez imigracyjny, cło, a potem pod
terminalem złapał taksówkę.
Oboje byliśmy wykończeni. India przepłakała połowę lotu nad
Atlantykiem, aŜ zabrakło jej łez. Śmierć w rodzinie -
odpowiedziałem na pytanie stewardessy. CzyŜ nie miałem racji?
W drodze do miasta India zasnęła w taksówce. Obudziłem ją,
gdy dotarliśmy do Mercera, wprowadziłem do holu i powiedzia-
łem, Ŝe wrócę za kilka godzin. Nie zaprotestowała, nie odezwała
się. Musiała przeŜywać coś takiego setki razy ze swym ojcem,
czekać na spotkanie i nigdy nie pytać, kto ani dlaczego.

Dwa razy sprawdziłem adres, Pell Street 9, i ponownie


zerknąłem na numer nad Joe Shanghai's, dość podłej chińskiej
restauracji w dość podłej części Chinatown. O'Neill przekazał
przez opiekuna z FBI, Ŝeby pytać o niego u „recepcjonistki".
Łatwiej powiedzieć, niŜ zrobić. Przepchnąłem się przez tłum
czekających na wejście i pomachałem ręką, by przyciągnąć
uwagę młodej Chinki za kontuarem.
- Mam się tu spotkać z Keithem. - Miałem pytać o gościa o
takim imieniu. Spojrzała na mnie tępo. Uznałem, Ŝe nie zna ani
słowa po angielsku.
- Keith! - krzyknąłem. - Tutaj?
- Keith? Na górze. Piąte piętro. - Bezbłędny brooklyński akcent.
Ruszyłem w górę. Całe pierwsze piętro zajmowało biuro
prawnika. WyŜej były tylko mieszkania. Ponad wrzawą ulicy

233
budynek był niesamowicie cichy. Dotarłem na czwarte piętro.
Koniec. Nie było piątego, ale schody wiodły na dach i drzwi nie
były zamknięte. Pchnąłem je i wyszedłem. O'Neill złapał mnie
za ramię.
- Trzy budynki tą drogą - powiedział, pokazując ponad
dachami.
Zamknął drzwi na kłódkę. Nikt nie wyjdzie na dach, chyba Ŝe
będzie miał siekierę lub cięŜki młot.
Trzy budynki dalej, zgodnie z zapowiedzią, weszliśmy do
wnętrza. Znów O'Neill zamknął za nami drzwi, a potem
zaprowadził mnie do mieszkania na drugim piętrze. Było tu
pusto, nie licząc stołu w salonie z czterema krzesłami dokoła.
Zajrzałem do kuchni. Drzwi do lodówki były otwarte. Drzwi
szafek teŜ stały otworem. Śmierdziało wszędzie.
- O co tu chodzi? - spytałem.
- Nowojorska policja - odparł O'Neill, siadając przy stole. -
WciąŜ mam tam przyjaciół.
- To nie była odpowiedź.
- Ktoś mnie śledzi.
- Kto?
- NiewaŜne.
- Mówisz jak ja. Powiesz mi, jeśli zechcesz. Załatwiłeś spotkanie?
Skinął głową. Niespodzianka. Myślałem, Ŝe tę studnię teŜ juŜ
wyczerpałem.
- Jutro - powiedział.
- Pójdziemy razem.
- Ja nie idę.
- Chyba nie masz nic waŜniejszego do roboty?
- Ósmy lipca to był moim PMWD.
- PMWD?
- Dniem Pocałujcie-mnie-w-dupę. Dwadzieścia pięć lat w Biu-
rze. Rzuciłem to. Odszedłem na emeryturę dwudziestego drugiego
sierpnia.
- Co ty, do cholery, wygadujesz? PrzecieŜ byłeś w Bejrucie...
- Na własną rękę.
- A to pieprzenie o ambasadzie?
- To się nazywa kreowanie rzeczywistości, Max. Zapłaciłem
teŜ za pieprzonych ochroniarzy.

234
- Nie rozumiem. Dlaczego?
- PoniewaŜ ktoś musiał ci powiedzieć w cztery oczy, cholerny
dupku z CIA, Ŝe wdepnąłeś w niezłe gówno.
- Poleciałeś do Bejrutu na własny koszt tylko po to, Ŝeby mi
to powiedzieć? - nadal nie chwytałem. Byłem pewien, Ŝe O'Neill
ma serce, ale nie szczerozłote.
- MoŜe ja teŜ zacząłem ci wierzyć. Zaraziłeś mnie swoim
wariactwem. I jeśli musisz znać prawdę, bin Laden zamierza w
nas uderzyć. Nie dopuszczę do tego, w Biurze czy poza nim.
- Poczekaj chwilę. Mój immunitet, jak ty...
- To ja odszedłem, a nie moi przyjaciele. WciąŜ mogę
domagać się paru przysług.
To dopiero bomba. O'Neill był jedynym facetem, z którym to
wszystko przechodziłem - miesiące wyjaśnień, namów i przeko-
nywania psu na budę.
- Nie pękaj. Masz papier. Dasz sobie radę.
Pchnął wypchaną szarą kopertę po blacie stołu. Mogłem
zauwaŜyć kształt pudełka na CD na wierzchu.
- Twój mail. Na nieszczęście nigdy nie byłem w holu w
Albergo. Na zdjęciach to miejsce wygląda na prawie cywili-
zowane. Rozumiem, Ŝe wmontowałeś w to dokumenty.
- Nikt sam nic z tego nie zrozumie. Potrzebuję pomocy.
- Powiedzieć ci prawdę? Zmusili mnie do odejścia. Nie chcą
mnie tam, bez względu na to, co mam do powiedzenia. Nie
zostałem zaproszony do gry.
Koła zaczęły odpadać zeszłym latem, opowiadał O'Neill,
kiedy na seminarium w Orlando skradziono jego teczkę - „z
pieprzonej sali konferencyjnej, gdzie wokół stołu siedziało tuzin
agentów. Ten złodziej miał cholerne szczęście. To niesamowite,
ale w kilka godzin ta cholerna teczka odnalazła się nienaruszona".
- Dlaczego nie powiedziałeś mi tego w Bejrucie?
- Dopiero przyzwyczajałem się do tej myśli. Wszystko zrobiło
się naprawdę dziwne, kiedy zacząłem wypytywać o tych twoich
dwóch Saudyjczyków z San Diego.
- Dziwne?
- Taa. Webber dostał świra, wszystkiemu zaprzeczył, a potem
poszedł prosto do dyrektora i poskarŜył się, Ŝe szpieguję Agencję.
- A co on na to?

235
- Nie wiem. Nie rozmawiałem z nim o tym, ale zaraz potem
ktoś z Biura przekazał moją teczkę do „New York Timesa". Były
w niej pewne... nieprawidłowości.
- Mogłeś walczyć. Powiedzieć prawdę.
- Pieprz się ze swoją prawdą, Waller. Ale jeśli musisz
wiedzieć, to chodziło o problemy finansowe. Nie jakieś ogromne,
ale dostatecznie duŜe.
O'Neill zawsze nalegał, Ŝeby za wszystko płacić, kiedy
przyjeŜdŜałem do Nowego Jorku. Zawsze byłem pewny, Ŝe
kolejne kolejki w barze szły na konto Biura. A moŜe nie.
- Burza w szklance wody - westchnął O'Neill. - Ci
popaprańcy nie odczepią się od tego. Dziś rano wydawało mi się,
Ŝe słyszę jakieś dziwne echo w moim telefonie.
- John, podsłuch w telefonie mógłbyś usłyszeć tylko wtedy,
gdyby ci go załoŜyli fachowcy z Bangladeszu.
MoŜe było to tylko moje wraŜenie, ale O'Neill wyglądał,
jakby się skurczył.
- To ci się spodoba - powiedział. - Niecałe dwanaście godzin
po tym, jak spakowałem moje rzeczy, Agencja wreszcie przysłała
telegram o tych dwóch Saudyjczykach.
- Jak się tego dowiedziałeś?
- Powiedział mi jeden facet, który ich szukał.
- Szukał? Chcesz powiedzieć, Ŝe zniknęli?
- Tak, a jeszcze dziś o dziewiątej rano ani FBI, ani CIA nie
wiedziały, gdzie ich szukać. Trudno w to uwierzyć. Na drugi
dzień po tym, jak zamknąłem za sobą drzwi, powiedziała nam o
tym ta banda dupków, dla których kiedyś pracowałeś. Takiego
gówna nie mogłeś wymyślić.
- A co z obserwacją Applied Science?
- śadnego tropu. Aha, myślałem o tobie. Tydzień przed moim
odejściem aresztowali jakiegoś gnojka w Minneapolis, pana
Moussaoui. Odbywał kurs pilotaŜu. Próbowałem się dowiedzieć,
czy ma niebieskie oczy i rude włosy. Wiesz, Max, ty naprawdę
jesteś jak tryper.
- No i co?
- I nic. To był francuskojęzyczny Algierczyk, a nie mówiący
po francusku Irańczyk.
- Wracamy do początku. Kto będzie dziś na spotkaniu w D.C.?

236
- Facet z Biura, Chuck Appleton. śaden wielki bystrzak.
Biuro będzie utrzymywać, Ŝe ty i ja rozdmuchaliśmy sprawę,
więc ono nie ponosi Ŝadnej odpowiedzialności. Departament
Sprawiedliwości wysyła faceta od terroryzmu. Nie powie ani
słowa, będzie tylko słuchał. Nie wiem, kogo wydeleguje Agencja.
Ale nie spodziewam się, Ŝe będzie przyjaźnie nastawiony. Aha,
pojawi się jeszcze ten politykier z Rady Bezpieczeństwa Naro-
dowego, Don Sherley. Będzie przewodniczył spotkaniu. To
pierwszy tydzień jego pracy, moŜe nawet pierwszy dzień.
- Don Sherley? O, kurwa.
O'Neill wywrócił oczami, najwyraźniej równie zaskoczony,
jak ja.
Nie mogłem uwierzyć, Ŝe ten facet wrócił do gry. Prawdę
mówiąc, myślałem, Ŝe stracił swój certyfikat bezpieczeństwa na
zawsze. Działał za Reagana jako zastępca asystenta sekretarza
obrony. Za kaŜdym razem, kiedy Sherley leciał do Tel Awiwu,
zapisywał ściśle tajne depesze na swoim laptopie, i za kaŜdym
razem Mossad dobierał się do komputera i wszystko kopiował.
Według Biura Sherley robił to celowo, poniewaŜ jednak nigdy
bezpośrednio nie przekazał nic tajnego, nie mogli wytoczyć mu
sprawy.
Sherley zniknął na kilka lat na początku pierwszej kadencji
Clintona, aby wypłynąć jako szef prawicowego sztabu ekspertów
o nazwie Waszyngtoński Instytut dla Sprawiedliwego Pokoju na
Bliskim Wschodzie. Instytut słynął z promowania debilnych idei
w rodzaju, Ŝe arabski nacjonalizm równa się faszyzmowi, a
demokracja zedrze „jedwabną kurtynę" tak samo, jak zdarła
„Ŝelazną". Nikt nie zwracał na to uwagi, dopóki nadęci felietoniści
z „New York Timesa" i „Washington Post" nie podjęli tej
śpiewki. I dopóki nowa administracja nie wprowadziła się do
Białego Domu. Ostatnim konikiem instytutu stała się inwazja na
Irak, przekształcenie państwa w szyickie, a potem rozpowszech-
nienie szyickiej rewolucji po arabskiej stronie Zatoki.
O'Neill czytał w moich myślach.
- Wiesz, kto finansuje instytut, prawda?
Nie wiedziałem.
- David Channing. Jego ojciec dał pieniądze na początek,
a synalek rozwinął interes.

237
- O, kurwa.
Oni nie tylko podglądali karty; trzymali w ręku same asy. Jeśli
Sherley miał przewodniczyć spotkaniu, musiał mieć pewność, Ŝe
zdoła obalić wszystko, co powiem.
- Nie idę - powiedziałem. - To pułapka.
- Masz szansę. Musisz.
Miał rację. Wiedziałem o tym. Ale byłem pewny jak cholera,
Ŝe nie przekaŜę Sherley’owi materiałów zdobytych od księcia i
w Genewie. Równie dobrze mógłbym je od razu spalić.
Oddałem O'Neillowi paczkę, którą przyniósł ze sobą wraz z
plastikową torbą na zakupy z dokumentami z Genewy;
przekartkowałem je w samolocie, kiedy India chlipała za moimi
plecami.
- Weź je lepiej - wyjaśniłem. - W Nowym Jorku napadają dla
pieniędzy.
O'Neill wzruszył ramionami.
- Poczekaj chwilę. - Jeden z genewskich dokumentów chcia-
łem zatrzymać. Wyciągnąłem go i oddałem mu torbę.
- Wiesz, co robisz? - spytał.
Wydawało mi się, Ŝe wiem, po raz pierwszy od dłuŜszego
czasu.
- Będą w moim sejfie na trzydziestym trzecim piętrze. Nawet
moja nowa sekretarka nie zna szyfru.
- Zaraz. Na jakim trzydziestym trzecim piętrze? Co za nowa
sekretarka? Myślałem, Ŝe wylądowałeś na ulicy.
- Ja? Wyluzuj. Zostałem szefem ochrony World Trade Center.
Zaczynam w tym tygodniu. Niemal nieograniczony budŜet.
O'Neill uśmiechnął się, mówiąc te słowa, ale wydawało się, Ŝe
coś próbuje postanowić, tocząc w sobie walkę. Nie wiem, wygrał
ją, czy nie.
- Posłuchaj, mam pewien pomysł - powiedziałem. O'Neill
odsunął juŜ krzesło przygotowując się do wyjścia. Sprawdzimy
kanał. Kiedy wrócisz do biura, zadzwoń do Chatworth Galleries
przy Sześćdziesiątej Ósmej...
- Ten złodziej nie wyleciał jeszcze z interesu?
- Powiedz mu, Ŝe masz paczkę, którą chcesz u niego zostawić.
- Co? śe niby sprzedaję wazy Ming?
- Po prostu zrób to.

238
- Dopiero jak powiesz mi po co.
- UwaŜasz, Ŝe twój telefon jest na podsłuchu? Sprawdzimy to.
Pomamrotał pod nosem i znowu zaczął wstawać, ale jednak
zdecydował się powiedzieć to, co leŜało mu na wątrobie.
- Max, facet, który odebrał cię z lotniska, powiedział mi, Ŝe
podróŜujesz z kimś. On myśli, Ŝe z córką.
- Była koleŜanka z pracy.
- Wiem, kim ona jest. UwaŜaj.
- Daj spokój, John. To moja stara przyjaciółka. Znam ją od
dziecka.
- A powiedziała ci, Ŝe dwa tygodnie temu zaczęła pracować
w Centrum Kontrwywiadu dla Webbera? To chyba ten facet,
który cię wrobił.
O'Neill zszedł ze mną po schodach. Patrzyłem za nim, gdy
szedł ulicą. Jego buick regal stał zaparkowany przed hydrantem
przeciwpoŜarowym.
Rozdział 41
Waszyngton
Na Washington National chciałem wziąć Indię za rękę. Szliśmy
długim korytarzem do terminalu. Potem doszedłem do wniosku,
Ŝe nie warto udawać. Nie wiem, czy wyczuła, czego się
dowiedziałem, gdy sączyła herbatę u Mercera, ale uśmiechała się
z trudem. Myślałem, Ŝe znowu się rozpłacze.
- Zadzwonię - powiedziałem, kiedy dotarliśmy do ruchomych
schodów przy stacji metra. Mimo wszystko wziąłem ją za rękę.
MoŜe O'Neill coś przekręcił. A moŜe chciałem jej dotknąć
ostatni raz.
- Nie moŜesz powiedzieć mi, gdzie się zatrzymałeś? - po-
prosiła.
Chwilę milczałem, potem jej powiedziałem. Nigdy nie słyszała
o tym miejscu, ale adres nie wywarł na niej najmniejszego
wraŜenia.
- Musisz nosić to ze sobą? - Popatrzyła na moją torbę,
myśląc, Ŝe są w niej wszystkie dokumenty. - Mogę je dla ciebie
przechować.
- Nie - odparłem. - Dzięki, ale nigdy nie wiadomo... - Nie
musiałem kończyć.
India kiwnęła głową, odwróciła się i zaczęła zjeŜdŜać w dół.
Nie była przecieŜ moją matką. Odwróciła się, pomachała, nawet
przesłała mi całusa. Zaczekałem aŜ zniknie z pola widzenia,
potem znalazłem telefon i zadzwoniłem do Willie'ego.
- Znasz ten burdel przy Rhode Island Avenue?
Rozdział 42

Kilka lat wcześniej kumpel gliniarz wprowadził mnie do


Amble Inn przy rogu Osiemnastej i Rhode Island Avenue, ze
czterdzieści przecznic i z pięć tysięcy posesji od rezydencji
Franka Beckmana w Tuttle Place. Motel był jedynym usankcjo-
nowanym burdelem w Waszyngtonie. Przewijało się przez niego
wiele dziewczyn, w większości ze Wschodniego WybrzeŜa.
Policja zapewniała ochronę i pomagała, kiedy działy się tam
brzydkie rzeczy, i kaŜdy ubijał przy okazji interesik, mniejszy
lub większy, zaleŜnie od tego, jak stały sprawy.
Nie interesowały mnie poczynania panienek i ich alfonsów,
nie zakradłem się teŜ do Waszyngtonu zupełnie niepostrzeŜenie,
ale wciąŜ powinienem trzymać się z dala od radarów, zaś w
moim mieszkaniu pewnie nawet lodówka była na podsłuchu.
Amble Inn był chyba najbardziej „odciętym od świata" miejscem
w stolicy.
Willie wywrócił oczami, kiedy podałem mu adres, i
zaproponował, Ŝe poŜyczy mi trochę kasy.
- Wiesz, dokąd się wybierasz? - spytał juŜ na Osiemnastej.
- Uwierz mi, mogę znaleźć ci milsze miejsce w tej samej cenie.
I lepiej się tam wyśpisz.
Willie czekał na zewnątrz, a ja wszedłem sprawdzić, czy jest
wolny pokój.
Hinduski recepcjonista za szybą z pleksiglasu miał podobne
wątpliwości co do mojego wyrafinowanego gustu, szczególnie,
kiedy spytałem o pokój na cztery doby i zaproponowałem zapłatę
z góry.
- Tutaj?
Na tabliczce z lewej strony okna recepcji wypisano regulamin:
NIE PRZEKLINAĆ, NIE HAŁASOWAĆ, NIE BIĆ SIĘ I NIE
PLUĆ. PoniŜej ręcznie wypisano cennik: dwadzieścia trzy dolary

241
za dwie godziny, czterdzieści dolarów za noc. U góry dwie
kamery zarejestrowały dla potomności moje przybycie do
Amble Inn.
- Jest pan sam?
Przytaknąłem.
- Nie zamierza pan sprawiać Ŝadnych kłopotów?
- Nie.
- No dobrze - połoŜył dla mnie klucz na tacce pod szybą.
- Miłego pobytu.
Wyszedłem przed wejście i przyłoŜyłem palec wskazujący do
ucha, a kciuk do ust, dając znać Willie'emu, Ŝe zadzwonię.

Dwie puszki supermocnego piwa St. Ide stały otwarte na


klimatyzatorze. Po drugiej stronie ulicy nocne ciemności roz-
jaśniała filia Baskins-Robbins. Obok z tuzin osób stało w grupach
przed Międzynarodowym Domem Modlitwy za Wszystkich Ludzi.
Ich przygarbione ramiona i szaleńcze zaciąganie się raz za razem
papierosami sugerowały spotkanie Anonimowych Alkoholików.
TuŜ pod moim oknem pojedyncza mdła Ŝarówka oświetlała
napis: AMBLE INN: PARKING. RADIO I TV.
Telewizorem był prastary Zenith; radia nie było wcale. Dywan
w złowieszcze kwiaty miał wiele wypalonych papierosami dziur,
podobnie jak blat stolika i, co dziwne, boki lichej bieliźniarki.
Pod innymi względami nie było źle. Pościel została zmieniona.
W łazience leŜały czyste ręczniki. Spłuczka w toalecie działała.
Za dwadzieścia dolarów za godzinę mogłem oglądać wszystkie
pornole, jakich poŜądało moje serce. Jak w domu.
Usłyszałem otwierające się drzwi pokoju obok, skrzypnięcie
spręŜyn i rytmiczne uderzenia ramy łóŜka o ścianę, w tym
samym miejscu, gdzie do ściany przylegała rama mojego łóŜka.
„Jaki duŜy" - powtarzał damski głos monotonnie. „Jaki duŜy", i
tak przez całą noc.
Rozdział 43

O dziesiątej rano zszedłem na dół, Ŝeby zadzwonić do galerii


Theodore'a Hew-Chatwortha. Teddy odebrał po pierwszym sygnale.
- Galeria zamknięta. Przez cały dzień - powiedział i odłoŜył
słuchawkę.
Zadzwoniłem jeszcze raz.
- Teddy, nie rozłączaj się.
- Kto mówi?
- Max. Dlaczego zamknięta?
- Nie twoja sprawa. Ale poniewaŜ pałam chęcią zrobienia ci
przyjemności, zostaliśmy obrabowani.
O'Neill miał rację, jego telefon był na podsłuchu.

Pół przecznicy na wschód od pubu, w sklepie przy stacji


Shella podawali znośną kawę i kiełbaski z mikrofali. Kupiłem
sobie jedną, do tego czteropak Ŝarówek, pięć puszek paliwa do
zapalniczek, zamek szyfrowy, gwarantujący „odparcie złych
kolesi za kaŜdym razem" i duŜy odświeŜacz powietrza. JuŜ przy
drzwiach przypomniałem sobie o papierze do ksero. Jedna paczka
leŜała samotnie na półce z napisem „Akcesoria komputerowe".
Po powrocie do pokoju otworzyłem okno w łazience, a na
parapecie postawiłem odświeŜacz powietrza, Ŝeby zbytnio nie
zasmrodzić pomieszczenia. Potem obdzwoniłem sklepy ze sprzę-
tem medycznym i wreszcie znalazłem jeden w północno-wschod-
niej dzielnicy, gdzie sprzedawano wiertełka rozmiaru pióra,
których lekarze na pogotowiu uŜywają do wiercenia dziur w
paznokciach, które zostały zmiaŜdŜone młotkiem lub w
drzwiach. Zamówiłem je i wyskoczyłem obok do Burning Dog.
Usadowiłem się między kilkoma osobami koczującymi przy
barze i zaproponowałem pięćdziesiąt dolców pierwszej osobie,
która załatwi mi dwa ostre naboje.

243
Nikt się nie odezwał. Nikt nawet na mnie nie spojrzał. Nie
zdziwiło mnie to. MoŜe i Waszyngton cieszył się sławą najwięk-
szego na świecie dostawcy broni, ale sprzedaŜ choćby jednego
naboju w samym środku miasta była nielegalna, szczególnie
wariatowi w średnim wieku, który pęta się po ulicy. Porzuciłem
bar i poszedłem do łazienki.
Kiedy wróciłem, na barze leŜały dwa dziewięciomilimetrowe
naboje. Pięćdziesiątka zniknęła. Zrobiłem to samo jeszcze pięć
razy.
Dostawca sprzętu medycznego nie zdziwił się, Ŝe facet
mieszkający w burdelu zamówił kieszonkowe wiertło i zapłacił
za nie gotówką. Usiadłem przy oknie w moim pokoju, dokładnie
owinąłem Ŝarówki poszewką na poduszkę i zrobiłem maleńką
dziurkę na szczycie kaŜdej z nich. Potem otworzyłem naboje,
zwinąłem kawałek papieru w rurkę i przesypałem proch przez
dziurki, które właśnie wywierciłem. Potem, równie ostroŜnie,
wykręciłem Ŝarówkę nad umywalką w łazience i zastąpiłem ją
nową. Umywalkę zatkałem korkiem.
Do następnego kroku przydałoby się wiaderko do lodu lub coś
w tym guście, ale poniewaŜ nic takiego nie miałem, musiałem
zadowolić się hotelową Biblią, otwartą tak, by stanęła na dnie
umywalki. Umocniłem ją i nalałem na dno umywalki dwa cale
paliwa do zapalniczek. Następnie wziąłem plik czystych kartek,
włoŜyłem je do szarej koperty, połoŜyłem na suchym końcu
Biblii i zamknąłem drzwi łazienki.
Przed wyjściem wziąłem mój nowy zamek szyfrowy i załoŜy-
łem na skobel przykręcony do futryny, Ŝeby zabezpieczyć za
sobą drzwi. Uwielbiam hotele, które zmuszają do montowania
w drzwiach własnych zamków.
Rozdział 44

Na ulicach Waszyngtonu właśnie mijały godziny szczytu,


kiedy szedłem Dziewiątą i skręcałem na wschód w stronę D
Street, naprzeciwko siedziby FBI. Przez kilka minut stałem
przed drzwiami Caucus Room, oceniając sytuację. Caucus to
jedna z tych waszyngtońskich eleganckich restauracji, które
próbują sprawić wraŜenie, Ŝe polityka zostaje za ich drzwiami.
Było wręcz przeciwnie. Właśnie miałem przejść przez ulicę,
kiedy przez drzwi za moimi plecami wypadła rozbawiona grupka
i zapakowała się do czekającej limuzyny: lobbyści jadali za
pieniądze przemysłowców. Facet w środku grupy z twarzą jak
wykutą z kamienia musiał być senatorem: wtedy wszyscy oni
wyglądali tak samo, przynajmniej męŜczyźni za pierwszej
kadencji, ale nie rozpoznałem go.
W przeciwieństwie do niego agent, czekający po drugiej
stronie ulicy, w ogóle nie pasował do Waszyngtonu. Z zapad-
niętym podbródkiem i zielonym blezerem przypominał mi
księgowego z Oklahomy.
- Chuck Appleton - powiedział, gdy podszedłem do niego.
O'Neill miał rację. FBI zamierzało zlekcewaŜyć spotkanie.
Uścisnęliśmy sobie ręce i poszedłem za nim D Street, skręcając
za róg przed wejściem do RMS.
RMS to Rezydencje przy Market Square, niezwykle drogi
kwartał przy nowej Pennsylvania Avenue, na ukos od Depar-
tamentu Sprawiedliwości i pół przecznicy na wschód od kwatery
głównej FBI przy D Street. Słyszałem o mieszkaniu, do którego
się kierowaliśmy: numer 730. Wiedział o nim kaŜdy, kto doszedł
do pewnego szczebla słuŜbowego. Numer 730 zajmował wesoły
homoseksualista, który odwalał brudną robotę dla Agencji i Biura
i w zamian mógł tam mieszkać, nie płacąc czynszu (bez czynszu,
ale nie bez niewygód: kiedy apartament był potrzebny na

245
dyskretne spotkania poza kwaterą główną - co zdarzało się nader
często - stały lokator musiał zabijać czas w innym miejscu).
Powiedziałem Appletonowi, Ŝe poniewaŜ przyszliśmy za wcześnie,
poczekam na zewnątrz, dopóki ktoś się nie pokaŜe. Wzruszył
ramionami i odszedł. Pewnie pomyślał, Ŝe chcę w spokoju zapalić.
Pięć minut później na ulicy pojawił się Don Sherley z aktówką.
Odkąd pojawił się w zasięgu mego wzroku, dwa razy spojrzał na
zegarek: człowiek w pośpiechu.
Nie zauwaŜył mnie, skręcając do budynku.
- Don - powiedziałem, chwytając go za ramię.
Nie poznał mnie. Ostatni raz widzieliśmy się dziesięć lat temu.
- Max Waller - podpowiedziałem mu.
- Oczywiście. - Rzucił mi zbolały uśmiech. - Miło cię widzieć.
- Pogadajmy chwilę. - WciąŜ nie puszczałem jego ramienia.
- Nie wiem, czy powinniśmy rozmawiać przed spotkaniem.
- Tylko minutę - odparłem, puszczając go.
OdpręŜył się.
- Cieszę się, Ŝe znalazłeś czas, Ŝeby przyjść - powiedziałem.
- Ale moŜe na spotkaniu powinieneś pozwolić mi mówić, no
wiesz, dać mi piętnaście minut i się nie odzywać. A właściwie
moŜesz siedzieć cicho przez cały czas.
- Słucham? - Próbował odsunąć się o krok, ale znowu
złapałem go za rękę i przytrzymałem mocno.
- Wiem o twoich kontach u powiernika.
- O czym ty mówisz?
- O kontach, które masz u Michelle Zwanzig.
- Zwariowałeś.
Wyciągnąłem przelew z UBS dla Instytutu Sprawiedliwego
Pokoju i podetknąłem mu pod nos.
- Don, mam tego więcej. Chciałbyś, Ŝeby kontrola skarbowa
przyjrzała się bliŜej twoim kontom?
W rzeczywistości nic nie miałem na Sherleya. Po prostu
kolejny bluff. Nie mogłem się jednak opędzić od myśli, Ŝe jakoś,
gdzieś Channing podkupił Sherleya. Channing nie zaufałby
nikomu, kto nie byłby jego własnością.
Miałem rację. Rumieniec odpłynął z twarzy Sherleya.
- Skąd... - sięgnął po papier, ale w ostatniej chwili odsunąłem
go z zasięgu jego ręki.

246
- Don, proszę tylko o zawieszenie broni. Pozwól mi działać
na zebraniu, kiedy zajdzie taka potrzeba, trzymaj gębę na kłódkę,
a dokumenty znikną. To naprawdę Ŝaden problem.

W pokoju, do którego wszedłem, siedziało pięć osób. Facet o


fatalnym uczesaniu i brzuchu wylewającym się z trzyczęściowego
letniego garnituru siedział na krześle i czytał gazetę. Appleton zajął
fotel w rogu pokoju, oczy miał półprzymknięte. Na sofie zobaczyłem
Mary Beth Drew i kobietę, którą widziałem w gabinecie rady. Wiele
lat temu skrzyŜowaliśmy juŜ miecze, ale nie pamiętałem, o co poszło
ani jak się nazywała. Sherley wyglądał przez okno.
Nieuczesany wstał, podszedł do mnie i wyciągnął rękę,
wkładając mi jednocześnie wizytówkę do kieszeni koszuli.
- Jeff Forrest, Departament Sprawiedliwości. - Wyglądał na
jedynego zadowolonego w tym pomieszczeniu.
Rozejrzałem się za czymś do siedzenia, kiedy przy moim
łokciu zmaterializowała się Mary Beth.
- Max - szepnęła, odciągając mnie w głąb korytarza - tym
razem będzie lepiej. Podobno masz to wszystko udokumentowane.
- Zgadza się.
- Ale nic nie widzę.
- Nic nie przyniosłem.
- O, kurwa - powiedziała na tyle głośno, Ŝe parę głów
poderwało się do góry. - On cię zgnoi.
- Sherley?
- Nie wiem, kto mu powiedział. Wyskoczył ni stąd, ni zowąd.
Naciskał. Ale to mięczak. Zaufaj mi.
- Kto?
- Mamy pewną szansę - powiedziała i nie odpowiadając na
moje pytanie wróciła do pokoju. Mówiła zupełnie jak O'Neill. -
Lepiej tego nie spieprz.
Nie wiem, dlaczego „ja" zamieniło się na „my", ale nie
miałem juŜ czasu się nad tym zastanawiać.

Oficjalnie było to przedstawienie Chucka Appletona. FBI


wypoŜyczyło mieszkanie, co mogło znaczyć, Ŝe to oni będą
przewodniczyć zebraniu, ale najwyraźniej to Forrest nie przybył
tu tylko jako słuchacz.

247
Forrest spojrzał na Sherleya, Ŝeby zaczął, ale Sherley był
zaabsorbowany studiowaniem dywanu. Gestem poprosił Forresta
o rozpoczęcie. Usiadłem na otomanie.
Forrest odchrząknął.
- Dziękujemy za przybycie, panie Waller. Zapewne ostatnie
kilka miesięcy było dla pana męczące. Przystąpmy więc do rzeczy.
- W 1984 roku zostałem skierowany do Bejrutu, kiedy Bill
Buckley... - zacząłem, zerkając na Sherleya, Ŝeby upewnić się,
czy nie zmienił zdania i nie zamierza mi przerwać.
Z drugiego końca pokoju Mary Beth wykonała kolisty ruch
środkowym palcem dając mi do zrozumienia, Ŝebym się stresz-
czał.
Zignorowałem ją. Z dokumentami czy bez, miałem po swojej
stronie historię i kontekst. Muszą dowiedzieć się o moim
polowaniu na Murtazę Ali Mousawiego; o tym, jak dorastał w
południowym Teheranie, o jego nienawiści do Stanów
Zjednoczonych, zdolnościach do urządzania masakry, o tym, Ŝe
Siły Kods wciąŜ siedzą w terrorystycznym interesie. Musiałem
powiedzieć im o wszystkim, nawet o tym, Ŝe Mousawi mógł nie
Ŝyć, albo nie. Spotkanie nie będzie miało sensu, jeśli oni nie
zrozumieją, Ŝe Mousawi nie był samotnym graczem, Ŝe reprezen-
tował frakcję z Teheranu, której nic nie powstrzyma. Muszą
zrozumieć, w jaki sposób cała ta sprawa wiąŜe się z Nabilem, jak
Bliski Wschód zmienił się w groteskowy teatrzyk przemocy,
zemsty i rzezi. Dopiero potem mogłem zająć się Beckmanem i
Channingiem. Dokumenty nie będą nic warte, jeśli oni nie
kupią całej tej historii. Kontekst jest najwaŜniejszy. Zawsze.
Doszedłem do więzienia Bir Sziwa, kiedy przerwał mi pełno-
mocnik Departamentu Sprawiedliwości.
- Wszystko to jest fascynujące, ale czy nie moglibyśmy
przejść do finansowych aspektów tej sprawy?
Wtedy usłyszałem jakiś dźwięk. Spojrzałem w lewo i zobaczy-
łem Vince'a Webbera wyłaniającego się z sypialni. „On", o
którym wspomniała Mary Beth. Webber słuchał mnie od
początku.
- Za pańskim pozwoleniem - powiedział i skłonił się w stronę
Forresta.
- Oczywiście, proszę.

248
- Myślę, Ŝe zanim zaczniemy na nowo, musimy ustalić zamiary
pana Wallera. Musimy dowiedzieć się, kogo reprezentuje, zanim
będziemy mogli ocenić to, co pan Waller ma nam do powiedzenia.
Webber patrzył prosto na Forresta. Teraz zwrócił wzrok na
mnie.
- Jestem pewny, Ŝe pan Waller to doceni. Jest to standardowa
procedura Agencji.
- Naturalnie. - Pełnomocnik Departamentu Sprawiedliwości
wszedł w rolę greckiego chóru.
Webber otworzył kopertę i wyciągnął z niej papier, który
wyglądał na telegram.
- Panie Waller, moŜe będzie nam pan mógł pomóc. Od
drugiego do siódmego września bieŜącego roku przebywał pan
w hotelu Beau Rivage w Genewie.
Przytaknąłem.
- Szwajcarska policja kantonalna poinformowała nas, Ŝe
zapłacił pan gotówką prawie pięć tysięcy dolarów. Skąd miał pan
te pieniądze?
- Najwyraźniej juŜ to wiecie.
- Tak jest. Jurij Duplenski. Czym się zajmuje, jeśli moŜna
wiedzieć?
- Jest przedsiębiorcą.
- Nie, nie jest. Pracuje w dziale handlowym rosyjskiego
Ministerstwa Obrony. Jest urzędnikiem rosyjskim.
- I co z tego?
- Wychodzi na to, Ŝe ma pan jakieś powiązania finansowe z
rosyjskim rządem. Musimy to wyjaśnić, zanim przystąpimy do
dalszych czynności.
- My?
Webber zatoczył ramieniem wokół pokoju.
- Tak, my. Ci sami ludzie, którzy zamierzają uwierzyć, Ŝe
odkrył pan jakiś tajemniczy spisek.
Kątem oka zerknąłem na Mary Beth. Zwinęła się w sobie jak
atakowany jeŜozwierz.
- Jurij Duplenski jest moim przyjacielem - wyjaśniłem.
- Ach tak. A czy kiedy pracował pan w Centralnej Agencji
Wywiadowczej, zgłosił pan kontakty z nim?
- Nie.

249
- Dlaczego?
- Nie został zwerbowany.
- Czy nie istnieje jednak przepis, Ŝe naleŜy informować o
wszystkich kontaktach z podejrzanymi oficerami wywiadu?
Pomyślałem o Oliverze Wendellu Channingu i o tysiącach
jego zatajonych kontaktach, dzięki którym teraz jego syn zbijał
majątek. Ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Webber nie
zamierzał czekać na odpowiedź.
- A teraz przejdźmy do doliny Beka. Z kim pan się tam
spotkał?
- Z członkiem kuwejckiej rodziny królewskiej.
- Wiemy o tym. Czy był pan świadomy, Ŝe ów ksiąŜę
gromadził fundusze dla Hamasu i na islamski dŜihad?
- Jak pół Zatoki Perskiej.
Webber kiwnął głową do pełnomocnika Departamentu Spra-
wiedliwości, który natychmiast zareagował na sygnał.
- RozwaŜamy wysunięcie wobec rzeczonej grupy aktu oskar-
Ŝenia.
Powodzenia, pomyślałem, ale chyba byłem jedyną osobą w tym
pokoju, która wiedziała o śmierci księcia.
- W jaki sposób poznał pan księcia?
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- Wszystko ma - znowu nie zaczekał na odpowiedź. - A teraz,
Genewa. Czy nie wykorzystał pan zasobów Agencji, Ŝeby zdobyć
materiały do przeprowadzenia nieautoryzowanego włamania do
biura obywatelki Szwajcarii?
Skąd o tym wiedzieli? Albo od Indii, albo informatora z
Bon-en-Chablis. Sherley wydął wargi. Na jego ustach pojawił
się złośliwy uśmieszek.
- To długa historia.
- Ale hańba zawsze ta sama. - Webber otworzył laptopa. -
Niestety, jak wielokrotnie się przekonaliśmy, to równieŜ jest
zaraźliwe. Chciałbym, Ŝebyśmy wszyscy obejrzeli ten film.
Odwrócił komputer, Ŝeby wszyscy mogli zobaczyć. Na moni-
torze pojawił się drŜący obraz: wnętrze samolotu. Wiedziałem,
co będzie dalej. Pojawiłem się w polu widzenia z czterema
buteleczkami whisky, dwiema szklankami i butelką wody.
Patrzyłem, jak przetrząsam moją powieść i szarpnięciem otwieram

250
schowek. Mimo nie najlepszej jakości filmu, moŜna było zobaczyć
jak przeszukuję torbę Patricii Hoag-Carrington.
Wstałem, czując, Ŝe tracę panowanie nad sobą, chociaŜ
obiecałem sobie, Ŝe do tego nie dopuszczę.
- Webber, to nic nie da. Doskonale wiesz, co było w tej skr...
- Ach, tak, w pańskiej skrytce. No cóŜ, panie Waller, to
najlepszy fragment tej historii, na który czekałem z utęsknieniem.
Proszę kontynuować. - Webber przefrunął przez pokój z uśmie-
chem rekina.
- Proszę na słówko agenta Appletona - powiedziałem.
W sypialni chwyciłem go za klapę marynarki.
- Proszę pozwolić mi na chwilę rozmowy w cztery oczy z
Forrestem.
- Hm, rany, musiałbym...
- Proszę to załatwić. Niech pan tam wróci i powie im, Ŝe nie
zamierzam dłuŜej grzebać w tym gównie. Nie przyszedłem tutaj
po to, Ŝeby wysłuchiwać jakichś pieprzonych oskarŜeń. Jeśli chcą
posłuchać, co mam do powiedzenia, fajnie. Jeśli nie, wychodzę.
Zanim zdąŜył coś powiedzieć, do sypialni wtargnęła Mary Beth.
- Co ty wyprawiasz, Max? Wiedziałam, Ŝe będzie trudno, ale,
Jezu...
- Więc idź i zapal świeczkę. Co Webber tu robi?
- Byliśmy juŜ tak blisko, Ŝeby go przycisnąć, podatek do-
chodowy, wszystko - pokazała kciuk i palec wskazujący oddalone
o milimetr. - Wiemy o jego umowie z Applied Science. To było
dotowanie przemysłu. Podczas sprawdzania jego rachunków
znaleźliśmy dziwny przelew, który wzbudził nasze podejrzenia.
Nie uwierzyłbyś, jakie pieniądze... - przerwała. Mógłbym dorzu-
cić parę szczegółów, ale nie zamierzałem się juŜ odzywać. - Nie
jesteśmy gotowi, Ŝeby go teraz odsunąć. Uparł się, Ŝeby przyjść.
Nie mogłam mu odmówić. To by go zaalarmowało.
- Tkwi w tym z Davidem Channingiem, i Beckmanem teŜ -
powiedziałem bez tchu.
- Zapomnij o Beckmanie. Ci goście maczają paluchy w czymś,
co mnie właśnie interesuje. Do cholery, Max, trzeba było
przynieść te dokumenty. Dopilnowałabym, Ŝeby trafiły we
właściwe ręce.
- Mam je, nie martw się.

251
- Biorąc pod uwagę to, co widziałam, martwię się coraz
bardziej. Premiera. O piątej - powiedziała i odwróciła się na
pięcie.
- Co: o piątej? - spytałem jej pleców.
- O piątej jutro po południu. W tym samym miejscu. Z innymi
ludźmi. Spławię Webbera, choćbym miała uŜyć strzelby. Ale ty
się lepiej postaraj następnym razem.

Kiedy wróciłem do pokoju, Sherley i Webber zniknęli.


Najwyraźniej mieli w nosie, Ŝe jeszcze nie skończyłem.
- I co teraz? - spytałem.
- Pójdzie pan ze mną - powiedział Appleton, patrząc prze-
praszająco.
- Dziękuję, sam trafię do domu.
- Niestety. Otrzymałem instrukcje, Ŝeby zatrzymać pana jako
waŜnego świadka.
Do głowy przyszło mi jedynie to, Ŝe Sherley zadzwonił i
uzyskał wycofanie mojego immunitetu. Albo moŜe zaplanował
to od samego początku. Channing musiał coś dostać za swoje
pieniądze.
- Zakuje mnie pan w kajdanki?
- Nie. My wiemy, Ŝe to wszystko to jedna wielka bzdura -
powiedział z szerokim uśmiechem na twarzy.
Wyszliśmy z Rezydencji przy Market Square. Czekał na nas
czarny crown vic, zaparkowany na drugim końcu D Street, przy
wjeździe do parkingu Biura od ulicy Dziewiątej.
Appleton uparł się, Ŝebym zapiął pas, zanim ruszył.
Rozdział 45

Byliśmy czterdzieści przecznic na wschód od Pennsylvania


Avenue, słuchając meczu Orioles i kierując się w stronę wschod-
nich przedmieść Waszyngtonu, kiedy Chuck Appleton pacnął się
dłonią w czoło, powiedział „muszę wpaść po parę rzeczy" i
zahamował przed supermarketem Superfresh. W napisie nad
sklepem przepaliła się połowa Ŝarówek.
- Chcesz pójść ze mną?
- Poczekam.
Dwa czarne dzieciaki przylepiły się do szyby, gapiąc się na
nas. Pewnie się zastanawiały, co para Białasów robi na ich terenie.
- Taa, lepiej zostań w samochodzie - powiedział Appleton. - To...
- Dzielnica o wątpliwej reputacji?
Przytaknął, zamknął za sobą starannie drzwi i zniknął w sklepie.
Orioles mieli ludzi na pierwszej i trzeciej bazie, nikogo nie
wyautowano. Appleton zostawił uruchomiony silnik, więc mogłem
słuchać radia nie wyładowując akumulatora. NaleŜał chyba do
skrupulatnych osób. Lista zakupów była krótka, ale to musiało
chwilę potrwać. Appleton to jeden z tych facetów, którzy
porównywali ceny nawet wtedy, gdy nie musieli się ograniczać.
Dałem mu trzy minuty, a potem wysiadłem z samochodu.
Dwóm obserwatorom nie drgnął nawet mięsień.
- Zgubiłeś się, koleś? - To ten mniejszy, na oko trzynastoletni,
z krokiem spodni w okolicach kolan.
- Któryś z was umie prowadzić?
- Pewnie, kurde. A bo co?
- Chcecie się przejechać tym cackiem?
- To pieprzony ford, człowieku. Jakieś dziesięć lat. Samochód
pradziadka mojego dziadka.
Podszedłem do drzwi kierowcy, opuściłem osłonę przeciw-
słoneczną i z kieszonki wyciągnąłem rządową kartę kredytową.

253
Za dzieciakami widziałem mojego opiekuna z FBI przy kasie
ekspresowej. Zdejmował ze stojaka talię kart. Partia remika do
bladego świtu.
- Samochód waszego dziadka ma własną kartę kredytową?
Dzieciaki przefrunęły z chodnika na przednie siedzenie. Na
szczęście ten wyŜszy zajął miejsce kierowcy. Szczudłowatymi
nogami sięgał do pedałów.
- Chwila - powiedziałem do nich.
- Co jest?
- Światła. - Schyliłem się, postawiłem koguta na dachu
i uruchomiłem go. - Pojedziecie z szykiem.
Zrobiłem kilka kroków i skryłem się w cieniu. Szedłem
wzdłuŜ ściany do uliczki za sklepem. Kiedy Appleton wyszedł
z Superfresh, dzieciaki pędziły juŜ Pennsylvania Avenue, migając
światłami i paląc gumy co parę cali.
- Kurwa! - usłyszałem jego głos. - Kurwa. Kurwa. Kurwa.
Gdyby dzieciaki nie władowały forda w bok autobusu, FBI
ścigałoby mnie całą noc po najgorszych drogach Waszyngtonu.
Rozdział 46

Zanurkowałem w uliczkę między dwoma budynkami, obok


zakratowanego, zrujnowanego sklepu z alkoholami. Przy 7-Eleven
znalazłem automat. Próbowałem złapać O'Neilla w pracy, potem
w jego mieszkaniu. Nikt nie odbierał. Znalazłem go w barze.
Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
- Co robisz jutro rano, John?
- Co? Nie dali ci Kongresowego Medalu Honoru?
- Potrzebne mi moje rzeczy.
- Będę w biurze dopiero o trzeciej.
- Nie mogę tyle czekać. Muszę zobaczyć się z tobą jutro z
samego rana, zabrać to i być tutaj znowu o piątej.
Słyszałem jakąś rozmowę w tle i dźwięki jakby kostek lodu
brzęczących w szklankach. O'Neill trafił na happy hours. Drinki
za pół ceny.
- Przykro mi. Nie mogę juŜ odwołać spotkania.
- Słuchaj, nie masz pojęcia, jaką pułapkę na mnie
zastawiono. Zrobiło się naprawdę paskudnie. Pozbawili mnie
immunitetu.
- Wiesz co, Max, chcę się juŜ wygrzebać z tego gówna raz na
zawsze. Im szybciej, tym lepiej. Nie przychodź tu więcej. Nie
chcę cię widzieć na oczy. Daj mi adres, prześlę ci to kurierem.
Albo nie, jeszcze lepiej znajdź jakieś biuro Kinko's, które
dopuści takiego szaleńca jak ty do faksu na pół godziny, zadzwoń
do mnie z samego rana, podaj numer i...
- Nie, Ŝadnego faksu, Ŝadnych firm kurierskich. Przyjdę po to
sam. Jeśli będę musiał, przykleję to sobie do brzucha i wrócę do
Waszyngtonu.
Usłyszałem z drugiej strony głębokie westchnienie i odgłos
przełykanej śliny.
- Kto cię niepokoi, John? Biuro?

255
- Moi dawni towarzysze broni. PrzyjeŜdŜają do mnie dziś po
południu. Jeszcze większe gówno. Tym razem chodzi o pieniądze,
które poŜyczyłem, kiedy jeszcze w tym siedziałem. Wszystko
odbyło się uczciwie, ale to ich nie powstrzyma.
- John...
- To przez ciebie, Max. Nie moŜesz tego zrozumieć? Jesteś
toksyczny. Próbowałem, prawda? Ale wszystko, co ma związek
z tobą zamienia się w pieprzony nowotwór. Tym razem nie
zamierzam się pogrąŜyć razem z tobą. Zaczynam nowe Ŝycie.
Usłyszałem w tle głos kobiety, która mruczała mu do ucha coś
o spóźnieniu i rezerwacji.
- Dobra, juŜ dobra - powiedział wreszcie. - O której?
- O siódmej trzydzieści.
- Piętnaście po ósmej w moim biurze. Jeśli nie będzie cię tu
do dziewiątej, wszystko spalę.
- John! - krzyknąłem, kiedy juŜ chciał się rozłączyć.
- Czego, jak rany?
- Nie zawiedź mnie.
- Nie rozumiem, dlaczego nie moŜesz przyjechać dziś wie-
czorem. Na ostatniego drinka.
- Muszę jeszcze coś załatwić.
Rozdział 47

- AleŜ, proszę pana, stolik jest tylko na dwie osoby - Maitre


pociągnął nosem.
- Ktoś musiał się pomylić - powiedziałem. - Proszę dodać
jeszcze jedno miejsce.
Maitre zatoczył ręką wokół sali w Four Seasons, prosząc,
Ŝebym sam spojrzał. Miał rację; wszystko zajęte. Na szczęście
Sherley dokonał rezerwacji. Jeszcze większe szczęście miałem
ja, kiedy domyśliłem się, Ŝe Sherley będzie chciał się wypłakać
w rękaw Channingowi po tym, jak go zaszantaŜowałem. I szczęś-
cie, Ŝe pamiętałem, co swego czasu powiedziała mi India: David
Channing w Waszyngtonie jada tylko w Four Seasons.
ZauwaŜyłem jedno wolne krzesło w najdalszym rogu, przy
stoliku obsługi. Wskazałem je kierownikowi sali, a on wezwał
kelnera, Ŝeby je przeniósł.
Usiadłem na jednym z foteli przy wejściu, wziąłem zostawioną
przez kogoś na stoliku gazetę, zasłoniłem nią sobie twarz i
czekałem. Nie trwało to długo. Sherley wbiegł po schodach z
szyją wyciągniętą jak u obłąkanego strusia, dopóki nie zauwaŜył
człowieka, który wyglądał, jakby był właścicielem restauracji.
Obaj minęli mnie z prawej strony i skierowali się do stolika.
Stanąłem przy nich w momencie, kiedy wzywali maitre'a, Ŝeby
zapytać o trzecie krzesło.
Sherley zerwał się na równe nogi z serwetką w prawej ręce, kiedy
usiadłem na dodatkowym krześle. Wyglądał, jakby chciał rzucić we
mnie szklanką z wodą. Jego towarzysz był nieporuszony. Spojrzał na
mnie, spojrzał na Sherleya, wstał, połoŜył rękę na ramieniu Sherleya,
popchnął go lekko w stronę holu i klepnął w ramię.
- Pogadamy sobie we dwóch, Donaldzie. Wszystko w porząd-
ku. Z pewnością masz wiele pilniejszych spraw na swoim
nowym wysokim stanowisku.

257
Sherley wyglądał na dotkniętego, kiedy męŜczyzna ponownie
go klepnął, tym razem mocniej, a potem popchnął go w plecy. Idź.
- David Channing - powiedział, wyciągając rękę, kiedy
Sherley przedzierał się juŜ w stronę schodów. Nieodrodny syn
Olivera Wendella. Tylko nie miał tak krzaczastych brwi. Ani aŜ
tak potęŜnej sylwetki. I nawet nie połowę pieniędzy, jeśli O'Neill
się nie mylił.
- Zechce pan mi towarzyszyć?
Kiwnąłem głową.
- Ale tylko po to, Ŝeby nie musiał pan jeść sam.
Zignorował mnie.
- Kieliszek wina? - zaproponował. - Białego?
Zanim zdąŜyłem odpowiedzieć skinął na kelnera i zamówił
Bienvenue Batard Montrachet. - Rene, upewnij się, Ŝeby to był
rocznik 1995 lub 1997.
Facet był dobry. Usiądę więc i będę kontynuował przedstawienie.
- Rozumiem, Ŝe właśnie wrócił pan z Bejrutu, panie Waller
- zagadnął Channing. - Zawsze miło usłyszeć nowiny z pierwszej
ręki.
- Nic się tam nie zmieniło, proszę mi wierzyć. Rządzą te
same klany.
Spojrzał na mój siniak na głowie, ale nie skomentował.
- Słyszeliśmy, Ŝe nacisk Syrii na Liban nieco zelŜał. Teraz
wystarczy tylko lekko potrząsnąć, Ŝeby w ogóle się go pozbyć.
Mają chyba chęć dogadać się z nami, nie sądzi pan?
- Syryjczycy raczej z nikim nie rozmawiają.
Channing ponownie wezwał kelnera i tym razem zamówił pate
oraz kawior.
- Ach, no tak, nie śledzi pan juŜ na bieŜąco doniesień.
Sądzimy, Ŝe pewne oŜywienie na Bliskim Wschodzie do nich
przemówi. Jak dostaną odpowiednią ofertę, to zerwą z
Hezbollachem, nie sądzi pan, panie Waller?
- Co pan rozumie przez oŜywienie? Coś w rodzaju Izraela
dostosowującego się do rezolucji 242 ONZ? *

* 22 listopada 1967 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ wydała Rezolucję 242.


Potępiała ona okupację arabskich ziemi przez Izrael i domagała się opuszczenia
tych terenów (przyp. tłum.).

258
Channing rozłoŜył ręce.
- Nie wiem tyle, co pan, ale moŜe chodzi o postawienie
amerykańskiej stopy na Bliskim Wschodzie. Kij w mrowisko.
Zmuszenie szczurów do powrotu do dziur.
- Inwazja na Irak?
- MoŜe. MoŜe coś mniej skrajnego. Kto wie.
- Nie tak dawno spotkałem faceta, który znał pańskiego ojca.
- Kochany tatuś znał wszystkich - powiedział, jakby opisywał
rybę, którą właśnie kupił na obiad.
- Lubił pańskiego ojca. Twierdził, Ŝe był bystry, Ŝe czytał i
myślał o wielu rzeczach. Perfekcyjnie znał arabski i farsi...
- To wszystko i pięć dolców zapewnia filiŜankę kawy w tym
lokalu. - Omiótł dłonią salę jadalną. - Mój ojciec był roman-
tykiem. Jako kto odszedł z Agencji? Jako GS-13? Nie Ŝeby
potrzebował pieniędzy, ale nigdy nie mogłem sobie wyobrazić...
- Panie Channing?
- Panie Waller? - Uśmiech.
- MoŜe skończmy juŜ pieprzyć.
- W Four Seasons? No dobrze. Niech mi pan powie, dlaczego
wprosił się pan na obiad.
Mówiąc to, podniósł rękę. Renę przyniósł wino. Channing
wziął butelkę, by spojrzeć na etykietę.
- To Chevalier Montrachet.
- Panie Channing, niestety, zabrakło nam Bienvenue Batard.
Płomień gniewu pokazał się w oczach Channinga. Przez
chwilę myślałem, Ŝe roztrzaska butelkę o podłogę. Zamiast tego
poczekał, aŜ Renę napełni kieliszki, a potem odprawił go krótkim
machnięciem ręki i skierował na mnie wzrok.
- Mówił pan?
- Nie mówił. Miał powiedzieć. To róŜnica. - Odczekałem
chwilę, zanim pociągnąłem dalej. Chciałem sprawdzić, czy uda
mi się go zbić z tropu. - Zna pan tę legendę, Ŝe Brzeziński
uczynił Karola Wojtyłę papieŜem Janem Pawłem II i obalił
Związek Radziecki? - Channing przytaknął, nabierając kawioru.
- Ludzie wierzą w to, poniewaŜ wierzą, Ŝe to ludzie kształtują
historię. Myślałem, Ŝe pan był jednym z nich.
- Myślał pan? - Jak na tak szczupłego męŜczyznę jadł
przekąskę bardzo Ŝarłocznie.

259
- Właśnie. A to pomyłka. Chodziło wyłącznie o pieniądze.
- Teraz ja coś panu powiem, panie Waller. - Pociągnął łyk
wina, pozwolił, by opłukało mu język zanim przełknął, a potem
otarł usta serwetką. - Ja teŜ się myliłem. Myślałem, Ŝe Samotny
Wilk jest sprytny. Ale to nieprawda. Wierzył pan, Ŝe moŜe
mnie dopaść, ale nie łapie pan sensu, nie ma kawałków
układanki, nic. Nie ma pan połączenia z machiną. Szkoda, Ŝe
nie zobaczę juŜ pana i nie zapytam, jak wyglądała jazda w dół.
Channing odsunął krzesło, wstał i zamierzał wyjść. Wtedy
instynktownie chwyciłem nóŜ do kawioru, wsunąłem go do
rękawa i poszedłem za nim. Co zamierzałem zrobić z tym
noŜem? Podciąć Channingowi gardło i ogłosić, Ŝe wyrządziłem
przysługę społeczeństwu? Był juŜ na schodach do holu, kiedy
połoŜyłem mu rękę na ramieniu niczym stary przyjaciel.
Spojrzał na moją dłoń i zauwaŜył nóŜ.
- Chyba nie omówiliśmy kilku spraw - oznajmiłem mu.
Odwróciłem go i zeszliśmy po schodach, kierując się do
łazienki pod nimi. Jakiś facet po osiemdziesiątce - kaszmirowy
blezer, róŜowy golf - spryskiwał się perfumami przed lustrem.
- Mój przyjaciel wypił za duŜo Montrachet - wyjaśniłem.
- Gdyby zechciał pan nas zostawić na chwilę...
Gdy tylko męŜczyzna wyszedł, wprowadziłem Channinga i
wcisnąłem nóŜ do kawioru w szczelinę między drzwiami a
futryną. śeby otworzyć drzwi, potrzebny był solidny kopniak.
Channing patrzył na mnie, próbując ocenić stopień mojego
szaleństwa.
- Mógłbym pewnie nawet teraz cię zabić - powiedziałem,
wpychając go do kabiny.
ZauwaŜyłem, Ŝe Channing zerknął na drzwi, a potem na
mnie. Czy wyjmę nóŜ, a potem zatopię mu go w gardle?
- Nic na mnie nie masz - oznajmił, nawiązując do mojego
blefu.
- Błąd. Wiem o BT Trading. Wiem o opcjach na ropę. Gdy
tylko ktoś rozwali rafinerię, saudyjskie kolumny rektyfikujące,
tankowce czy coś takiego, jesteś udupiony. Martwy.
Załatwiony.
- Nie moŜesz... - warknął Channing.
- Nie masz nic przeciwko inwazji na Syrię czy Irak ani
przeciwko zmianom na Bliskim Wschodzie. Gówno cię
obchodzi historia. Chcesz rozwalić dom, Ŝeby móc pozbierać
resztki.
260
- Nie...
- Właśnie, Ŝe tak. Mam dowody, rozumiesz? Jasne,
błyszczące punkty, które kaŜdy idiota zdoła połączyć. Zdołasz
się z tego wykręcić tylko wtedy, jeśli wszystko odwołasz.
Rozległo się walenie do drzwi. Channing spojrzał w ich
kierunku, po raz pierwszy pewien, Ŝe go nie zabiję.
- Jedno pytanie. Czy wszyscy zabici to po prostu
zabezpieczenie spłaty twojego G-5?
Channing wyprostował się, przygładził włosy, poprawił
węzeł krawata.
- Podobno masz dowód? Świetnie. UŜyj go.
Wyjąłem nóŜ ze szpary i wyszedłem.
Rozdział 48

Przed Four Seasons stał sznur taksówek. Wsiadłem do pierw-


szej, podałem kierowcy adres Amble Inn i usadowiłem się z tyłu,
podczas gdy on uruchamiał silnik.
Jechaliśmy w milczeniu, dopóki nie minęliśmy migających
świateł u zbiegu Osiemnastej i Rhode Island Avenue. Wtedy
ujrzałem błyski czerwonych, białych i niebieskich świateł dwóch
wozów straŜackich ustawionych przed motelem. Z okna mojej
łazienki wydostawał się dym. Pod ścianą stała drabina, obok
ciągnął się wąŜ.
Wyobraźnia pokazała mi wszystko: wyrwany zamek w holu
lub zasuwka wyrwana z futryny, pokój splądrowany, wreszcie
ręka w rękawiczce zapala Ŝarówkę w łazience i otwiera drzwi
dokładnie w chwili, gdy Ŝarówka wybucha, a płonące odłamki
spadają do małego jeziorka benzyny w umywalce poniŜej. Czy
ręka w rękawiczce była zaskoczona? - zastanawiałem się. Czy
zabrała kopertę z Biblii w tym ułamku sekundy, zanim zorien-
towała się, Ŝe jej ciało stopi się, jeśli spróbuje? Czy miała
pojęcie, Ŝe kartki w środku są puste? Nie, wydarzenia rozegrały
się zbyt szybko. Zaskoczenie wciąŜ działa na moją korzyść.
Sęk w tym, Ŝe tylko dwie osoby wiedziały, gdzie się za-
trzymałem: India i Willie.
- Zmiana planów - powiedziałem kierowcy. - Tuttle Place.
Rozdział 49

Przy Tuttle Place 2501 wszystkie światła były włączone. Frank


się bawił. Przeszedłem obok domu i skręciłem w boczną uliczkę
wzdłuŜ ceglanego muru otaczającego ogród. Z ulicy nie było
tego widać, ale wiedziałem, Ŝe po drugiej stronie, za wyłoŜonym
płytami patio ze swawolnym brązem Henry'ego Moore'a, jest
basen. Tam Frank jadał przy dobrej pogodzie. Słyszałem muzykę
dochodzącą z patio. Patsy Cline.
Przedarłem się przez krzaki róŜ rosnące pod murem,
znalazłem wykruszoną cegłę dla oparcia stopy, podciągnąłem
się i przerzuciłem nogi nad murem. Wprost we mnie wycelowa-
na była kamera przemysłowa, czerwona lampka świeciła.
Liczyłem na to, Ŝe nikt teraz nie patrzy na obraz. Wszyscy
pomagają przy kolacji. Obejrzą taśmę rano, gdy juŜ będzie za
późno.
Zatrzymałem się na szczycie, by posłuchać. Ktoś opowiadał
dowcip - męski głos, którego nie rozpoznałem. Kobieta zaśmiała
się. India.
Muzyka grała za głośno, by ktokolwiek usłyszał mnie
zeskakującego po drugiej stronie muru w krzaki azalii. Znów
przystanąłem, nasłuchując. Granitowy basen dawał przytłumione,
migotliwe światło. Czułem zapach pochodni z olejkiem
cytronelowym.
Wyszedłem z azalii, gdy usłyszałem dźwięk, którego nie
moŜna z niczym pomylić: przeładowanie pocisku ze śrutem.
- Nie szedłbym dalej.
Spojrzałem w bok i ujrzałem Franka, siedzącego w kutym
ogrodowym krześle z krótkolufową dwunastką na kolanach.
ZwaŜywszy na jego strój - czarny kaszmirowy blezer, spodnie i
krawat - przerwałem mu kolację. Ktoś jednak obserwował
obraz z kamer.

263
- Myślisz, Ŝe masz za mało kłopotów bez włamania? Jeśli cię
zastrzelę, FBI urządzi przyjęcie.
- Z pewnością. - Zrobiłem mały krok w tył, w stronę muru.
- Wystarczy. - Usłyszałem trzask bezpiecznika. - MoŜe ulŜysz
swoim nogom, Max. Przepraszam, Ŝe nie mam krzesła. Usiądź
na krawędzi basenu. Tam jest lepsze światło.
Frank uniósł karabin na wysokość mojej głowy. Podszedłem i
usiadłem na skraju basenu. Podwodne światła oświetlały mnie,
Frank pozostawał w mroku.
- Myślałem, Ŝe jesteś duŜo sprytniejszy - powiedział Frank.
- Ja teŜ tak myślałem. Pomyliłem się co do ciebie.
- CzyŜby? - prychnął.
- Ten dom, basen, Modigliani. Były tego warte? - spytałem.
- Co znalazłeś w sejfie Michelle?
Usłyszałem śmiech na patio, tym razem głośny: znów głos
Indii, potem śmiech męŜczyzny z tego, co powiedziała. Ciekawe,
czy wiedziała, Ŝe siedziałem obok. Stawiałem, Ŝe tak.
- Pytałem, co znalazłeś w Genewie.
- Dość, by cię udupić.
- Przejrzałeś juŜ te skradzione papiery?
- Jeszcze nie. Ale przejrzę. Są absolutnie bezpieczne.
- KaŜdy głupek schowałby je w bezpiecznym miejscu. Ale,
szczerze mówiąc, byłeś niedbały, Max. Przede wszystkim nie
mogę uwierzyć, Ŝe nigdy nie zastanowiłeś się nad zbiegiem
okoliczności, Ŝe ten Nikaraguańczyk przelewał pieniądze na
konto w Nauru za kaŜdym razem, gdy ty pokazałeś się w Genewie.
Poprosiłeś Webbera o pokazanie przelewów? śeby cię uspokoić:
były przelewy. Za kaŜdym razem, kiedy przyjeŜdŜałeś do Genewy,
ja dbałem o fałszywy przelew z konta Cabrillo do Nauru.
Zaczynałem tracić równowagę. Frank powinien teraz dzwonić
do FBI, Ŝeby mnie zabrało, a nie opowiadać mi, jak mnie wrobił.
- Sprytne - stwierdziłem. - Ale nigdy nie byłem na liście płac
Cabrillo. To była głupia sztuczka.
- Ale zadziałała. Wystarczyła, Ŝeby Webber wywalił cię z roboty.
Kurwa. On zamierza mnie zastrzelić. Inaczej po co by mi to
opowiadał?
Próbowałem przełknąć ślinę, ale usta miałem niczym wypeł-
nione bawełną. Frank powie, Ŝe zrobił to w samoobronie. Nie

264
będzie oskarŜenia o zabójstwo. Spojrzałem na połyskującą wodę
i zastanowiłem się, czy zdołam się do niej stoczyć, unikając
strzału, dopłynę do dna - i potem nie wiem co. LeŜeć tam, póki
nie utonę? NiewaŜne, będę martwy zanim sięgnę wody.
- To było łatwe.
- Co?
- Wrobienie cię. Michelle znała bankiera Cabrillo, który po
namyśle zgodził się na fałszywe przelewy. śadne pieniądze
nigdzie nie trafiały, ale DEA to wystarczyło, Ŝeby zawiadomić
Webbera.
Spojrzałem na Franka, wciąŜ zastanawiając się, po co mi to
wszystko mówi. Gadanie po próŜnicy, napawanie się zwycięst-
wem nade mną - to nie było w jego stylu.
Zaczął się śmiać, jakby naprawdę się dobrze bawił. Wstał,
wciąŜ mając mnie na muszce, i przesunął krzesło bliŜej miejsca,
w którym siedziałem. Teraz jego teŜ oświetlał blask z basenu.
- Maxie, przez te wszystkie lata nie tańczyliśmy kadryla.
Frank zabezpieczył broń i odłoŜył z boku krzesła.
- Max, nie rozumiesz? Fotografia, mózg Millisa na ścianie
motelu Breezeway, mój bliski upadek, podróŜ Indii do Libanu -
nabrałeś się. Haczyk, Ŝyłka, cięŜarek.
- O czym ty gadasz? - wyjąkałem.
- O fotografii, którą woziłeś po całym świecie, obsesyjnie
wierząc, Ŝe to klucz do morderstwa Buckleya. Zastanawiałeś się,
skąd ją wziąłeś?
- Wykopałem ją w archiwach.
- A widziałeś kiedykolwiek teczkę 201, z której miała
pochodzić?
- Zaginęła.
- Błąd. Numer 201 nigdy nie istniał. To była pomyłka numer dwa.
Nigdy nie sprawdziłeś i nie potwierdziłeś, Ŝe istniał numer 201. Tak
bardzo chciałeś, Ŝeby to było zdjęcie Murtazy Alego Mousawiego, Ŝe
nigdy nic nie sprawdziłeś. Chciałeś tylko o kolejny cal przybliŜyć się
do swojego graala. A miałeś go pod nosem.
- O czym ty gadasz?
- To ja znalazłem zdjęcie i wyciąłem głowę. Znalazłem
kogoś, kto pobawił się z aktami i wprowadził zdjęcie do systemu,
Ŝebyś je znalazł. Przynęta.

265
- Nie wierzę.
- Poczekaj chwilę - powiedział. Zostawił karabin na krześle.
Bardziej ufał mnie niŜ ja jemu.
Frank wrócił po pięciu minutach. Wręczył mi zdjęcie z
Peszawaru, ale teraz bezgłowy męŜczyzna w salwarze miał
twarz - Olivera Wendella Channinga.
Frank usiadł. Uśmiechał się, bez wątpienia rozbawiony moim
zmieszaniem.
- Po co to wszystko?
- PoniewaŜ Channinga moŜna było powstrzymać jedynie z
zewnątrz.
Szok wywołany słowami Franka musiał pokryć moją twarz
trupią bladością. Nagle wszystko wskoczyło na miejsca. Zo-
stałem zmanipulowany, okłamany, skuszony, zdradzony i usta-
wiony - to samo robiłem dzień w dzień przez ostatnie dwa-
dzieścia pięć lat.
Rozdział 50

Próbowałem to wszystko sobie poukładać, kiedy Frank połoŜył


mi rękę na ramieniu.
- Napijmy się.
Podeszliśmy do stołu obok rzeźby Henry'ego Moore'a i Simon
przyniósł nam dwa Bas Armagnacs.
- Powiem ci, jak to się zaczęło.
Pod koniec 2000 roku Frank był w Islamabadzie, licytując się
o rurociąg gazu ziemnego, kiedy wpadł na starego informatora,
który walczył podczas wojny w Afganistanie. Po obiedzie
informator wyjął pudełko ze starymi zdjęciami. Były niemal
identyczne, głównie bojownicy pozujący z AK-47, poza jednym:
O1iver Wendell Channing stał z Osamą bin Ladenem i trzema
innymi męŜczyznami.
- BoŜe, wszyscy wiedzieliśmy, Ŝe O1iver był cholernie nieza-
leŜny - powiedział Frank. - Nawet bardziej niŜ ty. Nigdy nie
informował o dziewięćdziesięciu procentach ludzi, z którymi się
spotykał. Spędzał wakacje tam, gdzie nie powinien. W końcu
zupełnie wyrwał się spod kontroli. Wcale mnie nie zdziwiło jego
zdjęcie z bin Ladenem.
Tydzień po powrocie z Islamabadu Frank wpadł do Millisa na
obiad. Nie widzieli się od lat, ale razem byli w Peszawarze, więc
Frank opowiedział Millisowi o fotografii. W połowie zdania
Millis złapał Franka i odciągnął go na bok. Agencja Bezpieczeń-
stwa Narodowego - powiedział Millis - właśnie przejęła rozmowę
Davida Channinga, syna Olivera, z Chalidem Szejkiem
Muhammadem, na którego wydano nakaz aresztowania. W
rozmowie nie powiedziano nic waŜnego, ale z pewnością David
Channing nie wybrał tego numeru przez pomyłkę.
Zaciekawiony Millis pojechał do Langley, by wypytać o Davida
Channinga. Nikt nie chciał podjąć tematu. David Channing był

267
za duŜą figurą polityczną w Waszyngtonie, by go ruszyć. Poza
tym to był rok wyborów i Channing sypał kasą dla neokonser-
watystów. Jeśli to oni dostaliby się do Białego Domu, to kaŜdy,
kto naraziłby się Channingowi, z pewnością by odpokutował.
Szóste piętro na pewno nie miało zamiaru wtykać nosa akurat
w tę kupę gówna.
Millis miał dość wyczucia, by nie rzucać się na Channinga
tylko na podstawie jednego telefonu do CSM. JuŜ miał
zostawić sprawę, uznać ją za zbieg okoliczności, kiedy
pewnego popołudnia do jego drzwi zapukał analityk CIA z
ciekawą opowieścią. W 1996 roku, po tym jak policja w Manili
zwinęła siatkę CSM, analityk sprawdził opcje kupione w
czasie, gdy akcje przemysłu lotniczego miały spaść. To było
tylko przeczucie, ale przedarł się przez wiele transakcji
przeprowadzonych na rynku z załoŜeniem, Ŝe te akcje spadną.
Analityk nie mógł się zdecydować, czy jedna osoba skupiła
opcje, czy to był tylko zbieg okoliczności. Transakcji dokonano
poprzez wielu kupujących, zaszyfrowane konta, nakładające się
transakcje i skomplikowane swapy. Załatwił, by Agencja
Bezpieczeństwa Narodowego sprawdziła, czy moŜna
odtworzyć rozmowy do kupujących i od nich, dzieląc je
między nabywców opcji. Polecenia kupna przychodziły z róŜ-
nych telefonów z całego świata, jednak jedna rzecz
przyciągnęła jego uwagę: numer telefonu z Bar Harbor w
Maine.
Zaraz po tym, jak w Manili aresztowano wspólników CSM,
ktoś dzwoniący z numeru w Maine skontaktował się z kupcem,
który natychmiast anulował zakup pewnych opcji lotniczych.
Analityk wyśledził numer do BT Trading, a od BT Trading
trafił do Davida Channinga. Dalej nie udało mu się posunąć.
Wiedział, Ŝe wszedł na pole minowe. Bez wsparcia nie mógł
pchać się głębiej. Kiedy usłyszał, Ŝe Millis węszy po centrali,
zadając pytania o Channinga,, postanowił się z nim zobaczyć.
- Dlaczego Millis i analityk nie poszli z tym do FBI? -
zapytałem.
- Musiałbyś zobaczyć materiał - odparł Frank. - Był zbyt
niejasny i skomplikowany, Ŝeby wytoczyć sprawę kryminalną.
Zamiast tego Millis postanowił włączyć mnie. Byłem na
zewnątrz, nie musiałem składać raportów. PodróŜowałem po
świecie, handlując opcjami.

268
Frank pogrzebał nieco i odkrył, Ŝe Michelle Zwanzig była
szwajcarskim powiernikiem Channinga. Aby nawiązać z nią
bliŜszy kontakt, Frank otworzył u niej konto. Nic to nie dało.
Nigdy nie rozmawiała o interesach Channinga. Zdołał jedynie
zdobyć plan jej biura i popatrzeć na sejf od zewnątrz.
- To wiele wyjaśnia - powiedziałem. - McGuffin zachęca
mnie do włamania do biura Michelle i upewnia, Ŝe zaproszę
Indię do Genewy.
Frank uśmiechnął się.
Zastanowiłem się przez chwilę, czy Frank nie podsłuchiwał na
drugiej linii mojej rozmowy z Indią. Jeśli tak, to musiał siłą
powstrzymywać się od wybuchnięcia śmiechem. Frank wrócił
juŜ jednak do Channinga.
Powiedział, Ŝe sam pomyślał o przedstawieniu dowodów na
szóstym piętrze, ale przyjęto go tak samo jak Millisa: na
Pennsylvania Avenue 1600 po rozstrzygnięciu wyborów panował
ślepy strach. Neokonserwatyści słynęli z mściwości.
- Poza tym dowody wciąŜ były zbyt marne, a Ŝadnego
wewnętrznego śledztwa nie dałoby się ukryć przed Webberem -
dodał Frank.
- JuŜ wtedy wiedziałeś o Webberze?
- Wszyscy wiedzieli, Ŝe przymawiał się u Channinga o pracę.
Wyłącznie dlatego Applied Science dostała kontrakt z Agencją.
- Wiedziałem - przerwałem mu. - To Webber zbagatelizował
materiały z Kuwejtu, karty SIM i zeznania dwóch Saudyjczyków,
których aresztowali. „Niewiarygodne". Niemal widzę, jak zmiatał
je z biurka.
- W jednej kwestii się mylisz - odezwał się Frank,
powstrzymując mnie. - Webber nie wiedział o planach
Channinga i CSM. On naprawdę tylko sprzątał. Gdy Millis i ja
uznaliśmy, Ŝe szóste piętro nie jest gotowe do działania,
włączyliśmy do akcji trzy osoby. Maggie była jedną z nich;
pozostałych nie musisz znać. Wiedzieliśmy, Ŝe śledztwo musi być
przeprowadzone z zewnątrz - przez ciebie.
Teraz do mnie dotarło, Ŝe zostałem wykorzystany, postawiony
na tym samym poziomie co Applied Science i tysiące emerytów
z Agencji, pracujących wzdłuŜ Korytarza Dullesa. Tylko Ŝe mnie
nikt nie pytał o zdanie.

269
Frank musiał zauwaŜyć moje spojrzenie.
- Max, co byś zrobił?
- Nie miałeś pojęcia, Ŝe złapię ślad, dotrę do Nabila i księcia.
Bez nich nigdy nie zidentyfikowałbym Olivera Channinga na
zdjęciu.
Odpowiedział mi pytaniem:
- Po tym, jak O'Neill powiedział ci, Ŝe zdjęcie znaleziono w
pokoju motelowym Millisa, działałbyś inaczej?
- Ale nie znaleziono go tam?
- Nie, mieliśmy kogoś w FBI, kto podrzucił kłamstwo
O'Neillowi.
- Jak zginął Millis? Nie wierzę, Ŝe został zamordowany.
- MoŜe nie został. Ale ta gadka, Ŝe jego mózg nie był na
swoim miejscu - to gówno, które wcisnęliśmy O'Neillowi.
- O'Neilla teŜ wystawiliście?
- Wiedziałem, Ŝe polecisz do O'Neilla, kiedy wywaliliśmy cię
za drzwi. On miał ci powiedzieć o obserwacji i przekonać cię, Ŝe
Millisowi ktoś wyssał mózg. Ufasz O'Neillowi.
- Muszę wiedzieć: to ty zaaranŜowałeś kradzieŜ teczki
O'Neilla, Ŝeby zmusić go do odejścia?
- Nic nie wiem o teczce. Wiem tylko, Ŝe Channing stoi za
obecnym śledztwem przeciwko O'Neillowi. Dowiedział się o
twoim spotkaniu z O'Neillem w dniu, kiedy wyleciałeś do
Francji. Channing musi go skompromitować.
- Wróćmy do śmierci Millisa.
- Nic nie wiemy i zapewne nigdy się nie dowiemy - powie-
dział Frank.
- Ze wszystkich dostępnych oficerów operacyjnych czemu
wybrałeś mnie?
- Twoja obsesja na punkcie Buckleya i Mousawiego. Obsesje
tobą kierują.
- Przestań, Frank. Tego nie mogłeś być pewny. Mogłem po
prostu wstać i zniknąć. To wielkie ryzyko załoŜyć, Ŝe podejmę
zostawione przez was wskazówki i podąŜę ich tropem.
- Wiem o BeludŜystanie. Zdrada i opuszczenie. To coś, o
czym się nie zapomina. Gdy dotarłeś do Europy, kazałem ci wie-
rzyć, Ŝe cię zdradziłem. Zacząłem od nieodbierania twoich te-
lefonów. Gdy oznak mojej zdrady było coraz więcej, wiedziałem,

270
Ŝe ruszysz za mną, a w końcu dopadniesz Channinga. Byłem
przynętą.
- Webber nigdy nie odwiedził cię z Lawsonem, prawda?
Frank przecząco pokręcił głową.
- India siedziała w tym od początku. Nigdy nie pracowała dla
Webbera, tak?
- To kolejna dezinformacja, którą przekazaliśmy O'Neillowi.
Jak mówiłem, pracujesz najlepiej, kiedy sprawa dotyczy cię
osobiście.
- Ale uŜycie Indii jako przynęty było cyniczne.
- Tego nie było w planie - odparł Frank. - Czuję się za to
winny. Jeśli cię to pocieszy, byłem bardziej wściekły na siebie
niŜ na ciebie, kiedy wpadłem do pokoju w Beau Rivage.
Pomyślałem, jak Frank musiał wepchnąć Indię na mnie na
granicy syryjsko-libańskiej i w Genewie, wprowadzając ją w
scenariusz.
- Podałeś mi ją na talerzu - stwierdziłem bardziej do siebie
niŜ Franka. Miałem nadzieję, Ŝe nigdy w Ŝyciu nie będę musiał
poświęcić w taki sposób Rikki.
- Gdzie jest teraz Rikki, Max?
- India spisywała się świetnie aŜ do końca - powiedziałem,
ignorując go. - Nawet wskazała Applied Science, gdzie się
zatrzymałem.
- To nie ona. MoŜe nawet nie Applied Science.
- Więc kto?
- Nie wiemy. Ktoś. To bez znaczenia. Oni chcą dokumentów.
- Kto poza Channingiem w tym siedzi?
- Tego teŜ nie wiemy. David Channing niewątpliwie ma
stronnika w Białym Domu. Nie mam pojęcia, kto to jest.
- Chcą najechać Bliski Wschód, prawda?
- Brakuje im tylko pretekstu. Channing dzięki swoim wtycz-
kom wie, Ŝe jeśli bin Laden i CSM skierują samoloty na,
powiedzmy, saudyjskie rafinerie, ten prezydent ich dopadnie. Ale
dla Channinga najwaŜniejsze jest, Ŝe ropa cieknie przez sufit,
więc zabija.
- A co z rolą Iranu?
- To kolejna niewiadoma.
- Czy Mousawi nie Ŝyje?

271
- Są dwie moŜliwości: Mousawi Ŝyje i pracuje z CSM. Albo
Mousawi nie Ŝyje i ktoś przejął po nim pochodnię.
- Jeszcze jedno pytanie: czy Oliver Channing zwerbował
Mousawiego?
- Tak i nie. UwaŜamy, Ŝe opiekował się Mousawim, kiedy
studiował w Bejrucie. Pomógł Mousawiemu dostać wizę do
UCLA.
- Więc czemu nie ma tej wizy w aktach?
- Była. David Channing zadbał o zatarcie wszystkich śladów,
albo prawie wszystkich.
- Oliver nie miał nic wspólnego ze śmiercią Buckleya?
- Zapewne. Facet był nieszkodliwym romantykiem.
JuŜ miałem zapytać, czy według Franka David Channing
kiedykolwiek spotkał Mousawiego, ale Frank miał rację. Nie
chodziło o przeszłość.
- Gdzie jest teraz India?
- Wyszła z przyjacielem. Młodym. Nocny spacer.
- Przyjacielem?
Przemilczał pytanie.
- Więc jaki jest następny ruch? - spytałem.
- Piłka jest po twojej stronie, przyjacielu. Miejmy nadzieję, Ŝe
nie wbijesz jej w siatkę.
- Gdybyś mi powiedział...
- Biorę winę na siebie. Po prostu odzyskaj dokumenty i wróć
z nimi.
Wstał razem ze mną, połoŜył mi rękę na ramieniu i poprowadził
przez schodki tarasu i przez dom. Pół godziny wcześniej byłem
pewien, Ŝe zginę nad jego basenem.
- Upewnię się, Ŝe Maggie porozmawia z tobą jutro - naprawdę.
śadnego ustawiania. śadnego Sherleya. śadnego Webbera.
Rozdział 51

Poczekalnia Chinatown Express (albo Smoczego Autokaru lub


Dzisiejszego Autobusu - nazw jest wiele) mieści się w piwnicy
skromnego, jednopiętrowego domu, tuŜ obok synagogi na rogu
Szóstej i I Street, i naprzeciwko wzniesionego z czerwonej cegły
gmachu Fujian Residents' Association i walącej się restauracji
Teddy's House of Comedy. To Waszyngton w swej najbardziej
eklektycznej postaci.
Przy drzwiach cicho grał telewizor: jakiś nieostry czarno-biały
film. Na stole z plastikowym blatem dymił dzbanek na kawę
wystarczający dla całego kółka parafialnego. Pół tuzina krzeseł
zajmowała zbieranina studentów, pomarszczonych Amerykanów
chińskiego pochodzenia i dwie prostytutki. Pomyślałem, Ŝe jedną
chyba widziałem na Rhode Island Avenue. MoŜe dym wygnał ją
w wyŜsze okolice.
Reszta stała pod ścianami, starając się nie zastanawiać nad
tym, co skłania nas do czekania na autobus o trzeciej trzydzieści
rano. Cena była uczciwa: dwadzieścia dolarów w jedną stronę na
Manhattan, trzydzieści dolarów w obie strony. Jeśli nie było
korków, podróŜ trwała tylko godzinę dłuŜej niŜ koleją. Uznałem,
Ŝe to najbezpieczniejszy sposób, by dostać się do O'Neilla i
wydostać od niego dokumenty nie zostawiając śladów. W
przeciwieństwie do promu czy metrolinera, tu była mała
szansa, Ŝe ktoś mnie wylegitymuje. No i autobusy jeździły całą
noc.
Zdziwiłem się, kiedy po wyjściu na ulicę ujrzałem dodatkowych
czekających: zespół rockowy z perkusją, dwie matki ze śpiącymi
dziećmi, dwóch facetów wyglądających na alfonsów kobiet w
poczekalni. Jeśli jeszcze ktoś dosiądzie się w Baltimore i
Filadelfii, w naszym ekspresie z Chinatown do Chinatown
zabraknie miejsc siedzących.

273
Na obrzeŜach tłumku, przy ścianie budynku obok piętrzyła się
jakaś dziwna sterta - ubrań albo ludzi. Podszedłem bliŜej i
schyliłem się, Ŝeby się lepiej przyjrzeć. Starsza kobieta spała
zgięta nad schodami, z twarzą na wpół zakrytą czarnym szalem.
Reszta jej ciała tonęła w fałdach szala. Na kolanach trzymała w
ramionach małą dziewczynkę, takŜe w czerni: cztero-, pięcio-,
sześcioletnią - nie byłem w stanie stwierdzić.
Widywałem taką scenkę tysiące razy, od Chartumu do Kabulu
- babcia i wnuczka, los sierot - i moja odpowiedź zawsze była
taka sama. Spojrzałem, czy na szalu nie ma Ŝadnych wybrzuszeń,
baryłek, drutów, czegokolwiek dziwnego, czegokolwiek sugeru-
jącego, Ŝe to, co widzę, jest tym, czym powinno być. W taki
właśnie sposób pozostaje się przy Ŝyciu w moim świecie. Nagle
zespół rockowy odsunął swoją perkusję i światła ulicy padły na
ludzką stertę. Poczułem się, jakbym patrzył na Ŝywy obraz
własnego Ŝycia.
Mogła być Afganką lub Iranką. Na twarzy miała zbyt wiele
zmarszczek, Ŝeby stwierdzić coś na pewno, ale gdy ujrzałem ją
w świetle lamp, mógłbym przysiąc, Ŝe ta babcia jest BeludŜą.
Miała taki sam nos, oczy, czoło, jak matka mojego przyjaciela,
która przygarnęła mnie, kiedy moja własna matka ruszyła na
pustynię, Ŝeby zacząć nowe Ŝycie beze mnie. Mogłaby być moją
macochą, gdybym nie wiedział na pewno, Ŝe nie Ŝyła od
dwudziestu lat. Ale faktycznie, na sekundę tam przeskoczyłem,
poza czas, poza tę wszechogarniającą wątpliwość, poza podej-
rzenie uderzające mnie w kaŜdej sytuacji, jaka przychodziła mi
na myśl, do pewnego niewinnego kraju, gdzie zdarzają się cuda.
Wtedy babcia lekko poruszyła się przez sen, a dziewczynka
otworzyła oczy, z tym zdumionym oszołomieniem charakterys-
tycznym dla dzieci wyrwanych ze snu, a mnie zupełnie powaliło.
To była Rikki, widok, który uwielbiałem w tym krótkim
momencie, kiedy ona była mniej więcej w tym wieku, a ja z
Marissą jeszcze tworzyliśmy rodzinę. Chryste, tak bardzo
pragnąłem zobaczyć Rikki. MoŜe w przyszłym tygodniu. Albo
w następnym.
Pomyślałem, Ŝe moŜe jednak, mimo wszystko, odnalazłem ten
cudowny kraj; moglibyśmy jechać razem do Nowego Jorku,
rozmawiać, opowiadać historie Ŝycia; Ŝe moŜe nareszcie mógłbym

274
komuś powiedzieć prawdę, całą prawdę, nic, tylko prawdę, i Ŝe
moŜe ta stara kobieta w zamian teŜ powiedziałaby mi prawdę -
opowiedziała, jak wszystkim nam przyszło Ŝyć w tym pie-
przonym świecie - kiedy usłyszałem dudnienie i poczułem za
sobą pęd powietrza. Odwróciłem się i zobaczyłem autobus, z
otwartymi drzwiami, gotowy na przyjęcie pasaŜerów. Chinatown
Express była luksusową linią.
- Babciu - powiedziałem w baluczi, połoŜyłem jej rękę na
ramieniu i delikatnie potrząsnąłem. - JuŜ czas. Wsiadamy.
Pomogę wam.
- Nie - odpowiedziała, zupełnie niezdziwiona, Ŝe ktoś w
środku Waszyngtonu mówi do niej jej językiem. - Nie.
Musimy czekać.
Mała dziewczynka teraz teŜ otworzyła szeroko oczy. Czekać
na co?
Rozdział 52

Jeśli coś moŜe się nie udać, nie uda się na pewno. Prawo
Murphy'ego. Była to pierwsza rzecz, jakiej nauczyli nas na
Farmie, moŜe jedyna odwieczna prawda, jaka tam istniała.
Piętnaście mil na południe od Wilmington, w Delaware, kilkaset
jardów przed nami cysterna gwałtownie skręciła, Ŝeby uniknąć
uderzenia w parę jeleni, które musiały stać bez ruchu na jej pasie,
złoŜyła się, zahaczyła o burtę vana, jadącego dwa pasy dalej i
stanęła w płomieniach. Ciąg dalszy całej akcji oglądaliśmy z
pierwszego rzędu, ustawieni zaraz za barykadą samochodów
policji stanowej Delaware.
Po prawej stronie leŜały dwa poszarpane jelenie. Daleko z
lewej ktoś - męŜczyzna czy kobieta, trudno powiedzieć - w jakiś
sposób przeŜył. On czy ona, Bóg wie, trafił juŜ pod opiekę słuŜb
medycznych. W środku znajdował się poskręcany kadłub vana
i wciąŜ płonąca cysterna.
Siedziałem tam i myślałem o kruchości wszystkiego - kierowcy
cysterny, o tych, co spłonęli we wnętrzu vana, o jedynej rzeczy,
której straty nie potrafiłbym znieść: o mojej córce Rikki. MoŜe
musiałem przebyć całą tę szaleńczą drogę, Ŝeby to zrozumieć.
Do czasu, gdy helikopter medyczny zabrał jedyną uratowaną
osobę, i cięŜarówki holownicze uprzątnęły autostradę, nasza
czterogodzinna podróŜ zamieniła się juŜ w pięciogodzinną. O
8.15, kiedy miałem się spotkać z O'Neillem, wciąŜ byliśmy
jeszcze w trasie i wyjeŜdŜaliśmy z Holland Tunnel. Kiedy
wreszcie drzwi otworzyły się przy East Broadway 88, była 8.32.
Zacząłem biec. O'Neill powiedział, Ŝe o dziewiątej spali doku-
menty. Wiedziałem, Ŝe to zrobi.
Trzynaście minut później, wciąŜ w pełnym pędzie, znajdowałem
się na środku Foley Square, kiedy wszystko spowił cień, jak w
biblijnym dniu sądu ostatecznego. Potem rozległ się ryk silników.

276
Pamiętam, Ŝe zastanowiłem, co, na litość boską, robi samolot
pasaŜerski American Airlines, kilkaset stóp nad Dolnym Manhat-
tanem. Usłyszałem huk wybuchu i spojrzałem w górę. Pierwszą
rzeczą, jaką zauwaŜyłem, były płomienie strzelające z Północnego
WieŜowca: jaskrawoŜółte. To nie jest kolor płonącego paliwa. I
wtedy juŜ wiedziałem: spóźniłem się.
Odwróciłem się i zacząłem biec na północ, rozglądając się za
taksówką. Ruch zamarł. Zatrzymałem się przy budce telefonicz-
nej. Linia była zajęta. Ruszyłem do następnej. Telefon zepsuty.
Przecznicę dalej na północ zobaczyłem kobietę, która właśnie
odwieszała słuchawkę. Wpadłem do budki i wystukałem numer
kierunkowy, a potem numer w Anglii. Czekałem aŜ skończy się
rockowy hymn, Ŝebym mógł zostawić wiadomość, kiedy uderzył
drugi samolot.
- Rikki! - krzyknąłem do słuchawki. - Rikki! Obiecuję, będę
tam. Będę na pewno.
Od autora

W sierpniu 1996 roku w DŜalalabadzie, w Afganistanie,


Osama bin Laden powitał w swoich drzwiach człowieka z
krótko przyciętą brodą, ubranego w wykrochmaloną białą
koszulę ze sztywnym kołnierzykiem i lekki garnitur. Bin Laden
poprowadził gościa do salonu, gdzie usiedli na kanapie. Byli
sami. To, co chcieli powiedzieć, powinno zostać między nimi,
a mimo to bin Laden był zadowolony z wizyty.
Ostatnio wygnany przez Sudańczyków, którzy zagarnęli cały
jego majątek, Osama bin Laden przybył do DŜalalabadu
praktycznie spłukany. Plotki o tym, Ŝe odziedziczył wielki
majątek i szmuglował narkotyki oraz „krwawe diamenty", są
po prostu nieprawdą. Musiał Ŝyć zdany na skromną gościnność
talibów, ale bin Laden miał inny problem: Sudańczycy zdradzili
równieŜ zachodniemu wywiadowi większość jego siatki. W
sierpniu 1996 roku bin Laden potrzebował wszystkich
przyjaciół, jakich mógł zebrać. Teraz do jego drzwi zapukał
ktoś zupełnie nieprawdopodobny.
Arabski gościa nie był płynny, ale na tyle dobry, by bin
Laden zrozumiał propozycję złoŜoną przez człowieka, który
przebył Afganistan u szczytu wojny domowej: al-Kaida i Iran -
powiedział - powinny prowadzić wspólne ataki terrorystyczne
przeciwko Stanom Zjednoczonym.
Miesiąc wcześniej, bin Laden posłał przedstawiciela do
Teheranu z sugestią, Ŝe Iran powinien odwrócić swą uwagę od
walki z talibami i destabilizowania Azji Środkowej, i zaatakować
Stany Zjednoczone. Mimo to idea współpracy musiała go
zaskoczyć. Bin Laden był wahabitą, członkiem sekty znienawi-
dzonej przez wszystkich szyitów, a zwłaszcza przez Irańczyków.
Zamiast od razu odpowiedzieć, bin Laden zmienił temat.
Afganistan - powiedział swemu gościowi - szczuł szyitów na

278
sunnitów, a Izrael i Stany Zjednoczone wykorzystywały
podział, Ŝeby zniszczyć islam.
Wówczas upłynęła godzina i gość musiał odejść. Gdy wstali,
bin Laden połoŜył dłoń na ramieniu męŜczyzny i oznajmił, Ŝe
przyjmuje ofertę Iranu, ale tylko pod warunkiem, Ŝe ich
współpraca pozostanie tajemnicą, zachowywaną nawet przed
wewnętrznym kręgiem al-Kaidy. Gość potrząsnął dłonią bin
Ladena, przybijając umowę, i powiedział, Ŝe będą w kontakcie.
Kiedy wieści o spotkaniu dotarły do CIA, rozległy się
dzwonki alarmowe, przynajmniej u obserwujących Iran. Gość
bin Ladena był oficerem irańskiego wywiadu z krwią Amery-
kanów na rękach. Niecałe dwa miesiące wcześniej brał udział
w zamachu na koszary Chobar Towers w Arabii Saudyjskiej,
kiedy to cięŜarówka pułapka zabiła 19 amerykańskich Ŝoł-
nierzy. Z pewnością to nowe partnerstwo zapowiadało nowe,
jeszcze bardziej śmiertelne uderzenie w Stany Zjednoczone.
Pytanie brzmiało tylko kiedy i gdzie. Odpowiedzi padły 5
sierpnia 1998 roku, gdy samochody pułapki wybuchły przed
naszymi ambasadami w Nairobi w Kenii i Dar es Salaam w
Tanzanii, zabijając ponad 250 osób.
Po zamachach na ambasady Departament Sprawiedliwości
postawił wyŜszym członkom al-Kaidy zarzuty spiskowania z
Iranem w celu dopuszczenia się aktów terroryzmu przeciwko
Stanom Zjednoczonym. Jednak w akcie oskarŜenia jedna rzecz
była niepokojąco dziwna. ChociaŜ bin Laden i inni członkowie
al-Kaidy zostali wymienieni z nazwiska, łącznie z kilkoma
znanymi jedynie z pseudonimu, to nie padło nazwisko Ŝadnego
Irańczyka. Nawet tego, który zawierał układ z bin Ladenem w
DŜalalabadzie. To samo wydarzyło się trzy lata później, kiedy
wysunięto oskarŜenia o atak w Chobarze. Wymieniono Iran,
ale Ŝadnego Irańczyka.
Wtedy, przyznaję, mnie to nie dziwiło. Kiedy słuŜyłem w
Libanie w latach osiemdziesiątych, wydawało się, Ŝe Iran ma
immunitet. Wiedzieliśmy, którzy Irańczycy zbombardowali
naszą ambasadę i koszary marines. Znaliśmy nazwiska
Irańczyków porywających Amerykanów. A Irańczycy nawet
nie bardzo zacierali za sobą ślady. Pierwszy Amerykanin
porwany
279
przez Pasdaran został wywieziony z Libanu i trzymano go w
więzieniu Evin w Teheranie. Kiedy Billa Buckleya prze-
trzymywano w Balabakk w koszarach szejka Abdallaha, ze
swej celi wraz z innymi więźniami widział straŜników z
Pasdaranu. Znaliśmy nazwiska lokalnych dowódców
Pasdaranu. Nigdy ich jednak nie wymieniono, nie mówiąc o
oskarŜeniu.
Pamiętam myśl, Ŝe dziwne stosunki osiągnęły szczyt, kiedy
administracja Reagana potajemnie wysłała do Iranu - przez
Izrael - rakiety, które ostatecznie znalazły się w rękach
Pasdaranu, tego samego, który zabijał i porywał Amerykanów
w Libanie. Sprawy wyglądały jeszcze dziwniej, kiedy O1iver
North, człowiek Reagana odpowiedzialny za układ Iran-
Contras broń-za-zakładników, pewnej nocy oprowadził po
Białym Domu oficera Pasdaranu, a później spotkał się w Euro-
pie z innym oficerem tej organizacji, zamieszanym w porwanie
Buckleya. To było prawdziwe wariactwo, szaleństwo. Potem
nastąpiło spotkanie w DŜalalabadzie, Chobar Towers i zama-
chy na ambasady oraz 11 września, i dziwne stało się
powszednie.
Komisja badająca wypadki 11 września wskazała Iran,
przynajmniej do pewnego stopnia. Irański wywiad pomagał
części porywaczy jadących tranzytem przez Iran do Afgani-
stanu, dbając o to, by nie ostemplowano im paszportów. Chalid
Szejk Muhammad, mózg masakry, teŜ utrzymywał ciepłe
stosunki z Iranem. CSM, jak jest znany w kręgach
wywiadowczych, ukrył tam swoją rodzinę, kiedy Stany Zjed-
noczone poszukiwały go za próbę zamordowania prezydenta
Clintona i wysadzenia dwunastu amerykańskich samolotów
nad Pacyfikiem. Kiedy w 2OOO roku trzech przyszłych pory-
waczy odleciało z Bejrutu do Iranu, w tym samym samolocie
znajdował się szczególnie paskudny agent Hezbollachu, blisko
związany
Wszystkoz Iranem.
to jest w raporcie o 11 września, podobnie jak
fakt, Ŝe CSM najwyraźniej nie naleŜał do al-Kaidy. Mówiąc
słowami komisji: „CSM utrzymuje, Ŝe odmówił złoŜenia
formalnej przysięgi lojalności wobec bin Ladena, tym samym
utrzymując ostatni pozór tak przez siebie miłowanej auto-
nomii". Czy więc zachowywał „lojalność" wobec Iranu?

280
Komisja nie daje gotowej opinii, jedynie wskazuje, Ŝe rolę
Iranu w wydarzeniach z 11 września naleŜy dogłębniej zbadać.
Trzeba. Jednak w raporcie komisji uderza ta sama rzecz, która
zwraca uwagę w oskarŜeniach o wysadzenie ambasad i Cho-
bar Towers: Ŝaden Irańczyk - nawet agent Hezbollachu
podróŜujący samolotem z porywaczami z 11 września - nie
został wymieniony z nazwiska.
Wystarczy zestawić informacje o Saddamie Husajnie z na-
szymi informacjami o Iranie, zwłaszcza jeśli cofniemy się do
przejęcia ambasady w Teheranie w 1979 roku, i staje się
oczywiste, Ŝe w marcu 2OO3 roku Stany Zjednoczone udały
się na wojnę z niewłaściwym krajem. Dlaczego? Nie będę
udawał, Ŝe wiem na pewno, ale moŜe odpowiedź ma coś
wspólnego z wielkim planem zachowania równowagi sił:
obalić Saddama i oddać Irak szyitom, zasiać konflikt między
szyitami i sunnitami na Bliskim Wschodzie, i wcisnąć fatalny
klin między indoeuropejskich Persów a semickich Arabów.
Dziel i rządź - staroŜytna taktyka.
Pomiędzy przyczynami inwazji na Irak dowody na taki plan
są kruche, ale istnieją. W 1996 roku grupa neokonser-
watystów, która miała stać się twórcami najazdu na Irak,
napisała raport zatytułowany „Czysty przełom: nowa strategia
zabezpieczenia królestwa". Ten pełen bredni, ale wymowny
dokument nawołuje do obalenia Saddama i opanowania Syrii.
Znów jednak nie ma tu ani słowa o Iranie. Wygląda na to, Ŝe
neokonserwatystom ten kraj podoba się w obecnym kształcie.
A moŜe skrajna lewica ma rację: podŜegaczom z Białego
Domu chodzi tylko o władzę i pieniądze, zwłaszcza pieniądze z
ropy. W końcu dochody Exxona w pierwszym kwartale 2005
roku sięgnęły stu miliardów dolarów i nawet Halliburton Dicka
Cheneya podniósł się po wybuchu wojny w Iraku.
Bez względu na to, jak wygląda prawda, brak przekonujących
dowodów pozostawia miejsce dla fikcyjnych. To właśnie
usiłowałem przedstawić w Prawdzie za prawdę. Jak kaŜda
fikcyjna prawda, mam nadzieję, Ŝe równieŜ i ta opiera się na
mocnym rzeczywistym fundamencie. Poza wspomnianym wyŜej
oskarŜeniem Iranu oparłem się takŜe na następujących faktach:

281
- FBI zmusiło Johna O'Neilla do przejścia na emeryturę,
przekazując jego akta osobowe „New York Timesowi". O'Neill
zginął 11 września. Po raz ostatni widziano go biegnącego do
WieŜy Południowej, gdzie na trzydziestym trzecim piętrze
mieściło się jego biuro.
- Sprawa morderstwa Freddie'ego Woodruffa pozostaje
otwarta dla FBI. Biuro nie ma pewności, czy został zamor-
dowany, czy zginął od zabłąkanej kuli.
- Dwaj saudyjscy urzędnicy - jeden podejrzany o bycie
agentem saudyjskiego wywiadu - skontaktowali się z dwoma
porywaczami w Kalifornii niemal dwa lata przed 11 września.
- John Millis został skierowany do Peszawaru pod koniec lat
osiemdziesiątych, w tym samym czasie, gdy mieszkał tam bin
Laden. 2 czerwca 2000 roku Millis został zawieszony w
obowiązkach dyrektora Komitetu do spraw Wywiadu Izby
Reprezentantów. Tego samego dnia popełnił samobójstwo.
- Jeden z porywaczy bejruckiego korespondenta AP, Ter-
ry'ego Andersona, mówił z francuskim akcentem i twierdził, Ŝe
studiował na Uniwersytecie Amerykańskim w Bejrucie.
- Inny Amerykanin uprowadzony w Libanie, ojciec Law-
rence Martin Jenco, powiedział po swym uwolnieniu prze-
słuchującym, Ŝe jeden z jego porywaczy miał niebieskie oczy i
rude włosy.
- W październiku 2000 roku Kuwejtczycy zatrzymali dwóch
porywaczy z 11 września, podróŜujących z Iranu. Protokołu ich
przesłuchania nigdy nie ujawniono.
- Postać księcia Al Sabaha jest wzorowana na prawdziwym
księciu znad Zatoki, który próbował ostrzec Stany
Zjednoczone, Ŝe CSM planuje wykorzystać liniowe samoloty
do samobójczych operacji w Stanach Zjednoczonych.
- Komisja Bezpieczeństwa i Wymiany oraz FBI nie znalazły
dowodów, Ŝe ktokolwiek skorzystał finansowo na 11 września,
ale eksperci przyznają, Ŝe wykorzystanie szyfrowanych
transakcji, powierników i licznych kont praktycznie uniemoŜ-
liwia określenie, czy ktokolwiek skorzystał na wiedzy o kata-
strofach w rodzaju 11 września.
- W styczniu 2000 roku CIA wiedziało, Ŝe dwaj terroryści
bin Ladena i przyszli porywacze wjechali do Stanów Zjed-

282
noczonych i zamieszkali w Kalifornii. CIA nie poinformowało
o tym FBI aŜ do sierpnia 2001 roku. Komisja 11 września
stwierdziła, Ŝe gdyby FBI aresztowało obu męŜczyzn jako
świadków - obaj byli zamieszani w atak na USS „Cole" - do 11
września mogłoby nigdy nie dojść.
Podziękowania
Specjalne podziękowania zechcą przyjąć: Terry Anderson za Den
of Lions, Lawrence Martin Jenco za Bound to Forgive, Komisja 11
września za swój raport, Murray Weiss za biografię Johna O'Neilla
The man Who Warned America, Many Rivers Films za umoŜliwienie
mi wejścia do najpilniej strzeŜonego więzienia Izraela i mój redaktor
w Crown, Rick Horgan, który cierpliwie pilotował tę ksiąŜkę.

You might also like