Professional Documents
Culture Documents
Wokół ciebie czas wcale nie mija. Przedwieczorny balet pod spodem
trwa w zwolnionym tempie, przesadnie zamaszyste ruchy mimów
w niebieskiej galarecie. Gdybyś zechciał, mógłbyś z łatwością
pozostać tu na zawsze, wibrując wewnętrznie w takim tempie, że
dryfujesz nieruchomo w czasie jak pszczoła nad czymś słodkim.
Ale powinni czyścić tę deskę. Każdy, kto o tym pomyśli choćby
przez sekundę, dojdzie do wniosku, że powinni oczyszczać krawędź
deski z ludzkiej skóry, z tych dwóch czarnych nagromadzeń
pozostałości, z tych plam, które z tego miejsca wyglądają jak oczy, jak
ślepe i zezowate oczy.
Tu, gdzie teraz się znajdujesz, jest spokojnie i cicho. Wiatr radio
krzyki pluski to nie tutaj. Brak czasu i brak właściwie dźwięków poza
świstem krwi w twojej głowie.
Tutaj na górze znaczy tylko wzrok i węch. Zapachy są intymne,
czyste nowością. Specyficzny bukiet zapachu chloru, ale z niego
wyłaniają się ku tobie też inne, niczym nasienny śnieg dmuchawców.
Czujesz ciemnożółty popcorn. Słodki olejek do opalania jak nagrzany
kokos. Albo hot dogi, albo corn dogi. Cienka okrutna woń bardzo
ciemnej pepsi w papierowych kubkach. I specyficzny zapach ton
wody spływających z ton skóry, wznoszący się jak para ze świeżo
przygotowanej kąpieli. Zwierzęce ciepło. Stąd z góry jest ono bardziej
rzeczywiste niż wszystko inne.
Przypatrz się temu. Widzisz cały ten skomplikowany obiekt,
niebiesko-biały i brązowo-biały, zanurzony w rozwodnionym
rozbłysku pogłębiającej się czerwieni. Widzisz wszystkich. Właśnie to
ludzie nazywają widokiem. I wiesz, że z dołu nigdy nie sięgnąłbyś
wzrokiem tak wysoko w górę. Teraz dopiero widzisz, jak jesteś
wysoko. Wiesz, że z dołu nikt nie umiałby tego ocenić.
To on mówi za tobą ze wzrokiem utkwionym w twoich kostkach,
ten krzepki łysy mężczyzna, Hej mały. Chcą wiedzieć. Czy masz
w planie spędzić tutaj cały dzień, czy co właściwie zamierzasz. Hej
mały nic ci nie jest.
A więc był czas przez ten cały czas. Nie da się zabić czasu sercem.
Wszystko zabiera czas. Pszczoły muszą wykonywać bardzo szybkie
ruchy, aby trwać w miejscu.
Hej mały mówi Hej mały nic ci nie jest.
Metalowe kwiaty rozkwitają ci na języku. Nie ma już czasu na
myślenie. Skoro jest czas, to nie masz czasu.
Hej.
Teraz powoli, ukosem ponad wszystkim, jest takie patrzenie, które
się rozprzestrzenia jak kręgi na wodzie po kamieniu. Patrz, jak się
rozprzestrzenia w dół drabiny. Twoja dostrzeżona siostra i jej paczka
białych chudzielców pokazują palcami. Twoja matka spogląda ku
płyciźnie, gdzie przedtem byłeś, potem robi z dłoni daszek nad
oczami. Wieloryb drgnął i wierci się. Ratownik patrzy w górę,
dziewczyna obejmująca jego nogę patrzy w górę, ratownik sięga po
megafon.
Na zawsze w dole zostało szorstkie obrzeże basenu, przekąski,
cienka metaliczna muzyka, tam w dole, gdzie i ty kiedyś byłeś;
kolejka jest zwarta i nie ma biegu wstecznego; a woda oczywiście jest
miękka, tylko kiedy już w niej jesteś. Popatrz w dół. Teraz porusza się
w słońcu pełna twardych pieniążków światła, które mienią się
czerwono, sięgając aż tu w mgiełkę, która jest twoją własną słodką
solą. Pieniążki rozpękają się w księżyce na nowiu, podłużne szpice
światła z serc smutnych gwiazd. Kwadratowy zbiornik jest zimną
niebieską płachtą. Zimno jest niczym więcej jak odmianą twardości.
Odmianą ślepoty. Dałeś się nabrać z zaskoczenia. Wszystkiego
najlepszego w dniu urodzin. Czy przemyślałeś to. Tak i nie. Hej mały.
Dwie czarne plamy, agresja, i zniknięcie w studni czasu. Wysokość
to nie problem. Wszystko się zmienia, kiedy się wróci na dół. Kiedy
się walnie własnym ciężarem.
Więc co jest kłamstwem? Twardość czy miękkość? Cisza czy czas?
Kłamstwo polega na tym, że jest i jedno, i drugie. Nieruchoma,
dryfująca w powietrzu pszczoła porusza się szybciej, niż mogłaby
myśleć. Słodycz widziana z góry doprowadza ją do szału.
Deska przytaknie, a ty skoczysz, a oczy skóry mogą dalej zezować
ślepo w poplamione chmurami niebo, w przekłute światło wylewające
się za zębatym kamieniem, który jest na zawsze. Który jest na zawsze.
Wstąp w tę skórę i zniknij.
Hej hej.
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
KW #14 08-96
ST. DAVIDS PENSYLWANIA
– Kosztowało mnie to wszystkie związki erotyczne, jakie w życiu
miałem. Nie wiem, dlaczego to robię. Nie jestem osobą
upolitycznioną, nie uważam się za taką. Nie jestem z tych, co to
Ameryka Przede Wszystkim, przeczytać gazetę, czy Buchanan
przyciągnie elektorat potakiwaczy. Robię to, powiedzmy, z jakąś
dziewczyną, nieważne z kim. I wtedy gdy zaczynam szczytować.
Wtedy się to dzieje. Nie jestem demokratą. Nawet nie głosuję. Kiedyś
już przez to spanikowałem, zadzwoniłem z pytaniem do radia na
żywo, lekarz na antenie, anonimowo, i postawił diagnozę, że jest to
mimowolne wykrzykiwanie słów i zdań, częstokroć obraźliwych lub
skatologicznych, czyli koprolalia, tak się to oficjalnie nazywa. Tylko
że kiedy ja zaczynam szczytować i jednocześnie zawsze zaczynam
wrzeszczeć, to to nie jest obraźliwe ani obsceniczne, to jest zawsze
jedno i to samo, i zawsze głupio brzmi, ale moim zdaniem
nieobraźliwie. Po prostu, uważam, głupio. I nieokrzesanie. Jakby
wylatywało ze mnie tą samą drogą, co sperma, tak to odczuwam. Nie
wiem, skąd się to bierze, i nic nie umiem na to poradzić.
Pyt.
– „Zwycięstwo Siłom Demokratycznej Wolności!” Tylko że o wiele
głośniej. Naprawdę wrzeszczę. W sposób niekontrolowany. Nawet
o tym nie myślę, dopóki samo ze mnie nie wyleci i nie usłyszę.
„Zwycięstwo Siłom Demokratycznej Wolności!” Tylko że jeszcze
głośniej: „ZWYCIĘSTWO…”.
Pyt.
– No panikują totalnie, a jak pan myślał? Mało nie skonają
z zażenowania. Ja nigdy nie wiem, co powiedzieć. Co można
powiedzieć, kiedy się właśnie wrzasnęło „Zwycięstwo Siłom
Demokratycznej Wolności!” dokładnie w chwili orgazmu?
Pyt.
– Nie byłoby to nawet takie żenujące, gdyby nie było tak totalnie
głupie. Żebym ja miał chociaż cień pojęcia, o co tutaj chodzi. Pan
wie?
Pyt.
– O Boże, teraz to mnie pan dopiero zawstydził!
Pyt.
– Kiedy to jest tylko ten jeden raz. To właśnie miałem na myśli,
mówiąc o kosztach. Widzę, jaką panikę to u laski wywołuje, wstydzę
się i więcej do niej nie dzwonię. Nawet jakbym chciał się tłumaczyć.
Bo są takie, które reagują z pełnym zrozumieniem, że nieważne, że
okej, że rozumieją, no i właśnie to, że to takie nieważne, najbardziej
mnie żenuje, bo przecież głupio, kurwa, tak wrzasnąć „Zwycięstwo
Siłom Demokratycznej Wolności!” w momencie spuszczenia się, i za
każdym razem widzę, że laska panikuje totalnie i tylko potem zniża
się do mnie, i zgrywa wyrozumiałą, i właśnie takie mnie, jak słowo
daję, prawie wkurzają i w ogóle mi potem nie wstyd, że do nich nie
dzwonię czy w ogóle ich unikam, tych co mówią „Myślę, że i tak
mogłabym cię pokochać”.
KW #15 08-96
MCI – OŚRODEK OBSERWACYJNO-DIAGNOSTYCZNY
W BRIDGEWATER
BRIDGEWATER MASSACHUSETTS
– To taka skłonność, i pod warunkiem że przymus jest minimalny
i nie czyni właściwie żadnej szkody, rzecz jest w zasadzie
nieszkodliwa, myślę, że musi się pan z tym zgodzić. Doceńmy też to,
że zdumiewająco niewielki odsetek ludzi potrzebuje jakiegokolwiek
w ogóle przymusu.
Pyt.
– Z psychologicznego punktu widzenia źródło wydaje się oczywiste.
Liczni terapeuci, dodam, tu i gdzie indziej, są co do tego zgodni. Więc
sprawa jest całkiem przejrzysta.
Pyt.
– Na przykład mój ojciec nie był, że tak powiem, człowiekiem
naturalnie usposobionym do dobroci, a jednak pilnie starał się być
dobrym człowiekiem. Porywczość i tak dalej.
Pyt.
– No przecież ich nie torturuję ani nie przypalam.
Pyt.
– Skłonność mojego ojca do furii, zwłaszcza [niezrozumiałe lub
zniekształcone] na pogotowiu ratunkowym po raz nasty, jego lęk
przed własnym temperamentem i skłonność do domowej agresji
nasilały się przez pewien czas, aż w końcu, po odsiadce wyroku
i okresach bezowocnego poradnictwa, ojciec uciekł się do praktyki
zakuwania sobie rąk w kajdanki na plecach, ilekroć tracił cierpliwość
do któregoś z nas. Ta jego samodyscyplina narastała z czasem, tak że
im bardziej zdenerwował się na któreś z nas, tym surowiej się
krępował. Często pod koniec dnia nieszczęśnik leżał związany w kij
na podłodze w salonie i darł się do nas furiacko, żebyśmy mu
wepchnęli do ust ten zasrany kurewski knebel. No bo cóż mógł
obchodzić ten fragment historii powszechnej kogokolwiek
nieuprzywilejowanego byciem na miejscu. Próbowaliśmy mu
wpychać ten knebel tak, żeby się nie dać ugryźć. A teraz, oczywiście,
możemy wytłumaczyć moje skłonności i prześledzić je aż do źródła,
żeby wszystko pięknie i schludnie dla pana powiązać, prawda.
KW #11 06-96
WIENNA, WIRGINIA
– Dobra, jestem, okej, tylko zaczekaj sekundkę, okej? Chcę, żebyś
spróbowała to zrozumieć. Okej? No to słuchaj. Ja wiem, że jestem
humorzasty. Wiem, że czasami jakby zamykam się w sobie. Wiem, że
w tej sytuacji ciężko jest ze mną być, okej? W porządku? Ale tego, że
za każdym razem jak wpadnę w zły humor albo zamknę się w sobie,
ty zaraz myślisz, że sobie pójdę albo cię rzucę – tego już znieść nie
mogę. Tego, że ty stale się boisz. To mnie męczy. Przez to czuję,
jakbym musiał, no wiesz, ukrywać swoje nastroje, bo inaczej ty sobie
zaraz pomyślisz, że chodzi o ciebie, że mam zamiar cię rzucić i pójść
sobie. Ty mi nie ufasz. Nie ufasz mi. Nie chcę przez to powiedzieć,
biorąc pod uwagę naszą wspólną historię, że jakoś specjalnie
zasługuję na pełne zaufanie. Ale ty mi nie ufasz w ogóle. Zero
poczucia bezpieczeństwa, żebym nie wiem co robił. Okej? Obiecałem
ci, że nie odejdę, i mówiłaś, że mi wierzysz w to, że tym razem jestem
z tobą na dłużej, ale wcale nie wierzyłaś. Okej? No przyznaj się, nie
wierzyłaś, racja? Nie ufasz mi. Obchodzę się z tobą jak z jajkiem. Nie
widzisz tego? Przecież nie mogę cię w kółko pocieszać.
Pyt.
– Nie, ja wcale nie mówię, że to jest pocieszające. To ma cię tylko
skłonić do zrozumienia – no okej, słuchaj, raz jest bardziej, a raz
mniej, okej? Raz się człowiek więcej wczuwa w sytuację, a raz słabiej.
Tak to po prostu jest. Ale ty nie możesz znieść fluktuacji. Fluktuacja
jest u ciebie jakby niedozwolona. I ja wiem, że to częściowo moja
wina, okej? Ja wiem, że w przeszłości zdarzało mi się nie zapewniać
ci poczucia bezpieczeństwa. Ale tego już zmienić nie mogę, okej?
A teraz jest teraz. I teraz ja czuję, że jak tylko mam trochę gorszy
humor albo zamknę się w sobie, to ty myślisz, że knuję, jak tu cię
rzucić. A mnie od tego serce pęka. Okej? Normalnie serce mi pęka.
Może jakbym cię kochał trochę mniej, jakby mi na tobie mniej
zależało, to bym to jakoś zniósł. Ale nie mogę. Więc tak, to właśnie
oznaczają te walizki, odchodzę.
Pyt.
– No bo mówiłem – obawiałem się, że właśnie tak to przyjmiesz.
Wiedziałem, że pomyślisz sobie, że przez ten cały czas słusznie się
bałaś, słusznie nigdy nie miałaś poczucia bezpieczeństwa i nie ufałaś
mi. Wiedziałem, że usłyszę „Widzisz, jednak odchodzisz, chociaż
obiecywałeś, że nie odejdziesz”. Ja to wiem, ale usiłuję ci
wytłumaczyć tak czy owak, okej? Wiem też, że pewnie zresztą tego
nie zrozumiesz, ale – zaczekaj – spróbuj mnie posłuchać i może
przyjąć coś do wiadomości, okej? Gotowa jesteś? Moje odejście nie
jest potwierdzeniem wszystkich twoich obaw związanych ze mną. Nie
jest. Ono jest ich skutkiem. Okej? Rozumiesz to? Twój strach to jest
coś, czego nie potrafię znieść. Usiłowałem walczyć z twoją
nieufnością i twoim strachem. Ale już dłużej nie mogę. Skończyło mi
się do tego paliwo. Może jakbym cię kochał chociaż ciut mniej, to
bym wytrzymał. Ale to mnie zabija, to ciągłe przeświadczenie, że
budzę w tobie strach i nie jestem w stanie dać ci poczucia
bezpieczeństwa. Potrafisz to zrozumieć?
Pyt.
– To jest ironia z twojego punktu widzenia. Rozumiem cię. Okej.
I widzę, że mnie w tej chwili bezgranicznie nienawidzisz. Ale ja się
długo przygotowywałem na to, żeby teraz znieść tę twoją
bezgraniczną nienawiść i ten wzrok wyrażający całkowite
potwierdzenie wszystkich twoich obaw i podejrzeń, żebyś się teraz
sama mogła widzieć, okej? Przysięgam ci, żebyś tak teraz mogła się
sama zobaczyć, każdy by zrozumiał, dlaczego odchodzę.
Pyt.
– Przepraszam. Nie chciałem wszystkiego zwalać na ciebie.
Przepraszam. To nie przez ciebie, okej? Widocznie ja coś takiego
muszę w sobie mieć, że ty mi nie ufasz po tylu tygodniach razem i nie
możesz znieść nawet chwilowego wahania nastroju, żeby nie
pomyśleć, że zaraz cię rzucę. Nie wiem, co to takiego jest, ale coś
musi być. Okej, wiem też, że nie zawsze układało nam się najlepiej,
ale przysięgam ci, że cokolwiek mówiłem, mówiłem szczerze, i że
starałem się na ponad sto procent. Jak Boga kocham, tak było. Bardzo
cię przepraszam. Oddałbym wszystko na świecie, żeby nie sprawiać ci
przykrości. Ja cię kocham. Zawsze będę cię kochał. Mam nadzieję, że
w to wierzysz, chociaż straciłem już nadzieję na przekonanie cię.
Proszę cię tylko, żebyś uwierzyła, że się starałem. I wcale nie
uważam, że to z tobą coś jest nie tak. Nie rób sobie tego. To przez
nas, przez nas odchodzę, okej? Rozumiesz to? Że to nie tego zawsze
się obawiałaś? Okej? Rozumiesz? Dociera to do ciebie, że jednak
mogłaś popełnić błąd, chociażby hipotetycznie? Czy chociaż tyle
możesz dla mnie zrobić, jak sądzisz? Bo dla mnie to też nie jest
wesoły piknik, okej? Odchodzić tak jak teraz, widzieć twoją minę taką
jak teraz, i to ma być ostatni twój obraz w mojej pamięci. Rozumiesz,
że ja też mogę z tego powodu być nieźle rozdarty? Rozumiesz? Że nie
jesteś z tym sama?
KW #3 11-94
TRENTON, NOWY JORK [PODSŁUCHANE]
R –: No i ostatni wysiadam jak zwykle i tak to właśnie jest w tym
całym interesie.
A –: Poczekaj posiedź sobie wygodnie w fotelu lepiej być ostatnim
kiedy wszyscy inni zrywają się z miejsc gdy tylko stanie i pchają się
do wyjścia a człowiek sterczy z walizami w tym ścisku pot z niego
spływa sterczy tak przez pięć minut w tym ciasnym przejściu
i wszystko tylko po to żeby być…
R –: No to czekam i wyłażę wreszcie z tego tunelu prosto w obszar
bramek do sali powitań jak zawsze sobie myśląc że zaraz wezmę
taryfę do…
A –: Ale to jednak zawsze przygnębiające te chłodne przyjęcia gdy
wychodzisz na salę powitań i widzisz że każdego ktoś wita z piskiem
i uściskami a faceci z limuzyn trzymają wysoko nazwiska na
tekturkach i żadne z tych nazwisk nie jest twoim nazwiskiem a te li…
R –: Weź się przymknij kurwa na jedną sekundę dobra bo słuchaj
bo tam się w zasadzie robi już prawie pusto zanim ja wylezę.
A –: Chodzi ci o to że do tego momentu towarzystwo się
przeważnie rozpierzcha.
R –: I tylko tam ta jedna została dziewczyna tam przy tej sznurowej
barierce wytrzeszcza gały gapi się w ten tunel i jak widzi że to ja a ja
nadchodząc patrzę się na nią bo nikogo tam więcej nie ma w tej
pustej sali tylko ona jedna i jak nasze oczy się spotykają i tak dalej to
ona wiesz co robi wstaje pada na kolana z głośnym krzykiem i zalewa
się łzami i tak dalej bijąc trzepiąc rękami w wykładzinę i wydrapując
kłaczki i włókna z tandetnego produktu bo tylko taki kupują od
którego niskopolimerowy klej prawie zaraz zaczyna odchodzić
i potraja im w końcu koszty utrzymania obiektu czego na pewno nie
muszę ci nawet mówić i tak się nisko nachyla bijąc w tę okładzinę
i rwąc ją pazurami że prawie całe cycki jej widać totalnie
rozhisteryzowana we łzach cała i tak dalej.
A –: Kolejne radosne powitanie w Dayton naszych zafajdanych
COLD CALLS z radością wit…
R –: No nie ale historia zaczyna się dopiero jak ja rozumiesz
podchodzę do niej i pytam czy nic pani nie jest czy coś się stało i tak
dalej i lepiej ci powiem sobie oglądam te niebrzydkie kurwa no
niewiarygodne cycki pod tą obcisłą bluzeczką w lamparta pod tym
paletkiem a ta ci dalej klęczy skulona jak pokutnica i wykonuje
ręczne robótki niszczycielskie na tym artykule wyposażenia sali
powitań gdzie mówi ten gość w którym była zakochana i który mówił
że też ją kocha tylko że okazało się był już wcześniej zaręczony jak się
spotkali i namniętnie pokochali no więc wszystko to do niej teraz
wróciło i stąd ten szturm und drang a ja jej słucham stoję a ten gość
mówi ona w końcu pęka i oświadcza jej że kocha tylko ją tę laskę
z cyckami i że tamtej dziewczynie z Tulsy gdzie on też mieszka tej
z którą jest zaręczony pojedzie i powie że zrywa zaręczyny a potem
ulegnie uczuciu i oświadczy się tej histeryczce z cyckami która go
kocha bardziej niż samo życie i odczuwa z nim pokrewieństwo dusz
i skrzypce i tak dalej i czuje że nareszcie chrystepanie po tylu tępych
dupkach od których wiała gdzie pieprz rośnie spotkała nareszcie
w końcu spotkała faceta któremu może zaufać którego może
pokochać i zbratać z nim „dusze” i łkanie skrzypiec i serca dwa
i kwia…
A –: I bla bla bla.
R –: Bla no i mówi jej ten facet że natychmiast leci z powrotem do
Tulsy zerwać definitywnie te swoje zaręczyny z tą poprzednią panną
tak jak obiecał i zaraz potem w trymiga wraca w ramiona tej co tu
stoi z paczką jednorazowych chustek do nosa z tymi cyckami tu
w Dayton znaczy się w sali powitań i wypłakuje się jak bóbr przed
moją skromną osobą.
A –: Tak jakbyśmy nie mogli tego przewidzieć.
R –: Wal się i z ręką na sercu i tak dalej przysięga że do niej wróci
że przyleci tym a tym samolotem lot numer taki a taki o godzinie
a ona mu przysięga że będzie tu czekała z tymi cyckami na jego
powitanie i chwali się wszystkim swoim przyjaciołom że zakochała
się nareszcie w tym jedynym który dla niej zrywa zaręczyny
i natychmiast wraca i robi u siebie w domu dla niego miejsce żeby
miał gdzie nocować jak wróci i robi sobie rozwichrzoną fryzurę na
sprej tak jak to teraz robią i psika się perfumami po strefach wiadomo
i takie tam różne jak to zwykle i wkłada swoje najlepsze różowe
dżinsy mówiłem już że była w różowych dżinsach i szpilkach które
nadawały komunikat przeleć mnie w tysiącu głównych języków
świata…
A –: He he.
R –: W tym momencie jesteśmy już w tej małej kafejce tuż za
wyjściem z USAir tej gównianej gdzie nie ma krzeseł i musi człowiek
stać przy stoliku z gównianą kawą za dwa dolary z walizką próbek
torbą podróżną i całym swoim gównem na zimnej posadzce nawet
głupiej wykładziny nie położyli co by się już zawijała na brzegach nic
i podaję jej jedną chusteczkę po drugiej i słucham cierpliwie co było
jak już wyczyściła odkurzaczem samochód od środka i nawet
wymieniła wisiorek zapachowy dyndający na lusterku wstecznym
i bierze dupę w troki żeby się przypadkiem nie spóźnić na lotnisko na
powitanie lotu numer którym ten tak zwany budzący zaufanie facet
przysięgał na własną kurwa matkę że przyleci.
A –: Ten facet to zasrany drań starej szkoły.
R –: Zamknij się no i ona dalej nawija że on nawet do niej dzwonił
odebrała telefon akurat jak wcierała ostatnią kroplę perfum w strefę
wiadomą i sprejowała sobie włosy na wszystkie strony jak to teraz
robią zanim wzięła dupę w troki żeby zdążyć na lotnisko dzwoni
telefon i odzywa się ten facet tylko straszne szumy i trzaski na linii
i mówi że dzwoni do niej z nieba tak romantycznie się wyraża dzwoni
ze specjalnego telefonu pokładowego do którego trzeba włożyć kartę
umieszczoną na oparciu fotela przed sobą i mówi jej jak…
A –: Rozmowa przez to cudo kosztuje sześć dolców za minutę plus
wszystkie dodatkowe opłaty pobierane przez operatora kraju nad
którym się przelatuje liczone podwójnie jak wypadnie obszar
przylegający na planie szachow…
R –: Nie o to chodzi chcesz słuchać czy nie no więc mówi dalej ta
laska że zawija na lotnisko przed czasem zasadza się w sali powitań
już ze łzami w oczach z tej miłości i skrzypiec tego wreszcie
zaangażowania i ufności i sterczy tam cała ufna i radosna jak jakaś
żałosna kretynka tak mi mówi aż ogłaszają że wylądował i my oni
znaczy wszyscy tłoczą się w tym tunelu do wyjścia a jego nie ma
w pierwszej fali nie ma w drugiej fali wiesz jak to się stamtąd
wychodzi małymi falami jakby tunel miał za przeproszeniem sraczkę
no i…
A –: O Jezu ja bym miał tego nie wiedzieć jak tyle czasu spędzam
na lot…
R –: I mówi jak ta jakaś żałosna totalna kretynka ani na moment
nie traci wiary dalej wytrzeszcza gały nad ośmiopasmowym
wiśniowym sznurem ośmiopasmowym obciągniętym takim
przyjemnym w dotyku sztucznym aksamitem odgradzającym
przestrzeń boczną a obok niej ludzie padają sobie w ramiona witają
się albo pędzą do odbioru bagażu a ona spodziewa się tego swojego
fagasa w każdej kolejnej fali glut i następna i następna i tak dalej ona
czeka.
A –: Biedna suczka.
R –: No i na końcu ja wyłażę ostatni jak zwykle i po mnie już nikt
więcej nie licząc załogi która ciągnie za sobą prawie identyczne
walizeczki te schludne walizeczki które zawsze mnie nie wiem czemu
wkurzają no i koniec na tym ja jestem ostatni a ona…
A –: No to nareszcie mi wyjaśniłeś że to nie przez ciebie ona
wrzeszczy i rzuca się na ziemię tylko przez to że jesteś ostatni i że to
ty a nie ten jej dupek fagas drań musiał nawet sfingować ten telefon
szum łatwo zrobić starczy włączyć remingtona to dźwięk jest
dokładnie taki jak…
R –: I powiadam ci w życiu nie widziałem jeszcze osoby wobec
której określenie złamane serce to puste bla bla bo ta panna łomocze
się po głowie za własną głupotę i szlocha tak że prawie nie może
oddychać i w ogóle ściska się za ramiona i kiwa w miejscu i wali
dłonią w blat mało gówna z niego nie wybije aż kawę swoją musiałem
podnieść żeby mi się nie rozlała i nadaje że mężczyźni to dupki
i koleżanki ją ostrzegały żeby żadnemu nie ufała a jak już w końcu
spotkała tego jednego któremu zdawało jej się może zaufać
w szczerość uczuć i dane słowo że postąpi właściwie to też się okazało
że koleżanki miały rację ona jest głupia a mężczyźni to dupki.
A –: No bo mężczyźni to są na ogół dupki masz rację he he.
R –: No a ja w sumie tylko tam stoję trzymam swoją kawę chociaż
jest bardzo późno to nie wziąłem nawet bezkofeinowej i użyczam jej
ucha i serce mi muszę powiedzieć serce mi ciut mięknie do tej
dziewczyny przez to jej złamane serce przysięgam ci stary w życiu nie
widziałeś czegoś takiego jak ta laska z cyckami ze złamanym sercem
i zaczynam jej klarować że słusznie mówi że ten facet to jest dupek
i nawet nie zasługuje i że faktycznie większość facetów to dupki a ja
z całego serca i tak dalej.
A –: He he no a co potem?
R –: He he.
A –: He he he.
R –: Naprawdę musiałeś pytać?
A –: Ty draniu ty świntuchu.
R –: No wiesz jak to jest w sumie co innego miałem zrobić.
A –: Ty świntuchu.
R –: No wiesz.
KW #30 03-97
DRURY, UTAH
– Muszę przyznać, że to był ważny powód, żeby się z nią ożenić,
uważałem, że nic lepszego mi się nie trafi, bo miała fajne ciało nawet
po dziecku. Takie jędrne no i fajne, i fajne nogi – chociaż urodziła
dziecko, to nie roztyła się, nie obwisła ani nie dostała żylaków. To
może płytko brzmieć, ale taka jest prawda. Zawsze panicznie się
bałem, że ożenię się z jakąś ładną kobitką, a potem urodzi nam się
dziecko i ona mi się roztyje, a ja będę dalej musiał uprawiać z nią
seks, bo podpisałem kontrakt, że tylko z nią jedną będę uprawiał seks
do końca życia. To może brzmieć okropnie, ale w jej przypadku to
było tak, jakby przeszła pomyślnie test wstępny – nie roztyła się po
dziecku, więc wiedziałem, że warto na nią postawić i podpisać
kontrakt, i mieć z nią dzieci, a i tak dalej próbować uprawiać z nią
seks. Czy to brzmi płytko? Powiedz mi, jak uważasz. A może szczera
prawda o tych rzeczach zawsze brzmi płytko, no wiesz, rzeczywiste
motywy ludzkie? Jak uważasz? Jak ci to brzmi?
KW #31 03-97
ROSWELL, GEORGIA
– Ale chcesz wiedzieć, jak stać się naprawdę wspaniałym? Jak
przykładowy Wspaniały Kochanek zadowala damę? Najpospolitszy
typ, ulizany dandys, zawsze na to odpowie, że wie świetnie, jest
w tych sprawach autorytetem i tak dalej. To nie cygaro, kochany,
trzeba cały czas trzymać. Ale większość tych frajerów pojęcia nie ma,
jak naprawdę zadowolić damę. W gruncie rzeczy nie. Wielu z nich
nawet o to nie dba, prawdę mówiąc. I to jest pierwszy typ, kowboj
sześciopak pistolet, najpospolitsza świnia. Taki gość to w ogóle ledwo
ma jakąś świadomość, że żyje, a kiedy przychodzi do uprawiania
miłości, to już robi się z niego skrajny samolub. Chce dostać swoje,
jakkolwiek się da, a kiedy już dostanie, to sprawa zakończona, jeśli
o niego chodzi. Ten typ ładuje się na kobietę, bierze ją i jak tylko się
spuści, turla się na bok i zaczyna chrapać. Uważaj z takim. No bo
przypuszczam, że właśnie to jest znany ci staroświecki stereotyp
samca, starszego, takiego, co od dwudziestu lat jest żonaty, a dalej nie
wie nawet, czy jego żona miewa orgazm. Nawet nie przyjdzie mu do
głowy ją zapytać. On się spuszcza i to jest wszystko, co się dla niego
liczy.
Pyt.
– Nie, nie o takich facetach mówiłem. Ci są bardziej jak zwierzęta,
przelecieć, zleźć i tyle, koniec kropka. Trzymaj bliżej końca i nie
zaciągaj się tak głęboko jak zwyczajną fajką. Trzeba trzymać i niech
się samo inhaluje. Moja własna, hoduję, mam pokój obstawiony
dookoła mylarem i lampami, nawet byś, kochany, nie uwierzył, ile
przy tym zachodu. Tacy faceci to normalnie są zwierzęta, i to nawet
nie z gatunku zwierzyny, o jakiej tu mowa. Nie, bo ci, o których tu
mowa, to pospolity typ drugi, facet, który uważa się za Wspaniałego
Kochanka. I niezmiernie dla niego ważne jest to myślenie o sobie, że
jest Wspaniały. Zajmuje mu ono większość czasu, myślenie o tym, jaki
jest Wspaniały i jak umie ją zadowolić. To jest właśnie typ ulizany
dandys. Z wyglądu różni się on diametralnie od brutala, który ma
w dupie. To fakt, ale z takim też uważaj. I nie myśl sobie, że tacy są
w gruncie rzeczy lepsi od tamtych pospolitych świń. Ci, co się
uważają za Wspaniałych Kochanków, mają kobietę dokładnie tak
samo w dupie jak tamte świnie, i w gruncie rzeczy wcale nie są
w łóżku mniej od nich samolubni. Tak naprawdę to oni idą do łóżka
z własnym wyobrażeniem o sobie jako Wspaniałych Kochankach, przy
których kobitki normalnie szaleją. Za cel mają oni rozkosz kobiety
i zapewnienie jej tej rozkoszy. To jest ich jedyny interes.
Pyt.
– No na przykład lizanie w nieskończoność jingjang partnerki,
powstrzymywanie wytrysku, żeby godzinami miała orgazm,
znajomość punktu G, pozycji ekstazy i tak dalej. Latanie do Barnesa &
Noble’a po nowości z dziedziny seksuologii kobiety, żeby być na
bieżąco w sprawach łóżkowych. Patrząc na ciebie, zgaduję, że nieraz
zetknąłeś się z typem ulizanego dandysa, z jego feromonowym
płynem po goleniu, olejkiem truskawkowym, ręcznymi masażami,
przytulaniem i dotykaniem, z takim, co to wie wszystko o płatku ucha
i wie, który rumieniec co oznacza, i zna się na aureoli, i na spodniej
stronie kolana, i na tym nowym superwrażliwym punkcie, który
podobno dopiero co odkryli zaraz za G, taki gość będzie o tym
wiedział wszystko, i bądź pewien, że zadba o to, żeby i ona wiedziała,
że on to wie – dobra, daj mi teraz. Pokażę ci. No i możesz być
pewien, kochany, na sto procent możesz być pewien, że ten typ faceta
interesuje się tym, czy kobieta miała orgazm, i ile razy, i czy
najlepszy w swoim życiu – i tak dalej. Widzisz teraz jak? Kiedy
wydmuchujesz, to nawet nie powinieneś nic zobaczyć. Bo to jest znak,
że zainhalowałeś wszystko. Zdawało mi się, że mówiłeś, że już to
robiłeś. To nie jest pierwsze lepsze zioło. Dla takiego faceta każdy
orgazm partnerki jest jak nacięcie na kolbie strzelby. Tak on to widzi.
To jest za dobry towar, żeby tak sobie połowę wydmuchiwać, to tak
jakbyś miał porsche i jeździł nim tylko do kościoła. Nie, to jest
Zaliczacz, taki gość. No tak, chyba wcale niezłe porównanie. Tych
dwóch typów. Świnia robi sobie nacięcie za każdą przelecianą dupę,
świni to wisi. Natomiast tak zwany Wspaniały Kochanek robi sobie
nacięcie za każdy orgazm partnerki. Ale i jeden, i drugi to Zaliczacze.
W sumie podszyci są obaj tym samym typem. Cele mają różne, ale
zawsze są to wyłącznie ich cele, w łóżku mam na myśli, a kobitka tak
czy owak poczuje się wykorzystana. Jeżeli oczywiście jest choć
odrobinę myśląca, ale to już inna historia. A teraz, kochasiu, jak
jeszcze kawałek się dopali, to nie przydepcz tego broń Boże buciorem
jak zwyczajnej fajki. Musisz poślinić palec i delikatnie sklepać
końcówkę, zgasić i zachować, ja tu mam pojemniczek do ich
zbierania. Dla siebie mam coś specjalnego, ale tobie wystarczy
najzwyklejsza tulejka po filmie od fotografa, to dlatego nie widać,
żeby ktoś je wyrzucał. Ale popatrz czasem po śmietnikach, czy nie
zobaczysz tulejek po filmach.
Pyt.
– Nie, ale podam ci klasyczny objaw, po którym można poznać
takiego Wspaniałego Kochanka, poświęca on w łóżku masę czasu na
lizanie jingjang kobiety i doprowadzanie jej siedemnaście razy pod
rząd do orgazmu itepe, ale potem ciekawe, czy jest taka szansa na
tym zielonym Bożym świecie, żeby i jej pozwolił pobawić się chwilę
swoją bezcenną fujarką. Raczej będzie jęczał „Och nie, kochanie,
pozwól, żebym ja tobie, chcę jeszcze raz zobaczyć, jak dochodzisz,
och kochanie, ty tylko leż i pozwól mi sprawować moje miłosne
czary” i takie tam trele-morele. Albo będzie znał jakiś specjalny
zasrany masaż koreański i wymasuje jej głęboko plecy albo wyciągnie
specjalny olejek z czarnej porzeczki i wymasuje jej stopy i dłonie –
chociaż powiem ci, kochany, że jak jeszcze nigdy nie miałeś fachowo
wykonanego masażu dłoni, to nie wiesz, że żyjesz, wierz mi – ale czy
zgodzi się na to, żeby kobitka odwzajemniła mu się chociaż jednym
głupim nasmarowaniem pleców? Jeszcze czego! Bo celem faceta tego
typu jest udowodnienie, że to on dostarcza rozkoszy, więc paniom
dziękujemy. Widzisz, ten mój jest inny, ma hermetyczną nakrętkę,
więc nie śmierdzi ci w kieszeni, bo śmierdziele to są straszne, i mieści
się w tym futeraliku, w którym mogłoby się znajdować cokolwiek. No
i w tym właśnie cała głupota ulizanego dandysa. Przez to pogardzam
tymi fagasami, którzy paradują po świecie, myśląc, że są prezentem
samego Pana Boga dla płci niewieściej. Bo typ chama jest
przynajmniej połowicznie uczciwy, chce kobitę przelecieć, zleźć z niej
i koniec kropka. Natomiast pospolity ulizany goguś uważa się za
wrażliwca i uszczęśliwiacza dam tylko dlatego, że słyszał o ssaniu
klitoralnym i o siatsu, a na kobietę w łóżku patrzy tak jak jakiś dupek
mechanik w białym kombinezonie na porsche podczas naprawy,
pusząc się swoją fachowością itepe. A im się zdaje, że są Wspaniałymi
Kochankami. Że okazują wielką hojność w łóżku. Ale sęk w tym, że ta
ich hojność wynika z samolubstwa. Wcale nie są lepsi niż te świnie,
tylko chytrzejsi. Teraz zachce ci się pić, zaraz dostaniesz łyczek evian.
To gówno straszliwie wysusza wargi. Ja zawsze noszę przy sobie małe
evianki, o tutaj od wewnątrz, widzisz? Butelkowane na zamówienie.
Nie krępuj się, weź sobie, przyda ci się. No weź.
Pyt.
– Kochany, nie ma problemu, trzymaj, zachce ci się na nowo za
jakieś pół minuty. Gotów byłbym przysiąc, że mówiłeś mi, że już to
robiłeś. Mam nadzieję, że nie deprawuję tu mormona z Utah, co?
Mylar jest lepszy niż folia, odbija więcej światła, które dzięki temu
całe wnika w roślinę. Są teraz takie specjalne nasiona, z których
roślina nie wyrasta wyższa niż te tutaj, z tym że działa zabójczo, trup
na miejscu. Tych to jest pełno nie wiedzieć czemu akurat w Atlancie.
Nie zdają sobie sprawy, że dla kobiety myślącej są gorszą zakałą niż
ta świnia, co tylko wlezie i zlezie. No bo sam powiedz, chciałbyś tak
leżeć jak kłoda i być obsługiwany jak jakieś porsche w warsztacie,
nigdy nie poczuć się sam seksowny i hojny, i dobry w łóżku, nigdy nie
poczuć, że też jesteś Wspaniałym Kochankiem? Hmm? Hmm? W tym
punkcie ulizani gogusie zawsze przegrywają. Każdy chce być tym
jednym jedynym Wspaniałym Kochankiem w łóżku. Zapominają, że
dama też ma uczucia. Która lubi leżeć jak kłoda z poczuciem, że nic
nie daje, tylko bierze, kiedy jakiś japiszon z porsche ćwiczy na niej
swoje Tantryczne Chmury i Deszczowe Półlotosy, licząc w duchu, ile
razy doprowadził ją do orgazmu? Jak przepłuczesz trochę jamę ustną,
to wilgoć utrzyma się dłużej, evian jest na to świetna, kto by się
przejmował, że to woda, którą piją dupki japiszony, skoro jest taka
dobra, rozumiesz mnie, nie? Poznaje się po tym, że facet, jak leży na
kobiecie, trzyma jej rękę na podbrzuszu, żeby mieć pewność, że
szczytuje, po tym ich poznać. Chce mieć pewność. Taki skurwysyn to
nie jest żaden Kochanek, tylko pajac. Damę ma gdzieś. Chcesz
posłuchać mojej rady? Chcesz wiedzieć, co czyni Wspaniałego, który
umie zadowolić tak, że nie znajdzie się drugi taki na tysiąc?
Pyt. …
– No chcesz?
Pyt.
– Cały sekret w tym, żeby zarówno dać rozkosz kobiecie, jak
i samemu umieć ją przyjąć, techniczna równowaga obu stron i równa
przyjemność. Albo przynajmniej dać partnerce poczuć, że tak jest. Nie
zapominać, że to o nią chodzi. Możesz jej wylizywać jingjang, aż
zacznie błagać, jasne, liż sobie, ale ją też dopuść do swojej fujary
i nawet jeśli nie jest orłem w tych sprawach, to przekonaj ją, że jest.
I jeżeli jej pojęcie o masażu sprowadza się do serii ciosów karate po
twoich plecach, to nie protestuj, pokaż, że nie wiedziałeś dotąd
o istnieniu takiego karate. Tak zachowuje się prawdziwy Wspaniały
Kochanek myślący o niej chociaż przez sekundę.
Pyt.
– Nie, kochany, ode mnie nie. To znaczy zwykle tak, ale niestety już
wszystkie poprzycinałem. Największą wadą tych niedoszłych
Wspaniałych jest to, że w sumie oni kobietę traktują jak idiotkę.
Jakby taka dama nie marzyła o niczym innym tylko o leżeniu jak
kłoda i doznawaniu orgazmu za orgazmem. A prawdziwy sekret
brzmi: powiedz sobie, że ona czuje to samo co ty. Że chce ujrzeć się
jako Wspaniałą Kochankę, która potrafi w łóżku doprowadzić
mężczyznę do szaleństwa. Pozwól jej na to. Odstaw wreszcie własny
portret do lamusa. Ulizanym się zdaje, że jak kobieta szaleje przy nich
w łóżku, to już ją zdobyli. Gówno prawda.
Pyt.
– Kiedy na pewno ci się nie zachce, kochasiu, wierz mi. Parę
przecznic stąd jest mały supermarket, może byśmy – ejże, uważaj co
ro…
Pyt.
– Nie, to ty masz sprawić, żeby ona pomyślała, że ciebie
doprowadza do szaleństwa. Tego one naprawdę chcą. Wtedy możesz
naprawdę powiedzieć, że zdobyłeś kobietę, kiedy ona myśli, że nigdy
jej nie zapomnisz. Nigdy przenigdy. Rozumiesz?
KW #36 05-97
ANEKS – MIEJSKIE SPOŁECZNE CENTRUM
PRZECIWDZIAŁANIA DOMOWEJ AGRESJI,
INTERWENCJE, DORADZTWO, USŁUGI
AURORA, ILLINOIS
– No więc postanowiłem poszukać pomocy. Dotarło do mnie, że
prawdziwy problem nie ma z nią nic wspólnego. Zrozumiałem, że ona
zawsze będzie grała rolę ofiary wobec mnie – łotra. Nie byłem
w stanie jej zmienić. Nie miała żadnego udziału w problemie, do
którego mógłbym się, że tak powiem, odnieść. Więc powziąłem
decyzję. Poszukać pomocy dla siebie. Teraz wiem, że to była najlepsza
rzecz, jaką w życiu zrobiłem, i najtrudniejsza. Łatwo nie było, ale
w tej chwili moja samoocena jest znacznie wyższa. Zatrzymałem
spiralę wstydu. Nauczyłem się wybaczać. Lubię siebie.
Pyt.
– Kto?
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności
pewnych granic (XI)
Jak we wszystkich tych snach, jestem z kimś, kogo znam, ale nie
wiem, skąd znam, i nagle ta osoba zwraca mi uwagę, że jestem ślepy.
Dosłownie ślepy, ociemniały itd. Lub też ja sam w obecności tej osoby
uświadamiam sobie, że jestem ślepy. Kiedy to sobie uświadamiam,
robi mi się smutno. Robi mi się niewymownie smutno, że jestem
ślepy. Ta osoba skądś wie, jak bardzo jest mi smutno, i ostrzega mnie,
że płacz zaszkodzi w jakiś sposób moim oczom i dodatkowo pogorszy
ślepotę, ale ja nie mogę się powstrzymać. Siadam i zaczynam
strasznie płakać. Budzę się z płaczem w łóżku i płaczę tak strasznie,
że właściwie nic nie widzę i niczego nie rozpoznaję. Z tego powodu
zaczynam płakać jeszcze bardziej. Moja dziewczyna budzi się
zatroskana i pyta, co mi się stało, a mnie dobrą chwilę zabiera samo
uprzytomnienie sobie, że to był sen, a teraz obudziłem się i wcale nie
jestem ślepy, więc płaczę bez powodu, i opowiedzenie następnie tego
snu mojej dziewczynie i wysłuchanie jej komentarza. Potem przez
cały dzień w pracy jestem niewiarygodnie świadomy swojego wzroku
i swoich oczu, i tego, jak to dobrze widzieć kolory i twarze ludzi
i wiedzieć dokładnie, gdzie się znajduję, i tego, jak to łatwo można
stracić, jak często widuję w okolicy niewidomych ludzi z tymi ich
laskami i dziwnymi minami, i zawsze wydają mi się oni tak
interesujący, że przyglądam im się przez parę sekund i nigdy nie
przyszło mi do głowy, że mogą mieć cokolwiek wspólnego ze mną
albo moimi oczami, a także tego, że to doprawdy szczęśliwy zbieg
okoliczności, że widzę, zamiast być jednym z tych niewidomych ludzi
w przejściu podziemnym. I przez cały dzień w pracy, ilekroć najdą
mnie takie myśli, łzy na nowo kręcą mi się w oczach, chce mi się
płakać i powstrzymuję się przed tym tylko dlatego, że mamy niskie
ścianki oddzielające boksy, więc każdy mógłby to zobaczyć i się
przejąć, i cały mój dzień po takim śnie tak właśnie wygląda, męczące
to jest jak cholera, moja dziewczyna powiedziałaby emocjonalnie
wyczerpujące, i wcześnie wypisuję się do domu, taki zmęczony
i senny, że ledwo trzymam oczy otwarte, a jak tylko wejdę do domu,
czołgam się prosto do łóżka o tej, dajmy na to, czwartej po południu
i właściwie tracę świadomość.
Osoba w depresji
KW #40 06-97
BENTON RIDGE, OHIO
– To ta ręka. Nie pomyślałbyś, że to może być zaleta, co nie? A jednak
to ta ręka. Chcesz zobaczyć? Nie zbrzydzi cię? No to patrz. Moja ręka.
Dlatego mam ksywę Johnny Jednoręki. Sam ją sobie wymyśliłem, nie
jakiś drań bez serca – ja sam. Widzę, że starasz się być uprzejmy i nie
gapić na nią. Ale spokojnie, gap się. Mnie to nie przeszkadza. Ja
w myślach nie nazywam jej nawet ręka, tylko Zaleta. No, jak byś ją
opisał? Śmiało. Boisz się sprawić mi przykrość? Chcesz, żebym sam ją
opisał? Wygląda jak ręka, która zmieniła zdanie w połowie zabawy,
kiedy jeszcze tkwiła u mamy w brzuchu z całą resztą mnie.
Przypomina raczej fikuśną małą płetwę, bo jest mała i z wyglądu
oślizgła i ciemniejsza od reszty ciała. Wygląda na oślizgłą, nawet jak
jest sucha. Wcale to nie jest miły widok. Zazwyczaj trzymam ją
w rękawie aż do momentu, gdy warto wyciągnąć i użyć jako Zalety.
Zauważ, że ramię jest normalne, takie samo jak to drugie. Tylko ta
ręka. Dosięgam nią najwyżej do sutka, o widzisz? Niezły osesek, co?
Ładna to ona nie jest. Ruchowo sprawna, mogę nią ruszać na
wszystkie strony. Przypatrz się z bliska, to zobaczysz te małe
wałeczki, co miały być palcami, ale się nie ukształtowały. Jak
siedziałem u niej w brzuchu. Druga ręka – widzisz? Normalna, nawet
dosyć muskularna od ciągłego używania. Normalna, długa, kolor
prawidłowy, to jest ta ręka, którą stale mam na wierzchu, a tamtą
trzymam najczęściej w podpiętym rękawie, tak że nawet nie widać, że
w ogóle mam tam coś w rodzaju ręki. Ale silna to ona jest, skubana.
Ta ręka. Brzydko wygląda, ale siłę ma, wyzywam czasem łebków do
mocowania się z nią na rękę, żeby się przekonali. Jaki silny knypek
z tej małej płetwy. O ile są w stanie się przemóc i jej dotknąć. Zawsze
im mówię, że jak się brzydzą, to nie szkodzi, nie jest mi przykro.
Chcesz dotknąć?
Pyt.
– Nie szkodzi. Nie szkodzi.
Pyt.
– No więc dlatego, że po pierwsze zawsze kręcą się w okolicy jakieś
panny. Kumasz, o co mi chodzi? Tam w odlewni, w Lanes. Zaraz koło
przystanku jest tam knajpa. Jackpot – to mój najlepszy kumpel –
Jackpot i Kenny Kirk – Kenny Kirk to jego kuzyn, Jackpota, co mają
obaj wyższe ode mnie stanowiska w odlewni, bo ja kończyłem szkołę
i dopiero potem wstąpiłem do związku – to są dwa przystojniaki,
wyglądają normalnie i Znają Się Na Kobietach, rozumiesz, więc
zawsze się jakaś laska koło nich kręci. No więc idziemy wszyscy
razem, grupą, nie spieszy nam się, idziemy strzelić parę piw. Jackpot
i Kenny zawsze chodzą z jakąś laską, jak nie z tą, to z inną, a te ich
laski mają koleżanki. Rozumiesz. No więc stoimy całą grupą. Umiesz
sobie wyobrazić tę scenę? Ja zaczynam bajerować jedną czy drugą
i po krótkim wstępie przechodzę do tego, skąd mi się wzięła ksywa
Johnny Jednoręki i do opowieści o mojej ręce. To jest etap
przygotowawczy. Zachęcający cizię do skorzystania z Zalety. Opisuję
wygląd ręki, którą jeszcze trzymam w rękawie, i mówię o niej jak
o najobrzydliwszej rzeczy na świecie. Laska robi na to minę Och
Biedaczek Jesteś Dla Siebie Zbyt Okrutny Nie Powinieneś Wstydzić
Się Tej Ręki. I nawija. Że taki sympatyczny ze mnie chłopak i serce jej
pęka, kiedy tak mówię o części własnego ciała, szczególnie że to
przecież nie moja wina, że się urodziłem z taką ręką. Jak już
dojdziemy do tego etapu, to w etapie następnym ja laskę pytam, czy
chce obejrzeć. Mówię, że chociaż się potwornie wstydzę tej swojej
ręki, to jej akurat, tej lasce, jakoś ufam, bo tak sympatycznie wygląda,
więc jeśli chce, to mogę odpiąć rękaw i pokazać jej rękę, o ile nie
brzydzi się popatrzeć. Truję w kółko o tej ręce, aż laska już ledwo
może słuchać. Czasami to jest któraś eks Jackpota; zostaje ze mną
w Frame Eleven naprzeciwko Lanes i chwali, jak to ja świetnie umiem
słuchać, jaki jestem wrażliwy, nie to co Jackpot albo Kenny, i mówi,
że wierzyć jej się nie chce, żeby ta ręka była aż tak straszna, jak jej
opowiadam, i tak dalej. Albo idziemy u niej do kuchenki czy gdzieś
i ja mówię coś w stylu Ale Tu Gorąco Zdjąłbym Koszulę Ale Wolę Nie
Bo No Rozumiesz Moja Ręka Wstydzę Się Tej Ręki. Coś takiego.
Etapów jest wiele. Nigdy głośno nie nazywam jej Zaletą, zapewniam
cię. Śmiało, możesz dotknąć, kiedy ci przyjdzie ochota. Etap kolejny
to ten, w którym po jakimś czasie laska zaczyna mnie uważać za
świra, bo o niczym innym nie gadam tylko o tej ręce, że chociaż
wygląda jak oślizgła płetwa, to jest silna, ale umarłbym chyba ze
wstydu, gdyby taka miła, śliczna i idealna dziewczyna, za jaką ją
uważam, miała zobaczyć ją i nabrać obrzydzenia, i już widzę, że ta
cała moja gadka napędza lasce cykora i w głębi duszy zaczyna mnie
ona uważać za frajera, ale wycofać się nie może po tych wszystkich
miłych słowach pod moim adresem, jaki to ze mnie wrażliwy
młodzian i że niepotrzebnie się wstydzę i że na pewno z tą moją ręką
nie jest aż tak źle. Na tym etapie jest już zapędzona w kozi róg, bo
wie, że jakby teraz sobie poszła, to ja bym mógł pomyśleć, że To
Przez Tę Rękę.
Pyt.
– Na ogół trwa jakieś dwa tygodnie, tak mniej więcej. Potem
następuje etap krytyczny z pokazaniem ręki. Czekam na moment, aż
się znajdziemy na osobności, i wyciągam oseska. Rozgrywam to tak,
jakby laska sama mnie do tego namówiła, zdobyła moje zaufanie
i właśnie poczułem, że wobec niej mogę w końcu wypuścić rękę
z rękawa i pokazać. I pokazuję jej, tak jak przed chwilą tobie. Mogę
nią, ręką znaczy, dodatkowo zrobić coś, przez co wygląda jeszcze
gorzej, o tak – widzisz? Widzisz to tutaj? To dlatego że w niej nie ma
nawet stawu łokciowego, tylko sama…
Pyt.
– Albo jakiś balsam do ciała czy żel wazelinowy, żeby się jeszcze
lepiej świeciła i wyglądała na bardziej oślizgłą. Ta ręka to na pewno
nie jest piękny widok, jak ją tak przed laską wyciągnę, powiadam ci.
Mało się panna nie porzyga w pierwszej chwili. Jasne, niektóre
uciekają, w tył zwrot i do drzwi, aż się kurzy. Ale większość proszę
ciebie? Większość przełknie z trudem ślinę raz, drugi i powie Ach Tak
Wcale Wcale Wcale Nie Jest Taka Okropna, ale oczy odwracają i na
mnie też już nie patrzą, a robię przy tych okazjach minę skrajnie
zawstydzoną, zalęknioną i ufną, potrafię nawet wymusić na sobie
lekkie drżenie warg. Ii? Noo ii? No i za każdym razem, wcześniej czy
później, na ogół w ciągu pięciu minut, wybuchają płaczem. Przerasta
je to, widzisz. Bo same się zapędziły w kozi róg, przekonując mnie, że
ta moja ręka nie może być aż taka wstrętna i niesłusznie się jej
wstydzę, a teraz widzą, że jest wstrętna wstrętna wstrętna i co mają
zrobić? Udawać? Te panny tutejsze to jeden wielki zasrany prymityw,
większość jest przekonana, że Elvis dalej gdzieś żyje. Nie są to jakieś
wybitne umysłowości płci żeńskiej. Pękają jedna po drugiej. A jeszcze
gorzej, kiedy zapytam taką Ojejku Co Ci Się Stało, dlaczego płaczesz,
Czy To Przez Moją Rękę, na co rzecz jasna musi odpowiedzieć Nie
Skąd To Nie Przez Rękę, no musi, musi wysilić się i udać, że to nie
przez rękę, tylko z żalu nade mną, że tak się wstydzę, chociaż
właściwie wcale nie ma czego ich zdaniem. Niejedna zasłania przy
tym twarz rękami i płacze. I następuje etap przełomowy, w którym
podchodzę, siadam przy niej i teraz to ja jestem tym, który pociesza.
Metodą prób i błędów przekonałem się, że przy tym pocieszaniu
trzeba je przytulać dobrą stroną. Już nie Zaletą. Zaleta siedzi sobie już
z powrotem z dala od widoku, bezpiecznie zapięta w rękawie. Laska
się zalewa łzami, a ja ją obejmuję dobrą ręką i mówię Już Wszystko
Dobrze Nie Płacz Nie Smuć Się To Że Mogłem Ci Zaufać Że Się Nie
Brzydzisz Moją Ręką Tak Wiele Dla Mnie Znaczy Czy Ty Nie
Rozumiesz Że Wyzwoliłaś Mnie Ze Wstydu Ja Już Nie Wstydzę Się Tej
Ręki Dziękuję Ci Dziękuję i truję tak i truję, a laska wtula głowę
w moją szyję i płacze i płacze. Nieraz to i ja sam się rozpłaczę.
Rozumiesz?
Pyt. …
– Więcej dup niż niejeden klozet, bracie. Nie wciskam ci gówna. Idź
się spytaj Jackpota i Kenny’ego, jak mi nie wierzysz. Kenny Kirk, to
on ją nazwał Zaleta. Idź się spytaj.
KW #42 06-97
PEORIA HEIGHTS, ILLINOIS
– Ciche plumkanie. Nikłe posykiwania, jakby gaz się ulatniał. Krótkie
mimowolne postękiwania. Specyficzne westchnienie starego
człowieka przed pisuarem, kiedy się ustawia, jedna stopa, druga
stopa, i wydaje z siebie niekończące się westchnienie, którego nie jest
świadom.
To było jego środowisko. Sześć dni w tygodniu w nim tkwił.
W soboty przez dwie zmiany. Szpileczki i gwoździki uryny o wodę.
Niewidzialny szelest papieru klozetowego o gołe podbrzusza. Odory.
Pyt. …
– Historyczny hotel najwyższej klasy w całym stanie.
Najpiękniejsze foyer, najpiękniejsza męska toaleta od wybrzeża do
wybrzeża, bez dwóch zdań. Marmur sprowadzony z Italii. Drzwi
kabin ze starego drzewa czereśniowego. Pracował w niej od tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego. Rokokowa sztukateria
i umywalki w kształcie konch. Obszerna i akustyczna. Obszerne
i rezonujące pomieszczenie na męskie sprawy, dla mężczyzn dobrze
sytuowanych, mężczyzn, którzy mają służbowe wyjazdy i spotkania.
Te odory. Nie pytaj o te odory. Różnica między męskimi odorami,
identyczność męskich odorów. Wszystkie dźwięki nagłaśniane przez
glazurę i florencką terakotę. Jęki prostatyków. Syk odpływów
kanalizacyjnych. Charkot głęboko zalegającej flegmy, eksplozja
i plaśnięcie o porcelanę. Odgłos eleganckich butów na dolomitowej
posadzce. Burczenie w kiszkach. Piekielnie grzmiące eksplozje gazów
i chlupot stolców lądujących w wodzie. Na wpół zatomizowanych
przez parcie wydalania. Stałe, płynne, gazowe. Te wszystkie odory.
Odory jako środowisko. Cały dzień. Dziewięć godzin dziennie. Stać
tam w Pogodnej Bieli Dobrego Samopoczucia. Wszystkie dźwięki
zamplifikowane, rozwibrowane z lekka. Mężczyźni wchodzący,
mężczyźni wychodzący. Osiem kabin, sześć pisuarów, szesnaście
umywalek. Prosty rachunek. Co oni sobie myśleli?
Pyt. …
– Właśnie tam stoi. W epicentrum dźwiękowym. Gdzie dawniej
było stanowisko pucybuta. W niszy między ciągiem umywalek
a ciągiem kabin. W niszy zaprojektowanej dla niego do stania. Na
skrzyżowaniu dźwiękowych szlaków. Zaraz za ramą podłużnego
lustra nad umywalkami – jednym długim blatem z florenckiego
marmuru, w nim szesnaście umywalek, pozłacane kurki, lustro
z porządnego duńskiego szkła. W którym dobrze sytuowani mężczyźni
wyłuskują sobie ropę z kącików oczu, wyciskają wągry, smarkają do
umywalek i wychodzą bez spłukania tego. Stał tam przez cały dzień
ze swoimi ręcznikami i neseserkami miniaturowych środków
czystości. Delikatny balsam zapachowy wmieszany w szept trzech
wentylatorów. Trójgłos wentylatorów słychać tylko wtedy, gdy
w toalecie nikogo nie ma. On stoi tak samo, kiedy nikogo nie ma. To
jest jego zajęcie, to jest jego kariera. Ubrany cały na biało jak
masażysta. Prosta biała koszulka, białe spodnie i tenisówki, które mu
każą wyrzucać, jeśli zrobi się na nich najmniejsza plamka. Odbiera od
nich teczki i płaszcze, pilnuje ich, pamięta bez pytania, które są czyje.
Mówi najmniej jak można przy tej akustyce. Podchodzi usłużnie
podaje ręczniki. Beznamiętność, która czyni niewidzialnym. Oto
kariera mojego ojca.
Pyt. …
– Eleganckie drzwi kabin kończą się trzydzieści centymetrów nad
posadzką – dlaczego tak jest? Skąd ta tradycja? Czy wzięła się ze
stajni? Czy słowo „stanowisko” jest pokrewne słowu „stajnia”? Piękne
stajnie gwarantujące prywatność wizualną i nic więcej. Bo jeśli już, to
potęgują odgłosy z wewnątrz, jak megafony. Wszystko słychać.
Balsam zapachowy tylko pogarsza odory, bo je słodzi. Czubki
wyjściowych butów tworzą szereg w otwartych przestrzeniach pod
drzwiami. Jedni wystukują rytm. Inni nucą, mówią głośno do siebie,
zapominają, że nie są sami. Puszczanie gazów i kaszel, i mięsiste
plaśnięcia. Defekacja, wydalenie, wyparcie, przeczyszczenie,
purgacja, wypróżnienie. Nieomylny hurgot dozowników papieru
toaletowego. Okazjonalny pstryk obcinacza do paznokci lub nożyczek
depilacyjnych. Wypływ. Emisja. Oddawanie stolca, oddawanie moczu,
mikcja, przesięk, kał, katharsis – tak wiele synonimów: po co? Co
próbujemy powiedzieć sobie na tyle sposobów?
Pyt. …
– Zbitka węchowa różnych męskich wód kolońskich,
dezodorantów, toników do włosów, maści do wąsów. Treściwy
zapach obcokrajowców i tych, co się nie kąpią. Niektóre buty trącają
obuwie sąsiada, niepewnie, sondażowo, jakby je obwąchiwały. Lepkie
cmoknięcie pośladków odrywanych od wyściełanej deski klozetowej.
Uporczywy cienki nurt spłuczek. Małe kropki, które zostają po
spłukaniu. Ciągłe szemranie i ciurkanie urynałów. Zjełczały fetor
żywności w stanie rozkładu, zalatujące ekskrementami marynarki,
urynopodobna strużka po każdym spuszczeniu wody. Mężczyźni
spuszczający wodę nogą. Mężczyźni dotykający akcesoriów tylko
przez chusteczkę higieniczną. Mężczyźni, którzy ciągną papier
klozetowy za sobą jak ogon komety zaklinowany w odbycie. Odbyt.
Słowo odbyt. Odbyty dobrze sytuowanych mężczyzn ponad lustrem
wody w sedesie, napinające się, wydymające, prężące. Miękkie twarze
boleśnie ściągnięte z wysiłku. Starzy mężczyźni wymagający
rozmaitych odrażających form pomocy – opuszczanie i ustawianie
tyłka innego mężczyzny, podcieranie innego mężczyzny. W milczeniu,
bez słowa, beznamiętnie. Strząsanie pyłków z ramion innego
mężczyzny, otrzepywanie innego mężczyzny, usuwanie włosa
łonowego z załomka spodni innego mężczyzny. Na napiwki. Przecież
jest tabliczka. Jedni dają, drudzy nie dają. Całkowicie niewidzialnym
ojciec zrobić się nie może, bo zapomną o nim, kiedy przyjdzie do
dawania napiwków. Jego sztuczka polega na stwarzaniu wrażenia, że
jest tam tylko prowizorycznie, że istnieje tylko i wyłącznie w razie
potrzeby. Pomoc bez narzucania się. Usługa bez sługi. Żaden
mężczyzna nie lubi wiedzieć, że inny mężczyzna czuje jego smród.
Milionerzy niedający napiwków. Eleganci obsrywający muszle, którzy
wrzucają po pięć centów. Dziedzice fortun kradnący ręczniki.
Potentaci dłubiący kciukiem w nosie. Filantropi rzucający na
posadzkę niedopałki cygar. Dorobkiewicze plujący do umywalek.
Obłędni bogacze, którzy nie spuszczają po sobie wody i bez
skrupułów zostawiają ją do spuszczenia innym, bo tak są
przyzwyczajeni – stara śpiewka „Czy zrobiłbyś tak samo u siebie
w domu?”.
Sam sobie zawsze krochmalił strój roboczy, sam go prasował.
Słowem się nigdy nie poskarżył. Beznamiętny. Typ człowieka, który
potrafi przestać w miejscu cały dzień. Nieraz całe podeszwy butów
widać spod drzwi kabiny, kiedy gościu wymiotuje. Słowo wymioty.
Samo to słowo. Mężczyźni cierpiący w akustycznym pomieszczeniu.
Wszystkie te agonalne dźwięki, których dzień w dzień wysłuchiwał na
stojąco. Spróbuj sobie wyobrazić. Ciche przekleństwa mężczyzn
z obstrukcją, mężczyźni z kolką, niedrożnością jelit, zespołem jelita
drażliwego, rozwolnieniem, niestrawnością, uchyłkiem jelita,
wrzodami, krwawą biegunką. Mężczyźni z kolostomią wręczający mu
torebkę do wyrzucenia. Koniuszy rodu ludzkiego. Słyszący, nie
słysząc. Widzący tylko gdy potrzeba. Nieznaczne skinienie głowy,
które w męskiej toalecie oznacza zarazem potwierdzenie
i zawieszenie sądu. Upiornie zespolony fetor kontynentalnych śniadań
i biznes lunchów. Na podwójną zmianę, kiedy tylko mógł.
Zaopatrzenie stołu, dach nad głową, edukacja dzieci. Podbicia stóp
mu puchły od tego stania. Kiedy zdjął skarpetki, jego stopy wyglądały
jak gomółki sera. Trzy razy dziennie brał prysznic i szorował się do
czerwoności, ale praca i tak za nim szła. Nigdy ani słowem.
Wszystko mówi napis na drzwiach. DLA MĘŻCZYZN. Nie widziałem
go od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego, ale wiem, że
wciąż tam trwa, cały na biało, na stojąco. Odwraca oczy przez wzgląd
na ich poczucie godności. A jego godność? On ma za zadanie stać tam
tak, jakby go nie było. No, nie do końca. Jest w tym pewien trik.
Specyficzna nicość widzialna.
Pyt.
– Ja się tego w męskiej toalecie nie nauczyłem, zapewniam.
Pyt. …
– Wyobraź sobie, że nie istniejesz, dopóki ktoś inny cię nie
potrzebuje. Jesteś, a cię nie ma. Dobrowolna przezroczystość. Bycie
prowizoryczne, względne. Kiedyś się mówiło „Żyje służbą”. Jego
kariera. Żywiciel rodziny. Codziennie od szóstej na nogach, całował
nas wszystkich na do widzenia, kanapka na drogę i w autobus.
Porządnie zjeść mógł tylko w czasie przerwy. Boy hotelowy zawsze
skoczył dla niego do delikatesów. Stres wywołany stresem. Grzmiące
bekania po obiadkach na koszt firmy. Na lustrze ślady łoju, ropy,
wykichanych smarków. Dwadzieścia sześć… nie: dwadzieścia siedem
lat na jednym stanowisku. Solenny skłon głowy po otrzymaniu
napiwku. Ledwo słyszalne dziękuję pod adresem stałych bywalców.
Czasem z nazwiskiem. Te wszystkie stolce wyciskane z wielkich
miękkich ciepłych tłustych oślizgłych białych odbytów,
rozwierających się i zwierających. Wyobraź sobie. Asystować przy
tylu wypróżnieniach. Oglądać dobrze sytuowanych mężczyzn w stanie
skrajnie naturalnym. Jego kariera. Karierowicz.
Pyt.
– Ponieważ przynosił pracę do domu. Tę minę, którą przybierał
w toalecie. Nie umiał jej zdjąć z twarzy. Jego twarzoczaszka
uformowała się wedle tej miny. Ten wyraz twarzy, a raczej brak
wyrazu twarzy. Asystent i nikt więcej. Czujny, lecz nieobecny. Ta jego
mina. Więcej niż wstrzemięźliwa. Jakby się wiecznie szykował do
jakiejś życiowej próby.
Pyt. …
– Nie noszę nic białego. Nie mam ani jednej białej rzeczy, możesz
mi wierzyć. Załatwiam się po cichu albo wcale. Daję napiwek. Nigdy
nie zapominam, że tam ktoś jest. No tak, a czy ja podziwiam
dzielność tego najpokorniejszego z robotników? Stoicyzm?
Staroświecki sznyt? Stać tam przez tyle lat bez jednego dnia
zwolnienia, na służbie? Czy też raczej nim gardzę, zastanawiasz się,
czy raczej czuję obrzydzenie i pogardę dla każdego mężczyzny, który
stoi, jakby go nie było, w tych miazmatach i wydaje ręczniki za
napiwki?
Pyt.
–…
Pyt.
– Jeszcze raz, jakie były te dwie rzeczy do wyboru?
KW #2 10-94
CAPITOLA, KALIFORNIA
– Słonko, musimy porozmawiać. Już od pewnego czasu. To znaczy, ja
odczuwam taką potrzebę. Możesz usiąść?
Pyt.
– Wolałbym nie wiem co, jak słowo daję, zależy mi na tobie,
wolałbym nie wiem co, niż sprawić ci przykrość. Bardzo mi to leży na
sercu, zapewniam cię.
Pyt.
– Bo mi zależy. Bo cię kocham. Tak bardzo, że chcę być z tobą
całkiem szczery.
Pyt.
– Bo czasami się martwię, że sprawię ci przykrość. A ty na to nie
zasługujesz. Żeby ci miało być przykro, znaczy się.
Pyt. Pyt.
– Bo, szczerze mówiąc, mam nie najlepsze doświadczenie. Prawie
wszystkie moje związki z kobietami kończą się tym, że sprawiam tym
kobietom przykrość, tak się jakoś dzieje. Martwię się, szczerze
mówiąc, że mogę należeć do mężczyzn wykorzystujących innych, to
znaczy kobiety. Martwię się czas… no nie, cholera, będę z tobą
szczery, bo po pierwsze mi na tobie zależy, a po drugie ty na to
zasługujesz. Słonko, historia moich związków dowodzi, że jestem
facetem, który źle rokuje. A ja sam ostatnio coraz bardziej obawiam
się, że cię skrzywdzę, tak jak skrzywdziłem wcześniej szereg innych,
które…
Pyt.
– Że mam za sobą pewną historię, pewien, nazwijmy to, wzorzec
zachowań, no na przykład, bardzo ostro i szybko startuję na początku
związku, uganiam się za wybranką, uwodzę bardzo intensywnie, od
pierwszej chwili jestem po uszy zakochany, bardzo wcześnie
zaczynam mówić „kocham cię”, od pierwszych dni snuję plany
w czasie przyszłym, na wszelkie sposoby oznajmiam i okazuję
uwielbienie, co rzecz jasna ma taki efekt, naturalnie, że kobiety dają
wiarę temu, że naprawdę kocham – bo kocham – co z kolei sprawia,
że czują się dostatecznie kochane, aby móc zacząć śmiało odpowiadać
„kocham cię” na moje wyznania, potwierdzając tym samym, że
wzajemnie darzą mnie uczuciem. A nie jest tak – podkreślam to, bo
jak Boga kocham taka jest prawda – że ja nie mówię tego szczerze,
kiedy mówię.
Pyt.
– No cóż, nie uważam bynajmniej, że pytanie, ile ich było, nie jest
zrozumiałe i uzasadnione, ale pozwól zwrócić sobie uwagę, że nie
o tym chciałbym z tobą rozmawiać, pozwól, że pominę takie
informacje, jak liczby i imiona, aby skupić się z całą szczerością na
tym, na czym mi zależy, bo bardzo mi zależy. Zależy mi na tobie,
słonko. Niezmiernie. Ja rozumiem tę niepewność, ale jest dla mnie
bardzo ważne, żebyś w to uwierzyła i trzymała się tej wiary przez
całą tę naszą rozmowę, mianowicie w to, że gdy mówię ci o swojej
obawie, że kiedyś w końcu cię skrzywdzę, to fakt ten w niczym nie
umniejsza mojej deklaracji i nie znaczy, że mi na tobie nie zależy ani
że ile razy ci mówiłem, że cię kocham, nie mówiłem tego szczerze.
Zawsze szczerze. Mam nadzieję, że w to wierzysz. Zasługujesz na to.
A poza tym to prawda.
Pyt. …
– Ale o to właśnie chodzi, że przez jakiś czas wszystko to, co ja
mówię i robię, działa na nie tak, że zaczynają traktować związek jako
bardzo… bardzo poważny, tak jakoś je to usypia, że zaczynają myśleć
w kategoriach przyszłości.
Pyt.
– Ponieważ dalej ten mój model wygląda tak, że z chwilą gdy już
cię, że tak powiem, złowię i zaangażujesz się w związek na równi ze
mną, ja sam okazuję się organicznie niezdolny do uczynienia
decydującego kroku, do kontynuowania i nawiązania… no, jak to się
mówi…
Pyt.
– No właśnie, tego słowa mi zabrakło, chociaż muszę się przyznać,
że nawet kiedy ty je wymawiasz, ciarki mi idą po grzbiecie z obawy,
że już w tej chwili jest ci przykro i nie odbierasz tego, co do ciebie
mówię, w duchu, w którym usiłuję ci to przekazać, czyli w szczerej
wierze, że dlatego właśnie, że tak mi na tobie zależy, pragnę uczciwie
podzielić się z tobą dręczącymi mnie obawami przed samą
możliwością skrzywdzenia ciebie, co jest, wierz mi, ostatnią rzeczą,
jakiej bym pragnął.
Pyt.
– Że z analizy własnych doświadczeń i prób nadania im sensu
wnioskuję, iż mam skłonność do przeholowywania w intensywnej
fazie wstępnej, tak że zbliżam się na krok od pełnego zaangażowania,
po czym stwierdzam, że dalej ani rusz, nie jestem w stanie
zaangażować się prawdziwie, na serio, w czas przyszły z kobietą. Jak
by to ujął pan Chitwin, nie dokańczam, po prostu. Czy to, co teraz
mówię, ma dla ciebie jakiś sens? Wydaje mi się, że niezbyt składnie
się wyrażam. Element realnej krzywdy tkwi w tym, że ta moja
niezdolność wychodzi na jaw dopiero po czynach, słowach
i zachowaniach, które na pewnym poziomie z pewnością musiały
zasugerować kobiecie, że pragnę pełnego zaangażowania w czasie
przyszłym równie mocno, jak ona. No więc, uczciwie mówiąc, takie
mam doświadczenie w tych sprawach, a o ile się orientuję, wskazuje
ono na mężczyznę rokującego źle dla kobiet, co mnie martwi. I to
bardzo. Martwi mnie, że sprawiam wrażenie idealnego partnera
w związku do tego stopnia, że kobiety tracą wszelki opór
i mechanizmy obronne, zakochują się we mnie z pełnym
zaangażowaniem, o które, jak się oczywiście może wydawać, pilnie
zabiegałem od samego początku, czyniąc usilne starania i uwodząc
intensywnie, by doprowadzić do tego właśnie stanu, tak jak teraz
z tobą, żeby kobieta zaczęła serio myśleć w kategoriach przyszłości
i zaangażowania, ale wtedy… i wierz mi, słonko, że strasznie trudno
jest mi to wytłumaczyć, bo sam nie bardzo rozumiem – właśnie
wtedy, tak widzę z perspektywy czasu, włącza się we mnie jakby bieg
wsteczny i z całych sił zaczynam się wycofywać.
Pyt.
– Jak się zorientowałem, to wpadam jakby w panikę i ogarnia mnie
poczucie, że powinienem natychmiast wrzucić wsteczny i wiać –
z tym że nigdy nie mam w tej kwestii stuprocentowej pewności, sam
właściwie nie wiem, czy chcę wyzwolić się ze związku, czy też,
chociaż mam cykora, jednak nie chciałbym kobiety stracić, no
i dlatego wysyłam sprzeczne sygnały i mówię mnóstwo rzeczy, które
mieszają kobiecie w głowie, szarpią jej nerwy, sprawiają przykrość, aż
sam się w końcu, wierz mi, czuję z tym wszystkim jak potwór, ale
ciągnę dalej. No i powiem ci prawdę, że właśnie tego się strasznie
boję w związku z tobą i ze mną, bo szarpanie ci nerwów i sprawianie
przykrości to absolutnie ostatnia rzecz, jaką…
Pyt. Pyt.
– Jak Boga kocham nie wiem. Nie wiem. Nie udało mi się rozgryźć
tej zagadki. Mam wrażenie, że to, co w tej chwili robię, rozmawiając
z tobą, wynika z tego, że mi na tobie zależy i chcę być z tobą szczery
w kwestii samego siebie i swoich doświadczeń w związkach
z kobietami, i że wolę to zrobić w połowie drogi niż pod koniec. Bo
z moich doświadczeń wynika, że jak dotąd to pod koniec związku
skłonny byłem otwarcie wyznawać pewne swoje lęki dotyczące mnie
samego oraz mojego doświadczenia w sprawianiu bólu kobietom,
które mnie kochają. Co oczywiście, ta moja nagła szczerość znaczy,
automatycznie sprawia im ból i służy wykluczeniu mnie ze związku,
i dopiero po fakcie nachodzi mnie obawa, że może taki był od
początku podświadomy cel tej mojej szczerości, możliwe. Pewności
nie mam.
Pyt. …
– W każdym razie prawdą jest, że żadnej pewności nie mam.
Próbuję po prostu uczciwie przyjrzeć się własnym doświadczeniom,
uczciwie dostrzec w nich pewien wzorzec działania i ocenić
możliwość powtórzenia tego wzorca z tobą, czego za wszelką cenę
wolałbym uniknąć. Wierz mi, proszę, że sprawienie ci najmniejszej
przykrości jest ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, słonko. Ta moja
skłonność do rejterady i niezdolność do pójścia na całość – czy jak
ująłby to pan Chitwin, zamknięcia transakcji – właśnie z ich powodu
próbuję z tobą szczerze porozmawiać.
Pyt. …
– A im zawzięciej i wytrwalej latałem za kobietą na początku
i zalecałem się, po uszy w niej zakochany, tym silniejszy, w odwrotnie
proporcjonalnym stosunku intensywności i tempa, był potem mój
odwrót, moja rejterada. Z mojego doświadczenia wynika, że punkt
zwrotny następuje w momencie, gdy mam poczucie, że zdobyłem
kobietę. Cokolwiek to zdobyłem znaczy – szczerze mówiąc, ja sam nie
wiem. Wydaje mi się, że ten moment następuje wtedy, gdy uzyskuję
pewność, że kobieta jest zaangażowana w nasz związek i czas
przyszły w takim samym stopniu, w jakim i ja jestem zaangażowany.
Dopiero co. Byłem. Tak szybko to się dzieje. To tempo dziania się jest
przerażające. Czasem nie zdążę się nawet zorientować, że już się
stało, aż dopiero po fakcie, i patrzę wstecz i usiłuję dociec, co ją aż
tak skrzywdziło, może była szalona, albo chorobliwie przywiązana,
uzależniona, albo może to ja po prostu źle rokuję w związkach
z kobietami. Niewiarygodnie szybko to się dzieje. Ma się poczucie
jednoczesnej szybkości i powolności, jak przy zderzeniu czołowym,
kiedy człowiekowi się wydaje, że jest bardziej widzem niż
uczestnikiem. Czy coś z tego mojego mówienia brzmi sensownie?
Pyt.
– Mam potrzebę powtarzania ci raz po raz, jak strasznie się boję, że
mnie nie zrozumiesz. Że nie dość dobrze ci wszystko wytłumaczę albo
ty sama nie z własnej winy źle sobie zinterpretujesz moje słowa,
przeinaczysz je i poczujesz się dotknięta. Strasznie się tego boję,
muszę ci powiedzieć.
Pyt.
– No dobrze. To będzie ta zła wiadomość. Dziesiątki razy. Co
najmniej. Czterdzieści, czterdzieści pięć może. Szczerze mówiąc,
mogło być więcej. Dużo więcej, obawiam się. Właściwie to już
straciłem rachubę.
Pyt. …
– Powierzchownie, w sensie detali, wiele z nich bardzo się różniło –
i pod względem samego związku, i konkretnego końca. Ale
doszedłem, słonko, do wniosku, że pod tą powierzchnią były
wszystkie takie same. Zawsze ten sam podstawowy wzorzec.
W pewnym sensie, słonko, spostrzeżenie to daje mi pewną nadzieję,
nadzieję na to, że może zaczynam rozumieć siebie lepiej, być bardziej
szczery wobec samego siebie. W tej dziedzinie zaczyna się chyba we
mnie rodzić jakaś świadomość. Która mnie, szczerze mówiąc, po
części przeraża. Brawurowy początek, wręcz z przeholowaniem,
z poczuciem, że wszystko zależy od tego, żeby ona wyzbyła się
hamulców, poszła na żywioł i pokochała mnie tak, jak ja ją kocham –
a potem nagle panika i cała wstecz. Przyznam ci się, że świadomość
w tej dziedzinie jest w pewnym sensie przerażająca, grozi bowiem
całkowitą utratą pola manewru. Co brzmi dziwacznie, zdaję sobie
z tego sprawę, bo w pierwszej fazie wzorca ja nie życzę sobie żadnego
pola manewru, pole manewru jest ostatnią rzeczą, jakiej wtedy
pragnę, bo przecież chcę iść na żywioł, chcę, żeby ona też poszła na
żywioł i żebyśmy byli razem już na zawsze. Przysięgam ci, że nieomal
za każdym razem wierzyłem głęboko, że tego właśnie pragnę.
Z którego to powodu nie uważam właściwie, że jestem zły czy coś, że
okłamywałem kobiety czy coś – mimo że na koniec, gdy ja się nagle
odwracam i wycofuję z układu, prawie każda czuje, jakbym ją
wcześniej okłamywał, bo w jej mniemaniu, gdybym szczerze mówił
wszystko, co mówiłem, to żadną miarą nie mógłbym się wycofać tak,
jak to właśnie robię. A mnie się mimo wszystko nie wydaje, prawdę
mówiąc, żebym to kiedykolwiek zrobił: skłamał. Chyba że w tym
momencie racjonalizuję. Chyba że jestem jakimś psychopatą, który
wszystko potrafi sobie zracjonalizować i nie dostrzega nawet
najoczywistszego zła, jakie wyrządza, albo któremu wcale na kimś nie
zależy, ale on chce się łudzić, że mu zależy, aby mógł sam siebie
uważać za przyzwoitego człowieka. Cała ta sprawa jest
niewiarygodnie zagmatwana i właśnie dlatego podejmuję ją wobec
ciebie z ogromnym wahaniem, płynącym z lęku, że nie wysłowię się
dość jasno, a ty źle mnie zrozumiesz i poczujesz się zraniona, ale
jednak postanowiłem, że skoro mi na tobie zależy, muszę zdobyć się
na odwagę i zachować tak jak ktoś, komu zależy, muszę uczucie
wobec ciebie przedłożyć nad własne małostkowe obawy
i wątpliwości.
Pyt.
– Proszę cię bardzo, słonko. Mam nadzieję, że nie mówisz tego
ironicznie. Jestem w tej chwili tak zmieszany i przerażony, że nawet
bym nie poznał.
Pyt.
– Wiem, że powinienem był wcześniej powiedzieć ci coś z tej
prawdy o sobie i przedstawić wzorzec swoich zachowań. Jeszcze
zanim się tutaj sprowadziłaś, co, wierz mi, znaczyło dla mnie, tak –
przekonało mnie, że naprawdę ci na tym zależy, na nas, na byciu ze
mną, dlatego chcę być z tobą tak samo bliski i szczery, jak ty ze mną.
Zwłaszcza że wiem, iż wprowadziłaś się tutaj na skutek moich
natarczywych nalegań. Szkoła, twoje mieszkanie, przymusowe
pozbycie się kota – tylko proszę cię, nie zrozum mnie źle – fakt, że to
wszystko zrobiłaś tylko po to, żeby być ze mną, znaczy dla mnie
bardzo wiele, on to sprawił w znacznej mierze, że naprawdę czuję, jak
strasznie cię kocham i cenię, za bardzo, żeby nie drżeć ze strachu, że
pewnego dnia sponiewieram cię i skrzywdzę, co, wierz mi,
zważywszy na moje doświadczenia w tej dziedzinie, jest możliwością,
którą muszę brać pod uwagę, inaczej bowiem byłbym skrajnym
psychopatą. Chciałbym postawić tę sprawę całkiem jasno, żebyś mnie
zrozumiała. Czy wyrażam się z odrobiną bodaj sensu?
Pyt.
– To nie jest aż tak proste. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.
A zapewniam cię, że mój punkt widzenia nie zakłada, że jestem
absolutnie przyzwoitym facetem, który nigdy nie robi nic złego. Facet
lepszy ode mnie uprzedziłby cię zapewne o takim wzorcu zachowań,
zanim byś się z nim pierwszy raz przespała, mówię to szczerze. Bo
pamiętam, że sam miałem potem poczucie winy. Po naszym
pierwszym razie. Mimo że było to tak niewiarygodnie magiczne,
ekstatyczne i właściwe, że ty taka byłaś. Moje poczucie winy wzięło
się zapewne stąd, że to ja sam nalegałem usilnie, żebyśmy poszli do
łóżka tak szybko, i to mimo że mówiłaś mi całkiem szczerze, że nie
jesteś jeszcze na to gotowa, a ja już wtedy szanowałem cię bardzo
i ceniłem, i chciałem uszanować twoje uczucia, ale tak
niewiarygodnie cię pożądałem, to było jak grom z jasnego nieba,
pożądanie tak przemożne, że uległem mu, nim się zorientowałem, co
robię, i naciskałem cię i przynaglałem do przespania się ze mną,
chociaż chyba na jakimś poziomie świadomości musiałem wiedzieć,
jaki potem będę się czuł winny i zażenowany.
Pyt.
– Nie tłumaczę ci tego jak należy. Nie dociera do ciebie. No tak,
teraz już całkiem się boję, że poczujesz się skrzywdzona. Proszę cię,
uwierz mi. Jedynym powodem, dla którego rozmawiam z tobą
o swoich doświadczeniach i obawie o to, co może nastąpić, jest to, że
nie chcę, żeby to nastąpiło, rozumiesz? że nie chcę nagle odwrócić się
i zacząć wycofywać, skoro ty tyle poświęciłaś, żeby się tutaj
sprowadzić, i skoro ja – skoro oboje tak się już zaangażowaliśmy.
Modlę się, żebyś dobrze zrozumiała, że to, iż opowiadam ci o tym, co
zdarza się za każdym razem, stanowi rodzaj dowodu na to, że z tobą
nie chcę, żeby do tego doszło. Że nie chcę stać się drażliwy, przesadnie
krytyczny, mrukliwy, nieobecny w domu po parę dni z rzędu, jawnie
niewierny, tak żebyś musiała to odkryć, że nie chcę stosować żadnej
z tych gównianych tchórzliwych sztuczek z przeszłości, aby wycofać
się ze związku, który mnie kosztował miesiące usilnych starań
i zabiegów o złamanie oporu partnerki. Czy teraz mówię z sensem?
Wierzysz mi, że naprawdę przez szacunek dla ciebie ostrzegam cię
przed sobą, że tak powiem? Że próbuję być uczciwy, a nie
nieuczciwy? Że doszedłem do wniosku, iż najlepszym sposobem na
udaremnienie wspomnianego wzorca, w którym kobieta czuje się
skrzywdzona i porzucona, a ja jak świnia, będzie spróbować dla
odmiany przedstawić go uczciwie? Nawet jeżeli należało to zrobić
wcześniej? Nawet jeżeli mam świadomość, że ty możesz to, co w tej
chwili mówię, zinterpretować sobie jako nieuczciwe, jako próbę
wystraszenia cię tak, żebyś się stąd wyprowadziła, a wtedy ja byłbym
wolny? O co nie sądzę, aby mi chodziło, ale czy można mieć
stuprocentową pewność? Że podejmuję wobec ciebie takie ryzyko?
Rozumiesz to? Że robię, co mogę, żeby cię kochać? Że przeraża mnie
to, że nie potrafię kochać? Że obawiam się, iż jestem organicznie
niezdolny do niczego poza pościgiem, uwodzeniem, a następnie
ucieczką, poza pójściem na żywioł, a potem rejteradą, że nigdy
z nikim nie postępuję uczciwie? Że nigdy z nikim nie będę naprawdę
blisko? Że może jestem psychopatą? Czy ty sobie wyobrażasz, ile
mnie kosztuje mówienie ci takich rzeczy? Jak strasznie się boję, że po
powiedzeniu ci tego wszystkiego poczuję się tak winny
i zawstydzony, że nie będę w stanie nawet spojrzeć na ciebie, nawet
stanąć obok ciebie, ze świadomością, że ty to wszystko o mnie wiesz,
i w nieustannej już obawie, co sobie o mnie możesz myśleć? Że nawet
jest możliwe, iż moja obecna uczciwa próba udaremnienia powielenia
się wzorca polegającego na wysyłaniu sprzecznych sygnałów
i wycofywaniu się jest w istocie jakąś formą wycofania? Albo
nakłanianiem ciebie do wycofania się, skoro już tu jesteś, bo może
w głębi duszy jestem takim zasranym tchórzem, że nawet mnie nie
stać na to, żeby się wycofać, tylko ciebie chcę do tego jakoś zmusić?
Pyt. Pyt.
– To są istotne, jak najbardziej uzasadnione pytania, słonko,
i przysięgam ci, że uczynię, co w mojej mocy, aby ci na nie
odpowiedzieć jak najszczerzej.
Pyt. …
– Z tym, że czuję, iż najpierw powinienem ci powiedzieć coś
jeszcze. Żebyśmy raz na zawsze mieli czyste konto i wszystko na
wierzchu. Przeraża mnie, że mam ci to powiedzieć, ale powiem.
Potem będzie twoja kolej. Posłuchaj mnie: to nie będzie miłe.
Obawiam się, że cię zrani. Wcale nie zabrzmi przyjemnie, niestety.
Czy możesz mi oddać przysługę i wziąć się w garść, i obiecać, że
przez te parę sekund mojej wypowiedzi powstrzymasz się od reakcji?
Możemy to omówić, zanim zareagujesz? Możesz mi to obiecać?
KW #48 08-97
APPLETON, WISCONSIN
– Dopiero na trzeciej randce zapraszam je do mieszkania. Ważne jest,
żeby to dobrze zrozumieć, bo po to, żeby w ogóle doszło do trzeciej
randki, musi zaistnieć między nami coś w rodzaju namacalnego
pokrewieństwa, które pozwala mi poczuć, że ona się zgodzi. Może
zgodzi się [ruch uniesionych palców imitujący cudzysłów] to
niefortunne określenie. Raczej podejmie grę. To znaczy wejdzie ze mną
w umowę i dalsze czynności.
Pyt.
– Kiedy ja sam nie umiem wyjaśnić, jak wyczuwam to tajemnicze
pokrewieństwo. To wrażenie, że chęć do współdziałania nie jest
wykluczona. Ktoś mi kiedyś opowiadał o australijskim zawodzie,
który się nazywa [ruch uniesionych palców imitujący cudzysłów]
sekserstwo, w…
Pyt.
– Daj mi, proszę, dokończyć. Sekserstwo. Ponieważ kury mają
znacznie wyższą wartość rynkową niż ich samce, koguty, bardzo
istotną sprawą jest ustalenie płci świeżo wyklutych kurcząt. Żeby
wiadomo było, czy warto zainwestować w hodowlę, czy nie,
rozumiesz. Kogut jest praktycznie bezwartościowy na wolnym rynku.
Cała rzecz w tym, że cechy płciowe świeżo wyklutych piskląt są
całkowicie wewnętrzne i nie da się gołym okiem ustalić, czy dane
pisklę to kurka, czy kogucik. Tak mi w każdym razie mówiono.
Jednakże zawodowy sekser umie to rozpoznać. Płeć, znaczy. Przejrzy
po kolei wszystkie nowe pisklęta, badając je wyłącznie wzrokiem,
i powie hodowcy drobiu, które warto zatrzymać, a które są kogutami.
Koguty skazane są na zatracenie. „Kura, kura, kogut, kogut, kura”
i tak dalej, i tak dalej. Podobno mają to w Australii. Taki zawód.
I prawie nigdy się ci ludzie nie mylą. Zawsze trafiają. Ptaki
wyselekcjonowane jako kury faktycznie wyrastają na kury i zwracają
farmerowi koszt inwestycji. Jednego tylko sekser nie potrafi:
wytłumaczyć, po czym poznał. Płeć, znaczy. Ten zawód jest podobno
dziedziczony w linii męskiej, przechodzi z ojca na syna. W Australii,
w Nowej Zelandii. Pokażesz takiemu świeżo wyklute pisklę, kogutka
dajmy na to, i spytasz go, skąd wie, że to kogutek, a zawodowy sekser
tylko wzruszy ramionami i odpowie: „Wygląda mi na koguta”.
Dodając bez wątpienia na końcu „bracie”, tak jak ty czy ja
dodalibyśmy „przyjacielu” bądź też „proszę pana”.
Pyt. …
– To była najcelniejsza analogia, jaką mogę przytoczyć na
wyjaśnienie tego fenomenu. Jakiś tajemniczy szósty zmysł, być może.
Nie żebym zawsze trafiał w stu procentach. Ale zdziwiłabyś się, jak
często. Siedzimy sobie, załóżmy, na otomanie, coś popijamy,
słuchamy muzyki, lekka konwersacyjka. Trzecia randka, późny
wieczór, po kolacji z jakimś kinem może albo małym dansingiem.
Siedzimy na otomanie nie za blisko siebie. Ja zazwyczaj zajmuję
jeden koniec, a ona drugi. Chociaż otomana ma tylko półtora metra
szerokości. Niezbyt szeroki mebel. Ważne jest w każdym razie, że nie
znajdujemy się w konfiguracji szczególnej intymności. Pełny luz i tak
dalej. Towarzyszy temu bogaty język ciała stosowany też już
wcześniej przez cały spędzony wspólnie czas, lecz nie będę cię
zanudzał jego interpretacją. No więc. Gdy wyczuwam, że nadszedł
właściwy moment – na otomanie, z drinkami, może jakiś Ligeti na
odtwarzaczu – pytam bez żadnego kontekstu i wyraźnych wstępów:
„Co byś powiedziała na to, żebym cię związał?”. Osiem słów. Ni
mniej, ni więcej. Niektóre z miejsca mnie odtrącają. Ale to jest mały
procent. Bardzo mały. Powiedziałbym, szokująco mały. Umiem
przewidzieć taką reakcję już w trakcie zadawania pytania. Prawie
zawsze celnie. I tego też nie potrafię w pełni wytłumaczyć. Zawsze
zapada moment całkowitej ciszy, brzemiennej. Masz oczywiście
świadomość, że milczenie w towarzystwie miewa różne odcienie i te
odcienie komunikują bardzo wiele. Cisza zapada bez względu na to,
czy zostanę odrzucony, czy nie, czy pomyliłem się co do [ruch
uniesionych palców imitujący cudzysłów] kury, czy też nie. Milczenie
kobiety i jego waga – całkowicie naturalna reakcja na taką zmianę
tonu banalnej uprzednio konwersacji. I w tej ciszy na plan pierwszy
wypływają natychmiast wszystkie romantyczne chwile napięcia,
aluzje i mowa ciał z pierwszych trzech randek. Inicjalne, czyli
pierwsze randki obfitują w fantastyczne bogactwo z psychologicznego
punktu widzenia. Nie wątpię, że masz tego świadomość. Pełny
wachlarz rytuałów uwodzenia, wzajemne polowanie na siebie,
taksowanie. A potem zawsze ta ośmiotaktowa cisza. Muszą odczekać,
aż pytanie w nie [ruch palcami] zapadnie. Tak, nawiasem mówiąc,
mawiała moja matka. Że to czy tamto w nią [ruch palcami] zapadło,
co według mnie jest niemal idealnym deskryptorem tego, co się
dzieje.
Pyt.
– Żyje i ma się świetnie. Mieszka z moją siostrą, jej mężem i ich
dwojgiem małych dzieci. Żyje, jak najbardziej. Ja zresztą…
zapewniam cię, że absolutnie się nie łudzę, iż niski procent odrzuceń
zawdzięczam nadzwyczajnemu urokowi osobistemu. To nie na tym
polega. Właśnie dlatego między innymi wysuwam propozycję w tak
śmiały i pozbawiony wdzięku sposób. Powstrzymuję się od wszelkich
prób zadziałania urokiem osobistym czy dyplomacją. Ponieważ wiem
doskonale, że ich odpowiedź na moją propozycję zależy od ich
własnych czynników wewnętrznych. Niektóre zechcą się zabawić.
Nieliczne nie zechcą. I tyle, to wszystko. Jedyny rzeczywisty [ruch
palcami] talent, jaki posiadam, to zdolność trafnego oszacowania,
prześwietlenia podmiotu, tak że kiedy dochodzi… tak że na trzeciej
randce, za przeproszeniem, [ruch palcami] kury zdecydowanie
przeważają liczebnie nad [ruch palcami] kogutami. Posługuję się
ptasią metaforą nie w celu scharakteryzowania samych obiektów, lecz
tylko dla podkreślenia mojej własnej wymykającej się analizie
zdolności do oceny, intuicyjnej, już na pierwszej randce, czy podmiot,
z przeproszeniem, [r.p.] dojrzał do propozycji. Do bycia związaną.
I dlatego stawiam sprawę jasno. Nie ubarwiam jej, nie próbuję jej
nadać bardziej [powtórzony r.p.] romantycznego czy też egzotycznego
charakteru. Teraz co do odrzuceń. Odrzucenia bywają bardzo rzadko
wyrażane wrogo, niezmiernie rzadko, i to jedynie w przypadkach, gdy
podmiot wypowiadający w istocie ma chęć na zabawę, lecz przeżywa
konflikt wewnętrzny lub jest emocjonalnie niegotowy na tęże chęć,
toteż musi posłużyć się wrogością, aby przekonać sam siebie, że
żadna taka chęć czy też skłonność nigdy w nim nie zaistniała. Określa
się to niekiedy terminem [r.p.] kodowanie awersyjne. Bardzo łatwo jest
ten kod rozpoznać i rozszyfrować, a w związku z tym nie sposób
potraktować danego odruchu wrogości osobiście. Nieliczne podmioty,
co do których się zwyczajnie pomyliłem, reagują z kolei często
rozbawieniem, niekiedy zaś ciekawością i dociekliwością, ale koniec
końców odmawiają mi po prostu w sposób wyraźny i jednoznaczny.
Są to koguty, które wziąłem za kury. Zdarza się. Ostatnio wyliczyłem,
że odrzuca mnie średnio nieco ponad piętnaście procent. Na trzeciej
randce. Liczba jest, dodam, nieco zawyżona, gdyż obejmuje także
reakcje wrogie, histeryczne i oburzone, które nie wynikają –
przynajmniej w moim pojęciu – z omyłkowego wyboru [ruch
palcami] koguta.
Pyt.
– Bądź uprzejma zauważyć, że, powtarzam, nie posiadam
specjalistycznej wiedzy o hodowli drobiu ani do takowej nie
pretenduję. Posługuję się metaforą li tylko dla zilustrowania
oczywistej nieuchwytności mojej intuicji w stosunku do potencjalnych
uczestniczek [r.p.] gry, którą proponuję. Zauważ ponadto, że nawet
ich nie dotykam ani z nimi nie flirtuję przed trzecią randką. Na
trzeciej randce zresztą też nie rzucam się na nie ani w żaden sposób
nie zbliżam, zanim złożę propozycję. Wygłaszam ją otwarcie, ale nie
brutalnie, ze swojego końca półtorametrowej otomany. W żadnym
razie się nie narzucam. Nie jestem rozpustnikiem. Znam warunki
umowy, i nie chodzi w niej o uwiedzenie, podbój, stosunek płciowy
czy też algolagnię. Chodzi natomiast o to, aby moje pożądanie
symbolicznie wyzwoliło pewne wewnętrzne kompleksy, narosłe
wskutek moich dość nietypowych dziecięcych relacji z matką i siostrą
bliźniaczką. Nie ma w tym [r.p.] S-M, nie jestem [r.p.] sadystą ani nie
interesują mnie podmioty lubiące być [r.p.] krzywdzone. Siostra i ja
jesteśmy, nawiasem mówiąc, bliźniętami dwujajowymi i jako dorośli
prawie wcale nie jesteśmy do siebie podobni. To, o co mi chodzi, gdy
pytam znienacka, bez związku z czymkolwiek, czy mogę
wyprowadzić je do drugiego pokoju i związać, daje się opisać po
części określeniem zaczerpniętym z teorii masochizmu symbolicznego
Marchesaniego i Slykesa: propozycja kontraktowego scenariusza [bez
r.p.]. Rzecz w tym, że mnie kontrakt interesuje w tym samym stopniu,
co scenariusz. Stąd ów nagi formalizm, mieszanina agresji i dobrych
manier w mojej propozycji. Zabrali ją po serii drobnych, lecz
niezagrażających życiu urazów i wstrząśnień mózgu, po których po
prostu przestała być zdolna do samodzielnego życia. O opiece
instytucjonalnej nawet nie chciała słyszeć. W ogóle nie brała takowej
pod uwagę. Moja siostra, naturalnie, natychmiast pospieszyła jej na
pomoc. Mamusia ma u niej własny pokój, a dwójka dzieci siostry
musi dzielić wspólny. Pokój jest na parterze, żeby nie musiała
korzystać ze schodów, które są strome i bez chodnika. Muszę ci się
przyznać, że wiem dokładnie, co jest na rzeczy.
Pyt.
– Łatwo przewidzieć na otomanie, że do czegoś dojdzie. Że
prawidłowo oceniłem pokrewieństwo. Ligeti, którego dzieło
niewątpliwie jest ci znane, tworzy muzykę abstrakcyjną wręcz do
stopnia atonalności, a zatem stwarza właściwą atmosferę do złożenia
propozycji kontraktowego scenariusza. W przeszło osiemdziesięciu
pięciu procentach przypadków podmioty akceptują. Nie następuje
żaden [r.p.] triumf drapieżnika w odpowiedzi na to, że podmiot [r.p.]
uległ, ponieważ nie o uległość to chodzi. Absolutnie nie. Stawiam im
pytanie, jak się zapatrują na pomysł, żebym je związał. Zapada gęsta
i brzemienna cisza, woltaż narasta nad otomaną. W woltażu tym
zawisa moje pytanie, aż do momentu, gdy dosięgnie celu, [r.p.]
zapadnie. Wtedy najczęściej podmiot gwałtownie zmienia pozycję na
otomanie, koryguje postawę, [r.p.] siada prosto i tak dalej – jest to
gest nieświadomy, mający zakomunikować siłę i autonomię, pokazać,
że tylko podmiot ma władzę zadecydować o odpowiedzi na
propozycję. Bierze się to z podszytego niepewnością lęku, że jakaś
ewidentna słabość lub uległość charakteru podmiotu pozwoliła mi
dostrzec w tymże podmiocie kandydatkę do [powtórzony r.p.]
zdominowania, czyli związania. Ludzka dynamika psychologiczna jest
fascynująca – to, że pierwsza, nieświadoma obawa podmiotu dotyczy
własnej osoby i pytania, co takiego w niej jest, co mogło
sprowokować podobną propozycję, co mogło nasunąć mężczyźnie
myśl, że taka rzecz jest możliwa. Obawa zwrotna, innymi słowy,
o autoprezencję. Trzeba by właściwie być tam w tym pokoju razem
z nami, żeby docenić niezwykle wprost skomplikowaną i fascynującą
dynamikę towarzyszącą tej brzemiennej ciszy. Aliści poprzez to jawne
potwierdzenie własnej władzy nagła korekta postawy komunikuje
w istocie wyraźne pragnienie uległości. Akceptacji. Gry. Innymi
słowy, każde potwierdzenie [r.p.] władzy oznacza, w tym
nabrzmiałym kontekście, kurę. Bo, widzisz, w bogato
wystylizowanym formalizmie [r.p.] gry masochistycznej rytuał zostaje
zakontraktowany i zorganizowany w taki sposób, aby oczywista
nierówność władzy jako taka zyskała pełnię władzy i autonomii.
Pyt.
– Dziękuję ci. Po tym poznaję, że rzeczywiście słuchasz. Że jesteś
baczną i asertywną słuchaczką. Bo też nie ująłem tego zbyt
wdzięcznie. Tym, co uczyniłoby twoje i moje, na przykład, pójście do
mojego mieszkania i podjęcie określonej kontraktowej czynności
obejmującej związanie ciebie przeze mnie autentyczną [r.p.] grą, jest
całkowita odmienność tej sytuacji od sytuacji, w której zwabiłbym cię
podstępem do siebie do domu, tam zaś rzuciłbym się na ciebie,
zniewolił cię i związał. Ta druga sytuacja nie ma w sobie nic z gry.
Gra polega na twoim wolnym i autonomicznym poddaniu się
związaniu. Celem kontraktowej natury gry masochistycznej, czyli
[r.p.] warunkowej – ja proponuję, ona akceptuje, ja proponuję rzecz
następną, ona akceptuje – jest sformalizowanie struktury władzy.
Zrytualizowanie jej. [r.p.] Gra polega na poddaniu się związaniu
i oddaniu władzy drugiej osobie, lecz [r.p.] umowa – [r.p.] reguły,
niejako, gry – umowa gwarantuje, że wszelkie formy oddania władzy
pochodzą z wolnego wyboru. Innymi słowy, jest to potwierdzenie, że
dana osoba ma na tyle ugruntowaną koncepcję swojej osobistej
władzy, że może rytualnie odstąpić tę władzę innej osobie – w naszym
przykładzie ty mnie – i ja następnie ściągnę ci spodnie, sweter
i bieliznę, po czym przywiążę cię jedwabnymi pasami za nadgarstki
i kostki do kolumn mojego zabytkowego łóżka. Oczywiście mówię
o tobie tylko przykładowo, dla potrzeb tej rozmowy. Nie pomyśl
sobie, że naprawdę sugeruję jakąkolwiek kontraktową ewentualność
względem ciebie. Ledwo cię przecież znam. Nie wspominając
o rozbudowanym kontekście i objaśnieniu, jakie ci tu serwuję – to nie
jest mój styl działania. [śmiech] Nie, moja droga, z mojej strony nie
masz się czego obawiać.
Pyt.
– Ależ oczywiście, że jesteś. Moja rodzona matka była pod każdym
względem wspaniałą jednostką, obdarzoną jednakże nierównym,
nazwijmy to, usposobieniem. Niekonsekwentnie i zmiennie radziła
sobie z codziennymi sprawami. Niekonsekwentnie postępowała
z dwojgiem swoich dzieci, a szczególnie ze mną. Zrodziło to we mnie
pewne psychologiczne kompleksy związane z władzą i, chyba,
zaufaniem. Nagminność zgody jest wprost zdumiewająca. W miarę jak
plecy się prostują i cała postawa sztywnieje, również głowa zostaje
zadarta, tak że podmiot siedzi teraz w pozycji idealnie wyprostowanej
i sprawia wrażenie wycofanego z przestrzeni rozmowy, choć wciąż na
otomanie, to jednak wycofany najdalej jak na to pozwala szczupłość
miejsca. To pozorne wycofanie, jakkolwiek w intencji podmiotu ma
zakomunikować szok, zdumienie oraz deklarację, że podmiot
w żadnym razie nie zalicza się do osób, którym możliwość spotkania
się z propozycją zezwolenia komuś na związanie siebie choćby
przeszła przez myśl, w istocie sygnalizuje głęboką ambiwalencję.
Wewnętrzny [r.p.] konflikt. Przez co rozumiem, że pewna możliwość
istniejąca do tego momentu tylko wewnętrznie, potencjalnie,
abstrakcyjnie, jako element podświadomych fantazji czy też
stłumionych pragnień podmiotu, została oto nagle uzewnętrzniona
i nabrała świadomej wagi, czyli [r.p.] urealniła się jako konkretna
możliwość. Stąd fascynująca ironia języka ciała, mającego w intencji
podmiotu komunikować szok, i istotnie komunikującego szok, lecz
zgoła inny. A mianowicie szok odreagowania wobec eksplozji
podświadomych pragnień, które rozsadziły swoje struktury i przebiły
się do świadomości, tyle że pod wpływem impulsu zewnętrznego,
pochodzącego od konkretnego innego będącego zarazem samcem
i partnerem w rytuale godowym, a zatem zawsze dojrzałego do
przekazywania. Słowo [r.p.] zapaść jest w tej sytuacji znacznie
trafniejsze, niż mogłaś sobie początkowo wyobrażać. Penetracja taka,
naturalnie, wymaga czasu jedynie wtedy, gdy napotka [r.p.] opór. No
na przykład znasz ten wyświechtany slogan [r.p.] nie wierzę własnym
uszom. Zastanów się nad jego znaczeniem.
Pyt. …
– Z mojego własnego doświadczenia wynika, że ów slogan nie
oznacza [powtórzony r.p.] nie mogę uwierzyć, że taka możliwość istnieje
oto w mojej świadomości, lecz znacznie bardziej prawdopodobnie
znaczy coś w sensie [wielokrotnie powtarzany i coraz bardziej
irytujący r.p.] nie mogę uwierzyć, że taka możliwość pochodzi oto ze
źródła zewnętrznego wobec mojej świadomości. Szok jest taki sam, to
samo kilkusekundowe opóźnienie w internalizacji, czyli
przetworzeniu, jakie wywołać może nagła zła wiadomość albo też
nagła, niewytłumaczalna zdrada darzonego dotąd zaufaniem
autorytetu, i tak dalej, i tym podobne. Ten interwał porażonej
szokiem ciszy jest to czas, w którym zmieniają się całe mapy
psychologiczne, toteż w owym interwale każdy gest czy afekt ze
strony podmiotu mówi o podmiocie znacznie więcej, niż najdłuższa
banalna rozmowa, a nawet doświadczalne badanie kliniczne byłyby
w stanie kiedykolwiek powiedzieć. Odkryć.
Pyt.
– Mam na myśli kobietę lub młodą kobietę, nie [r.p.] podmiot per
se.
Pyt.
– Prawdziwe koguty, te co do których się pomyliłem, utrzymują tę
pauzę szokową najkrócej. Zaraz potem uśmiechną się uprzejmie, albo
nawet roześmieją, i odrzucą propozycję w sposób bezpośredni
i kategoryczny. Nie było szkody, nie ma krzywdy. [śmiech] Gra słów
niezamierzona, [r.p.] kogut, FOUL. Wewnętrzne mapy psychologiczne
tych podmiotów ogarniają możliwość bycia związaną, uwzględniają ją
swobodnie, i swobodnie odrzucają. Tych podmiotów to po prostu nie
interesuje. Dla mnie to nie jest problem, odkrycie, że pomyliłem
koguta z kurą. Wszak, powtarzam raz jeszcze, mnie nie interesuje
zmuszanie, nakłanianie ani przekonywanie kogoś wbrew jego woli.
Na pewno nie zamierzam jej prosić. Nie o to chodzi. Ja wiem, o co
chodzi. Więc… siła nie ma tu racji bytu. Pozostałe – te od długiej,
brzemiennej, wysokonapięciowej pauzy i szoku afektywnego
rzutującego na postawę ciała – czy ostatecznie się godzą, czy
obrażają, oburzają, to są prawdziwe kury, uczestniczki gry, co do nich
się nie pomyliłem. Zadzierają głowy – ale patrzą na mnie,
intensywnie, [r.p.] gapią się i tak dalej, z intensywnością
przypisywaną spojrzeniu osoby, która próbuje się zdecydować, czy
może ci [r.p.] zaufać, czy nie. Przy czym [r.p.] zaufać oznacza w tym
kontekście cały szereg rozmaitych możliwości – czy sobie z nich
żartujesz, czy mówisz serio, ale udajesz, że żartujesz, aby udaremnić
zażenowanie, gdyby poczuły się oburzone lub zgorszone, czy może
mówisz serio, ale stawiasz tę propozycję czysto abstrakcyjnie jako
pytanie hipotetyczne typu [r.p.] Co byś zrobiła z milionem dolarów?
mające w istocie dostarczyć informacji o ich osobowości w związku
z ewentualnością czwartej randki. I tak dalej, i tym podobne. Albo czy
jest to rzeczywiście propozycja całkiem poważna. Mimo że… badają
cię wzrokiem, ponieważ chcą cię rozgryźć. Oszacować, tak jak ty
najwyraźniej je oszacowałeś, co zdaje się sugerować ta propozycja.
Dlatego ja proponuję zawsze wprost, otwarcie, bez dowcipów,
wtrąceń, wstępów czy ozdobników w artykulacji możliwości
kontraktowej. Chcę zakomunikować najlepiej, jak potrafię, że
propozycja jest poważna i konkretna. Że otwieram przed nimi własną
świadomość na możliwość odrzucenia, a nawet zgorszenia. Dlatego na
ich intensywne spojrzenie odpowiadam wzrokiem raczej
beznamiętnym i nie mówię nic, co by mogło upiększyć,
skomplikować, podkoloryzować lub zakłócić proces ich wewnętrznej
reakcji psychicznej. Zmuszam je do przyswojenia sobie, że tak ja sam,
jak i moja propozycja jesteśmy śmiertelnie poważni.
Pyt. …
– Ale zauważ, proszę, powtarzam raz jeszcze, że nie ma w tym
z mojej strony ani trochę agresji czy zagrożenia. Właśnie to miałem
na myśli, mówiąc o [r.p.] beznamiętnym wzroku. Nie składam
propozycji w tonie niesmacznym czy lubieżnym, nie zdradzam ani
cienia natarczywości, wahania czy konfliktu wewnętrznego. Zero
agresji i groźby. To najważniejsze. Na pewno wiesz z własnego
doświadczenia, że naturalną ludzką reakcją na język ciała sugerujący
wycofanie lub odsunięcie się drugiej osoby jest automatyczne
nachylenie się ku niej, tytułem niejako kompensacji i zachowania
pierwotnej relacji przestrzennej. Świadomie unikam tego odruchu. To
rzecz najwyższej wagi. Nie wolno wiercić się nerwowo, pochylać,
oblizywać warg ani poprawiać krawata, kiedy podobna propozycja
zapada w świadomość rozmówczyni. Ja swego czasu podczas trzeciej
randki stwierdziłem u siebie pojedynczy skaczący mięsień czy też
skurcz w okolicy czoła, który mnie nękał przez cały wieczór i – na
otomanie – sprawiał wrażenie, że unoszę i opuszczam jedną brew
ruchem szybkim i lubieżnym, co w psychicznie naładowanym
następstwie nagłej propozycji storpedowało po prostu całe
przedsięwzięcie. A podmiotem w żadnym razie nie był kogut – to była
kura albo nigdy nie badałem kury – i mimo to jeden mimowolny
skurcz jednej brwi ukręcił łeb całej możliwości, jako że podmiot nie
tylko opuścił lokal w takim zrywie sprzecznego wewnętrznie
zgorszenia, że zapomniał torebki, i nie tylko po torebkę nie wrócił,
ale nie odpowiadał nawet na nagrane wiadomości telefoniczne,
w których kilkakrotnie proponowałem zwrot torebki w jakimś
neutralnym miejscu publicznym. Aliści rozczarowanie uświadomiło
mi cenną naukę o tym, jak delikatnym w istocie okresem
wewnętrznego przetwarzania i kartografii potrafi być ten moment tuż
po złożeniu propozycji. Problem mojej matki polegał na tym, że
wobec mnie – swojego starszego dziecka, starszego z bliźniąt, co
znamienne – przejawiała dość nieobliczalne instynkty rodzicielskie,
wahające się między skrajnościami [r.p.] gorąco – zimno. W jednej
chwili potrafiła być bardzo, bardzo ciepła i matczyna, aby zaraz
w następnej rozzłościć się na mnie o jakiś rzeczywisty lub wymyślony
drobiazg i całkowicie odebrać mi swój afekt. Stawała się wtedy zimna
i odpychająca, odtrącała zabiegi małego dziecka, czyli moje,
o akceptację i czułość, nieraz zamykała mnie samego w moim pokoju
i nie pozwalała stamtąd wyjść przez ściśle wyznaczony czas, gdy
tymczasem moja siostra bliźniaczka cieszyła się nadal nieskrępowaną
swobodą ruchu na terenie całego domu, otrzymując w dodatku ciepło
i matczyne uczucie. Natomiast gdy upłynął rygorystyczny okres
odosobnienia – chodzi mi o ten dokładnie moment, w którym
dobiegło końca moje [r.p.] wykluczenie – mamusia otwierała drzwi,
przytulała mnie czule, osuszała mi łzy własnym rękawem
i oznajmiała, że wszystko zostało mi wybaczone i już z powrotem jest
w porządku. Ten przypływ akceptacji i czułości ponownie zwabiał
mnie do [r.p.] zaufania jej, uwielbienia i scedowania na nią władzy
uczuciowej, wskutek czego stawałem się od nowa podatny na
zniszczenie w dowolnej chwili, gdy znowu zechce jej się traktować
mnie zimno i patrzeć na mnie jak na okaz laboratoryjny, którego nig-
dy wcześniej nie oglądała. Cykl ten powtarzał się, niestety, w naszych
relacjach przez całe moje dzieciństwo.
Pyt.
– Owszem, co dodatkowo uwypuklał fakt, że była z powołania
zawodową klinicystką, psychologiem nadzorującym testy i ćwiczenia
diagnostyczne w sanatorium w pobliskim mieście. Karierę zawodową
podjęła po przerwie, gdy tylko ja i siostra weszliśmy
w zorganizowany system edukacji jako zaledwie parolatki. Imago
mojej matki, z czego zdaję sobie sprawę, rządzi właściwie moim
dorosłym życiem psychicznym, zmuszając mnie raz po raz do
proponowania i negocjowania kontraktowych rytuałów, w których
władza jest swobodnie udzielana i odbierana, uległość
zrytualizowana, kontrola zaś przejmowana i zwracana wedle mojej
wolnej woli. [śmiech] A raczej podmiotu. Woli. Dziedzictwem po
matce jest również to, że wiem dokładnie, skąd się bierze, z czego
wynika, moja potrzeba starannego oszacowania podmiotu
i zaproponowania znienacka podczas trzeciej randki, aby podmiot
pozwolił mi się unieruchomić za pomocą jedwabnych pasów.
Irytujący, pedantyczny żargon, którym się posługuję w opisie owych
rytuałów, też w dużej części przejąłem od matki, która w stopniu
znacznie większym niż nasz poczciwy, lecz zdominowany i niejako
wykastrowany ojciec, uformowała nam w dzieciństwie język
i zachowanie. Siostrze i mnie. Moja matka posiadała tytuł magistra
medycyny środowiskowej [powtórzony r.p.], jeden z pierwszych
przyznanych w północnej części Środkowego Zachodu diagnoście płci
żeńskiej. Moja siostra jest gospodynią domową i matką, nie ma
wyższych aspiracji, przynajmniej nie świadomie. Na przykład [r.p.]
otomana to termin mamy, która określała nim zarówno kanapę, jak
i dwuosobową sofkę w naszym salonie. Sofa w moim mieszkaniu ma
oparcie i poręcze, więc jest, z technicznego punktu widzenia, sofą czy
też kanapą, a jednak ja podświadomie upieram się nazywać ją
otomaną. Jest to podświadomy zwyczaj, którego nie umiem się
wyzbyć. Nawet przestałem już próbować. Pewne kompleksy lepiej
zaakceptować i ulec im, zamiast mocować się z imago samą siłą woli.
Mamusia – która była w końcu, oczywiście, chyba to rozumiesz,
osobą zawodowo powołaną do trzymania innych w zamknięciu,
badania ich, testowania, łamana i naginania do wymogów tego, co
władze stanowe uznały za zdrowie psychiczne – moją własną wolę
złamała nieodwracalnie bardzo wcześnie. Przyjąłem to do
wiadomości, pogodziłem się z tym i zbudowałem sobie
skomplikowane struktury, w których ramach symbolicznie oswajam
władzę i odzyskuję ją. O to właśnie w tym wszystkim chodzi. Ani mąż
mojej siostry, ani mój ojciec nie mieli żadnych związków z hodowlą
drobiu. Mój ojciec do wylewu był urzędnikiem niższego szczebla
w branży ubezpieczeniowej. Aliści słowo [r.p.] pisklak było często
używane w naszych stronach – na określenie osobnika słabego,
tchórzliwego, osobnika, którego wola daje się łatwo nagiąć do celów
innych osób. Może więc podświadomie stosuję metaforę drobiową do
opisu rzeczonych rytuałów kontraktowych tytułem symbolicznego
potwierdzenia swojej władzy nad osobami, które, paradoksalnie,
autonomicznie zgadzają się podporządkować mi. Bez dalszych
ceregieli przechodzimy następnie do drugiego pokoju, tego z łóżkiem.
Jestem bardzo podniecony. Zachowuję się teraz nieco inaczej,
bardziej władczo, autorytatywnie. Ale nie straszę i nie grożę. Niektóre
podmioty deklarowały, iż widzą w moim zachowaniu [r.p.] groźbę,
ale zapewniam cię, że groźba bynajmniej nie jest zamierzona. Tym, co
teraz komunikuje się podmiotowi, jest specyficzna autorytatywna
władza wypływająca li tylko z kontraktowego doświadczenia –
informuję mianowicie podmiot, że ją [bez r.p.] poinstruuję.
Promieniuję przy tym fachowością, która może, przyznaję, nasunąć
myśl o groźbie osobom o specyficznej konstrukcji psychicznej.
Wszystkie z wyjątkiem najtwardszych sztuk zaczynają się w tym
momencie dopytywać, czego konkretnie od nich chcę. Ja natomiast
z wielką premedytacją wykluczam słowo [r.p.] chcę i jego analogi ze
swoich instrukcji. Informuję, że nie zamierzam wyrażać życzeń,
prosić, błagać ani perswadować. Nie o to chodzi. Znajdujemy się teraz
w mojej sypialni, niedużej i zdominowanej przez królewskich
rozmiarów łoże z kolumnami w stylu edwardiańskim. Już samo to
łoże, które sprawia wrażenie gigantycznego i podstępnie solidnego,
może komunikować pewną groźbę, co zrozumiałe w świetle
zawartego kontraktu. Stosuję zawsze zdania typu [bez r.p.] Masz
zrobić to a to, Masz zrobić tak a tak i tak dalej, i tym podobne. Mówię
im, jak mają stanąć, kiedy się odwrócić i jak na mnie popatrzeć.
Artykuły odzieżowe należy zdejmować w ściśle określonej kolejności.
Pyt.
– Tak, ale sama kolejność jest mniej ważna niż to, że istnieje
kolejność i że one się zgadzają. Bielizna zawsze na końcu. Jestem już
silnie, acz niekonwencjonalnie podniecony. Moja maniera jest
szorstka i władcza, lecz nie groźna. Bez żartów. Jedne wyraźnie się
denerwują, inne udają zdenerwowane. Niektóre przewracają oczami
albo rzucają jakiś cięty żarcik, żeby siebie same upewnić, że przecież
tylko [r.p.] uczestniczą w grze. Ubrania mają poskładać i ułożyć
w nogach łóżka, na którym mają wyciągnąć się nieruchomo na
plecach i wyzbyć z twarzy wszelkiej ekspresji i emocji, kiedy ja
pozbawiam się odzieży.
Pyt.
– Czasami tak, czasami nie. Podniecenie jest silne, ale nie
specyficznie genitalne. Ja rozbieram się neutralnie. Ani
ceremonialnie, ani pospiesznie. Emanuję panowaniem nad sytuacją.
Czasem którąś strach obleci w pół drogi, ale takich jest bardzo,
bardzo mało. Te, które chcą spróbować, próbują. Zniewolenie ma
charakter wysoce abstrakcyjny. Pasy są czarne, satynowe,
sprowadzone pocztą na zamówienie. Zdziwiłabyś się. Gdy wykonują
kolejne polecenia, rozkazy, wypowiadam pod ich adresem krótkie
frazy pozytywnego wsparcia, takie jak: Dobrze albo Zuch dziewczyna.
Informuję je, że zastosowałem węzły typu podwójna pętla, które
zacisną się automatycznie przy próbie wyswobodzenia się lub oporu.
Jakoś nie próbują. W rzeczywistości nie istnieje coś takiego jak węzeł
podwójna pętla. Przełomowy moment następuje, gdy one leżą przede
mną nagie, przywiązane mocno za nadgarstki i kostki do kolumn
łóżka. Nie wiedzą, że kolumny te są czysto dekoracyjne i wcale nie
solidne, tak że bez wątpienia dałyby się złamać zdecydowanym
wysiłkiem uwolnienia. Mówię: Teraz jesteś całkowicie w mojej władzy.
Pamiętaj, że ona jest naga i przywiązana do łóżka w pozycji orła. Ja
rozebrany stoję w nogach. Następnie świadomie zmieniam wyraz
twarzy i pytam: Boisz się? W zależności od zachowania podmiotu
w tym momencie, stosuję czasem wariant alternatywny: Nie boisz się?
To jest moment krytyczny. Chwila prawdy. Cały rytuał… może lepiej
powiedzieć ceremoniał, bardziej oddaje, bo my… oczywiście cała
sytuacja, od propozycji począwszy, wiąże się z ceremoniałem…
a punktem kulminacyjnym jest odpowiedź podmiotu na powyższe
pytanie. Na Nie boisz się? Pożądane jest podwójne potwierdzenie.
Podmiot winien potwierdzić, że znajduje się w tym momencie
całkowicie w mojej władzy. Winien też potwierdzić, że mi ufa. Ma
potwierdzić, że nie boi się z mojej strony zdrady ani nadużycia
władzy, która została na mnie scedowana. Podniecenie osiąga w tej
wymianie zdań absolutny szczyt, a szczytowanie utrzymuje się
dokładnie tak długo, jak długo trwa pozyskiwanie przeze mnie
wspomnianych potwierdzeń od podmiotu.
Pyt.
– Słucham?
Pyt.
– Przecież już ci mówiłem. Płaczę. Wtedy właśnie płaczę. Czy ty
mnie w ogóle chociaż trochę słuchasz, rozwalona tam w kącie?
Siadam przy nich i płaczę, i objaśniam im psychologiczne
pochodzenie całej gry oraz moje potrzeby, które ona zaspokaja.
Otwieram przed nimi najgłębsze rejony swojej psyche i błagam
o współczucie. Rzadko trafia się podmiot, który by się nie wzruszył,
i to dogłębnie. Pocieszają mnie najlepiej, jak umieją, skrępowane
nałożonymi przeze mnie pętami.
Pyt.
– Czy kończy się stosunkiem seksualnym, to zależy. Nie do
przewidzenia. Tego się po prostu nie da z góry poznać.
Pyt. …
– Czasami trzeba się zwyczajnie poddać nastrojowi.
KW #11-97
FORT DODGE, INDIANA
– Zawsze sobie myślę: „A jak nie dam rady?”. Ale wtedy zaraz sobie
myślę: „O cholera, nie myśl tak”. Bo myślenie o tym sprawia, że to się
dzieje. Nie powiem, że zbyt często. Ale cykora mam. Każdy ma. Kto
twierdzi, że nie ma, ten akurat ma gorszego niż inni. Taki to już non
stop się boi, że to mu się przytrafi. I dalej sobie myślę: „W ogóle bym
się tym nie martwił, gdyby jej tu nie było”. Wtedy się wnerwiam.
Jakbym uważał, że ona czegoś oczekuje. Że gdyby nie leżała tam
wyczekująco, pytająco i że tak powiem, taksująco, to mnie by coś
takiego nawet nie przyszło do głowy. I dlatego się dosłownie
wnerwiam. Tak się wnerwiam, że mnie nawet zaczyna gówno
obchodzić, czy dam radę, czy nie. Jakbym jej chciał pokazać. Jakbym
mówił: „Okej, suko, sama chciałaś”. A potem wszystko idzie dobrze.
KW #19 10-96
NEWPORT, OREGON
– Dlaczego? Dlaczego. No cóż, nie tylko dlatego, że jesteś piękna.
Chociaż jesteś. Ale poza tym jesteś taka inteligentna. No właśnie.
Właśnie dlatego. Pięknych dziewczyn jest na pęczki, ale nie – no,
powiedzmy sobie szczerze, człowiek autentycznie inteligentny to
rzadkość. Dowolnej płci. Sama o tym wiesz. Sądzę, że dla mnie liczy
się przede wszystkim twoja inteligencja.
Pyt.
– Ha. To możliwe, jak sądzę, z twojego punktu widzenia.
Przypuszczam, że mogłoby tak być. Z tym że zastanów się przez
chwilę: czy taka możliwość w ogóle zaświtałaby dziewczynie, która
nie jest tak piekielnie inteligentna? Czy głupiej dziewczynie
wystarczyłoby rozumu, żeby to podejrzewać?
Pyt.
– No i tym sposobem dowiodłaś mojej racji. Czyli możesz mi
wierzyć, że mówię prawdę, i nie brać tego, co mówię, za pusty
komplement. Racja?
Pyt. …
– No to chodź tutaj.
KW #46 07-97
NUTLEY, NEW JERSEY
– Mnie tylko… albo weź Holokaust. Czy Holokaust był czymś
dobrym? Absolutnie nie. Czy ktokolwiek uważa, że to dobrze, że
doszło do Holokaustu? Absolutnie nikt. Ale czytałeś Viktora Frankla?
Viktora Frankla Człowieka w poszukiwaniu sensu? To wybitna,
wybitna książka. Frankl podczas Holokaustu siedział w obozie i ta
książka wyrasta z tamtego właśnie doświadczenia, mówi
o doświadczeniu Ciemnej Strony człowieczeństwa i zachowaniu
człowieczej tożsamości wbrew obozowemu poniżeniu, agresji i sumie
cierpień brutalnie odzierających jednostkę z tożsamości. Jest to
książka absolutnie wybitna, więc pomyśl teraz, gdyby nie Holokaust,
nie powstałby Człowiek w poszukiwaniu sensu.
Pyt.
– Ja tylko chcę powiedzieć, że trzeba bardzo uważać, zanim się
przyjmie sztywne stanowisko wobec agresji i poniżenia, również
w odniesieniu do kobiet. Sztywne stanowisko wobec czegokolwiek jest
wielkim błędem, to tylko chciałem powiedzieć. Ale mówię to głównie
w odniesieniu do casusu kobiet, w którym sztywne stanowisko
sprowadza się do prostacko pogardliwego w sumie przekonania, że
kobieta jest stworzeniem kruchym i łamliwym, które nader łatwo
można popsuć. Tak jakby naszą powinnością było otulać je watą
i chronić bardziej niż kogokolwiek innego. To sztywniackie
i pogardliwe. Ja tu mówię o godności i poszanowaniu, żeby ich nie
traktować jak porcelanowych laleczek czy coś. Każdego dosięgnie
czasem przykrość i agresja czy przemoc, czemu akurat kobiety
miałyby się wyróżniać w tym względzie?
Pyt.
– Ja tylko mówię, że nie nam wyrokować o tym, czy kazirodztwo,
maltretowanie, przemoc i inne tego typu rzeczy nie mają
przypadkiem jakiegoś pozytywnego znaczenia dla istoty ludzkiej
w dłuższej perspektywie. Niekoniecznie zawsze, ale czy możemy
kategorycznie orzec, że nigdy, przyjmując sztywne stanowisko?
Oczywiście nie powinno dochodzić do gwałtów i aktów przemocy, są
to czyny skrajnie oburzające, naganne i złe w momencie ich
popełniania, to nie ulega kwestii. Nikt nie twierdzi inaczej. Jednak
tylko w momencie ich popełniania. W momencie popełniania gwałtu,
rękoczynu, kazirodztwa lub zniewagi. Ale potem? Po pewnym czasie,
w szerszej perspektywie mentalnego dochodzenia do ładu z tym, co ją
spotkało, mentalnego rozprawiania się z tym w procesie, w którym
zdarzenie owo staje się częścią jej własnego ja? Ja tylko mówię, że nie
jest niemożliwe, iż zdarzają się przypadki, w których to potrafi
wzbogacić człowieka. Uczynić go większym, niż był przedtem.
Pełniejszą istotą ludzką. Tak jak Viktor Frankl. Albo to powiedzenie,
że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Uważasz, że autor tego
powiedzenia był za gwałceniem kobiet? Absolutnie nie. Po prostu nie
głosił sztywnych poglądów.
Pyt. …
– Ja nie mówię, że nie ma czegoś takiego jak ofiara. Mówię tylko,
że niekiedy mamy skłonność do ciasnoty myślenia o tysiącach
rozmaitych czynników składających się na konkretną osobę ludzką.
Mówię tylko, że w swoich sztywnych i protekcjonalnych poglądach na
prawo, idealną sprawiedliwość i ochronę ludzi nie pozwalamy sobie
zatrzymać się na chwilę refleksji, że nikt nie jest wyłącznie ofiarą i nic
nie jest wyłącznie negatywne ani wyłącznie niesprawiedliwe – no,
prawie nic. Generalnie – że możliwe jest, iż nawet najgorsze rzeczy,
jakie człowieka spotykają, mogą koniec końców stać się czynnikami
pozytywnymi w kształtowaniu go takim, jakim jest. Takim, jakim jest,
będąc w pełni istotą ludzką, zamiast jedynie – weź na przykład gwałt
zbiorowy i poniżenie, i pobicie ze skutkiem niemal śmiertelnym. Nikt
nie mówi, że to są dobre rzeczy, ja na pewno nie, nikt nie powie, że
wynaturzone kanalie, które coś takiego popełniły, nie powinny pójść
do więzienia. Nikt nie sugeruje, że jej się to w gruncie rzeczy
podobało albo że powinno się było stać. Ale popatrzmy na to
z perspektywy dwóch kwestii. Kwestia pierwsza – że ona po zdarzeniu
wie o sobie coś, czego nie wiedziała przedtem.
Pyt.
– Wie to, że absolutnie najgorsza i najbardziej poniżająca rzecz,
jaką mogła sobie wyobrazić w związku z sobą, faktycznie jej się stała.
I ona to przeżyła. I żyje nadal. Nie mówię, że jest zadowolona, nie
mówię, że jest w super formie i skacze z radości, że coś takiego ją
spotkało, ale jest, żyje, i wie o tym, a więc czegoś się dowiedziała.
Chodzi mi o to, że teraz ona rzeczywiście coś wie. Jej idea samej
siebie i tego, co ona sama jest w stanie przeżyć i przetrwać, doznała
poszerzenia. Poszerzenia, powiększenia, pogłębienia. Ona teraz jest
silniejsza, niż w głębi duszy się po sobie spodziewała, i wie o tym, wie
o tym, że jest silna, w sposób inny, niż wiedziałaby, gdyby jej to po
prostu powiedzieli rodzice albo gdyby mówca na akademii w szkole
kazał wszystkim powtarzać chórem „Jestem Kimś, Jestem Silny” i tak
w kółko. Ja tylko mówię, że ona już nie jest taka sama, i tłumaczę,
skąd częściowo bierze się to, że nie jest już taka sama – że, na
przykład, nadal boi się iść do swojego samochodu w podziemnym
parkingu czy gdzieś, ponieważ boi się napadu i zbiorowego gwałtu,
ale teraz boi się ich już inaczej. Nie żeby chciała, aby ją to jeszcze raz
spotkało, gwałt zbiorowy, absolutnie nie. Ale teraz już wie, że to jej
nie zabije, że zdoła przeżyć, że to jej nie unicestwi ani nie uczyni, że
tak powiem, podczłowiekiem.
Pyt. …
– No i wie teraz więcej o kondycji ludzkiej, cierpieniu, lęku
i poniżeniu. Chodzi mi o to, że każdy z nas przyzna, iż cierpienie
i strach stanowią nieodłączną część życia i istnienia, wszyscy co
najmniej deklarujemy znajomość tych stanów, znajomość kondycji
ludzkiej. Ale ona teraz to wie. Nie twierdzę, że jest z tego powodu
zadowolona. Jednak pomyśl, jak poszerzył się jej horyzont widzenia
świata, o ile większy i głębszy jego obraz tkwi teraz w jej umyśle.
Potrafi zrozumieć cierpienie w sposób całkowicie inny. Jest kimś
więcej, niż była. Tyle tylko chcę powiedzieć. Jest w większym stopniu
istotą ludzką. Wie teraz coś, czego ty nie wiesz.
Pyt.
– To sztywniacka reakcja, o tym właśnie wcześniej mówiłem,
przepuszczać wszystko, co mówię, przez swoje ciasne widzenie świata
i imputować mi, że w istocie twierdzę: A zatem ci kolesie, co
zgwałcili ją zbiorowo, w gruncie rzeczy oddali jej przysługę. Ponieważ
tak nie twierdzę. Nie twierdzę ani że to było dobre, ani słuszne, ani że
powinno się było stać, nie twierdzę, że ona nie czuje się przez to
kompletnie sponiewierana i roztrzęsiona ani że coś takiego w ogóle
powinno mieć miejsce. W każdym przypadku kobiety gwałconej
zbiorowo, napastowanej i tak dalej, gdybym był przy tym i miał
władzę rozkazać „Róbcie to dalej” lub „Przestańcie”, kazałbym
przestać. Ale nie mogłem tego zrobić. Nikt nie mógł. Dzieją się na
świecie rzeczy straszne. Istnienie i życie nieustannie krzywdzi ludzi
na tysiące ohydnych, pojebanych sposobów. Wierz mi, że znam się,
swoje przeżyłem.
Pyt.
– I w moim odczuciu to jest rzeczywista różnica. Między tobą
a mną w tym względzie. Bo tu nie chodzi ani o politykę, ani
o feminizm czy coś innego. Dla ciebie to są wszystko poglądy,
uważasz, że mówimy o poglądach. Nie przeżyłaś czegoś takiego. Nie
twierdzę, że nigdy nie spotkało cię nic złego, niebrzydka jesteś
i założę się, że otarłaś się już w swoim życiu o poniżenie i tak dalej.
No więc nie twierdzę. Ale mówimy tutaj o gwałcie, cierpieniu
i strachu typu totalnego, typu Człowieka w poszukiwaniu sensu
Frankla. O prawdziwej Ciemnej Stronie. A ty, koteczku, na oko
przecież widzę, że jeszcze nigdy. Nawet nie ubierałabyś się tak, jak się
ubierasz, wierz mi.
Pyt.
– Że ostatecznie możesz się zgodzić z tym, że OK, kondycja ludzka
obfituje w straszliwe cierpienia, ale człowiek prawie wszystko potrafi
znieść. Załóżmy, że faktycznie w to wierzysz. Ty wierzysz, ale co jeśli
ja ci na to powiem, że ja nie tylko w to wierzę, ja to wiem? Czy
dostrzegasz jakąś różnicę? Co jeśli ci powiem, że moja własna żona
doświadczyła zbiorowego gwałtu? Teraz już nie jesteś taka pewna,
co? A jeśli ci opowiem bajeczkę o szesnastoletniej dziewczynie, która
poszła na niewłaściwą prywatkę z niewłaściwym chłopakiem i jego
kolesie tam ją – zrobili jej właściwie wszystko, co potrafią zrobić
mężczyźni w ramach gwałtu. Sześć tygodni w szpitalu. Co jeśli ci
powiem, że po dziś dzień jeździ dwa razy w tygodniu na dializy, tak
ją załatwili?
Pyt.
– A jeżeli ci powiem, że ona nigdy nie stwierdziłaby, że to jakoś
sprowokowała albo że to było przyjemne albo fajne, albo że fajnie jest
mieć tylko połowę nerki, i gdyby mogła cofnąć czas i temu zapobiec,
z pewnością by to uczyniła, ale gdybyś ją zapytała, czy byłaby
w stanie cofnąć się we własnej głowie i zapomnieć bądź też wymazać
z pamięci zapis tego, co się stało, to jak myślisz, co by ci
odpowiedziała? Taka jesteś pewna, co by ci odpowiedziała? Że
chciałaby nigdy nie musieć naginać się mentalnie do konfrontacji
z tym, co ją spotkało, czy też dowiadywać się nagle, że świat potrafi
zniszczyć cię po prostu ot tak. Dowiadywać się, że inna istota ludzka,
tamci faceci, może patrzeć na ciebie leżącą na ziemi i jak najbardziej
dosłownie widzieć w tobie rzecz, nie osobę, tylko rzecz, lalkę do
dymania, worek treningowy czy po prostu dziurę, zwyczajną dziurę
do wpychania butelki po Jacku Danielsie tak głęboko, żeby ci
rozwaliła nerki – jeżeli ona by ci po czymś takim, skrajnie
negatywnym, powiedziała, że przynajmniej teraz rozumie, że to
możliwe, ludzie są do tego zdolni.
Pyt.
– Widzieć w tobie rzecz, że potrafią patrzeć na ciebie jak na rzecz.
Wiesz, co to znaczy? Straszne, wiemy jakie to straszne jako idea,
wiemy, że to jest złe i wydaje nam się, że wszystko wiemy o prawach
człowieka i o godności ludzkiej, i o tym, jak naganne jest odebranie
komuś człowieczeństwa, tak to nazywamy, czyjeś człowieczeństwo,
ale doświadczyć tego, rozumiesz, to znaczy, że już potem się wie. To
nie jakaś idea czy sprawa, w której można zająć sztywne stanowisko.
Doświadczając czegoś takiego, poznajesz prawdziwy smak Ciemnej
Strony. Nie ideę ciemności, autentyczną Ciemną Stronę. I odtąd znasz
już jej moc. Moc totalną. Bo jeżeli naprawdę potrafisz ujrzeć kogoś
jako rzecz, to możesz temu komuś zrobić wszystko, nic już nie
obowiązuje, człowieczeństwo godność prawo sprawiedliwość nie
obowiązują. Więc ja tylko – co jeżeli ci powiem, że to jest jak
kosztowna ekspresowa wycieczka w ten rejon ludzkiej kondycji,
o którym wszyscy mówią, tak jakby go znali, ale w istocie nawet go
sobie nie wyobrażają, nie są w stanie, chyba że tam byli. Więc
gdybym ci powiedział tylko tyle, że jej świat się poszerzył, to co? Co
ty na to? I siebie samą, jak zrozumiała siebie samą. Że pojęła to, że
może być pojmowana jako rzecz. Czy ty rozumiesz, ile to zmienia –
wyrywa brutalnie, jak wiele to brutalnie wyrywa? Z ciebie, ciebie,
z tego, co sama o sobie myślałaś? Odziera cię z tego wszystkiego. A co
zostaje? Umiesz to sobie choćby wyobrazić? To tak jak Viktor Frankl
pisze w swojej książce, że gdy już doszło do najgorszego w obozie
w czasie Holokaustu, odebrali ci wolność, odebrali ci prywatność
i godność bo jesteś goły w obozowym tłumie i musisz się załatwiać
przy wszystkich bo coś takiego jak prywatność już nie istnieje, twoja
żona już nie żyje twoje dzieci poumierały z głodu a ty musiałeś na to
patrzeć i nie masz co jeść jak się ogrzać czym się okryć i traktują cię
jak szczura bo dla nich ty naprawdę jesteś szczurem nie istotą ludzką,
i wywołują cię i wyprowadzają i torturują, taka naukowa tortura żeby
ci pokazać że mogą ci odebrać nawet ciało, nawet twoje ciało już do
ciebie nie należy jest twoim wrogiem jest rzeczą której oni używają
do torturowania ciebie bo dla nich to tylko rzecz na której
przeprowadzają doświadczenia laboratoryjne, to nawet nie jest
sadyzm oni nie są sadystami bo dla nich to co torturują nie jest istotą
ludzką – że gdy już wszystko, co miało jakikolwiek związek z tobą,
zostanie ci wydarte, to zostaje tylko: co, co zostaje, czy cokolwiek
zostaje? Nadal jesteś żywa, więc czy to, co zostało, to jesteś ty? A co
to jest? Co teraz znaczy ty? I teraz właśnie przychodzi moment
odsłonięcia kurtyny, teraz gdy dowiadujesz się, czym jesteś nawet dla
siebie samej. Czego większość ludzi z godnością człowieczeństwem
i prawami nigdy się nie dowie. Tego, co jest możliwe. Że nic nie jest
automatycznie święte. O tym pisze Frankl. Że poprzez cierpienie
i strach i Ciemną Stronę dochodzi do otwarcia się tego, co pozostaje,
i odtąd już się wie.
Pyt.
– A jeśli ci powiem, że ona powiedziała, że to nie gwałt i strach
i ból i cała reszta, że to nie – że przede wszystkim, potem, gdy
naginała swój umysł do przyswojenia tego, do włączenia w jej świat
tego, co ją spotkało, że najgorszą i najtrudniejszą rzeczą w tym było
to, że wcześniej nie wiedziała, że jest w stanie sama zobaczyć siebie
w ten sposób, gdy zechce? Jako rzecz. Że jak najbardziej możliwe jest
pomyśleć o sobie wcale nie jako osobie, a tylko rzeczy, takiej, jaką
była dla tamtych facetów. I jakie to jest łatwe, jaką daje siłę,
pomyśleć w ten sposób jeszcze w trakcie aktu gwałtu, rozszczepić się
po prostu i niejako wyfrunąć pod sufit i stamtąd patrzeć, jak z tą
rzeczą robią coraz gorsze rzeczy, a ta rzecz jest tobą i to dla ciebie nic
nie znaczy, nic automatycznie nie ma dla ciebie znaczenia, i jest to
bardzo intensywny stan wolności i wielorakiej siły, płynącej stąd, że
nic już nie obowiązuje i wszystko zostało odebrane i można wszystko
zrobić wszystkim nawet sobie jak się chce bo komu zależy bo co
właściwie za różnica bo czym ty właściwie jesteś tylko rzeczą do
wpychania butelki po Jacku Danielsie, kogo obchodzi czy to jest
butelka co za różnica czy to kutas czy pięść czy urządzenie do
przepychania zlewu czy ta o tutaj laska – jak by to było móc być
taką? Uważasz, że potrafisz to sobie wyobrazić? Uważasz, że
potrafisz, ale nie potrafisz. A jak ja ci teraz powiem, że ona potrafi?
Jak ci powiem, że ona potrafi, bo jej się coś takiego zdarzyło i ona jak
najbardziej wie już, że możliwe jest być po prostu rzeczą, ale też tak
jak Viktor Frankl wie, że od tej chwili w każdej kolejnej chwili można
wybrać bycie czymś więcej, jeśli się chce, można z własnej woli
wybrać bycie istotą ludzką i nadać temu jakiś sens? To co byś na to
powiedziała?
Pyt.
– Ja jestem spokojny, o mnie się nie martw. Jak uczy Frankl, to nie
jest automatyczne, to jest kwestia wyboru – być istotą ludzką
z uświęconymi prawami zamiast rzeczą albo szczurem, ale ludzie są
w większości tak pełni samozadowolenia, sztywni w poglądach i ślepi
na rzeczywistość, że nawet nie wiedzą że to jest coś co człowiek sobie
sam wybiera i co nabiera znaczenia dopiero wtedy gdy wszystkie
nazwijmy to rekwizyty i dekoracje które pozwalają człowiekowi
w pełni samozadowolenia zakładać że nie jest rzeczą zostają mu
odebrane i zniweczone ponieważ nagle świat postrzega go jako rzecz,
wszyscy uważają go za szczura albo rzecz i tylko od niego zależy, on
jeden jest w stanie zadecydować, czy jest czymś więcej. A gdybym ci
powiedział, że nigdy nawet nie byłem żonaty? Co wtedy? Wtedy
odsłoni się prawda, wierz mi, mała, jakiej wierz mi nikt z tych co nie
przeżyli tego rodzaju totalnej napaści i gwałtu w którym wszystko co
sobie myśleli że automatycznie urodzili się z tym samozadowoleniem
przyjmując że automatycznie są czymś więcej niż rzeczą zostaje
z nich zdarte zwinięte i wetknięte w butelkę po Jacku Danielsie
wpychaną ci w tyłek przez czterech pijanych facetów którzy w twoim
cierpieniu i poniżeniu znajdują rozrywkę, sposób na zabicie paru
godzin czasu, nic wielkiego, żaden z nich już pewnie tego nie
pamięta, że nikt, kogo coś podobnego nie spotkało, nie osiąga tej
szerokości myślenia, tej na zawsze już głębokiej wiedzy, że to jest
zawsze wybór, że to ty sama stwarzasz siebie sekunda po sekundzie
w każdej sekundzie od tej chwili, że jedyny ktoś kto myśli że jednak
jesteś osobą w każdej sekundzie to ty i możesz przestać w każdej
chwili gdy tylko zechcesz gdy zechcesz powrócić do bycia po prostu
rzeczą która je kopuluje sra usiłuje spać jeździ na dializy i znosi
wtykanie graniastych butelek w odbyt tak głęboko że pękasz
w środku przez czterech facetów którzy najpierw kopnęli cię kolanem
w jaja żebyś zgiął się wpół których nawet nie znałeś na oczy nie
widziałeś nigdy im nic nie zrobiłeś takiego za co by mogli chcieć cię
kopać po jajach i gwałcić nigdy nie prowokowałeś tego rodzaju
totalnego poniżenia. Którzy nawet nie wiedzą, jak się nazywasz,
którzy robią ci coś takiego, nie wiedząc nawet, jak się nazywasz, ty
się nawet nie nazywasz. Imienia nie posiada się automatycznie, to nie
jest coś, co się po prostu ma, zapamiętaj sobie. Zostać zmuszonym do
odkrycia że nawet to trzeba samemu wybrać nawet posiadanie
imienia czyli bycie czymś więcej niż tylko maszyną zaprogramowaną
na różne reakcje kiedy z nią robią różne rzeczy kiedy w swoim
mniemaniu zabijają wolny czas aż im się znudzi i że to tylko od ciebie
zależy w każdej sekundzie od tej chwili a gdybym ci powiedział że to
spotkało mnie? Zrobiłoby ci to jakąś różnicę? Tobie pełnej sztywnych
przekonań o ideach i ofiarach? Czy to musi być kobieta? Uważasz
może że lepiej byś to sobie wyobraziła gdyby to była kobieta bo jej
atrybuty zewnętrzne bardziej przypominają twoje więc łatwiej
widzieć w niej istotę ludzką, na której popełniony zostaje gwałt
a w takim razie ktoś z kutasem i bez cycków nie byłby już dla ciebie
taki realny? Tak jakbym w Holokauście zamiast Żydów był tylko ja?
Kto by się wtedy myślisz przejął? Myślisz że ktoś się przejmował
Viktorem Franklem albo podziwiał jego człowieczeństwo zanim dał
on światu Człowieka w poszukiwaniu sensu? Ja nie mówię, że to się
stało mnie czy mojej żonie czy że w ogóle się stało ale gdyby?
A gdybym ja tobie coś takiego zrobił? Tu teraz? Zgwałcił cię butelką?
Myślisz że sprawiłoby ci to jakąś różnicę? Dlaczego? Kim ty jesteś?
Skąd to wiesz? Gówno wiesz.
Datum centurio12
ZAGADKA 4
Dwóch narkomanów w zaawansowanym stanie terminalnym siedziało
pod murem zaułka bez czegokolwiek do wstrzyknięcia, bez środków
do życia, bez adresu, pod który mogliby się udać. Tylko jeden z nich
miał kurtkę. Było zimno, jeden z narkomanów w stanie terminalnym
szczękał zębami, spływał potem i dygotał w gorączce. Wyglądał na
ciężko chorego. Bardzo śmierdział. Siedział pod murem z głową na
kolanach. Miało to miejsce w Cambridge MA, w zaułku na tyłach
Wspólnotowego Centrum Skupu Puszek Aluminiowych przy
Massachusetts Avenue we wczesnych godzinach dnia 12 stycznia
1993. Narkoman w stanie agonalnym, który miał kurtkę, zdjął kurtkę,
przysunął się blisko do ciężko chorego narkomana w stanie
terminalnym i rozpostarł kurtkę najszerzej, jak się dało, żeby okryła
ich obu, a potem przysunął się jeszcze trochę, przycisnął się do
tamtego, objął go ramieniem i dał mu się wyrzygać na swoją rękę,
i tak siedzieli pod tym murem przez całą noc.
Pyt.: Który przeżył.
ZAGADKA 6
Dwaj mężczyźni, X i Y, są bliskimi przyjaciółmi, ale nagle Y robi coś,
co rani, odstręcza i/lub rozwściecza X. Byli sobie bardzo bliscy.
Rodzina X wręcz prawie adoptowała Y, gdy Y pojawił się w mieście
sam, bez rodziny i przyjaciół, i dostał posadę w tym samym dziale tej
samej firmy, w której pracował X, i odtąd X i Y pracowali ramię
w ramię i zostali zażyłymi compadres, a niebawem Y zaczął bywać
regularnie w domu X, przesiadywał z jego rodziną niemal co wieczór
po pracy, i tak to trwało przez dłuższy czas. Lecz nagle Y wyrządza X
jakąś krzywdę, na przykład pisze rzetelną, lecz negatywną Ocenę
Kolegi X na potrzeby firmy, albo odmawia krycia X, gdy X myli się
poważnie w rachubie, pakuje się w kłopoty i potrzebuje, żeby Y
skłamał na jego korzyść. Chodzi o to, że Y uczynił coś
szlachetnego/prawego, co X postrzega jako nielojalność i/lub
krzywdę, i teraz X jest strasznie wściekły na Y, więc kiedy teraz Y
przychodzi co wieczór do domu X, żeby jak zwykle posiedzieć z jego
rodziną, X traktuje go nadzwyczaj ozięble bądź druzgocąco złośliwie,
a nawet zdarza mu się wrzeszczeć na Y w obecności żony i dzieci
tworzących rodzinę X. Y jednak w odpowiedzi na to wszystko po
prostu dalej przychodzi do domu rodziny X, przesiaduje tam i znosi
wszystkie szykany ze strony X, kiwając głową z głębokim jak gdyby
namysłem, ale nie mówiąc nic i w żaden sposób nie reagując na
wrogość X. Pewnego razu X wrzeszczy wręcz na Y, żeby „wynosił się
w cholerę” z jego domu, i wymierza Y pół-cios-pół-policzek, na
oczach jednego z dzieci rodziny X, na tyle silny, że Y spadają okulary,
lecz Y w reakcji na to tylko trzyma się za policzek i kiwa głową
z głębokim jakby namysłem, patrząc w podłogę, a jednocześnie
podnosi okulary i naprostowuje wygiętą oprawkę najlepiej, jak potrafi
jedną ręką, i nawet po tym nadal przychodzi do domu X i przesiaduje
tam jak adoptowany członek rodziny, i ze spokojem przyjmuje
wszystko, czym X częstuje go w zemście za to, co rzekomo Y mu
uczynił. Dlaczego właściwie Y tak robi (tzn. nadal przychodzi
i przesiaduje w domu X-ów), pozostaje niejasne. Być może Y jest
człowiekiem z gruntu pozbawionym kręgosłupa i żałosnym, który nie
ma gdzie się podziać i z którym nikt inny nie chce się zadawać.
A może Y należy do tych cichych ludzi o żelaznym kręgosłupie, którzy
są tak mocni wewnętrznie, że nie dotyka ich żadna obelga ani
zniewaga, a zatem jest w stanie (Y, być może) widzieć poprzez
obecne szykany X serdecznego i zaufanego przyjaciela, jakim X
zawsze dawniej dla Y był, i doszedł do wniosku (Y, być może), że po
prostu musi wytrwać i przeczekać, przychodzić dalej jakby nigdy nic
i stoicko zezwalać X na dawanie upustu całej żółci, którą X ma do
wylania, bo w końcu X złość pewnie przejdzie, gdy Y nie będzie
reagował, odgryzał się i pogarszał sytuacji w jakikolwiek inny sposób.
Innymi słowy, nie jest jasne, czy Y jest żałosny i pozbawiony
kręgosłupa, czy też niesamowicie silny, współczujący i mądry. Przy
jednej szczególnej późniejszej okazji, kiedy X na oczach całej rodziny
dosłownie wskakuje na stolik i drze się do Y, żeby „zabierał [swoją]
dupę w troki razem z kapeluszem i wynosił się precz kurwa jazda
z jego [jego, tzn. X] własnego domu i więcej się tu nie pokazywał”, Y
rzeczywiście wychodzi z racji tego, co powiedział X, ale nawet po tym
późniejszym epizodzie Y już zaraz następnego wieczoru po pracy
melduje się z powrotem u X-ów i siedzi u nich godzinami. Może Y po
prostu przepada za żoną i dziećmi X, i dlatego uważa, że jednak
warto tam przychodzić i znosić jad X. Może Y jest jakimś cudem
zarazem żałosny i silny… chociaż trudno pogodzić żałosny, czyli
słaby, charakter Y z niewątpliwą odwagą, jakiej wymagać musiało
napisanie negatywnie prawdziwej Oceny Kolegi, czy też odmowa
kłamstwa na korzyść kolegi, czy cokolwiek jeszcze, czego X nigdy mu
nie wybaczył. Poza tym nie jest jasne, co z tego wyniknie – tzn. czy
bierna wytrwałość Y opłaci mu się ostatecznie w tym sensie, że X
w końcu przestanie się gniewać, wybaczy Y i stanie się z powrotem
jego compadre, czy też raczej Y nie wytrzyma dalszej wrogości X
i przestanie w końcu przesiadywać u niego w domu… a może cała ta
niewiarygodnie napięta i niejasna sytuacja będzie się po prostu ciąg-
nęła w nieskończoność. Półpoliczek zdarzył się dlatego, że X miał
częściowo otwartą dłoń, kiedy uderzył Y. Pozostaje też czynnik tego,
jak jawna nieprzyjaźń X wobec Y oraz bierność Y wobec tejże wpływa
na konkretną dynamikę wewnętrzną rodziny X – czy żona i dzieci X
są zgorszone sposobem, w jaki X traktuje Y, czy też podzielają zdanie
X, że Y w sumie zrobił mu świństwo, a zatem w zasadzie sympatyzują
z X. To przesądziłoby o ich stosunku do cowieczornych wizyt
i przesiadywania Y u nich w domu, mimo że X z kryształową
jasnością komunikuje mu, że nie jest tam już mile widzianym gościem
– czy mianowicie podziwiają stoickie męstwo Y, czy raczej uważają je
za niesmaczne i żałosne, i wolałyby, żeby Y w końcu zrozumiał, co się
do niego mówi, i przestał zachowywać się tak, jakby był wciąż
honorowym członkiem rodziny albo co. W sumie, całe to mise en scène
jest zanadto przesycone niepewnością, żeby mogła z niego wyjść
dobra Zagadka, tak się okazuje.
ZAGADKA 7
Pani wychodzi za pana z bardzo zamożnego rodu, mają razem
dziecko i oboje bardzo to dziecko kochają, chociaż z biegiem czasu
coraz mniej za sobą nawzajem przepadają, aż w końcu pani wnosi
formalnie o rozwód. Oboje, pani i pan, domagają się prawa do opieki
nad dzieckiem, z tym że pani spodziewa się, iż opieka nad dzieckiem
koniec końców przyznana zostanie jej, ponieważ tak to się zazwyczaj
dzieje w sprawach rozwodowych. Jednak panu rzeczywiście bardzo
zależy na opiece nad dzieckiem. Czy to dlatego, że ma silny instynkt
rodzicielski i rzeczywiście pragnie wychowywać dziecko, czy też po
prostu kieruje nim chęć zemsty za pozew rozwodowy i chce pokazać
pani, odbierając jej prawo do opieki nad dzieckiem – to nie jest jasne.
Ale i nie takie ważne, ponieważ jasne jest, że za panem staje w tej
kwestii cała jego zamożna i wpływowa rodzina, przekonana, że to
jemu powinna zostać przyznana opieka nad dzieckiem (zapewne
dlatego, że w ich mniemaniu pan jako potomek ich rodu powinien
zawsze dostawać to, czego chce – taka to jest rodzina). Tak więc
rodzina pana zgłasza się do pani i oświadcza jej, że jeżeli będzie
walczyła z ich potomkiem o prawo do opieki nad dzieckiem, to oni
odpowiedzą na to cofnięciem hojnego Funduszu Powierniczego, który
założyli na dziecko z chwilą jego narodzin – Funduszu Powierniczego,
którego wysokość gwarantuje dziecku zabezpieczenie finansowe do
końca życia. Nie będzie Opieki Nad Dzieckiem, nie będzie Funduszu
Powierniczego, oświadczają. Tak więc pani (która zresztą podpisała
kontrakt przedślubny i nie może się spodziewać po rozwodzie
absolutnie niczego tytułem odszkodowania czy też pomocy
finansowej ze strony współmałżonka, bez względu na to, jak
rozwiązana zostanie kwestia opieki nad dzieckiem) wycofuje się
z walki o prawo do opieki nad dzieckiem i zgadza się oddać prawo do
opieki nad dzieckiem panu oraz jego zawziętej rodzinie po to, żeby
dziecko jednak miało Fundusz Powierniczy.
Pyt.: (A) Czy jest ona dobrą matką.13
ZAGADKA 6 (A)
Spróbuj jeszcze raz. Facet X, ten sam, co w Z6. Leciwy ojciec żony X
ma stwierdzonego nieoperacyjnego raka mózgu. Cała liczna rodzina
żony X jest autentycznie zżyta i trzymająca się razem, wszyscy zresztą
mieszkają w tym samym mieście co X i jego żona oraz teść X i żona
teścia, toteż od czasu postawienia diagnozy trwa w rodzinie istna
wagnerowska opera grozy, rozpaczy i żalu; a bardziej, jak to się
mówi, pro domo sua, żona i dzieci X bardzo przeżywają sprawę
nieoperacyjnego raka mózgu starszego pana, ponieważ żona X zawsze
była z ojcem bardzo blisko, a dzieci X uwielbiają bezgranicznie
dziadka, który je bezwstydnie rozpuszcza i kupuje za to ich uczucie;
no a teraz ojciec żony X stopniowo opada z sił, cierpi i umiera na raka
mózgu, a cała rodzina X i rodzina jego teściów najwyraźniej
przymierza się powoli do żałoby po faktycznej śmierci staruszka, toteż
wszyscy są non stop niewiarygodnie roztrzęsieni, rozhisteryzowani
i smutni.
Sam X znajduje się w niezręcznej sytuacji w związku z całą tą hecą
wokół nieoperacyjnego raka mózgu teścia. Nigdy nie nawiązał
z teściem bliższych stosunków, a starszy pan wręcz kiedyś namawiał
żonę X, żeby się z X rozwiodła – w trudnym okresie przed kilku laty,
kiedy w małżeństwie X się nie układało, a X parę razy karygodnie się
przeliczył i popełnił kilka niedyskrecji, o których jedna
z patologicznie wścibskich i kłótliwych sióstr żony X doniosła ojcu, na
co starszy pan zareagował typową w takich razach pryncypialnością
i świętym oburzeniem, oznajmiając dobitnie prawie wszystkim
z rodziny, że uważa zachowanie X za niesmaczne i z gruntu infra
dignitatem, w związku z czym namawia żonę X, żeby go (tzn. X)
rzuciła, czego X mu przez te wszystkie lata nie zapomniał ani trochę,
bo już zawsze od tamtego trudnego okresu i potępienia go przez
święcie oburzonego starca czuje się niejako prowizoryczny, zbędny
i non grata w relacjach z liczną, zżytą i trzymającą się razem rodziną
żony, która to rodzina obejmuje już dziś współmałżonków i dzieci
sześciorga rodzeństwa żony X, szereg ciotecznych babek i dziadków
po kądzieli oraz kuzynów o niestandardowym stopniu spokrewnienia,
tak że trzeba wynajmować lokalne Centrum Konferencyjne na letnie
Zjazdy Rodzinne (ich wersaliki) familii teściów X, na których to
dorocznych imprezach X-owi zawsze jakoś daje się odczuć, że jest
prowizoryczny, stale podejrzany i pod osądem, tak że w sumie
przypomina klasycznego outsidera podglądającego z zewnątrz.
Towarzyszące X-owi poczucie alienacji od rodziny żony jeszcze się
ostatnio nasiliło, ponieważ cała ta ogromna familijna rzesza
ewidentnie nie jest w stanie myśleć ani mówić o czymkolwiek innym
niż rak mózgu leciwego stalowookiego patriarchy, przygnębiające
formy terapii, postępujące osłabienie chorego i jego nikłe
najwyraźniej szanse na przeżycie więcej niż paru dalszych miesięcy,
w najlepszym razie, o czym rodzina rozprawia nieustannie, ale tylko
między sobą, tak że gdy X tkwi u boku żony na kolejnym
wazeliniarskim zjeździe familijnym, czuje się zawsze nadprogramowy,
zbędny i subtelnie wykluczony, tak jakby zżyta rodzina jego żony
w dwójnasób zwarła szyki w dobie kryzysu, spychając X jeszcze dalej
na margines – tak on to odczuwa. Osobiste zaś spotkania X z teściem,
ilekroć X towarzyszy żonie w nader częstych odwiedzinach
u wezgłowia chorego w jego (tzn. starszego pana) i jego małżonki
obszernym neoromańskim domu w drugim końcu miasta (gdzie zdaje
się rozpościerać zupełnie inna galaktyka) od dosyć skromnego domu
X-ów, są dla X szczególną udręką z wszystkich wyżej wymienionych
powodów, plus z uwagi na to, że ojciec żony X – który, chociaż jest
już permanentnie skazany na najnowszej generacji specjalistyczne
i wielofunkcyjne łóżko szpitalne sprowadzone do domu przez rodzinę,
i za każdym razem gdy X tam przychodzi, leży jak kłoda w tymże
specjalistycznym high-tech łożu obsługiwanym przez portorykańską
techniczkę z hospicjum, ale jest mimo to zawsze nienagannie ogolony,
ostrzyżony i odziany, w klubowym krawacie zawiązanym na
podwójny węzeł windsorski, w czyściutkich trójogniskowych
okularach w stalowej oprawce, jakby miał zaraz zerwać się z łóżka
i zażądać od Portorykanki, by mu podała garnitur od Signora
Pucciego i togę sędziowską, bo wybiera się do Siódmego Oddziału
Okręgowego Sądu Podatkowego przekazać dalsze bezlitosne, dobrze
przemyślane decyzje, który to strój i styl pogrążona w smutku rodzina
poczytuje najwyraźniej za jeszcze jedną oznakę wzruszającej godności
osobistej starego wygi, dum spero joie de vivre i siłę woli – że teść
zawsze jest wobec niego (tzn. X) demonstracyjnie chłodny i wyniosły
podczas tych obowiązkowych wizyt, natomiast sam X, stojąc
nieporadnie za żoną, która jakby bezwiednie nachyla się we łzach
cała nad łożem chorego niczym łyżka czy pręt stalowy zginany
nieczystą siłą woli mentalisty, doznaje zwykle z początku poczucia
alienacji, potem niesmaku i odrazy, w końcu zaś autentycznej złości
na stalowookiego starca, którego, prawdę mówiąc, zawsze uważał
w głębi ducha za chuja jakich mało, a obecnie odkrywa, że denerwuje
go nawet błysk trójogniskowych szkieł teścia i nic nie umie poradzić
na to, że go nienawidzi; a z kolei teść zdaje się wyczuwać skrytą,
mimowolną nienawiść X i wyraźnie sprawia wrażenie, jakby wcale się
nie cieszył z obecności X, który mu nie dodaje wigoru ani ducha,
i jakby wolał, żeby X w ogóle nie było u wezgłowia obok pani X
i lśniąco kompetentnej techniczki z hospicjum, które to życzenie X
znajduje gorzko zgodnym ze swoim własnym, chociaż jednocześnie
rozciąga usta w jeszcze szerszy, serdeczniejszy i bardziej współczujący
uśmiech skierowany w przestrzeń pokoju, tak że w rezultacie X
zawsze czuje się skonfundowany, zniesmaczony i wściekły, stojąc
z żoną przy łożu chorego, i na koniec zawsze się zastanawia, co
w ogóle tam robi.
Lecz przecież X doznaje też, co oczywiste, znacznego wstydu z racji
odczuwania tak silnej antypatii i niechęci w obecności bliźniego
i powinowatego, którego nieoperacyjny stan stopniowo się pogarsza,
toteż po każdej wizycie przy lśniącym łożu starszego pana odwozi
żonę do domu w milczeniu, łając sam siebie w duchu i zachodząc
w głowę, gdzie się podziała jego elementarna przyzwoitość i empatia.
Źródłem jeszcze głębszego wstydu jest dla niego to, że od chwili
ogłoszenia diagnozy o śmiertelnej chorobie teścia on sam (tzn. X)
poświęca tyle czasu i energii na myślenie tylko o sobie i własnym
poczuciu krzywdzącego wykluczenia z familijnego Drang klanu
małżonki, a przecież, bądź co bądź, na ich oczach cierpi i umiera
ojciec jego żony, i kochająca żona X jest ledwo żywa z udręki i żalu,
a niewinne, wrażliwe dzieci X-ów też smucą się niezmiernie. X
martwi się w cichości ducha, że oczywisty egoizm jego najgłębszych
uczuć w tej dobie rodzinnego kryzysu, gdy jego żona i dzieci tak
ewidentnie zasługują na współczucie i wsparcie, może świadczyć
o jakimś monstrualnym defekcie jego człowieczeństwa, o jakiejś
paskudnej bryle lodu w tym miejscu serca, gdzie lokują się węzły
empatii i elementarnej miłości bliźniego, więc tym bardziej zadręcza
się wstydem i samozwątpieniem, a wstydzi się podwójnie i zamartwia
tym, że jego wstyd i samozwątpienie są same w sobie egotyczne,
a zatem dodatkowo ograniczają jego zdolność do świadczenia troski
i wsparcia żonie i dzieciom, przy czym wszystkie te potajemne
uczucia alienacji, niesmaku, odrazy, wstydu i samobiczowania się
z powodu odczuwania tegoż wstydu zachowuje X wyłącznie dla siebie
i nie wydaje mu się, że mógłby pójść do zrozpaczonej żony
i obarczyć/przerazić ją jeszcze bardziej własnym egotycznym pons
asinorum; a tak bardzo jest w gruncie rzeczy zdegustowany
i zawstydzony tym, co, jak się obawia, odkrył na temat zawartości
własnego serca, że w tych pierwszych miesiącach choroby teścia staje
się nienaturalnie uległy, wstrzemięźliwy i niekomunikatywny
w stosunkach z najbliższymi, nie mówiąc nic nikomu o burzach
szalejących dośrodkowo w jego wnętrzu.
Aliści nieoperacyjna wyniszczająca nowotworowa agonia teścia
ciągnie się tak długo – czy dlatego że jest to wyjątkowo wolno
rozwijająca się forma raka mózgu, czy dlatego że teść należy do
gatunku starych twardzieli, którzy czepiają się życia, póki mogą,
stanowi zatem jeden z tych przypadków, z myślą o których, jak
skrycie podejrzewa X, wymyślono eutanazję, tj. stanowi przypadek
pacjenta, który leży, degeneruje się, cierpli straszliwie, a jednak nie
chce się poddać nieuchronnemu i wyzionąć umęczonego ducha, przy
czym zdaje się go w ogóle nie obchodzić cierpienie uboczne, jakie
jego upiorne ociąganie się ze śmiercią wywołuje u tych, którzy
z niewiadomych względów go kochają; a może jedno i drugie – więc
tajony konflikt wewnętrzny i niszczycielski wstyd tak strasznie dręczą
X, że ten w końcu chowa całą swoją dumę do kieszeni i z czapką
w ręce idzie do zaufanego przyjaciela i kolegi z pracy, Y, któremu
wyjawia całą sytuację ab initio ad mala, zwierzając się Y z lodowatego
egotyzmu swoich najgłębszych uczuć w dobie kryzysu, który dotknął
jego rodzinę, i drobiazgowo opisuje dotkliwy wstyd wywoływany
antypatią, jaką odczuwa, gdy stoi za krzesłem żony przy
wielofunkcyjnym stalowo-aluminiowym łożu boleści groteskowo już
teraz wyniszczonego i niekomunikatywnego teścia, który leży
z wywalonym językiem i twarzą wykrzywianą straszliwymi
grymasami, żółtawa piana zbiera mu się non stop w kącikach ust
wykręcanych spazmatycznie próbami wysłowienia się, a jego14
obscenicznie już rozrośnięta i asymetrycznie bulwiasta głowa kula się
po finezyjnej tkaninie włoskiej poszewki na poduszkę, natomiast
zamglony, lecz wciąż okrutnie zimny wzrok za trójogniskowymi
szkłami w stalowej oprawce wędruje poza udręczoną twarz pani X
i pada na wymuszenie serdeczną i życzliwą minę, którą X
z największym trudem przybiera już w samochodzie, utrzymuje przez
czas katorgi wizyty, po czym natychmiast cofa z oblicza – wzrok
teścia jej dosięga, a towarzyszy temu za każdym razem rzężący
wydech niesmaku, zupełnie jakby teść przejrzał pokrętną hipokryzję
miny X, wyczuł skrywaną pod nią antypatię i egotyzm, i po raz
kolejny kwestionował rozsądek córki utrzymującej związek z tym
marginalnym i niegodziwym urzędasem; i X zwierza się Y z tego, że
od pewnego czasu, przy okazji tych wizyt u łoża boleści
niekomunikatywnego starego chuja, kibicuje potajemnie guzowi,
mentalnie winszując mu zdrowia i dopingując go do mnożenia
przerzutów, tak że traktuje teraz skrycie te wizyty jako rytualne
ceremonie sympatii i wsparcia dla nowotworu złośliwego w moście
mózgu starca, X je tak traktuje, jednocześnie utrzymując swoją
nieszczęsną żonę w przekonaniu, że jest tam przy niej ze wspólnej
serdecznej troski o starszego pana… X wyrzuca więc z siebie co do
ostatniej krztyny konflikt wewnętrzny ostatnich miesięcy,
wyobcowanie, samobiczowanie, i błaga Y, żeby zrozumiał z łaski
swojej, jak trudno jest X zdradzać jakiejkolwiek żywej duszy
tajemnicę swojego wstydu, i żeby poczuł się zarazem zaszczycony
i związany zaufaniem, jakie X w nim pokłada, i żeby zdobył się na
gest współczucia i powstrzymał od pryncypialnego osądzania X, no
i żeby broń Boże nikomu nie mówił o przewrotnym i wrednie
egotycznym sercu, o jakie X podejrzewa się na podstawie
najskrytszych uczuć, które żywi od początku tej piekielnej życiowej
próby.
Czy ta katartyczna rozmowa ma miejsce, zanim Y zrobił coś, o co X
tak się na niego wściekł15, czy też odbywa się po tym fakcie, co
wskazywałoby na to, że stoicka pasywność Y w reakcji na szykany X
opłaciła się i ich przyjaźń została wznowiona – czy może nawet
właśnie niniejsza rozmowa zrodziła niejako gniew X i rzekomą
„zdradę” Y, tj., czy X jakiś czas później nabrał podejrzeń, że Y
wygadał się przed panią X na temat tajonego przez jej męża
zaabsorbowania sobą w okresie będącym dla niej największym chyba
jak dotąd życiowym kataklizmem – te kwestie wcale nie są jasne, ale
tym razem to nie szkodzi, gdyż nie ma centralnego znaczenia;
centralne znaczenie ma natomiast fakt, że X powodowany udręką
połączoną ze skrajnym zmęczeniem korzy się ostatecznie przed Y,
obnaża przed Y swoje zmartwiałe serce i pyta Y, co Y zdaniem on (X)
powinien zrobić, aby rozwiązać ten konflikt wewnętrzny, stłumić
tajony wstyd i móc szczerze wybaczyć umierającemu teściowi to, że
był za życia takim monstrualnym chujem, i odsunąć po prostu
przeszłość na bok, nie zważać na zadufane osądy i oczywistą niechęć
starego chuja, nie zważać na własne poczucie marginalizacji i non-
gratacji, jakoś wytrwać na posterunku, postarać się nieść wsparcie
starszemu panu i z empatią traktować cały rozhisteryzowany rój
familii żony, i naprawdę być przy pani X i małych X-iątkach, wspierać
ich w dobie kryzysu i naprawdę o nich myśleć dla odmiany, zamiast
się taplać we własnym skrywanym poczuciu wykluczenia, odrzucenia,
viva cancrosum, samoznienawidzenia i biczowania oraz palącego
wstydu.
Jak chyba jasno wynika z poronionej Z6, w naturze Y leży bycie
lakonicznym i skromnym do tego stopnia, że trzeba mu nieomal
założyć półnelsona, żeby go zmusić do uczynku tak wyzywającego,
jak udzielenie komuś rady. Ale X, uciekłszy się w końcu do zadania Y
eksperymentu myślowego, w którym Y udaje, że jest X, i głośno
rozważa, co mógłby (Y jako X) uczynić wobec tak złośliwego i niecnie
piłatowskiego pons asinorum, wydębia wreszcie z Y odpowiedź, że
chyba najlepsze, co może on (tj. Y jako X, a więc przez analogię sam
X) zrobić w tej sytuacji, to po prostu biernie trwać, tzn. Pokazywać
Się, stale Być Na Miejscu – choćby fizycznie, jeśli nie inaczej – na
marginesie narad rodzinnych i u boku pani X w pokoju chorego.
Innymi słowy, mówi Y, przyjąć to jak ukrytą karę i dar dla starca, że
się tam jest i że znosi się w milczeniu doznania nienawiści, hipokryzji,
egotyzmu i zażenowania, ale pod żadnym pozorem nie zaprzestawać
towarzyszenia żonie, wizyt u teścia ani orbitowania w tle rodzinnych
narad; innymi słowy, X winien się zredukować do nagich aktów
i procesów fizycznych, zleźć sam sobie z serca, któremu jest ciężarem,
i przestać się zamartwiać o własną konstrukcję emocjonalną, a za to
Pokazywać Się16… a kiedy X wpada mu w słowo, mówiąc, że na
litość boską właśnie to robi już od dawna, wówczas Y nieśmiało
klepie go po ramieniu i zdobywa się na uwagę, że zawsze go (=Y)
zdumiewało, iż X jest o wiele silniejszy, mądrzejszy i bardziej
empatyczny, niż sam przed sobą przyznaje.
Po tym wszystkim X czuje się nieco lepiej – czy to dlatego że rada Y
jest wnikliwa i podnosząca na duchu, czy też dlatego że ulżyło mu,
kiedy wreszcie wyrzucił z siebie złe sekrety, które go we własnym
mniemaniu wyniszczały – i sytuacja trwa nadal właściwie bez zmian:
znienawidzony teść X gaśnie powoli, żona X chodzi przygnębiona, jej
rodzina histeryzuje i odbywa narady, a sam X w dalszym ciągu za
fasadą napiętego serdecznego uśmiechu odczuwa nienawiść, konfuzję
i samooskarżenie, z tym że teraz stara się postrzegać cały ten
septyczny emocjonalny zamęt jako płynący z serca dar dla ukochanej
żony i – perskie oko – dla teścia, a do godnych wzmianki wydarzeń
następnego półrocza zaliczyć warto jedynie to, że wymizerowana
żona X i jedna z jej sióstr zaczynają brać lek antydepresyjny Paxil
oraz że dwaj siostrzeńcy X z rodziny żony zostają zatrzymani pod
zarzutem molestowania upośledzonej w rozwoju dziewczynki
z oddziału Edukacji Specjalnej mieszczącego się w oddzielnym
skrzydle ich gimnazjum.
I tak z dnia na dzień – z tym że teraz X regularnie zgłasza się
z czapką w ręku do Y po życzliwe wysłuchanie, a czasem dla
eksperymentu myślowego, przy patriarchalnym łożu zaś i na
burzliwych naradach rodzinnych osiągnął taki stan pasywnej, lecz
ostentacyjnie ciągłej obecności, że najzłośliwszy ze stryjecznych
dziadków familii żony X żartuje sobie, że niedługo trzeba będzie
zacząć go odkurzać – aż, w końcu, we wczesnych godzinach
porannych dnia, który prawie rok dzieli od wstępnej diagnozy,
nieoperacyjnie wyniszczony, udręczony i niekomunikatywny stary
teść oddaje wreszcie ducha, ekspirując go w potężnym ataku drgawek
przywodzącym na myśl zdzielonego pałką przez łeb tarpana17, po
czym zostaje zabalsamowany, uróżowany i ubrany (jak na kodycyl)
w sędziowską togę oraz upamiętniony nabożeństwem, podczas
którego wysoki katafalk utrzymuje trumnę znacznie ponad głowami
zebranych i podczas którego to nabożeństwa oczy nieszczęsnej żony X
przypominają dwie wielkie świeże dziury po cygarach zgaszonych
w akrylowym kocu, i podczas którego obecny u boku żony X – ku
początkowemu zdziwieniu, lecz na koniec czułemu wzruszeniu masy
czarno odzianej rodziny teściów – szlocha dłużej i głośniej niż
wszyscy inni, pogrążony w tak skrajnej i szczerej rozpaczy, że przy
wyjściu z episkopalnej sali parafialnej nie kto inny, jak sama
rachityczna teściowa wciska mu w rękę własną chusteczkę do nosa
i pociesza go przelotnym uściskiem w lewe przedramię, kiedy
pomagają jej wsiąść do osobistej limuzyny, później zaś tego samego
popołudnia X zostaje telefonicznie zaproszony, i to osobiście, przez
najstarszego i najzatwardzialszego syna teścia do uczestniczenia, wraz
z panią X, w bardzo prywatnej i ekskluzywnie ograniczonej do
najściślejszego kręgu pogrążonej w żałobie rodziny Stypie Familijnej
w bibliotece obszernego domu nieodżałowanej pamięci sędziego –
nadzwyczajny gest, który wyciska z oczu pani X pierwsze łzy radości
od czasu jeszcze grubo przed tym, nim zaczęła brać Paxil.
Ekskluzywna Stypa Familijna – która według szacunkowej rachuby
X gromadzi niecałe 38 procent rodziny teściów, racząc ich
podgrzewanymi lampkami Remy Martin i bezwstydnie zielonymi
kubańskimi cygarami dla panów – wymagała ustawienia skórzanych
kanap, zabytkowych otoman, foteli ze skrzydłowymi oparciami
i przysadzistych trójstopniowych drabinek bibliotecznych marki Willis
& Geiger w szeroki krąg, w którym ma teraz zasiąść 37,5 procent
najbliższych, aby jedno po drugim mogło wyrecytować pokrótce
swoje wspomnienia i uczucia związane ze zmarłym teściem X oraz
opisać swą wyjątkową i niepowtarzalną relację z nieboszczykiem za
jego długiego i nadzwyczaj szlachetnego życia. A X, który siedzi
kątem na dębowej drabince obok skrzydłowego fotela żony i zgodnie
z pozycją w kręgu ma być czwartym od końca do zabrania głosu,
który sączy piątą lampkę koniaku i którego cygaro z tajemniczych
powodów co chwila gaśnie, który znosi umiarkowane-momentami-
silne kłucia prostaty wywołane gruzłowatą fakturą górnego stopnia
drabinki – stwierdza, w miarę jak serdeczne, a niekiedy prawdziwie
wzruszające anegdoty i eulogie opisują krąg wybranych, że ma coraz
bledsze pojęcie o tym, co powinien powiedzieć.
Pyt. (A): Ewidentne.
(B) Przez rok po śmiertelnej chorobie ojca pani X niczym nie
okazała, iżby wiedziała cokolwiek o wewnętrznym konflikcie
i autoseptycznym horrorze X. A zatem X skutecznie utrzymywał swój
stan wewnętrzny w sekrecie, o co przez cały ten rok wszak zabiegał.
Wiedz, że X miewał już wcześniej sekrety przed panią X. Jednak na
fali wewnętrznego zamętu i zawirowań całego przedśmiertnego
interwału – jak X zwierza się Y, kiedy stary łajdak wreszcie wyciągnął
kopyta – stało się tak, że po raz pierwszy od ślubu to, że żona X nie
wie czegoś, czego X nie ma ochoty jej zdradzić, budzi w X nie
poczucie ulgi, bezpieczeństwa i zadowolenia, lecz wprost przeciwnie
– smutku, alienacji, osamotnienia i przygnębienia. Sedno: X stwierdza
oto, że pod przykrywką współczujących min i pocieszycielskich
gestów jest skrycie zły na żonę o tę niewiedzę, którą wielkim
nakładem starań sam w niej zaszczepił i kultywuje. Oceń.
ZAGADKA 9
Jesteś, niestety, pisarzem. Próbujesz stworzyć cykl bardzo krótkich
utworów beletrystycznych, utworów, które jednak nie będą ani contes
philosophiques, ani skeczami, ani scenariuszami, ani alegoriami, ani
bajkami w ścisłym sensie, chociaż nie kwalifikują się też właściwie
jako „opowiadania” (nawet nie jako bytujące na granicy gatunku
mikroformy flash fiction, które tak się upowszechniły w ostatnich
latach – jakkolwiek bowiem są to utwory beletrystyczne naprawdę
krótkie, to jednak nie polegają na tym samym, co flash fiction). Na
czym właściwie miałyby polegać, to trudno objaśnić. Może
powiedzmy, że mają jakimś sposobem wzbudzić swoisty stan
„kwestionowania” u czytającej je osoby – tzn. stan badania
palpacyjnego, sięgania subtelnymi czułkami w szczeliny poczucia
czegoś, etc… chociaż czym jest owo „coś”, to pozostaje szaleńczo
trudne do uchwycenia nawet dla ciebie, gdy pracujesz nad tymi
utworami (utworami, które, notabene, zabierają groteskowo wiele
czasu, o wiele więcej czasu niż powinny, zważywszy na ich długość
i „wagę” estetyczną etc. – jesteś przecież taki sam jak inni i masz do
dyspozycji tylko tyle a tyle czasu, którym należy gospodarować
mądrze, szczególnie gdy idzie o karierę zawodową (tak: doszło do
tego, że nawet autorzy fikcji literackiej uważają się za ludzi robiących
„karierę zawodową”)). Wiesz jednak na pewno, że te kawałki
narracyjne są po prostu „kawałkami” i niczym więcej, tzn. że tylko
ich sposób wzajemnego dopasowania się w większy cykl przesądza
o tym „czymś”, czym chcesz „podważyć” ludzkie „poczucie”, i tak
dalej.
Tworzysz więc ośmioczęściowy cykl drobnych utworów
połączonych na czopy.18 I wychodzi ci z tego totalne fiasko. Pięć
z tych ośmiu kawałków nie spełnia swojego zadania – w tym sensie,
że nie kwestionują ani nie dotykają tego, na czym ci zależy, plus są
zanadto zmyślone lub komiksowe, lub irytujące, albo wszystko to
naraz – tak że musisz je odrzucić. Szósty kawałek spełnia zadanie
dopiero po gruntownej przeróbce, która go niedopuszczalnie wydłuża
i ubiera w dygresje, tak że masz obawy, czy przy tym zagęszczeniu
i zapętleniu tekstu ktokolwiek dojdzie w ogóle do końcowej części
pytającej; plus następnie w strasznej Fazie Ostatecznej Rewizji
stwierdzasz, że nowa wersja kawałka 6 tak silnie wiąże się z pierwszą
wersją 6, że musisz tę pierwszą wersję wetknąć z powrotem
w ośmiocykl, chociaż sypie się ona totalnie w 75 procentach.
Postanawiasz zapobiec klęsce estetycznej związanej z koniecznością
ponownego włączenia pierwszej wersji kawałka 6 w ten sposób, że
w pierwszej wersji absolutnie nie ukrywasz, że sypie się ona totalnie
i nie spełnia funkcji „Zagadki”, natomiast napisaną z konieczności
drugą wersję 6 rozpoczynasz oschłą i pozbawioną skruchy zachętą do
ponowienia „próby” dotknięcia sfery „zapytania”, której usiłowałeś
dotknąć w pierwszej wersji. Te międzynarracyjne wtręty mają tę
zaletę, że rozcieńczają nieco pretensjonalność konstrukcji kawałków
jako tak zwanych Zagadek, lecz zarazem mają tę wadę, że ocierają się
o metafikcyjną autorefleksję – zob. „Ta Zagadka nie spełnia swojego
zadania” i „Oto drugie podejście do #6” w samym tekście – co pod
koniec lat dziewięćdziesiątych, i to nawet mimo że Wes Craven zbija
kasę na metafikcyjnych autorefleksjach, może sprawiać wrażenie
nieporadności, wysilenia i łatwizny, do czego dołącza się ryzyko
kompromitującego obnażenia podejrzanej natarczywości w związku
z tym, o co w twoim zamierzeniu tekst powinien zapytywać tego, kto
go czyta. Jest to natarczywość, którą ty, pisarz, odczuwasz bardzo…
no, natarczywie, i chcesz, żeby tak samo poczuł się czytelnik – co
znaczy, że w żadnym razie nie życzysz sobie, aby czytelnik odłożył
tekst w przekonaniu, że cały cykl jest li tylko zabawnym ćwiczeniem
formalnym w tworzeniu struktur pytających i standardowego
metatekstu19.
Co w sumie stwarza poważną (i poważnie czasochłonną)
łamigłówkę. Bo nie dość, że zostałeś z połową zaledwie zamierzonego
pierwotnie oktetu – i to z połową, powiedzmy sobie szczerze,
naciąganą i niedoskonałą20 – to do tego dochodzi jeszcze sprawa
upartego trzymania się pierwotnej wizji ośmiu utworów
beletrystycznych łączących się w harmonijną ośmiokrotną całość,
kierującą w efekcie subtelne zapytanie pod adresem czytelnika
o proteuszową, a jednak zunifikowaną kwestię, której ostatecznie
dotknęłyby niezbyt subtelne, przyznajmy, „Pyt.” po każdej Zagadce,
gdyby je wszystkie wpasować w organiczny kontekst większej całości.
Taka dziwaczna jednobrzmiąca natarczywość niekoniecznie musi
mieć sens dla kogoś innego, ale dla ciebie sens miała, i zdawała ci
się… no cóż, powtórzmy to słowo, natarczywą koniecznością wartą
zaryzykowania tego, że z racji niekonwencjonalnej struktury Zagadki
twoje kawałki wydadzą się na pierwszy rzut oka płytkimi
ćwiczeniami formalnymi bądź pseudometabeletrystyczną zabawą.
Gotów byłeś się założyć, że osobliwa natarczywość wyłaniająca się
z organicznie zjednoczonej całości oktetu dwa-razy-dwa-razy-dwa
kawałki (którą to całość postrzegałeś jako manichejski dualizm
podniesiony do potęgi trzeciej, rodzaj heglowskiej syntezy
w odniesieniu do kwestii, które zarówno bohaterowie, jak i czytelnicy
mają do rozstrzygnięcia) udaremni wstępny pozór postzręcznej
metaformalnej hucpy, kwestionując ostatecznie (taką miałeś nadzieję)
nawet wstępną inklinację czytelniczki do zlekceważenia tych
kawałków jako „płytkich ćwiczeń formalnych” li tylko na podstawie
ich wspólnych formalnych wyróżników, a więc zmuszając
czytelniczkę, aby dostrzegła, że tego typu lekceważenie wynikałoby
z tych samych dokładnie przesłanek formalistycznych, jakie
(przynajmniej z początku) była ona skłonna zarzucić oktetowi.
Tylko że – i tu dochodzimy do sedna – chociaż powycinałeś,
pozmieniałeś i poprzestawiałeś kawałki obecnie już kwartetu21,
wyłącznie z troski o organiczną jedność i komunikacyjną
natarczywość tegoż, wcale nie masz teraz pewności, czy ktokolwiek
wpadnie na pomysł, jak te cztery22 kawałki oktetu ostatecznie
„składają się w całość” i co „mają wspólnego”, tzn. jak sumują się
w bona fide jednolity „cykl”, którego natarczywość przewyższa sumę
natarczywości poszczególnych tworzących go części. A zatem
znalazłeś się w niefortunnej sytuacji kogoś, kto próbuje czytać ten
półoktet „obiektywnie”, aby stwierdzić, czy dziwna, nieuchwytna
natarczywość, jaką ty sam wyczuwasz wewnątrz i pomiędzy
ocalałymi kawałkami, będzie odczuwalna lub choćby dostrzegalna dla
kogokolwiek innego, tj. dla kogoś całkiem ci obcego, kto po długim
i ciężkim dniu chce się odprężyć, czytając ten beletrystyczny utwór
23
pod tytułem „Oktet” . I wiesz, że jest to fatalny kozi róg, w który się
sam zapędziłeś jako pisarz. Istnieją poprawne i owocne metody
„empatyzowania” z czytelnikiem, lecz wyobrażanie sobie siebie
samego jako czytelnika do nich nie należy; prawdę mówiąc, jest to
zabieg niebezpiecznie bliski groźnej pułapce przewidywania, czy
czytelnikowi spodoba się coś, nad czym pracujesz, i zarówno ty sam,
jak i bardzo nieliczni inni pisarze, z którymi się przyjaźnisz, wiecie, że
nie ma szybszej drogi do zapętlenia się i zarżnięcia wszelkiej
autentyczności w tym, co się pisze, niż kalkulowanie zawczasu, czy
dana rzecz będzie lubiana. To po prostu zabójcze. Podam analogię:
wyobraź sobie, że poszedłeś na przyjęcie, na którym znałeś bardzo
niewiele osób, i wracając do domu, uświadamiasz sobie nagle, że
przez całe przyjęcie tak byłeś zaabsorbowany tym, czy obecni tam
ludzie cię polubili, że pojęcia nie masz, czy ty sam polubiłeś
kogokolwiek z nich. Każdy, kto przeżył podobne doświadczenie, wie,
że taka postawa na przyjęciu jest zabójcza. (Plus, oczywiście, prawie
zawsze okazuje się, że ludzie na przyjęciu cię nie polubili z tej prostej
przyczyny, że przez cały czas sprawiałeś wrażenie skrajnie
skupionego na sobie i spiętego, budząc w nich niejasne podejrzenie,
że taktujesz to przyjęcie jako swego rodzaju scenę do własnych
występów, a na innych ledwo zwracasz uwagę i po wyjściu nawet nie
będziesz wiedział, czy ich polubiłeś, czy nie, co sprawia im przykrość
i rodzi w nich antypatię do ciebie (są w końcu tylko ludźmi
trawionymi tą samą co ty niepewnością, czy inni ich lubią)).
Ale po odpowiednio długim czasie intensywnego zmartwienia,
lęku, niemocy, mięcia kleenexów i obgryzania paznokci olśniewa cię
nagle myśl, że być może pytająca/dialogiczna struktura formalna
półoktetu – ta sama struktura, która zrazu zdawała się konieczna,
gdyż pozwalała flirtować z ewentualnym wrażeniem metatekstualnej
hucpy dla osiągnięcia (taką miałeś nadzieję) efektu znacznie
głębszego i prawdziwszego niż wyświechtane Hej-zobacz-widzę-cię-i-
widzę-że-ty-widzisz-że-cię-widzę sztuczki standardowej metafikcji,
tylko że później wpakowała cię w kabałę, zmuszając do wycięcia tych
zagadek, które się nie sprawdziły albo były sztampowe i kuglarskie
zamiast natarczywie autentyczne, i do napisania nowej wersji Z6
w stylu niebezpiecznie meta-, i pozostawiła cię z okrojonym
i poszarpanym półoktetem, a co do jego pierwotnej nieuchwytnej,
lecz jednogłośnej natarczywości, nie byłeś już taki pewien, czy dotrze
ona do kogokolwiek po wszystkich tych cięciach, retuszach
i generalnym kombinowaniu, co z kolei wepchnęło cię w zabójczy
beletrystyczny kozi róg przewidywania reakcji czytelniczych umysłów
i serc – że ta sama potencjalnie katastrofalna, awangardowo
heurystyczna forma może w swej istocie stanowić dla ciebie drogę
wyjścia z tej dusznej kabały, szansę uniknięcia potencjalnego fiaska
twojego poczucia, że 2+(2(1)) kawałki sumują się w coś natarczywie
humanistycznego, podczas gdy czytelniczka wcale tak tego nie
odbierze. Ponieważ nagle przychodzi ci do głowy, że możesz ją po
prostu spytać wprost. Czytelniczkę. Że możesz wystawić nos przez
wyłom w murze uczyniony już przez „6 nie sprawdza się jako
Zagadka” i „Drugie podejście do…” etc., i zapytać czytelniczkę wprost
i bez ogródek, czy odbiera tekst choć trochę podobnie jak ty.
Haczykiem tego rozwiązania jest konieczność stuprocentowej
uczciwości z twojej strony. Czyli nie tylko szczerość, ale wręcz
nagość. Gorzej niż nagość – raczej nieuzbrojenie. Bezbronność. „Czuję
coś takiego, czego nie umiem nazwać wprost, ale jest ważne, czy ty
też to czujesz?” – bezpośrednie pytanie tego rodzaju nie jest dla
mięczaków. Po pierwsze, lokuje się niebezpiecznie blisko „Lubisz
mnie? Proszę, lub mnie”, a wiesz przecież, że 99 procent
międzyludzkich manipulacji i lawiranckich gierek odbywa się tylko
dlatego, że powiedzenie tego otwarcie uchodzi za swoiście
obsceniczne. Właściwie jednym z ostatnich międzyludzkich tabu,
jakie nam zostały, jest to obscenicznie nagie pytanie/apel do drugiej
osoby. Sprawia wrażenie żałosne i desperackie. Takie też sprawi na
czytelniczce. Musi. Nie ma innego wyjścia. Kiedy ujawnisz się, by ją
zapytać, co czuje i czy coś w ogóle, nie może w tym być żadnego
wyrachowania, żadnego kuglarstwa, żadnej fałszywej szczerości
obliczonej na pozyskanie jej sympatii. Zabiłyby wszystko w zarodku.
Rozumiesz? Najmniejszy uszczerbek w bezbronnej, nagiej, żałosnej
szczerości – i wracasz w zgubną kabałę. Musisz wyjść do czytelniczki
na sto procent z czapką w dłoni.
Innymi słowy, możesz teraz ułożyć dodatkową Zagadkę – czyli już
w sumie dziewiątą, ale w pewnym sensie dopiero piątą albo nawet
czwartą, a może nawet i to nie, ponieważ ta będzie nie tyle Zagadką,
ile (ups) czymś w rodzaju metazagadki – w której najbardziej nago,
jak potrafisz, opiszesz swoją kabałę i potencjalne fiasko półoktetu
oraz własne poczucie, że wszystkie ocalałe prawie udane kawałki jak
gdyby demonstrują24 jakąś osobliwą nieuchwytną tożsamość
w różnych odmianach ludzkich relacji25, jakąś nieposiadającą nazwy,
lecz nieuchronną cenę, którą wszystkie istoty ludzkie muszą kiedyś
zapłacić, jeżeli chcą naprawdę „być z”26 drugą osobą, a nie po prostu
jakoś tę drugą osobę wykorzystywać (używając jej na przykład jako
publiczności albo jako instrumentu do osiągania własnych
samolubnych celów, albo jako moralnego przyrządu gimnastycznego,
na którym mogą demonstrować własny cnotliwy charakter (jak to jest
w przypadku ludzi, którzy okazują innym hojność tylko po to, aby
widziano, że są hojni, toteż cieszą się skrycie, gdy inni w ich
otoczeniu bankrutują albo wpadają w tarapaty, bo to oznacza, że
mogą im szlachetnie pospieszyć z pomocą i wyciągnąć do nich hojną
dłoń – każdy zna takie osoby), albo jako narcystycznie
wysublimowaną projekcję samych siebie etc.27), „cenę” osobliwą
i nienazwaną, lecz ewidentnie nieuchronną, która niekiedy może się
równać wręcz śmierci, a zwykle równa się co najmniej rezygnacji
z czegoś (jakiejś rzeczy bądź osoby, bądź też z dawna hołubionego
„uczucia”28, ewentualnie pewnego obrazu samego siebie i własnej
cnoty/wartości/tożsamości), czego stratę odczuwa się prawdziwie
i dotkliwie jako swoistą śmierć, więc potrzeba oznajmienia faktu, że
zachodzi być może (tak czujesz) jakaś ogarniająca i fundamentalna
tożsamość między tak całkowicie różnymi sytuacjami, mise en scèneami
i kabałami – a więc, że te z pozoru różne i formalnie (zgódźmy się)
naciągane i drętwe „Zagadki” dają się ostatecznie sprowadzić do
jednego pytania (jakiekolwiek jest konkretnie owo pytanie) – wydaje
ci się nagląca, prawdziwie nagląca, warta wręcz wyskoczenia przez
komin i wykrzyczenia tego ze szczytu dachu.29
Co w sumie sprowadza się do powtórzenia, że przyjdzie ci –
niefortunnemu pisarzowi – przebić czwartą ścianę30 i wystąpić na
scenę nago (poza czapką w dłoni), aby powiedzieć to wszystko wprost
osobie, która cię nie zna i właściwie tak czy owak ma cię gdzieś
i która pewnie chciałaby zwyczajnie przyjść do domu, założyć nogi na
kanapę po długim dniu i odprężyć się w jeden z jakże niewielu
bezpiecznych i niewinnych sposobów odprężenia się, które nam
pozostały.31 Tę właśnie czytelniczkę musisz spytać wprost, czy ona
też to czuje, tę osobliwą nienazwaną nieuchwytną natarczywą
międzyludzką tożsamość. Czyli musisz ją zapytać, czy jej zdaniem ten
nierówny, z gruba ciosany heurystyczny półoktet „działa” jako
organicznie zespolona beletrystyczna całość, czy też nie. Teraz, gdy
ona jest w trakcie lektury. Jeszcze raz namawiam: dobrze się
zastanów. Nie powinieneś podejmować tej taktyki, dopóki nie
rozważysz trzeźwo jej kosztów. Tego, co czytelniczka może sobie
o tobie pomyśleć. Bo jeśli jednak to zrobisz (tj. spytasz ją wprost), to
całe twoje „zapytywanie” przestanie być niewinnym beletrystycznym
środkiem formalnym. Stanie się realne. Będziesz przeszkadzał
czytelniczce, tak jak prawnik dzwoniący do ciebie, akurat gdy masz
zasiąść do pysznej kolacji, żeby się odprężyć, przeszkadzałby tobie32.
I weź pod uwagę rodzaj pytania, jakim będziesz jej przeszkadzał. „Czy
to działa, czy to ci się podoba” etc. Zważ, co ona może sobie o tobie
pomyśleć za takie pytanie. Bardzo możliwe, że w jej oczach zrobisz
z siebie (tak, ty, autor tego mise en scène) nie tylko kogoś, kto
przychodzi na przyjęcie owładnięty obsesją, czy inni go polubią, ale
kogoś, kto na przyjęciu zaczepia obcych sobie ludzi i wypytuje ich, czy
go lubią, czy nie. Co o nim sądzą, jak on na nich działa, czy ich obraz
jego osoby jest w jakimkolwiek stopniu zbieżny z zawiłym pulsem
jego własnego wyobrażenia o sobie. Zaczepia niewinne ludzkie istoty,
które chcą tylko trochę się zabawić, odprężyć, poznać może parę
nowych osób w totalnie luzackim, przyjaznym otoczeniu, a tu gość
wdziera się w ich pole widzenia i łamie wszelkie niepisane
podstawowe reguły etykiety obowiązującej na przyjęciach i przy
pierwszym spotkaniu z nieznajomym, indagując ich wprost o rzecz
najbardziej intymną i wstydliwą33. Poświęć chwilę na wyobrażenie
sobie min ludzi na przyjęciu, na którym byś tak zrobił. Wyobraź sobie
ich twarze w całej okazałości, w 3D i wyrazistym kolorze, a potem
pomyśl, że ta zbiorowa mina jest adresowana do ciebie. Bo na takie
właśnie ryzyko się wystawisz, taka właśnie może się okazać cena
taktyki szczerości – kto wie, czy nie podjętej na próżno, miej to na
uwadze: bo wcale nie jest jasne, czy poprzedzający kwartet
połączonych na czopy quart d’heures nie „zaindagował” już skutecznie
czytelniczki i nie przekazał jej poczucia „tożsamości”
i „natarczywości”; czy twoje wystąpienie na koniec z czapką w ręku
i próba zapytania wprost nie narzuci czytelniczce olśnienia nagłą
tożsamością rzutującą wstecz na części cyklu i każącą jej ujrzeć je
w innym świetle. Bardzo możliwe, że z tego wszystkiego wyjdziesz na
egocentrycznego durnia albo na jeszcze jednego artystowskiego
manipulatora pseudopostmodernistycznym barachłem, który usiłuje
udaremnić fiasko dzieła, uciekając się do metawymiaru i dodając
34
komentarz o tymże fiasku . Nawet w najbardziej miłosiernej
interpretacji wyjdzie to rozpaczliwie. Może wręcz żałośnie. W każdym
razie nie wydasz się przez to ani mądry, ani pewny siebie, ani
kompetentny, ani wyposażony w inne cechy, jakie czytelnicy chcą
zazwyczaj mieć prawo przypisać literatowi, który stworzył to, co
właśnie czytają, gdy zasiadają do lektury, żeby uciec od mętnej
magmy siebie samych i wejść w świat ustalonego z góry znaczenia.
Przeciwnie, wydasz się z gruntu zagubiony, zmieszany, zalękniony
i niepewny, czy możesz zaufać nawet najgłębszym własnym intuicjom
co do konieczności i tożsamości oraz tego, czy inni ludzie w głębi
ducha doświadczają świata w jakimś chociaż stopniu podobnie jak
ty… Innymi słowy, upodobnisz się do czytelniczki, będziesz dygotał
w błotnym okopie razem z nami wszystkimi, zamiast być Pisarzem,
którego wyobrażamy sobie35 jako czystego, suchego i emanującego
władzą nad bytem oraz niezłomnością przekonań, gdy kieruje całą
kampanią z niedostępnych, jaśniejących wyżyn Olimpijskiego Ilorazu
Inteligencji.
Więc się zastanów.
Świat dorosłych (I)
W ZAMIERZCHŁYCH CZASACH
GDY DZIELNA BYŁA MĘSKA RASA
A KOBIET JESZCZE NIE WYNALEZIONO
WIERCILI SOBIE DZIURKI
W BECZKACH NA OGÓRKI
I STALI PRZY NICH Z MINĄ CAŁKIEM
ZADOWOLONĄ [,]
CZĘŚĆ: 4
TYP TEKSTU: PLAN
TYTUŁ: JEDNO CIAŁO
„Jakkolwiek oślepiająco nagłe i dramatyczne wydać się musi dowolne
pytanie o wyobraźnię seksualną dowolnego mężczyzny, to nie owo
pytanie stało się przyczyną epifanii i gwałtownej maturacji Jeni
Roberts – przyczyną było to, na co Jeni Roberts spojrzała, zadając je”.
– Cz. 4 epigraf, w tym samym wzniosłym tonie co „Świat Dorosłych
(I)” [– zmiana wyróżników z dramatycznych/stochastycznych na
schematyczne/uporządkowane]
1a. Pytanie, które Jeni Roberts zadaje Byłemu Kochankowi, brzmi,
czy rzeczywiście podczas trwania ich związku miewał on fantazje
erotyczne o innych kobietach, uprawiając seks z nią.
1a(1) Na początku pytania wstawić frazę imiesłowową:
„Przeprosiwszy za ewidentną irracjonalność i niestosowność pytania,
które chce zadać po tylu latach…”.
1b. W którymś momencie zadawania ww. pytania J. podąża za
wzrokiem B.K. skierowanym za okno fast foodu & dostrzega
lansiarską tablicę rejestracyjną swojego męża między pojazdami na
parkingu Świata Dorosłych: – epifania. Epif narasta mniej lub bardziej
niezależnie od mimicznej reakcji asymetrycznej twarzy B.K. na
pytanie J.
1c. Płaski narracyjny opis nagłej bladości J. & jej niezdolności do
utrzymania w bezruchu kawy bezkofeinowej w chwili gdy J. doznaje
nagł oślep uświadomienia że mąż jest Ukrytym Nałogowym
Masturbatorem & że bezsenność/jen to przykrywka dla potajemnych
wycieczek do Świata Dorosłych celem
kupowania/oglądania/masturbowania się do żywego przy filmach
i obrazkach XXX & że podejrzewanie męża o ambiwalencję co do
„pożycia seksualnego” było w istocie głosem intuicji & że mąż
zapewne cierpi z powodu tajonego kompleksu/bólu psychicznego
o którym J. przez swoje samolubne obawy nie miała pojęcia [punkt
widzenia (1c) całkowicie obiektywny, wyłącznie opis zewnętrzny].
2a. Tymczasem B.K. odpowiada na pytanie J. gwałtownym
zaprzeczeniem, ze łzami w oczach: o kurde nie, o boże, nie, nie,
nigdy, zawsze kochał tylko ją, nigdy z nikim nie „był” aż tak jak z J.
gdy się kochali [jeżeli z p.w. J., po „kochali” dodać „przysięgał”].
2a(1) Na emocjonalnych wyżynach dialogu łzy spływają po ½
twarzy B.K. który wyznaje/deklaruje że wciąż kocha J., nigdy nie
przestał, 5 lat, właściwie nawet czasem myśli o J. kochając się
z obecną narzeczoną, co budzi w nim poczucie winy (tzn. „jakby mnie
tam nie było”) podczas seksu z narzeczoną. [Bezpośrednia
transkrypcja całej odpowiedzi/spowiedzi B.K. – emocjonalny
obiektyw sceny nie na J., która doznaje traumy nagłego zrozumienia
że mąż jest Ukrytym Nałogowym Masturbatorem – unika przykrego
problemu podjęcia próby wyrażenia epifanii w ekspo narr].
2b. Zbieg okoliczności [N.B.: zbyt nachalny?]: B.K. wyznaje że on
też czasem masturbuje się ukradkiem, nieraz do żywego, wspominając
jak kochał się z J. [– „spowiedź” B.K. wzbogaca epif J. o wiedzę nt.
męskich fantazji & jednocześnie daje jej jakże pożądany zastrzyk
godności seksualnej (tj. „nie jej wina”). [N.B. re Temat: domniemany
smutek B.K. w akcie rozdzierającego wyznania miłości, podczas gdy J.
jest na ½ rozkojarzona traumą epif (1b) (1c), tzn. = dalsze sploty
niedoszłych porozumień, emocjonalnych asymetrii]].
2b(1) Ton spowiedzi B.K. nadzwycz wzruszający & afektowany, a J.
(nawet straumatyzowana druzgocącą epif(1b)(1c)) ani przez
nanosekundę nie wątpi w prawdziwość słów B.K.; czuje że „naprawdę
znała tego faceta” & etc.
2b(1a) Narr [nie J.] odnotowuje nagłe pojawienie się czerwonego &
demonicznego błysku w hipertroficznej tęczówce lewego [„gorszego”]
oka B.K.; może to trik światła, a może faktycznie demoniczny błysk
[= zmiana p.w./wtręt narr].
2c. Tymcz B.K., interpretując bladość & pulsację digitalną J. jako
wzajemność/pozytywną reakcję na jego deklaracje o ciągłej miłości,
błaga ją by porzuciła dla niego męża, albo („przynajmniej”) udała się
z nim teraz zaraz do Holiday Inn kawałek dalej przy ekspresówce,
gdzie spędzą resztę popołudnia na uprawianiu namiętnego seksu [–
z demonicznie dzikim błyskiem etc].
2d. J. (wciąż 100% blada à la Nastazja F. Dostojewskiego)
niespodziewanie godzi się na cudzołożne interludium w Holiday Inn
[ton płaski = „No dobra”– powiedziała]. B.K. sprząta ze stołu tackę
z nietkniętą przystawką & pusty kubek & kremówki etc., wychodzi za
J. na parking fast foodu. J. czeka w swoim accordzie aż B.K. wymknie
się własnym fordem probe [N.B.: naciągane?] z parkingu Hyundaia
W.M. tak żeby Messerly ani pracownicy dz. sprzedaży nie zobaczyli,
że wyjeżdża przed czasem w napiętym dniu handlowym pod koniec
miesiąca.
2d(1) Konkretna motywacja zgody J. na numerek w Holiday Inn
pozostaje niewyjaśniona [– czyli (2d) podane z p.w. wyłącznie B.K.].
Komiczny opis B.K. czołgającego się na czworakach wzdłuż szeregu
aut, by wślizgnąć się do probe’a, nie będąc widzianym z salonu W.M.,
podszyty jest grozą [– zgodność z podtematami sekret, grozę budząca
niezborność, niejasny wstyd, „przyczajenie”].
3a. Accord J. jedzie ekspresówką za probe’em B.K. do Holiday Inn.
Nagła ulewa ze słonecznego nieba zmusza J. do włączenia
wycieraczek.
3b. B.K. zjeżdża na parking Holiday Inn, spodziewa się zobaczyć za
sobą skręcającego accorda J. Accord nie skręca, jedzie dalej
ekspresówką. [Nagła zmiana p.w. –] J. jedzie przez miasto do domu,
wyobraża sobie B.K. wyskakującego z probe’a & pędzącego desper
przez parking Hol Inn w strugach ulewy na skraj ekspresówki &
patrzącego jak accord maleje w oddali, stopniowo znika w ruchu
ulicznym. J. wyobraża sobie mokrą/opuszcz/asym postać B.K.
malejącą w jej wstecznym lusterku.
3c. Już prawie w domu, J. stwierdza że płacze nad B.K. &
malejącym obrazem B.K. zamiast nad sobą. Płacze nad mężem „…jaki
musi być samotny ze swoim sekretem” [p.w.?] Uświadamia to sobie
i zastanawia się nad znaczeniem frazy „płakać nad kimś” [= „za
kogoś”?]. Otwierające (3c) myśli & spekulacje J. zdradzają nową
u niej subtelność/przenikliwość/dojrzałość. Zajeżdża pod dom
z uczuciem „[…] dziwnej euforii”.
3d. Wtręt narr, ekspo Jeni Roberts [ten sam płaski i pedantyczny
ton co w cz. 3 „Ś.D. (I)” CZ.3]: Jadąc ekspresówką za
zielononiebieskim/turkusowym probe’em B.K., J. nie „zmieniła
zdania” w sprawie potajemnego cudzołożnego seksu z B.K., tylko po
prostu „…uświadomiła sobie, że to niepotrzebne”. Zrozumiała że
zdarzyła jej się epifania życia, że „…stała się kobietą i żoną” etc., etc.
3d (1) J. nazywana dalej „panią Jeni Orzolek Roberts”, mąż
nazywany „Ukrytym Nałogowym Masturbatorem”.
4a(I) Epilogowa ekspo J.O.R. – koment. narr.: „Pani Jeni Orzolek
Roberts odtąd już na zawsze zachowała wspomnienie zrozpaczonej
twarzy kochanka, ½-mokrej twarzy wiernie wryła jej się w pamięć”
etc. J. pojmuje że mąż posiada „deficyt wewnętrzny”, który „…nie ma
nic wspólnego z nią jako żoną [/kobietą]” etc. Dzielnie znosi szok po
epifanii, + kilka innych standardowych szoków post. [Ewentualna
wzmianka o psychoterapii, ale teraz w tonie budującym:
psychoterapia „z wyboru” a nie „ostatnia deska ratunku”.] J.O.R.
zakłada sobie oddzielny portfel inwestycyjny ze znacznym wkładem
na giełdzie kopalni złota & dużych samorodków. Rzuca palenie dzięki
plastrom antynikotynowym. Pojmuje/stopniowo akceptuje to, że mąż
bardziej kocha swoją skrywaną samotność & „deficyt wewnętrzny”
niż kocha [/jest zdolny kochać] ją; godzi się z własnym
„nieodwracalnym brakiem wpływu” na sekretne nałogi męża [może
wzmianka o ezoterycznej Grupie Wsparcia dla Ż.U.N.M. – coś w tym
rodzaju? „MastAnon”? „Kon-Fiuternia”? (N.B. „wystrzegać się
płaskich żartów”)]. Pojmuje że prawdziwe źródła miłości,
bezpieczeństwa i satysfakcji należy odkryć w sobie37; dzięki temu
zrozumieniu J.O.R. dołącza do dorosłej rasy ludzkiej, już nie jest
„pochłonięta sobą”/„niedojrzała”/„irracjonalna”/„młoda”.
4a(II) Małżeństwo wkracza w nową, dojrzalszą fazę [„koniec
miodowego miesiąca” – płaski żart?]. Nigdy w następnych latach
małżeństwa J.O.R. & mąż nie rozmawiają o jego U.N.M.
i wewnętrznym bólu/samotności/„deficycie” [N.B. spuentować grą
słów na motywach prawniczych]. J.O.R. nie ma nawet pojęcia czy
mąż podejrzewa, że ona wie o jego U.N.M. i eskapadach do Świata
Dorosłych notowanych w „Dowiedz Się”; odkrywa, że jest jej
wszystko jedno. J.O.R. rozmyśla z rozbawioną ironią o nowym
„znaczeniu” rymowanego graffiti z toalety przy szosie, które wryło jej
się w pamięć, gdy miała naście lat. Mąż [„U.N.M.”] w dalszym ciągu
wstaje z łóżka i opuszcza małżeńską sypialnię we wczesnych
godzinach porannych; czasami J.O.R. słyszy jak uruchamia samochód,
ale „…nieznacznie tylko zmienia pozycję i zaraz zasypia na nowo”
etc. Przestaje się martwić czy męża zadowala „współżycie seksualne”
z nią; nadal kocha [„”?] męża, chociaż już nie uważa że jest
„cudowny” [/„troskliwy”?] jako kochanek. Ich seks stabilizuje się na
pewnym poziomie; w 5. roku małżeństwa uprawiają go raz na 2
tygodnie. Ich wrażenia z uprawiania seksu są teraz „przyjemne” –
mniej intensywne, ale za to też mniej zaprawione lękiem [/
„osamotnieniem”]. J.O.R. nie śledzi już podczas seksu twarzy męża [–
metafora: Temat – oczy zamknięte = „oczy otwarte”].
4a(II(1)) Przyjmując „autentyczną odpowiedzialność za siebie”,
J.O.R. „…zaczyna stopniowo zgłębiać masturbację jako źródło
intymnej przyjemności” etc. Kilkakrotnie odwiedza Świat Dorosłych;
staje się niemal regularną klientką. Kupuje 2 dildo [N.B. „dildo” nie
pisze się już wielką literą], następnie „Penetrator!!®” dildo
z wibratorem, następnie „Pink Pistorello® Pistoletowy Aparat do
Masażu”, wreszcie „Szkarłatny Ogród MX-1000®: Wibrator ze
Ssaniem Klitoralnym i 12-calowym Elektrycznym Stymulatorem
Szyjki Macicy” [„cena detal. $179,99”]. Wtręt narr o tym, że nowa
toaletka J.O.R. nie posiada szuflady na chusteczki. [Ironia: Należący
do J.O.R. nowy masturbacyjny sprzęt hi-tech jest (a) wyprodukowany
w Azji & (b) eksponowany w Świecie Dorosłych pod szyldem
POMOCE MAŁŻEŃSKIE (2 nachalne/zbyt oczywiste?).] W 6. roku
małżeństwa mąż często wyjeżdża w „nagłe delegacje na obrzeża
Pacyfiku”; J.O.R. masturbuje się prawie codziennie.
4a(II(1a) Wtręt narr, ekspo: Najczęstsza/najprzyjemniejsza fantazja
masturbacyjna J.O.R. w szóstym roku małżeństwa = pozbawiona
twarzy, hipertroficzna postać męska, która kocha się w J.O.R. lecz nie
może jej mieć, odtrąca wszystkie inne żywe kobiety & wybiera
w zamian codzienne masturbowanie się pod fantazje o uprawianiu
miłości z J.O.R.
4a(III) Zakończ: 7., 8. r: Mąż masturbuje się potajemnie, J.O.R.
otwarcie. Ich uprawiany teraz co 2 miesiące seks jest „…aktem
uległości, a zarazem celebracji pewnych dobrowolnie akceptowanych
realiów”. Żadnemu z nich to nie przeszkadza. Narr: wiąże ich teraz
poczucie głębokiego & nienazwanego wspólnictwa, na jakim
w dojrzałym małżeństwie bazuje przymierze/miłość – „Byli teraz
prawdziwie zaślubieni, zazębieni38, stanowili jedno ciało, [związek]
dający Jeni O. Roberts poczucie chłodnej, wyważonej radości…”.
4b. Zak [wstaw]: „…a zatem mogli spokojnie i z wzajemnym
poszanowaniem zacząć rozmawiać o posiadaniu [wspólnych] dzieci”.
Diabeł ma co robić
Trzy tygodnie temu zrobiłem dla kogoś coś dobrego. Nie mogę
powiedzieć nic więcej, bo pozbawiłbym to, co zrobiłem, faktycznej,
cennej wartości. Mogę tylko powiedzieć: coś dobrego. W kontekście
ogólnym miało to związek z pieniędzmi. Lecz nie sprowadzało się do
bezpośredniego „dania pieniędzy” drugiej osobie. Niemniej jednak,
blisko. Zakwalifikowałbym to raczej jako „przekazanie” pieniędzy na
rzecz kogoś „w potrzebie”. Na większą dosłowność nie mogę sobie
pozwolić.
Zdarzyło się to dwa tygodnie i sześć dni temu, ten mój dobry
uczynek. Mogę też dodać, że miało miejsce za miastem – czyli, innymi
słowy, nie tam, gdzie mieszkam. Wyjaśnienie, dlaczego znalazłem się
za miastem i gdzie, i jaka była ogólna sytuacja, też, niestety,
groziłoby odebraniem wartości temu, co uczyniłem. Zapowiedziałem
więc wyraźnie tej pani, że osoba, dla której przeznaczone są
pieniądze, ma się pod żadnym pozorem nie dowiedzieć, kto je
przekazał. Podjęto konkretne kroki w celu włączenia mojej
bezimienności w układ mający doprowadzić do przekazania
pieniędzy. (Chociaż pieniądze w sensie technicznym nie były moje,
potajemny układ, dzięki któremu je przekazałem, był ze wszech miar
legalny. To może zrodzić ciekawość, w jakim konkretnie sensie
pieniądze były „nie moje”, lecz, niestety, nie mogę tego szczegółowo
wyjaśnić. Jednak to prawda). A oto powód. Brak bezimienności
z mojej strony unicestwiłby ostateczną wartość dobrego uczynku.
Mianowicie skaziłby „motywację” mojego miłego gestu – mianowicie,
innymi słowy, moją motywacją po części stałaby się nie hojność, lecz
pragnienie wdzięczności, sympatii i podziwu dla mojej osoby.
Z wielkim żalem stwierdzam, że tak samolubny motyw odarłby mój
dobry uczynek z wszelkiej wartości wyższej, skazując mnie po raz
kolejny na porażkę w staraniach o zaliczenie się do osób miłych czy
też „dobrych”.
Dlatego byłem tak nieprzejednany w kwestii zachowania
w tajemnicy mojego nazwiska w całym układzie, a ta pani, będąca
absolutnie jedyną w tym układzie osobą znającą prawdę (i z racji
wykonywanego zajęcia dającą się zaklasyfikować jako „narzędzie”
przekazu pieniędzy), o ile mi wiadomo, jak najbardziej się do tego
przychyliła.
W dwa tygodnie i pięć dni później jedna z tych osób, dla których
zrobiłem coś dobrego (gdyż hojna suma przekazana została dwóm
osobom – a konkretnie parze pozostającej w związku nieformalnym –
ale tylko jedna z nich zadzwoniła), zadzwoniła, powiedziała „cześć”
i spytała, czy przypadkiem nie wiem, kto stoi za __________________,
ponieważ on chciałby temu komuś powiedzieć „dziękuję!”, bo te
________________ dolarów, które im spadły dosłownie jak z nieba,
przekazane przez __________________ to był naprawdę etc.
Natychmiast, przygotowawszy się starannie na taką możliwość
i wyćwiczywszy odpowiedź z góry, odparłem spokojnie i bez emocji
„nie”, i dodałem, że o ile wiem, to trafili kulą w płot. Aliści w środku
doznawałem niemal śmiertelnej pokusy. Jak wszyscy świetnie wiemy,
niezmiernie trudno jest zrobić dla kogoś coś dobrego i nie chcieć,
desperacko, żeby ten ktoś się dowiedział, że jednostką, która to
uczyniła, jesteśmy my, i żeby poczuła dla nas wdzięczność i podziw,
i opowiedziała setkom ludzi, co dla niej zrobiliśmy, dzięki czemu
moglibyśmy się cieszyć opinią ludzi „dobrych”. Tak jak grasujące
w świecie siły ciemności, zła i beznadziei, tak i ta pokusa potrafi
często pokonać ludzki opór.
Dlatego też, impulsywnie, podczas tej wymiany telefonicznej
z wdzięcznym, lecz ciekawskim rozmówcą, nieświadom zagrożenia,
wyrzekłszy całkiem spokojnie „nie” i „kulą w płot”, dodałem, że
jakkolwiek nic nie wiem w tej sprawie, to wyobrażam sobie, że ów
tajemniczy osobnik, który był odpowiedzialny za __________________
z największą radością dowiedziałby się, w jaki sposób potrzebne
pieniądze, które obdarowani otrzymali, zostaną przez nich
wykorzystane – to znaczy, na przykład, czy zaplanują oni wreszcie
nabycie polisy ubezpieczeniowej dla swojego nowo narodzonego
dziecka, czy też spłacą długi konsumenckie, w których toną, czy etc.?
Moja wypowiedź została jednak, w fatalnym okamgnieniu,
zinterpretowana przez rozmówcę jako bezpośrednia sugestia, że to ja
sam, mimo wcześniejszych zaprzeczeń, jestem w istocie jednostką
odpowiedzialną za ów hojny, miły gest, w związku z czym w dalszym
ciągu rozmowy zostałem przezeń zasypany szczegółami
o planowanym wykorzystaniu pieniędzy na konkretne cele,
z zaznaczeniem raz jeszcze, że to istny dar Boży, przy czym ton
emocjonalny głosu rozmówcy komunikował zarówno wdzięczność
i podziw, jak też coś innego (ściśle mówiąc, nieomal wrogość albo
zażenowanie, albo jedno z drugim, chociaż nie potrafię precyzyjnie
opisać konkretnego tonu, który niedwuznacznie dał mi odczuć
wymienione emocje). Ten zalew emocji ze strony rozmówcy zrodził
we mnie, niestety z opóźnieniem, mdlącą świadomość, że właśnie
przed chwilą, w trakcie tejże rozmowy telefonicznej, nie tylko dałem
rozmówcy poznać, że to ja jestem osobnikiem odpowiedzialnym za
hojny gest, ale uczyniłem to w sposób wyrafinowany, chytry
i ewidentnie, insynuacyjnie eufemistyczny, to znaczy, używając
eufemizmu: „tajemniczy osobnik, który był odpowiedzialny za
__________________”, w zestawieniu z nieskrywanym zainteresowaniem
sposobem wykorzystania pieniędzy przez obdarowanych, nie miałem
szans nabrać nikogo, że to nie wskazuje bezpośrednio na mnie, przy
czym stworzyłem podstępnie wrażenie insynuowania, że nie tylko
spełniłem hojny, dobry uczynek, ale jestem w dodatku tak „miły” –
innymi słowy „skromny”, „bezinteresowny”, „niedający się skusić
żądzy wdzięczności” – że nawet nie chcę, żeby się dowiedzieli, że to
właśnie ja. A w dodatku, o zgrozo, wyraziłem te insynuacje tak
„chytrze”, że nawet ja sam dopiero z opóźnieniem – to znaczy po
odłożeniu słuchawki – zrozumiałem, co zrobiłem. Wykazałem tym
samym nieświadomą i zdaje się, że wrodzoną, automatyczną zdolność
do oszukiwania jednocześnie siebie i innych, która na „poziomie
motywacyjnym” nie tylko całkiem odebrała wszelką wartość mojemu
dobremu uczynkowi, ale także przyniosła mi porażkę, kolejną,
w szczerych usiłowaniach stania się kimś, kto naprawdę zalicza się do
ludzi „miłych” i „dobrych”, wtrącając mnie, o zgrozo, we własnych
oczach do kategorii osobników „mrocznych”, „złych” i „nierokujących
nadziei na stanie się kiedykolwiek prawdziwie dobrymi”.
Kościół nie ludzką ręką uczyniony
(dla E. Shofstahl, 1977‒1987)
Sztuka
Zaciągnięte powieki pojedynczy arkusz skóry, senne obrazy suną
poprzez barwną ciemność Dnia. Dzisiejszej nocy, w przeskoku
niemuśniętym czasem, on podróżuje, zdaje się, z powrotem. Kurczy
się, wygładza, zatraca brzuszek i blade blizny po trądziku. Luźne
ptasie kostki; fryzura pod garnek i uszy jak uchwyty filiżanek; skóra
wsysa włoski, nos cofa się w głąb twarzy; on plącze się w spodniach,
potem kuli się, różowy i niemy i coraz mniejszy, aż czuje, że roz-
szczepia się na coś, co się wije, i coś, co wiruje. Nic nie opina ciasno
całej reszty. Krąży czarny punkt. Punkt ten pęka, wyszczerbiony. Jego
dusza szybuje w pojedynczy kolor.
Ptaki, szare światło. Dzień otwiera jedno oko. On leży połową ciała
poza łóżkiem, Sarah bierze wdech. On widzi ukośnie równoległoboki
okien.
Dzień staje przy kwadratowym oknie z filiżanką czegoś gorącego.
Martwy Cézanne maluje swój sierpniowy wschód słońca byle jakimi
maźnięciami przymglonej czerwieni, ściemnionego błękitu. Cień gór
Berkshire cofa się i kurczy w pojedynczy płaski sutek: ogień.
Sarah budzi się przy najlżejszym dotknięciu. Leżą z otwartymi
oczami i milczą, przejaśnia się w pościeli. Gołębie obsługują poranek,
głosy z brzucha. Drukowany deseń pościeli blaknie na skórze Sarah.
Sarah upina włosy na poranną mszę. Dzień pakuje następną
walizkę dla Esther. On ubiera się sam. Nie może znaleźć jednego buta.
Siedząc na skraju wielkiego łoża, z jednym butem w ręku, obserwuje
bawełniany pył przesiewający się przez maślanożółte kolumny
poranka, coraz późniejszego.
Czarna sztuka
Tego dnia kupuje im miotłę dozorcy. Zmiata deszczówkę z brezentu
osłaniającego basen Sarah.
Tej nocy Sarah zostaje z Esther. Przez całą noc dotyka metalu. Day
śpi sam.
Day stoi przy czarnym oknie w sypialni Sarah. Niebo nad
Massachusetts jest zamazane gwiazdami. Gwiazdy powoli przesuwają
się za szkłem.
Tego dnia on idzie do Esther z Sarah. Stal łóżka Esther lśni w jasnym
pokoju. Esther uśmiecha się niemrawo, gdy Day czyta o olbrzymach.
– Jestem olbrzymem – czyta.
– Jestem olbrzymem, górą, planetą. Wszystko inne znajduje się
daleko w dole. Odciski moich stóp to kraje, mój cień jest strefą czasu.
Spoglądam z wysokich okien. Myję się wysoko w chmurach.
– Jestem olbrzymem – próbuje powtórzyć Esther.
Sarah, alergiczka, kicha.
Day:
– Tak.
Czarne i białe – Wszelka prawdziwa sztuka jest muzyką – (inny
nauczyciel). – Sztuki wizualne to zaledwie jeden kąt
wszechogarniającej komnaty prawdziwej muzyki – (ibid.).
Muzyka ujawnia się jako relacja pomiędzy jedną tonacją a dwiema
nutami splecionymi w tańcu przez tę tonację. Rytm. Także
w rozwianych przedsnach Daya muzyka pochłania wszelkie prawo:
to, co najbardziej masywne, ujawnia się tutaj jako rytm, nic więcej.
Rytmy są relacjami między tym, w co wierzysz, a tym, w co wierzyłeś
przedtem.
Duchowny występuje dziś wieczorem w monochromie i koloratce.
Pobłogosław mnie
Czy bierzesz sobie tę kobietę, Sarah
Na moją
Dopóki
Albowiem
od twojej ostatniej spowiedzi przed osobą władną udzielić
rozgrzeszenia. Spowiedź winna
Jak ja tym, co zawinili przeciwko mnie
nie podlega rozgrzeszeniu, to jasne, spowiedź bez świadomości
grzechu
Pobłogosław mnie, ojcze, bo nie może być świadomości grzechu
bez świadomości występku, bez świadomości granicy
Pełen Łaski
nie ma takiego zwierzęcia. Módl się wraz ze mną o objawienie
granicy
Czerwone chmury w kawie Warhola
zbuduj w sobie świadomość.
Jeden kolor
Tego dnia jest z powrotem w pierwszym tygodniu pracy. Słońce
odwraca róż ZDROWIA przez naklejkę na przedniej szybie. Day
przejeżdża służbowym samochodem obok fabryki.
– Habla Español? – pyta Eric Yang z fotela pasażerskiego.
Dym z komina zawisa strzępiasto, gdy Day kiwa głową.
– Musisz poznać zawodowe triki – mówi Yang. Ma zamknięte oczy,
gdyż dokonuje rotacji. – Pokażę ci jeden trik. Habla?
– Tak – mówi Day. – Hablo.
Przejeżdżają obok domów.
Nadzwyczajnym talentem Erica Yanga jest mentalna rotacja
obiektów trójwymiarowych.
– Ten przypadek mówi tylko po hiszpańsku – wyjaśnia Yang. – Syn
tej pani zabił się w ubiegłym miesiącu. W ich mieszkaniu. Paskudna
sprawa. Szesnaście lat. Coś z gangiem, coś z narkotykami. Spora
kałuża krwi tego dzieciaka na kuchennej podłodze.
Przejeżdżają obok kasków ochronnych i młotów pneumatycznych.
– A ta mówi, że to wszystko, co jej po nim zostało! – krzyczy Yang.
– Nie pozwala nam posprzątać. Mówi, że to jest on.
Rotacja mentalna stanowi hobby Yanga. Yang jest dyplomowanym
doradcą i kuratorem pomocy społecznej.
– Twoje zadanie na dzisiaj – Yang skręca wyimaginowaną linę,
mentalnie łapie na lasso coś z deski rozdzielczej – to namówić ją, żeby
go narysowała. Choćby samą krew. Ndiawar mówił, że jest mu
obojętne, co narysuje. Ważne, żeby wykonała jakiś obrazek. Wtedy
może uda nam się pościerać tę krew.
W lusterku wstecznym Day widzi z tyłu swoją skrzynkę
z przyborami. Nie powinna stać na słońcu.
– Namów ją, niech go narysuje – mówi Yang, puszczając linę, której
Day widzieć nie może. Yang znów zamyka oczy. – Spróbuję teraz
przekręcić rachunek telefoniczny za ten miesiąc.
Day mija białą furgonetkę. Z przyciemnionymi szybami. Z krążkami
rdzy na bocznej karoserii.
– Dziś odwiedzamy biedaczkę, która kocha krew, i bogacza, który
żebrze o więcej czasu.
– To mój dawny nauczyciel. Mówiłem Ndiawarowi. – Day
sprawdza, czy coś nie nadjeżdża z lewej. – Nauczyciel rysunku
w jakimś poprzednim życiu.
– Ndiawar go nazywa zagrożeniem dla porządku publicznego –
odpowiada Yang. Marszczy czoło, skupia się. – Przekręcam nasz
grafik. Zaraz go będziemy mijać. Jest nam po drodze. Ale nie figuruje
jako pierwszy w grafiku.
– Był moim nauczycielem – powtarza Day. – Pracował w naszej
szkole.
– Realizujemy grafik.
– Miał na mnie wpływ. Na moją pracę.
Mijają zeschniętą działkę.
Sztuka
Dziś wieczorem, przy oknie, pod gwiazdami, które uparcie nie chcą
się poruszyć, Dayowi prawie się udaje i budzi farby marzeń.
Maluje siebie, jak stoi na obwisłym brezencie zakrywającym basen,
skąd unosi się w południowe niebo. Unosi się nieważko, ani ciągnięty
z góry, ani pchany z dołu, po idealnej linii prosto w punkt na
wysokim niebie. Góry przysiadły ciężko, wilgoć kłębi się w dolinach
jak gaza. Holyoke, dalej Springfield i Chicopee, i Longmeadow,
i Hadley, to matowe, koślawe monety.
Day wznosi się do nieba. Powietrze staje się coraz bardziej
niebieskie. Coś mrugnęło na niebie, i już go nie ma.
Dwa kolory
Niebieskooki za dyrektorskim biurkiem Okręgowego Zakładu Zdrowia
Psychicznego dr Ndiawar jest smagłym, łysym mężczyzną
o nieokreślonej obcej urodzie. Lubi składać dłonie w szpic
i wpatrywać się w tenże, gdy przemawia.
– Maluje pan – mówi. – Na studiach, rzeźba. Zrobił pan kurs
psychologii. – Podnosi wzrok. – W jakim wymiarze? Zna pan języki
obce?
Powolne skinienie Daya rzuca plamkę odbitego biurowego światła
na czaszkę Ndiawara. Day rodzi tę plamkę i zabija ją. Dyrektorskie
biurko jest obszerne i dziwnie czyste. CV Daya wydaje się maleńkie
na jego przestrzeni.
– Jest parę wątpliwości – mówi Ndiawar – które przychodzą mi do
głowy. – Rozwiera lekko kąt pomiędzy dłońmi. – Pieniędzy z tego nie
ma.
Day daje plamce dwa krótkie żywoty.
– Jednak stwierdza pan tutaj, że jest niezależny finansowo dzięki
małżeństwu.
– I wystawom – wtrąca cicho Day. – Sprzedażom.
Jawne kłamstwo.
– Sprzedaje pan dzieła sztuki wykonane dawniej, kiedy pan
zaczynał – mówi Ndiawar.
Eric Yang jest wysoki, pod trzydziestkę, ma długie włosy i mętne
oczy, które się otwierają i zamykają, zamiast mrugać.
Day podaje Yangowi rękę.
– Bardzo mi miło.
– Mnie jeszcze milej.
Ndiawar pochyla się nad otwartą szufladą.
– Pański nowy spec od terapii sztuką – mówi do Yanga.
Yang patrzy Dayowi w oczy.
– Coś ci powiem, kolego – mówi. – Umiem obracać trójwymiarowe
przedmioty. Mentalnie.
– Pan i pan, na pół etatu, będziecie brygadą terenową na cały okręg
i okolice. – Ndiawar czyta Dayowi wcześniej przygotowany tekst.
Trzyma kartkę w obu dłoniach. – Przełożonym jest pan Yang, we
dwóch wizytujecie izolowanych. Najcięższe przypadki. Dla których
tutaj nie ma miejsca.
– Mam taki dar – mówi Yang, przeczesując kędziory czterema
palcami. – Zamykam oczy i stwarzam sobie szczegółowy obraz
dowolnego obiektu. Pod dowolnym kątem. A potem go obracam.
– Wizytujecie izolowanych według odgórnego grafiku – czyta
Ndiawar. – Pan Yang, który jest przełożonym, udziela tym ludziom
porad w związku z ich ciężką sytuacją materialną, pan natomiast
zachęca ich umiejętnie, by wyrazili swoje nieuporządkowane uczucia
poprzez działanie twórcze.
– Widzę nawet fakturę, niedoskonałości i grę światłocienia na
przedmiotach, które obracam – mówi Yang. Gestykuluje drobnymi
ruchami, które nie zdają się wyrażać niczego konkretnego. – To
unikalny talent. – Spogląda na Ndiawara. – Ja tylko staram się
nawiązać koleżeńskie porozumienie.
Dr Ndiawar ignoruje Yanga.
– Nakłaniając ich do przeniesienia anormalnych
i dysfunkcjonalnych emocji na wytwory artystyczne będące dziełem
ich rąk – czyta monotonnie. – Na przedmioty odporne na zranienie.
Taki jest model terenowy interwencji. Dajmy na to glina, bardzo
dobra rzecz.
– Jestem praktycznie lekarzem – mówi Yang, opukując koniec
papierosa o knykieć.
Piramidka wyrasta na nowo, gdy Ndiawar opiera się w fotelu.
– Pan Yang jest konsultantem zużywającym znaczne ilości
medykamentów. Ale nie bierze drogo i kołacze się w nim dobre
serce…
Yang wytrzeszcza oczy na Dyrektora.
– Jakich medykamentów?
– …które wychodzi bliźniemu naprzeciw.
Day wstaje.
– Chciałbym się dowiedzieć, kiedy zaczynam.
Ndiawar rozkłada szeroko ręce.
– Kup pan glinę.
Cztery kolory
– Nie wiem, kto to jest Soutine – mówi Yang, gdy odjeżdżają spod
domu pani mówiącej tylko po hiszpańsku. – Według ciebie to
przypominało Soutine’a?
Kolor tego samochodu to niekolor, ni to brąz, ni zieleń. Day
niczego podobnego jeszcze nie widział. Ociera pot z twarzy.
– Tak.
Skrzynka z przyborami jedzie z tyłu pod stalowym wiadrem. Kij od
mopa bębni o wiadro. Sarah zapłaciła i za skrzynkę, i za przybory.
Yang wali dłonią w deskę rozdzielczą. Klimatyzator z chrzęstem
wydycha woń pleśni. Upał w aucie jest dotkliwy.
– Zrób ten rachunek telefoniczny – mówi Day, wmanewrowując się
za autobus miejski osprejowany na kosmato. Spaliny autobusu mają
słodki smak.
Yang opuszcza szybę i zapala papierosa. Słońce sprawia, że
wydmuchiwany przez niego dym blednie.
– Ndiawar powiedział mi o córeczce twojej żony. Przepraszam za
ten głupi żart o wakacjach w pierwszym tygodniu pracy.
Przepraszam, nie wiedziałem.
Day widzi kątem profil Yanga.
– Zawsze mi się podobał niebieski blankiet rachunków
telefonicznych.
Klimatyzator zaczyna działać przeciwko własnemu smrodowi.
Yang ma bardzo czarne włosy, wąski wełniany krawat i oczy koloru
pstrąga. Przymyka je.
– Złożyłem rachunek telefoniczny w trójkąt. Z tym że jeden bok nie
sięga podstawy. Ale i tak jest to trójkąt. Rzecz z gatunku porządek-w-
chaosie.
Day widzi coś żółtego przy drodze.
– Eric?
– Rachunek jest leciutko rozdarty na prawym boku trójkąta – mówi
Yang – i opiewa na sześćdziesiąt dolarów. Rozdarcie jest minimalne,
białe i jakby kosmate. To pewnie włókienka papieru albo co.
Day przyspiesza, żeby wyprzedzić pikap pełen kurczaków. Gejzer
ziarna i piór.
– Przekręcam rozdarcie poza pole widzenia – szepcze Yang. Boczna
płaszczyzna jego twarzy załamuje się w nawiasy. – No, teraz cały
niebieściutki rachuneczek.
Klakson i szarpnięcie nagłego skrętu.
Yang otwiera oczy.
– Kurde.
– Przepraszam.
Mijają ciemne budynki z oknami bez szyb. Brudny chłopiec rzuca
piłką tenisową o ścianę.
– Mam nadzieję, że tego – mówi Yang.
– Że czego?
– Że złapią tego pijanego kierowcę.
Day patrzy z boku na Yanga.
Yang patrzy na niego.
– Tego co potrącił waszą córeczkę.
– Jakiego znowu kierowcę?
– Mam tylko nadzieję, że dorwą drania.
Day patrzy w przednią szybę.
– Esther miała wypadek na basenie.
– To wy macie basen?
– Moja żona ma. Zdarzył się wypadek. Esther doznała obrażenia.
– Ndiawar mi mówił, że samochód ją potrącił.
– Odpływ basenu się zatkał. Wessało ją na dno.
– Jezu Chryste.
– Długo była pod wodą.
– Strasznie współczuję.
– Ja nie umiem pływać.
– O Jezu.
– Widziałem ją doskonale. Basen jest bardzo czysty.
– Ndiawar mi mówił, że ty sam mu powiedziałeś o pijanym
kierowcy.
– Dalej leży w szpitalu. Będą trwałe zmiany w mózgu.
Yang gapi się na niego.
– To ty w ogóle dzisiaj powinieneś tutaj być?
Day wyciąga szyję, żeby dostrzec znaki drogowe. Zatrzymali się na
światłach.
– W którą teraz?
Yang zerka w grafik przypięty do klapki nad szybą. Mocująca go
gumka była kiedyś zielona. Wskazuje ręką.
Bardzo wysoko
Pociągnięcia pędzlem najbardziej wymarzonego dzieła też
uwidaczniają się jako rytmy. Obraz tego dnia przejawia swój rytm
wobec terenu, na którym światło jest podatne na wpływy wiatru.
Wiatr ten wieje mocno i zmiennie poprzez szkolne boisko, świszczy
o dzwonnicę De Chirico, której wydarł cały cień. Jest to teren
naprzemiennych uśpień i zrywów światła. W którym otwarte
przestrzenie migają jak uszkodzone nerwy, a ze zgiętych drzew zwisa
lepka aura grożąca trawie wilemitowym pożarem; w którym
wiatrorzędy światła piętrzą się pod płotami i murami i falują, i lśnią.
Ostre kanty dzwonnicy roztrzepują porywy wichru w widma. Wysocy
chłopcy w marynarkach przesuwają się ruchem scyzoryka za
świetlistą szparą, trzymając szkicowniki na poziomie oczu; ich cienie
czmychają przed nimi. Roziskrzone wiatry to przysypiają, to
wzbierają, to zdają się zwijać, to chełpliwie świszczą, pulsują
i atakują, chcąc przebić bladym różem rozetowe okno Auli Sztuk
Pięknych. Naszkicowane przez Daya nuty rozbłyskują. Na maszynowo
podświetlonych ekranach z przodu sali dwa slajdy tego samego
obiektu wyświetlają kruchy i rozczapierzony cień wykładowcy sztuki,
który stoi na katedrze i oschłym tonem starego jezuity sepleni
w charczący mikrofon, odczytując wykład przed aulą w połowie
zapełnioną chłopcami. Cień upodabnia się do owada na tle
kolorowego Delft Vermeera, gdy wykładowca ociera oczy.
Zasuszony zakonnik odczytuje swój wykład o Vermeerze,
przejrzystości, świetlistości i świetle jako przyległości/odzieniu
konturów przedmiotów. Zmarł w 1675. Za życia mało znany,
uważacie, gdyż malował bardzo niewiele portretów. Ale dziś znamy
go doskonale, nieprawdaż, ahem. Dominują odcienie błękitno-żółte,
w przeciwieństwie do ahem powiedzmy de Hoocha. Uczniowie noszą
granatowe marynarki. Niezrównane przedstawienie światła służy
dyskretnej gloryfikacji Boga. Ahem chociaż ktoś mógłby uznać to za
bluźnierstwo. Widzicie. Czy nie widzicie tego. Nieznośnie nudny
wykładowca. Nieśmiertelność przekazana oglądającemu nie wprost.
Czy to ahem widzicie. „Piękno straszliwej nieruchomości Delft”, jak
to słynnie określił znakomity. Aula jest ciemna z tyłu za lśniącym
rzędem Daya. Chłopcy mają pewną swobodę w doborze krawatów.
Nierealna równość ogniskowania, która przekształca obraz w to, czym
szkło chciałoby być w swoich najśmielszych marzeniach. „Okna do
wnętrz, w których wszystkie konflikty zostały rozwiązane”, że
przytoczę często cytowane słowa znakomitego. Wszystko oświetlone
i ukazane z ostrością brzytwy, jak widzicie i ahem. Wychodzi na
spotkanie PhAwdzie po lunchu i wizycie listonosza. Rozwiązanie
konfliktu, zarazem organiczne i boskie. Ciało i duch. Day słyszy
rozdzieranie koperty. Oglądający widzi, jak Bóg widzi, innymi ahem.
Prześwietlone na wskroś czasu, uważacie. Czasu przeszłego. Ktoś
strzela gumą. Szeptany śmiech gdzieś z tylnych rzędów. Aula jest
słabo oświetlona. Chłopiec po lewej obok Daya stęka i gwałtownie
zapada w głęboki sen. Nauczyciel, to prawda, jest skrajnie drętwy, nie
z tego świata, nieżywy. Chłopiec siedzący obok Daya z ogromnym
zainteresowaniem bada okolice swojego nadgarstka wokół zegarka.
Profesor historii sztuki jest sześćdziesięcioletnim prawiczkiem
w czerni i bieli monotonnie odczytującym tekst o tym, jak to pewien
Holender wyjątkowymi pociągnięciami pędzla zabijał śmierć i czas
w mieście Delft. Schludnie ostrzyżone głowy odwracają się, by
dostrzec z ukosa przeskakujące wskazówki ściennego zegara.
Nieznośna nieskończoność jezuickich wykładów. Zegar wisi na tylnej
ścianie pomiędzy oknami zasłoniętymi teatralną kotarą uderzającą
o szybę z każdym podmuchem wiatru.
Chudy, krostowaty Day zauważa, że to przez kąt padania bryzy
światła na ekran lśniący cień zakonnika zdaje się mieć zapłakaną
twarz. Wielkie galaretowate łzy wiszą nad maszynopisem wykładu
staruszka. Day obserwuje, jak jedna łza zlewa się z drugą łzą na
policzku nauczyciela historii sztuki. Profesor czyta dalej
o zastosowaniu czterobarwnych odcieni w rzecznym odbiciu
olśnionego słońcem miasta Delft, Holandia. Dwie krople zlały się,
nabierają prędkości, spływając po policzku prosto na tekst.
Cztery okna
A teraz w gwiezdnym obrazie trzeciej istorii zakonnik jest już
naprawdę stary. Nauczyciel z poprzedniego życia. Klęczy na rżysku
łąki graniczącej z terenem przemysłowym. Dłonie trzyma złożone
w odwiecznym geście pobożności: poza suplikanta. Day, któremu nie
udało się dwa razy, znajduje się nieco poza trójkątem uformowanym
przez resztę postaci na łące. Cykady hałasują w suchych chwastach.
Chwasty są martwożółte, a długość i kąt padania ich cieni nie mają
sensu; sierpniowe słońce kieruje się własnym rozumem.
– Naraża się w prostej konsekwencji na… – Ndiawar
olśniewającogłowy czyta z przygotowanej wcześniej kartki w pełnym
słońcu. Yang osłania papierosa od wiatru. – …izolację ten, kto
zachowuje się w sposób dla innych anormalny – tak czyta Ndiawar.
Mała biała planeta na łodyżce, którą widzi Day, jest to
rozdmuchiwany dmuchawiec.
Yang siedzi ukosem do klęczącego cienia po turecku, paląc
papierosa. Jego koszulka głosi ZAPYTAJ MNIE O MOICH
NIEWIDZIALNYCH WROGÓW. Przyczesuje się ręką.
– To kwestia miejsca, proszę pana – mówi. – Tu na otwartym
terenie staje się kwestią publiczną. Czy mam rację, doktorze Ndiawar.
– Proszę go poinformować, że wspólnota ludzka to nie próżnia.
– Pan tutaj nie jest w próżni, proszę pana – mówi Yang.
– Istnienie praw charakteryzuje się stanem napięcia. Prawa są
z natury sztywne.
Ndiawar wymiguje się.
Yang zagrzebuje w ziemi niedopałek.
– Coś panu, coś ojcu powiem, jeśli można. Chce się ojciec modlić
do obrazka samego siebie modlącego się – proszę bardzo. Wolno ojcu.
Takie jest ojca prawo. Tylko nie tutaj, gdzie inni muszą na to patrzeć.
Inni ludzie, którzy mają własne prawo nie oglądać tego, czego nie
chcą, co im przeszkadza. To chyba zrozumiałe, prawda?
Day przygląda się scenie sponad lizaka swojego dmuchawca.
Płótno stoi przybite do obciążonych sztalug na łące. Kwadrat jego
cienia jest zniekształcony. Były jezuicki wykładowca sztuki klęczy, na
obrazie.
– Ponadto na izolację – to Ndiawar – naraża się w prostej
konsekwencji ktoś, kto wystaje w miejscach publicznych na rogach
ulic i nagabuje przechodniów, aby ofiarowali mu minuty ze swojego
dnia.
– Tylko jedną.
– Nikt nie ma prawa zaczepiać, niepokoić ani nękać niewinnych
ludzi.
Yang nie rzuca cienia.
– Jedną minutę – mówi wykładowca sztuki na obciążonym obrazie.
– Człowiek chyba może poświęcić jedną minutę.
– Wybór miejsca plus nagabywanie nieuchronnie równa się izolacji,
proszę pana – mówi Yang.
– Zaczepianie i zmuszanie do oglądania, przecież ci przechodnie to
niewinni ludzie, niech mu pan to powie.
– Przyjmę każdy czas, jaki może pan poświęcić. Proszę określić
swój czas.
– Wylądować z powrotem w zamknięciu. Niech go pan spyta, czy
mu się tam podobało. Proszę mu przypomnieć, jakie są zasady
zwolnienia warunkowego.
– W próżni to co innego – mówi Yang, oglądając się ukradkiem
przez ramię, co ma być sygnałem dla Daya. – Ale nie na ulicy.
Chociaż Day wcale za nim nie siedzi.
Dyrektor chowa kartkę do kartonowej teczki. Zaczątek piramidki,
gdy omiata wzrokiem łąkę. Oczy jezuity ani na moment nie odrywają
się od kwadratu sztalug. Ponieważ płótno jest z punktu widzenia
obserwatora bramą do sennego obrazu, niejako oknem na scenę, oczy
zakonnika patrzą prosto w oczy Daya, między nimi maleńki puchaty
globus. Ta perspektywa nie ma sensu. Bezgłowy cień Ndiawara
widnieje teraz nad Dayem, ponad białą puchatą kulką, zauważa Day.
– Trzeba sprytnie – mówi Ndiawar – bardzo sprytnie.
Własnym rozumem.
Oddech Daya rozdmuchuje kulkę w puch.
Granica
Głowa Esther jest owinięta gazą. Głowa Daya jest pochylona nad
kartką. Głowa Sarah opiera się na kolanach pastora w jasno
oświetlonym kącie sali. Sala jest biała. Głowa duchownego jest
odrzucona w tył, wzrok wbity w sufit.
– Przepraszam – mówi głowa Sarah w czarne kolana. – Telefon.
Odpływ. Ssanie. Ona blednie, a on się czerwieni. Proszę wybaczyć.
– Chociaż olbrzymy – czyta na głos Day. – Chociaż olbrzymy są
wszystkie jednej wielkości, mają rozmaite kształty. Są greccy cyklopi,
jest francuski Pantagruel, jest amerykański Bunyan. W szeroko
rozpowszechnionych, wielokulturowych cyklach opowieści giganci
występują jako kolumny ogniste, kroczące chmury lub odwrócone
góry, które spacerują, gdy cały świat śpi.
– Nie, to ja przepraszam – mówi głowa pastora.
Biała dłoń głaszcze upięte włosy Sarah.
– Istnieją olbrzymy rozgrzane do czerwoności, olbrzymy gorące –
czyta Day. – Istnieją też olbrzymy zimne. Takie są ich formy. Pewna
forma olbrzyma zimnego występuje w cyklach opowieści jako szkielet
o wysokości mili, cały z kolorowego szkła. Szklany olbrzym mieszka
w puszczy nieskazitelnie białej od szronu.
– Zimne olbrzymy.
– Proszę przodem – szepcze Sarah, otwierając drzwi do sali Esther.
– Jest panem tej puszczy.
Głowa nad czernią i bielą uśmiecha się.
– Pani pierwsza.
– Olbrzym stawia milowe kroki. Kroczy tak przez cały dzień,
codziennie. Nigdy nie przystaje. Nie może odpocząć. Żyje bowiem
w strachu, że jego zamarznięty las może się kiedyś roztopić. Ten
strach każe mu kroczyć nieustannie.
– To nie może spać – mówi Esther.
– Właśnie, nigdy nie śpi. Szklany olbrzym wędruje przez białą
puszczę dzień i noc, stawiając milowe kroki, a ciepło jego kroków
roztapia las, który olbrzym zostawia za sobą.
Esther próbuje się uśmiechnąć na odgłos zamykanych drzwi. Gaza
na jej głowie jest bez skazy.
– Tęcza.
– Tak. – Day pokazuje obrazek. – W topniejącym lesie pada deszcz
i szklany olbrzym staje się tęczą. Tak się zamyka cały cykl.
– Topnieje i pada.
Sarah kicha, tłumiąc odgłos, w korytarzu. Day czeka, aż duchowny
to powie.
Zamknąć je
– Kontroluj oddech – instruuje go zasuszony i naprawdę bardzo stary
były jezuita.
Yang i Ndiawar stoją w pianie na skraju niebieskiego morza łąki.
– Wdychaj powietrze – mówi wykładowca sztuki, pantomimicznie
wybijając takt. – Wypluwaj wodę. Rytm. Wdech. Wydech.
Day naśladuje taktowanie.
Eric Yang przymyka oczy.
– Rozdarcie na rachunku pokazało się z powrotem.
Senny obraz przedstawiający nauczyciela w nieustannej modlitwie
stoi przybity gwoździami do obciążonej podstawy. Wiatr się wzmaga;
wokół nich sypie śnieg dmuchawców. Pszczoły pracują w żółtości łąki
na tle rosnącego błękitu.
– Wdech z góry. Wydech z dołu – to starzec. – Kraul.
Sucha łąka jest wyspą. Niebieską wodę dookoła gęsto znaczą suche
białe wyspy. Esther leży w wąskim czystym stalowym łóżku na
sąsiedniej wyspie. Kanałem pomiędzy nimi przesuwa się woda.
Day naśladuje taktowanie. Jego odwrócone dłonie uklepują biały
puch. Jakaś roślina wykiełkowała w mgnieniu oka. Jej czubek sięga
już kolan Daya.
Yang opowiada Ndiawarowi o fakturze mentalnego rachunku.
Ndiawar żali się Yangowi, że jego ulubiony kościół nie pozostawia
wolnej ręki chcącym z niego wystąpić. Symboliczna wymowa tej
wymiany zdań nie ulega wątpliwości.
Wykładowca sztuki odpłynął stylem grzbietowym od pierzastych
chaszczy czarnej rośliny. Day młóci puch, starając się złapać rytm.
Sarah dryfuje na plecach w kanale przed wyspą Esther. Potem cień
rośliny przesłania światło. Day jeszcze nigdy w życiu nie widział
niczego tak wielkiego jak ten cień. Jego fasada sięga ponad pole
widzenia, zasługuje na prefiks bronto-. Ziemia dudni pod ciężarem
przypory. Przypora wygina się łukowato w górę poza pole widzenia,
ku fasadzie. Rozeta lśni na górnej granicy nieba. Sztalugi przewracają
się. Drzwi tego czegoś wyłoniły się znikąd, wykrzywione jak usta. To
coś pędzi do nich.
– Ratunku! – krzyczy Esther bardzo słabo, zanim kościół z obrazu
wchłania ich do środka.
Day słyszy odległe postękiwanie nieustannego wzrostu.
Niezbudowany kościół jest półmroczny, oświetlony tylko przez
witraże. Jego drzwi wpadły do środka tuż za nimi, nie widać ich.
Różowe okno wciąż się wznosi. Jest okrągłe i czerwone.
Rozszczepiające światło szprosy promienieją. W oknie smutna kobieta
usiłuje uśmiechem wydostać się ze szkła.
Day wciąż imituje kraula, jedyny styl pływacki, jaki zna.
Okno wpuszcza do środka światło i więcej nic, koloruje wnętrze.
– Zamknij oczy, które masz w głowie – rozbrzmiewa drewnianym
echem głos Ndiawara.
Yang stoi przodem do nawy.
– Zamknij je.
Beczkowate sklepienie ciemnieje ponad różem. Okno odwraca
wszelkie normalne przejawy – wszystko, co masywne, jest tu czarne,
wszystko, co jest światłem, ma żywy kolor. Day na wdechu widzi jego
kształt. Kolor pada szpicem od okna, zwęża się w kolec refrakcyjny,
na czubku ma czarny punkt. Obraca się na nim coś w bieli.
Day podpływa kraulem do ostrego czubka, unosi się nieważko.
Pozbawiony sutanny wykładowca sztuki składa wodoszczelny
zegarek Daya na ołtarzu. Klęka przed nim, bluźniąc.
To Esther spowita gazą pływa w czarnym punkcie na czubku ostrej
szpicy koloru z czerwonej rozety. Day widzi ten czubek przez mokrą
rozgwieżdżoną zasłonę, którą zaciągnęły jego ręce. Błękit powietrza
stał się czarny, Day przepływa przez zasłonę, zamachami ramion
wzbijając deszcz gwiazd. Wykonuje pantomimę kraula poprzez
gęstwę gwiazd. Widzi ją wyraźnie, obracającą się.
– Nie patrz!
I znowu mu się nie udaje, bo spojrzał w dół. Chciał tylko
sprawdzić, skąd się wzniósł. Ledwie sekundę – krócej – trwa rozpad
tego wszystkiego. Zaczyna się od absydy. Wschód wali się na zachód
i zachodnia fasada nie wytrzymuje, kruszy się. Ściany jakby wzruszały
ramionami, zapadając się w siebie. Czarny punkt na czerwonej szpicy
pęka. Esther przeciska się, wirując, między jego wyszczerbionymi
połowami i spada ku rozecie, która właśnie się przekrzywia. Wszystko
wyraźne jak na zdjęciu. Yang mówi O kurde. Przypora wygina się na
zewnątrz i oddziera od muru. Jej upadek trochę trwa. Ciało Esther
kręci się wolno, spadając, ciągnie za sobą kometę z gazy. Rozeta
wzbija się ku Esther. Człowiek milowego wzrostu mógłby pochwycić
ją wśród spadających gwiazd i zamknąć w dłoniach; gaza
powiewałaby trenem. To od zaparcia tchu Day zrobił się siny.
Krwistoczerwona szyba trzyma matkę po wewnętrznej stronie –
matka czeka, żeby dziecko ją oswobodziło.
Słychać odgłos zderzenia z wielkiej szklanej wysokości: potworny,
wielobarwny.
Obróć
Niebo jest okiem.
Zmierzch i świt są krwią, która karmi to oko.
Noc jest tego oka zamkniętą powieką.
Każdego dnia powieka znowu się otwiera, odsłaniając krew
i niebieską tęczówkę leżącego na brzuchu olbrzyma.
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności
pewnych granic (VI)
Odtworzony zapis
końca małżeństwa rodziców P. Waltera D. („Walta”)
Delasandro Jr., Maj 1956
– Już cię nie kocham.
– I nawzajem.
– Biorę rozwód z twoją dupą.
– Proszę cię bardzo.
– Tylko co z limuzyną.
– Ja w każdym razie biorę furgonetkę.
– Chcesz powiedzieć, że ja biorę limuzynę, a ty bierzesz furgonetkę.
– Chcę tylko powiedzieć, że furgonetka, która tam stoi, jest moja.
– No a co z małym.
– Do furgonetki, o to ci chodzi?
– To znaczy, że go chcesz?
– A myślisz, że nie?
– Ja tylko pytam, czy to znaczy, że go chcesz.
– Czyli chcesz powiedzieć, że sam byś go chciał.
– No to ja biorę limuzynę, ty furgonetkę, a o małego rzucamy
monetą.
– Tak proponujesz?
– Tu i teraz. Rzucamy.
– Przekonamy się.
– O Jezu, przecież to tylko ćwierćdolarówka.
– Ale przekonajmy się.
– O Jezu, no dobra.
– No to już.
– Ja rzucam, ty sprawdzasz?
– A może ty rzucasz, ja sprawdzam?
– Przestań kręcić.
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
KW #59 04-98
ZAKŁAD OPIEKI CIĄGŁEJ HAROLDA R. I PHYLLIS N. ENGMANÓW
EASTCHESTER, NOWY JORK
– W dzieciństwie oglądałem mnóstwo amerykańskiej telewizji.
Gdziekolwiek skierowali ojca do pracy, wszędzie jakimś cudem
dostępna była amerykańska telewizja ze swoimi olśniewającymi
i wpływowymi aktorkami. Stanowiło to chyba kolejną zaletę ważnej
pracy mojego ojca w obronności kraju, z której mieliśmy przywileje
i wygodne życie. Moim ulubionym programem był wtedy serial
Ożeniłem się z czarownicą z amerykańską aktorką Elizabeth Mont-
gomery. Byłem jeszcze dzieckiem, gdy podczas oglądania tego serialu
telewizyjnego doznałem pierwszej sensacji erotycznej. Jednak dopiero
kilka lat później jako nastolatek mogłem prześledzić swoje sensacje
i fantazje wstecz do dawnych odcinków Czarownicy i własnych
przeżyć w roli widza, gdy bohaterka serialu, Elizabeth Montgomery,
wykonywała kolisty ruch dłonią, któremu towarzyszył odgłos cytry
czy harfy, i powodowała nadprzyrodzony efekt zatrzymania
wszelkiego ruchu, w związku z czym wszystkie pozostałe postacie
zamierały w pół gestu, nieobecne i sztywne, pozbawione wszelkich
cech animacji. W tych chwilach czas w ogóle, zdawało się, przestawał
istnieć i pozostawiał Elizabeth Montgomery swobodę działania wedle
własnej woli. Elizabeth Montgomery uciekała się w filmie do owego
kolistego gestu tylko w ostateczności, aby ocalić swojego męża
przedsiębiorcę imieniem Darion przed polityczną kompromitacją, do
której doszłoby, gdyby zdemaskowano ją jako czarownicę, co groziło
w odcinkach niezmiernie często. Serial Ożeniłem się z czarownicą był
kiepsko dubbingowany i wielu szczegółów akcji jako dziecko nie
rozumiałem. Lecz moją fascynację budziła ta niesamowita władza
zatrzymywania w filmie biegu czasu i przemieniania wszystkich
innych świadków akcji w nieruchome, nieobecne posągi, pośród
których to żywych posągów bohaterka realizowała swój plan
ocalenia, po czym mogła je z powrotem reanimować kolistym gestem,
gdy okoliczności tego wymagały. Po latach, jak wielu nastoletnich
chłopców, zacząłem się masturbować, snując podczas tej czynności
fantazje erotyczne własnej konstrukcji. Byłem nastolatkiem słabym,
niewysportowanym i dosyć cherlawym, młodym mózgowcem-
marzycielem podobnym właściwie do ojca, o nerwowym usposobieniu
i znikomej pewności siebie, niezbyt w owych latach towarzyskim. Nic
więc dziwnego, że szukałem kompensacji tych słabości w fantazjach
erotycznych, w których sprawowałem nadprzyrodzoną władzę nad
wybranymi w wyobraźni kobietami. Nie byłem świadom silnych
powiązań oglądanego w dzieciństwie serialu Ożeniłem się z czarownicą
z owymi fantazjami masturbacyjnymi. Zapomniałem o nim. Poznałem
za to aż za dobrze nieznośną odpowiedzialność, jaka nieuchronnie
towarzyszy władzy, odpowiedzialność, której grozę nauczyłem się już
odsuwać od siebie w dorosłym życiu, odkąd tutaj trafiłem, ale to
opowieść na inną okazję. Moje fantazje masturbacyjne rozgrywały się
w sceneriach odpowiadających aktualnym okolicznościom naszej
egzystencji, która toczyła się w kolejnych licznych placówkach
wojskowych, na które mój ojciec, wybitny matematyk, ściągał nas,
całą rodzinę. Mój brat i ja, chociaż dzieli nas niespełna rok różnicy
wieku, byliśmy odmienni pod każdym niemal względem. Zdarzało się
często, że moje fantazje masturbacyjne rozgrywały się
w Państwowym Ośrodku Treningowym, do którego moja matka, za
młodu zawodniczka lekkoatletyczna, uczęszczała z nabożną
regularnością i ćwiczyła z entuzjazmem każdego popołudnia bez
względu na to, gdzie akurat rzuciły nas obowiązki ojca. W tych
niemal codziennych wycieczkach do ośrodka treningowego
towarzyszył jej ochoczo mój brat, osobnik żwawy i wysportowany,
a częstokroć również ja, początkowo z oporami i na siłę, ale potem,
w miarę jak moje erotyczne fantazje ewoluowały, nabierając
zawiłości i mocy, z chęcią zrodzoną z moich osobistych pobudek.
Utarło się, że wolno mi przynosić podręczniki i studiować je
w cichości na wyściełanej ławce w rogu ośrodka treningowego,
podczas gdy matka i brat oddawali się ćwiczeniom. W celu
wizualizacji można sobie wyobrazić Państwowy Ośrodek Treningowy
jako dzisiejsze spa, chociaż używany tam sprzęt był mniej
urozmaicony i gorzej utrzymany, a unosząca się aura podwyższonego
bezpieczeństwa i powagi cechowała wszystkie placówki wojskowe, do
których przynależały owe obiekty przeznaczone do użytku personelu.
Także damskie stroje sportowe w Państwowych Ośrodkach
Treningowych różniły się od dzisiejszych, gdyż składały się
z drelichowego kombinezonu z pasem i skórzanymi zapinkami,
całkiem jak ten właściwie, który odsłaniał znacznie mniej niż
dzisiejsze stroje sportowe, a zatem pozostawiał większe pole do
popisu wyobraźni. Opiszę teraz swoją młodzieńczą fantazję, która
wyewoluowała w wojskowych ośrodkach treningowych i stała się
moją ówczesną fantazją masturbacyjną. Nie razi pani to słowo,
masturbacja?
Pyt.
– I ja właściwie je wymawiam?
Pyt.
– W fantazji, którą opisuję, przebywam w porze popołudniowej na
terenie Państwowego Ośrodka Treningowego i ‒ masturbując się,
wyobrażałem sobie ‒ błądzę spojrzeniem po placu pełnym dziarsko
ćwiczących osób, aż wzrok mój pada na atrakcyjną, zmysłową – lecz
jednocześnie dziarską, wysportowaną i tak skupioną na ćwiczeniach,
że wygląda wrogo – kobietę, przypominającą jakże liczne atrakcyjne,
dziarskie, pozbawione poczucia humoru młode kobiety, które pracują
w wojskowych i cywilnych atomowych służbach energetycznych,
mają dostęp do tych wszystkich urządzeń i odznaczają się tą samą
nieprzystępną powagą i zawziętością, co moja matka i mój brat,
którzy dużo czasu spędzali, przerzucając się z niesamowitą siłą ciężką
piłką lekarską. Lecz w mojej fantazji masturbacyjnej nadnaturalna
moc mojego wzroku burzy skupienie wybranej kobiety, ta zaś odrywa
oczy od sprzętu sportowego i rozgląda się po ośrodku, wypatrując
źródła nieodpartej władzy erotycznej, która spenetrowała jej
świadomość, aż wreszcie jej spojrzenie lokalizuje mnie w kącie
wypełnionej aktywnością sali, skutkiem czego obiekt mojego
wypatrywania i ja zwieramy się oczami w wyrazie silnej atrakcji
erotycznej, której reszta dziarsko ćwiczącego personelu w sali jest
nieświadoma. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że ja w tej fantazji
masturbacyjnej dysponuję nadnaturalną mocą, mocą umysłu, której
źródeł i mechanizmu nie sposób rozszyfrować, pozostaje więc
tajemnicza nawet dla mnie, który posiadam tę sekretną moc i mogę
nią dysponować wedle własnej woli, moc, dzięki której moje
specyficzne, wyraziste, silnie skoncentrowane spojrzenie skierowane
na kobietę stanowiącą jego obiekt budzi w niej nieodparty pociąg do
mojej osoby. Dalej, seksualna komponenta tej fantazji, w trakcie
masturbacji, obrazuje wybraną kobietę i mnie w akcie szaleńczo
namiętnej kopulacji na materacu gimnastycznym pośrodku sali.
Prawie nic więcej nie ma we wspomnianych komponentach owej
fantazji, erotycznych, młodzieńczych i ‒ widzę to teraz z perspektywy
czasu ‒ właściwie przeciętnych. Nie wyjaśniłem jeszcze pierwotnego
wpływu amerykańskiego serialu Ożeniłem się z czarownicą, który
oglądałem w dzieciństwie, na rzeczone fantazje o uwodzeniu. Ani na
potężną drugorzędną moc, którą także posiadam w opisywanej
fantazji masturbacyjnej, nadprzyrodzoną moc zatrzymywania czasu
i magicznego unieruchamiania wszystkich obecnych w sali
ćwiczących ukradkowym kolistym gestem dłoni, sprawiania, że
zamiera wszelki ruch i aktywność w Państwowym Ośrodku
Treningowym. Proszę to sobie koniecznie wyobrazić: muskularni
oficerowie rakietowi zamarli w bezruchu pod sztangą atlasa,
nawigatorzy zapaśnicy zastygli w zawiłym splocie ciał, trenujący ze
skakankami technicy komputerowi zawieszeni w parabolach
o różnym kącie, i piłka lekarska zatrzymana w locie między
wyciągniętymi ramionami mojego brata i mojej matki. Ci i wszyscy
pozostali świadkowie sceny w sali gimnastycznej kamienieją i tracą
czucie przez jeden jedyny gest mojej woli, dzięki czemu tylko moja
atrakcyjna, zauroczona, zniewolona wybranka i ja sam pozostajemy
ożywieni i świadomi tej półmrocznej, wykończonej drewnem sali
przesiąkniętej fetorem maści sportowej i niemytych spoconych ciał,
w której wszelki czas zanikł – uwiedzenie dokonuje się poza czasem
i ruchem elementarnej fizyki – a kiedy wabię ją do siebie mocarnym
wzrokiem i może nieznacznym kolistym ruchem jednego palca, ona
zaś, zniewolona erotycznym przyciąganiem, podąża ku mnie, ja także
wstaję z ławki w kącie i podążam ku niej, aż wreszcie, jak
w klasycznym menuecie, kobieta mojej fantazji i ja spotykamy się na
materacu gimnastycznym dokładnie pośrodku sali, gdzie ona
w erotycznym szale zdziera z siebie pospinany pasami ciężki strój,
podczas gdy mój szkolny mundurek zostaje zdjęty z powściągliwą
i rozmyślną deliberacją, co każe mojej wybrance czekać w udręce
pożądania. Ujmę rzecz skrótowo: potem następuje kopulacja
w zróżnicowanych niewyraźnych pozycjach i technikach, pośród
licznych zastygłych, niewidzących postaci, którym zatrzymałem czas
przemożną mocą swej ręki. To tutaj, oczywiście, dostrzec można
związek moich dziecięcych przeżyć z serialem Ożeniłem się
z czarownicą. Gdyż ta dodatkowa moc obecna w mojej fantazji, moc
petryfikacji żywych ciał i zatrzymywania czasu w Państwowym
Ośrodku Treningowym, która z początku była li tylko sztuczką
logistyczną, stała się niebawem głównym, jak sądzę, źródłem całej
fantazji masturbacyjnej, fantazji masturbacyjnej będącej, co łatwo
stwierdzi każdy obserwator, fantazją władzy znacznie bardziej niż
tylko kopulacji. Przez co chcę powiedzieć, że wyobrażenie własnej
wielkiej władzy – nad wolą i ruchem obywateli, nad upływem czasu,
nad zastygłą nieświadomością świadków, nad tym, czy nawet mój
brat i moja matka będą zdolni poruszać krzepkimi ciałami, którymi
jakże zasadnie się szczycili i pysznili – stało się niebawem
prawdziwym jądrem mocy całej fantazji, ja zaś, nie wiedząc o tym,
masturbowałem się w istocie pod fantazje o tejże władzy. Teraz to
rozumiem. Za młodu nie rozumiałem. Jako nastolatek wiedziałem
tylko, że trwanie tej fantazji o zniewalającym uwodzeniu i kopulacji
wymaga pewnego rygoru logicznej wiarygodności. Chcę powiedzieć,
że abym mógł masturbować się skutecznie, sceneria wymagała
sensownej logiki, która gwarantowałaby wiarygodność kopulacji
z gimnastykującą się kobietą w przestrzeni publicznej Państwowego
Ośrodka Treningowego. Za tę logikę odpowiadałem ja.
Pyt.
– To może, oczywiście, zakrawać na grubą przesadę, jeśli spojrzeć
z perspektywy znikomej logiki sytuacji, w której cherlawy młodzik
budzi pożądanie seksualne jednym ruchem ręki. Na taki zarzut nie
mam w istocie odpowiedzi. Nadprzyrodzona moc ręki mogła być tej
fantazji Pierwszą Przesłanką, czyli aksjomatem, niepodlegającym
kwestionowaniu, z którego następnie wszystko inne wywodzi się
racjonalnie i zgadza. Tak, powiedziałbym, że trzeba ją nazwać
Pierwszą Przesłanką. Z niej zaś wszystko musi koherentnie wynikać,
byłem wszak synem wielkiej sławy naukowej, toteż, widząc
jakąkolwiek niespójność logiczną w scenariuszu fantazji, uznawałem,
że domaga się ona rozwiązania zgodnego z ramową logiką mocy ręki,
za którą byłem osobiście odpowiedzialny. W przeciwnym razie
rozpraszała mnie natarczywa myśl o owej niespójności i nie byłem
w stanie się masturbować. Pani nadąża? Chcę przez to powiedzieć, że
to, co zaczęło się jako dziecięca fantazja o nieograniczonej władzy,
zamieniło się w ciąg problemów, komplikacji i niekonsekwencji, oraz
odpowiedzialności za stwarzanie funkcjonalnych, spójnych
wewnętrznie rozwiązań tychże. Właśnie ta odpowiedzialność rozrosła
się bardzo szybko do rozmiarów nieznośnych nawet w fantazji, co
uniemożliwiło mi sprawowanie jakiejkolwiek rzeczywistej władzy
i postawiło w sytuacji, którą widzi pani oto jak na dłoni.
Pyt.
– Mój prawdziwy problem zrodził się z uświadomienia sobie na
wczesnym etapie, że Państwowy Ośrodek Treningowy jest w istocie
miejscem publicznym otwartym dla każdego z personelu placówki,
kto posiada właściwe dokumenty i ma chęć poćwiczyć; a zatem
w każdej chwili ktoś może wkroczyć do sali gimnastycznej objętej
działaniem magicznej ręki i stać się świadkiem kopulacji pośrodku
surrealistycznego tableau zamarłych bez czucia sportowców. Było to
dla mnie nie do przyjęcia.
Pyt.
– Nie tyle obawa przed przyłapaniem na gorącym uczynku
i demaskacją, która w serialu trapiła Elizabeth Montgomery, ile
świadomość, że jest to luźna nitka w arrasie władzy, ukonkretnionym,
rzecz jasna, w fantazji masturbacyjnej. Wydawało mi się śmiesznie
żałosne, że ja, którego kolisty ruch dłonią miał całkowitą władzę nad
fizycznością i seksualnością w sali gimnastycznej, byłbym narażony
na to, że przeszkodzi mi pierwszy lepszy wojskowy, który wejdzie
z zamiarem poćwiczenia. Był to wstępny sygnał, że metafizyczna moc
mojej ręki, jakkolwiek nadprzyrodzona, jest jednak zbyt ograniczona.
Jeszcze poważniejsza niespójność ujawniła mi się niebawem w samej
fantazji. Albowiem nieruchoma, pozbawiona czucia obsada sali
gimnastycznej – gdy pozostająca w mojej władzy wybranka i ja sam,
zaspokojeni już cieleśnie, ubrani i przywróceni na uprzednie pozycje
w przeciwległych końcach sali, przy czym jej pozostało z interwału
tylko mgliste wspomnienie przemożnego pociągu erotycznego do
bladego chłopca zajętego lekturą w kącie sali, co stwarzało możliwość
powtórzenia aktu seksualnego w dowolnie wybranej przeze mnie
przyszłości, i gdy wykonałem już odwrotny ruch ręką, przywracający
czas, świadomość i mobilność w obrębie sali – z chwilą podjęcia
przerwanych ćwiczeń z pewnością, co sobie uświadomiłem, najpierw
spojrzy na zegarki i wówczas zda sobie sprawę z niewytłumaczalnego
upływu czasu. Nie byliby więc oni, w istocie, prawdziwie
nieświadomi, że zaszło coś dziwnego. Mój brat i moja matka, na
przykład, nosili zegarki na rękę marki Pobieda. Świadkowie nie byli
prawdziwie nieświadomi. Ta niespójność w przynależnej mojej fantazji
logice pełni władzy okazała się dla mnie nie do przyjęcia i po krótkim
czasie uniemożliwiła mi skuteczną masturbację przy tym
wyobrażeniu. Narzuca się słowo rozpraszała. Ale to było coś więcej,
tak?
Pyt.
– Rozszerzenie imaginacyjnej mocy ręki na zatrzymanie wszystkich
zegarów, zegarków i czasomierzy w pomieszczeniu było
rozwiązaniem wstępnym obowiązującym do chwili przykrego
olśnienia, że zaledwie personel po ćwiczeniach opuści salę
gimnastyczną i włączy się z powrotem w zewnętrzny tryb życia
placówki, wystarczy rzut oka na dowolny zegar – albo, na przykład,
reprymenda przełożonego za spóźnienie na wyznaczone spotkanie –
aby każdy i tak uświadomił sobie, że miało miejsce coś dziwnego
i niewytłumaczalnego, który to fakt ponownie kompromitował
przesłankę powszechnej nieświadomości. Z przykrością stwierdziłem,
że ta niespójność mojej fantazji jest jeszcze poważniejsza. Pomimo
kolistego gestu oznajmiającego swoją moc brzęknięciem harfy, nie
zdołałem, wbrew temu, co sądziłem na początku, całkowicie
powstrzymać upływu czasu i wyłączyć siebie samego wraz z wybraną
sportsmenką z czasowej fizyczności. Usiłując się masturbować,
denerwowałem się, że moc mojej fantazji powstrzymuje zaledwie
powierzchowny pozór czasu, a i to tylko w ścisłym obrębie
wyimaginowanego Państwowego Ośrodka Treningowego. Na tym
etapie wysiłek wyobrażania sobie mojej fantazji władzy wzrósł
wykładniczo. Albowiem w ramach logiki władzy przynależnej owej
fantazji musiałem teraz zatrzymywać kolistym gestem ręki cały czas
i ruch całego personelu placówki wojskowej, której część stanowił
ośrodek treningowy. Logika tej konieczności była oczywista. Ale też
niekompletna.
Pyt.
– Brawo, właśnie tak. Sama pani widzi, do czego to prowadzi, ten
problem logiczny, którego zasięg zwiększa się, w miarę jak każde
kolejne rozwiązanie odsłania następną niespójność i dotyczącą jej
konieczność warunkującą korzystanie z mocy fantazji. Albowiem
rzeczywiście, ponieważ placówki, na które sprowadzały nas
obowiązki ojca wobec komputerów, utrzymywały strategiczną
łączność z całym państwowym systemem obronnym, niebawem
musiałem zacząć sobie wyobrażać, że jednym jedynym gestem ręki –
wykonanym gdzieś w ponurym przyczółku obrony syberyjskiej, celem
zaklęcia woli jedynej pracującej tam programistki czy sekretarki –
muszę oto zamrozić czasowo cały kraj, zawiesić w czasie
i świadomości blisko dwieście milionów obywateli w trakcie
rozmaitych czynności, którymi mogliby wtargnąć w moje
wyobrażenia, czynności tak różnych jak obieranie jabłka,
przechodzenie przez ulicę, łatanie buta, grzebanie dziecięcej
trumienki, wytyczanie trajektorii, kopulowanie, spuszczanie surówki
z pieca hutniczego, i tak dalej, nieskończona i nieprzeliczona lit…
Pyt.
– Tak, tak, a ponieważ kraj pozostawał w ścisłym sojuszu
ideologicznym i obronnym z wieloma ościennymi państwami
satelickimi, jak również utrzymywał, rzecz jasna, kontakty i stosunki
handlowe z niezliczonymi innymi krajami świata, odkryłem nader
szybko, że ja, skromny nastolatek usiłujący się tylko pomasturbować
w ukryciu, aby móc dalej snuć moją jedną jedyną fantazję
o potajemnym uwodzeniu poza czasem, potrzebuję tego, żeby cała
światowa populacja zastygała w bezruchu za sprawą jednego gestu
mojej ręki, żeby wszystkie czasomierze i wszystkie czynności świata,
od uprawiania jamsu w Nigerii po kupowanie dżinsów na bogatym
Zachodzie i tańczenie rock and rolla, i tak dalej, i tak dalej… no
i jasne, sama pani widzi, że nie tylko wszelki ludzki ruch i pomiar
czasu, ale także, oczywiście, poruszenia chmur ziemskiej atmosfery,
oceanów i dominujących wiatrów, ponieważ niekonsekwentnie
byłoby przywrócić ludność świata o godzinie drugiej wznowionego
czasu, gdy przypływy i pogody opisane naukowo ze skrupulatną
dokładnością wskazywałyby na godzinę trzecią lub czwartą. To
właśnie miałem na myśli, mówiąc o odpowiedzialności, jaką taka
władza pociąga za sobą, odpowiedzialności, która w serialu Ożeniłem
się z czarownicą z lat mojego dzieciństwa została całkowicie
wytłumiona i zaniedbana. A tymczasem trud zatrzymywania
i utrzymywania w zawieszeniu wszystkich składników naturalnego
świata, które nasuwały mi się natarczywie na myśl, gdy tylko
próbowałem sobie wyobrazić atrakcyjne, wysportowane,
niekontrolowane krzyki rozkoszy pod sobą na zużytym materacu –
ten trud wyobraźni wykańczał mnie. Epizody fantazji masturbacyjnej
trwające wcześniej do piętnastu krótkich minut, teraz wymagały
wielu godzin niesamowicie wytężonej pracy umysłowej. Moje
zdrowie, które nigdy nie było za dobre, znacznie się w owym okresie
pogorszyło, tak znacznie, że często zostawałem w łóżku i nie szedłem
do szkoły ani do Państwowego Ośrodka Treningowego, do którego
brat mój po zajęciach szkolnych uczęszczał z matką. Mój brat
w dodatku zaczął wtedy zawodniczo podnosić ciężary w kategorii
lekkiej dla swojego wieku i wagi ciała, matka zaś kibicowała mu
często na zawodach i jeździła z nim, podczas gdy ojciec trwał na
posterunku przy programach naprowadzających, a ja leżałem
w łóżku, sam w naszej pustej kwaterze, nieraz wiele dni pod rząd.
Kiedy tak leżałem sam w łóżku w naszym pokoju pod nieobecność
rodziny, coraz częściej spędzałem czas nie na masturbacji, lecz na
wyobraźniowym trudzie konstruowania planety Ziemia dostatecznie
unieruchomionej i aczasowej, aby moja fantazja w ogóle mogła
zaistnieć. Właściwie nie pamiętam, czy domyślna doktryna
amerykańskiego serialu wymagała od Elizabeth Montgomery
kolistego ruchu ręką dezanimującego całą ludzkość i świat przyrody
poza domem na przedmieściu, który bohaterka dzieliła z Darionem.
Pamiętam za to świetnie, że gdy byłem nieco starszy, pod koniec
okresu transmitowania tego amerykańskiego serialu przez nadajniki
na Aleutach, rolę Dariona przejął inny aktor telewizyjny, i że byłem
zażenowany – taki malec, a jednak – oczywistą niespójnością
niedostrzeżenia przez Elizabeth Montgomery, iż jej przedsiębiorczy
mąż i partner seksualny jest teraz całkiem innym facetem. W ogóle
nie był podobny do tamtego, a ona jakby nie widziała! Sprawiało mi
to wielką przykrość. Oczywiście było jeszcze słońce.
Pyt.
– Nasze Słońce, to w górze, którego pozorny ruch ponad
południowym horyzontem był, oczywiście, dla człowieka pierwszą
miarą czasu. Je też trzeba było zawiesić w pozornym ruchu, na mocy
logiki fantazji, co w rzeczywistości pociągało za sobą konieczność
powstrzymania obrotów Ziemi. Doskonale przypominam sobie
moment, w którym ta niespójność dotarła do mojej świadomości –
leżałem w łóżku – oraz trud i odpowiedzialność w ramach fantazji,
jakie z niej wynikły. Świetnie też pamiętam, jak zazdrościłem
swojemu gruboskórnemu, pozbawionemu wyobraźni bratu,
w przypadku którego w znacznym stopniu zmarnowały się znakomite
lekcje przedmiotów matematyczno-przyrodniczych pobierane
w licznych szkołach przy placówkach, toteż nie poraziłyby go
konsekwencje tego oto dalszego stwierdzenia: że rotacja Ziemi
stanowi zaledwie cząstkę ruchu Ziemi w czasie, i że nie chcąc
sprzeniewierzyć się Pierwszej Przesłance przez wprowadzenie
niezgodności w naukowo opisanych pomiarach dnia solarnego
i okresu synodycznego, muszę nadprzyrodzonym gestem własnej ręki
wstrzymać eliptyczną orbitę Ziemi opasującą Słońce, orbitę, której
płaszczyzna, czego miałem nieszczęście nauczyć się w dzieciństwie,
nachylona jest pod kątem 23,53 stopnia wobec osi obrotu Ziemi i ma
własne, odmienne parametry okresu synodycznego i okresu
gwiezdnego, co z kolei wymaga zatrzymań rotacji i orbitowania
wszystkich pozostałych planet w Układzie Słonecznym oraz ich ciał
satelitarnych, a każde z nich oddzielnie zmuszało mnie do przerwania
fantazji masturbacyjnej i przeprowadzenia badań i obliczeń na bazie
różnych okresów obrotu i kątów nachylenia poszczególnych planet
wobec ich orbit opasujących Słońce. Było to pracochłonne w erze
najprostszych ręcznych kalkulatorów… i dalej, bo sama pani widzi,
ku czemu zmierza ten koszmar, bo przecież, no tak, samo Słońce
powiązane jest mnogimi złożonymi orbitami z sąsiednimi gwiazdami,
jak Syriusz czy Arktur, gwiazdami, które trzeba zatem
podporządkować hegemonii mocy kolistego gestu ręki, podobnie jak
galaktykę Drogi Mlecznej, na skraju której sąsiednia grupa gwiazd,
z naszym Słońcem włącznie, wiruje i orbituje w sposób
skomplikowany, a także całą mnogość innych takich grup… i tak
dalej i dalej, stale rozszerzający się koszmar odpowiedzialności
i trudu, ponieważ oczywiście galaktyka Drogi Mlecznej również
orbituje wokół Lokalnej Grupy galaktyk, w kontrapunkcie do
Galaktyki Andromedy odległej o około dwa miliony lat świetlnych,
której to orbity zatrzymanie pociąga za sobą zanik efektu przesunięcia
ku czerwieni, czyli dowodu na miarową i wzajemną ucieczkę znanych
nam obecnie galaktyk w ekspansywnym rozkwicie rozszerzającego się
znanego Wszechświata, przy czym uwzględnić należało w tych
conocnych kalkulacjach niezliczone zawiłości i czynniki, co odbierało
mi sen, którego coraz bardziej domagało się moje wyczerpanie – na
przykład taki fakt, że odległe galaktyki w rodzaju 3C295 oddalają się
błyskawicznie, z prędkością przekraczającą jedną trzecią prędkości
światła, podczas gdy galaktyki znacznie nam bliższe, w tym
kłopotliwa galaktyka NGC253 oddalona od nas o jedenaście raptem
milionów lat świetlnych, jak wynika z obliczeń matematycznych,
w istocie przybliżają się wskutek własnego impetu do naszej galaktyki
Drogi Mlecznej, i to szybciej, niż mogłyby się oddalać pod wpływem
rozszerzania się Wszechświata, skutkiem czego moje łóżko jest tak
zawalone stosami książek i pism naukowych oraz arkuszami moich
obliczeń, że i tak nie miałbym się gdzie masturbować, nawet gdybym
był w stanie. No i wtedy właśnie dotarło do mnie w niespokojnym
półśnie na zawalonym papierami łóżku, że te wszystkie
wielomiesięczne dane i obliczenia opierają się, o głupoto, na
opublikowanych ustaleniach obserwacji astronomicznych
prowadzonych z Ziemi, której obroty, orbitowanie i pozycje gwiezdne
istnieją w naturalnie niezatrzymanym, stale zmiennym trybie
rzeczywistości, i że w związku z tym trzeba wszystko obliczyć od
nowa z punktu widzenia teoretycznego zatrzymania magicznym
gestem Ziemi i jej ościennych satelitów, jeżeli uwiedzenie i kopulacja
w bezczasowej nieświadomości ogółu obywateli mają uniknąć
beznadziejnej niespójności – i wtedy właśnie się załamałem. Jeden
podyktowany fantazją gest jednej nastoletniej ręki pociągnął za sobą
nieskończenie złożoną odpowiedzialność godną raczej Boga niż
zwyczajnego chłopca. To mnie załamało. W tym momencie poddałem
się, wycofałem, stałem się z powrotem cherlawym i niepewnym siebie
podrostkiem. Abdykowałem w wieku siedemnastu lat, czterech
miesięcy i 8,40344 dnia, wznosząc wysoko obie ręce, aby nimi
wykonać odwrotny gest łańcuchowo połączonych kół, którym to
gestem przywracałem wszystkiemu wolność w rozkwicie wyrzeczenia,
poczynającym się na łóżku i błyskawiczną ekspansją ogarniającym
wszystkie znane ciała w ruchu. Pani chyba nie ma pojęcia, ile mnie to
kosztowało. Delirium, izolatka, zawód sprawiony ojcu – ale to
wszystko nic w porównaniu z ceną i korzyściami z tego, co przeżyłem.
Amerykański serial Ożeniłem się z czarownicą był ledwie iskrą, która
wyzwoliła nieskończoną eksplozję i kontrakcję energii twórczej.
Rozczarowany, załamany czy niezałamany – ale ilu innych ludzi
doświadczyło poczucia mocy stania się Bogiem, a następnie się jej
wyrzekło? Pani podobno o tym aspekcie mojej mocy chciała
posłuchać: o wyrzeczeniu. Ilu zna jego prawdziwy sens? Z tych tutaj –
nikt, zapewniam panią. Po wyjściu stąd wykonują bezwiedne ruchy,
przechodzą przez ulice, obierają jabłka, kopulują bezmyślnie
z kobietami, które, jak im się zdaje, kochają. Co oni wiedzą o miłości?
Ja jeden, który dobrowolnie wybrałem celibat na wieki, oglądałem
miłość w całej jej grozie i nieokiełznanej mocy. Ja jeden mam
jakiekolwiek prawo o niej mówić. Cała reszta to szum,
promieniowanie tła, które nawet w tej chwili cofa się coraz dalej.
Zatrzymać się go nie da.
KW #72 08-98
PLAŻA W PN. MIAMI, FLORYDA
– Uwielbiam kobiety. Naprawdę. Uwielbiam je. Wszystko mi się
w nich podoba. Nie umiałbym nawet wyliczyć. Niskie, wysokie,
grube, chude. Od zabójczo pięknych po brzydule. Dla mnie, hej:
wszystkie kobiety są piękne. Nigdy nie mam ich dość. Część moich
najlepszych przyjaciół to kobiety. Uwielbiam patrzeć na nie w ruchu.
Uwielbiam to, że są takie różne. Uwielbiam to, że nigdy nie da się
kobiety zrozumieć. Uwielbiam je, uwielbiam, uwielbiam. Uwielbiam,
jak chichoczą i wydają inne drobne dźwięki. Uwielbiam to, że nie
dadzą się odwieść od zakupów, żeby nie wiem co. Uwielbiam, jak
trzepoczą powiekami, wydymają usta i strzelają okiem. I to, jak
wyglądają na obcasach. Ich głos, ich zapach. Te drobniutkie czerwone
wypryski po goleniu nóg. Te ich maciupeńkie fikuśne ineksprymable
i maluśkie produkty kosmetyczne tylko dla kobiet. Wszystko
w kobietach doprowadza mnie do szaleństwa. Gdy idzie o kobiety,
jestem bezradny. Wystarczy, że jedna z drugą wejdzie do pokoju, i już
po mnie. Czym byłby ten świat bez kobiet? Gotów byłbym – och, nie,
no znowu za panią, niech pani uważa!
KW #28 02-97
YPSILANTI, MICHIGAN [SYMULTANKA]
K –: Czego chce dzisiejsza kobieta. Oto jest pytanie.
E –: Zgadzam się. To jest pytanie numer jeden. To jest no-jak-się-
nazywa…
K –: Albo ujmujmy rzecz inaczej: czego w swoim mniemaniu chce
dzisiejsza kobieta, w odróżnieniu od tego, czego w głębi duszy
rzeczywiście chce.
E –: Albo czego jej się zdaje, że powinna chcieć.
Pyt.
K –: Od mężczyzny.
E –: Od faceta.
K –: W sferze seksualnej.
E –: W sensie odwiecznego tańca godowego.
K –: Może wyjdę na neandertalczyka, ale będę się upierał, że to jest
pytanie numer jeden. Bo w całej tej kwestii panuje straszny bałagan.
E –: Mało powiedziane.
K –: Bo dzisiejsza nowoczesna kobieta jest bombardowana
niesłychaną ilością sprzecznych danych o tym, czego powinna chcieć
i jak się zachowywać w sferze seksualnej.
E –: Nowoczesna kobieta jest zlepkiem sprzeczności, którymi się
sama faszeruje i od których dostaje bzika.
K –: Właśnie dlatego tak trudno poznać, czego one chcą. Jest to
trudne, ale nie niemożliwe.
E –: Weźmy klasyczną sprzeczność madonna-versus-kurwa.
Porządna dziewczyna versus dziwka. Dziewczyna, którą szanujesz
i bierzesz do domu przedstawić mamie, versus dziewczyna, z którą się
tylko bzykasz.
K –: Nie zapominajmy jednak o nakładającej się na to warstwie
feministyczno–ukośnik-postfeministycznych deklaracji, że kobieta też
jest stroną czynną seksualnie, na równi z mężczyzną. Że być sexy jest
OK, że gwizdać za dupą faceta jest OK, że agresja i walka o swoje
zachcianki są OK. Że puszczać się na prawo i lewo jest OK. Że dla
dzisiejszej kobiety niemal obowiązkiem jest puszczać się na prawo
i lewo.
E –: Ale nadal jest to podszyte starym szacownym schematem
dziewica-versus-kurwa. Puszczać się jest OK, jeśli jesteś feministką,
ale równocześnie puszczać się nie jest OK, bo większość facetów to
nie są feminiści, więc przestaną cię szanować i nie zadzwonią więcej
do ciebie, jak się będziesz puszczać.
K –: Tak, ale nie. Podwójne wiązanie.
E –: Paradoks. Tak źle i tak niedobrze. Media to nakręcają.
K –: Można sobie wyobrazić ogrom stresu, jaki to wywiera na ich
psychikę.
E –: Uważaj, złotko, bo wpadniesz w błotko.
K –: Dlatego tyle z nich wariuje.
E –: Odchodzą od zmysłów z powodu stresu.
K –: Właściwie to nawet nie ich wina.
E –: Kto by nie zwariował przy takim ciągłym zalewie sprzeczności,
jaki im serwuje kultura dzisiejszych mediów?
K –: No i właśnie w tym rzecz i cała trudność, gdy dajmy na to
którąś się zainteresujesz, jak dociec, czego ona naprawdę chce od
mężczyzny.
E –: Totalny kołowrót. Ześwirować można, kombinując, jak ją
podejść. Może się zgodzi, może nie. Dzisiejsza kobieta to jest istna gra
w salonowca. Całkiem jak próba rozgryzienia koanu zen. Gdy
przychodzi do pytania, czego one chcą, nie ma właściwie innej
metody, jak zamknąć oczy i skakać w ciemno.
K –: Nie zgadzam się.
E –: Mówiłem metaforycznie.
K –: Nie zgadzam się, że niemożliwe jest ustalenie, czego kobieta
chce.
E –: Nie zdaje mi się, żebym powiedział niemożliwe.
K –: Jakkolwiek zgadzam się, że w dzisiejszej epoce post-
feministycznej jest to bezprecedensowo trudne i wymaga ogromnego
wysiłku dedukcyjnego oraz wyobraźni.
E –: No bo jakby to było dosłownie niemożliwe, to co stałoby się
z naszym gatunkiem?
K –: Zgadzam się również, że niekoniecznie trzeba polegać na tym,
co kobieta mówi, że chce.
E –: Bo może mówi tak tylko dlatego, ponieważ wydaje jej się, że
powinna.
K –: Osobiście stoję na stanowisku, że na ogół można dociec, czego
kobiety chcą, na drodze, rzekłbym, niemal logicznej dedukcji, jeżeli
tylko jest się skłonnym uczynić wysiłek zrozumienia kobiet
i niedopuszczalnej sytuacji, w jakiej się znajdują.
E –: Ale wierzyć im na słowo nie wolno, to jest pierwsza rzecz.
K –: Z tym muszę się zgodzić. Współczesne feministki-ukośnik-
postfeministki głoszą żądania wzajemności i poszanowania dla ich
indywidualnej autonomii. Jeżeli ma dojść do seksu, deklarują, to
tylko na zasadzie wzajemnej umowy i obopólnego pożądania dwóch
autonomicznych równouprawnionych stron, na równi
odpowiedzialnych za własną seksualność i ekspresję.
E –: To niemal słowo w słowo tekst, który słyszałem.
K –: I wszystko to pic na wodę.
E –: Ale trzeba powiedzieć, że żargon władzy mają w małym palcu,
bez dwóch zdań.
K –: Łatwo poznać, że to wszystko pic na wodę, jeżeli się od
początku pamięta o niemożliwym podwójnym wiązaniu, o którym
wspomnieliśmy już w naszej dyskusji.
E –: Wcale nie jest trudno to poznać.
Pyt.
K –: To, że oczekuje się od kobiety, iż będzie seksualnie
wyzwolona, autonomiczna i asertywna, a jednocześnie ta sama
kobieta cały czas ma świadomość odwiecznej dychotomii dziewica-
versus-dziwka i wie, że istnieją dziewczyny dające się wykorzystywać
seksualnie z racji braku szacunku do samych siebie, i wzdraga się
przed myślą, że ona również mogłaby być postrzegana jako żałosny
przypadek takiej właśnie kobiety upadłej.
E –: Plus, pamiętajmy, że dzisiejsza postfeministyczna dziewczyna
wie, że męski paradygmat seksualny różni się zasadniczo od
kobiecego…
K –: Mars i Wenus.
E –: No właśnie, dokładnie, więc ona wie, że kobiety są naturalnie
zaprogramowane na większą wzniosłość i długodystansowość
w sprawach seksu, że postrzegają seks raczej w kategoriach związku
niż rżnięcia, i dlatego nawet kiedy sama bez trudu ulegnie i pójdzie
z facetem do łóżka, to i tak na jakimś poziomie ma poczucie, że
została wykorzystana.
K –: To, oczywiście, dlatego, że dzisiejsza epoka postfeministyczna
jest zarazem epoką postmodernistyczną, w której wszyscy mają
rzekomo wiedzieć wszystko, co kryje się pod kodami semiotycznymi
i konwencjami kulturowymi, i wszyscy mają rzekomo znać
paradygmaty cudzych zachowań, w związku z czym wymaga się od
nas jako jednostek o wiele większej niż kiedyś odpowiedzialności za
własną seksualność, jako że wszystko, co teraz czynimy, cechuje
bezprecedensowa świadomość i wiedza.
E –: A jednocześnie kobieta przez ten cały czas podlega
niewiarygodnej czysto biologicznej presji znalezienia partnera,
założenia domu, zagnieżdżenia się i rozmnożenia, wystarczy
przeczytać taką książkę jak The Rules, ciekawe, czy jej popularność
dałoby się wytłumaczyć czymkolwiek innym.
K –: Rzecz bowiem w tym, że dziś od kobiet wymaga się
odpowiedzialności zarówno wobec współczesności, jak i wobec
historii.
E –: O czystej biologii nie wspominając.
K –: Biologia mieści się w zakresie tego, co nazwałem historią.
E –: Czyli używa pan pojęcia historia w sensie Foucaultowskim.
K –: Mówię o historii jako zespole świadomych, intencjonalnych
reakcji ludzkich na cały szereg sił, do których zalicza się również
biologia z ewolucją.
E –: Rzecz w tym, że to kobiety w niedopuszczalny sposób obarcza.
K –: Tak naprawdę cała rzecz w tym, że są one logicznie
niekompatybilne, te dwa rodzaje odpowiedzialności.
E –: Nawet jeśli nowoczesność jest sama w sobie zjawiskiem
historycznym, jak by powiedział Foucault.
K –: Ja zwracam jedynie uwagę na to, że nikt nie jest w stanie
wywiązać się z dwóch logicznie niekompatybilnych rodzajów
przyjętej odpowiedzialności. To nie ma nic wspólnego z historią, to
czysta logika.
E –: Osobiście uważam, że winne są media.
K –: Więc jakie rozwiązanie.
E –: Schizofreniczny dyskurs medialny, którego przykładem choćby
„Cosmo” – z jednej strony: bądź kobietą wyzwoloną, z drugiej strony:
za wszelką cenę łap męża.
K –: Rozwiązaniem jest przyjęcie do wiadomości, że dzisiejsze
kobiety znajdują się we wprost niemożliwej sytuacji, gdy idzie
o powinności seksualne, do których się poczuwają.
E –: Umiem zarobić na utrzymanie domu, a jak, i to z nawiązką.
K –: A w związku z tym jest rzeczą naturalną, że zapragną w końcu
tego, czego pragnie każdy człowiek obarczony sprzeczną
odpowiedzialnością. Zechcą mianowicie wyzwolić się z tej
odpowiedzialności.
E –: Wyjście ewakuacyjne.
K –: W sensie psychologicznym.
E –: Kuchenne drzwi.
K –: Stąd też ponadczasowe znaczenie namiętności.
E –: Chcą być zarazem odpowiedzialne i namiętne.
K –: Nie, chcą doświadczyć namiętności tak wielkiej, porywającej,
władczej i nieodpartej, że niweczy wszelkie poczucie winy, niepokoje
i wyrzuty sumienia związane z ewentualnym poczuciem
sprzeniewierzenia się swojej odpowiedzialności.
E –: Innymi słowy, od faceta oczekują namiętności.
K –: Chcą zostać ścięte z nóg. Porwane. Uniesione. Konfliktu
logicznego rozdwojonej odpowiedzialności rozwiązać się nie da, ale
postmodernistyczną świadomość tego konfliktu, owszem, da się.
E –: Ucieczka. Negacja.
K –: Czyli w gruncie rzeczy pragną mężczyzny, który będzie
dostatecznie namiętny i władczy, żeby poczuły, że nie mają wyboru,
że to przerasta ich oboje – żeby zapomniały, że w ogóle istnieje coś
takiego jak postfeministyczna odpowiedzialność.
E –: W głębi duszy chcą być nieodpowiedzialne.
K –: W pewnym sensie chyba się z tym zgadzam, chociaż nie sądzę,
abyśmy mogli je za to winić, gdyż zapewne nie są tego świadome.
E –: Stłumiony Lacanowski krzyk dziecinnej podświadomości,
mówiąc żargonem psychologów.
K –: Wszak to zrozumiałe, nieprawdaż? Im silniej wymusza się na
dzisiejszych kobietach tę logicznie niekompatybilną dwoistość
odpowiedzialności, tym silniejsze staje się ich podświadome
pragnienie porywająco władczego, namiętnego samca, który
unieważniłby całe to podwójne wiązanie ogromem swojej
namiętności, pozwalającej kobiecie uwierzyć, że nic nie mogła na to
poradzić, że seks nie jest kwestią świadomego wyboru, za który ona
odpowiada, bo jeśli już w ogóle ktoś za to odpowiada, to mężczyzna.
E –: Co tłumaczy, dlaczego im większa tak zwana feministka, tym
bardziej się ciebie czepia i łazi za tobą, kiedy się z nią raz prześpisz.
K –: Nie wiem, czy bym się pod tym podpisał.
E –: Przecież to jasno wynika, że im większa feministka, tym
większa będzie jej wdzięczność i uzależnienie się od ciebie za to, że
wparowałeś na białym rumaku i zwolniłeś ją z odpowiedzialności.
K –: Ja się nie zgadzam z twoim „tak zwana”. Nie sądzę, aby
dzisiejsze feministki były świadomie nieszczere w swoich
deklaracjach dotyczących autonomii. Podobnie jak nie wierzę, że je
same wyłącznie trzeba winić za fatalne wiązanie, w którym utknęły.
Aliści w głębi duszy zgodziłbym się chyba, że kobiety są historycznie
nieprzygotowane do wzięcia na siebie prawdziwej odpowiedzialności.
Pyt.
E –: Pewnie żaden z was nie zauważył, gdzie tu jest sala Małych
Zapaśników.
K –: Nie mówię tego z pozycji typowego studenta jaskiniowca
krytykującego kobiety, za mało pewnego siebie, żeby się zmierzyć
z ich seksualną subiektywnością. I gotów jestem własną piersią bronić
ich przed pogardą lub obwinianiem za sytuację, której ewidentnie nie
są winne.
E –: Bo zbliża się czas konieczności udzielenia odpowiedzi na zew
natury, jeśli wiesz o co mi chodzi.
K –: Mnie chodzi o to, że patrząc choćby z punktu widzenia
ewolucji, przyznać trzeba, iż pewien niedostatek autonomii-ukośnik-
odpowiedzialności stanowił oczywistą zaletę genetyczną u kobiet
pierwotnych, gdyż niskie poczucie autonomii pchało je ku
prymitywnemu mężczyźnie, który miał zdobyć żywność i zapewnić
obronę.
E –: Natomiast te bardziej autonomiczne, babochłopy, polowały
samodzielnie, w istocie walcząc często z samcami o jedzenie.
K –: Ale rzecz w tym, że to te mniej samowystarczalne, mniej
autonomiczne samice znajdowały partnerów i rozmnażały się.
E –: I wychowywały potomstwo.
K –: I w ten sposób przedłużały gatunek.
E –: Dobór naturalny sprzyjał tym, które znajdowały partnera, a nie
tym, co latały na polowanie. No bo ile w końcu znamy malowideł
naściennych wyobrażających myśliwych płci żeńskiej?
K –: Patrząc historycznie, powinniśmy chyba zauważyć, że gdy już
w cudzysłowie słaba kobieta sparzyła się i rozmnożyła, wykazywała
ona częstokroć niezwykły zmysł odpowiedzialności za własne
potomstwo. Więc nie jest tak, że samice nie są zdolne do
odpowiedzialności. Nie o tym mowa.
E –: Świetnie nadają się na matki.
K –: Mowa wyłącznie o dorosłych samicach przedpierwiastkach
i ich genetycznej-ukośnik-historycznej zdolności do autonomii, czyli
niejako samo-odpowiedzialności w relacjach z mężczyznami.
E –: Ewolucja to z nich wytrzebiła. Popatrz na pisma kobiece.
Popatrz na romanse powieściowe.
K –: Podsumowując krótko: tym, czego pragnie dzisiejsza kobieta,
jest samiec obdarzony zarówno namiętną wrażliwością, jak
i genialnym darem dedukcji pozwalającej mu dostrzec, że wszystkie
wypowiedzi kobiety o autonomii są w istocie rozpaczliwym wołaniem
na puszczy podwójnego wiązania.
E –: Wszystkie chcą tego samego. Tylko nie umieją powiedzieć.
K –: Stawiając tym samym ciebie, dzisiejszego zainteresowanego
samca, w paradoksalnej roli nieomal ich terapeuty czy księdza.
E –: Chcą rozgrzeszenia.
K –: Kiedy mówią „Odpowiadam sama za siebie”, „Nie potrzebuję
mężczyzny”, „Sama rządzę swoją seksualnością”, w istocie
komunikują ci, co konkretnie masz zrobić, żeby mogły o tym
zapomnieć.
E –: Chcą zostać uratowane.
K –: Chcą, żebyś ty na pewnym poziomie zgadzał się całym sercem
z tym, co deklarują, i to szanował, a jednocześnie na innym, głębszym
poziomie, żebyś poznał, że to wszystko pic na wodę, przygalopował
na białym rumaku i porwał je namiętnością, jak to czynili mężczyźni
od wieków.
E –: Dlatego właśnie nie wolno brać dosłownie tego, co one mówią,
bo człowiek by zwariował.
K –: W gruncie rzeczy jest to wciąż ten sam finezyjny kod
semiotyczny, w którym nowe ponowoczesne semy autonomii
i odpowiedzialności zastąpiły dawne przednowoczesne semy
rycerskości i zalotów.
E –: Muszę koniecznie porozmawiać z jakimś mężczyzną
o wierzgającym kucyku.
K –: Jedyna metoda, żeby się w tym kodzie nie pogubić, to podejść
do niego logicznie. Co ona rzeczywiście mówi?
E –: Nie nie oznacza tak, ale nie oznacza również nie.
K –: Przecież to zdolność logicznego myślenia od samego początku
odróżniała nas od zwierząt.
E –: Nawiasem mówiąc, bez obrazy, logika nie jest wielkim atutem
kobiety.
K –: Ponieważ jednak cała sytuacja seksualna jest nielogiczna,
trudno doprawdy winić współczesną kobietę za słabość logicznego
myślenia czy za ciągłe wysyłanie ognia zaporowego paradoksalnych
sygnałów.
E –: Innymi słowy, one nie są odpowiedzialne za to, że nie są
odpowiedzialne, twierdzi K.
K –: Twierdzę, że jest to podchwytliwe i trudne, ale jak się ruszy
głową – nie niemożliwe.
E –: Bo pomyśl tylko: gdyby było naprawdę niemożliwe, co by się
stało z naszym gatunkiem?
K –: Życie zawsze znajdzie sposób.
Tri-Stan: Wydałem Sissee Nar na pastwę Ecko
KW #20 12-96
NEW HAVEN, CONNECTICUT
– Ale zakochałem się w niej dopiero wtedy, gdy opowiedziała tę
niewiarygodnie przerażającą historię o tym, jak została brutalnie
napadnięta, porwana i nieomal zabita.
Pyt.
– Proszę pozwolić, że wyjaśnię. Mam świadomość, jak to może
zabrzmieć, proszę mi wierzyć. Mogę wyjaśnić. Leżeliśmy razem
w łóżku i ona, pod wpływem jakiegoś bodźca czy skojarzenia,
opowiedziała mi, że podróżowała kiedyś autostopem i zabrał ją, jak
się potem okazało, psychopatyczny seryjny gwałciciel, który ją
wywiózł w odludne miejsce, zgwałcił i pewnie by ją zamordował,
gdyby przytomnie nie pomyślała o swoich stopach w tym potwornym
lęku i stresie.
Pyt.
– Ja też nie. Komu by to przyszło do głowy w epoce, w której…
w której każdy psychopata i seryjny morderca zawsze ma coś na
swoją obronę? Bardzo się wystrzegam, zważywszy na współczesny
klimat, sugestii, że ktokolwiek mógł cudzysłów sam się o to prosić,
nie tykajmy nawet tego tematu, jednak proszę mi wierzyć, że trudno
się opędzić od pytania o zdolność trzeźwego osądu sytuacji,
a przynajmniej o naiwność…
Pyt.
– Z tym że to było może ciut mniej niewiarygodne w jej przypadku,
bo zaliczała się do tak zwanych w cudzysłowie Kiełkojadów, czyli
Posthipisów, czyli Newage’owców, jak zwał, tak zwał; w college’u,
w którym człowiek pierwsza rzecz musi opanować społeczną
terminologię, nazywaliśmy ich Kiełkożercami albo po prostu
Kiełkami, które to określenie obejmowało najprostsze sandały,
zgrzebne tkaniny, głupkowate praktyki, niepowściągliwość
emocjonalną, rozpuszczone długie włosy, skrajny liberalizm
w kwestiach społecznych, finansowanie przez rodziców, których
oczerniali, bose stopy, dziwaczne importowane religie, obojętność na
sprawy higieny, ckliwy i poniekąd propagandowy język, no
i oczywiście całą tę posthipisowską nowomowę o pokoju i miłości,
która mia…
Pyt.
– Duża impreza koncertowo-festiwalowa środowiska artystycznego
w śródmiejskim parku, gdzie… to był podryw, zwyczajnie
i najprościej. Nie chcę ubarwiać ani demonizować. I narażając się na
zarzut świadczenia na własną korzyść, zaryzykuję stwierdzenie, że jej
morfologia typowej Kiełkówy była ewidentna na pierwszy rzut oka,
patrząc z przeciwnej strony sceny, i z miejsca określiła styl
nawiązania kontaktu oraz warunki skutecznego podrywu, czyniąc
rzecz całą karygodną wręcz łatwizną. Połowa żeńskiej publiczności…
jest to mniej rzadki typ wśród tutejszych wykształconych dziewcząt,
niż można by przypuszczać. Lepiej nie pytać, co to był dokładnie za
festiwal i po cośmy się tam znaleźli wszyscy troje, proszę mi zaufać.
Nie oglądając się na poprawność polityczną, wyznam, że
sklasyfikowałem ją jako obiekt na jedną noc i że zainteresowała mnie
wyłącznie tym, że była ładna. Atrakcyjna seksualnie, seksowna. Ciało
miała fenomenalne, nawet pod poncho to było widać. Skusiłem się na
jej ciało. Twarz była dosyć dziwna. Nie brzydka, ale ekscentryczna.
Tad ocenił, że wygląda na superseksowną laskę. W każdym razie nolo
na zarzut, że wypatrzyłem ją na kocu w czasie koncertu i krążyłem
wokół niej drapieżnie, mając w planie tylko jedną noc. Bo po
wcześniejszych doświadczeniach z rasą Kiełków już wiedziałem, że
reguła jednej nocy wynika głównie z ponurej wizji konieczności
przegadania więcej niż jednej nocy z bojowniczką New Age. Czy
pochwala to pani, czy też nie, przyjmijmy, że pani rozumie.
Pyt.
– Ta ich życie-jest-w-gruncie-rzeczy-milusie puchatkowatość, która
tak utrudnia traktowanie ich poważnie i nie pozwala opędzić się od
poczucia, że się je w jakiś sposób wykorzystuje.
Pyt.
– Puchatkowatość albo durnowatość, albo miałkość intelektualna,
albo naiwność pod płaszczykiem zadufania. Proszę wybrać to, które
najmniej panią obraża. Ależ tak, proszę się nie obawiać, ja mam pełną
świadomość tego, jak to wszystko brzmi, i doskonale wyobrażam
sobie opinie, jakie pani formułuje w oparciu o mój opis tego, co mnie
do niej przyciągnęło, ale skoro mam to pani naprawdę wytłumaczyć
zgodnie z wymogami, to nie widzę innego wyjścia, jak tylko postawić
na brutalną szczerość i nie bawić się w pseudodelikatne ceregiele
z eufemizmami dla określenia sposobu, w jaki stosunkowo
doświadczony, wykształcony mężczyzna postrzega nadprzeciętnie
ładną dziewczynę, której filozofia życiowa jest puchatkowata
i nieprzemyślana, i w gruncie rzeczy godna pogardy. Zrobię ukłon
w pani stronę i udam, że nie przejmuję się tym, czy pani rozumie to,
co mówię o trudności powściągnięcia irytacji czy wręcz pogardy – na
tę hipokryzję, to jawne zaprzeczanie sobie, tę pewność od samego
początku, że z identycznym przepisowym entuzjazmem będzie się
mówiło o dżungli amazońskiej i sowie jarzębatej, o twórczej sile
medytacji, o psychologii dobrego samopoczucia, o makrobiotyce,
o alergicznej nieufności do tak zwanych władz, bez chwili
zastanowienia nad sztywnym autorytaryzmem ich własnego
cudzysłów nonkonformistycznego uniformu, języka, postaw. Jako
ktoś, kto przebrnął przez college i teraz już dwa lata studiów
magisterskich, muszę się przyznać do prawie kompletnego… te
bogate gnojki w pochlastanych dżinsach, dla których formą protestu
przeciwko apartheidowi był bojkot południowoafrykańskiego zioła.
Silverglade na nich mówił Zagięci w Siebie. Ta zadufana naiwność, ta
wyższość ich cudzysłów współczucia dla cudzysłów niewolników
i więźniów amerykańskiego stylu życia. I tak dalej, i tym podobne.
To, że Zagiętym w Siebie nie przyjdzie do głowy, że tylko dzięki
rzetelności i zapobiegliwości ich znie… nie przyjdzie im do głowy, że
sami siebie uczynili destylatem tej kultury, z której szydzą i której
ponoć są przeciwni; ten narcyzm, ten materializm i samozadowolenie,
i bezgraniczny konformizm – a jak na ironię radosna teleologia tej
cudzysłów nadchodzącej Nowej Ery to wytrych kulturowy niczym się
nieróżniący od Proroctwa Manifestu czy Rzeszy, czy dialektyki
proletariatu, czy Rewolucji Kulturalnej – wszystko to jedno i to samo.
I nie dociera do nich, że właśnie przez tę pewność, że są inni, są
dokładnie tacy sami.
Pyt.
– Zdziwiłaby się pani.
Pyt.
– Proszę uprzejmie, a więc to uczucie bliskie pogardy przejawia się
specyficznie w tym, że można zbliżyć się nonszalancko do jej koca,
nachylić się i zagadać, bawiąc się od niechcenia frędzlami koca,
i z łatwością stworzyć atmosferę porozumienia i wspólnoty, która
pozwoli na podryw i każe wręcz żałować, że tak cholernie łatwo jest
zwekslować rozmowę na poczucie wspólnoty; jakim człowiek się
czuje strasznym wyzyskiwaczem, gdy tak łatwo udaje się przekonać
ten typ dziewczyny o pokrewieństwie dusz – właściwie już się prawie
wie, co zaraz zostanie powiedziane, ona nawet nie musi otwierać
swoich ślicznych ust. Tad powiedział, że ona mu przypomina idealnie
gładki obiekt pseudosztuki, który chce się kupić, wziąć do domu
i roztrza…
Pyt.
– Nie, wcale nie, ponieważ ja się staram wytłumaczyć, w jaki
sposób typologia narzuciła taktykę tego, co sprawiało pozór
wstydliwej spowiedzi i brutalnej szczerości. Gdy już wytworzył się
klimat konwersacyjnej intymności, która w minimalnym przynajmniej
stopniu uwiarygodniłaby cudzysłów spowiedź, przybrałem boleśnie
wrażliwy wyraz twarzy i cudzysłów wyznałem, że tak naprawdę to
nie tylko, przechodząc koło jej koca, poczułem, chociaż się nie
znamy, tajemniczą, lecz przemożną potrzebę nachylenia się
i powiedzenia Hej, ale że ona ma w sobie coś takiego, co domaga się
absolutnej szczerości i zmusza mnie do wyznania, że tak naprawdę to
specjalnie podszedłem do jej koca i nawiązałem rozmowę, ponieważ
stojąc po tamtej stronie sceny, poczułem tajemniczą, lecz przemożną
energię seksualną emanującą z samego jej bycia i ta energia
przyciągnęła mnie bezbronnego tutaj do jej koca, każąc się nachylić
i zagaić rozmowę, gdyż pragnę nawiązać z nią kontakt i kochać się
w sposób obustronnie wzbogacający i nadzwyczajny, tylko że
z początku wstydziłem się przyznać do tak naturalnego pragnienia,
więc trochę kręciłem, tłumacząc, czemu podszedłem, teraz jednak
tajemnicza łagodność i dobroć jej duszy, którą wyczuwam, działa na
mnie kojąco i ośmiela do wyznania, że przedtem kręciłem. Proszę
zwrócić uwagę na infantylny język, na przykład zwrotów Hej i kręcić,
okraszony płaskimi abstrakcjami typu wzbogacający, energia czy
kojąco. Tak brzmi lingua franca Zagiętych w Siebie. Ale ona mi się
naprawdę podobała, stwierdziłem po chwili, jako jednostka – przez
cały czas rozmowy miała rozbawioną minę, tak że z trudem
powstrzymywałem chęć odwzajemnienia jej uśmiechu, a przecież
mimowolny odruch uśmiechu jest jednym z najlepszych ludzkich
uczuć, nieprawdaż? Dolać? Pora na dolewkę, tak?
Pyt. …
– Owszem, i wcześniejsze doświadczenie nauczyło mnie, że Kiełki
płci żeńskiej definiują się w opozycji do własnego wyobrażenia
o zakłamanych cudzysłów burżujkach, a w związku z tym są
praktycznie nieobrażalne, odrzucają in toto pojęcia własności i urazy,
natomiast tak zwaną szczerość, nawet najbrutalniejszego
i najobrzydliwszego gatunku, uważają za dowód uczciwości
i szacunku, znak cudzysłów prawdziwości wrażenia, że zanadto
szanuje się ich osobowość, żeby ją karmić niedorzeczną fikcją, nie
komunikując elementarnych odruchów naturalnych i popędów. Nie
mówiąc o tym… w ten sposób, jak mniemam, dopełnię miarę pani
oburzenia i zdegustowania… że te szczególnie, nietuzinkowo ładne
kobiety wszystkich niemal typów mają skłonność do obsesji na
punkcie idei szacunku i właściwie wszystko są gotowe zrobić dla
każdego faceta, który im da wystarczające poczucie bycia szczerze
i głęboko szanowanymi. Wydaje mi się, co muszę podkreślić, że jest
to nic innego, jak tylko żeński wariant psychicznej potrzeby wierzenia
w to, że inni traktują człowieka równie serio, jak on sam siebie
traktuje. Nie ma w tym nic szczególnie złego, potrzeba psychiczna jak
każda inna, a jednak pamiętajmy, że głęboka potrzeba czegokolwiek
ze strony innych ludzi czyni nas łatwym łupem. Widzę po pani minie,
co pani sądzi na temat brutalnej szczerości. Faktem jest, że ona miała
ciało, które moje ciało uznało za pociągające seksualnie i chciało
z nim odbyć stosunek płciowy – nic szlachetniejszego ani bardziej
skomplikowanego w tym nie było. A muszę wtrącić, że okazała się
naprawdę modelowym okazem Kiełka. Miała jakieś maniackie
uprzedzenie do amerykańskiego przemysłu drzewnego i szczyciła się
członkostwem w jednej z tych prawie wschodnich religii o bogatej
w dopełniacze nazwie, której założę się, że nikt nie wypowie
poprawnie, i głęboko wierzyła w nadzwyczajną wartość witamin
i minerałów zażywanych w zawiesinach koloidalnych, a nie
w pigułkach, et cetera, a potem, kiedy po nitce do kłębka
doprowadziłem ją do swojego mieszkania i zrobiliśmy to, co chciałem
z nią zrobić, i wymieniliśmy standardowe płaskie komplementy oraz
zapewnienia, ona wróciła do tematu swoich dziwacznych
lewantyńskich przekonań religijnych vis-à-vis pól energii, dusz
i powiązań między duszami poprzez, co powtórzyła wielokrotnie,
cytuję ogniskowanie, oraz, no cóż, cytuję słowo na m, które
wypowiedziała kilka razy bez ironii i nawet śladu świadomości, że
słowo to przez taktyczne nadużycie zbanalizowało się i wymaga teraz
co najmniej niewidzialnego cudzysłowu, no i chyba muszę się pani
przyznać, że od początku zamierzałem podać jej swój specjalny
fałszywy numer, kiedy rano będziemy wymieniać telefony, co
upierają się robić wszystkie poza bardzo nieliczną i cyniczną
mniejszością. Wymienić numery telefonów. Stryjeczny dziadek czy
może dziadkowie, czy ktoś taki jednego chłopaka z kursu Tada
o przestępczości ma dom letni pod Milford i nigdy tam nie jeździ,
a w tym domu jest telefon bez automatycznej sekretarki, więc jak dać
komuś ten numer, to może sobie dzwonić i dzwonić, aż po paru
dniach panna zrozumie, że to, co jej dałeś, to nie jest twój prawdziwy
numer, więc przez następne parę dni będzie się łudziła, że pewnie
jesteś niesamowicie zajęty i w rozjazdach, i tylko dlatego jeszcze sam
do niej nie zadzwoniłeś. Co pozwala jej się uchronić przed zranieniem
uczuciowym, a zatem jest, uważam, dobre, chociaż oczywiście mogę
sobie wyo…
Pyt.
– Typ dziewczyny, której pocałunek pachnie likierem, chociaż
żadnego likieru nie piła. Cassis, czarna porzeczka, mięta, aromatyczne
i miękkie. To był cytat.
Pyt. …
– Tak, no i w tej opowieści ona sobie beztrosko autostopuje przy
szosie międzystanowej i właśnie tego dnia kierowca auta, które
przystaje niemal w momencie, gdy wystawiła w górę kciuk, okazuje
się… mówiła, że zorientowała się, iż popełniła błąd, zaraz gdy tylko
wsiadła. Do tego samochodu. Panujące w tym samochodzie pole
energetyczne, mówiła, ścisnęło jej serce lękiem, zaledwie wsiadła. No
i jasne, kierowca bardzo szybko zjeżdża z autostrady w jakieś odludne
okolice, co zdaje się zawsze robią psychopatyczni kryminaliści, stale
się czyta o odludnych okolicach w relacjach o cytuję brutalnych
morderstwach na tle seksualnym i ponurych odkryciach nieziden-
tyfikowanych szczątków przez zastęp harcerzy czy grupę botaników
amatorów, et cetera, jest to tajemnica poliszynela, którą ona
oczywiście sobie przypomniała, zdjęta grozą, gdy facet zaczął się
zachowywać coraz dziwniej i coraz bardziej psychopatycznie, nawet
jeszcze na międzystanowej, z której zaraz zjechał w pierwszą
nadarzającą się odludną okolicę.
Pyt.
– Tłumaczyła to tak, że wyczuła psychopatyczne pole energetyczne
dopiero po zatrzaśnięciu drzwi auta, jak już ruszyli, a wtedy było za
późno. Nie melodramatyzowała, ale opisała się jako osobę dosłownie
sparaliżowaną strachem. Można się oczywiście zastanawiać, tak jak ja
to robiłem, słuchając podobnych opowieści, dlaczego właściwie ofiara
nie wyskoczy z auta w momencie, gdy gość zaczyna się maniacko
uśmiechać lub dziwnie zachowywać albo ni w pięć, ni w dziewięć
opowiadać, jak strasznie nienawidzi matki i jak w fantazjach gwałci
ją wtryskarką piaskową na płynny gaz, a potem zadaje jej sto sześć
ciosów nożem et cetera. Na to jednak ona zwróciła mi uwagę, że
perspektywa wyskoczenia z pędzącego samochodu i zderzenia
z nawierzchnią przy prędkości sześćdziesięciu mil na… w najlepszym
razie skończy się złamaniem nogi, a gdy ofiara będzie się czołgała na
pobocze i w krzaki, cóż przeszkodzi psychopacie zawrócić i dopaść ją,
przy czym trzeba wziąć pod uwagę, że teraz będzie on jeszcze
bardziej zawzięty z powodu odtrącenia, którego wymowną oznaką
było to, że panna wolała rąbnąć o jezdnię z prędkością sześćdziesięciu
mil na godzinę niż pozostać w jego towarzystwie, a jako że
psychopaci seksualni odznaczają się wyjątkowo niską tolerancją na
odtrącenie i tak dalej.
Pyt.
– Coś w jego wyglądzie, w oczach, w cytuję polu energetycznym
wnętrza auta… podobno natychmiast przeczuła w głębi duszy, że
facet będzie chciał ją brutalnie zgwałcić, torturować i zabić, tak mi
powiedziała. I w to jej akurat uwierzyłem, że można intuicyjnie
wyczuć epifenomen niebezpieczeństwa, wyczuć psychozę w czyimś
wyglądzie – nie trzeba się nawet wdawać w pola energetyczne
i wiedzę o zjawiskach pozazmysłowych, żeby wyczuć mordercze
intencje. Nawet nie spróbuję opisać, jak wyglądała, opowiadając mi tę
historię, przeżywając ją na nowo, całkiem naga, z włosami
rozpuszczonymi na plecy, usadowiona po turecku w pozycji
medytacyjnej w skotłowanej pościeli, paląca superlekkie papierosy
Merits, z których usuwała filtry, twierdząc, że zawierają substancje
uzależniające i są niebezpieczne – niebezpieczne, a kopci jednego po
drugim, absurd tak kompletny, że go jej nawet nie wytknąłem – aha:
i jeszcze miała bąbel na pięcie od sandałów i kiwała się górną połową
ciała w rytm obrotów wentylatora, tak że znikała i ukazywała się na
przemian w smudze księżycowego blasku padającego przez okno,
która to smuga też zmieniała kąt padania, w miarę jak księżyc piął się
w górę po niebie i przesuwał za szybą – mogę tylko powiedzieć, że
wyglądała prześlicznie. Stopy miała brudne od spodu, prawie czarne.
Księżyc w pełni ogromny, jak nabrzmiały. Długie włosy rozpuszczone
swobodnie, więcej – piękne lśniące włosy, których widok pozwala
zrozumieć, po co kobiety stosują odżywki. Kumpel Tada, ten zgrywus
Silvergrade, powiedział do mnie, że ona wygląda tak, jakby to jej
głowa wyrastała z tych włosów, a nie na odwrót, i spytał, jak długo
u tego gatunku trwa ruja, a potem zapiał „ho ho”. Niestety, mam
raczej pamięć werbalną niż wizualną. To szóste piętro i w sypialni
robi się duszno, więc ona traktuje wentylator jak zimny prysznic
i przymyka oczy, gdy uderza ją strumień powietrza. Więc kiedy ten
psychopata zjeżdża w odludną okolicę i wyjawia swoje prawdziwe
intencje – rozwodząc się ponoć z detalami o planach, procedurach
i narzędziach – ona już się wcale nie dziwi, bo od początku wyczuła
wstrętnie zboczoną energię jego duszy, odkąd tylko wsiadła do
samochodu, wiedziała, jaki z niego bezlitosny nieprzejednany
psychopata i do czego się szykuje w tej odludnej okolicy, więc
dochodzi do wniosku, że albo zaraz zostanie następnym ponurym
odkryciem dla botaników amatorów, którzy tutaj zajrzą za parę dni,
albo wysili się na maksymalny fokus i nawiąże z facetem głęboką
więź duchową, która mu utrudni zamordowanie jej. To są jej słowa,
taką pseudoabstrakcyjną terminologią się posługiwała – ale mnie tak
już porwała sama historia, że przyjmowałem tę terminologię jako
swoisty język obcy, nie oceniając i nie żądając objaśnień, poczyniłem
po prostu założenie, że fokus to w jej dziwnym żargonie eufemizm na
określenie modlitwy, i że w tak desperackiej sytuacji, w jakiej się
znalazła, nikt doprawdy nie miałby prawa wyrokować, jakie są
prawidłowe reakcje na szok i strach, które niewątpliwie odczuwała,
bo któż zaręczy, że akurat modlitwa nie jest tu stosowna. Pułapki
ateizmu i tak dalej. Najlepiej pamiętam to, że wtedy nareszcie
słuchałem jej bez większego wysiłku – miała zaskakujący dar
opowiadania bez ściągania uwagi na siebie, całkowicie skupiała się na
samej historii. Muszę przyznać, że wtedy po raz pierwszy nie wydała
mi się nudna. Jeszcze jednego?
Pyt.
– Nie melodramatyzowała nic a nic tej całej historii, ale też nie
mówiła ze sztucznym spokojem mającym stworzyć pozory
nonszalancji, jakim niektórzy próbują wzmocnić dramatyzm swojej
opowieści i/bądź też wykreować się na zblazowanych
i wyrafinowanych, co szczególnie drażni w relacjach i anegdotach
pewnego typu pięknych kobiet – demonstrują w ten sposób, że są
nawykłe do publicznej uwagi i odczuwają potrzebę sterowania nią,
przy czym zawsze sterują dokładnie określonym typem i stopniem
uwagi słuchacza, zamiast mu zwyczajnie zaufać, że słucha
z wystarczającym zaangażowaniem. Na pewno sama pani zauważyła
tę cechę u bardzo atrakcyjnych kobiet – że zwrócenie na nie uwagi
automatycznie skłania je do przyjęcia pozy, nawet jeśli tą pozą jest
nonszalancka manifestacja braku jakiejkolwiek pozy. To się bardzo
szybko staje nudne. Ale tamta dziewczyna była, a przynajmniej
wydawała się, osobliwie nieupozowana jak na tak atrakcyjną kobietę
z tak dramatyczną historią do opowiedzenia. To mnie uderzyło, gdy
jej słuchałem. Zdawało się, że nie ma w jej opowieści ani cienia pozy,
że otwiera się na uwagę, ale jej nie żąda – że nie gardzi uwagą ani nie
zgrywa się na wyższość i pogardę wobec uwagi, czego nienawidzę.
Niektóre piękne kobiety mają coś nie tak z głosem – piskliwość jakaś,
brak intonacji, śmiech jak z karabinu maszynowego – i człowiek
zwiewa w popłochu. A ona mówi neutralnym altem bez piskliwości,
bez przeciągania o, bez nosowej maniery, która… a przy tym jest
miłosiernie oszczędna w tak jakby i no wiesz, których tamten typ
nadużywa do obrzydzenia. I nie chichotała. Jej śmiech był w pełni
dojrzały, głęboki, przyjemny dla ucha. I pierwsza nuta smutku czy też
melancholii dopadła mnie właśnie podczas słuchania jej z rosnącą
uwagą, gdyż uprzytomniłem sobie, że podziwiam oto w jej narracji te
same dokładnie cechy, za które nią gardziłem, kiedy ją podrywałem
w parku.
Pyt.
– Przede wszystkim – i mówię bez ironii – to, że wydawała się,
cudzysłów, szczera, i nawet jeśli ta jej szczerość była w istocie
zadufaną naiwnością, to i tak miała atrakcyjność i moc w kontekście
słuchania opowieści o jej spotkaniu z psychopatą, ponieważ
pozwalała mi się skupić na samej historii i wyobrażać sobie
z przerażająco wręcz żywym realizmem, jak ona musiała się czuć – jak
w ogóle można się czuć w takiej sytuacji – wtrącona zbiegiem
okoliczności w odludną leśną okolicę w towarzystwie ciemnego faceta
w dżinsowej kamizelce, który przedstawia się jako śmierć wcielona
i na przemian chichocze psychopatycznie, popada w słowotok albo
funduje sobie pierwszą falę uciech, podśpiewując demonicznie
o rozmaitych ostrych narzędziach, które wiezie w bagażniku,
i o użytku, jaki już z nich zrobił wobec innych osób, a teraz zrobi
wobec niej. To jej zasługa – zasługa jej przedziwnej nieafektowanej
szczerości, że ku własnemu zdziwieniu słuchałem wyrażeń typu „lęk
ścisnął jej serce”, koniec cytatu, nie jak oklepanych banałów
z telewizji czy melodramatu, lecz jako autentycznych, aczkolwiek
niezbyt lotnych prób zwyczajnego opisania minionych doznań,
doznań szoku i nierzeczywistości przeplatanych falami czystego lęku,
emocjonalnej agresywności samego natężenia tegoż lęku, pokusy
popadnięcia w katatonię, stupor, ułudę… poddania się nęcącej myśli,
gdy tymczasem auto wjeżdża coraz głębiej w odludną okolicę, że
musiała nastąpić jakaś pomyłka, że czynność tak prosta
i przypadkowa jak zajęcie miejsca w buraczkowym cutlassie rok
produkcji 1987, z kiepskim tłumikiem, w najzwyczajniej pierwszym
samochodzie, który przyhamował na poboczu pierwszej lepszej
autostrady międzystanowej, nie może doprowadzić do śmierci, i to
nie śmierci jakiejś abstrakcyjnej innej osoby, tylko śmierci jej własnej,
w dodatku z rąk człowieka, którego motywacja nie ma nic wspólnego
ani z nią, ani z jej osobowością, zupełnie jakby wszystko, co jej dotąd
mówiono o zależności między osobowością, motywacją a skutkiem
było gównianą fikcją od początku do…
Pyt.
– …do końca, że miota się między odruchami histerii, dysocjacji,
chytrego targowania się o własne życie i zapaści w niebyt katatonii,
wycofania się w głąb własnego umysłu ryczącego rozczłonkowaną
myślą, że całe jej pozornie przypadkowe i nijakie, i samolubne, lecz
jednak stosunkowo niewinne życie było od samego początku tak jakoś
powiązane ciągiem przyczyn i skutków, żeby ją nieuchronnie
doprowadzić do tego oto terminalnego nierealnego punktu, „punktu
końcowego”, koniec cytatu, jej życia, jego ostrej końcówki, jego
czubka, tak że oklepane banały w stylu „lęk ścisnął mi serce” czy
„takie rzeczy zdarzają się tylko innym ludziom”, czy nawet „oto
chwila prawdy” nabierają przerażająco neutralnego brzmienia
i dosłowności kiedy…
Pyt.
– Nie o to… po prostu byłem narracyjnie pozostawiony sam sobie,
mogłem samodzielnie w ramach jej opowieści kontemplować ogrom
dziecinnego strachu, jaki by mnie ogarnął w takiej sytuacji, ogrom
wstrętu i pogardy wobec ohydnego zboczeńca, który siedzi obok
i pluje słowotokiem, którego zabiłbym bez wahania, gdybym tylko
mógł, ale jednocześnie czuję wobec niego najwyższy respekt, cześć
nieomal… sama moc sprawcza człowieka, który cię przyprawia o tak
straszliwy lęk, samo to, że doprowadził cię do tego stanu siłą swojej
woli, a teraz może, jeśli zechce, zabrać cię o krok dalej, poza ciebie
samą, zamienić cię w ponure znalezisko, ofiarę brutalnego
morderstwa na tle seksualnym, i to poczucie, że zrobisz, powiesz
i obiecasz absolutnie wszystko, żeby namówić go do poprzestania na
samym gwałcie i puszczenia cię wolno, no niech cię nawet
potorturuje, nawet dopuszczasz w ramach targowania się niezabójczą
torturę, byleby skończył na okaleczeniu, a potem pod byle pretekstem
odjechał stąd i zostawił cię w chaszczach poranioną, ale jeszcze
dyszącą, szlochającą pod niebiosa i straumatyzowaną nieodwracalnie
– ale jednak nie nic, owszem, to banał, ale czy to naprawdę ma być
wszystko? to miałby być koniec? i to z rąk kogoś, kto pewnie nawet nie
skończył zawodówki i nie posiada czegoś takiego jak dusza ani
zdolności do empatii z drugim człowiekiem, tylko jest ślepą ohydną
siłą, jak grawitacja albo wściekły pies, a jednak to on chce, żeby to się
stało, on ma władzę i z całą pewnością narzędzia do uczynienia tego,
narzędzia, których nazwy wymienia w obłędnej wyliczance o nożach
i bezdrożach, o kosach, o szydłach, o ciosłach, motykach i innych
utensyliach, których nazwy nic ci nie mówią, ale z samego brzmienia
można wywnioskować, co…
Pyt.
– Owszem, i znaczna część środkowej fazy coraz bardziej napiętej
akcji poświęcona była tej wewnętrznej walce między poddaniem się
histerycznemu lękowi a zachowaniem trzeźwości umysłu
i skupieniem się na sytuacji, i wykombinowaniem jakiejś genialnej
perswazyjnej odzywki do tego seksmaniaka psychopaty, który
zapuszcza się coraz głębiej w las i złym okiem wypatruje
odpowiedniego miejsca, popadając w coraz głębszy amok i psychozę,
na przemian rechocząc, bełkocząc i powołując się na Boga oraz na
pamięć o swojej brutalnie uśmierconej matce, a tak przy tym ściska
kierownicę cutlassa, że knykcie mu poszarzały.
Pyt.
– Racja, psychopata jest w dodatku Mulatem, chociaż o rysach
subtelnych i po kobiecemu niemal delikatnych, co ona pomijała
niechcący lub celowo przez znaczną część opowiadania. Tłumaczyła
się potem, że to nie wydało jej się ważne. W dzisiejszym klimacie
lepiej zbyt ostro nie krytykować dziewczyny z taką figurą, która
pakuje się do obcego samochodu z Mulatem za kierownicą.
Należałoby właściwie przyklasnąć jej tolerancji rasowej. Przyznam
się, że w trakcie jej opowiadania nie zwróciłem nawet uwagi na
pomijanie przez tak długi czas tego etnicznego szczegółu, co też samo
w sobie zasługuje na aplauz, przyzna pani, chociaż jeśli pani…
Pyt.
– Sedno tkwi w tym, że pomimo strachu ona jakimś cudem jest
w stanie trzeźwo myśleć, analizuje sytuację i wyciąga wniosek, że jej
jedyną szansą na przeżycie jest nawiązać, cytuję, kontakt z cytuję
duszą tego seksualnego psychopaty, który wywozi ją z sobą w coraz
głębsze leśne odludzie, rozglądając się za najlepszym miejscem do
zatrzymania auta i wyżycia się na niej. Więc ona stawia sobie za cel
skupić się z całą intensywnością na psychopatycznym Mulacie jako na
obdarzonej duszą i pięknej, acz udręczonej osobie, której też się coś
należy, zamiast widzieć w nim tylko zagrożenie, siłę zła i wcielenie
własnej śmierci. Proszę postarać się przejść do porządku dziennego
nad newage’owym guanem terminologii i skupić się w miarę
możności na samej strategii taktycznej, bo mam pełną świadomość
tego, że jej dalsza opowieść jest niczym więcej, jak tylko wariacją
starej śpiewki Miłość Wszystko Zwycięża, jednak chwilowo proszę
zawiesić wszelką ewentualną pogardę i postarać się śledzić konkretne
rozgałęzienia ak… w tej sytuacji, wobec tego, co ona ma odwagę,
a nawet chyba przekonanie podjąć, ponieważ jak twierdzi, wierzy, że
odpowiednia doza miłości i uwagi zdoła przebić się nawet przez
psychozę i zło, ustanawiając, cytuję, porozumienie dusz, koniec
cytatu, a zatem jeśli w Mulacie uda się wzbudzić choćby minimum
tego słynnego porozumienia dusz, to jest szansa, że już nie zdoła on
doprowadzić swojego planu do końca i zabić jej. Co oczywiście
z psychologicznego punktu widzenia nie jest całkiem niedorzeczne,
ponieważ psychopaci znani są z tego, że depersonalizują swoje ofiary,
zrównując je z przedmiotami czy lalkami, inaczej mówiąc z kategorią
To, czym częstokroć tłumaczą, jak mogli się posunąć do tak
niepojętego okrucieństwa wobec istoty ludzkiej: wywodzą
mianowicie, że wcale nie postrzegają swoich ofiar jak istoty ludzkie,
tylko jako obiekty własnych psychopatycznych potrzeb i zamiarów.
Aliści miłość i empatia tego rodzaju mocy porozumiewawczej
wymagają, cytuję, pełnego fokusu, jak mówiła, natomiast jej strach
i całkowicie zrozumiała troska o siebie były w tym momencie, naj-
delikatniej mówiąc, w najwyższym stopniu rozpraszające, tak więc
uświadomiła sobie, że oto podejmuje najtrudniejszą i najważniejszą
życiową walkę, walkę toczącą się wyłącznie w jej wnętrzu
i angażującą całe jej moce duchowe, która to idea wydała mi się na
tym etapie relacji nad wyraz ciekawa i porywająca, szczególnie przez
nieafektowany styl i ewidentną szczerość narratorki, bo przecież
określenie „życiowa walka” działa zazwyczaj jak neonowy szyld
melodramatu lub dowodzi manipulacji słuchaczem, dążenia do tego,
żeby siedział jak na szpilkach i tak dalej.
Pyt.
– Z ciekawością obserwuję, że przerywa mi pani teraz tymi samymi
pytaniami, którymi ja przerywałem jej, a zatem doszło do identycznej
konwergencji, jak…
Pyt.
– Tłumaczyła, że aby objaśnić, co to jest fokus, komuś, kto nie
pobierał związanych z jej religią czasochłonnych nauk i ćwiczeń,
najlepiej zobrazować fokus jako intensywną koncentrację uwagi
dodatkowo wyostrzonej i maksymalnie skupionej w jednym ostrym
punkcie, wyobrazić sobie więc należy coś na kształt igły skupionej
uwagi, której to igły cienkość i łamliwość dają jej jednocześnie
zdolność penetracji, z tym że konieczność wyłączenia przy tym
wszelkich zewnętrznych myśli i utrzymywania igły z cienkim ostrzem
skierowanym do celu jest zadaniem skrajnie trudnym nawet
w najbardziej sprzyjających okolicznościach, jakimi tamte skrajnie
przerażające okoliczności bynajmniej nie były.
Pyt.
– No więc ona w tym samochodzie, pod pamiętajmy jak
niesamowitą presją, mobilizuje swoją uwagę. Patrzy prosto w prawe
oko seksualnego psychopaty – to oko, które jest jej dostępne w orlim
profilu kierowcy cutlassa – i nakazuje sobie odtąd nie spuszczać
z niego wzroku. Nakazuje sobie nie płakać ani nie prosić, tylko użyć
całej penetrującej siły fokusu w celu wyczucia i empatycznego
dotknięcia psychozy seksmaniaka, a także jego wściekłości, lęku
i udręki psychicznej, i mówi dalej, że wizualizuje sobie swój fokus
przekłuwający woal psychozy Mulata i penetrujący kolejne pokłady
wściekłości, lęku i rozczarowania, aż po dotknięcie piękna
i szlachetności powszechnej duszy ludzkiej pod tą całą psychozą,
gdzie oto wymusza narodziny opartego na współczuciu porozumienia
obydwu ich dusz, i skupiając się z całym natężeniem na profilu
Mulata, mówi mu cicho i dobitnie, co zobaczyła w jego duszy,
i kategorycznie stwierdza, że to jest prawda. Była to przełomowa
walka jej życia duchowego, jak powiedziała, jeśli wziąć pod uwagę
całkiem zrozumiały w tych okolicznościach strach i nienawiść wobec
przestępcy seksualnego, które przez cały czas groziły osłabieniem jej
fokusu i zerwaniem porozumienia. Lecz jednocześnie działanie jej
fokusu zaczynało się w oczywisty sposób malować na twarzy
psychopaty – dopóki dziewczynie udawało się utrzymać fokus,
penetrować psychikę Mulata i kontynuować porozumienie dusz, on
wyciszał swój maniacki monolog, aż zamilkł całkiem w napięciu,
jakby się nad czymś zastanawiał, a jego prawy profil naprężył się
i stężał hipertonicznie, w prawym zaś oku o martwym wyrazie dały
się wyczytać niepokój i ambiwalencja wobec nieśmiałych początków
takiego porozumienia z drugą duszą, jakiego Mulat zawsze pragnął
i zarazem bał się panicznie w najgłębszej głębi swojej psyche,
oczywiście, że tak.
Pyt.
– Wiadomo wszak powszechnie, że głównym powodem, dla którego
morderca na tle seksualnym gwałci i zabija, jest to, że uważa on gwałt
i zabójstwo za jedyne dostępne sobie sposoby wejścia w jakikolwiek
znaczący związek z ofiarą. Że to jest podstawowa ludzka potrzeba.
Związek z drugim człowiekiem oczywiście. Zarazem jednak
przerażająca i bardzo podatna na złudzenie i psychozę. To jest jego
pokrętny sposób nawiązania, w cudzysłowie, relacji. Konwencjonalne
relacje go przerażają. Ale wobec ofiary, którą gwałci, torturuje
i zabija, seksualny psychopata jest w stanie zaznać swego rodzaju,
cudzysłów, związku poprzez własną zdolność wywoływania w ofierze
lęku i bólu, czemu towarzyszy euforyczne poczucie boskiej wręcz nad
nią kontroli – nad tym, co ona czuje, czy w ogóle czuje, czy oddycha,
czy żyje – i to zapewnia mu jakiś margines bezpieczeństwa w tej
relacji.
Pyt.
– Po prostu o to, że początkowo ta jej taktyka wydawała się
swoiście genialna, mniejsza o nadętą terminologię – że odwoływała
się do zasadniczej słabości psychopaty, do jego groteskowej,
rzekłbym, wstydliwości, do lękliwego przekonania, że wszelki
konwencjonalny, obnażający duszę związek z drugą istotą ludzką
grozi mu osaczeniem i/lub zagładą, innymi słowy, że to on stanie się
ofiarą. Bo w jego kosmologii albo pożerasz, albo stajesz się pastwą –
Boże, co za samotność, czuje to pani? – ale brutalna kontrola, jaką on
i jego ostre narzędzie sprawują nad jej życiem i śmiercią, pozwala
Mulatowi uwierzyć, że ta relacja pozostaje na sto procent w jego
władzy, a zatem związek, którego tak rozpaczliwie pragnie, nie
ogołoci go, nie osaczy, nie unicestwi. Nie żeby to się specjalnie
różniło od sytuacji, w której facet podrywa ładną dziewczynę,
sprytnie stosując właściwą retorykę i naciskając właściwe guziki, żeby
ją skłonić do pójścia z nim do domu, przy czym ani słowem, ani
dotykiem nie wyraża niczego poza pełną łagodnością, przyjemnością
i pozornym szacunkiem, łagodnie i z szacunkiem zwabia ją
w satynową pościel swojego łóżka, po czym w blasku księżyca kocha
się z nią, okazując wielką atencję i doprowadzając ją raz po raz do
orgazmu, aż dziewczyna, cudzysłów, błaga o zmiłowanie, całkowicie
już podporządkowana emocjonalnie jego kontroli, przekonana, że
musiała się między nimi zadzierzgnąć głęboka i nienaruszalna więź,
skoro ten wieczór jest tak idealny, tak przepełniony wzajemnym
szacunkiem i zaspokojeniem, a potem pali swoje papierosy i wdaje się
w godzinną czy dwugodzinną pseudointymną postcoitalną gadkę, cały
czas w tym barłogu, zadomowiona i zadowolona, gdy on tymczasem
chciałby się już znajdować na antypodach tego miejsca, w którym ona
przebywa, i już kombinuje, że poda jej specjalny numer wyłączonego
telefonu i nigdy więcej się z nią nie skontaktuje. A nader oczywistą
przyczyną jego oziębłej, wyrachowanej i może nawet wiktymizującej
postawy jest to, że potencjalna głębia tej relacji, którą swoim
własnym wielkim staraniem dał dziewczynie odczuć, jego samego
przeraża. Wiem, że nie mówię pani niczego, czego już pani świetnie
nie wiedziała. Wystarczy spojrzeć na ten cienki, zimny uśmieszek. Nie
pani jedna potrafi czytać ludzi, wie pani. To głupek, bo wydaje mu
się, że z niej zrobił głupka – myśli sobie pani w tej chwili. Myśli, że
się wymigał. Samiec z gatunku satyrozaurus sybaritus heterosapiens,
typ, którego wy, krótkowłose wyzwolone palaczki staników,
rozpoznajecie na kilometr. W dodatku żałosny. Drapieżnik, myśli
pani, on sam siebie także uważa za drapieżnika, ale w rzeczywistości
to on się boi, on ucieka.
Pyt.
– Próbuję poddać pani myśl, że to nie motywacja ma charakter
psychopatyczny. Psychopatyczna jest zachodząca tu prosta
permutacja: gwałt, morderstwo i obezwładniający strach zastępują
wyszukany akt miłosny zakończony podaniem fałszywego numeru,
którego fałsz nie jest od razu aż tak ewidentny, żeby miał zranić
czyjeś uczucia i wywołać dyskomfort.
Pyt.
– I proszę mieć świadomość, że jestem świetnie obznajomiony
z typologią tych pani gładkich formułek, tych bezdusznych pytanek.
Wiem, co to znaczy excursus, i wiem, co to znaczy trzeźwy umysł.
Proszę nie sądzić, że wyciąga pani ze mnie informacje czy zeznania,
których nie jestem świadom. Proszę przez moment rozważyć taką
możliwość, że rozumiem więcej, niż pani przypuszcza. Ale jeżeli ma
pani ochotę na jeszcze jednego, to chętnie postawię, nie ma
problemu.
Pyt.
– Proszę bardzo. Jeszcze raz, powoli. Że dosłownie zabić, zamiast
tylko zwiać, to dosłowna metoda psychopatycznego mordercy na
rozwiązanie konfliktu pomiędzy własnym pragnieniem więzi
a strachem przed jakimkolwiek związaniem. Zwłaszcza, tak jest,
z kobietą, przed związaniem z kobietą, gdyż kobiet większość
seksualnych psychopatów nienawidzi i boi się, często z powodu
pokrętnych relacji z matką w dzieciństwie. Psychopatyczny morderca
na tle seksualnym w ten sposób najczęściej, cytuję, symbolicznie
zabija matkę, której nienawidzi i boi się, lecz oczywiście zabić
dosłownie nie może, gdyż wciąż jest uwikłany w infantylne
przekonanie, że bez jej miłości na pewno umrze. Na stosunek
psychopaty do matki składa się lękliwa nienawiść, paniczny strach
i rozpaczliwie bolesna potrzeba. Ten konflikt uczuć jest dla niego
nieznośny i dlatego musi go symbolicznie rozwiązywać poprzez
psychopatyczne zbrodnie seksualne.
Pyt.
– Jej opowieść miała niewielki lub żaden… ona po prostu
relacjonowała, co się stało, nie komentując tego w żaden sposób, nie
okazując reakcji. Chociaż nie była przy tym zdystansowana ani
monotonna. Pewna nieszcze… cechująca ją równowaga ducha,
wrażenie swobody czy też niesztuczności, nasuwały, nasuwają
skojarzenie z usilną koncentracją. Tę cechę zauważyłem u niej już od
razu wtedy w parku, kiedy podszedłem i przykucnąłem obok,
ponieważ wysoki stopień nieświadomej siebie uważności
i koncentracji to raczej nie jest standard wśród urodziwych Kiełków
płci żeńskiej przesiadujących na wełnianych kocach po tur…
Pyt.
– Ale przecież trudno to nazwać wiedzą ezoteryczną, skoro ciągle
się o tym słyszy, związek dzieciństwa ze zbrodniami na tle
seksualnym popełnianymi w wieku dorosłym jest to w dzisiejszych
czasach wiedza potoczna. Niech sobie pani, na miłość boską, włączy
wiadomości. Nie trzeba von Brauna, żeby skojarzyć trudności
w kontaktach z kobietami z problemami wieku dziecięcego mającymi
związek z matką. Ciągle się o tym słyszy.
Pyt.
– Że to była tytaniczna walka, tak mówiła, w tym cutlassie
zapuszczającym się w coraz głębsze odludzie, bo wystarczyło, że na
jedną chwilę zdjął ją strach albo osłabł jej intensywny fokus
skierowany na Mulata na jedną jedyną chwilę, a efekt
w porozumieniu zaraz był widoczny – jego profil rozluźniał się
w szatańskim uśmieszku, prawe oko na nowo pustoszało i martwiało,
znów robił się okrutny i podejmował swoją psychopatyczną
wyliczankę o narzędziach w bagażniku, które na niej wypróbuje,
kiedy tylko znajdzie odpowiednio zaciszne miejsce, więc przekonała
się, że on w tym chwiejnym porozumieniu dusz automatycznie wraca
do rozwiązywania własnych konfliktów w kontaktach międzyludzkich
w jedyny znany sobie sposób. I świetnie pamiętam, jak powiedziała,
że na tym etapie, ilekroć uległa chwilowej panice albo straciła fokus,
a jego oko i twarz przybierały wcześniejszy przeraźliwy wyraz
bezkonfliktowej psychopatycznej uciechy, stwierdzała ze zdumieniem,
że już nie czuje paraliżującego lęku o siebie, tylko rozdzierające
współczucie dla niego, psychopatycznego Mulata. I powiem tylko
tyle, że w tym właśnie mniej więcej momencie słuchania jej historii,
opowiadanej w dalszym ciągu nago w łóżku, zaczęło do mnie
docierać, że to jest nie tylko niezwykła postcoitalna anegdota, ale że
jest to, pod pewnymi względami, dość niezwykła kobieta, i zrobiło mi
się trochę smutno i żal, że nie poznałem się na tej niezwykłości od
razu wtedy, kiedy mnie do niej pociągnęło w parku. A tymczasem
Mulat wypatrzył miejsce spełniające jego kryteria i przyhamował
z chrzęstem na żwirze pobocza odludnej drogi, po czym nakazuje jej,
tonem jakby lekko przepraszającym i ambiwalentnym, żeby wysiadła
z samochodu, położyła się twarzą do ziemi i splotła ręce nad głową,
czyli przyjęła pozycję znaną tak z policyjnych aresztowań, jak
i bandyckich egzekucji, bardzo dobrze każdemu znaną i niewątpliwie
wybraną przez sprawcę ze względu na wywoływane skojarzenia oraz
implikowaną dwoistą ideę karnego zatrzymania i gwałtownej śmierci.
Ona nie waha się ani nie błaga. Dawno już postanowiła, że nie wolno
jej ulec pokusie błagania, prośby czy protestu ani okazać
najmniejszego oporu. Wszystko postawiła na jedną kartę tych
głupawych teorii o porozumieniu, szlachetności i współczuciu jako
głębszych i trwalszych składnikach duszy niż psychoza czy zło.
Zauważyłem, że teorie te wydają się znacznie mniej trywialne
i płaskie, kiedy ktoś dobrowolnie stawia na nie własne życie. No więc
on każe jej się położyć na przydrożnym żwirze, a sam idzie do
bagażnika pogrzebać w swojej kolekcji narzędzi tortur. Wtedy,
opowiadała, już bardzo wyraźnie czuła, że wyostrzoną moc
porozumiewawczą jej fokusu wspomagają siły duchowe znacznie
potężniejsze niż jej własna, bo chociaż leżała plackiem na brzuchu,
z twarzą zagrzebaną w koniczynie czy floksach porastających
żwirowe pobocze przy aucie, i chociaż oczy miała zaciśnięte, to czuła,
że porozumienie dusz między nią a Mulatem trwa, a nawet się
wzmacnia, słyszała konflikt wewnętrzny i dezorientację przestępcy
seksualnego w rytmie jego kroków, kiedy zmierzał do bagażnika
cutlassa. Doświadczała całkiem nowej głębi fokusu. Słuchałem jej
opowieści z wielką uwagą. Nie chodzi o suspens. Leżąc tak
w bezradności i porozumieniu, mówiła, doznawała wręcz nieznośnego
wyostrzenia zmysłów, jakie kojarzy się z odurzeniem narkotycznym
lub stanami medytacyjnymi. Odróżniała zapach bzu od woni floksów
i owczarni, czuła wodniście miętowy aromat wczesnej koniczyny.
Miała na sobie body i marszczoną spódnicę, i mnóstwo bransoletek
z tłoczonej miedzi na jednym nadgarstku. Po zapachu żwiru
żłobiącego jej twarz rozpoznała wilgotną zieloność wiosennej gleby
pod spodem, odróżniała ucisk i kształt każdego ziarenka wpijającego
jej się w policzek i bujne piersi pod trykotem, czuła dokładnie kąt
padania słońca na swoje plecy i drobne zawirowania podmuchów
wiatru owiewającego z lewa na prawo jej pokryty cieniutką warstwą
potu kark. Innymi słowy, doświadczała rzec można halucynacyjnej
ostrości detalu, coś jak w koszmarach sennych, kiedy pamięta się
dokładnie kształt każdego źdźbła trawy na trawniku ojca w dniu,
w którym matka rzuciła go i przeprowadziła się, zabierając ciebie, do
swojej siostry. Wiele z tych tanich bransoletek dostała, zdaje się,
w prezencie. Słyszała pykanie largo stygnącego auta i pszczoły,
i muchy plujki, i cykające pasikoniki z oddalonej linii drzew, a przez
korony tych drzew dmuchał ten sam wiatr, który czuła na plecach,
i ptaki – proszę sobie wyobrazić pokusę rozpaczy, kiedy się słucha
ptaków i owadów świergolących beztrosko o parę metrów raptem od
miejsca, gdzie leży się samemu w roli tuszy rzeźnickiej – i niepewny
krok i dyszenie w brzęku akcesoriów, o których kształcie świadczył
sam odgłos, gdy uderzały jedno o drugie roztrącane skonfliktowaną
ręką. Bawełna jej marszczonej spódnicy była z tych lekkich,
zgrzebnych surówek cienkich jak gaza.
Pyt.
– Tak się określa zwierzę po uboju. Wywieszone za tylne nogi do
wykrwawienia. Nawet nie przeszło jej przez myśl, żeby się zerwać
i rzucić do ucieczki. Pewien procent psychopatów przecina swym
ofiarom ścięgna Achillesa, żeby je okulawić i uczynić niezdolnymi do
ucieczki, może wiedział, że z nią to niepotrzebne, czuł, że nie stawia
oporu, nawet nie myślała o stawianiu oporu, całą swoją energię
i fokus skierowała na podtrzymanie łączności z tą skonfliktowaną
rozpaczą. Mówiła, że na tym etapie czuła strach, ale nie swój.
Usłyszała, jak Mulat wyciąga w końcu z bagażnika coś w rodzaju
maczety czy bolo, a potem potyka się nieznacznie, próbując tyłem
dojść wzdłuż auta do miejsca, gdzie ona leży plackiem, po czym
usłyszała stęknięcie i poślizg w bok, gdy on padł na kolana w żwirze
przy aucie i zwymiotował. Porzygał się. Wyobraża pani sobie. Że to
teraz on rzyga ze strachu. Opowiadała, że coś jej wtedy pomagało
i była całkowicie skupiona. Że stała się jednym wielkim fokusem,
samym porozumieniem. Jej głos po ciemku jest pozbawiony intonacji,
lecz nie bezbarwny – trzeźwy, tak jak trzeźwy jest dzwon. Ma się
poczucie, że ona jest z powrotem tam na poboczu. Rodzaj skotopii.
I w tym odmiennym stanie wyostrzonej uwagi na wszystko opowiada,
jak koniczyna pachnie słabą miętą, a floksy zżętym sianem, i jak
wyraźnie czuje, że ona i ta koniczyna, i te floksy, i ta wilgotna zieleń
pod floksami, i rzyganie Mulata w żwir, i nawet treść jego żołądka są
uczynione z jednego i tego samego, i powiązane czymś głębszym
i bardziej elementarnym niż to, co my, ograniczając, nazywamy,
cudzysłów, miłością, koniec cudzysłowu, a co ona z perspektywy
swojego doznania nazywa łącznością, i że czuje, jak ten psychopata
odczuwa tę samą prawdę w tym samym co ona momencie, czuje jego
paniczny lęk i infantylny konflikt, jaki to doznanie łączności budzi
w jego duszy, i ponownie oświadcza bez dramatyzowania
i przechwałki, że ona także odczuwała wtedy lęk, ale nie swój, tylko
jego. Że gdy się do niej zbliżył z tym bolo czy maczetą i z nożem
myśliwskim za pasem, a jego chmurne czoło znaczył teraz jakiś
rytualny symbol, glif, może samech, a może koślawy omikron
wymalowany krwią lub szminką poprzedniej ofiary, i kiedy ją w tym
żwirze odwrócił na plecy, do pozycji gotowa-do-zgwałcenia, beczał
jak przerażony dzieciak, zagryzając dolną wargę i wydając ciche
kwilenie. A ona niezłomnie patrzyła mu w oczy, gdy podwijał jej
poncho i gazową spódnicę i przecinał trykot i majtki, a potem ją
gwałcił, co – zważywszy na surrealistyczną nadostrość sensoryczną,
jakiej doświadczała w stanie pełnego fokusu – musiało być dla niej
niesamowite, proszę sobie wyobrazić: być gwałconą na gołej ziemi
przez szlochającego psychopatę, który za każdym sztosem dźga ją
trzonkiem noża, a wokół słychać pszczoły, łąkowe ptaki, z oddali
szum autostrady, maczeta podzwania głucho o kamienie w rytm
ruchów bioder gwałciciela; ona zaś twierdzi, że nie miała
najmniejszych oporów, by tulić go do siebie, gdy płakał i bełkotał,
gwałcąc ją, i głaskać go po karku, i szeptać mu do ucha pocieszające
sylaby, kojącą macierzyńską wyliczankę. Nagle złapałem się na tym,
że chociaż całą uwagę mam skupioną na jej historii o gwałcie przy
drodze, to mój własny umysł i emocje całkiem niezależnie wirują,
łączą fakty, tworzą skojarzenia – na przykład uderzyło mnie, że jej
zachowanie podczas gwałtu było niezamierzonym, lecz genialnym
sposobem na jego powstrzymanie, czy raczej transfigurację, tego
gwałtu, na transcendencję brutalnego aktu agresji, bo jeżeli kobieta
molestowana przez gwałciciela jest w stanie mu się oddać szczerze
i ze współczuciem, to taka kobieta już nie jest molestowana ani
gwałcona, prawda? No więc ona dzięki jakiejś zręczności psychicznej
oddała się dobrowolnie, zamiast, cytuję, zostać wzięta siłą, i w ten
genialny sposób, nie stawiając żadnego oporu, odebrała gwałcicielowi
możność dominacji i zniewolenia. I ‒ widzę pani minę ‒ nie sugeruję,
że sama się o to prosiła czy też doszła do wniosku, że ‒ cudzysłów ‒
ma na to ochotę, i jasne, że w żadnym razie sam gwałt nie przestaje
tu być zbrodnią. Nie stosowała też taktyki zgody i współodczuwania
w celu osłabienia brutalności gwałtu, ani taktyki fokusu
i porozumienia dusz dla wywołania u sprawcy konfliktu
wewnętrznego, cierpienia i panicznego strachu, toteż gdy w trakcie
przeistoczonego i sensorycznie wyostrzonego gwałtu uświadamiała
sobie wymienione skutki, gdy dostrzegała efekt działania swojego
fokusu, niewiarygodnych wzlotów współczucia i łączności, na jego
psychozę i duszę, gdy widziała, jaki mu to sprawia ból, sprawa się
komplikowała – jej celem było tylko utrudnienie mu zabicia jej
i przerwania łączności duchowej, a nie przysporzenie mu udręki,
toteż w momentach, gdy jej współczujący fokus obejmował już nie
tylko jego duszę, ale także efekt działania tegoż współczującego
fokusu na tęże duszę, wszystko stawało się rozszczepione i podwójnie
skomplikowane, wkraczał element samoświadomości, który sam
stawał się obiektem fokusu, następowało coś w rodzaju dyfrakcji czy
regresu samoświadomości i świadomości samoświadomości. Mówiła
o tym rozszczepieniu czy regresji w kategoriach skrajnie
pozbawionych emocji. A przecież to się działo – to rozszczepienie. Ja
sam go doświadczałem, słuchając jej. Na pewnym poziomie cała moja
uwaga skupiona była na jej głosie i historii. Na innym poziomie ja
sam… jakby mój umysł urządził wyprzedaż garażową. Uparcie
przypominał mi się kiepski dowcip z kursu religii, który wszyscy
musieliśmy przerabiać na pierwszym roku: przychodzi mistyk do
budki z hot dogami i mówi do sprzedawcy: „Poproszę jednego ze
wszystkim”. Nie chodzi mi o ten rodzaj rozproszenia, kiedy się
jednocześnie słucha i nie słucha. Ja słuchałem i intelektualnie,
i emocjonalnie. Ja – ten kurs z religii miał wzięcie, bo wykładowca
był niesamowicie barwną postacią i idealnie stereotypowym
przykładem mentalności lat sześćdziesiątych, kilkakrotnie w czasie
semestru wracał do tematu, że różnice między złudzeniami
psychotycznymi a pewnymi typami oświecenia religijnego są
nieznaczne i ezoteryczne, posługiwał się zresztą analogią do
naostrzonej brzytwy, żeby nam uzmysłowić cienkość granicy między
jednym a drugim, między psychozą a objawieniem, a w tym samym
czasie przypominałem sobie z detalami wczorajszy koncert na
wolnym powietrzu, konfigurację ludzi na trawie i kocach, paradę
folkowych piosenkarek lesbijek na scenie z kiepskim wzmacniaczem,
nawet konfigurację chmur na niebie i pianę w kubku Tada
i różnorakie zapachy konwencjonalnych nieaerozolowych środków
odstraszających owady i wody kolońskiej Silverglade i grillowanych
potraw, i opalone dzieciaki, i jak ją pierwszy raz zobaczyłem
w skróconej perspektywie pomiędzy nogami sprzedawcy kebabów
wegetariańskich, jadła jabłko z supermarketu z nieodlepioną ceną
z supermarketu, i pamiętam, że przyglądałem jej się ze
zdystansowanym rozbawieniem, ciekaw, czy w końcu zje tę nalepkę,
czy nie. On bardzo długo dochodził, a ona go przez cały czas tuliła,
patrząc miłośnie. Gdybym jej zadał osobiste pytanie, typu czy
rzeczywiście czuła, że kocha Mulata, który ją gwałcił, czy też po
prostu zachowywała się jak zakochana, spojrzałaby na mnie tępo, nie
mając pojęcia, o co mi chodzi. Pamiętam, jak w dzieciństwie zawsze
płakałem na filmach o zwierzętach, mimo że niekiedy były to
drapieżniki, które trudno zaliczyć do sympatycznych postaci. Na
pewnym poziomie miało to związek z tym, że wtedy na tym festynie
pierwsze, co u niej zauważyłem, to obojętność na podstawowe
kwestie higieny, i wyłącznie na tej podstawie sformułowałem sobie
opinie i wnioski na jej temat. Tak samo pani teraz, obserwuję,
wyrabia sobie opinie na podstawie początków moich kolejnych
opisów, co potem nie pozwala pani słyszeć całej reszty wywodu, do
którego dążę. To jej zasługa, że mnie ta obserwacja smuci ze względu
na panią, zamiast wkurzać. I wszystko to się działo jednocześnie.
Robiło mi się coraz smutniej. Zapaliłem pierwszego od dwóch lat
papierosa. Blask księżyca przesunął się z niej na mnie, ale wciąż
widziałem jej profil. Krąg płynu wielkości spodka na prześcieradle
wysechł i znikł. Pani należy do typu słuchaczy, do których retorzy
kierowali exordium. Leżąc na żwirze, ona poddaje psychopatę Mulata
słynnemu Kobiecemu Spojrzeniu. A wyraz jego twarzy w trakcie
gwałtu określa jako skrajnie rozdzierający. Mówi, że to nie tyle był
wyraz, ile antywyraz, kompletna pustka, jako że ona obrabowała go
z jedynego znanego mu sposobu nawiązywania kontaktu. Jego oczy
były dziurami na wskroś świata. Serce jej mało nie pękło, opowiadała,
gdy sobie uprzytomniła, że jej fokus i łączność zadają psychopacie
znacznie większy ból, niż on byłby w stanie zadać jej. Tak właśnie
opisała to rozszczepienie – dziura na wskroś świata. A ja po ciemku
w tym naszym pokoju zaczynałem doznawać straszliwego smutku
i lęku. Wydawało mi się, że w tamtym antygwałcie, który ona
przeżyła, było o wiele więcej autentycznej emocji i łączności niż
w całym tak zwanym kochaniu się, na które ja marnowałem swój
czas. Teraz jestem pewien, że wie pani, o czym mówię. Teraz już
jesteśmy na pani terra firma. Cały ten syndrom prototypowego samca.
Eryk Zaciągnął Sarę Do Tipi Za Włosy. Słynne Uprzywilejowanie
Podmiotu. Niech pani nie myśli, że nie umiem się posługiwać pani
językiem. Kończyła po ciemku, tak że wyraźnie ją widziałem tylko
w pamięci. Słynne Męskie Spojrzenie. Jak siedziała w pozie
protokobiecego kontrapostu, wsparta jednym biodrem
o nikaraguański koc wydzielający silny zapach zgrzebnej wełny,
i wystawiała w moją stronę te zapierające dech nogi podkulone nieco
w bok, tak że cały jej ciężar spoczywał na wyprostowanej ręce za
plecami, a w drugiej ręce trzymała jabłko… dobrze opisuję? potrafi
pani… tiulowa spódnica, włosy prawie sięgające koca, koc
ciemnozielony w misterny żółty deseń, z obrzydliwie amarantowymi
frędzlami, lniana koszulka i kamizelka ze sztucznej irchy, sandały
w rattanowej torbie, bose stopy o fenomenalnie brudnych
podeszwach, brudnych niewiarygodnie, z paznokciami jak paznokcie
u rąk robotnika. Wyobraża sobie pani, zdobyć się na pocieszanie
kogoś, kto płacze nad tym, co mi robi, kiedy go pocieszam? Czy to
wspaniałe, czy chore? Słyszała pani kiedyś o couvade? Nie perfumy,
nikła woń szarego mydła, takiego żółtobrązowego mydła z pralni,
którym nasze ciotki próbowały… ja sobie nagle uprzytomniłem, że
nikogo w życiu nie kochałem. Niezły kicz, co? Jak seryjny produkt
z puszki? Widzi pani, jaki jestem z panią szczery? I komu by się
chciało kebabować same warzywa? Musiałem uszanować granicę jej
koca, zbliżając się. Nie podchodzi się przecież tak ot, jakby się spadło
z księżyca, i nie ładuje na cudzy wełniany koc. Granice to ważna
rzecz w relacjach z tym typem kobiet. Przybrałem coś w rodzaju
pełnej szacunku postawy kucznej tuż za frędzlami, podparłem ciężar
ciała knykciami, tak że mój krawat dyndał między nami jak wahadło.
Gdy zaczęliśmy gadać na luzie i ja zastosowałem taktykę szczerej
bolesnej spowiedzi, obserwowałem jej minę i odnosiłem wrażenie, że
ona doskonale wie, co ja robię i w jakim celu, i że to ją bawi,
a jednocześnie usposabia do mnie pozytywnie, widziałem, że
z miejsca wyczuła podobieństwo między nami, nutę porozumienia,
i ze smutkiem wspominam to, jak odczytałem jej przychylność, jej
respons – z lekkim rozczarowaniem, że jest tak łatwa; ta jej łatwość
była zarazem rozczarowująca i orzeźwiająca, to, że nie należała do
tych zabójczych dziewczyn, które się uważają za zbyt piękne dla
zwykłych śmiertelników i każdego faceta automatycznie traktują jak
petenta albo chutliwego dupka, do tych chłodnych i wyniosłych,
wobec których lepiej stosować taktykę wojny podjazdowej niż
fałszywego pokrewieństwa dusz, pokrewieństwa jakże rozdzierająco
łatwego, dodać muszę, do sfingowania, jeżeli zna się typologię
rodzaju żeńskiego. Mogę przypomnieć, jeśli pani sobie życzy, jeśli
chce pani zanotować wszystko dokładnie. Jej opis gwałtu, pewne
szczegóły logistyczne, które tu pomijam, był długi, detaliczny
i retorycznie niewinny. Mnie było coraz smutniej, kiedy go słuchałem,
kiedy usiłowałem sobie wyobrazić, na co ona się zdobyła, a jeszcze
smutniej zrobiło mi się na wspomnienie tego momentu przy wyjściu
z parku, kiedy poczułem drobne ukłucie rozczarowania, może nawet
złości, że ona nie wymagała ode mnie większych starań. Że jej wola
i pragnienie nie oparły się moim chociaż ciut bardziej. Jest to,
nawiasem mówiąc, tak zwany aksjomat Wertera, wedle którego,
cytuję, intensywność pragnienia D jest odwrotnie proporcjonalna do
łatwości zaspokojenia D. Inna nazwa: romans. A w miarę jak robiło
mi się coraz smutniej, przeszło mi przez myśl – to się pani spodoba –
i to niejeden raz, że takie jak moje podejście do kobiet jest jałowe.
Nie złe czy drapieżnicze, czy seksistowskie – jałowe. Patrzeć, a nie
widzieć, jeść, a nie nasycać się. Nie tylko czuć się, ale być jałowym.
A tymczasem ona w swojej opowieści tkwi wciąż głęboko
w psychopacie, którego penis wciąż tkwi w niej, i kątem oka widzi
linie papilarne jego kciuka, gdy psychopata nieporadnie próbuje ją
wzajemnie pogłaskać po głowie, dostrzega świeżą rankę i domyśla się,
że on ten znak na czole wypisał sobie własną krwią. Znak, który nie
był żadnym runem ani glifem, ja to wiedziałem, tylko zwyczajnym
kółkiem, Ur-pustką, zerem, tym aksjomatem romansu, który zwiemy
też matematyką, czystą logiką, dzięki której jeden nie równa się dwa
i nie może. A kawowy odcień skóry i orli profil gwałciciela mogły
mieć podłoże bramińskie, a nie negroidalne. Innymi słowy aryjskie.
Ten i inne szczegóły ona zachowała dla siebie – nie miała powodu mi
ufać. Ja sam też nie… za skarby świata nie mogę sobie przypomnieć,
czy ona w końcu zjadła tę nalepkę, ani w ogóle co się stało
z jabłkiem, czy je wyrzuciła, czy co. Terminy takie jak miłość, dusza
czy odkupienie, których jak dotąd sądziłem, używać można tylko
w cudzysłowie, przekroczyły granice banału. Proszę mi wierzyć, że
poczułem bezbrzeżny smutek Mulata, wtedy. Ja…
Pyt.
– To nie jest dobre słowo, wiem. Nie, cudzysłów, smutek w tym
sensie, w jakim smutno jest człowiekowi na pogrzebie albo na filmie.
Raczej coś jak gwałtowne spadanie w przepaść. Poza czasem. Coś jak
światło dzienne zimą tuż przed zmierzchem. Albo – no dobra – jak
w szczytowym momencie aktu miłosnego, w tym najwyższym
punkcie, kiedy ona zaczyna dochodzić, reaguje na ciebie bez reszty
i widzisz w jej twarzy, że za moment będzie miała orgazm, jej oczy
ogromnieją w jednoczesnym zdziwieniu i rozpoznaniu, czego żadna
kobieta na świecie nie jest w stanie udać, sfingować, dość spojrzeć jej
uważnie w oczy, a ujrzy się ją prawdziwą, pani wie, o czym mówię,
o tym szczytowym momencie największej ludzkiej więzi seksualnej,
poczucia, że jest się bliżej niej, w jej wnętrzu, o wiele bliżej, realniej
i ekstatyczniej niż we własnym orgazmie, który bardziej przypomina
oderwanie się od osoby powstrzymującej nas kurczowo przed
spadnięciem, jest zaledwie kichnięciem neuronowym nienależącym
nawet do tej samej kategorii co jej orgazm, i – wyobrażam sobie, jak
pani to zrozumie, ale wszystko jedno, powiem – bo nawet ten
moment maksymalnej łączności i wspólnego triumfu, i radości
z doprowadzenia jej do orgazmu ma w sobie pustkę przeszywającego
smutku, zapowiedź straty tego wszystkiego w jej oczach, kiedy te
oczy rozwierają się do granic i zaraz zaczynają się przymykać,
zamykać, te oczy tak robią, i przychodzi znajome doznanie igły
smutku przeszywającej twoją euforię, kiedy ona wygina się w łuk, jej
oczy się zamykają i czujesz, że zamknęła oczy, żeby odciąć cię od
siebie, stałeś się intruzem, ona chce się teraz jednoczyć z samym tylko
uczuciem, z orgazmem, i wiesz, że pod tymi opuszczonymi
powiekami jej oczy odwróciły się i patrzą intensywnie w głąb, w jakąś
próżnię, do której ty, któryś je tam posłał, nie masz dostępu. Do dupy.
Nie umiem tego powiedzieć. Nie umiem przekazać pani swojego
uczucia. Pani to obróci w schemat Narcyz Chce Żeby Kobieta Patrzyła
Na Niego Podczas Orgazmu, wiem przecież. No ale nie wstydzę się
powiedzieć, że się rozpłakałem w kulminacyjnym punkcie jej
opowieści. Niegłośno, ale jednak. Wtedy już żadne z nas nie paliło.
Siedzieliśmy oparci o wezgłowie łóżka, patrząc w tę samą stronę,
chociaż pamiętam siebie odwróconego plecami, gdy płakałem pod
koniec historii. Pamięć to dziwna rzecz. Nasłuchiwałem, pamiętam,
jakiegoś potwierdzenia z jej strony, że wie, że płaczę. Było mi wstyd –
nie dlatego że płakałem, tylko dlatego, że tak strasznie chciałem się
dowiedzieć, jak ona to odbiera, czy jako oznakę mojego współczucia,
czy egoizmu. Leżała przez cały dzień tam, gdzie ją zostawił, na
plecach w tym żwirze, płacząc, opowiadała, i dziękując swoim
osobliwym religijnym pryncypiom i mocom. A ja, jak pani słusznie
z pewnością odgaduje, płakałem nad sobą. On porzucił nóż i odjechał
swoim cutlassem bez tłumika, zostawiwszy ją przy drodze. Możliwe,
że kazał jej się nie ruszać z miejsca i nic nie robić przez jakiś
określony czas. Jeżeli tak, to wiem, że na pewno usłuchała.
Opowiadała, że czuła go jeszcze w duszy, tego Mulata – trudno było
przerwać fokus. Byłem przekonany, że psychopata odjechał gdzieś
dalej zabić się. Od początku historii jasne było, że ktoś tu musi
umrzeć. Emocjonalny wpływ tej opowieści na mnie był dogłębny
i bezprecedensowy, nawet nie będę się starał tego pani objaśnić. Ona
mówiła, że płakała, bo zrozumiała, że gdy stała przy drodze, łapiąc
autostop, jej religijne moce duchowe ściągnęły do niej tego
psychopatę, i że posłużył on za narzędzie wzmocnienia jej wiary
i zdolności fokusowania oraz przemieniania pól energii aktem
współczucia. Szlochała z wdzięczności, tak się wyraziła. On zostawił
nóż wbity po rękojeść w ziemię tuż obok niej, najwidoczniej
wielokrotnie dźgał glebę w dzikiej bezradności. O moim płaczu nie
powiedziała ani słowa, ani o tym, co dla niej oznaczał. Ja okazałem
znacznie więcej emocji niż ona. Tamtego dnia z psychopatą
dowiedziała się więcej o miłości niż przez całą resztę swojej podróży
duchowej, tak mówiła. Wypijmy jeszcze oboje po jednym, ostatnim,
i koniec. Że całe jej życie zmierzało nieodwołalnie do tego momentu,
w którym samochód się zatrzymał, a ona wsiadła, że był to w istocie
rodzaj śmierci, ale nie takiej, jakiej się obawiała, gdy wjeżdżali
w odludną okolicę. Tak brzmiał jedyny komentarz, na jaki sobie
pozwoliła, pod sam koniec opowieści. Było mi obojętne, czy to jest,
cudzysłów, prawda, czy nie. Zależy, co pani rozumie przez prawdę.
Mnie było to obojętne. Byłem poruszony, odmieniony – niech sobie
pani myśli, co chce. Miałem wrażenie, że mój mózg pędzi, cudzysłów,
z prędkością światła. Było mi przeraźliwie smutno. A czy to, w co ona
wierzyła, że się stało, stało się naprawdę – brzmiało prawdziwie,
nawet jeśli takie nie było. I nawet jeśli ta cała teologia fokusowej
łączności dusz nie była niczym więcej niż katartycznym
newage’owym gównem, to tej dziewczynie wiara ocaliła życie, więc
kwestia gówno czy nie jest tu bez znaczenia, prawda? Teraz pani
rozumie, dlaczego uświadomienie sobie tego rodzi konflikt
wewnętrzny – uświadomienie sobie, że cała moja seksualność
i przeszłość seksualna miała w sobie mniej łączności i uczucia, niż
zaznałem, słuchając w łóżku tej dziewczyny opowiadającej o tym,
jakie miała szczęście, że nawiedził ją anioł pod postacią psychopaty
i pokazał jej, że to, o co się modliła przez całe życie, jest prawdą?
Powtarzałem w kółko jej imię, a ona pytała Co? i wtedy znów
powtarzałem jej imię. Nie boję się, jak to zabrzmi w pani uszach. Już
nie odczuwam zażenowania. Ale gdyby zdołała pani zrozumieć,
gdybym ja zdołał… widzi pani, dlaczego żadną miarą nie mogłem jej
wypuścić po tym wszystkim? Dlaczego odczuwałem skrajny smutek
i lęk na myśl o tym, że ona weźmie swoją torbę i sandały,
i newage’owy koc i wyjdzie ode mnie – śmiejąc się, gdy ją złapię za
skraj spódnicy i będę błagał, żeby nie szła, bo ją kocham, a potem
zamknie delikatnie drzwi i odejdzie boso korytarzem, i więcej jej nie
zobaczę? Dlaczego nie przeszkadzało mi, że jest puchatkowata
i niespecjalnie rozgarnięta? Nic mi nie przeszkadzało. Zaabsorbowała
całą moją uwagę. Zakochałem się w niej. Byłem pewien, że ona mnie
zbawi. Wiem, jak to brzmi, proszę mi wierzyć. Znam pani typ i wiem,
o co pani zaraz spyta. Niech pani pyta. Daję pani szansę. Czułem, że
ona mnie zbawi, tak się wyraziłem. Niech mnie pani spyta, teraz.
Niech pani to powie. Stoję przed panią nagi. Osądź mnie, ty zimna
cipo. Ty szmato, ty suko, dziwko, cipo, kurwo, pindo. Teraz
zadowolona? Wszystko ze mnie wylazło? Ciesz się. Mnie to wisi.
Wiedziałem, że mogła. Wiedziałem, że kocham. Koniec historii.
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności
pewnych granic (XXIV)