You are on page 1of 309

David Foster Wallace

KRÓTKIE WYWIADY Z PASKUDNYMI


LUDŹMI
Przekład: Jolanta Kozak
Beth-Ellen Siciliano i Alice R. Dall, paskudnym uszom sine pari
Radykalnie zwięzła historia życia
postindustrialnego

Kiedy ich sobie przedstawiono, on rzucił jakiś dowcip, mając nadzieję


jej się spodobać. Ona roześmiała się nienaturalnie głośno, mając
nadzieję mu się spodobać. Potem się rozjechali każde w swoją stronę,
wpatrzeni prosto przed siebie, z tym samym dokładnie grymasem na
twarzach.
Mężczyzna, który ich sobie wzajemnie przedstawił, nie lubił
specjalnie ani jednego, ani drugiego, chociaż zachowywał się tak,
jakby ich lubił, bo zawsze bardzo dbał o utrzymanie dobrych
stosunków z ludźmi. Nigdy przecież nic nie wiadomo, no nie no nie
no nie.
Śmierć to nie koniec

Pięćdziesięciosześcioletni amerykański poeta, laureat Nagrody Nobla,


poeta znany w amerykańskich kręgach literackich jako „poeta
poetów”, a niekiedy po prostu jako „Poeta”, spoczywał na tarasie za
domem, z nagim torsem, ze średnią nadwagą, na częściowo
rozłożonym leżaku, w słońcu, czytając, półleżąc, ze średnią, lecz nie
poważną nadwagą, zdobywca dwóch Narodowych Nagród
Literackich, jednej Narodowej Nagrody Krytyków Literackich, jednej
Nagrody Lamonta, dwóch stypendiów Narodowego Funduszu
Popierania Sztuki, jednej Prix de Rome, jednego członkostwa
honorowego Fundacji Lannana, jednego Medalu MacDowella, jak
również jednej Nagrody Mildred i Harolda Straussów Livingów
przyznawanej przez Akademię Amerykańską oraz Instytut Sztuki
i Literatury, emerytowany przewodniczący PEN Clubu, poeta, którego
dwa pokolenia Amerykanów niezależnie od siebie okrzyknęły głosem
swojego pokolenia, obecnie pięćdziesięciosześcioletni, leżący
w niemokrym kostiumie kąpielowym Speedo-brand XL na
progresywnie rozkładanym płóciennym leżaku przy domowym
basenie, poeta, który należał do pierwszej dziesiątki Amerykanów
uhonorowanych „Stypendium Geniusza” przez prestiżową Fundację
Johna D. i Catherine T. MacArthurów, jeden z zaledwie trojga
żyjących amerykańskich laureatów Nagrody Nobla w dziedzinie
literatury, 5 stóp 8 cali, 181 funtów, brązowe oczy/brązowe włosy
przerzedzone nierówno z powodu niekonsekwentnego
przyjmowania/odrzucania rozmaitych transplantów markowego
Systemu Zagęszczania Włosów, siedział czy też leżał – a najdokładniej
chyba po prostu „spoczywał” – w czarnym kostiumie kąpielowym
marki Speedo przy nerkowato ukształtowanym przydomowym
basenie1, na wyło​żonym glazurą podeście, w przenośnym leżaku,
którego oparcie było akurat odchylone na cztery ząbki pod kątem 35°
wobec kafelkowej mozaiki podestu, o 10.20 rano, 15 maja 1995,
czwarty najczęściej obecny w antologiach poeta w historii
amerykańskiej belles lettres, w pobliżu parasola, ale jeszcze nie
2
w cieniu parasola, czytający magazyn „News​week” , korzystający
z umiarkowanego wysklepienia włas​nego brzucha jako ukośnej
podpórki pod czasopismo, ponadto w klapkach japonkach, jedna ręka
pod głową, druga ręka zwieszona z boku muska brunatno-ochrowy
filigran kosztownej ceramicznej hiszpańskiej glazury podestu, co jakiś
czas zwilżający palec, aby przewrócić stronę, w przeciwsłonecznych
okularach na receptę, których szkła zostały chemicznie przystosowane
do ciemnienia w stopniu proporcjonalnym do intensywności światła,
na jakie są wystawione, noszący na ręce zwieszonej zegarek średniej
jakości i ceny, na stopach klapki japonki ze sztucznej gumy, nogi
skrzyżowane w kostkach, kolana lekko rozwarte, niebo bezchmurne
i rozjaśniające się w miarę jak poranne słońce przesuwa się w górę
i w prawo, zwilżający palec nie śliną ani potem, lecz skroplonym
osadem na smukłej oszronionej szklance mrożonej herbaty, która stoi
akurat dokładnie na granicy cienia jego ciała po górnej lewej stronie
leżaka i będzie musiała zostać przestawiona, aby pozostać w tymże
chłodnym cieniu, sunący mimowolnie palcem po ściance szklanki
zanim podniesie mimowolnie zwilżony palec do stronicy, co jakiś czas
odwracający stronę numeru czaso​pisma „Newsweek” z 19 września
1994, czytający o amerykańskiej reformie służby zdrowia
i o tragicznym locie numer 427 USAir, czytający streszczenie
i przychylną recenzję popularnych pozycji non-fiction Gorąca strefa
i Nadciągająca plaga, czasami przewracający kilka stron naraz,
prześlizgujący się wzrokiem po niektórych artykułach
i streszczeniach, wybitny amerykański poeta obecnie cztery miesiące
przed swoimi pięćdziesiątymi siódmymi urodzinami, poeta, o którym
główny rywal magazynu „Newsweek”, „Time”, napisał kiedyś
absurdalnie, że jest on „czymś najbliższym autentycznemu
nieśmiertelnemu twórcy literatury naszych czasów”, łydki prawie
nieowłosione, eliptyczny cień otwartego parasola nieco się zwęża,
sztuczna guma klapek japonek ma na obrzeżu gruzełki, na czole poety
perli się pot, jego opaleniz​na jest głęboka i mocna, wewnętrzne strony
górnych części nóg prawie nieowłosione, penis cias​no zwinięty pod
obcisłym kostiumem, bródka w stylu van Dycka schludnie
przystrzyżona, popielniczka na żelaznym stoliku, nie pije swojej
mrożonej herbaty, co jakiś czas odchrząkuje, chwilami unosi się
odrobinę w pastelowym leżaku, aby mimowolnie podrapać podbicie
jednej stopy wielkim palcem drugiej stopy bez zdejmowania klapek
japonek i bez patrzenia na którąkolwiek ze stóp, najwyraźniej
skupiony na czasopiśmie, niebies​ki basen po jego prawej, a gruba
szyba rozsuwanych tylnych drzwi domu ukośnie po jego lewej,
między nim a basenem okrągły biały stolik z żelaznej plecionki
przebity pośrodku dużym plażowym parasolem, którego cień już nie
dosięga krawędzi basenu, poeta niewątpliwie znakomity, czytający
swoje czasopismo na swoim leżaku na swoim podeście przy swoim
basenie za swoim domem. Przydomowy basen i podest otaczają
z trzech stron drzewa i krzewy. Te drzewa i krzewy zainstalowane tu
przed laty są gęsto splecione i splątane i pełnią zasadniczo tę samą
funkcję co wysoki płot z sekwoi lub też mur ze szlachetnego
kamienia. Jest pełnia wiosny, więc drzewa i krzewy są w pełnym
rozkwicie i są intensywnie zielone oraz spokojne, i są pokryte
zawiłym deseniem cieni, a niebo jest całkowicie niebieskie i spokojne,
tak że całe obramowane tableau basenu i podestu, i poety, i leżaka,
i stolika, i drzew, i tylnej fasady domu jest bardzo spokojne
i zakomponowane, i nieomalże zupełnie ciche, gdyż jedynymi
odzywającymi się od czasu do czasu dźwiękami są cichy bulgot
basenowej pompy i odpływu oraz okazjonalne chrząkania poety lub
odwracanie stronicy czasopisma – ani ptaka, ani dalekich kosiarek,
ani strzygących żywopłoty, ani urządzeń do odchwaszczania, żadnych
odrzutowców górą ani stłumionych odległych odgłosów z basenów
domów po obu stronach domu poety – nic tylko oddychanie basenu
i okazjonalne chrząknięcia poety, pełny spokój, kompozycja
i zamknięcie, ani śladu powiewu, który poruszyłby liśćmi drzew
i krzewów, milczące życie ogarnia zieleń flory nieruchomą
i nieuchronną i niepodobną do niczego innego na świecie czy to
wyglądem, czy domniemaniem3.
Na zawsze w górze

Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Twoja trzynastka jest


ważna. Może to twój pierwszy prawdziwie publiczny dzień. Twoja
trzynastka jest okazją dla innych, aby dostrzegli ważne rzeczy, które
ci się dzieją.
A dzieje ci się szybko od ostatniego półrocza. Masz już siedem
włosków pod lewą pachą. Dwanaście pod prawą. Twarde, groźne
spiralki szorstkich czarnych włosków. Chrzęszczących, zwierzęcych
włosków. Wokół części intymnych masz już tyle tych twardych
krętych włosków, że nie jesteś w stanie ich policzyć, nie tracąc
rachuby. Inne sprawy. Twój głos jest donośny i skrzekliwy, i wędruje
między oktawami bez uprzedzenia. Twarz zaczęła ci się świecić, gdy
jej nie umyjesz. A dwa tygodnie głębokiego i przerażającego bólu
minionej wiosny zostawiły ci coś, co wypadło ze środka: twoja
moszna jest teraz pełna i wrażliwa, jest dobrem, które trzeba chronić.
Wzdętym i ściśniętym w cias​nych majtkach, które wrzynają ci się
w pośladki czerwoną pręgą.
A sny. Od miesięcy miewasz takie sny jak nigdy przedtem: wilgotne
i pracowite, i dalekie, pełne uległych krzywizn, szalejących tłoków,
ciepła i wielkiego spadania; i obudziłeś się już nieraz z gwałtownym
mruganiem od nagłego i zawrotnego, i skręcającego palce stóp,
a rozsadzającego czaszkę ataku uczucia z własnego wnętrza, którego
głębi nie podejrzewałeś, spazmy głębokiego słodkiego bólu, uliczne
latarnie przez żaluzje twojego okna rozpryśnięte w ostre gwiazdy na
czarnym suficie sypialni, a na tobie gęsty biały dżem, który mlaszcze
między nogami, ścieka i lepi się, stygnie na tobie, twardnieje i zanika,
aż nie zostaje z niego nic prócz gruzełkowatych supłów jasnych
mocnych zwierzęcych włosków pod porannym prysznicem,
a w mokrej mierzwie czysty słodki zapach, który nie wierzysz, żeby
mógł pochodzić od czegokolwiek, co wytworzyłeś we włas​nym
wnętrzu.
***

Ten zapach, przede wszystkim on, przypomina ten basen: wybielona


słodka sól, kwiat z chemicznymi płatkami. Basen ma zapach mocny,
czysty, niebieski, chociaż już wiesz, że ten zapach nie jest już taki
mocny, kiedy się znajdziesz w niebieskiej wodzie tak jak teraz,
napływałeś się, odpoczywasz w płytkim końcu, woda po biodra
chlupocze o to miejsce, gdzie się wszystko zmieniło.
Obrzeże tego starego publicznego basenu w zachodnim krańcu
Tucson okala monstrualny płot w kolorze cyny ozdobiony
wielobarwnym natłokiem poprzypinanych rowerów. Poza nim
znajduje się nagrzany czarny parking z mnóstwem białych linii
i lśniących aut. Nudne pole wyschłej trawy i nieustępliwych
chwastów, głowy dmuchawców eksplodują i prószą śniegiem do góry
na wznoszącym się wietrze. A za tym wszystkim, poczerwieniałe od
okrąg​łego powolnego wrześniowego słońca, są góry, zębate ostre
załomy ich szczytów czernieją wyraziście na tle głębokiej czerwieni
znużonego światła. Na czerwonym tle ich ostre złączone szczyty
tworzą kolczastą linię, EKG konającego dnia.
Chmury nabierają koloru na skraju nieba. Woda cała z cekinów na
miękkim błękicie, ciepło piątej popołudniowej godziny i ten zapach
basenu jak inne zapachy łączy się z chemiczną mgłą wewnątrz ciebie,
wewnętrznym półmrokiem, który zakrzywia światło dla własnych
celów, zmiękcza różnicę między tym, co odchodzi, a tym, co się
zaczyna.
Wieczorem twoje przyjęcie. Dziś po południu, w swoje urodziny,
poprosiłeś o pozwolenie wyjścia na basen. Chciałeś przyjść sam, ale
urodziny to dzień rodzinny i twoja rodzina chce ci towarzyszyć. To
miłe i nie możesz powiedzieć, dlaczego chciałeś przyjść sam, i tak
naprawdę może wcale nie chciałeś przyjść sam, no więc są tutaj.
Opalają się. Oboje twoi rodzice się opalają. Ich leżaki wskazują czas
przez całe popołudnie, przekręcane, śledzące krzywiznę słońca na
opustoszałym niebie rozgrzanym w napiętą błonę. Twoja siostra gra
w Marco Polo na płyciźnie blisko ciebie z grupą chudych dziewczynek
ze swojej klasy. Teraz ona jest ślepa, jej Marco jest właśnie Polowany.
Oczy ma zamknięte i kręci się za dobiegającymi z różnych stron
wołaniami, wirując w piaście koła rozpiszczanych panienek
w czepkach kąpielowych. Jej czepek ma nakładane gumowe kwiatki.
Ich sflaczałe stare różowe płatki trzęsą się, gdy twoja siostra miota się
za ślepym odgłosem.
Tam w drugim końcu basenu jest zbiornik do nurkowania i wysoka
wieża do skoków. Na podeście poza nią znajduje się BAR KĄ EK, a po
obu bokach przyśrubowane nad cementowymi wejściami do
ciemnych mokrych pryszniców i zamykanych szafek sterczą szare
metalowe tuby mega​fonów, które nadają nad basenem radiową
muzykę, brzękliwie płaską i blaszano cienką.
Twoja rodzina cię lubi. Jesteś inteligentny i spokojny, szanujesz
starszych – chociaż nie brak ci kręgosłupa. W sumie jesteś dobry.
Uważasz na swoją młodszą siostrę. Jesteś jej sojusznikiem. Miałeś
sześć lat, kiedy ona miała zero, i chorowałeś na świnkę, gdy przynieśli
ją do domu w bardzo miękkim żółtym kocyku; pocałowałeś ją na
powitanie w stópki – z troski, żeby przypadkiem nie złapała twojej
świnki. Twoi rodzice orzekli, że to dobrze wróży. Że nadaje ton. Dziś
są zdania, że mieli rację. Są z ciebie dumni pod każdym względem,
zadowoleni, i wycofali się w ten ciepły dystans, z którego płyną duma
i satysfakcja. Układa wam się bardzo dobrze.

Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. To wielki dzień, wielki jak


strop całego południowo-zachodniego nieba. Przemyślałeś to. Jest
wieża do skoków. Oni będą chcieli wcześniej wracać. Wespnij się
i zrób to.
Otrząśnij się z niebieskiej czystości. Jesteś przeżarty chlorem, luźny
i miękki, wydelikacony, opuszki palców masz pomarszczone. Mgiełka
zbyt czystego zapachu basenu zasnuwa ci oczy, załamuje światło
w łagodny kolor. Trzepnij się w czoło podstawą dłoni. Z jednej strony
grząskie echo. Przekrzyw głowę na tę stronę i poskacz – nagłe gorąco
w uchu, rozkoszne, rozgrzana twoim mózgiem woda chłodnieje na
zewnętrznej małżowinie. Słyszysz teraz muzykę głośniejszą i bardziej
blaszaną, wołania bliższe, wiele ruchu w wielkiej wodzie.
Basen jest zatłoczony jak na tak późną porę. Chude dzieci,
owłosieni zwierzęcy mężczyźni. Nieproporcjonalni chłopcy, same
szyje, nogi i bulwiaste stawy, o wklęsłych klatkach piersiowych,
podobni z grubsza do ptaków. Tak jak ty. Starzy ludzie brodzący
ostrożnie po płyciźnie na sztywnych nogach, mącący wodę dłońmi,
wyłonieni ze wszystkich trzech żywiołów naraz.
I dziewczyny-kobiety, kobiety, zaokrąglone jak instrumenty
muzyczne albo owoce, skóra spalona na świet​listy brąz, góry
kostiumów przytrzymane delikatnymi węzełkami cienkich
kolorowych sznurków osłaniają napór tajemniczych ciężarów, doły
kostiumów biegną nisko nad łagodnymi zakolami bioder zupełnie
niepodobnych do twoich, nieumiarkowane wypukłości i wcięcia
wtapiające się w blasku w otaczającą przestrzeń, która otula i mości
te miękkie krzy​wizny niczym cenne przedmioty. Prawie rozumiesz.
Basen to system ruchu. Proszę bardzo: przepływanie całej długości,
pojedynek chlapania, nurkowanie, berek do rogu, skoki beczką,
Rekiny i Minogi, spadanie ze słupka, Marco Polo (twoja siostra wciąż
jest Tym, już bliska łez, za długo jest Tym, gra balansuje na krawędzi
okrucieństwa, nie twój kutas ratować lub żenować). Dwóch
czyściutkich małych jasnobiałych chłopczyków w bawełnianych
ręcznikach z kapturem biegnie wzdłuż basenu, dopóki ratownik nie
powstrzyma ich w miejscu krzykiem przez ręczny megafon. Ratownik
jest brązowy jak pień drzewa, blond zarost biegnie mu pionowo przez
tors, głowa w kasku badacza dżungli, nos – biały trójkąt kremu.
Dziewczyna obejmuje ramieniem jedną nogę jego wieżyczki.
Ratownik jest znudzony.
Wyjdź teraz z wody i miń swoich rodziców, którzy się opalają
i czytają, nie podnoszą oczu. Zapomnij o ręczniku. Zatrzymanie się po
ręcznik oznacza gadanie, a gadanie oznacza myślenie. Doszedłeś do
wniosku, że strach bierze się głównie z myślenia. Przejdź prosto obok
do zbiornika w głębokim końcu. Nad zbiornikiem stoi wielka żelazna
wieża barwy brudnobiałej. Trampolina sterczy ze szczytu jak
wytknięty język. Betonowe obrzeże basenu jest szorstkie i gorące
w dotyku dla twoich wychlorowanych stóp. Ślady twoich stóp są
z każdym krokiem węższe i bledsze. Każdy kurczy się za tobą na
gorącym kamieniu i znika.
Sznury plastikowych kiełbasek podrygują na wodzie wokół zbiornika,
który jest całkowicie odrębny, wolny od konwulsyjnego baletu głów
i rąk z reszty basenu. Zbiornik jest niebieski jak energia, mały
i głęboki, i idealnie kwadratowy, zamknięty między torami
pływackimi, BARem KĄ EK, szorstką nagrzaną bandą a pochyłym
późnym cieniem wieży i skoczni. Zbiornik jest cichy i nieruchomy,
i zabliźnia się na gładko pomiędzy skokami.
Ma swój rytm. Jak oddech. Jak maszyna. Lina asekuracyjna skoczni
odchyla się łukowato od drabiny wieży. Łuk liny porusza się, prostuje
w miarę przybliżania się do drabiny. Jedna za drugą osoby podchodzą
do drabiny i wspinają się. Jedna za drugą w odległości bicia serc
wychodzą na jęzor deski na samej górze. A stojąc już na desce, robią
pauzę, każdy dokładnie taką samą, pauzę na jedno maleńkie
uderzenie serca. I nogi niosą ich aż na sam koniec, gdzie wszyscy
wykonują taki sam podskok z przytupem, prężąc koliście ramiona,
jakby opisywali gestem coś okrągłego, całkowitego; lądują ciężko na
krawędzi deski i dają jej się wyrzucić w górę i do przodu.
To maszyna do nurkowania, taśmowy jąkający się ruch w błogiej
popołudniowej mgiełce chloru. Można obserwować z obrzeża, jak
zderzają się z zimną niebieską płachtą zbiornika. Każdy skok wznieca
biel, która wytryska pióropuszem i zapada w siebie, i rozprzestrzenia
się, i musuje. Niebieska czystość wypływa pośrodku bieli i rozlewa się
ni​czym budyń, czyniąc wszystko jak nowe. Zbiornik się zabliźnia.
Trzy razy, kiedy go mijasz.
Stoisz w kolejce. Rozejrzyj się. Zrób znudzoną minę. Nieliczni
w kolejce rozmawiają. Każdy zdaje się być sam ze sobą. Większość
patrzy na drabinę ze znudzoną miną. Prawie wszyscy krzyżujecie ręce
na piersiach, zziębnięci od coraz silniejszego suchego
przedwieczornego wiatru, który dmie w konstelacje niebieskoczystych
paciorków chloru pokrywających wasze plecy i ramiona. To
niemożliwe, żeby wszyscy byli aż tak znudzeni. Tuż obok ciebie
biegnie krawędź cienia wieży, ukośny czarny jęzor obrazu wieży.
Forma cienia jest olbrzymia, długa, przekrzywiona na jedną stronę,
połączona z podstawą wieży pod ostrym przedwieczornym kątem.
Prawie wszyscy w kolejce do wieży patrzą na drabinę. Starsi chłopcy
patrzą na tyłki starszych dziewczyn, kiedy te się wspinają. Tyłki
osłonięte są miękkim cienkim materiałem, ciasnym nylonowym
streczem. Dobre tyłki pną się w górę po drabinie niczym wahadła
wypełnione cieczą, eleganckim kodem nie do rozszyfrowania. Nogi
dziewczyn przywodzą ci na myśl sarny. Zrób znudzoną minę.
Spójrz poza to wszystko. Spójrz dalej. Masz przecież taki dobry
wzrok. Twoja matka siedzi na leżaku, czyta, mruży oczy, unosi twarz,
wystawiając policzki na słońce. Nie rozejrzała się za tobą. Popija coś
słodkiego z kolorowej puszki. Twój ojciec leży na swoim wielkim
brzuchu, plecy ma jak aluzja do grzbietu wieloryba, ramiona po
zwierzęcemu podkulone, skórę natłuszczoną i nasiąkniętą
czerwonawym brązem od nadmiaru słońca. Twój ręcznik zwisa
z twojego fotela i jeden jego róg właśnie się poruszył – twoja matka
trzepnęła go, odganiając pszczołę, która ma ochotę na to, co jest
w puszce. Pszczoła natychmiast wraca i zawisa w pozornym bezruchu
nad puszką w błogiej mgiełce. Na twoim ręczniku widnieje wielka
morda Misia Yogi.
W pewnym momencie za tobą zrobiło się w kolejce więcej ludzi niż
przed tobą. Teraz przed tobą już nikogo, tylko tych troje na wąskiej
drabinie. Kobieta tuż przed tobą stoi na dolnych szczeblach, spogląda
w górę, ma na sobie obcisły czarny nylonowy kostium
jednoczęściowy. Wspina się. W górze łoskot, potem wielkie spadanie,
potem pióropusz i zbiornik się zabliźnia. Teraz na drabinie dwoje.
Regulamin basenu mówi: jedna osoba naraz na drabinie, ale ratownik
nigdy się o to nie wścieka. To ratownik ustala prawdziwy regulamin,
gdy krzyczy albo nie krzyczy.
Ta kobieta przed tobą nie powinna nosić takiego ob​cisłego
kostiumu, jaki nosi. Jest równie stara jak twoja matka, i równie otyła.
Za gruba i za biała. Jej kostium jest jej pełen. Tylne strony jej ud są
ściśnięte kostiumem i wyglądają jak sery. Jej nogi są całe w wypukłe
sine wężyki żylaków pod białą skórą, jakby w nich coś popękało,
poraniło je od środka. Jej nogi wyglądają, jakby bolały od ściśnięcia
upstrzone krętymi arabeskami sinych pęknięć. Od widoku jej nóg
własne nogi zaczynają cię boleć.
Szczeble są cienkie. Nie spodziewałeś się tego. Cienkie obłe żelazne
szczeble obciągnięte śliskim mokrym sztucznym filcem. Czujesz
metaliczny smak od zapachu mokrego żelaza w cieniu. Każdy szczebel
wrzyna ci się w podeszwy stóp i zostawia wklęsły ślad. Te wklęśnięcia
odczuwasz jako głębokie, boli cię. Czujesz się ciężki. Jak się musiała
czuć ta gruba kobieta przed tobą. Poręcze przy krawędziach drabiny
też są bardzo cienkie. Masz wrażenie, że się nie utrzymasz. Musisz
mieć nadzieję, że ta kobieta też się utrzyma. No i z daleka wydawało
się, że szczebli jest mniej. Nie jesteś głupi.
Dochodzisz do połowy, w otwartą przestrzeń, nad tobą gruba
kobieta, na drabinie pod twoimi stopami krzepki łysy muskularny
mężczyzna. Deska ciągle wysoko w górze, stąd niewidoczna. Ale
łoskocze i wydaje odgłos ociężałego trzepotu, a chłopak, którego
śledzisz wzrokiem na odcinku paru stóp spomiędzy szczebli wąskiej
drabiny, spada w błyskawicznym mgnieniu, z kolanami wciśniętymi
w klatkę piersiową, nurkuje z pluskiem. Wielki wykrzyknik piany
sięga aż po twoje pole widzenia, by rozproszyć się zaraz w gęsty
sprej. Potem cichy odgłos zabliźniania się zbiornika z powrotem
w nowy błękit.
Kolejne cienkie szczeble. Trzymaj się mocno. Tutaj radio jest
najgłośniejsze, jeden megafon na wysokości ucha nad betonowym
wejściem do szatni z szafkami. Chłodny cug z wnętrza szatni.
Przytrzymaj się mocno żelaznych prętów i obróć się, i spójrz w dół za
siebie, a zobaczysz pod spodem ludzi kupujących przekąski i napoje.
Widzisz wszystko z góry: czystą białą kopułkę czapki sprzedawcy,
kasety z lodami, dymiące mosiężne zamrażarki, pojemniki
bezalkoholowego syropu, węże dystrybutorów z napojami
gazowanymi, pękate pudła solonego popcornu wystawione na słońce,
żeby nie wystygły. Teraz, gdy jesteś wysoko, widzisz wszystko.
Wieje wiatr. Im wyżej, tym wietrzniej. Wiatr jest przenikliwy; tu
w cieniu ziębi twoją mokrą skórę. Na drabinie w cieniu twoja skóra
wydaje się strasznie biała. Wiatr świszcze cicho w twoich uszach.
Jeszcze cztery szczeble do szczytu wieży. Szczeble wrzynają ci się
boleśnie w stopy. Są cienkie i dają ci odczuć, ile naprawdę ważysz. Na
tej drabinie masz swoją rzeczywistą wagę. Ziemia chce cię
z powrotem.
Teraz możesz już spojrzeć ponad szczytem drabiny. Widzisz deskę.
Stoi na niej ta kobieta. Nad obiema piętami ma podłużne czerwone
narośle bolesnych z wyglądu odcisków. Stoi na początku deski, jej
pięty masz tuż przed oczami. Teraz wyłaniasz się z cienia wieży.
Krzepki mężczyzna pod tobą spogląda przez szczeble w fragment
przestrzeni, który przetnie spadanie kobiety.
Ona wykonuje pauzę dokładnie na to jedno uderzenie serca. Nie
ma w tym nic z powolności. Zimno ci się robi. W mgnieniu oka ona
staje na skraju deski, do góry, w dół, deska wygina się nisko, jakby jej
nie chciała. Potem deska kiwa się potakująco i wyrzuca ją gwałtownie
w górę i do przodu, jej ramiona rozwierają się, aby objąć to słynne
koło, i już jej nie ma. Znika w ciemnym mgnieniu oka. I upływa jakiś
czas, zanim usłyszysz plusk w dole.
Wsłuchaj się. Nie brzmi to dobrze, że tak zniknęła w czasie, który
mija, zanim wyda odgłos. Jak kamień w studnię. Ale zdaje ci się, że
ona tak nie myślała. Stanowiła część rytmu, który wyklucza myślenie.
A teraz ty także włączyłeś się w ten rytm. Ten rytm zdaje się ślepy.
Jak mrówki. Jak maszyna.
Postanawiasz, że trzeba o tym pomyśleć. No bo może to jest
w porządku, zrobić coś strasznego bez myślenia, ale nie, kiedy tą
straszną rzeczą jest samo niemyślenie. Nie, kiedy niemyślenie okazuje
się złem. W jakimś momencie te zła się nawarstwiły: sztucznie
znudzona mina, ciężar ciała, cienkie szczeble, bolące stopy, przestrzeń
pocięta na fragmenty drabiny, które stapiają się w jedno tylko
w zniknięciu wymagającym czasu. Ten wiatr na drabinie, którego nikt
by się nie spodziewał. Ten występ deski z cienia w światło i dalej
końca już nie widzisz. Kiedy się okazuje, że wszystko jest inaczej,
powinno się pomyśleć. To powinno być nakazane.
Drabina pod tobą jest już pełna. Upchnięci co parę szczebli.
Drabinę nasyca linia ciągła, która sięga wstecz i zakręca w mrok
ukośnego cienia wieży. Ludzie w kolejce mają skrzyżowane ramiona.
Tych na drabinie bolą stopy i wszyscy patrzą w górę. To jest maszyna,
która idzie tylko do przodu.
Wespnij się na jęzor wieży. Deska okazuje się długa. Równie długa jak
czas twojego stania tutaj. Czas spowalnia. Zagęszcza się wokół ciebie,
a twoje serce wydobywa coraz więcej uderzeń z każdej sekundy,
z każdego ruchu w obiekcie basenowym poniżej.
Deska jest długa. Z punktu, gdzie stoisz, wydaje się sięgać w nicość.
Wystrzeli cię w jakieś miejsce, którego jej długość nie pozwala
zobaczyć, więc to chyba błąd poddawać się jej bez choćby chwili
myślenia.
Gdy jednak spojrzeć na to inaczej, ta sama deska jest po prostu
długim wąskim płaskim przedmiotem pokrytym szorstkim białym
tworzywem. Biała powierzchnia jest bardzo szorstka i cętkowana,
i liniowana bladą rozwodnioną czerwienią, która jednak nie jest
jeszcze różem – krople starej wody z basenu, które złapały blask
przedwieczornego słońca zza zębatych gór. Szorstkie białe tworzywo
deski jest mokre. I zimne. Stopy cię bolą od cienkich szczebli i mają
wielką zdolność czucia. Czują twoją wagę. Wzdłuż początkowego
odcinka deski biegną poręcze. Nie są podobne do poręczy drabiny
sprzed chwili. Są grube i osadzone bardzo nisko, tak że prawie musisz
się schylić, żeby je uchwycić. Są tu tylko dla pozoru, nikt się ich nie
chwyta. Trzymanie się zabiera czas i zaburza rytm maszyny.
To jest długa zimna szorstka biała plastikowa albo fiberglasowa
deska, pożyłkowana smętnym różowawym kolorem marnego
cukierka.

Ale na końcu tej białej deski, na krawędzi, gdzie napierasz całym


swoim ciężarem, żeby cię katapultowała, widnieją dwa ciemne placki.
Dwa płaskie cienie w pełni światła. Dwa zamazane czarne owale.
Koniec deski ma dwie brudne plamy.
To od tych wszystkich ludzi, którzy stąd zniknęli przed tobą. Twoje
stopy, gdy tu stoisz, są nadwrażliwe i odciśnięte, bolą od szorstkiej
mokrej powierzchni, i widzisz, że te dwie czarne plamy zostawiła
ludzka skóra. Skóra zdarta ze stóp gwałtownością znikania ludzi
o słusznej wadze. Było ich więcej, niż potrafiłbyś zliczyć, nie tracąc
rachuby. Waga i tarcie ich znikania pozostawiło drobinki miękkich
nadwrażliwych stóp, skrawki, ścinki i wiórki skóry, które brudzą się
i ciemnieją, i brunatnieją, kiedy tak leżą drobniutkie i rozmazane
w słońcu na końcu deski. Nawarstwiają się, rozmazują i mieszają.
Ciemnieją w dwa kręgi.

Wokół ciebie czas wcale nie mija. Przedwieczorny balet pod spodem
trwa w zwolnionym tempie, przesadnie zamaszyste ruchy mimów
w niebieskiej galarecie. Gdybyś zechciał, mógłbyś z łatwością
pozostać tu na zawsze, wibrując wewnętrznie w takim tempie, że
dryfujesz nieruchomo w czasie jak pszczoła nad czymś słodkim.
Ale powinni czyścić tę deskę. Każdy, kto o tym pomyśli choćby
przez sekundę, dojdzie do wniosku, że powinni oczyszczać krawędź
deski z ludzkiej skóry, z tych dwóch czarnych nagromadzeń
pozostałości, z tych plam, które z tego miejsca wyglądają jak oczy, jak
ślepe i zezowate oczy.
Tu, gdzie teraz się znajdujesz, jest spokojnie i cicho. Wiatr radio
krzyki pluski to nie tutaj. Brak czasu i brak właściwie dźwięków poza
świstem krwi w twojej głowie.
Tutaj na górze znaczy tylko wzrok i węch. Zapachy są intymne,
czyste nowością. Specyficzny bukiet zapachu chloru, ale z niego
wyłaniają się ku tobie też inne, niczym nasienny śnieg dmuchawców.
Czujesz ciemnożółty popcorn. Słodki olejek do opalania jak nagrzany
kokos. Albo hot dogi, albo corn dogi. Cienka okrutna woń bardzo
ciemnej pepsi w papierowych kubkach. I specyficzny zapach ton
wody spływających z ton skóry, wznoszący się jak para ze świeżo
przygotowanej kąpieli. Zwierzęce ciepło. Stąd z góry jest ono bardziej
rzeczywiste niż wszystko inne.
Przypatrz się temu. Widzisz cały ten skomplikowany obiekt,
niebiesko-biały i brązowo-biały, zanurzony w rozwodnionym
rozbłysku pogłębiającej się czerwieni. Widzisz wszystkich. Właśnie to
ludzie nazywają widokiem. I wiesz, że z dołu nigdy nie sięgnąłbyś
wzrokiem tak wysoko w górę. Teraz dopiero widzisz, jak jesteś
wysoko. Wiesz, że z dołu nikt nie umiałby tego ocenić.
To on mówi za tobą ze wzrokiem utkwionym w twoich kostkach,
ten krzepki łysy mężczyzna, Hej mały. Chcą wiedzieć. Czy masz
w planie spędzić tutaj cały dzień, czy co właściwie zamierzasz. Hej
mały nic ci nie jest.
A więc był czas przez ten cały czas. Nie da się zabić czasu sercem.
Wszystko zabiera czas. Pszczoły muszą wykonywać bardzo szybkie
ruchy, aby trwać w miejscu.
Hej mały mówi Hej mały nic ci nie jest.
Metalowe kwiaty rozkwitają ci na języku. Nie ma już czasu na
myślenie. Skoro jest czas, to nie masz czasu.
Hej.
Teraz powoli, ukosem ponad wszystkim, jest takie patrzenie, które
się rozprzestrzenia jak kręgi na wodzie po kamieniu. Patrz, jak się
rozprzestrzenia w dół drabiny. Twoja dostrzeżona siostra i jej paczka
białych chudzielców pokazują palcami. Twoja matka spogląda ku
płyciźnie, gdzie przedtem byłeś, potem robi z dłoni daszek nad
oczami. Wieloryb drgnął i wierci się. Ratownik patrzy w górę,
dziewczyna obejmująca jego nogę patrzy w górę, ratownik sięga po
megafon.
Na zawsze w dole zostało szorstkie obrzeże basenu, przekąski,
cienka metaliczna muzyka, tam w dole, gdzie i ty kiedyś byłeś;
kolejka jest zwarta i nie ma biegu wstecznego; a woda oczywiście jest
miękka, tylko kiedy już w niej jesteś. Popatrz w dół. Teraz porusza się
w słońcu pełna twardych pieniążków światła, które mienią się
czerwono, sięgając aż tu w mgiełkę, która jest twoją własną słodką
solą. Pieniążki rozpękają się w księżyce na nowiu, podłużne szpice
światła z serc smutnych gwiazd. Kwadratowy zbiornik jest zimną
niebieską płachtą. Zimno jest niczym więcej jak odmianą twardości.
Odmianą ślepoty. Dałeś się nabrać z zaskoczenia. Wszystkiego
najlepszego w dniu urodzin. Czy przemyślałeś to. Tak i nie. Hej mały.
Dwie czarne plamy, agresja, i zniknięcie w studni czasu. Wysokość
to nie problem. Wszystko się zmienia, kiedy się wróci na dół. Kiedy
się walnie własnym ciężarem.
Więc co jest kłamstwem? Twardość czy miękkość? Cisza czy czas?
Kłamstwo polega na tym, że jest i jedno, i drugie. Nieruchoma,
dryfująca w powietrzu pszczoła porusza się szybciej, niż mogłaby
myśleć. Słodycz widziana z góry doprowadza ją do szału.
Deska przytaknie, a ty skoczysz, a oczy skóry mogą dalej zezować
ślepo w poplamione chmurami niebo, w przekłute światło wylewające
się za zębatym kamieniem, który jest na zawsze. Który jest na zawsze.
Wstąp w tę skórę i zniknij.
Hej hej.
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi

KW #14 08-96
ST. DAVIDS PENSYLWANIA
– Kosztowało mnie to wszystkie związki erotyczne, jakie w życiu
miałem. Nie wiem, dlaczego to robię. Nie jestem osobą
upolitycznioną, nie uważam się za taką. Nie jestem z tych, co to
Ameryka Przede Wszystkim, przeczytać gazetę, czy Buchanan
przyciągnie elektorat potakiwaczy. Robię to, powiedzmy, z jakąś
dziewczyną, nieważne z kim. I wtedy gdy zaczynam szczytować.
Wtedy się to dzieje. Nie jes​tem demokratą. Nawet nie głosuję. Kiedyś
już przez to spanikowałem, zadzwoniłem z pytaniem do radia na
żywo, lekarz na antenie, anonimowo, i postawił diagnozę, że jest to
mimowolne wykrzykiwanie słów i zdań, częstokroć obraźliwych lub
skatologicznych, czyli koprolalia, tak się to oficjalnie nazywa. Tylko
że kiedy ja zaczynam szczytować i jednocześnie zawsze zaczynam
wrzeszczeć, to to nie jest obraźliwe ani obsceniczne, to jest zawsze
jedno i to samo, i zawsze głupio brzmi, ale moim zdaniem
nieobraźliwie. Po prostu, uważam, głupio. I nieokrzesanie. Jakby
wylatywało ze mnie tą samą drogą, co sperma, tak to odczuwam. Nie
wiem, skąd się to bierze, i nic nie umiem na to poradzić.
Pyt.
– „Zwycięstwo Siłom Demokratycznej Wolności!” Tylko że o wiele
głośniej. Naprawdę wrzeszczę. W sposób niekontrolowany. Nawet
o tym nie myślę, dopóki samo ze mnie nie wyleci i nie usłyszę.
„Zwycięstwo Siłom Demo​kratycznej Wolności!” Tylko że jeszcze
głośniej: „ZWY​CIĘSTWO…”.
Pyt.
– No panikują totalnie, a jak pan myślał? Mało nie skonają
z zażenowania. Ja nigdy nie wiem, co powiedzieć. Co można
powiedzieć, kiedy się właśnie wrzasnęło „Zwycięstwo Siłom
Demokratycznej Wolności!” dokładnie w chwili orgazmu?
Pyt.
– Nie byłoby to nawet takie żenujące, gdyby nie było tak totalnie
głupie. Żebym ja miał chociaż cień pojęcia, o co tutaj chodzi. Pan
wie?
Pyt.
– O Boże, teraz to mnie pan dopiero zawstydził!
Pyt.
– Kiedy to jest tylko ten jeden raz. To właśnie miałem na myśli,
mówiąc o kosztach. Widzę, jaką panikę to u laski wywołuje, wstydzę
się i więcej do niej nie dzwonię. Nawet jakbym chciał się tłumaczyć.
Bo są takie, które reagują z pełnym zrozumieniem, że nieważne, że
okej, że rozumieją, no i właśnie to, że to takie nieważne, najbardziej
mnie żenuje, bo przecież głupio, kurwa, tak wrzasnąć „Zwycięstwo
Siłom Demokratycznej Wolności!” w momencie spuszczenia się, i za
każdym razem widzę, że laska panikuje totalnie i tylko potem zniża
się do mnie, i zgrywa wyrozumiałą, i właśnie takie mnie, jak słowo
daję, prawie wkurzają i w ogóle mi potem nie wstyd, że do nich nie
dzwonię czy w ogóle ich unikam, tych co mówią „Myślę, że i tak
mogłabym cię pokochać”.

KW #15 08-96
MCI – OŚRODEK OBSERWACYJNO-DIAGNOSTYCZNY
W BRIDGEWATER
BRIDGEWATER MASSACHUSETTS
– To taka skłonność, i pod warunkiem że przymus jest minimalny
i nie czyni właściwie żadnej szkody, rzecz jest w zasadzie
nieszkodliwa, myślę, że musi się pan z tym zgodzić. Doceńmy też to,
że zdumiewająco niewielki odsetek ludzi potrzebuje jakiegokolwiek
w ogóle przymusu.
Pyt.
– Z psychologicznego punktu widzenia źródło wydaje się oczywiste.
Liczni terapeuci, dodam, tu i gdzie indziej, są co do tego zgodni. Więc
sprawa jest całkiem przejrzysta.
Pyt.
– Na przykład mój ojciec nie był, że tak powiem, człowiekiem
naturalnie usposobionym do dobroci, a jednak pilnie starał się być
dobrym człowiekiem. Porywczość i tak dalej.
Pyt.
– No przecież ich nie torturuję ani nie przypalam.
Pyt.
– Skłonność mojego ojca do furii, zwłaszcza [niezrozumiałe lub
zniekształcone] na pogotowiu ratunkowym po raz nasty, jego lęk
przed własnym temperamentem i skłonność do domowej agresji
nasilały się przez pewien czas, aż w końcu, po odsiadce wyroku
i okresach bezowocnego poradnictwa, ojciec uciekł się do praktyki
zakuwania sobie rąk w kajdanki na plecach, ilekroć tracił cierpliwość
do któregoś z nas. Ta jego samodyscyplina narastała z czasem, tak że
im bardziej zdenerwował się na któreś z nas, tym surowiej się
krępował. Często pod koniec dnia nieszczęśnik leżał związany w kij
na podłodze w salonie i darł się do nas furiacko, żebyśmy mu
wepchnęli do ust ten zasrany kurewski knebel. No bo cóż mógł
obchodzić ten fragment historii powszechnej kogokolwiek
nieuprzywilejowanego byciem na miejscu. Próbowaliśmy mu
wpychać ten knebel tak, żeby się nie dać ugryźć. A teraz, oczywiście,
możemy wytłumaczyć moje skłonności i prześledzić je aż do źródła,
żeby wszystko pięknie i schludnie dla pana powiązać, prawda.

KW #11 06-96
WIENNA, WIRGINIA
– Dobra, jestem, okej, tylko zaczekaj sekundkę, okej? Chcę, żebyś
spróbowała to zrozumieć. Okej? No to słuchaj. Ja wiem, że jestem
humorzasty. Wiem, że czasami jakby zamykam się w sobie. Wiem, że
w tej sytuacji ciężko jest ze mną być, okej? W porządku? Ale tego, że
za każdym razem jak wpadnę w zły humor albo zamknę się w sobie,
ty zaraz myślisz, że sobie pójdę albo cię rzucę – tego już znieść nie
mogę. Tego, że ty stale się boisz. To mnie męczy. Przez to czuję,
jakbym musiał, no wiesz, ukrywać swoje nastroje, bo inaczej ty sobie
zaraz pomyślisz, że chodzi o ciebie, że mam zamiar cię rzucić i pójść
sobie. Ty mi nie ufasz. Nie ufasz mi. Nie chcę przez to powiedzieć,
biorąc pod uwagę naszą wspólną historię, że jakoś specjalnie
zasługuję na pełne zaufanie. Ale ty mi nie ufasz w ogóle. Zero
poczucia bezpieczeństwa, żebym nie wiem co robił. Okej? Obiecałem
ci, że nie odejdę, i mówiłaś, że mi wierzysz w to, że tym razem jestem
z tobą na dłużej, ale wcale nie wierzyłaś. Okej? No przyznaj się, nie
wierzyłaś, racja? Nie ufasz mi. Obchodzę się z tobą jak z jajkiem. Nie
widzisz tego? Przecież nie mogę cię w kółko pocieszać.
Pyt.
– Nie, ja wcale nie mówię, że to jest pocieszające. To ma cię tylko
skłonić do zrozumienia – no okej, słuchaj, raz jest bardziej, a raz
mniej, okej? Raz się człowiek więcej wczuwa w sytuację, a raz słabiej.
Tak to po prostu jest. Ale ty nie możesz znieść fluktuacji. Fluktuacja
jest u ciebie jakby niedozwolona. I ja wiem, że to częściowo moja
wina, okej? Ja wiem, że w przeszłości zdarzało mi się nie zapewniać
ci poczucia bezpieczeństwa. Ale tego już zmienić nie mogę, okej?
A teraz jest teraz. I teraz ja czuję, że jak tylko mam trochę gorszy
humor albo zamknę się w sobie, to ty myślisz, że knuję, jak tu cię
rzucić. A mnie od tego serce pęka. Okej? Normalnie serce mi pęka.
Może jakbym cię kochał trochę mniej, jakby mi na tobie mniej
zależało, to bym to jakoś zniósł. Ale nie mogę. Więc tak, to właśnie
oznaczają te walizki, odchodzę.
Pyt.
– No bo mówiłem – obawiałem się, że właśnie tak to przyjmiesz.
Wiedziałem, że pomyślisz sobie, że przez ten cały czas słusznie się
bałaś, słusznie nigdy nie miałaś poczucia bezpieczeństwa i nie ufałaś
mi. Wiedziałem, że usłyszę „Widzisz, jednak odchodzisz, chociaż
obiecywałeś, że nie odejdziesz”. Ja to wiem, ale usiłuję ci
wytłumaczyć tak czy owak, okej? Wiem też, że pewnie zresztą tego
nie zrozumiesz, ale – zaczekaj – spróbuj mnie posłuchać i może
przyjąć coś do wiadomości, okej? Gotowa jesteś? Moje odejście nie
jest potwierdzeniem wszystkich twoich obaw związanych ze mną. Nie
jest. Ono jest ich skutkiem. Okej? Rozumiesz to? Twój strach to jest
coś, czego nie potrafię znieść. Usiłowałem walczyć z twoją
nieufnością i twoim strachem. Ale już dłużej nie mogę. Skończyło mi
się do tego paliwo. Może jakbym cię kochał chociaż ciut mniej, to
bym wytrzymał. Ale to mnie zabija, to ciągłe przeświadczenie, że
budzę w tobie strach i nie jestem w stanie dać ci poczucia
bezpieczeństwa. Potrafisz to zrozumieć?
Pyt.
– To jest ironia z twojego punktu widzenia. Rozumiem cię. Okej.
I widzę, że mnie w tej chwili bezgranicznie nienawidzisz. Ale ja się
długo przygotowywałem na to, żeby teraz znieść tę twoją
bezgraniczną nienawiść i ten wzrok wyrażający całkowite
potwierdzenie wszystkich twoich obaw i podejrzeń, żebyś się teraz
sama mogła widzieć, okej? Przysięgam ci, żebyś tak teraz mogła się
sama zobaczyć, każdy by zrozumiał, dlaczego odchodzę.
Pyt.
– Przepraszam. Nie chciałem wszystkiego zwalać na ciebie.
Przepraszam. To nie przez ciebie, okej? Widocznie ja coś takiego
muszę w sobie mieć, że ty mi nie ufasz po tylu tygodniach razem i nie
możesz znieść nawet chwilowego wahania nastroju, żeby nie
pomyśleć, że zaraz cię rzucę. Nie wiem, co to takiego jest, ale coś
musi być. Okej, wiem też, że nie zawsze układało nam się najlepiej,
ale przysięgam ci, że cokolwiek mówiłem, mówiłem szczerze, i że
starałem się na ponad sto procent. Jak Boga kocham, tak było. Bardzo
cię przepraszam. Oddałbym wszystko na świecie, żeby nie sprawiać ci
przykrości. Ja cię kocham. Zawsze będę cię kochał. Mam nadzieję, że
w to wierzysz, chociaż straciłem już nadzieję na przekonanie cię.
Proszę cię tylko, żebyś uwierzyła, że się starałem. I wcale nie
uważam, że to z tobą coś jest nie tak. Nie rób sobie tego. To przez
nas, przez nas odchodzę, okej? Rozumiesz to? Że to nie tego zawsze
się obawiałaś? Okej? Rozumiesz? Dociera to do ciebie, że jednak
mogłaś popełnić błąd, chociażby hipotetycznie? Czy chociaż tyle
możesz dla mnie zrobić, jak sądzisz? Bo dla mnie to też nie jest
wesoły piknik, okej? Odchodzić tak jak teraz, widzieć twoją minę taką
jak teraz, i to ma być ostatni twój obraz w mojej pamięci. Rozumiesz,
że ja też mogę z tego powodu być nieźle rozdarty? Rozumiesz? Że nie
jesteś z tym sama?

KW #3 11-94
TRENTON, NOWY JORK [PODSŁUCHANE]
R –: No i ostatni wysiadam jak zwykle i tak to właśnie jest w tym
całym interesie.
A –: Poczekaj posiedź sobie wygodnie w fotelu lepiej być ostatnim
kiedy wszyscy inni zrywają się z miejsc gdy tylko stanie i pchają się
do wyjścia a człowiek sterczy z walizami w tym ścisku pot z niego
spływa sterczy tak przez pięć minut w tym ciasnym przejściu
i wszystko tylko po to żeby być…
R –: No to czekam i wyłażę wreszcie z tego tunelu prosto w obszar
bramek do sali powitań jak zawsze sobie myśląc że zaraz wezmę
taryfę do…
A –: Ale to jednak zawsze przygnębiające te chłodne przyjęcia gdy
wychodzisz na salę powitań i widzisz że każdego ktoś wita z piskiem
i uściskami a faceci z limuzyn trzymają wysoko nazwiska na
tekturkach i żadne z tych nazwisk nie jest twoim nazwiskiem a te li…
R –: Weź się przymknij kurwa na jedną sekundę dobra bo słuchaj
bo tam się w zasadzie robi już prawie pusto zanim ja wylezę.
A –: Chodzi ci o to że do tego momentu towarzystwo się
przeważnie rozpierzcha.
R –: I tylko tam ta jedna została dziewczyna tam przy tej sznurowej
barierce wytrzeszcza gały gapi się w ten tunel i jak widzi że to ja a ja
nadchodząc patrzę się na nią bo nikogo tam więcej nie ma w tej
pustej sali tylko ona jedna i jak nasze oczy się spotykają i tak dalej to
ona wiesz co robi wstaje pada na kolana z głośnym krzykiem i zalewa
się łzami i tak dalej bijąc trzepiąc rękami w wykładzinę i wydrapując
kłaczki i włókna z tandetnego produktu bo tylko taki kupują od
którego niskopolimerowy klej prawie zaraz zaczyna odchodzić
i potraja im w końcu koszty utrzymania obiektu czego na pewno nie
muszę ci nawet mówić i tak się nisko nachyla bijąc w tę okładzinę
i rwąc ją pazurami że prawie całe cycki jej widać totalnie
rozhisteryzowana we łzach cała i tak dalej.
A –: Kolejne radosne powitanie w Dayton naszych zafajdanych
COLD CALLS z radością wit…
R –: No nie ale historia zaczyna się dopiero jak ja rozumiesz
podchodzę do niej i pytam czy nic pani nie jest czy coś się stało i tak
dalej i lepiej ci powiem sobie oglądam te niebrzydkie kurwa no
niewiarygodne cycki pod tą obcisłą bluzeczką w lamparta pod tym
paletkiem a ta ci dalej klęczy skulona jak pokutnica i wykonuje
ręczne robótki niszczycielskie na tym artykule wyposażenia sali
powitań gdzie mówi ten gość w którym była zakochana i który mówił
że też ją kocha tylko że okazało się był już wcześniej zaręczony jak się
spotkali i namniętnie pokochali no więc wszystko to do niej teraz
wróciło i stąd ten szturm und drang a ja jej słucham stoję a ten gość
mówi ona w końcu pęka i oświadcza jej że kocha tylko ją tę laskę
z cyckami i że tamtej dziewczynie z Tulsy gdzie on też mieszka tej
z którą jest zaręczony pojedzie i powie że zrywa zaręczyny a potem
ulegnie uczuciu i oświadczy się tej histeryczce z cyckami która go
kocha bardziej niż samo życie i odczuwa z nim pokrewieństwo dusz
i skrzypce i tak dalej i czuje że nareszcie chrystepanie po tylu tępych
dupkach od których wiała gdzie pieprz rośnie spotkała nareszcie
w końcu spotkała faceta któremu może zaufać którego może
pokochać i zbratać z nim „dusze” i łkanie skrzypiec i serca dwa
i kwia…
A –: I bla bla bla.
R –: Bla no i mówi jej ten facet że natychmiast leci z powrotem do
Tulsy zerwać definitywnie te swoje zaręczyny z tą poprzednią panną
tak jak obiecał i zaraz potem w trymiga wraca w ramiona tej co tu
stoi z paczką jednorazowych chustek do nosa z tymi cyckami tu
w Dayton znaczy się w sali powitań i wypłakuje się jak bóbr przed
moją skromną osobą.
A –: Tak jakbyśmy nie mogli tego przewidzieć.
R –: Wal się i z ręką na sercu i tak dalej przysięga że do niej wróci
że przyleci tym a tym samolotem lot numer taki a taki o godzinie
a ona mu przysięga że będzie tu czekała z tymi cyckami na jego
powitanie i chwali się wszystkim swoim przyjaciołom że zakochała
się nareszcie w tym jedynym który dla niej zrywa zaręczyny
i natychmiast wraca i robi u siebie w domu dla niego miejsce żeby
miał gdzie nocować jak wróci i robi sobie rozwichrzoną fryzurę na
sprej tak jak to teraz robią i psika się perfumami po strefach wiadomo
i takie tam różne jak to zwykle i wkłada swoje najlepsze różowe
dżinsy mówiłem już że była w różo​wych dżinsach i szpilkach które
nadawały komunikat przeleć mnie w tysiącu głównych języków
świata…
A –: He he.
R –: W tym momencie jesteśmy już w tej małej kafejce tuż za
wyjściem z USAir tej gównianej gdzie nie ma krzeseł i musi człowiek
stać przy stoliku z gównianą kawą za dwa dolary z walizką próbek
torbą podróżną i całym swoim gównem na zimnej posadzce nawet
głupiej wykładziny nie położyli co by się już zawijała na brzegach nic
i podaję jej jedną chusteczkę po drugiej i słucham cierpliwie co było
jak już wyczyściła odkurzaczem samochód od środka i nawet
wymieniła wisiorek zapachowy dyndający na lusterku wstecznym
i bierze dupę w troki żeby się przypadkiem nie spóźnić na lotnisko na
powitanie lotu numer którym ten tak zwany budzący zaufanie facet
przysięgał na własną kurwa matkę że przyleci.
A –: Ten facet to zasrany drań starej szkoły.
R –: Zamknij się no i ona dalej nawija że on nawet do niej dzwonił
odebrała telefon akurat jak wcierała ostatnią kroplę perfum w strefę
wiadomą i sprejowała sobie włosy na wszystkie strony jak to teraz
robią zanim wzięła dupę w troki żeby zdążyć na lotnisko dzwoni
telefon i odzywa się ten facet tylko straszne szumy i trzaski na linii
i mówi że dzwoni do niej z nieba tak romantycznie się wyraża dzwoni
ze specjalnego telefonu pokładowego do którego trzeba włożyć kartę
umieszczoną na oparciu fotela przed sobą i mówi jej jak…
A –: Rozmowa przez to cudo kosztuje sześć dolców za minutę plus
wszystkie dodatkowe opłaty pobierane przez operatora kraju nad
którym się przelatuje liczone podwójnie jak wypadnie obszar
przylegający na planie szachow…
R –: Nie o to chodzi chcesz słuchać czy nie no więc mówi dalej ta
laska że zawija na lotnisko przed czasem zasadza się w sali powitań
już ze łzami w oczach z tej miłości i skrzypiec tego wreszcie
zaangażowania i ufności i sterczy tam cała ufna i radosna jak jakaś
żałosna kretynka tak mi mówi aż ogłaszają że wylądował i my oni
znaczy wszyscy tłoczą się w tym tunelu do wyjścia a jego nie ma
w pierwszej fali nie ma w drugiej fali wiesz jak to się stamtąd
wychodzi małymi falami jakby tunel miał za przeproszeniem sraczkę
no i…
A –: O Jezu ja bym miał tego nie wiedzieć jak tyle czasu spędzam
na lot…
R –: I mówi jak ta jakaś żałosna totalna kretynka ani na moment
nie traci wiary dalej wytrzeszcza gały nad ośmiopasmowym
wiśniowym sznurem ośmiopasmowym obciąg​niętym takim
przyjemnym w dotyku sztucznym aksamitem odgradzającym
przestrzeń boczną a obok niej ludzie padają sobie w ramiona witają
się albo pędzą do odbioru bagażu a ona spodziewa się tego swojego
fagasa w każdej kolejnej fali glut i następna i następna i tak dalej ona
czeka.
A –: Biedna suczka.
R –: No i na końcu ja wyłażę ostatni jak zwykle i po mnie już nikt
więcej nie licząc załogi która ciągnie za sobą prawie identyczne
walizeczki te schludne walizeczki które zawsze mnie nie wiem czemu
wkurzają no i koniec na tym ja jestem ostatni a ona…
A –: No to nareszcie mi wyjaśniłeś że to nie przez ciebie ona
wrzeszczy i rzuca się na ziemię tylko przez to że jesteś ostatni i że to
ty a nie ten jej dupek fagas drań musiał nawet sfingować ten telefon
szum łatwo zrobić starczy włączyć remingtona to dźwięk jest
dokładnie taki jak…
R –: I powiadam ci w życiu nie widziałem jeszcze osoby wobec
której określenie złamane serce to puste bla bla bo ta panna łomocze
się po głowie za własną głupotę i szlocha tak że prawie nie może
oddychać i w ogóle ściska się za ramiona i kiwa w miejscu i wali
dłonią w blat mało gówna z niego nie wybije aż kawę swoją musiałem
podnieść żeby mi się nie rozlała i nadaje że mężczyźni to dupki
i koleżanki ją ostrzegały żeby żadnemu nie ufała a jak już w końcu
spotkała tego jednego któremu zdawało jej się może zaufać
w szczerość uczuć i dane słowo że postąpi właściwie to też się okazało
że koleżanki miały rację ona jest głupia a mężczyźni to dupki.
A –: No bo mężczyźni to są na ogół dupki masz rację he he.
R –: No a ja w sumie tylko tam stoję trzymam swoją kawę chociaż
jest bardzo późno to nie wziąłem nawet bezkofeinowej i użyczam jej
ucha i serce mi muszę powiedzieć serce mi ciut mięknie do tej
dziewczyny przez to jej złamane serce przysięgam ci stary w życiu nie
widziałeś czegoś takiego jak ta laska z cyckami ze złamanym sercem
i zaczynam jej klarować że słusznie mówi że ten facet to jest dupek
i nawet nie zasługuje i że faktycznie większość facetów to dupki a ja
z całego serca i tak dalej.
A –: He he no a co potem?
R –: He he.
A –: He he he.
R –: Naprawdę musiałeś pytać?
A –: Ty draniu ty świntuchu.
R –: No wiesz jak to jest w sumie co innego miałem zrobić.
A –: Ty świntuchu.
R –: No wiesz.

KW #30 03-97
DRURY, UTAH
– Muszę przyznać, że to był ważny powód, żeby się z nią ożenić,
uważałem, że nic lepszego mi się nie trafi, bo miała fajne ciało nawet
po dziecku. Takie jędrne no i fajne, i fajne nogi – chociaż urodziła
dziecko, to nie roztyła się, nie obwisła ani nie dostała żylaków. To
może płytko brzmieć, ale taka jest prawda. Zawsze panicznie się
bałem, że ożenię się z jakąś ładną kobitką, a potem urodzi nam się
dziecko i ona mi się roztyje, a ja będę dalej musiał uprawiać z nią
seks, bo podpisałem kontrakt, że tylko z nią jedną będę uprawiał seks
do końca życia. To może brzmieć okropnie, ale w jej przypadku to
było tak, jakby przeszła pomyślnie test wstępny – nie roztyła się po
dziecku, więc wiedziałem, że warto na nią postawić i podpisać
kontrakt, i mieć z nią dzieci, a i tak dalej próbować uprawiać z nią
seks. Czy to brzmi płytko? Powiedz mi, jak uważasz. A może szczera
prawda o tych rzeczach zawsze brzmi płytko, no wiesz, rzeczywiste
motywy ludzkie? Jak uważasz? Jak ci to brzmi?

KW #31 03-97
ROSWELL, GEORGIA
– Ale chcesz wiedzieć, jak stać się naprawdę wspaniałym? Jak
przykładowy Wspaniały Kochanek zadowala damę? Najpospolitszy
typ, ulizany dandys, zawsze na to odpowie, że wie świetnie, jest
w tych sprawach autorytetem i tak dalej. To nie cygaro, kochany,
trzeba cały czas trzymać. Ale większość tych frajerów pojęcia nie ma,
jak naprawdę zadowolić damę. W gruncie rzeczy nie. Wielu z nich
nawet o to nie dba, prawdę mówiąc. I to jest pierwszy typ, kowboj
sześciopak pistolet, najpospolitsza świnia. Taki gość to w ogóle ledwo
ma jakąś świadomość, że żyje, a kiedy przychodzi do uprawiania
miłości, to już robi się z niego skrajny samolub. Chce dostać swoje,
jakkolwiek się da, a kiedy już dostanie, to sprawa zakończona, jeśli
o niego chodzi. Ten typ ładuje się na kobietę, bierze ją i jak tylko się
spuści, turla się na bok i zaczyna chrapać. Uważaj z takim. No bo
przypuszczam, że właśnie to jest znany ci staroświecki stereotyp
samca, starszego, takiego, co od dwudziestu lat jest żonaty, a dalej nie
wie nawet, czy jego żona miewa orgazm. Nawet nie przyjdzie mu do
głowy ją zapytać. On się spuszcza i to jest wszystko, co się dla niego
liczy.
Pyt.
– Nie, nie o takich facetach mówiłem. Ci są bardziej jak zwierzęta,
przelecieć, zleźć i tyle, koniec kropka. Trzymaj bliżej końca i nie
zaciągaj się tak głęboko jak zwyczajną fajką. Trzeba trzymać i niech
się samo inhaluje. Moja własna, hoduję, mam pokój obstawiony
dookoła mylarem i lampami, nawet byś, kochany, nie uwierzył, ile
przy tym zachodu. Tacy faceci to normalnie są zwierzęta, i to nawet
nie z gatunku zwierzyny, o jakiej tu mowa. Nie, bo ci, o których tu
mowa, to pospolity typ drugi, facet, który uważa się za Wspaniałego
Kochanka. I niezmiernie dla niego ważne jest to myślenie o sobie, że
jest Wspaniały. Zajmuje mu ono większość czasu, myślenie o tym, jaki
jest Wspaniały i jak umie ją zadowolić. To jest właśnie typ ulizany
dandys. Z wyglądu różni się on diametralnie od brutala, który ma
w dupie. To fakt, ale z takim też uważaj. I nie myśl sobie, że tacy są
w gruncie rzeczy lepsi od tamtych pospolitych świń. Ci, co się
uważają za Wspaniałych Kochanków, mają kobietę dokładnie tak
samo w dupie jak tamte świnie, i w gruncie rzeczy wcale nie są
w łóżku mniej od nich samolubni. Tak naprawdę to oni idą do łóżka
z własnym wyobrażeniem o sobie jako Wspaniałych Kochankach, przy
których kobitki normalnie szaleją. Za cel mają oni rozkosz kobiety
i zapewnienie jej tej rozkoszy. To jest ich jedyny interes.
Pyt.
– No na przykład lizanie w nieskończoność jingjang partnerki,
powstrzymywanie wytrysku, żeby godzinami miała orgazm,
znajomość punktu G, pozycji ekstazy i tak dalej. Latanie do Barnesa &
Noble’a po nowości z dziedziny seksuologii kobiety, żeby być na
bieżąco w sprawach łóżkowych. Patrząc na ciebie, zgaduję, że nieraz
zetknąłeś się z typem ulizanego dandysa, z jego feromonowym
płynem po goleniu, olejkiem truskawkowym, ręcznymi masażami,
przytulaniem i dotykaniem, z takim, co to wie wszystko o płatku ucha
i wie, który rumieniec co oznacza, i zna się na aureoli, i na spodniej
stronie kolana, i na tym nowym superwrażliwym punkcie, który
podobno dopiero co odkryli zaraz za G, taki gość będzie o tym
wiedział wszystko, i bądź pewien, że zadba o to, żeby i ona wiedziała,
że on to wie – dobra, daj mi teraz. Pokażę ci. No i możesz być
pewien, kochany, na sto procent możesz być pewien, że ten typ faceta
interesuje się tym, czy kobieta miała orgazm, i ile razy, i czy
najlepszy w swoim życiu – i tak dalej. Widzisz teraz jak? Kiedy
wydmuchujesz, to nawet nie powinieneś nic zobaczyć. Bo to jest znak,
że zainhalowałeś wszystko. Zdawało mi się, że mówiłeś, że już to
robiłeś. To nie jest pierwsze lepsze zioło. Dla takiego faceta każdy
orgazm partnerki jest jak nacięcie na kolbie strzelby. Tak on to widzi.
To jest za dobry towar, żeby tak sobie połowę wydmuchiwać, to tak
jakbyś miał porsche i jeździł nim tylko do kościoła. Nie, to jest
Zaliczacz, taki gość. No tak, chyba wcale niezłe porównanie. Tych
dwóch typów. Świnia robi sobie nacięcie za każdą przelecianą dupę,
świni to wisi. Natomiast tak zwany Wspaniały Kochanek robi sobie
nacięcie za każdy orgazm partnerki. Ale i jeden, i drugi to Zaliczacze.
W sumie podszyci są obaj tym samym typem. Cele mają różne, ale
zawsze są to wyłącznie ich cele, w łóżku mam na myśli, a kobitka tak
czy owak poczuje się wykorzystana. Jeżeli oczywiście jest choć
odrobinę myśląca, ale to już inna historia. A teraz, kochasiu, jak
jeszcze kawałek się dopali, to nie przydepcz tego broń Boże buciorem
jak zwyczajnej fajki. Musisz poślinić palec i delikatnie sklepać
końcówkę, zgasić i zachować, ja tu mam pojemniczek do ich
zbierania. Dla siebie mam coś specjalnego, ale tobie wystarczy
najzwyklejsza tulejka po filmie od fotografa, to dlatego nie widać,
żeby ktoś je wyrzucał. Ale popatrz czasem po śmietnikach, czy nie
zobaczysz tulejek po filmach.
Pyt.
– Nie, ale podam ci klasyczny objaw, po którym można poznać
takiego Wspaniałego Kochanka, poświęca on w łóżku masę czasu na
lizanie jingjang kobiety i doprowadzanie jej siedemnaście razy pod
rząd do orgazmu itepe, ale potem ciekawe, czy jest taka szansa na
tym zielonym Bożym świecie, żeby i jej pozwolił pobawić się chwilę
swoją bezcenną fujarką. Raczej będzie jęczał „Och nie, kochanie,
pozwól, żebym ja tobie, chcę jeszcze raz zobaczyć, jak dochodzisz,
och kochanie, ty tylko leż i pozwól mi sprawować moje miłosne
czary” i takie tam trele-morele. Albo będzie znał jakiś specjalny
zasrany masaż koreański i wymasuje jej głęboko plecy albo wyciągnie
specjalny olejek z czarnej porzeczki i wymasuje jej stopy i dłonie –
chociaż powiem ci, kochany, że jak jeszcze nigdy nie miałeś fachowo
wykonanego masażu dłoni, to nie wiesz, że żyjesz, wierz mi – ale czy
zgodzi się na to, żeby kobitka odwzajemniła mu się chociaż jednym
głupim nasmarowaniem pleców? Jeszcze czego! Bo celem faceta tego
typu jest udowodnienie, że to on dostarcza rozkoszy, więc paniom
dziękujemy. Widzisz, ten mój jest inny, ma hermetyczną nakrętkę,
więc nie śmierdzi ci w kieszeni, bo śmierdziele to są straszne, i mieści
się w tym futeraliku, w którym mog​łoby się znajdować cokolwiek. No
i w tym właśnie cała głupota ulizanego dandysa. Przez to pogardzam
tymi fagasami, którzy paradują po świecie, myśląc, że są prezentem
samego Pana Boga dla płci niewieściej. Bo typ chama jest
przynajmniej połowicznie uczciwy, chce kobitę przelecieć, zleźć z niej
i koniec kropka. Natomiast pospolity ulizany goguś uważa się za
wrażliwca i uszczęśliwiacza dam tylko dlatego, że słyszał o ssaniu
klitoralnym i o siatsu, a na kobietę w łóżku patrzy tak jak jakiś dupek
mechanik w białym kombinezonie na porsche podczas naprawy,
pusząc się swoją fachowością itepe. A im się zdaje, że są Wspaniałymi
Kochankami. Że okazują wielką hojność w łóżku. Ale sęk w tym, że ta
ich hojność wynika z samolubstwa. Wcale nie są lepsi niż te świnie,
tylko chytrzejsi. Teraz zachce ci się pić, zaraz dostaniesz łyczek evian.
To gówno straszliwie wysusza wargi. Ja zawsze noszę przy sobie małe
evianki, o tutaj od wewnątrz, widzisz? Butelkowane na zamówienie.
Nie krępuj się, weź sobie, przyda ci się. No weź.
Pyt.
– Kochany, nie ma problemu, trzymaj, zachce ci się na nowo za
jakieś pół minuty. Gotów byłbym przysiąc, że mówiłeś mi, że już to
robiłeś. Mam nadzieję, że nie deprawuję tu mormona z Utah, co?
Mylar jest lepszy niż folia, odbija więcej światła, które dzięki temu
całe wnika w roślinę. Są teraz takie specjalne nasiona, z których
roślina nie wyrasta wyższa niż te tutaj, z tym że działa zabójczo, trup
na miejscu. Tych to jest pełno nie wiedzieć czemu akurat w Atlancie.
Nie zdają sobie sprawy, że dla kobiety myślącej są gorszą zakałą niż
ta świnia, co tylko wlezie i zlezie. No bo sam powiedz, chciałbyś tak
leżeć jak kłoda i być obsługiwany jak jakieś porsche w warsztacie,
nigdy nie poczuć się sam seksowny i hojny, i dobry w łóżku, nigdy nie
poczuć, że też jesteś Wspaniałym Kochankiem? Hmm? Hmm? W tym
punkcie ulizani gogusie zawsze przegrywają. Każdy chce być tym
jednym jedynym Wspaniałym Kochankiem w łóżku. Zapominają, że
dama też ma uczucia. Która lubi leżeć jak kłoda z poczuciem, że nic
nie daje, tylko bierze, kiedy jakiś japiszon z porsche ćwiczy na niej
swoje Tantryczne Chmury i Deszczowe Półlotosy, licząc w duchu, ile
razy doprowadził ją do orgazmu? Jak przepłuczesz trochę jamę ustną,
to wilgoć utrzyma się dłużej, evian jest na to świetna, kto by się
przejmował, że to woda, którą piją dupki japiszony, skoro jest taka
dobra, rozumiesz mnie, nie? Poznaje się po tym, że facet, jak leży na
kobiecie, trzyma jej rękę na podbrzuszu, żeby mieć pewność, że
szczytuje, po tym ich poznać. Chce mieć pewność. Taki skurwysyn to
nie jest żaden Kochanek, tylko pajac. Damę ma gdzieś. Chcesz
posłuchać mojej rady? Chcesz wiedzieć, co czyni Wspaniałego, który
umie zadowolić tak, że nie znajdzie się drugi taki na tysiąc?
Pyt. …
– No chcesz?
Pyt.
– Cały sekret w tym, żeby zarówno dać rozkosz kobiecie, jak
i samemu umieć ją przyjąć, techniczna równowaga obu stron i równa
przyjemność. Albo przynajmniej dać partnerce poczuć, że tak jest. Nie
zapominać, że to o nią chodzi. Możesz jej wylizywać jingjang, aż
zacznie błagać, jasne, liż sobie, ale ją też dopuść do swojej fujary
i nawet jeśli nie jest orłem w tych sprawach, to przekonaj ją, że jest.
I jeżeli jej pojęcie o masażu sprowadza się do serii ciosów karate po
twoich plecach, to nie protestuj, pokaż, że nie wiedziałeś dotąd
o istnieniu takiego karate. Tak zachowuje się prawdziwy Wspaniały
Kochanek myślący o niej chociaż przez sekundę.
Pyt.
– Nie, kochany, ode mnie nie. To znaczy zwykle tak, ale niestety już
wszystkie poprzycinałem. Największą wadą tych niedoszłych
Wspaniałych jest to, że w sumie oni kobietę traktują jak idiotkę.
Jakby taka dama nie marzyła o niczym innym tylko o leżeniu jak
kłoda i doznawaniu orgazmu za orgazmem. A prawdziwy sekret
brzmi: powiedz sobie, że ona czuje to samo co ty. Że chce ujrzeć się
jako Wspaniałą Kochankę, która potrafi w łóżku doprowadzić
mężczyznę do szaleństwa. Pozwól jej na to. Odstaw wreszcie własny
portret do lamusa. Ulizanym się zdaje, że jak kobieta szaleje przy nich
w łóżku, to już ją zdobyli. Gówno prawda.
Pyt.
– Kiedy na pewno ci się nie zachce, kochasiu, wierz mi. Parę
przecznic stąd jest mały supermarket, może byśmy – ejże, uważaj co
ro…
Pyt.
– Nie, to ty masz sprawić, żeby ona pomyślała, że ciebie
doprowadza do szaleństwa. Tego one naprawdę chcą. Wtedy możesz
naprawdę powiedzieć, że zdobyłeś kobietę, kiedy ona myśli, że nigdy
jej nie zapomnisz. Nigdy przenigdy. Rozumiesz?

KW #36 05-97
ANEKS – MIEJSKIE SPOŁECZNE CENTRUM
PRZECIWDZIAŁANIA DOMOWEJ AGRESJI,
INTERWENCJE, DORADZTWO, USŁUGI
AURORA, ILLINOIS
– No więc postanowiłem poszukać pomocy. Dotarło do mnie, że
prawdziwy problem nie ma z nią nic wspólnego. Zrozumiałem, że ona
zawsze będzie grała rolę ofiary wobec mnie – łotra. Nie byłem
w stanie jej zmienić. Nie miała żadnego udziału w problemie, do
którego mógłbym się, że tak powiem, odnieść. Więc powziąłem
decyzję. Poszukać pomocy dla siebie. Teraz wiem, że to była najlepsza
rzecz, jaką w życiu zrobiłem, i najtrudniejsza. Łatwo nie było, ale
w tej chwili moja samoocena jest znacznie wyższa. Zatrzymałem
spiralę wstydu. Nauczyłem się wybaczać. Lubię siebie.
Pyt.
– Kto?
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności
pewnych granic (XI)

Jak we wszystkich tych snach, jestem z kimś, kogo znam, ale nie
wiem, skąd znam, i nagle ta osoba zwraca mi uwagę, że jestem ślepy.
Dosłownie ślepy, ociemniały itd. Lub też ja sam w obecności tej osoby
uświadamiam sobie, że jestem ślepy. Kiedy to sobie uświadamiam,
robi mi się smutno. Robi mi się niewymownie smutno, że jestem
ślepy. Ta osoba skądś wie, jak bardzo jest mi smutno, i ostrzega mnie,
że płacz zaszkodzi w jakiś sposób moim oczom i dodatkowo pogorszy
ślepotę, ale ja nie mogę się powstrzymać. Siadam i zaczynam
strasznie płakać. Budzę się z płaczem w łóżku i płaczę tak strasznie,
że właściwie nic nie widzę i niczego nie rozpoznaję. Z tego powodu
zaczynam płakać jeszcze bardziej. Moja dziewczyna budzi się
zatroskana i pyta, co mi się stało, a mnie dobrą chwilę zabiera samo
uprzytomnienie sobie, że to był sen, a teraz obudziłem się i wcale nie
jestem ślepy, więc płaczę bez powodu, i opowiedzenie następnie tego
snu mojej dziewczynie i wysłuchanie jej komentarza. Potem przez
cały dzień w pracy jestem niewiarygodnie świadomy swojego wzroku
i swoich oczu, i tego, jak to dobrze widzieć kolory i twarze ludzi
i wiedzieć dokładnie, gdzie się znajduję, i tego, jak to łatwo można
stracić, jak często widuję w okolicy niewidomych ludzi z tymi ich
laskami i dziwnymi minami, i zawsze wydają mi się oni tak
interesujący, że przyglądam im się przez parę sekund i nigdy nie
przyszło mi do głowy, że mogą mieć cokolwiek wspólnego ze mną
albo moimi oczami, a także tego, że to doprawdy szczęśliwy zbieg
okoliczności, że widzę, zamiast być jednym z tych niewidomych ludzi
w przejściu podziemnym. I przez cały dzień w pracy, ilekroć najdą
mnie takie myśli, łzy na nowo kręcą mi się w oczach, chce mi się
płakać i powstrzymuję się przed tym tylko dlatego, że mamy niskie
ścianki oddzielające boksy, więc każdy mógłby to zobaczyć i się
przejąć, i cały mój dzień po takim śnie tak właśnie wygląda, męczące
to jest jak cholera, moja dziewczyna powiedziałaby emocjonalnie
wyczerpujące, i wcześnie wypisuję się do domu, taki zmęczony
i senny, że ledwo trzymam oczy otwarte, a jak tylko wejdę do domu,
czołgam się prosto do łóżka o tej, dajmy na to, czwartej po południu
i właściwie tracę świadomość.
Osoba w depresji

Osoba w depresji była w straszliwym i nieustającym bólu


emocjonalnym, a niemożność wyznania czy wyartykułowania tego
bólu stanowiła sama w sobie komponent bólu i dodatkowy czynnik
właściwego koszmaru.
Rozpaczliwie niezdolna więc do opisania doznawanego bólu
emocjonalnego czy też wyrażenia jego skrajności wobec otaczających
ją ludzi osoba w depresji opisywała w zamian okoliczności minione
i bieżące, które miały jakikolwiek związek z bólem, jego etiologią
i przyczyną, mając nadzieję, że przynajmniej objaśnia innym kontekst
bólu, jego – nazwijmy to – kształt i fakturę. Rodzice osoby w depresji,
na przykład, rozwiedli się, gdy osoba ta była dzieckiem, i posługiwali
się nią jako pionkiem w perwersyjnych grach, jakie z sobą prowadzili.
Osoba w depresji wymagała w dzieciństwie zabiegów
ortodontycznych i każde z rodziców twierdziło – nie bez racji zresztą,
zważywszy na bałagan prawny w kwestii ubezpieczenia w orzeczeniu
rozwodowym, co osoba w depresji zawsze podkreślała, opowiadając
o przykrej szarpaninie między rodzicami na tle wydatków na jej
ortodoncję – że to drugie powinno za nie płacić. A jadowita
wściekłość każdego z rodziców na małostkową, samolubną odmowę
zapłaty przez to drugie skrupiała się na córce, która musiała w kółko
wysłuchiwać od każdego z osobna, jakim to drugie jest egoistą i wcale
jej nie kocha. Oboje rodzice byli dobrze sytuowani i każde prywatnie
zwierzało się osobie w depresji, że on/a był/a/by oczywiście
skłonny/a, przyparty/a do muru, zapłacić za tę całą ortodoncję, której
wymaga osoba w depresji, i jeszcze więcej, szczerze mówiąc, tylko że
tu nie chodzi o pieniądze za dentystę, lecz o „zasadę”. A osoba
w depresji zawsze bardzo uważała, kiedy jako dorosła usiłowała
opisać zaufanej przyjaciółce okoliczności walki toczonej o jej
ortodoncję i pokłosia tej walki w postaci jej obecnego bólu
emocjonalnego, aby zaznaczyć, że być może każdemu z rodziców
zdawało się, że chodzi tylko o to (tzn. „zasadę”), chociaż niestety nie
o taką „zasadę”, która by uwzględniała potrzeby ich córki czy też jej
uczucia, gdy odbierała przekaz emocjonalny, że złośliwe
dokopywanie sobie nawzajem jest dla rodziców ważniejsze niż jej
prawidłowy zgryz, przez co, patrząc z perspektywy czasu, stała się
owa „zasada” podłożem przypadku swoistego porzucenia przez
rodziców, jeśli nie wręcz maltretowania, maltretowania ściśle
związanego – w tym miejscu osoba w depresji zawsze wtrącała, że jej
terapeutka zgadza się z tym zdaniem – z bezdenną, chroniczną
rozpaczą osoby już dorosłej, która cierpi nieprzerwanie i czuje się
w pułapce. To był tylko pierwszy z brzegu przykład. Osoba w depresji
cztery razy wtrącała przeprosiny, ilekroć relacjonowała przez telefon
życzliwej przyjaciółce owe minione destruktywne okoliczności,
a przede wszystkim zaczynała swego rodzaju preambułą, w której
usiłowała opisać, jakie to bolesne i przerażające nie móc
wyartykułować rozdzierającego bólu chronicznej depresji i musieć się
w zamian uciekać do prezentowania przykładów, które, co zawsze
starannie podkreślała, na pewno robią z niej mazgaja, który użala się
nad sobą, albo kogoś, kto ma narcystyczną obsesję na punkcie
własnego „traumatycznego dzieciństwa” i „traumatycznego życia”,
i lubuje się we własnych żalach, zmuszając innych, gotowych służyć
mu wsparciem i radą, do wysłuchiwania tasiemcowych tyrad i nudząc
ich, i odstręczając od siebie.
Przyjaciółek, u których osoba w depresji szukała wsparcia, przed
którymi się otwierała, by podzielić z nimi chociaż kontekst swojej
nieustającej psychicznej męki oraz poczucia izolacji, było około pół
tuzina i podlegały one pewnej rotacji. Terapeutka osoby w depresji –
legitymująca się dyplomem magistra psychologii oraz stopniem
doktora i z własnego nadania reprezentująca szkołę terapii kładącej
nacisk na podtrzymywanie regularnej więzi z rówieśniczą grupą
wsparcia w każdej żmudnej drodze ku wyzdrowieniu osoby dotkniętej
depresją endogenną – nazwała te przyjaciółki osoby w depresji
Układem Wsparcia. Licząca około pół tuzina rotacyjna grupa członkiń
owego Układu Wsparcia rekrutowała się bądź to spośród dawnych
znajomych osoby w depresji z dzieciństwa, bądź spośród dziewcząt,
z którymi dzieliła pokoje w internatach i akademikach na różnych
szczeblach szkolnej kariery, kobiet życzliwych i stosunkowo
nienadszarpniętych psychicznie, zamieszkałych w różnych miastach
różnej wielkości i niewidzianych przez osobę w depresji od wielu lat;
dzwoniła do nich często późnym wieczorem – rozmowa zamiejscowa
– po wysłuchanie i wsparcie, a także kilka wyważonych słów, które
pomogłyby jej przyjąć jakąś realistyczną perspektywę wobec rozpaczy
minionego dnia i skupić się, i zebrać siły do przebrnięcia
emocjonalnej męki dnia następnego, a dzwoniąc do nich, osoba
w depresji zawsze zaczynała od tego, że przeprasza, że je przygnębia
albo nudzi pozornym użalaniem się nad sobą, albo odstręcza, albo
odciąga od ich aktywnego, pasjonującego, w zasadzie bezbolesnego
zamiejscowego życia.
Osoba w depresji, odwołując się do swojego Układu Wsparcia,
uważała też bardzo, żeby nigdy nie mówić o okolicznościach
w rodzaju wiecznej wojny swoich rodziców o ortodoncję, jako
o przyczynie jej nieustającej depresji w życiu dorosłym. „Szukanie
winnego” to łatwizna, powtarzała; jest żałosne i godne pogardy;
a poza tym dosyć miała „Szukania winnego”, bo nasłuchała się przez
te wszystkie lata swoich pieprzonych rodziców, ich wzajemnych
oskarżeń i pretensji wymienianych ponad jej głową, poprzez nią,
z wykorzystaniem uczuć i potrzeb osoby w depresji (tzn. osoby
w depresji jako dziecka) w charakterze amunicji, tak jakby jej istotne
uczucia i potrzeby były niczym więcej jak tylko polem walki czy
teatrem konfliktu, rodzajami broni, z której rodzice mogli się
nawzajem ostrzeliwać. O wiele więcej zainteresowania, pasji
i gotowości emocjonalnej wkładali we wzajemną nienawiść, niż
okazywali osobie z depresją jako dziecku, osoba w depresji
przyznawała, że czasami czuła się nieżywa.
Terapeutka osoby w depresji, której szkoła terapeutyczna odrzucała
relację przekazu bezpośredniego i która w związku z tym unikała
konfrontacji, zdań zaczynających się od „powinnaś” i stwierdzeń
normatywnych, wartościujących oraz teorii opartych na
„autorytecie”, na rzecz bardziej neutralnego w ocenach modelu
bioeksperymentalnego, jak również twórczego stosowania analogii
i narracji (angażującej, choć nieobowiązkowo, pacynki, plastikowe
rekwizyty i zabawki, odtwarzanie ról, rzeźbione figurki, lustrzane
odbicia, psychodramę oraz, w stosownych przypadkach, kompletne
Rekonstrukcje Dzieciństwa z drobiazgowym scenariuszem
i scenografią), sięgała po następujące środki farmakologiczne tytułem
prób ulżenia osobie w depresji, aby osłabić jej dotkliwy dyskomfort
afektywny i uczynić postęp na jej (tzn. osoby w depresji) drodze ku
jakiejś namiastce normalnego dorosłego życia: Paxil, Zoloft, Prozac,
Tofranil, Wellbutrin, Elavil, Metrazol w kombinacji z jednostronnym
ETC (podczas dwutygodniowego dobrowolnego pobytu na oddziale
dziennym okręgowej kliniki zaburzeń afektywnych), Parnate z solami
litu i bez nich, Nardil sam lub w połączeniu z Xanaxem. Żaden z tych
środków nie przyniósł znaczącej ulgi w bólu i poczuciu uczuciowej
izolacji, które każdą przeżytą na jawie godzinę osoby w depresji
czyniły piekłem na ziemi, natomiast wiele z nich wywoływało skutki
uboczne, których osoba w depresji nie tolerowała. Osoba w depresji
zażywała aktu​alnie tylko minimalne dzienne dawki Prozacu na
objawy choroby afektywnej dwubiegunowej oraz Ativanu, łagodnego,
nieuzależniającego trankwilizatora, na stany lękowe, które godziny
spędzane w toksycznie dysfunkcyjnym i nieprzyjaznym miejscu pracy
zamieniały w żywe piekło. Terapeutka łagodnie, lecz uporczywie,
dzieliła się z osobą w depresji swoim przekonaniem, że najlepszym
lekarstwem na jej (tzn. osoby w depresji) depresję endogenną jest
utrzymywanie regularnych kontaktów z Układem Wsparcia
i świadomość, że zawsze może się do niego odwołać, podzielić
myślami oraz mieć pewność, że otrzyma stamtąd troskę i wsparcie.
Konfiguracja Układu Wsparcia oraz jego dwie najważniejsze,
najbardziej zaufane „centralne” postacie podlegały z upływem czasu
pewnym zmianom i rotacjom, do których terapeutka zachęcała osobę
w depresji jako do czegoś normalnego i chwalebnego, gdyż tylko
przez podjęcie ryzyka obnażenia słabości, niezbędne dla pogłębienia
relacji, jednostka jest w stanie przekonać się, która przyjaźń
wytrzymała próbę i w jakim stopniu.
Osoba w depresji czuła, że ufa terapeutce, i czyniła
skoncentrowany wysiłek, aby być wobec niej jak najbardziej szczerą
i otwartą. Wyznała terapeutce, że zawsze bardzo uważa, aby podzielić
się z osobą, do której dzwoni zamiejscowo po nocy, swoim
przekonaniem, że żałosnym maz​gajstwem byłoby z jej strony
obwinianie o własny niewysłowiony dorosły ból traumatyczny
rozwód rodziców i cyniczne wykorzystywanie jej przez każde z nich,
połączone z hipokryzją udawania, że właśnie ono kocha dziecko
bardziej niż to drugie. Przecież jej rodzice – co terapeutka pomogła
dostrzec osobie w depresji – uczynili wszystko, co mogli, czerpiąc ze
swoich ówczesnych zasobów emocjonalnych. No i koniec końców,
dodawała zawsze osoba w depresji ze słabowitym śmiechem,
wskazaną opiekę ortodontyczną miała zapewnioną. Dawne znajome
i współlokatorki tworzące Układ Wsparcia często mówiły osobie
w depresji, że powinna być dla siebie samej trochę mniej surowa, na
co osoba w depresji odpowiadała częstokroć mimowolnym wybuchem
płaczu i zapewnieniem, że zdaje sobie sprawę aż za dobrze z tego, iż
zalicza się do tych najgorszych i siejących postrach znajomych, jakich
ma każdy, którzy wydzwaniają o najmniej odpowiednich porach
i godzinami gadają o sobie, tak że trzeba im kilka razy z coraz
większym zażenowaniem przerywać, żeby wreszcie się rozłączyli.
Osoba w depresji mówiła, że jest aż do bólu świadoma tego, jakim
smętnym ciężarem jest dla swoich przyjaciółek, i w trakcie tych
rozmów zamiejscowych zawsze pamiętała, aby wyrazić niezmierną
wdzięczność za to, że ma taką przyjaciółkę, do której może
zadzwonić, zwierzyć się i otrzymać życzliwość oraz wsparcie choćby
przez chwilę, zanim wymogi pełnego, radosnego i aktywnego życia
danej przyjaciółki nie wezmą zrozumiałej góry i nie każą jej (tzn.
przyjaciółce) odłożyć słuchawki.
Druzgocące poczucie wstydu i nieadekwatności, jakiego
doświadczała osoba w depresji w związku z wykręcaniem po nocach
numerów telefonów zamiejscowych do swojego Układu Wsparcia
i obciążaniem członkiń Układu Wsparcia swoimi nieudolnymi
próbami wyartykułowania przynajmniej ogólnego kontekstu własnej
emocjonalnej męki, stanowiło ciągły temat pracowitych sesji osoby
w depresji z terapeutką. Osoba w depresji wyznawała, że ilekroć
empatyczna przyjaciółka, której się zwierza, oświadcza w końcu, że
ona (tzn. przyjaciółka) najmocniej przeprasza, ale nie ma rady,
absolutnie musi już kończyć rozmowę, i odrywa wreszcie błagalnie
wczepione palce osoby w depresji od swojego mankietu, aby odłożyć
słuchawkę i powrócić do własnego pełnego, pasjonującego
zamiejscowego życia, wówczas ona, osoba w depresji, siedzi zwykle
jeszcze przez jakiś czas, słuchając ciągłego sygnału i czując się jeszcze
bardziej odizolowana i nieadekwatna niż przed tym telefonem. To
poczucie toksycznego wstydu z racji szukania towarzystwa i wsparcia
u innych stanowiło kwestię, którą terapeutka zalecała osobie
w depresji dostrzec i zbadać, aby mogły ją wspólnie przepracować
w szczegółach. Osoba w depresji przyznała się terapeutce, że ilekroć
kontaktuje się zamiejscowo z uczestniczką swojego Układu Wsparcia,
prawie zawsze wyobraża sobie minę tej przyjaciółki odbierającej
telefon z wyrazem znudzenia, współczucia, niechęci i abstrakcyjnej
winy, i prawie zawsze wyobraża sobie, że ona sama (tzn. osoba
w depresji) słyszy w coraz dłuższych chwilach milczenia i/lub
powtarzaniu do znudzenia krzepiących banałów nuty znudzenia
i frustracji, jakich ludzie zawsze doznają, gdy ktoś czepia się ich
i obarcza sobą. Wyznała, że zawsze świetnie potrafi sobie wyobrazić
skrzywienie przyjaciółki na sygnał nocnego telefonu, zniecierpliwione
zerknięcia na zegar bądź też miny wyrażające bezradność osoby
schwytanej w pułapkę, kierowane do innych osób przebywających
z nią (tzn. z „przyjaciółką”) w jednym pokoju, przy czym owe
niesłyszalne gesty i miny stają się coraz bardziej ekstremalne
i desperackie, w miarę jak osoba w depresji gada i gada. Najbardziej
zauważalny nieświadomy prywatny zwyczaj czy też tik terapeutki
osoby w depresji stanowiło stykanie końców palców dłoni na
kolanach podczas uważnego słuchania osoby w depresji lub
bezwiedne manipulowanie palcami splatającymi się w rozmaite formy
przestrzenne – np. sześcian, piramidę, walec – a następnie pozorne
ich studiowanie czy też kontemplowanie. Osoba w depresji nie lubiła
tego zwyczaju, ale pierwsza zgodziłaby się z zarzutem, że to głównie
dlatego, iż przykuwał on jej uwagę do palców i paznokci terapeutki,
każąc je porównywać z własnymi.
Osoba w depresji zwierzała się zarówno terapeutce, jak i Układowi
Wsparcia, że dobrze, aż za dobrze, pamięta, jak w trzeciej swojej
szkole z internatem obserwowała współlokatorkę rozmawiającą przez
zainstalowany w pokoju telefon z nieznanym jej (tzn. osobie
w depresji) chłopakiem i czyniącą przy tym miny i gesty wyrażające
niechęć i znudzenie, aż w końcu ta pewna siebie, lubiana i atrakcyjna
współlokatorka zaczęła wykonywać pod adresem osoby w depresji
ekspresyjną pantomimę pukania do drzwi i powtarzała ją (tzn.
pantomimę) z desperacką miną tak długo, aż wreszcie osoba
w depresji domyśliła się, że ma otworzyć drzwi pokoju, wyjść
i zapukać głośno w otwarte drzwi, żeby dać współlokatorce pretekst
do przerwania rozmowy. Za czasów szkolnych osoba w depresji nigdy
nie rozmawiała o incydencie z telefonem chłopaka i oszukańczą
pantomimą z ową współlokatorką – współlokatorką, z którą się nie
spiknęła ani nie zżyła ani trochę i której gorzko, boleśnie nie
cierpiała, za co gardziła samą sobą, i nie uczyniła żadnego kroku
w kierunku podtrzymania z nią kontaktu po zakończeniu wlokącego
się niemiłosiernie drugiego semestru drugiej klasy – za to podzieliła
się dręczącym wspomnieniem owego incydentu z Układem Wsparcia,
dzieląc się z nim również spostrzeżeniem, jak bezdennie okropnie
i żałośnie czułaby się na miejscu tego bezimiennego, nieznanego
chłopaka na drugim końcu linii telefonicznej, chłopaka usiłującego
w dobrej wierze podjąć ryzyko emocjonalne i nawiązać kontakt,
porozumienie z ową pewną siebie współlokatorką, w nieświadomości
tego, że jest niechcianym ciężarem, w żałosnej nieświadomości
milczącej pantomimy znudzenia i pogardy odgrywanej na drugim
końcu linii, i teraz ona, osoba w depresji, prawie niczego nie boi się
tak strasznie, jak znalezienia się kiedykolwiek na miejscu osoby,
z powodu której ktoś musi wzywać milcząco inną osobę w pokoju na
pomoc w odegraniu fałszywej wymówki pozwalającej zakończyć
rozmowę telefoniczną. Dlatego osoba w depresji zawsze błagała
przyjaciółkę, z którą akurat rozmawiała przez telefon, żeby jej
powiedziała w tej samej sekundzie, gdyby poczuła się znudzona,
sfrustrowana lub zniechęcona albo gdyby miała inne, ciekawsze
rzeczy do roboty, żeby na litość boską powiedziała to wprost
i szczerze i nie spędzała na rozmowie telefonicznej z osobą w depresji
ani sekundy dłużej, niż ma na to absolutną ochotę. Osoba w depresji
wiedziała, oczywiście, doskonale, o czym zapewniła terapeutkę, jak
żałośnie musi brzmieć takie domaganie się potwierdzenia własnej
wartości w uszach rozmówcy, jak łatwo może ono zostać odebrane
nie jako szczera zachęta do zakończenia rozmowy, lecz jako wręcz
nachalne, mazgajowate, pogardy godne manipulacyjne błaganie
o nieprzerywanie rozmowy telefonicznej, najlepiej nigdy. Terapeutka4,
ilekroć osoba w depresji wyrażała zaniepokojenie wypowiedzią lub
zdarzeniem, które „wydawały się” lub „wyglądały na” to czy owo,
pilnie wspomagała osobę w depresji w analizowaniu tego, co osoba
w depresji odczuwa w związku z tym, co jej się „wydaje” albo
„wygląda na”.
To było poniżające; osoba w depresji czuła się poniżona. Mówiła,
że to poniżające dzwonić zamiejscowo do przyjaciółek z dzieciństwa
późną nocą, kiedy one z pewnością mają inne rzeczy do roboty
i własne życie do przeżywania, i pasjonujące, zdrowe,
satysfakcjonujące, intymne, czułe relacje z partnerami do
pielęgnowania; że to poniżające i żałosne usprawiedliwiać się
nieustannie z tego, że się kogoś zanudza, albo czuć się w obowiązku
wylewnego dziękowania temu komuś za to tylko, że jest twoją
przyjaciółką. Rodzice osoby w depresji podzielili się ostatecznie po
połowie kosztami opieki ortodontycznej; ich adwokaci zatrudnili
ostatecznie profesjonalnego arbitra, który opracował ten kompromis.
Arbitraż okazał się też konieczny do wynegocjowania podziału
czesnego za szkoły z internatem, do których uczęszczała osoba
w depresji, za obozy letnie pod hasłem Zdrowe Odżywianie Stylem
Życia, za lekcje gry na oboju, za ubezpieczenie OC i AC samochodu,
a także za operację kosmetyczną korygującą wady budowy przegrody
nosowej i chrząstki skrzydłowej nosa osoby w depresji, której efektem
był w jej odczuciu nadmiernie sterczący i ryjkowaty nos mopsa, co
w połączeniu z nazębnym apa​ra​​tem ortodontycznym noszonym
z konieczności dwa​dzieścia cztery godziny na dobę sprawiało, że
przeglądanie się w lustrach pokoi internackich było wręcz ponad jej
siły. A jeszcze do tego ojciec osoby w depresji, w tym roku, gdy ożenił
się powtórnie, sfinansował w całości – w geście czy to rzadkiej
bezinteresownej troski, czy też coup de grâce mającego, zdaniem
matki osoby w depresji, dobić ją ostatecznie poczuciem upokorzenia
i własnej zbędności – lekcje jazdy konnej, ostrogi i nieprzyzwoicie
drogie sztyblety niezbędne po to, aby osoba w depresji została
przyjęta do Klubu Jeździeckiego w swojej przedostatniej szkole
z internatem, którego nieliczny skład stanowiły wyłącznie uczennice
tejże szkoły, które w odczuciu osoby w depresji, co z płaczem
wyznała ojcu przez telefon pewnej koszmarnej nocy o późnej
godzinie, nawet ją jakoś tam akceptowały i okazywały jej minimum
empatii, czy też współczucia, i przy których osoba w depresji mniej
czuła, że ma świński nos i klamerki na zębach i że w ogóle jest tak nic
niewarta i nielubiana, że nadzwyczajnej wręcz odwagi wymagało od
niej wyjście z pokoju i udanie się na obiad do stołówki.
Zawodowym arbitrem wynajętym przez adwokatów jej rodziców
do pomocy w osiągnięciu ostatecznego kompromisu w sprawie
finansowania dziecięcych potrzeb osoby w depresji był wysoce
szanowany Specjalista Rozstrzygania Konfliktów, Walter D. („Walt”)
DeLasandro Junior. Za lat dziecięcych osoba w depresji nigdy nie
poznała Waltera D. („Walta”) DeLasandro Juniora, chociaż pokazano
jej jego służbową wizytówkę – na której widniało także ujęte
w nawias zaproszenie do nieformalności – a jego nazwisko obiło się
o jej dziecięce uszy niezliczoną ilość razy, wraz z informacją, że liczy
on sobie za swoje usługi zawrotne sto trzydzieści dolarów za godzinę
plus koszty własne. Pomimo silnego wewnętrznego oporu osoby
w depresji – która wiedziała doskonale, jak bardzo może to zakrawać
na „Szukanie Winnego” – terapeutka namawiała ją usilnie na podjęcie
ryzyka podzielenia się z Układem Wsparcia istotnym przełomem
emocjonalnym, jaki w niej (tzn. osobie w depresji) nastąpił podczas
Weekendowych Rekolekcji Doświadczalnej Terapii Uwalniania
Wewnętrznego Dziecka, do ryzyka zapisania się na które i poddania
ich doświadczeniu namówiła ją również terapeutka. W Sali Terapii
Dramą w Małych Grupach W.R.D.T.U.W.D. inni uczestnicy Małej
Grupy osoby w depresji odgrywali role jej rodziców, bliskich osób jej
rodziców, adwokatów i mnóstwa innych toksycznych postaci
z dzieciństwa osoby w depresji, a w kluczowym punkcie ćwiczenia
z terapii dramą powoli osaczali kołem osobę w depresji, przybliżając
się do niej wszyscy naraz, tak że nie mogła uciec ani uniknąć ich, ani
zlekceważyć, i z dramatyczną dykcją recytowali specjalnie napisane
teksty, które miały za zadanie wywołać i obudzić zablokowaną
traumę, czym niemal natychmiast wywoływali u osoby w depresji
przypływ skrajnie bolesnych wspomnień emocjonalnych i dawno
wypartą traumę, a skutkiem było uzewnętrznienie Wewnętrznego
Dziecka osoby w depresji i jej katartyczny atak na stos aksamitnych
poduszek, które okładała kijem z piany polistyrenowej, wywrzaskując
obsceniczne wyrazy i na nowo doświadczając jątrzenia długo
maskowanych emocjonalnych ran, z których5 jedną stanowił głęboki
osad wściekłości na to, że Walter D. („Walt”) DeLasandro Junior mógł
wystawiać jej rodzicom rachunki na sto trzydzieści dolarów za
godzinę plus koszty własne za to, że stawał między nimi w roli
mediatora i brał na siebie gówno z obydwu stron, a tymczasem ona
(tzn. osoba w depresji) musiała pełnić te same w zasadzie usługi
gównojada właściwie na co dzień i to za darmo, za nic. Usługi, jakich
żądanie od wrażliwego emocjonalnie dziecka było nie tylko skrajnie
niesprawiedliwe i niewłaściwe, ale za które w dodatku rodzice
obracali się przeciwko niej, próbując ją, osobę w depresji jako dziecko,
obarczyć poczuciem winy za zawrotne honoraria Specjalisty
Rozstrzygania Konfliktów Waltera D. DeLasandro Juniora, tak jakby
wielokrotne draki z Walterem D. DeLasandro Juniorem i jego
honoraria były jej winą i jakby miały miejsce dla jej rozpuszczonego
perkatego krzywozębego dobra, a nie z powodu skrajnie, kurwa mać,
chorej niezdolności jej zasranych rodziców do wzajemnego
porozumienia i uczciwego wspólnego przepracowania swojej chorej,
dysfunkcyjnej relacji. Ćwiczenie to i katartyczna złość, która
umożliwiła osobie w depresji dotarcie do źródła pewnych
resentymentów, jak się wyraził Moderator Małej Grupy
Tygodniowych Rekolekcji Doświadczalnej Terapii Uwalniania
Wewnętrznego Dziecka, mogły ustanowić punkt zwrotny na drodze
osoby w depresji ku wyzdrowieniu, gdyby atak furii z chłostaniem
poduszek nie pozostawił osoby w depresji w stanie tak kompletnego
rozstroju emocjonalnego, wypompowania, zestresowania
i zażenowania, że w swoim pojęciu nie miała ona innego wyjścia, jak
tylko jeszcze tego samego dnia wieczorem odlecieć samolotem do
domu i stracić resztę weekendu R.D.T.U.W.D. i Analizowanie w Małej
Grupie wszystkich jej ekshumowanych uczuć i problemów.
Ostateczny kompromis, jaki osoba w depresji i jej tera​peutka
wypracowały w trakcie analizowania niepogrzebanych
resentymentów i wynikających z nich uczuć winy i wstydu z racji
tego, co nazbyt łatwo mogło było zostać wzięte za pełne użalania się
nad sobą „Szukanie Winnego” ze strony osoby w depresji podczas
Tygodniowych Rekolekcji, polegał na tym, że osoba w depresji
podejmie ryzyko emocjonalne otwarcia się i podzielenia uczuciami
z owego doświadczenia oraz uświadomionych wówczas spraw ze
swoim Układem Wsparcia, z tym że tylko z dwiema z trzech
bazowych jego członkiń, które w aktualnym odczuciu osoby
w depresji okazywały jej najwięcej empatii i pozbawionej elementu
oceny życzliwości. Najważniejszym warunkiem kompromisu było to,
że osobie w depresji wolno będzie wyjawić wobec przyjaciółek
własny opór przed dzieleniem się owymi resentymentami
i uświadomieniami oraz poinformować je (tzn. przyjaciółki), że zdaje
sobie sprawę z tego, jak żałośnie i mazgajowato mogą one (tzn.
resentymenty i uświadomienia) brzmieć, a także wyznać, że dzieli się
z nimi tym zapewne żałosnym doświadczeniem „przełomu” tylko
i wyłącznie na wyraźną sugestię terapeutki. Przyjmując ten warunek,
terapeutka wyraziła zastrzeżenie jedynie do użycia przez osobę
w depresji określenia „żałosne” podczas dzielenia się myślami
z Układem Wsparcia. Terapeutka oświadczyła, że znacznie chętniej
poparłaby użycie przez osobę w depresji określenia „słabe” niż
„żałosne”, ponieważ jej instynkt (tzn. instynkt terapeutki)
podpowiada jej, że u podłoża stosowania przez osobę w depresji
określenia „żałosne” leży nie tylko nienawiść do samej siebie, ale też
żebranie o litość, a nawet pewien odruch manipulacji. Słowo
„żałosne”, zauważyła łagodnie terapeutka, jej osobiście wydawało się
mechanizmem obronnym używanym przez osobę w depresji dla
ustrzeżenia się przed ewentualną negatywną oceną słuchacza dzięki
jasnemu stwierdzeniu, że ona, osoba w depresji, już osądza się
znacznie surowiej, niż jakikolwiek jej słuchacz miałby serce to zrobić.
Terapeutka starannie podkreśliła, że nie ocenia, nie krytykuje i nie
odrzuca stosowania przez osobę w depresji określenia „żałosne”,
a jedynie usiłuje otwarcie i szczerze podzielić się odczuciami, jakie
w niej budzi to określenie w kontekście ich relacji. Terapeutka, która
miała przed sobą wówczas niecały rok życia, poczyniła w tym
punkcie niewielką dygresję, aby raz jeszcze podzielić się z osobą
w depresji swoim przekonaniem, że nienawiść do siebie, toksyczne
poczucie winy, narcyzm, użalanie się nad sobą, żebranie o litość,
manipulacja i wiele innych zachowań wynikłych ze wstydu, jakie
typowo cechują osoby dorosłe z depresją endogenną, należy rozumieć
przede wszystkim jako psychologiczne środki obrony wytworzone
przez dawno zranione Wewnętrzne Dziecko przeciwko możliwościom
traumy i porzucenia. Zachowania te są, innymi słowy, prymitywnymi
emocjonalnymi środkami profilaktycznymi, których rzeczywista
funkcja polega na niedopuszczaniu do intymności; stanowią one
psychiczną zbroję przeznaczoną do trzymania innych na dystans, tak
by nie dało się zbliżyć emocjonalnie do osoby w depresji na tyle, żeby
zadać jej rany mogące się okazać echem lub odbiciem zadawnionych
ran z dzieciństwa osoby w depresji, ran, które osoba w depresji
podświadomie chce za wszelką cenę w sobie tłumić. Terapeutka –
która przez zimne miesiące roku, kiedy liczne okna jej domowego
gabinetu utrzymywały chłód w pomieszczeniu, nosiła kożuch
Rdzennej Ludności Amerykańskiej z ręcznie garbowanej koźlej skóry,
stanowiący nieco upiorne wilgotnawo-cieliste tło dla zamkniętych
form przestrzennych, w jakie układały się jej dłonie, gdy mówiła –
zapewniła osobę w depresji, że nie ma zamiaru prawić jej kazań ani
narzucać własnego specyficznego wzorca etiologii depresyjnej. Po
prostu w tym konkretnym momencie instynkt kazał jej podzielić się
z osobą w depresji pewnymi osobistymi uczuciami. Co więcej, uznała,
że na tym etapie ich wzajemnej relacji może śmiało zauważyć, iż
samo ostre chroniczne zaburzenie nastroju osoby w depresji
postrzegać można jako emocjonalny mechanizm obronny w tym
sensie, że dopóki osoba w depresji zaabsorbowana jest emocjonalnie
własnym ostrym dyskomfortem afektywnym, może unikać
konfrontacji z zadawnionymi ranami z dzieciństwa, które
najwyraźniej zdecydowana jest w dalszym ciągu tłumić6.
Kilka miesięcy później, gdy terapeutka osoby w depresji nagle
i niespodziewanie zmarła – po zażyciu, jak oficjalnie ustalono,
„przypadkowym”, toksycznej kombinacji ko​feiny i homeopatycznego
środka na obniżenie apetytu, co zważywszy na jej wielkie
doświadczenie medyczne i wiedzę o interakcjach chemicznych, tylko
osobie skrajnie zakłamanej mogło nie wydać się na jakimś poziomie
intencjonalne – nie pozostawiwszy żadnego listu, nagranej kasety ani
budujących słów pożegnalnych pod adresem obecnych w jej życiu
osób i/lub klientów, którzy mimo swojego przerażającego lęku,
izolacji, mechanizmów obronnych i zadawnionych ran po dawnych
traumach zadzierzgnęli z nią intymny kontakt i dopuścili ją do siebie
emocjonalnie, chociaż odsłaniali się tym samym na ewentualną
traumę straty i porzucenia, to dla osoby w depresji ta nowa trauma
straty i porzucenia okazała się tak druzgocąca, a wynikła z niej męka,
rozpacz i poczucie beznadziei tak nieznośne, że osoba w depresji
poczuła się właśnie wówczas, jak na ironię, zmuszona do
frenetycznego, nieustannego conocnego uciekania się do swojego
Układu Wsparcia, do wydzwaniania zamiejscowo do trzech, a nawet
czterech przyjaciółek na dobę, czasem dwa razy jednej nocy do tej
samej, czasem o bardzo późnej porze, a czasem nawet – osoba
w depresji miała tego mdlącą pewność – wyrywając je ze snu albo ze
środka zdrowego, radosnego aktu intymności cielesnej z ich
partnerami. Innymi słowy, czysty odruch przetrwania w tym
turbulentnym okresie szoku i żałoby, straty i porzucenia, i goryczy
zdrady, jaki nastał po nagłej śmierci terapeutki, zmusił osobę
w depresji do odstawienia na bok właściwych sobie uczuć wstydu,
nieadekwatności i zażenowania z racji bycia żałosnym ciężarem i do
przylgnięcia z całej siły do empatii i emocjonalnego pokarmu Układu
Wsparcia, mimo że, jak na ironię, właśnie w tych dwóch punktach
osoba w depresji stawiała terapeutce w trakcie sesji najzaciętszy opór.
Nawet już pomijając druzgocący wątek porzucenia, jaki z niej
wyniknął, niespodziewana śmierć terapeutki nie mogła nadejść
w gorszym momencie z punktu widzenia drogi osoby w depresji ku
wewnętrznemu uleczeniu, jako że nadeszła (ta podejrzana śmierć)
akurat wtedy, gdy osoba w depresji zaczynała przepracowywać
i analizować niektóre z głównych kwestii swojego wstydu
i resentymentu w związku z samym procesem terapeutycznym
i wpływem, jaki intymna relacja terapeuta‒pacjent miała na jej (tzn.
osoby w depresji) nieznośną izolację i cierpienie. W ramach procesu
żałoby osoba w depresji dzieliła się z życzliwymi członkiniami Układu
Wsparcia spostrzeżeniem, że doświadczała była, co dopiero niedawno
dotarło do jej świadomości, znaczącej traumy, męki i poczucia izolacji
nawet w łonie samej relacji terapeutycznej, które to odkrycie
intensywnie badała i analizowała wspólnie z terapeutką. Żeby podać
tylko jeden przykład, dzieliła się zamiejscowo z Układem Wsparcia
osoba w depresji, odkryła ona i usilnie starała się przepracować
w trakcie terapii uczucie, że jest to ironiczne i poniżające, zważywszy
dysfunkcyjną dbałość jej rodziców o pieniądze oraz cenę, jaką za tę
ich dbałość płaciło dziecko, że teraz ona jako osoba do​rosła znalazła
się w sytuacji, w której musi płacić terapeutce dziewięćdziesiąt
dolarów od godziny za cierpliwe wysłuchanie i szczere, empatyczne
reakcje, tzn. poniżające i żałosne było dla niej to, że jest zmuszona
kupować cierpliwość i empatię, jak wyznała osoba w depresji swojej
terapeutce, przy czym stanowiło to dręczące echo dokładnie tego
właś​nie dziecięcego bólu, którego ona (tzn. osoba w depresji) tak
bardzo chciała się pozbyć. Terapeutka – wysłuchawszy uważnie i bez
osądzania tego, co, jak później wyznała osoba w depresji swojemu
Układowi Wsparcia, mogło przecież z łatwością zostać odebrane jako
małostkowe użalanie się na koszty terapii, i po długiej, wyważonej
pauzie, podczas której obie, terapeutka i osoba w depresji,
wpatrywały się w jajowatą klatkę, jaką splecione dłonie terapeutki
utworzyły właśnie na jej kolanach7 – odpowiedziała, że jakkolwiek na
poziomie czysto intelektualnym – poziomie „głowy” – mogłaby się
z całym szacunkiem nie zgodzić z treścią, czyli „propozycją
znaczenia” zawartego w wypowiedzi osoby w depresji, to jednak
całym sercem popiera dzielenie się przez osobę w depresji wszelkimi
uczuciami, jakie w niej (tzn. osobie w depresji) budzi relacja
terapeutyczna8, aby mogły wspólnie przeanalizować i zbadać
odpowiednie środowiska i konteksty dla ich wyrażenia.
Wspomnienia osoby w depresji o cierpliwych, uważnych
i nieoceniających reakcjach terapeutki nawet na jej (tzn. osoby
w depresji) najzłośliwsze i dziecinnie buntownicze użalania
wzbudzały świeże, jeszcze bardziej nieznośne poczucie straty
i opuszczenia, jak również świeże fale resentymentu i żalu nad sobą,
o których osoba w depresji wiedziała, że są w najwyższym stopniu
odpychające, o czym zapewniała przyjaciółki tworzące jej Układ
Wsparcia, zaufane przyjaciółki, do których na tym etapie
wydzwaniała już właściwie nieustannie, czasami nawet za dnia,
z miejsca pracy, wykręcając numery służbowe najbliższych
zamiejscowych przyjaciółek i prosząc je, by oderwały się od swoich
ambitnych, inspirujących działań zawodowych i wysłuchały życzliwie
i podzieliły się i podialo​gowały i pomogły osobie w depresji znaleźć
jakiś sposób na zniesienie tej żałoby i straty oraz znaleźć jakiś sposób
na przeżycie. Jej przeprosiny za obarczanie przyjaciółek w godzinach
dziennych w miejscu pracy były wyszukane, zawiłe, szumne,
barokowe, bezlitośnie samokrytyczne i właściwie nieustanne,
podobnie jak jej wyrazy wdzięczności pod adresem Układu Wsparcia
za samo Bycie dla niej, za samo pozwalanie jej na nowo nabierać
ufności i podejmować ryzyko kontaktu, choćby najskromniejszego,
ponieważ, wyznawała osoba w depresji, czuła teraz, iż odkrywa
całkiem na nowo, i to z druzgocącą nową jasnością w tym okresie
żałoby po nagłym i bez słowa opuszczeniu jej przez terapeutkę, taką
myślą dzieliła się przez służbowy telefon bezprzewodowy, jak
potwornie nieliczne są osoby, z którymi można mieć nadzieję
nawiązać prawdziwe porozumienie i podzielić się myślami
i zadzierzgnąć zdrowe, otwarte, szczere, obustronnie korzystne
relacje, dające oparcie. Na przykład otoczenie w jej miejscu pracy –
na które, przyznawała skwapliwie, narzekała rozwlekle już nieraz –
było kompletnie dysfunkcyjne i toksyczne, a panująca w nim skrajnie
nieżyczliwa atmosfera emocjonalna zamieniała sam pomysł podjęcia
próby nawiązania jakichkolwiek wzajemnie korzystnych związków ze
współpracownikami w groteskowy żart. Natomiast czynione przez
osobę w depresji próby wyjścia z uczuciowej izolacji i nawiązania
oraz podtrzymania przyjaźni i relacji ze wspólnotą poprzez grupy
działające przy kościele, bądź poprzez zdrową i holistyczną
gimnastykę rozciągającą, bądź też poprzez zespół muzyczny grający
na instrumentach dętych drewnianych, okazały się tak rozdzierająco
boles​ne, zwierzała się, że ubłagała terapeutkę, aby jej więcej nie
proponowała ich usilnego ponawiania. A co do pomys​łu, aby raz
jeszcze wciągnąć brzuch i zapuścić się w emocjonalnie Hobbesowski
rynek handlu mięsem, czyli „teatr uwodzenia”, po to, by po raz
kolejny znaleźć i nawiązać zdrowy, czuły, funkcjonalny związek
z mężczyzną, czy to w postaci intymnej relacji partnerskiej, czy
choćby bliskiej a wspierającej przyjaźni – w tym punkcie zwierzeń
osoba w depresji śmiała się głucho w słuchawkę bezprzewodowego
telefonu, który zabrała do swojego boksu w miejscu pracy, i pytała,
czy to doprawdy konieczne wobec przyjaciółki, która zna ją tak
świetnie, jak ją znała ta członkini Układu Wsparcia, z którą akurat
rozmawiała, aby ona (tzn. osoba w depresji) tłumaczyła, dlaczego jej
uporczywa depresja oraz wątpliwa samoocena i ufność czyniły samą
myśl o tym patykiem na wodzie pisaną bajką Ikara i skrajną
niemożnością. Żeby wziąć tylko jeden przykład, mówiła osoba
w depresji ze swego stanowiska pracy, w drugim semestrze
pierwszego roku college’u wydarzył się traumatyczny incydent,
w którym osoba w depresji siedziała sama na trawie w pobliżu grupy
lubianych, pewnych siebie studentów płci męskiej podczas
międzyuczelnianych zawodów w lacrosse i wyraźnie słyszała, jak
jeden z tych mężczyzn powiedział ze śmiechem o studentce płci
żeńskiej, którą osoba w depresji znała, ale mało, że jedyna istotna
różnica między tą kobietą a klozetem w publicznej toalecie polega na
tym, że klozet nie łazi żałośnie za tobą, gdy z niego skorzystasz.
Zwierzając się współczującym przyjaciółkom, osoba w depresji
doznała gwałtownego i nieoczekiwanego przypływu emocjonalnych
wspomnień z jednej z pierwszych sesji terapeutycznych, podczas
której po raz pierwszy opowiedziała terapeutce o tym incydencie: na
tym nieporadnym jeszcze początkowym etapie procesu
terapeutycznego przerabiały wspólnie podstawowe uczucia
i terapeutka postawiła osobie w depresji zadanie określenia, czy
podsłuchana kalumnia wzbudziła w niej (tzn. w osobie w depresji)
przede wszystkim uczucie złości, osamotnienia, lęku, czy też smutku9.
W tym stadium żałoby po śmierci terapeutki, niewyklu​czone, że
z jej własnej (tzn. terapeutki własnej) ręki, poczucie straty
i opuszczenia, jakiego doznawała osoba w depresji, sta​ło się tak silne
i przytłaczające, i tak doszczętnie przemogło jej zadawnione
mechanizmy obronne, że, na przykład, gdy dana zamiejscowa
przyjaciółka, z którą akurat kontaktowała się osoba w depresji,
oświadczała, że absolutnie musi już kończyć rozmowę i wracać do
wymogów włas​nego pełnego, pasjonującego, niedepresyjnego życia,
pierwotny instynkt niczego chyba innego jak tylko przetrwania
emocjonalnego nakazywał osobie w depresji przełknąć ostatnie
drobinki resztek dumy i bezwstydnie błagać o jeszcze dwie albo
chociaż jeszcze jedną minutę czasu i uwagi danej przyjaciółki; a jeżeli
„empatyczna przyjaciółka”, wyraziwszy wpierw nadzieję, że osoba
w depresji znajdzie wreszcie sposób na to, aby traktować siebie samą
łagodniej i z większym współczuciem, mimo to stanowczo, lecz
z wdziękiem kończyła rozmowę, wówczas osoba w depresji nie
poświęcała już niemal ani chwili na otępiałe wsłuchiwanie się
w przerywany sygnał telefonu, ani na obgryzanie skórek przy
paznokciu palca wskakującego, ani na wciskanie podstawy dłoni
w czoło, czy doznawanie jakichkolwiek uczuć poza desperacją,
nakazującą jej natychmiast wykręcić następny dziesięciocyfrowy
numer z Listy Telefonów Układu Wsparcia, która to lista na tym
etapie procesu żałoby była już wielokrotnie powielona i umiesz​czona
w kalendarzyku osoby w depresji, na pliku PHONE.VIP terminala na
jej stanowisku pracy, w portfelu na banknoty, w zapinanej na suwak
wewnętrznej przegródce bezpieczeństwa jej portmonetki,
w miniszafce w Centrum Holistycz​nego Rozciągania i Rozwoju oraz
w specjalnej, własnej roboty wewnętrznej kieszeni od wewnątrz tylnej
okładki oprawnego w skórę Dziennika Uczuć, który osoba w depresji
– za radą terapeutki – zawsze nosiła przy sobie.
Osoba w depresji dzieliła się z każdą po kolei członkinią swojego
Układu Wsparcia jakąś porcją fali emocjonalnie zmysłowych
wspomnień sesji, podczas której pierwszy raz otworzyła się
i opowiedziała zmarłej terapeutce incydent, w którym rozweseleni
mężczyźni porównywali jej koleżankę do sedesu, dodając, że nigdy
nie zdołała zapomnieć tego incydentu i że chociaż nie utrzymywała
bliskich stosunków z koleżanką przyrównaną przez mężczyzn do
sedesu ani nawet dobrze jej nie znała, to odczuła wówczas, podczas
międzyuczelnianych zawodów w lacrosse, grozę pomieszaną
z empatyczną rozpaczą wobec żałosnej myśli, że koleżanka stała się
obiektem tak szyderczej seksistowskiej pogardy bez jej (tzn.
koleżanki, która stała się obiektem szyderczej seksistowskiej pogardy)
wiedzy o tym. Osobie w depresji wydawało się wielce
prawdopodobne, że cały jej późniejszy rozwój emocjonalny oraz
zdolność nawiązywania kontaktów i tworzenia związków zostały
głęboko skażone owym incydentem; zdecydowała się otwo​rzyć
i odsłonić poprzez wyznanie – jakkolwiek tylko tej jednej, najbardziej
zaufanej, elitarnej i specjalnej bazowej członkini Układu Wsparcia –
że przyznała się tera​peutce, iż nawet teraz jako domniemaną osobę
dorosłą niepokoi ją często myśl, że grupy śmiejących się ludzi nie​raz
szydzą z niej i pogardzają nią (tzn. osobą w depresji) bez jej wiedzy.
Zmarła terapeutka, zwierzała się osoba w depresji swojej najbliższej
zamiejscowej powiernicy, wskazała na wspomnienie traumatycznego
incydentu z jej (tzn. osoby w depresji) czasów studenckich i na
reaktywną presumpcję szyderstwa i wzgardy cechującą osobę
w depresji jako na klasyczny przykład sposobu, w jaki zablokowane
u osoby dorosłej zadawnione emocjonalne mechanizmy obronne stają
się toksyczne i dysfunkcyjne, doprowadzając u tejże osoby dorosłej do
emocjonalnej izolacji i odcięcia się od wspólnoty, życzliwości,
a nawet od siebie samej, przez co potrafią one (tzn. toksyczne
zadawnione mechanizmy obronne) uniemożliwić dorosłej osobie
w depresji dostęp do własnych cennych wewnętrznych zasobów
i narzędzi pozwalających nawiązać kontakt dla pozyskania wsparcia
oraz traktować siebie z łagodnością, współczuciem i akceptacją;
a zatem, paradoksalnie, zablokowane mechanizmy obronne
przyczyniają się do pomnożenia bólu i smutku, którym pierwotnie
miały zapobiec.
To właśnie podczas dzielenia się tą szczerą, delikatną, liczącą
cztery lata reminiscencją ze specjalną bazową członkinią Układu
Wsparcia, tą, której osoba w depresji we własnym odczuciu aktualnie
najgłębiej ufała, na której mogła polegać i z którą potrafiła się
prawdziwie porozumieć przez bezprzewodowy telefon, doznała ona
(tzn. osoba w depresji) nagle czegoś, co później miała opisać jako
świadomość emocjonalną prawie tak traumatyczną i cenną, jak
w doświadczeniu sprzed dziewięciu miesięcy z Weekendowych
Rekolekcji Doświadczalnej Terapii Uwalniania Wewnętrznego
Dziecka, zanim poczuła się nazbyt wyssana katartycznie i spięta, aby
móc kontynuować zajęcia, i musiała polecieć z powrotem do domu.
Tj. osoba w depresji oznajmiła najbardziej zaufanej i życzliwej
zamiejscowej przyjaciółce, że, paradoksalnie, chyba jakimś sposobem
znajduje w skrajności uczuć straty i opuszczenia po przedawkowaniu
przez terapeutkę naturalnych stymulantów siłę i godność niezbędne
do własnego emocjonalnego przetrwania, dzięki któremu wreszcie
zdoła poważyć się na ryzyko postąpienia za drugą z dwóch
najambitniejszych i najtrudniejszych sugestii terapeutki, i zacznie
otwarcie prosić pewnych ewidentnie szczerych i życzliwych Innych
o szczerą odpowiedź, czy w głębi duszy czują do niej pogardę,
szyderczy dystans, sędziowską surowość, czy odrazę. I osoba
w depresji wyznała, że teraz, nareszcie, po czterech latach łzawego
i wojowniczego oporu, zamierza naprawdę zacząć zadawać zaufanym
Innym to przełomowo szczere i być może wstrząsające pytanie, a że
ponieważ jest aż nadto świadoma własnej fundamentalnej słabości
oraz obronnych skłonności do negacji i uniku, to właśnie postanowiła
rozpocząć ten bezprecedensowo delikatny proces przesłuchań w tej
chwili, tzn. z tą właś​nie elitarną, niezrównanie szczerą i współczującą
bazową członkinią Układu Wsparcia, z którą w tym oto momencie
dzieli się myślami przez służbowy bezprzewodowy telefon10. Tu
osoba w depresji uczyniła krótką pauzę, aby dodać informację, że
twardo obiecała sobie, iż zada owo potencjalnie głęboko
traumatyzujące pytanie bez uciekania się do zwyczajowych
a irytujących mechanizmów obronnych w postaci wstępu, przeprosin
czy wtrąconej samokrytyki. Chciała usłyszeć, bez ogródek, jak
podkreśliła, brutalnie szczerą opinię o własnej osobie z ust
najcenniejszej i najbliższej przyjaciółki w Układzie Wsparcia, i to
zarówno ewentualne rzeczy negatywne, surowe i bolesne, jak i te
pozytywne, afirmujące, życzliwe i krzepiące. Osoba w depresji
zaznaczyła, że mówi całkiem serio: czy to brzmi melodramatycznie,
czy nie, brutalnie szczera ocena jej osoby przez obiektywną,
a zarazem głęboko życzliwą inną osobę, stanowiła dla niej w tym
momencie nieomal dosłownie sprawę życia i śmierci.
Albowiem przerażało ją, wyznała osoba w depresji zaufanej
i odbywającej rekonwalescencję przyjaciółce, dogłębnie,
bezprecedensowo przerażało ją to, co zdawało jej się, że widzi
i odkrywa w sobie podczas trwania procesu żałoby po nagłej śmierci
terapeutki, która (tzn. terapeutka) była przez blisko cztery lata
najbliższą i najbardziej zaufaną powiernicą osoby w depresji, źródłem
życzliwości, akceptacji i – nie obrażając żadnej z członkiń Układu
Wsparcia – jej najlepszą przyjaciółką na świecie. Odkryła bowiem,
zwierzała się zamiejscowo osoba w depresji, odbywając swój ważki
codzienny rytuał Cichego Czasu11 teraz, w tym obecnie trwającym
procesie żałoby, wyciszając się i zaglądając głęboko we własne
wnętrze, że ani nie doznaje, ani nie dostrzega w sobie żadnych
prawdziwych uczuć wobec terapeutki, tzn. wobec terapeutki jako
osoby, osoby, która zmarła, osoby, o której tylko ktoś niewiarygodnie
zakłamany mógłby twierdzić, że nie targnęła się na własne życie,
a zatem osoby, która, jak mniemała osoba w depresji,
prawdopodobnie sama cierpiała mękę emocjonalną, izolację i rozpacz
w stopniu porównywalnym albo nawet – chociaż tę możliwość osoba
w depresji, co wyznała przez telefon, była w stanie wysunąć tylko na
poziomie czysto intelektualnej abstrakcji, czyli poziomie „głowy” –
przewyższającym cierpienie osoby w depresji. Osoba w depresji
zwierzyła się, że najbardziej przerażającą implikacją tego (tj. faktu, że
nawet gdy koncentruje się i zagląda głęboko w siebie, nie odnajduje
prawdziwych uczuć dla terapeutki jako autonomicznie wartościowej
istoty ludzkiej) wydaje jej się to, że cały jej morderczy ból i rozpacz
po samobójstwie terapeutki okazały się dotyczyć tylko i wyłącznie jej
samej, tj. jej straty, jej opuszczenia, jej żalu, jej traumy i cierpienia,
i elementarnego afektyw​nego przetrwania. Ale, zwierzała się,
podejmując dodatkowe ryzyko odsłonięcia osoba w depresji, jeszcze
bardziej przerażające było to, że wstrząsające uświadomienie sobie tej
straszliwej prawdy zamiast w niej teraz wzbudzić jakiekolwiek
emocje współczucia, empatii i żalu bliźniego dla terapeutki jako
osoby, wzbudzało – w tym miejscu osoba w depresji odczekała
cierpliwie, aż minie napad torsji u nad​zwyczajnie dyspozycyjnej
przyjaciółki, aby podjąć potem dalsze ryzyko zwierzania się jej – no
więc uświadomienie sobie tej wstrząsająco straszliwej prawdy
wzbudzało w niej, o zgrozo, jedynie dalsze i dotkliwsze uczucia
dotyczące jej samej. W tym punkcie zwierzeń osoba w depresji
przerwała, aby przysiąc solennie przed zamiejscową, ciężko chorą,
często wymiotującą, a mimo to troskliwą i serdeczną przyjaciółką, że
nie ma żadnego toksycznego czy też żałośnie manipulacyjnego
samobiczowania w tym, co ona (tzn. osoba w depresji) przekazuje,
odsłania i wyznaje, a jedynie dogłębny i bezprzykładny lęk: osoba
w depresji lękała się o siebie – o, w istocie, „[własne] ja” – tzn. o swój
własny tak zwany charakter czy też „ducha”, czy może nawet
„duszę”, tzn. o własną zdolność do elementarnej ludzkiej empatii,
współczucia i troski – tak wyznała życzliwej przyjaciółce
z nerwiakiem. I pyta teraz szczerze, kontynuowała, uczciwie
i z rozpaczą: co można powiedzieć o osobie, która nie czuje nic –
„Nic”, podkreśliła – do nikogo oprócz siebie? Może nigdy nie czuła?
Osoba w depresji rozpłakała się w słuchawkę i powiedziała, że oto tu
i teraz bezwstydnie błaga swoją obecnie najbliższą w świecie
przyjaciółkę i powiernicę o podzielenie się z nią swoją (tzn.
przyjaciółki z nowotworem złośliwym rdzenia nadnerczy) brutalnie
szczerą oceną, do walenia po oczach, do niemówienia niczego dla
podtrzymania na duchu, usprawiedliwienia czy wsparcia, jeśli nie
wierzy uczciwie, że jest to prawda. Ona jej ufa, zapewniła. Doszła
bowiem do wniosku, stwierdziła, że całe jej życie, jakkolwiek
naznaczone męką, rozpaczą i nieopisaną samotnością, zależy w tym
momencie jej drogi ku prawdziwemu uleczeniu od pozyskania –
choćby, jeżeli trzeba, za cenę wyrzeczenia się wszelkiej dumy
i osłony, za cenę żebrania, wtrąciła – osądu pewnych zaufanych
i bardzo starannie wybranych członkiń wspierającej ją wspólnoty.
A zatem, rzekła osoba w depresji łamiącym się głosem, błaga oto
swoją najbardziej obecnie zaufaną przyjaciółkę, aby się z nią
podzieliła swoim najskrytszym sądem o zdolności „charakteru” czy
też „ducha” osoby w depresji do miłości bliźniego. Potrzebowała
odpowiedzi, łkała osoba w depresji, nawet jeżeli ta odpowiedź jest
częściowo negatywna, bolesna, traumatyczna albo może ją raz na
zawsze strącić poza krawędź emocjonalną – nawet jeżeli będzie to
tylko odpowiedź utrzymana na zimno intelektualnym, czyli
ograniczającym się do „głowy”, poziomie werbalnej deskrypcji; ona
(osoba w depresji) godzi się nawet na to, przysięgała, kuląc się
i dygocąc w pozycji niemal embrionalnej na ergonomicznym krześle
swojego stanowiska pracy w wydzielonym boksie – a zatem błaga
swoją nieuleczalnie chorą przyjaciółkę, żeby się nie wahała, nie
krępowała, tylko waliła całą prawdę: jakich słów i terminów można
użyć do opisania takiej solipsystycznej, samozżerającej się,
bezgranicznej emocjonalnej próżni i gąbki, jaką ona (tzn. osoba
w depresji) w tej chwili się sobie wydaje? Jak ma nazwać i opisać –
nawet sama dla siebie, patrząc w siebie i stając z sobą twarzą w twarz
– to wszystko, czego się tak boleśnie o sobie dowiedziała?
Diabeł ma co robić

No i jak sprawił sobie coś nowego albo jak sprzątnął szopę na


narzędzia czy piwnicę odkrywał tatuś częstokroć że posiada jakiś
przedmiot którego już nie potrzebuje i musi się go pozbyć a jako że
daleko byłoby wieźć grata ciężarówką na wysypisko albo do
Goodwilla w mieście to łapał za tele​fon i zamieszczał ogłoszenie
w miejskiej gazecie „Trading Post” że odda to coś za darmo. Gówno
typu kanapa czy zamrażarka czy stary rumpel. Ogłoszenie
informowało Darmo Przyjdź i Weź! Ale i tak zawsze to trochę
potrwało po ukazaniu się ogłoszenia zanim choć jedna dusza raczyła
zadzwonić więc rzecz na zbyciu sterczała u tatusia doprowadzając go
do szału aż w końcu jeden czy dwóch łebków z miasta zjawiało się
żeby ją obejrzeć. A i ci odnosili się do rzeczy nieufnie z pokerowymi
minami obchodzili ją dookoła dźgając czubkiem buta i marudzili
A skąd pan toto wziąłeś a jaki ma feler a czemu panu tak strasznie
zależy żeby się tego pozbyć. Kręcili głowami naradzali się z żonusiami
pętali się po obejściu i doprowadzali tatusia nieomal do białej
gorączki bo on przecież chciał tylko oddać darmo stary rumpel
i pozbyć się go z podjazdu a teraz ile musi się naużerać z tymi
łebkami żeby ich namówić do wzięcia. No to wpadł na pomysł i jak
następnym razem chciał się czegoś pozbyć to dał ogłoszenie do
„Trading Post” ale wyznaczając jakąś śmieszną cenę którą ustalił na
gorąco przez telefon z tym facetem z „Trading Post”. Śmieszną cenę
prawie nic. Stara Brona Wyszczerbiona Lekko Zardzewiała $5,
Wersalka JCPenny Zielono-Żółta $10 i tym podobne. No i zaczęli
ludzie wydzwaniać zaraz pierwszego dnia po ukazaniu się ogłoszenia
w „Trading Post” i przyjeżdżali specjalnie z miasta a nawet z dalszych
stron z jakichś małych miasteczek do których też docierała gazeta
„Trading Post” i zajeżdżali pod dom rozpryskując żwir i prawie nie
patrzyli na to co biorą tylko natychmiast wciskali tatusiowi te pięć
czy tam dziesięć dolarów żeby przypadkiem ktoś inny nie sprzątnął
im rzeczy sprzed nosa a jak to było coś cięższego jak ta na przykład
kanapa to ja im pomagałem załadować i odjeżdżali z nią w trymiga.
Miny mieli inne i ich żony czekające w samochodzie też miały inne
miny, zadowolone i z zębami na wierzchu mąż obejmował żonę
ramieniem i oboje machali do tatusia cofając się na wstecznym.
Uszczęśliwieni że trafiła im się stara brona prawie za bezcen.
Zapytałem tatusia jaki morał można stąd wyciągnąć a on mi
powiedział że chyba taki że nie warto uczyć świni śpiewu i kazał mi
wygrabić żwir z rynsztoka z powrotem na podjazd zanim spłynie
kurde w kanalizację.
Myśl

Jej biustonosz ma zatrzaski z przodu. Jego czoło wygładza się trzask-


prask. Myśli, żeby uklęknąć. Ale wie co ona może sobie pomyśleć jak
on uklęknie. Tym co mu wygładziło czoło było swoiste objawienie. Jej
piersi wyzwoliły się. On wyobraża sobie swoją żonę i syna. Jej piersi
są teraz nieskrępowane. Materac łóżka ma tiulową falbankę jak
spódniczka baletnicy. To młodsza siostra współlokatorki jego żony
z akademika. Wszystkie inne wyszły do centrum handlowego, jedne
do sklepów, inne na film w multi​pleksie. Ta siostra z piersiami koło
łóżka ma spokojne spojrzenie i lekki uśmiech, lekki i dwuznaczny,
wyuczony z mediów. Widzi jego rumieniec i czoło wygładzające się
wskutek swoistego objawienia – dlaczego wyłgała się od wyjścia do
galerii handlowej, co znaczyły pewne komentarze, spojrzenia,
przeciągłe chwile podczas tego weekendu które tłumaczył sobie
własną próżnością, imaginacją. Widujemy to dziesiątki razy dziennie
w programach rozrywkowych ale o sobie samych myślimy żeśmy
zwariowali, że nasza wyobraźnia zwariowała. Inny mężczyzna
mógłby powiedzieć że widział tylko jak jej ręka uniosła się do stanika
i wyzwoliła piersi. Nogi chyba lekko mu drżą gdy ona pyta go co sobie
myśli. Wyraz jej twarzy pochodzi ze strony 18. katalogu Victoria
Street. To jest, myśli on sobie, taka kobieta która zostałaby
w szpilkach na nogach gdyby ją poprosił. Nawet jeżeli nigdy
przedtem nie została w szpilkach to posłałaby mu znaczący,
dwuznaczny uśmiech, strona 18. Z szybkiego profilu gdy ona się
odwraca żeby zamknąć drzwi jej pierś jest od dołu półkulą od góry
skocznią narciarską. Leniwy półobrót i pchnięcie drzwi brzemienne są
jakimś znaczeniem; dociera do niego że ona odgrywa rolę z jakiegoś
swojego ulubionego filmu. W tableau jego wyobraźni dłoń jego żony
spoczywa na ramieniu jego syna w geście niemal ojcowskim.
To nawet nie to że on postanawia uklęknąć – po prostu czuje nagły
napór na kolana. Jego pozycja może jej sugerować że chciałby aby
ona zdjęła majtki. Jego twarz znajduje się na poziomie jej majtek
kiedy ona kroczy w jego stronę. On czuje pod kolanami splot tkaniny
spodni i przebijającą spod spodu fakturę dywanu. Wyraz jej twarzy
łączy kuszenie z podnieceniem, z akcentem lekkiego rozbawienia
mającego wnieść element wyrafinowania, wyzbycia się od dawna
wszelkich złudzeń. Ten wyraz twarzy wygląda zabójczo na fotografii,
ale oglądany na żywo budzi zażenowanie. Kiedy on składa dłonie
przed klatką piersiową, staje się już oczywiste że ukląkł aby się
pomodlić. Już nie można się pomylić co do jego intencji. Rumieńce
ma bardzo silne. Jej piersi przestają lekko drżeć i kołysać się gdy staje
w miejscu. Znajduje się teraz po tej samej stronie łóżka ale jeszcze nie
bezpośrednio przy nim. Jego spojrzenie w sufit pokoju jest błagalne.
Jego wargi poruszają się bezgłośnie. Ona stoi zakłopotana. Jej
świadomość własnej nagości staje się świadomością innego rodzaju.
Ona nie jest pewna jak ma stać i wyglądać kiedy on tak żarliwie
spogląda w sufit. Jego oczy nie są zamknięte. Jej siostra z mężem
i dziećmi oraz z żoną i malutkim synkiem tego mężczyzny pojechali
jego minivanem marki Voyager do centrum handlowego. Ona
krzyżuje ramiona na piersiach i ogląda się za siebie: drzwi, jej bluzka
i biustonosz, stara komoda jego żony cętkowana światłem słońca
spomiędzy zaokiennych liści. Mogłaby spróbować, przez chwilę,
wyobrazić sobie co się dzieje w jego głowie. Waga łazienkowa
wyziera dołem w nogach łóżka poniżej tiulowej falbanki materaca.
Choćby na chwilę spróbować się postawić w jego sytuacji.
Na pytanie, które ona mu zadaje, jego czoło nabrzmiewa od
grymasu twarzy. Ona stoi ze skrzyżowanymi ramionami. Pytanie
składa się z trzech słów.
To nie jest tak, jak myślisz – mówi on.
Jego oczy nie opuszczają punktu w pół drogi pomiędzy sufitem
a nimi dwojgiem. Ona nagle uświadamia sobie jak stoi, jak głupio
może to wyglądać przez okno. To nie z podniecenia stwardniały jej
sutki. Jej czoło układa się w linię pytajną.
On mówi:
To niestety nie jest tak, jak myślisz.
A gdyby przyłączyła się do niego na podłodze, jakby nigdy nic,
dłonie złożone w geście suplikacji – no właś​nie tak.
Bez znaczenia

Opowiem ci coś niesamowitego. To było parę lat temu, miałem


dziewiętnaście i szykowałem się do opuszczenia domu rodziców, żeby
rozpocząć samodzielne życie, no i pewnego dnia w trakcie tych
przygotowań nagle mi się przypomniało, jak mój ojciec, gdy byłem
mały, potrząsał mi przed nosem kutasem. Ni stąd, ni zowąd naszło
mnie to wspomnienie, ale takie wyraźne i ze szczegółami, że musiało
być prawdziwe. Nagle dotarło do mnie, że to się wydarzyło
naprawdę, nie we śnie, chociaż miało w sobie tę jakąś dziwną
niesamowitość, którą mają sny. No więc takie było to moje nagłe
wspomnienie. Jest jakaś ósma czy dziewiąta wieczór, siedzę sam na
dole w salonie, po szkole, oglądam telewizję. Ojciec schodzi na dół,
wchodzi do salonu, staje przede mną, znaczy między mną
a telewizorem, nic nie mówi, ja też nic nie mówię. I nic nie mówiąc,
wyciąga kutasa i zaczyna nim tak potrząsać mi przed nosem.
Pamiętam, że nikogo więcej nie było wtedy w domu. Chyba była
zima, bo pamiętam, że w salonie było chłodno i owinąłem się przed
telewizorem mamy afgańskim szalem. Ten incydent z moim ojcem
machającym mi przed nosem kutasem był częściowo taki niesamowity
przez to, że ojciec przez cały czas nie odezwał się ani słowem (gdyby
coś powiedział, to bym zapamiętał), i zupełnie nie było w tym
wspomnieniu wyglądu jego twarzy, jego miny. Nie pamiętam nawet,
czy na mnie patrzył. Pamiętam tylko jego kutasa. Jego kutas, że się
tak wyrażę, pochłonął całkowicie moją uwagę. Potrząsał mi nim tak
przed nosem, bez słowa, bez komentarza, jak się wytrząsa resztki
płynu z puszki, ale też było w tym, jak to robił, coś groźnego i jakby
napastliwego, tak to pamiętam, jakby ten jego kutas był pięścią, którą
ojciec mierzył mi w twarz na ostrzeżenie, żebym nie ważył się pisnąć
ani słowa, i siedziałem, pamiętam, w tym afgańskim szalu, i nie
mogłem się ruszyć ani usunąć przed tym kutasem, i tylko, pamiętam,
kręciłem głową na wszystkie strony, żeby go nie mieć tuż przed
oczami (tego kutasa). To był jeden z tych niesamowitych incydentów,
które są takie dziwaczne, że człowiek nawet w trakcie nie wierzy, że
dzieją się naprawdę. Wcześniej kutasa ojca oglądałem tylko przelotnie
w przebieralniach. Pamiętam, jak mi głowa latała na wszystkie strony
na wyciągniętej szyi, a ten kutas za nią, a mnie w tym czasie krążyły
po głowie totalnie porąbane myśli typu „Poruszam głową jak wąż”
itepe. Nie miał wzwodu. Ciemniejszy był ten kutas, pamiętam, niż
reszta ciała ojca, i duży, z brzydką grubą żyłą wzdłuż jednego boku.
Ta dziurka na czubku wyglądała jak szczelina mocno zużyta sikaniem,
i rozwierała się lekko albo zwierała, gdy ojciec potrząsał kutasem,
mierząc nim groźnie prosto w moją twarz, w którąkolwiek stronę
uciekł​bym głową. Takie jest moje wspomnienie. Odkąd mi się ono
przypomniało, chodziłem po domu rodziców jak błędny, jak
ogłuszony, skrajnie spięty, ale nikomu nic nie mówiłem i o nic nie
pytałem. Wiem, że mój ojciec zrobił coś takiego tylko ten jeden raz.
Akurat w tych dniach się pakowałem i chodziłem po sklepach zbierać
puste pudła do przeprowadzki. Zdarzało się, że okrążałem dom
rodziców w totalnym szoku z uczuciem kompletnego odjazdu. Stale
myślałem o tym nagłym wspomnieniu. Zaszedłem do pokoju rodziców
i do salonu. Salon miał nowy sprzęt audiotele zamiast starego
telewizora, ale afgański szal mamy dalej tam leżał rozpostarty na
oparciu kanapy, kiedy nie był w użyciu. Ten sam dokładnie afgański
szal, co w moim wspomnieniu. Wciąż się głowiłem, dlaczego ojciec
coś takiego zrobił, co mógł sobie myśleć, co to miało znaczyć,
i usiłowałem sobie przypomnieć, czy jego mina wyrażała wtedy
jakiekolwiek emocje, znaczy się w trakcie.
No i zaraz będzie jeszcze dziwniej, bo ja w końcu wtedy kiedy mój
ojciec wziął pół dnia wolnego, żeby pojechać ze mną wynająć mi
furgonetkę do przeprowadzki, właś​nie wtedy, w tej furgonetce, gdy
wracaliśmy nią do domu z punktu wynajmu samochodów,
poruszyłem tę sprawę, zapytałem go o to wspomnienie. Zapytałem
wprost. Nie da się do czegoś takiego dochodzić stopniowo. Ojciec
wynajął furgonetkę na własny koszt i to on prowadził, kiedy
wracaliśmy do domu. Pamiętam, że radio w tej furgonetce nie
działało. No i w tym aucie ja ni z gruszki, ni z pietruszki (z jego
perspektywy) oznajmiam nagle ojcu, że przypomniało mi się
niedawno, jak zszedł na dół i trząsł mi kutasem przed nosem, kiedy
byłem mały, i streszczam mu pobieżnie, co zapamiętałem, i pytam go:
„O co ci kurde chodziło?”. Ponieważ jechał dalej bez słowa czy gestu
odpowiedzi, przypiliłem go, streszczając incydent jeszcze raz i zadając
mu ponownie to samo pytanie. (Udałem, że nie jestem pewien, czy
dosłyszał za pierwszym razem). A co robi mój ojciec – siedzimy
w furgonetce jadącej krótkim prostym odcinkiem trasy do domu
moich starych, żebym się stamtąd mógł wyprowadzić na własne
śmieci – a mój ojciec, nie zdejmując rąk z kierownicy i nie poruszając
żadnym mięśniem oprócz mięśnia szyi, odwraca do mnie głowę
i posyła mi spojrzenie. Nie jest to spojrzenie wkurzone ani
zakłopotane, jakby nie miał pewności, czy się nie przesłyszał. I nie
padają teksty „Co ci, kurwa, odbiło” ani „Wypierdalaj stąd”, ani
żadne inne, którymi się posługuje, kiedy jest wkurzony. Nie mówi nic,
a jednak to jego spojrzenie mówi mi wszystko: że wierzyć mu się nie
chce, żeby mnie takie świństwo przeszło przez gardło, że jest
w najwyższym stopniu zaskoczony i zbulwersowany, że nie tylko
nigdy nie machał przede mną bez powodu kutasem, kiedy byłem
mały, ale sam fakt, że ja potrafiłem sobie kurwa wyobrazić jego
wymachującego przede mną kutasem, i na dodatek w to uwierzyć, i na
dodatek w jego obecności, tu w tej wynajętej furgonetce, oskarżyć go.
Itepe, itede. I właśnie to spojrzenie, którym zareagował wobec mnie
w furgonetce, nie przestając prowadzić, kiedy mu wyjawiłem swoje
wspomnienie i zapytałem go wprost – właśnie ono sprawiło, że
kompletnie puściły mi nerwy w związku z ojcem. To spojrzenie,
z którym powoli zwrócił ku mnie głowę, mówiło mi, że ojciec się za
mnie wstydzi, że wstydzi się nawet swojego ze mną pokrewieństwa.
Wyobraź sobie, że idziesz ze swoim ojcem na wielki, wykwintny
bankiet w strojach wieczorowych, i tam wskakujesz nagle na
bankietowy stół, przy którym wszyscy siedzą, i na samym środku tego
stołu walisz kupę – dokładnie tak samo spojrzałby na ciebie
(srającego) twój ojciec. I właściwie to wtedy, w tej furgonetce,
poczułem, że mógłbym go zabić. Przez sekundę życzyłem sobie, żeby
podłoga furgonetki się rozstąpiła i pochłonęła mnie, tak mi było
wstyd. Ale już ułamek sekundy później poczułem się tak wkurzony, że
gotów byłbym go zabić. Dziwna sprawa – samo to wspomnienie nie
wkurzyło mnie, tylko przestraszyło, wprawiło w błędny szok. Dopiero
ojciec w wynajętej furgonetce, który nawet nic nie powiedział, tylko
wiózł mnie dalej do domu w milczeniu, trzymając oburącz
kierownicę, z tym spojrzeniem po moim pytaniu – ojciec wkurzył
mnie na dobre. Zawsze myślałem, że powiedzenie „krew mnie
zalewa” to taka metafora, ale tak jest, widzi się na czerwono. Potem
zapakowałem cały swój chłam w tę furgonetkę, wyniosłem się i przez
ponad rok nie utrzymywałem ze starymi kontaktu. Ani słowa. Moje
mieszkanie w tym samym mieście znajdowało się o może dwie mile
od nich, ale nie dałem im nawet swojego numeru telefonu.
Udawałam, że ich nie ma. Taki byłem zbulwersowany i wkurzony.
Moja mama pojęcia nie miała, dlaczego się nie kontaktuję, ale jej
przecież nie mogłem powiedzieć prawdy, a że ojciec nic nie powie, to
już byłem pewny na sto procent. Przez parę miesięcy po zerwaniu
z nimi kontaktu widziałem wszystko na czerwono albo co najmniej
w różowym odcieniu. Nie za często przypominało mi się, jak ojciec
potrząsał przede mną kutasem, gdy byłem mały, ale za to nie było
prawie dnia, żebym nie wspomniał tego spojrzenia, które mi posłał
w furgonetce, kiedy mu tamto przypomniałem. Chciałem go zabić.
Miesiącami knułem, żeby pojechać do domu, kiedy będzie sam,
i skopać mu dupę. Moje siostry nie miały pojęcia, czemu nie
kontaktuję się ze starymi, mówiły, że chyba mi odbiło, że mamie
przeze mnie serce pęka; ile razy do nich dzwoniłem, musiałem
wysłuchiwać zasranej gadki o zerwaniu z rodzicami bez
usprawiedliwienia, ale taki byłem wkurzony, że obiecałem sobie, że
prędzej zdechnę, niż pisnę jeszcze raz coś na ten temat. Nie żebym
miał pietra przed mówieniem o tym, ale w tej sprawie byłem tak
wytrącony z równowagi, że zdawało mi się, iż wystarczy jedno moje
słowo i jedno czyjeś spojrzenie, żeby stało się coś strasznego. Prawie
codziennie wyobrażałem sobie, że jadę do domu skopać ojcu dupę,
a on pyta mnie wielokrotnie, za co mu to robię i co to ma znaczyć, ale
ja nie mówię nic ani na twarzy nie okazuję żadnych emocji, tylko
spuszczam mu taki łomot, że mało się nie zesra.
No ale z czasem zaczęło mi przechodzić. Nadal wiedziałem, że
wspomnienie o ojcu machającym przede mną kutasem w salonie było
prawdą, jednak pomalutku zaczęło mi świtać, że to, iż ja pamiętam
tamten incydent, niekoniecznie musi oznaczać, że ojciec też go
pamięta. Zaczęło do mnie docierać, że on mógł o tym zapomnieć.
Możliwe, że był to incydent tak dziwaczny i niezrozumiały, że
psychika ojca wyparła owo wspomnienie, tak że gdy ja ni z gruszki, ni
z pietruszki (z jego perspektywy) wywlokłem je na światło dzienne
wtedy w furgonetce, on rzeczy​wiście nie pamiętał, żeby zrobił kiedyś
coś tak dziwacznego i niezrozumiałego, jak zejście na dół i agresywne
potrząsanie kutasem przed własnym dzieckiem, dlatego uznał, że coś
mi się popierdoliło i spojrzał na mnie ze skrajnym obrzydzeniem. Nie
wierzyłem do końca, że ojciec nie zachował tego wspomnienia, ale
coraz bardziej skłonny byłam się zgodzić, że mógł je wyprzeć.
Pomalutku wyłaniał się z tego morał dotyczący wszystkich
dziwacznych wspomnień – że wszystko jest możliwe. Po roku
doszedłem do takiej zmiany nastawienia, że gdyby ojciec był gotów
puścić w niepamięć moje pytanie o wiadomy incydent wtedy
w furgonetce i nie wspominać o nim nigdy więcej, to ja byłem gotowy
zapomnieć o całej sprawie. Wiedziałem, że ja sam przynajmniej, na
sto kurde procent, nie zająknę się o tym nigdy więcej. Gdy doszedłem
do takiej postawy wobec całej historii, był akurat początek lipca – tuż
przed Czwartym Lipca, kiedy wypadają też urodziny mojej
najmłodszej siostry, no i ni z gruszki (w ich mniemaniu), ni
z pietruszki zadzwoniłem do starych i spytałem, czy mogę przyjść na
siostry urodziny i spotkać się z nimi w tej co zawsze restauracji, do
której tradycyjnie zabierają w urodziny moją siostrę, gdyż za nią
(restauracją) przepada. Lokal ten, znajdujący się w centrum naszego
miasta, jest restauracją włoską, dosyć drogą, urządzoną w ciemnym
drewnie i z kartą dań po włosku. (Nie jesteśmy włoską rodziną).
Zakrawało to na ironię, że właśnie w tej restauracji mam się pojednać
z rodzicami, bo kiedy sam byłem mały, do rodzinnej tradycji należało
zabieranie mnie tam w każde urodziny, jako do „mojej” ulubionej
restauracji. Nie wiem skąd jako dziecko wytrzasnąłem pomysł, że
lokal ten prowadzi mafia, która mnie w najwyższym stopniu
fascynowała, i dlatego właśnie męczyłem rodziców, żeby mnie tam
zabierali chociaż w urodziny – ale potem podrosłem, wyrosłem z tego
i moja ulubiona restauracja przeszła niejako na moją najmłodszą
siostrę, która ją w pewnym sensie po mnie odziedziczyła. Mają tam
obrusy w czerwono-czarną szachownicę, wszyscy kelnerzy wyglądają
jak żołnierze mafii, a na stołach obowiązkowo stoją puste butelki po
winie z wetkniętymi w szyjki świecami, które kapią i zasychają na
szkle fantazyjnymi woskowymi strupami w różnych kolorach. Gdy
byłem mały, fascynowały mnie, pamiętam, te butelki oblepione
zaschłym woskiem i napomnienia ojca, żebym przestał go zdrapywać.
Gdy wszedłem do restauracji, w garniturze i pod krawatem, wszyscy
siedzieli już przy stole. Pamiętam, że mama strasznie się ucieszyła
i rozentuzjazmowała na sam mój widok i dało się zauważyć, że
gotowa jest puścić w niepamięć cały ten rok nieutrzymywania przeze
mnie kontaktów, bo najważniejsze jest dla niej, że rodzina
z powrotem jest w komplecie.
Ojciec powiedział:
– Spóźniłeś się.
Jego twarz wyrażała zero emocji w którąkolwiek stronę.
Mama powiedziała:
– Myśmy niestety już zamówili, nie gniewasz się.
Ojciec powiedział, że zamówili również dla mnie, przewidując, że
trochę się spóźnię.
Usiadłem i z uśmiechem zapytałem, co mi zamówili.
Ojciec odparł:
– Kurczaka presto, mama ci zamówiła.
Powiedziałem:
– Przecież ja nie cierpię kurczaka. Od zawsze. Jak mog​liście
zapomnieć, że nie cierpię kurczaka?
Przez sekundę patrzyliśmy na siebie nawzajem, wszyscy wokół
stołu, nawet moja najmłodsza siostra i jej chłopak, ten z tymi
włosami. Był to długi ułamek sekundy ogólnej wymiany spojrzeń.
W tej samej chwili kelner przyniósł dla wszystkich porcje kurczaka.
Wtedy ojciec się uśmiechnął, cofnął dla żartu jedną pięść
i powiedział:
– Wypierdalaj stąd.
Wtedy mama przytknęła dłoń do górnych partii piersi, jak zawsze,
kiedy ma się roześmiać do rozpuku, i roześmiała się. Kelner postawił
przede mną moją porcję, a ja dla żartu spojrzałem na nią z góry
i skrzywiłem się, po czym wszyscy zaczęliśmy się śmiać. Fajnie było.
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi

KW #40 06-97
BENTON RIDGE, OHIO
– To ta ręka. Nie pomyślałbyś, że to może być zaleta, co nie? A jednak
to ta ręka. Chcesz zobaczyć? Nie zbrzydzi cię? No to patrz. Moja ręka.
Dlatego mam ksywę Johnny Jednoręki. Sam ją sobie wymyśliłem, nie
jakiś drań bez serca – ja sam. Widzę, że starasz się być uprzejmy i nie
gapić na nią. Ale spokojnie, gap się. Mnie to nie przeszkadza. Ja
w myślach nie nazywam jej nawet ręka, tylko Zaleta. No, jak byś ją
opisał? Śmiało. Boisz się sprawić mi przykrość? Chcesz, żebym sam ją
opisał? Wygląda jak ręka, która zmieniła zdanie w połowie zabawy,
kiedy jeszcze tkwiła u mamy w brzuchu z całą resztą mnie.
Przypomina raczej fikuśną małą płetwę, bo jest mała i z wyglądu
oślizgła i ciemniejsza od reszty ciała. Wygląda na oślizgłą, nawet jak
jest sucha. Wcale to nie jest miły widok. Zazwyczaj trzymam ją
w rękawie aż do momentu, gdy warto wyciągnąć i użyć jako Zalety.
Zauważ, że ramię jest normalne, takie samo jak to drugie. Tylko ta
ręka. Dosięgam nią najwyżej do sutka, o widzisz? Niezły osesek, co?
Ładna to ona nie jest. Ruchowo sprawna, mogę nią ruszać na
wszystkie strony. Przypatrz się z bliska, to zobaczysz te małe
wałeczki, co miały być palcami, ale się nie ukształtowały. Jak
siedziałem u niej w brzuchu. Druga ręka – widzisz? Normalna, nawet
dosyć muskularna od ciągłego używania. Normalna, długa, kolor
prawidłowy, to jest ta ręka, którą stale mam na wierzchu, a tamtą
trzymam najczęściej w podpiętym rękawie, tak że nawet nie widać, że
w ogóle mam tam coś w rodzaju ręki. Ale silna to ona jest, skubana.
Ta ręka. Brzydko wygląda, ale siłę ma, wyzywam czasem łebków do
mocowania się z nią na rękę, żeby się przekonali. Jaki silny knypek
z tej małej płetwy. O ile są w stanie się przemóc i jej dotknąć. Zawsze
im mówię, że jak się brzydzą, to nie szkodzi, nie jest mi przykro.
Chcesz dotknąć?
Pyt.
– Nie szkodzi. Nie szkodzi.
Pyt.
– No więc dlatego, że po pierwsze zawsze kręcą się w okolicy jakieś
panny. Kumasz, o co mi chodzi? Tam w odlewni, w Lanes. Zaraz koło
przystanku jest tam knajpa. Jackpot – to mój najlepszy kumpel –
Jackpot i Kenny Kirk – Kenny Kirk to jego kuzyn, Jackpota, co mają
obaj wyższe ode mnie stanowiska w odlewni, bo ja kończyłem szkołę
i dopiero potem wstąpiłem do związku – to są dwa przystojniaki,
wyglądają normalnie i Znają Się Na Kobietach, rozumiesz, więc
zawsze się jakaś laska koło nich kręci. No więc idziemy wszyscy
razem, grupą, nie spieszy nam się, idziemy strzelić parę piw. Jackpot
i Kenny zawsze chodzą z jakąś laską, jak nie z tą, to z inną, a te ich
laski mają koleżanki. Rozumiesz. No więc stoimy całą grupą. Umiesz
sobie wyobrazić tę scenę? Ja zaczynam bajerować jedną czy drugą
i po krótkim wstępie przechodzę do tego, skąd mi się wzięła ksywa
Johnny Jednoręki i do opowieści o mojej ręce. To jest etap
przygotowawczy. Zachęcający cizię do skorzystania z Zalety. Opisuję
wygląd ręki, którą jeszcze trzymam w rękawie, i mówię o niej jak
o najobrzydliwszej rzeczy na świecie. Laska robi na to minę Och
Biedaczek Jesteś Dla Siebie Zbyt Okrutny Nie Powinieneś Wstydzić
Się Tej Ręki. I nawija. Że taki sympatyczny ze mnie chłopak i serce jej
pęka, kiedy tak mówię o części własnego ciała, szczególnie że to
przecież nie moja wina, że się urodziłem z taką ręką. Jak już
dojdziemy do tego etapu, to w etapie następnym ja laskę pytam, czy
chce obejrzeć. Mówię, że chociaż się potwornie wstydzę tej swojej
ręki, to jej akurat, tej lasce, jakoś ufam, bo tak sympatycznie wygląda,
więc jeśli chce, to mogę odpiąć rękaw i pokazać jej rękę, o ile nie
brzydzi się popatrzeć. Truję w kółko o tej ręce, aż laska już ledwo
może słuchać. Czasami to jest któraś eks Jack​pota; zostaje ze mną
w Frame Eleven naprzeciwko Lanes i chwali, jak to ja świetnie umiem
słuchać, jaki jestem wrażliwy, nie to co Jackpot albo Kenny, i mówi,
że wierzyć jej się nie chce, żeby ta ręka była aż tak straszna, jak jej
opowiadam, i tak dalej. Albo idziemy u niej do kuchenki czy gdzieś
i ja mówię coś w stylu Ale Tu Gorąco Zdjąłbym Koszulę Ale Wolę Nie
Bo No Rozumiesz Moja Ręka Wstydzę Się Tej Ręki. Coś takiego.
Etapów jest wiele. Nigdy głośno nie nazywam jej Zaletą, zapewniam
cię. Śmiało, możesz dotknąć, kiedy ci przyjdzie ochota. Etap kolejny
to ten, w którym po jakimś czasie laska zaczyna mnie uważać za
świra, bo o niczym innym nie gadam tylko o tej ręce, że chociaż
wygląda jak oślizgła płetwa, to jest silna, ale umarłbym chyba ze
wstydu, gdyby taka miła, śliczna i idealna dziewczyna, za jaką ją
uważam, miała zobaczyć ją i nabrać obrzydzenia, i już widzę, że ta
cała moja gadka napędza lasce cykora i w głębi duszy zaczyna mnie
ona uważać za frajera, ale wycofać się nie może po tych wszystkich
miłych słowach pod moim adresem, jaki to ze mnie wrażliwy
młodzian i że niepotrzebnie się wstydzę i że na pewno z tą moją ręką
nie jest aż tak źle. Na tym etapie jest już zapędzona w kozi róg, bo
wie, że jakby teraz sobie poszła, to ja bym mógł pomyśleć, że To
Przez Tę Rękę.
Pyt.
– Na ogół trwa jakieś dwa tygodnie, tak mniej więcej. Potem
następuje etap krytyczny z pokazaniem ręki. Czekam na moment, aż
się znajdziemy na osobności, i wyciągam oseska. Rozgrywam to tak,
jakby laska sama mnie do tego namówiła, zdobyła moje zaufanie
i właśnie poczułem, że wobec niej mogę w końcu wypuścić rękę
z rękawa i pokazać. I pokazuję jej, tak jak przed chwilą tobie. Mogę
nią, ręką znaczy, dodatkowo zrobić coś, przez co wygląda jeszcze
gorzej, o tak – widzisz? Widzisz to tutaj? To dlatego że w niej nie ma
nawet stawu łokciowego, tylko sama…
Pyt.
– Albo jakiś balsam do ciała czy żel wazelinowy, żeby się jeszcze
lepiej świeciła i wyglądała na bardziej oślizgłą. Ta ręka to na pewno
nie jest piękny widok, jak ją tak przed laską wyciągnę, powiadam ci.
Mało się panna nie porzyga w pierwszej chwili. Jasne, niektóre
uciekają, w tył zwrot i do drzwi, aż się kurzy. Ale większość proszę
ciebie? Większość przełknie z trudem ślinę raz, drugi i powie Ach Tak
Wcale Wcale Wcale Nie Jest Taka Okropna, ale oczy odwracają i na
mnie też już nie patrzą, a robię przy tych okazjach minę skrajnie
zawstydzoną, zalęknioną i ufną, potrafię nawet wymusić na sobie
lekkie drżenie warg. Ii? Noo ii? No i za każdym razem, wcześniej czy
później, na ogół w ciągu pięciu minut, wybuchają płaczem. Przerasta
je to, widzisz. Bo same się zapędziły w kozi róg, przekonując mnie, że
ta moja ręka nie może być aż taka wstrętna i niesłusznie się jej
wstydzę, a teraz widzą, że jest wstrętna wstrętna wstrętna i co mają
zrobić? Udawać? Te panny tutejsze to jeden wielki zasrany prymityw,
większość jest przekonana, że Elvis dalej gdzieś żyje. Nie są to jakieś
wybitne umysłowości płci żeńskiej. Pękają jedna po drugiej. A jeszcze
gorzej, kiedy zapytam taką Ojejku Co Ci Się Stało, dlaczego płaczesz,
Czy To Przez Moją Rękę, na co rzecz jasna musi odpowiedzieć Nie
Skąd To Nie Przez Rękę, no musi, musi wysilić się i udać, że to nie
przez rękę, tylko z żalu nade mną, że tak się wstydzę, chociaż
właściwie wcale nie ma czego ich zdaniem. Niejedna zasłania przy
tym twarz rękami i płacze. I następuje etap przełomowy, w którym
podchodzę, siadam przy niej i teraz to ja jestem tym, który pociesza.
Metodą prób i błędów przekonałem się, że przy tym pocieszaniu
trzeba je przytulać dobrą stroną. Już nie Zaletą. Zaleta siedzi sobie już
z powrotem z dala od widoku, bezpiecznie zapięta w rękawie. Laska
się zalewa łzami, a ja ją obejmuję dobrą ręką i mówię Już Wszystko
Dobrze Nie Płacz Nie Smuć Się To Że Mog​łem Ci Zaufać Że Się Nie
Brzydzisz Moją Ręką Tak Wiele Dla Mnie Znaczy Czy Ty Nie
Rozumiesz Że Wyzwoliłaś Mnie Ze Wstydu Ja Już Nie Wstydzę Się Tej
Ręki Dziękuję Ci Dziękuję i truję tak i truję, a laska wtula głowę
w moją szyję i płacze i płacze. Nieraz to i ja sam się rozpłaczę.
Rozumiesz?
Pyt. …
– Więcej dup niż niejeden klozet, bracie. Nie wciskam ci gówna. Idź
się spytaj Jackpota i Kenny’ego, jak mi nie wierzysz. Kenny Kirk, to
on ją nazwał Zaleta. Idź się spytaj.

KW #42 06-97
PEORIA HEIGHTS, ILLINOIS
– Ciche plumkanie. Nikłe posykiwania, jakby gaz się ulatniał. Krótkie
mimowolne postękiwania. Specyficzne we​stchnienie starego
człowieka przed pisuarem, kiedy się ustawia, jedna stopa, druga
stopa, i wydaje z siebie niekończące się westchnienie, którego nie jest
świadom.
To było jego środowisko. Sześć dni w tygodniu w nim tkwił.
W soboty przez dwie zmiany. Szpileczki i gwoździki uryny o wodę.
Niewidzialny szelest papieru klozetowego o gołe podbrzusza. Odory.
Pyt. …
– Historyczny hotel najwyższej klasy w całym stanie.
Najpiękniejsze foyer, najpiękniejsza męska toaleta od wybrzeża do
wybrzeża, bez dwóch zdań. Marmur sprowadzony z Italii. Drzwi
kabin ze starego drzewa czereśniowego. Pracował w niej od tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego. Rokokowa sztukateria
i umywalki w kształcie konch. Obszerna i akustyczna. Obszerne
i rezonujące pomieszczenie na męskie sprawy, dla mężczyzn dobrze
sytuowanych, mężczyzn, którzy mają służbowe wyjazdy i spot​kania.
Te odory. Nie pytaj o te odory. Różnica między męskimi odorami,
identyczność męskich odorów. Wszystkie dźwięki nagłaśniane przez
glazurę i florencką terakotę. Jęki prostatyków. Syk odpływów
kanalizacyjnych. Charkot głęboko zalegającej flegmy, eksplozja
i plaśnięcie o porcelanę. Odgłos eleganckich butów na dolomitowej
posadzce. Burczenie w kiszkach. Piekielnie grzmiące eksplozje gazów
i chlupot stolców lądujących w wodzie. Na wpół zatomizowanych
przez parcie wydalania. Stałe, płynne, gazowe. Te wszystkie odory.
Odory jako środowisko. Cały dzień. Dziewięć godzin dziennie. Stać
tam w Pogodnej Bieli Dobrego Samopoczucia. Wszystkie dźwięki
zamplifikowane, rozwibrowane z lekka. Mężczyźni wchodzący,
mężczyźni wychodzący. Osiem kabin, sześć pisuarów, szesnaście
umywalek. Prosty rachunek. Co oni sobie myśleli?
Pyt. …
– Właśnie tam stoi. W epicentrum dźwiękowym. Gdzie dawniej
było stanowisko pucybuta. W niszy między ciągiem umywalek
a ciągiem kabin. W niszy zaprojektowanej dla niego do stania. Na
skrzyżowaniu dźwiękowych szlaków. Zaraz za ramą podłużnego
lustra nad umywalkami – jednym długim blatem z florenckiego
marmuru, w nim szesnaście umywalek, pozłacane kurki, lustro
z porządnego duńskiego szkła. W którym dobrze sytuowani mężczyźni
wyłuskują sobie ropę z kącików oczu, wyciskają wągry, smarkają do
umywalek i wychodzą bez spłukania tego. Stał tam przez cały dzień
ze swoimi ręcznikami i neseserkami miniaturowych środków
czystości. Delikatny balsam zapa​chowy wmieszany w szept trzech
wentylatorów. Trójgłos wentylatorów słychać tylko wtedy, gdy
w toalecie nikogo nie ma. On stoi tak samo, kiedy nikogo nie ma. To
jest jego zajęcie, to jest jego kariera. Ubrany cały na biało jak
masażysta. Prosta biała koszulka, białe spodnie i tenisówki, które mu
każą wyrzucać, jeśli zrobi się na nich najmniejsza plamka. Odbiera od
nich teczki i płaszcze, pilnuje ich, pamięta bez pytania, które są czyje.
Mówi najmniej jak można przy tej akustyce. Podchodzi usłużnie
podaje ręczniki. Beznamiętność, która czyni niewidzialnym. Oto
kariera mojego ojca.
Pyt. …
– Eleganckie drzwi kabin kończą się trzydzieści centymetrów nad
posadzką – dlaczego tak jest? Skąd ta tradycja? Czy wzięła się ze
stajni? Czy słowo „stanowisko” jest pokrewne słowu „stajnia”? Piękne
stajnie gwarantujące prywatność wizualną i nic więcej. Bo jeśli już, to
potęgują odgłosy z wewnątrz, jak megafony. Wszystko słychać.
Balsam zapachowy tylko pogarsza odory, bo je słodzi. Czubki
wyjściowych butów tworzą szereg w otwartych przestrzeniach pod
drzwiami. Jedni wystukują rytm. Inni nucą, mówią głośno do siebie,
zapominają, że nie są sami. Puszczanie gazów i kaszel, i mięsiste
plaśnięcia. Defekacja, wydalenie, wyparcie, przeczyszczenie,
purgacja, wypróżnienie. Nieomylny hurgot dozowników papieru
toaletowego. Okazjonalny pstryk obcinacza do paznokci lub nożyczek
depilacyjnych. Wypływ. Emisja. Oddawanie stolca, oddawanie moczu,
mikcja, przesięk, kał, katharsis – tak wiele synonimów: po co? Co
próbujemy powiedzieć sobie na tyle sposobów?
Pyt. …
– Zbitka węchowa różnych męskich wód kolońskich,
dezodorantów, toników do włosów, maści do wąsów. Treściwy
zapach obcokrajowców i tych, co się nie kąpią. Niektóre buty trącają
obuwie sąsiada, niepewnie, sondażowo, jakby je obwąchiwały. Lepkie
cmoknięcie pośladków odrywanych od wyściełanej deski klozetowej.
Uporczywy cienki nurt spłuczek. Małe kropki, które zostają po
spłukaniu. Ciągłe szemranie i ciurkanie urynałów. Zjełczały fetor
żywności w stanie rozkładu, zalatujące ekskrementami marynarki,
urynopodobna strużka po każdym spuszczeniu wody. Mężczyźni
spuszczający wodę nogą. Mężczyźni dotykający akcesoriów tylko
przez chusteczkę higieniczną. Mężczyźni, którzy ciągną papier
klozetowy za sobą jak ogon komety zaklinowany w odbycie. Odbyt.
Słowo odbyt. Odbyty dobrze sytuowanych mężczyzn ponad lustrem
wody w sedesie, napinające się, wydymające, prężące. Miękkie twarze
boleśnie ściągnięte z wysiłku. Starzy mężczyźni wymagający
rozmaitych odrażających form pomocy – opuszczanie i ustawianie
tyłka innego mężczyzny, podcieranie innego mężczyzny. W milczeniu,
bez słowa, beznamiętnie. Strząsanie pyłków z ramion innego
mężczyzny, otrzepywanie innego mężczyzny, usuwanie włosa
łonowego z załomka spodni innego mężczyzny. Na napiwki. Przecież
jest tabliczka. Jedni dają, drudzy nie dają. Całkowicie niewidzialnym
ojciec zrobić się nie może, bo zapomną o nim, kiedy przyjdzie do
dawania napiwków. Jego sztuczka polega na stwarzaniu wrażenia, że
jest tam tylko prowizorycznie, że istnieje tylko i wyłącznie w razie
potrzeby. Pomoc bez narzucania się. Usługa bez sługi. Żaden
mężczyzna nie lubi wiedzieć, że inny mężczyzna czuje jego smród.
Milionerzy niedający napiwków. Eleganci obsrywający muszle, którzy
wrzucają po pięć centów. Dziedzice fortun kradnący ręczniki.
Potentaci dłubiący kciukiem w nosie. Filantropi rzucający na
posadzkę niedopałki cygar. Dorobkiewicze plujący do umywalek.
Obłędni bogacze, którzy nie spuszczają po sobie wody i bez
skrupułów zostawiają ją do spuszczenia innym, bo tak są
przyzwyczajeni – stara śpiewka „Czy zrobiłbyś tak samo u siebie
w domu?”.
Sam sobie zawsze krochmalił strój roboczy, sam go prasował.
Słowem się nigdy nie poskarżył. Beznamiętny. Typ człowieka, który
potrafi przestać w miejscu cały dzień. Nieraz całe podeszwy butów
widać spod drzwi kabiny, kiedy gościu wymiotuje. Słowo wymioty.
Samo to słowo. Mężczyźni cierpiący w akustycznym pomieszczeniu.
Wszystkie te agonalne dźwięki, których dzień w dzień wysłuchiwał na
stojąco. Spróbuj sobie wyobrazić. Ciche przekleństwa mężczyzn
z obstrukcją, mężczyźni z kolką, niedrożnością jelit, zespołem jelita
drażliwego, rozwolnieniem, niestrawnością, uchyłkiem jelita,
wrzodami, krwawą biegunką. Mężczyźni z kolostomią wręczający mu
torebkę do wyrzucenia. Koniuszy rodu ludzkiego. Słyszący, nie
słysząc. Widzący tylko gdy potrzeba. Nieznaczne skinienie głowy,
które w męskiej toalecie oznacza zarazem potwierdzenie
i zawieszenie sądu. Upiornie zespolony fetor kontynentalnych śniadań
i biznes lunchów. Na podwójną zmianę, kiedy tylko mógł.
Zaopatrzenie stołu, dach nad głową, edukacja dzieci. Podbicia stóp
mu puchły od tego stania. Kiedy zdjął skarpetki, jego stopy wyglądały
jak gomółki sera. Trzy razy dziennie brał prysznic i szorował się do
czerwoności, ale praca i tak za nim szła. Nigdy ani słowem.
Wszystko mówi napis na drzwiach. DLA MĘŻCZYZN. Nie widziałem
go od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego, ale wiem, że
wciąż tam trwa, cały na biało, na stojąco. Odwraca oczy przez wzgląd
na ich poczucie godności. A jego godność? On ma za zadanie stać tam
tak, jakby go nie było. No, nie do końca. Jest w tym pewien trik.
Specyficzna nicość widzialna.
Pyt.
– Ja się tego w męskiej toalecie nie nauczyłem, zapewniam.
Pyt. …
– Wyobraź sobie, że nie istniejesz, dopóki ktoś inny cię nie
potrzebuje. Jesteś, a cię nie ma. Dobrowolna przezroczystość. Bycie
prowizoryczne, względne. Kiedyś się mówiło „Żyje służbą”. Jego
kariera. Żywiciel rodziny. Codziennie od szóstej na nogach, całował
nas wszystkich na do widzenia, kanapka na drogę i w autobus.
Porządnie zjeść mógł tylko w czasie przerwy. Boy hotelowy zawsze
skoczył dla niego do delikatesów. Stres wywołany stresem. Grzmiące
bekania po obiadkach na koszt firmy. Na lustrze ślady łoju, ropy,
wykichanych smarków. Dwadzieścia sześć… nie: dwadzieścia siedem
lat na jednym stanowisku. Solenny skłon głowy po otrzymaniu
napiwku. Ledwo słyszalne dziękuję pod adresem stałych bywalców.
Czasem z nazwiskiem. Te wszystkie stolce wyciskane z wielkich
miękkich ciepłych tłustych oślizgłych białych odbytów,
rozwierających się i zwierających. Wyobraź sobie. Asystować przy
tylu wypróżnieniach. Oglądać dobrze sytuowanych mężczyzn w stanie
skrajnie naturalnym. Jego kariera. Karierowicz.
Pyt.
– Ponieważ przynosił pracę do domu. Tę minę, którą przy​bierał
w toalecie. Nie umiał jej zdjąć z twarzy. Jego twarzoczaszka
uformowała się wedle tej miny. Ten wyraz twarzy, a raczej brak
wyrazu twarzy. Asystent i nikt więcej. Czujny, lecz nieobecny. Ta jego
mina. Więcej niż wstrzemięźliwa. Jakby się wiecznie szykował do
jakiejś życiowej próby.
Pyt. …
– Nie noszę nic białego. Nie mam ani jednej białej rzeczy, możesz
mi wierzyć. Załatwiam się po cichu albo wcale. Daję napiwek. Nigdy
nie zapominam, że tam ktoś jest. No tak, a czy ja podziwiam
dzielność tego najpokorniejszego z robotników? Stoicyzm?
Staroświecki sznyt? Stać tam przez tyle lat bez jednego dnia
zwolnienia, na służbie? Czy też raczej nim gardzę, zastanawiasz się,
czy raczej czuję obrzydzenie i pogardę dla każdego mężczyzny, który
stoi, jakby go nie było, w tych miazmatach i wydaje ręczniki za
napiwki?
Pyt.
–…
Pyt.
– Jeszcze raz, jakie były te dwie rzeczy do wyboru?

KW #2 10-94
CAPITOLA, KALIFORNIA
– Słonko, musimy porozmawiać. Już od pewnego czasu. To znaczy, ja
odczuwam taką potrzebę. Możesz usiąść?
Pyt.
– Wolałbym nie wiem co, jak słowo daję, zależy mi na tobie,
wolałbym nie wiem co, niż sprawić ci przykrość. Bardzo mi to leży na
sercu, zapewniam cię.
Pyt.
– Bo mi zależy. Bo cię kocham. Tak bardzo, że chcę być z tobą
całkiem szczery.
Pyt.
– Bo czasami się martwię, że sprawię ci przykrość. A ty na to nie
zasługujesz. Żeby ci miało być przykro, znaczy się.
Pyt. Pyt.
– Bo, szczerze mówiąc, mam nie najlepsze doświadczenie. Prawie
wszystkie moje związki z kobietami kończą się tym, że sprawiam tym
kobietom przykrość, tak się jakoś dzieje. Martwię się, szczerze
mówiąc, że mogę należeć do mężczyzn wykorzystujących innych, to
znaczy kobiety. Martwię się czas… no nie, cholera, będę z tobą
szczery, bo po pierwsze mi na tobie zależy, a po drugie ty na to
zasługujesz. Słonko, historia moich związków dowodzi, że jestem
facetem, który źle rokuje. A ja sam ostatnio coraz bardziej obawiam
się, że cię skrzywdzę, tak jak skrzywdziłem wcześniej szereg innych,
które…
Pyt.
– Że mam za sobą pewną historię, pewien, nazwijmy to, wzorzec
zachowań, no na przykład, bardzo ostro i szybko startuję na początku
związku, uganiam się za wybranką, uwodzę bardzo intensywnie, od
pierwszej chwili jestem po uszy zakochany, bardzo wcześnie
zaczynam mówić „kocham cię”, od pierwszych dni snuję plany
w czasie przyszłym, na wszelkie sposoby oznajmiam i okazuję
uwielbienie, co rzecz jasna ma taki efekt, naturalnie, że kobiety dają
wiarę temu, że naprawdę kocham – bo kocham – co z kolei sprawia,
że czują się dostatecznie kochane, aby móc zacząć śmiało odpowiadać
„kocham cię” na moje wyznania, potwierdzając tym samym, że
wzajemnie darzą mnie uczuciem. A nie jest tak – podkreślam to, bo
jak Boga kocham taka jest prawda – że ja nie mówię tego szczerze,
kiedy mówię.
Pyt.
– No cóż, nie uważam bynajmniej, że pytanie, ile ich było, nie jest
zrozumiałe i uzasadnione, ale pozwól zwrócić sobie uwagę, że nie
o tym chciałbym z tobą rozmawiać, pozwól, że pominę takie
informacje, jak liczby i imiona, aby skupić się z całą szczerością na
tym, na czym mi zależy, bo bardzo mi zależy. Zależy mi na tobie,
słonko. Niezmiernie. Ja rozumiem tę niepewność, ale jest dla mnie
bardzo ważne, żebyś w to uwierzyła i trzymała się tej wiary przez
całą tę naszą rozmowę, mianowicie w to, że gdy mówię ci o swojej
obawie, że kiedyś w końcu cię skrzywdzę, to fakt ten w niczym nie
umniejsza mojej deklaracji i nie znaczy, że mi na tobie nie zależy ani
że ile razy ci mówiłem, że cię kocham, nie mówiłem tego szczerze.
Zawsze szczerze. Mam nadzieję, że w to wierzysz. Zasługujesz na to.
A poza tym to prawda.
Pyt. …
– Ale o to właśnie chodzi, że przez jakiś czas wszystko to, co ja
mówię i robię, działa na nie tak, że zaczynają traktować związek jako
bardzo… bardzo poważny, tak jakoś je to usypia, że zaczynają myśleć
w kategoriach przyszłości.
Pyt.
– Ponieważ dalej ten mój model wygląda tak, że z chwilą gdy już
cię, że tak powiem, złowię i zaangażujesz się w związek na równi ze
mną, ja sam okazuję się organicznie niezdolny do uczynienia
decydującego kroku, do konty​nuowania i nawiązania… no, jak to się
mówi…
Pyt.
– No właśnie, tego słowa mi zabrakło, chociaż muszę się przyznać,
że nawet kiedy ty je wymawiasz, ciarki mi idą po grzbiecie z obawy,
że już w tej chwili jest ci przykro i nie odbierasz tego, co do ciebie
mówię, w duchu, w którym usiłuję ci to przekazać, czyli w szczerej
wierze, że dlatego właśnie, że tak mi na tobie zależy, pragnę uczciwie
podzielić się z tobą dręczącymi mnie obawami przed samą
możliwością skrzywdzenia ciebie, co jest, wierz mi, ostatnią rzeczą,
jakiej bym pragnął.
Pyt.
– Że z analizy własnych doświadczeń i prób nadania im sensu
wnioskuję, iż mam skłonność do przeholowywania w intensywnej
fazie wstępnej, tak że zbliżam się na krok od pełnego zaangażowania,
po czym stwierdzam, że dalej ani rusz, nie jestem w stanie
zaangażować się prawdziwie, na serio, w czas przyszły z kobietą. Jak
by to ujął pan Chitwin, nie dokańczam, po prostu. Czy to, co teraz
mówię, ma dla ciebie jakiś sens? Wydaje mi się, że niezbyt składnie
się wyrażam. Element realnej krzywdy tkwi w tym, że ta moja
niezdolność wychodzi na jaw dopiero po czynach, słowach
i zachowaniach, które na pewnym poziomie z pewnością musiały
zasugerować kobiecie, że pragnę pełnego zaangażowania w czasie
przyszłym równie mocno, jak ona. No więc, uczciwie mówiąc, takie
mam doświadczenie w tych sprawach, a o ile się orientuję, wskazuje
ono na mężczyznę rokującego źle dla kobiet, co mnie martwi. I to
bardzo. Martwi mnie, że sprawiam wrażenie idealnego partnera
w związku do tego stopnia, że kobiety tracą wszelki opór
i mechanizmy obronne, zakochują się we mnie z pełnym
zaangażowaniem, o które, jak się oczywiście może wydawać, pilnie
zabiegałem od samego początku, czyniąc usilne starania i uwodząc
intensywnie, by doprowadzić do tego właśnie stanu, tak jak teraz
z tobą, żeby kobieta zaczęła serio myśleć w kategoriach przyszłości
i zaangażowania, ale wtedy… i wierz mi, słonko, że strasznie trudno
jest mi to wytłumaczyć, bo sam nie bardzo rozumiem – właśnie
wtedy, tak widzę z perspektywy czasu, włącza się we mnie jakby bieg
wsteczny i z całych sił zaczynam się wycofywać.
Pyt.
– Jak się zorientowałem, to wpadam jakby w panikę i ogarnia mnie
poczucie, że powinienem natychmiast wrzucić wsteczny i wiać –
z tym że nigdy nie mam w tej kwestii stuprocentowej pewności, sam
właściwie nie wiem, czy chcę wyzwolić się ze związku, czy też,
chociaż mam cykora, jednak nie chciałbym kobiety stracić, no
i dlatego wysyłam sprzeczne sygnały i mówię mnóstwo rzeczy, które
mieszają kobiecie w głowie, szarpią jej nerwy, sprawiają przykrość, aż
sam się w końcu, wierz mi, czuję z tym wszystkim jak potwór, ale
ciągnę dalej. No i powiem ci prawdę, że właś​nie tego się strasznie
boję w związku z tobą i ze mną, bo szarpanie ci nerwów i sprawianie
przykrości to absolutnie ostatnia rzecz, jaką…
Pyt. Pyt.
– Jak Boga kocham nie wiem. Nie wiem. Nie udało mi się rozgryźć
tej zagadki. Mam wrażenie, że to, co w tej chwili robię, rozmawiając
z tobą, wynika z tego, że mi na tobie zależy i chcę być z tobą szczery
w kwestii samego siebie i swoich doświadczeń w związkach
z kobietami, i że wolę to zrobić w połowie drogi niż pod koniec. Bo
z moich doświadczeń wynika, że jak dotąd to pod koniec związku
skłonny byłem otwarcie wyznawać pewne swoje lęki dotyczące mnie
samego oraz mojego doświadczenia w sprawianiu bólu kobietom,
które mnie kochają. Co oczywiście, ta moja nagła szczerość znaczy,
automatycznie sprawia im ból i służy wykluczeniu mnie ze związku,
i dopiero po fakcie nachodzi mnie obawa, że może taki był od
początku podświadomy cel tej mojej szczerości, możliwe. Pewności
nie mam.
Pyt. …
– W każdym razie prawdą jest, że żadnej pewności nie mam.
Próbuję po prostu uczciwie przyjrzeć się własnym doświadczeniom,
uczciwie dostrzec w nich pewien wzorzec działania i ocenić
możliwość powtórzenia tego wzorca z tobą, czego za wszelką cenę
wolałbym uniknąć. Wierz mi, proszę, że sprawienie ci najmniejszej
przykrości jest ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, słonko. Ta moja
skłonność do rejterady i niezdolność do pójścia na całość – czy jak
ująłby to pan Chitwin, zamknięcia transakcji – właśnie z ich powodu
próbuję z tobą szczerze porozmawiać.
Pyt. …
– A im zawzięciej i wytrwalej latałem za kobietą na początku
i zalecałem się, po uszy w niej zakochany, tym silniejszy, w odwrotnie
proporcjonalnym stosunku intensywności i tempa, był potem mój
odwrót, moja rejterada. Z mojego doświadczenia wynika, że punkt
zwrotny następuje w momencie, gdy mam poczucie, że zdobyłem
kobietę. Cokolwiek to zdobyłem znaczy – szczerze mówiąc, ja sam nie
wiem. Wydaje mi się, że ten moment następuje wtedy, gdy uzyskuję
pewność, że kobieta jest zaangażowana w nasz związek i czas
przyszły w takim samym stopniu, w jakim i ja jestem zaangażowany.
Dopiero co. Byłem. Tak szybko to się dzieje. To tempo dziania się jest
przerażające. Czasem nie zdążę się nawet zorientować, że już się
stało, aż dopiero po fakcie, i patrzę wstecz i usiłuję dociec, co ją aż
tak skrzywdziło, może była szalona, albo chorobliwie przywiązana,
uzależniona, albo może to ja po prostu źle rokuję w związkach
z kobietami. Niewiarygodnie szybko to się dzieje. Ma się poczucie
jednoczesnej szybkości i powolności, jak przy zderzeniu czołowym,
kiedy człowiekowi się wydaje, że jest bardziej widzem niż
uczestnikiem. Czy coś z tego mojego mówienia brzmi sensownie?
Pyt.
– Mam potrzebę powtarzania ci raz po raz, jak strasznie się boję, że
mnie nie zrozumiesz. Że nie dość dobrze ci wszystko wytłumaczę albo
ty sama nie z własnej winy źle sobie zinterpretujesz moje słowa,
przeinaczysz je i poczujesz się dotknięta. Strasznie się tego boję,
muszę ci powiedzieć.
Pyt.
– No dobrze. To będzie ta zła wiadomość. Dziesiątki razy. Co
najmniej. Czterdzieści, czterdzieści pięć może. Szczerze mówiąc,
mogło być więcej. Dużo więcej, obawiam się. Właściwie to już
straciłem rachubę.
Pyt. …
– Powierzchownie, w sensie detali, wiele z nich bardzo się różniło –
i pod względem samego związku, i konkretnego końca. Ale
doszedłem, słonko, do wniosku, że pod tą powierzchnią były
wszystkie takie same. Zawsze ten sam podstawowy wzorzec.
W pewnym sensie, słonko, spostrzeżenie to daje mi pewną nadzieję,
nadzieję na to, że może zaczynam rozumieć siebie lepiej, być bardziej
szczery wobec samego siebie. W tej dziedzinie zaczyna się chyba we
mnie rodzić jakaś świadomość. Która mnie, szczerze mówiąc, po
części przeraża. Brawurowy początek, wręcz z przeholowaniem,
z poczuciem, że wszystko zależy od tego, żeby ona wyzbyła się
hamulców, poszła na żywioł i pokochała mnie tak, jak ja ją kocham –
a potem nagle panika i cała wstecz. Przyznam ci się, że świadomość
w tej dziedzinie jest w pewnym sensie przerażająca, grozi bowiem
całkowitą utratą pola manewru. Co brzmi dziwacznie, zdaję sobie
z tego sprawę, bo w pierwszej fazie wzorca ja nie życzę sobie żadnego
pola manewru, pole manewru jest ostatnią rzeczą, jakiej wtedy
pragnę, bo przecież chcę iść na żywioł, chcę, żeby ona też poszła na
żywioł i żebyśmy byli razem już na zawsze. Przysięgam ci, że nieomal
za każdym razem wierzyłem głęboko, że tego właśnie pragnę.
Z którego to powodu nie uważam właściwie, że jestem zły czy coś, że
okłamywałem kobiety czy coś – mimo że na koniec, gdy ja się nagle
odwracam i wycofuję z układu, prawie każda czuje, jakbym ją
wcześniej okłamywał, bo w jej mniemaniu, gdybym szczerze mówił
wszystko, co mówiłem, to żadną miarą nie mógłbym się wycofać tak,
jak to właśnie robię. A mnie się mimo wszystko nie wydaje, prawdę
mówiąc, żebym to kiedykolwiek zrobił: skłamał. Chyba że w tym
momencie racjonalizuję. Chyba że jestem jakimś psychopatą, który
wszystko potrafi sobie zracjonalizować i nie dostrzega nawet
najoczywistszego zła, jakie wyrządza, albo któremu wcale na kimś nie
zależy, ale on chce się łudzić, że mu zależy, aby mógł sam siebie
uważać za przyzwoitego człowieka. Cała ta sprawa jest
niewiarygodnie zagmatwana i właśnie dlatego podejmuję ją wobec
ciebie z ogromnym wahaniem, płynącym z lęku, że nie wysłowię się
dość jasno, a ty źle mnie zrozumiesz i poczujesz się zraniona, ale
jednak postanowiłem, że skoro mi na tobie zależy, muszę zdobyć się
na odwagę i zachować tak jak ktoś, komu zależy, muszę uczucie
wobec ciebie przedłożyć nad własne małostkowe obawy
i wątpliwości.
Pyt.
– Proszę cię bardzo, słonko. Mam nadzieję, że nie mówisz tego
ironicznie. Jestem w tej chwili tak zmieszany i przerażony, że nawet
bym nie poznał.
Pyt.
– Wiem, że powinienem był wcześniej powiedzieć ci coś z tej
prawdy o sobie i przedstawić wzorzec swoich zachowań. Jeszcze
zanim się tutaj sprowadziłaś, co, wierz mi, znaczyło dla mnie, tak –
przekonało mnie, że naprawdę ci na tym zależy, na nas, na byciu ze
mną, dlatego chcę być z tobą tak samo bliski i szczery, jak ty ze mną.
Zwłaszcza że wiem, iż wprowadziłaś się tutaj na skutek moich
natarczywych nalegań. Szkoła, twoje mieszkanie, przymusowe
pozbycie się kota – tylko proszę cię, nie zrozum mnie źle – fakt, że to
wszystko zrobiłaś tylko po to, żeby być ze mną, znaczy dla mnie
bardzo wiele, on to sprawił w znacznej mierze, że naprawdę czuję, jak
strasznie cię kocham i cenię, za bardzo, żeby nie drżeć ze strachu, że
pewnego dnia sponiewieram cię i skrzywdzę, co, wierz mi,
zważywszy na moje doświadczenia w tej dziedzinie, jest możliwością,
którą muszę brać pod uwagę, inaczej bowiem byłbym skrajnym
psychopatą. Chciałbym postawić tę sprawę całkiem jasno, żebyś mnie
zrozumiała. Czy wyrażam się z odrobiną bodaj sensu?
Pyt.
– To nie jest aż tak proste. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.
A zapewniam cię, że mój punkt widzenia nie zakłada, że jestem
absolutnie przyzwoitym facetem, który nigdy nie robi nic złego. Facet
lepszy ode mnie uprzedziłby cię zapewne o takim wzorcu zachowań,
zanim byś się z nim pierwszy raz przespała, mówię to szczerze. Bo
pamiętam, że sam miałem potem poczucie winy. Po naszym
pierwszym razie. Mimo że było to tak niewiarygodnie magiczne,
ekstatyczne i właściwe, że ty taka byłaś. Moje poczucie winy wzięło
się zapewne stąd, że to ja sam nalegałem usilnie, żebyśmy poszli do
łóżka tak szybko, i to mimo że mówiłaś mi całkiem szczerze, że nie
jesteś jeszcze na to gotowa, a ja już wtedy szanowałem cię bardzo
i ceniłem, i chciałem uszanować twoje uczucia, ale tak
niewiarygodnie cię pożądałem, to było jak grom z jasnego nieba,
pożądanie tak przemożne, że uległem mu, nim się zorientowałem, co
robię, i naciskałem cię i przynaglałem do przespania się ze mną,
chociaż chyba na jakimś poziomie świadomości musiałem wiedzieć,
jaki potem będę się czuł winny i zażenowany.
Pyt.
– Nie tłumaczę ci tego jak należy. Nie dociera do ciebie. No tak,
teraz już całkiem się boję, że poczujesz się skrzywdzona. Proszę cię,
uwierz mi. Jedynym powodem, dla którego rozmawiam z tobą
o swoich doświadczeniach i obawie o to, co może nastąpić, jest to, że
nie chcę, żeby to nastąpiło, rozumiesz? że nie chcę nagle odwrócić się
i zacząć wycofywać, skoro ty tyle poświęciłaś, żeby się tutaj
sprowadzić, i skoro ja – skoro oboje tak się już zaangażowaliśmy.
Modlę się, żebyś dobrze zrozumiała, że to, iż opowiadam ci o tym, co
zdarza się za każdym razem, stanowi rodzaj dowodu na to, że z tobą
nie chcę, żeby do tego doszło. Że nie chcę stać się drażliwy, przesadnie
krytyczny, mrukliwy, nieobecny w domu po parę dni z rzędu, jawnie
niewierny, tak żebyś musiała to odkryć, że nie chcę stosować żadnej
z tych gównianych tchórzliwych sztuczek z przeszłości, aby wycofać
się ze związku, który mnie kosztował miesiące usilnych starań
i zabiegów o złamanie oporu partnerki. Czy teraz mówię z sensem?
Wierzysz mi, że naprawdę przez szacunek dla ciebie ostrzegam cię
przed sobą, że tak powiem? Że próbuję być uczciwy, a nie
nieuczciwy? Że doszedłem do wniosku, iż najlepszym sposobem na
udaremnienie wspomnianego wzorca, w którym kobieta czuje się
skrzywdzona i porzucona, a ja jak świnia, będzie spróbować dla
odmiany przedstawić go uczciwie? Nawet jeżeli należało to zrobić
wcześniej? Nawet jeżeli mam świadomość, że ty możesz to, co w tej
chwili mówię, zinterpretować sobie jako nieuczciwe, jako próbę
wystraszenia cię tak, żebyś się stąd wyprowadziła, a wtedy ja byłbym
wolny? O co nie sądzę, aby mi chodziło, ale czy można mieć
stuprocentową pewność? Że podejmuję wobec ciebie takie ryzyko?
Rozumiesz to? Że robię, co mogę, żeby cię kochać? Że przeraża mnie
to, że nie potrafię kochać? Że obawiam się, iż jestem organicznie
niezdolny do niczego poza pościgiem, uwodzeniem, a następnie
ucieczką, poza pójściem na żywioł, a potem rejteradą, że nigdy
z nikim nie postępuję uczciwie? Że nigdy z nikim nie będę naprawdę
blisko? Że może jestem psychopatą? Czy ty sobie wyobrażasz, ile
mnie kosztuje mówienie ci takich rzeczy? Jak strasznie się boję, że po
powiedzeniu ci tego wszystkiego poczuję się tak winny
i zawstydzony, że nie będę w stanie nawet spojrzeć na ciebie, nawet
stanąć obok ciebie, ze świadomością, że ty to wszystko o mnie wiesz,
i w nieustannej już obawie, co sobie o mnie możesz myśleć? Że nawet
jest możliwe, iż moja obecna uczciwa próba udaremnienia powielenia
się wzorca polegającego na wysyłaniu sprzecznych sygnałów
i wycofywaniu się jest w istocie jakąś formą wycofania? Albo
nakłanianiem ciebie do wycofania się, skoro już tu jesteś, bo może
w głębi duszy jestem takim zasranym tchórzem, że nawet mnie nie
stać na to, żeby się wycofać, tylko ciebie chcę do tego jakoś zmusić?
Pyt. Pyt.
– To są istotne, jak najbardziej uzasadnione pytania, słonko,
i przysięgam ci, że uczynię, co w mojej mocy, aby ci na nie
odpowiedzieć jak najszczerzej.
Pyt. …
– Z tym, że czuję, iż najpierw powinienem ci powiedzieć coś
jeszcze. Żebyśmy raz na zawsze mieli czyste konto i wszystko na
wierzchu. Przeraża mnie, że mam ci to powiedzieć, ale powiem.
Potem będzie twoja kolej. Posłuchaj mnie: to nie będzie miłe.
Obawiam się, że cię zrani. Wcale nie zabrzmi przyjemnie, niestety.
Czy możesz mi oddać przysługę i wziąć się w garść, i obiecać, że
przez te parę sekund mojej wypowiedzi powstrzymasz się od reakcji?
Możemy to omówić, zanim zareagujesz? Możesz mi to obiecać?

KW #48 08-97
APPLETON, WISCONSIN
– Dopiero na trzeciej randce zapraszam je do mieszkania. Ważne jest,
żeby to dobrze zrozumieć, bo po to, żeby w ogóle doszło do trzeciej
randki, musi zaistnieć między nami coś w rodzaju namacalnego
pokrewieństwa, które pozwala mi poczuć, że ona się zgodzi. Może
zgodzi się [ruch uniesionych palców imitujący cudzysłów] to
niefortunne określenie. Raczej podejmie grę. To znaczy wejdzie ze mną
w umowę i dalsze czynności.
Pyt.
– Kiedy ja sam nie umiem wyjaśnić, jak wyczuwam to tajemnicze
pokrewieństwo. To wrażenie, że chęć do współdziałania nie jest
wykluczona. Ktoś mi kiedyś opowiadał o australijskim zawodzie,
który się nazywa [ruch uniesionych palców imitujący cudzysłów]
sekserstwo, w…
Pyt.
– Daj mi, proszę, dokończyć. Sekserstwo. Ponieważ kury mają
znacznie wyższą wartość rynkową niż ich samce, koguty, bardzo
istotną sprawą jest ustalenie płci świeżo wyklutych kurcząt. Żeby
wiadomo było, czy warto zainwestować w hodowlę, czy nie,
rozumiesz. Kogut jest praktycznie bezwartościowy na wolnym rynku.
Cała rzecz w tym, że cechy płciowe świeżo wyklutych piskląt są
całkowicie wewnętrzne i nie da się gołym okiem ustalić, czy dane
pisklę to kurka, czy kogucik. Tak mi w każdym razie mówiono.
Jednakże zawodowy sekser umie to rozpoznać. Płeć, znaczy. Przejrzy
po kolei wszystkie nowe pisklęta, badając je wyłącznie wzrokiem,
i powie hodowcy drobiu, które warto zatrzymać, a które są kogutami.
Koguty skazane są na zatracenie. „Kura, kura, kogut, kogut, kura”
i tak dalej, i tak dalej. Podobno mają to w Australii. Taki zawód.
I prawie nigdy się ci ludzie nie mylą. Zawsze trafiają. Ptaki
wyselekcjonowane jako kury faktycznie wyrastają na kury i zwracają
farmerowi koszt inwestycji. Jednego tylko sekser nie potrafi:
wytłumaczyć, po czym poznał. Płeć, znaczy. Ten zawód jest podobno
dziedziczony w linii męskiej, przechodzi z ojca na syna. W Australii,
w Nowej Zelandii. Pokażesz takiemu świeżo wyklute pisklę, kogutka
dajmy na to, i spytasz go, skąd wie, że to kogutek, a zawodowy sekser
tylko wzruszy ramionami i odpowie: „Wygląda mi na koguta”.
Dodając bez wątpienia na końcu „bracie”, tak jak ty czy ja
dodalibyśmy „przyjacielu” bądź też „proszę pana”.
Pyt. …
– To była najcelniejsza analogia, jaką mogę przytoczyć na
wyjaśnienie tego fenomenu. Jakiś tajemniczy szósty zmysł, być może.
Nie żebym zawsze trafiał w stu procentach. Ale zdziwiłabyś się, jak
często. Siedzimy sobie, załóżmy, na otomanie, coś popijamy,
słuchamy muzyki, lekka konwersacyjka. Trzecia randka, późny
wieczór, po kolacji z jakimś kinem może albo małym dansingiem.
Siedzimy na otomanie nie za blisko siebie. Ja zazwyczaj zajmuję
jeden koniec, a ona drugi. Chociaż otomana ma tylko półtora metra
szerokości. Niezbyt szeroki mebel. Ważne jest w każdym razie, że nie
znajdujemy się w konfiguracji szczególnej intymności. Pełny luz i tak
dalej. Towarzyszy temu bogaty język ciała stosowany też już
wcześniej przez cały spędzony wspólnie czas, lecz nie będę cię
zanudzał jego interpretacją. No więc. Gdy wyczuwam, że nadszedł
właściwy moment – na otomanie, z drinkami, może jakiś Ligeti na
odtwarzaczu – pytam bez żadnego kontekstu i wyraźnych wstępów:
„Co byś powiedziała na to, żebym cię związał?”. Osiem słów. Ni
mniej, ni więcej. Niektóre z miejsca mnie odtrącają. Ale to jest mały
procent. Bardzo mały. Powiedziałbym, szokująco mały. Umiem
przewidzieć taką reakcję już w trakcie zadawania pytania. Prawie
zawsze celnie. I tego też nie potrafię w pełni wytłumaczyć. Zawsze
zapada moment całkowitej ciszy, brzemiennej. Masz oczywiście
świadomość, że milczenie w towarzystwie miewa różne odcienie i te
odcienie komunikują bardzo wiele. Cisza zapada bez względu na to,
czy zostanę odrzucony, czy nie, czy pomyliłem się co do [ruch
uniesionych palców imitujący cudzysłów] kury, czy też nie. Milczenie
kobiety i jego waga – całkowicie naturalna reakcja na taką zmianę
tonu banalnej uprzednio konwersacji. I w tej ciszy na plan pierwszy
wypływają natychmiast wszystkie romantyczne chwile napięcia,
aluzje i mowa ciał z pierwszych trzech randek. Inicjalne, czyli
pierwsze randki obfitują w fantastyczne bogactwo z psychologicznego
punktu widzenia. Nie wątpię, że masz tego świadomość. Pełny
wachlarz rytuałów uwodzenia, wzajemne polowanie na siebie,
taksowanie. A potem zawsze ta ośmiotaktowa cisza. Muszą odczekać,
aż pytanie w nie [ruch palcami] zapadnie. Tak, nawiasem mówiąc,
mawiała moja matka. Że to czy tamto w nią [ruch palcami] zapadło,
co według mnie jest niemal idealnym deskryptorem tego, co się
dzieje.
Pyt.
– Żyje i ma się świetnie. Mieszka z moją siostrą, jej mężem i ich
dwojgiem małych dzieci. Żyje, jak najbardziej. Ja zresztą…
zapewniam cię, że absolutnie się nie łudzę, iż niski procent odrzuceń
zawdzięczam nadzwyczajnemu urokowi osobistemu. To nie na tym
polega. Właśnie dlatego między innymi wysuwam propozycję w tak
śmiały i pozbawiony wdzięku sposób. Powstrzymuję się od wszelkich
prób zadziałania urokiem osobistym czy dyplomacją. Ponieważ wiem
doskonale, że ich odpowiedź na moją propozycję zależy od ich
własnych czynników wewnętrznych. Niektóre zechcą się zabawić.
Nieliczne nie zechcą. I tyle, to wszystko. Jedyny rzeczywisty [ruch
palcami] talent, jaki posiadam, to zdolność trafnego oszacowania,
prześwietlenia podmiotu, tak że kiedy dochodzi… tak że na trzeciej
randce, za przeproszeniem, [ruch palcami] kury zdecydowanie
przeważają liczebnie nad [ruch palcami] kogutami. Posługuję się
ptasią metaforą nie w celu scharakteryzowania samych obiektów, lecz
tylko dla podkreślenia mojej własnej wymykającej się analizie
zdolności do oceny, intuicyjnej, już na pierwszej randce, czy podmiot,
z przeproszeniem, [r.p.] dojrzał do propozycji. Do bycia związaną.
I dlatego stawiam sprawę jasno. Nie ubarwiam jej, nie próbuję jej
nadać bardziej [powtórzony r.p.] romantycznego czy też egzotycznego
charakteru. Teraz co do odrzuceń. Odrzucenia bywają bardzo rzadko
wyrażane wrogo, niezmiernie rzadko, i to jedynie w przypadkach, gdy
podmiot wypowiadający w istocie ma chęć na zabawę, lecz przeżywa
konflikt wewnętrzny lub jest emocjonalnie niegotowy na tęże chęć,
toteż musi posłużyć się wrogością, aby przekonać sam siebie, że
żadna taka chęć czy też skłonność nigdy w nim nie zaistniała. Określa
się to niekiedy terminem [r.p.] kodowanie awersyjne. Bardzo łatwo jest
ten kod rozpoznać i rozszyfrować, a w związku z tym nie sposób
potraktować danego odruchu wrogości oso​biście. Nieliczne podmioty,
co do których się zwyczajnie pomyliłem, reagują z kolei często
rozbawieniem, niekiedy zaś ciekawością i dociekliwością, ale koniec
końców odmawiają mi po prostu w sposób wyraźny i jednoznaczny.
Są to koguty, które wziąłem za kury. Zdarza się. Ostatnio wyliczyłem,
że odrzuca mnie średnio nieco ponad piętnaście procent. Na trzeciej
randce. Liczba jest, dodam, nieco zawyżona, gdyż obejmuje także
reakcje wrogie, histeryczne i oburzone, które nie wynikają –
przynajmniej w moim pojęciu – z omyłkowego wyboru [ruch
palcami] koguta.
Pyt.
– Bądź uprzejma zauważyć, że, powtarzam, nie posiadam
specjalistycznej wiedzy o hodowli drobiu ani do takowej nie
pretenduję. Posługuję się metaforą li tylko dla zilustrowania
oczywistej nieuchwytności mojej intuicji w stosunku do potencjalnych
uczestniczek [r.p.] gry, którą proponuję. Zauważ ponadto, że nawet
ich nie dotykam ani z nimi nie flirtuję przed trzecią randką. Na
trzeciej randce zresztą też nie rzucam się na nie ani w żaden sposób
nie zbliżam, zanim złożę propozycję. Wygłaszam ją otwarcie, ale nie
brutalnie, ze swojego końca półtorametrowej otomany. W żadnym
razie się nie narzucam. Nie jestem rozpustnikiem. Znam warunki
umowy, i nie chodzi w niej o uwiedzenie, podbój, stosunek płciowy
czy też algolagnię. Chodzi natomiast o to, aby moje pożądanie
symbolicznie wyzwoliło pewne wewnętrzne kompleksy, narosłe
wskutek moich dość nietypowych dziecięcych relacji z matką i siostrą
bliźniaczką. Nie ma w tym [r.p.] S-M, nie jestem [r.p.] sadystą ani nie
interesują mnie podmioty lubiące być [r.p.] krzywdzone. Siostra i ja
jesteśmy, nawiasem mówiąc, bliźniętami dwujajowymi i jako dorośli
prawie wcale nie jesteśmy do siebie podobni. To, o co mi chodzi, gdy
pytam znienacka, bez związku z czymkolwiek, czy mogę
wyprowadzić je do drugiego pokoju i związać, daje się opisać po
części określeniem zaczerpniętym z teorii masochizmu symbolicznego
Marchesaniego i Slykesa: propozycja kontraktowego scenariusza [bez
r.p.]. Rzecz w tym, że mnie kontrakt interesuje w tym samym stopniu,
co scenariusz. Stąd ów nagi formalizm, mieszanina agresji i dobrych
manier w mojej propozycji. Zabrali ją po serii drobnych, lecz
niezagrażających życiu urazów i wstrząś​nień mózgu, po których po
prostu przestała być zdolna do samodzielnego życia. O opiece
instytucjonalnej nawet nie chciała słyszeć. W ogóle nie brała takowej
pod uwagę. Moja siostra, naturalnie, natychmiast pospieszyła jej na
pomoc. Mamusia ma u niej własny pokój, a dwójka dzieci siostry
musi dzielić wspólny. Pokój jest na parterze, żeby nie musiała
korzystać ze schodów, które są strome i bez chodnika. Muszę ci się
przyznać, że wiem dokładnie, co jest na rzeczy.
Pyt.
– Łatwo przewidzieć na otomanie, że do czegoś dojdzie. Że
prawidłowo oceniłem pokrewieństwo. Ligeti, którego dzieło
niewątpliwie jest ci znane, tworzy muzykę abstrakcyjną wręcz do
stopnia atonalności, a zatem stwarza właściwą atmosferę do złożenia
propozycji kontraktowego scenariusza. W przeszło osiemdziesięciu
pięciu procentach przypadków podmioty akceptują. Nie następuje
żaden [r.p.] triumf drapieżnika w odpowiedzi na to, że podmiot [r.p.]
uległ, ponieważ nie o uległość to chodzi. Absolutnie nie. Stawiam im
pytanie, jak się zapatrują na pomysł, żebym je związał. Zapada gęsta
i brzemienna cisza, woltaż narasta nad otomaną. W woltażu tym
zawisa moje pytanie, aż do momentu, gdy dosięgnie celu, [r.p.]
zapadnie. Wtedy najczęściej podmiot gwałtownie zmienia pozycję na
otomanie, koryguje postawę, [r.p.] siada prosto i tak dalej – jest to
gest nieświadomy, mający zakomunikować siłę i autonomię, pokazać,
że tylko podmiot ma władzę zadecydować o odpowiedzi na
propozycję. Bierze się to z podszytego niepewnością lęku, że jakaś
ewidentna słabość lub uległość charakteru podmiotu pozwoliła mi
dostrzec w tymże podmiocie kandydatkę do [powtórzony r.p.]
zdominowania, czyli związania. Ludzka dynamika psychologiczna jest
fascynująca – to, że pierwsza, nieświadoma obawa podmiotu dotyczy
własnej osoby i pytania, co takiego w niej jest, co mogło
sprowokować podobną propozycję, co mogło nasunąć mężczyźnie
myśl, że taka rzecz jest możliwa. Obawa zwrotna, innymi słowy,
o autoprezencję. Trzeba by właściwie być tam w tym pokoju razem
z nami, żeby docenić niezwykle wprost skomplikowaną i fascynującą
dynamikę towarzyszącą tej brzemiennej ciszy. Aliści poprzez to jawne
potwierdzenie własnej władzy nagła korekta postawy komunikuje
w istocie wyraźne pragnienie uległości. Akceptacji. Gry. Innymi
słowy, każde potwierdzenie [r.p.] władzy oznacza, w tym
nabrzmiałym kontekście, kurę. Bo, widzisz, w bogato
wystylizowanym formalizmie [r.p.] gry maso​chistycznej rytuał zostaje
zakontraktowany i zorganizowany w taki sposób, aby oczywista
nierówność władzy jako taka zyskała pełnię władzy i autonomii.
Pyt.
– Dziękuję ci. Po tym poznaję, że rzeczywiście słuchasz. Że jesteś
baczną i asertywną słuchaczką. Bo też nie ująłem tego zbyt
wdzięcznie. Tym, co uczyniłoby twoje i moje, na przykład, pójście do
mojego mieszkania i podjęcie okreś​lonej kontraktowej czynności
obejmującej związanie ciebie przeze mnie autentyczną [r.p.] grą, jest
całkowita odmienność tej sytuacji od sytuacji, w której zwabiłbym cię
podstępem do siebie do domu, tam zaś rzuciłbym się na ciebie,
zniewolił cię i związał. Ta druga sytuacja nie ma w sobie nic z gry.
Gra polega na twoim wolnym i autonomicznym poddaniu się
związaniu. Celem kontraktowej natury gry masochistycznej, czyli
[r.p.] warunkowej – ja proponuję, ona akceptuje, ja proponuję rzecz
następną, ona akceptuje – jest sformalizowanie struktury władzy.
Zrytualizowanie jej. [r.p.] Gra polega na poddaniu się związaniu
i oddaniu władzy drugiej osobie, lecz [r.p.] umowa – [r.p.] reguły,
niejako, gry – umowa gwarantuje, że wszelkie formy oddania władzy
pochodzą z wolnego wyboru. Innymi słowy, jest to potwierdzenie, że
dana osoba ma na tyle ugruntowaną koncepcję swojej osobistej
władzy, że może rytualnie odstąpić tę władzę innej osobie – w naszym
przykładzie ty mnie – i ja następnie ściągnę ci spodnie, sweter
i bieliznę, po czym przywiążę cię jedwabnymi pasami za nadgarstki
i kostki do kolumn mojego zabytkowego łóżka. Oczywiście mówię
o tobie tylko przykładowo, dla potrzeb tej rozmowy. Nie pomyśl
sobie, że naprawdę sugeruję jakąkolwiek kontraktową ewentualność
względem ciebie. Ledwo cię przecież znam. Nie wspominając
o rozbudowanym kontekście i objaśnieniu, jakie ci tu serwuję – to nie
jest mój styl działania. [śmiech] Nie, moja droga, z mojej strony nie
masz się czego obawiać.
Pyt.
– Ależ oczywiście, że jesteś. Moja rodzona matka była pod każdym
względem wspaniałą jednostką, obdarzoną jednakże nierównym,
nazwijmy to, usposobieniem. Niekonsekwentnie i zmiennie radziła
sobie z codziennymi sprawami. Niekonsekwentnie postępowała
z dwojgiem swoich dzieci, a szczególnie ze mną. Zrodziło to we mnie
pewne psychologiczne kompleksy związane z władzą i, chyba,
zaufaniem. Nagminność zgody jest wprost zdumiewająca. W miarę jak
plecy się prostują i cała postawa sztywnieje, również głowa zostaje
zadarta, tak że podmiot siedzi teraz w pozycji idealnie wyprostowanej
i sprawia wrażenie wycofanego z przestrzeni rozmowy, choć wciąż na
otomanie, to jednak wycofany najdalej jak na to pozwala szczupłość
miejsca. To pozorne wycofanie, jakkolwiek w intencji podmiotu ma
zakomunikować szok, zdumienie oraz deklarację, że podmiot
w żadnym razie nie zalicza się do osób, którym możliwość spotkania
się z propozycją zezwolenia komuś na związanie siebie choćby
przeszła przez myśl, w istocie sygnalizuje głęboką ambiwalencję.
Wewnętrzny [r.p.] konflikt. Przez co rozumiem, że pewna możliwość
istniejąca do tego momentu tylko wewnętrznie, potencjalnie,
abstrakcyjnie, jako element podświadomych fantazji czy też
stłumionych pragnień podmiotu, została oto nagle uzewnętrzniona
i nabrała świadomej wagi, czyli [r.p.] urealniła się jako konkretna
możliwość. Stąd fascynująca ironia języka ciała, mającego w intencji
podmiotu komunikować szok, i istotnie komunikującego szok, lecz
zgoła inny. A mianowicie szok odreagowania wobec eksplozji
podświadomych pragnień, które rozsadziły swoje struktury i przebiły
się do świadomości, tyle że pod wpływem impulsu zewnętrznego,
pochodzącego od konkretnego innego będącego zarazem samcem
i partnerem w rytuale godowym, a zatem zawsze dojrzałego do
przekazywania. Słowo [r.p.] zapaść jest w tej sytuacji znacznie
trafniejsze, niż mogłaś sobie początkowo wyobrażać. Penetracja taka,
naturalnie, wymaga czasu jedynie wtedy, gdy napotka [r.p.] opór. No
na przykład znasz ten wyświechtany slogan [r.p.] nie wierzę własnym
uszom. Zastanów się nad jego znaczeniem.
Pyt. …
– Z mojego własnego doświadczenia wynika, że ów slogan nie
oznacza [powtórzony r.p.] nie mogę uwierzyć, że taka możliwość istnieje
oto w mojej świa​do​mości, lecz znacznie bardziej prawdopodobnie
znaczy coś w sensie [wielokrotnie powtarzany i coraz bardziej
irytujący r.p.] nie mogę uwierzyć, że taka możli​wość pochodzi oto ze
źródła zewnętrznego wobec mojej świadomości. Szok jest taki sam, to
samo kilkusekundowe opóźnienie w internalizacji, czyli
przetworzeniu, jakie wywołać może nagła zła wiadomość albo też
nagła, niewytłumaczalna zdrada darzonego dotąd zaufaniem
autorytetu, i tak dalej, i tym podobne. Ten interwał porażonej
szokiem ciszy jest to czas, w którym zmieniają się całe mapy
psychologiczne, toteż w owym interwale każdy gest czy afekt ze
strony podmiotu mówi o podmiocie znacznie więcej, niż najdłuższa
banalna rozmowa, a nawet doświadczalne badanie kliniczne byłyby
w stanie kiedykolwiek powiedzieć. Odkryć.
Pyt.
– Mam na myśli kobietę lub młodą kobietę, nie [r.p.] podmiot per
se.
Pyt.
– Prawdziwe koguty, te co do których się pomyliłem, utrzymują tę
pauzę szokową najkrócej. Zaraz potem uśmiechną się uprzejmie, albo
nawet roześmieją, i odrzucą propozycję w sposób bezpośredni
i kategoryczny. Nie było szkody, nie ma krzywdy. [śmiech] Gra słów
niezamierzona, [r.p.] kogut, FOUL. Wewnętrzne mapy psychologiczne
tych podmiotów ogarniają możliwość bycia związaną, uwzględniają ją
swobodnie, i swobodnie odrzucają. Tych podmiotów to po prostu nie
interesuje. Dla mnie to nie jest problem, odkrycie, że pomyliłem
koguta z kurą. Wszak, powtarzam raz jeszcze, mnie nie interesuje
zmuszanie, nakłanianie ani przekonywanie kogoś wbrew jego woli.
Na pewno nie zamierzam jej prosić. Nie o to chodzi. Ja wiem, o co
chodzi. Więc… siła nie ma tu racji bytu. Pozostałe – te od długiej,
brzemiennej, wysokonapięciowej pauzy i szoku afektywnego
rzutującego na postawę ciała – czy ostatecznie się godzą, czy
obrażają, oburzają, to są prawdziwe kury, uczestniczki gry, co do nich
się nie pomyliłem. Zadzierają głowy – ale patrzą na mnie,
intensywnie, [r.p.] gapią się i tak dalej, z intensywnością
przypisywaną spojrzeniu osoby, która próbuje się zdecydować, czy
może ci [r.p.] zaufać, czy nie. Przy czym [r.p.] zaufać oznacza w tym
kontekście cały szereg rozmaitych możliwości – czy sobie z nich
żartujesz, czy mówisz serio, ale udajesz, że żartujesz, aby udaremnić
zażenowanie, gdyby poczuły się oburzone lub zgorszone, czy może
mówisz serio, ale stawiasz tę propozycję czysto abstrakcyjnie jako
pytanie hipotetyczne typu [r.p.] Co byś zrobiła z milionem dolarów?
mające w istocie dostarczyć informacji o ich osobowości w związku
z ewentualnością czwartej randki. I tak dalej, i tym podobne. Albo czy
jest to rzeczywiście propozycja całkiem poważna. Mimo że… badają
cię wzrokiem, ponieważ chcą cię rozgryźć. Oszacować, tak jak ty
najwyraźniej je oszacowałeś, co zdaje się sugerować ta propozycja.
Dlatego ja proponuję zawsze wprost, otwarcie, bez dowcipów,
wtrąceń, wstępów czy ozdobników w artykulacji możliwości
kontraktowej. Chcę zakomunikować najlepiej, jak potrafię, że
propozycja jest poważna i konkretna. Że otwieram przed nimi własną
świadomość na możliwość odrzucenia, a nawet zgorszenia. Dlatego na
ich intensywne spojrzenie odpowiadam wzrokiem raczej
beznamiętnym i nie mówię nic, co by mogło upiększyć,
skomplikować, podkoloryzować lub zakłócić proces ich wewnętrznej
reakcji psychicznej. Zmuszam je do przyswojenia sobie, że tak ja sam,
jak i moja propozycja jesteśmy śmiertelnie poważni.
Pyt. …
– Ale zauważ, proszę, powtarzam raz jeszcze, że nie ma w tym
z mojej strony ani trochę agresji czy zagrożenia. Właśnie to miałem
na myśli, mówiąc o [r.p.] beznamiętnym wzroku. Nie składam
propozycji w tonie niesmacznym czy lubieżnym, nie zdradzam ani
cienia natarczywości, wahania czy konfliktu wewnętrznego. Zero
agresji i groźby. To najważniejsze. Na pewno wiesz z włas​nego
doświadczenia, że naturalną ludzką reakcją na język ciała sugerujący
wycofanie lub odsunięcie się drugiej osoby jest automatyczne
nachylenie się ku niej, tytułem niejako kompensacji i zachowania
pierwotnej relacji przestrzennej. Świadomie unikam tego odruchu. To
rzecz najwyższej wagi. Nie wolno wiercić się nerwowo, pochylać,
oblizywać warg ani poprawiać krawata, kiedy podobna propozycja
zapada w świadomość rozmówczyni. Ja swego czasu podczas trzeciej
randki stwierdziłem u siebie pojedynczy skaczący mięsień czy też
skurcz w okolicy czoła, który mnie nękał przez cały wieczór i – na
otomanie – sprawiał wrażenie, że unoszę i opuszczam jedną brew
ruchem szybkim i lubieżnym, co w psychicznie naładowanym
następstwie nagłej propozycji storpedowało po prostu całe
przedsięwzięcie. A podmiotem w żadnym razie nie był kogut – to była
kura albo nigdy nie badałem kury – i mimo to jeden mimowolny
skurcz jednej brwi ukręcił łeb całej możli​wości, jako że podmiot nie
tylko opuścił lokal w takim zrywie sprzecznego wewnętrznie
zgorszenia, że zapomniał torebki, i nie tylko po torebkę nie wrócił,
ale nie odpowiadał nawet na nagrane wiadomości telefoniczne,
w których kilkakrotnie proponowałem zwrot torebki w jakimś
neutralnym miejscu publicznym. Aliści rozczarowanie uświadomiło
mi cenną naukę o tym, jak delikatnym w istocie okresem
wewnętrznego przetwarzania i kartografii potrafi być ten moment tuż
po złożeniu propozycji. Problem mojej matki polegał na tym, że
wobec mnie – swojego starszego dziecka, starszego z bliźniąt, co
znamienne – przejawiała dość nieobliczalne instynkty rodzicielskie,
wahające się między skrajnościami [r.p.] gorąco – zimno. W jednej
chwili potrafiła być bardzo, bardzo ciepła i matczyna, aby zaraz
w następnej rozzłościć się na mnie o jakiś rzeczywisty lub wymyślony
drobiazg i całkowicie odebrać mi swój afekt. Stawała się wtedy zimna
i odpychająca, odtrącała zabiegi małego dziecka, czyli moje,
o akceptację i czułość, nieraz zamykała mnie samego w moim pokoju
i nie pozwalała stamtąd wyjść przez ściśle wyznaczony czas, gdy
tymczasem moja siostra bliźniaczka cieszyła się nadal nieskrępowaną
swobodą ruchu na terenie całego domu, otrzymując w dodatku ciepło
i matczyne uczucie. Natomiast gdy upłynął rygorystyczny okres
odosobnienia – chodzi mi o ten dokładnie moment, w którym
dobiegło końca moje [r.p.] wykluczenie – mamusia otwierała drzwi,
przytulała mnie czule, osuszała mi łzy własnym rękawem
i oznajmiała, że wszystko zostało mi wybaczone i już z powrotem jest
w porządku. Ten przypływ akceptacji i czułości ponownie zwabiał
mnie do [r.p.] zaufania jej, uwielbienia i scedowania na nią władzy
uczuciowej, wskutek czego stawałem się od nowa podatny na
zniszczenie w dowolnej chwili, gdy znowu zechce jej się traktować
mnie zimno i patrzeć na mnie jak na okaz laboratoryjny, którego nig​-
dy wcześniej nie oglądała. Cykl ten powtarzał się, niestety, w naszych
relacjach przez całe moje dzieciństwo.
Pyt.
– Owszem, co dodatkowo uwypuklał fakt, że była z powołania
zawodową klinicystką, psychologiem nadzorującym testy i ćwiczenia
diagnostyczne w sanatorium w po​bliskim mieście. Karierę zawodową
podjęła po przerwie, gdy tylko ja i siostra weszliśmy
w zorganizowany system edukacji jako zaledwie parolatki. Imago
mojej matki, z czego zdaję sobie sprawę, rządzi właściwie moim
dorosłym życiem psychicznym, zmuszając mnie raz po raz do
proponowania i negocjowania kontraktowych rytuałów, w których
władza jest swobodnie udzielana i odbierana, uległość
zrytualizowana, kontrola zaś przejmowana i zwracana wedle mojej
wolnej woli. [śmiech] A raczej podmiotu. Woli. Dziedzictwem po
matce jest również to, że wiem dokładnie, skąd się bierze, z czego
wynika, moja potrzeba starannego oszacowania podmiotu
i zaproponowania znienacka podczas trzeciej randki, aby podmiot
pozwolił mi się unieruchomić za pomocą jedwabnych pasów.
Irytujący, pedantyczny żargon, którym się posługuję w opisie owych
rytuałów, też w dużej części przejąłem od matki, która w stopniu
znacznie większym niż nasz poczciwy, lecz zdominowany i niejako
wykastrowany ojciec, uformowała nam w dzieciństwie język
i zachowanie. Siostrze i mnie. Moja matka posiadała tytuł magistra
medycyny środowiskowej [powtórzony r.p.], jeden z pierwszych
przyznanych w północnej części Środkowego Zachodu diagnoście płci
żeńskiej. Moja siostra jest gospodynią domową i matką, nie ma
wyższych aspiracji, przynajmniej nie świadomie. Na przykład [r.p.]
otomana to termin mamy, która określała nim zarówno kanapę, jak
i dwuosobową sofkę w naszym salonie. Sofa w moim mieszkaniu ma
oparcie i poręcze, więc jest, z technicznego punktu widzenia, sofą czy
też kanapą, a jednak ja podświadomie upieram się nazywać ją
otomaną. Jest to podświadomy zwyczaj, którego nie umiem się
wyzbyć. Nawet przestałem już próbować. Pewne kompleksy lepiej
zaakceptować i ulec im, zamiast mocować się z imago samą siłą woli.
Mamusia – która była w końcu, oczywiście, chyba to rozumiesz,
osobą zawodowo powołaną do trzymania innych w zamknięciu,
badania ich, testowania, łamana i naginania do wymogów tego, co
władze stanowe uznały za zdrowie psychiczne – moją własną wolę
złamała nieodwracalnie bardzo wcześnie. Przyjąłem to do
wiadomości, pogodziłem się z tym i zbudowałem sobie
skomplikowane struktury, w których ramach symbolicznie oswajam
władzę i odzyskuję ją. O to właśnie w tym wszystkim chodzi. Ani mąż
mojej siostry, ani mój ojciec nie mieli żadnych związków z hodowlą
drobiu. Mój ojciec do wylewu był urzędnikiem niższego szczebla
w branży ubezpieczeniowej. Aliści słowo [r.p.] pisklak było często
używane w naszych stronach – na określenie osobnika słabego,
tchórzliwego, osobnika, którego wola daje się łatwo nagiąć do celów
innych osób. Może więc podświadomie stosuję metaforę drobiową do
opisu rzeczonych rytuałów kontraktowych tytułem symbolicznego
potwierdzenia swojej władzy nad osobami, które, paradoksalnie,
autonomicznie zgadzają się podporządkować mi. Bez dalszych
ceregieli przechodzimy następnie do drugiego pokoju, tego z łóżkiem.
Jestem bardzo podniecony. Zachowuję się teraz nieco inaczej,
bardziej władczo, autorytatywnie. Ale nie straszę i nie grożę. Niektóre
podmioty deklarowały, iż widzą w moim zachowaniu [r.p.] groźbę,
ale zapewniam cię, że groźba bynajmniej nie jest zamierzona. Tym, co
teraz komunikuje się podmiotowi, jest specyficzna autorytatywna
władza wypływająca li tylko z kontraktowego doświadczenia –
informuję mianowicie podmiot, że ją [bez r.p.] poinstruuję.
Promieniuję przy tym fachowością, która może, przyznaję, nasunąć
myśl o groźbie osobom o specyficznej konstrukcji psychicznej.
Wszystkie z wyjątkiem najtwardszych sztuk zaczynają się w tym
momencie dopytywać, czego konkretnie od nich chcę. Ja natomiast
z wielką premedytacją wykluczam słowo [r.p.] chcę i jego analogi ze
swoich instrukcji. Informuję, że nie zamierzam wyrażać życzeń,
prosić, błagać ani perswadować. Nie o to chodzi. Znajdujemy się teraz
w mojej sypialni, niedużej i zdominowanej przez królewskich
rozmiarów łoże z kolumnami w stylu edwardiańskim. Już samo to
łoże, które sprawia wrażenie gigantycznego i podstępnie solidnego,
może komunikować pewną groźbę, co zrozumiałe w świetle
zawartego kontraktu. Stosuję zawsze zdania typu [bez r.p.] Masz
zrobić to a to, Masz zrobić tak a tak i tak dalej, i tym podobne. Mówię
im, jak mają stanąć, kiedy się odwrócić i jak na mnie popatrzeć.
Artykuły odzieżowe należy zdejmować w ściśle określonej kolejności.
Pyt.
– Tak, ale sama kolejność jest mniej ważna niż to, że istnieje
kolejność i że one się zgadzają. Bielizna zawsze na końcu. Jestem już
silnie, acz niekonwencjonalnie podniecony. Moja maniera jest
szorstka i władcza, lecz nie groźna. Bez żartów. Jedne wyraźnie się
denerwują, inne udają zdenerwowane. Niektóre przewracają oczami
albo rzucają jakiś cięty żarcik, żeby siebie same upewnić, że przecież
tylko [r.p.] uczestniczą w grze. Ubrania mają poskładać i ułożyć
w nogach łóżka, na którym mają wyciągnąć się nieruchomo na
plecach i wyzbyć z twarzy wszelkiej ekspresji i emocji, kiedy ja
pozbawiam się odzieży.
Pyt.
– Czasami tak, czasami nie. Podniecenie jest silne, ale nie
specyficznie genitalne. Ja rozbieram się neutralnie. Ani
ceremonialnie, ani pospiesznie. Emanuję panowaniem nad sytuacją.
Czasem którąś strach obleci w pół drogi, ale takich jest bardzo,
bardzo mało. Te, które chcą spróbować, próbują. Zniewolenie ma
charakter wysoce abstrakcyjny. Pasy są czarne, satynowe,
sprowadzone pocztą na zamówienie. Zdziwiłabyś się. Gdy wykonują
kolejne polecenia, rozkazy, wypowiadam pod ich adresem krótkie
frazy pozytywnego wsparcia, takie jak: Dobrze albo Zuch dziewczyna.
Informuję je, że zastosowałem węzły typu podwójna pętla, które
zacisną się automatycznie przy próbie wyswobodzenia się lub oporu.
Jakoś nie próbują. W rzeczywistości nie istnieje coś takiego jak węzeł
podwójna pętla. Przełomowy moment następuje, gdy one leżą przede
mną nagie, przywiązane mocno za nadgarstki i kostki do kolumn
łóżka. Nie wiedzą, że kolumny te są czysto dekoracyjne i wcale nie
solidne, tak że bez wątpienia dałyby się złamać zdecydowanym
wysiłkiem uwolnienia. Mówię: Teraz jesteś całkowicie w mojej władzy.
Pamiętaj, że ona jest naga i przywiązana do łóżka w pozycji orła. Ja
rozebrany stoję w nogach. Następnie świadomie zmieniam wyraz
twarzy i pytam: Boisz się? W zależności od zachowania podmiotu
w tym momencie, stosuję czasem wariant alternatywny: Nie boisz się?
To jest moment krytyczny. Chwila prawdy. Cały rytuał… może lepiej
powiedzieć ceremoniał, bardziej oddaje, bo my… oczywiście cała
sytuacja, od propozycji począwszy, wiąże się z ceremoniałem…
a punktem kulminacyjnym jest odpowiedź podmiotu na powyższe
pytanie. Na Nie boisz się? Pożądane jest podwójne potwierdzenie.
Podmiot winien potwierdzić, że znajduje się w tym momencie
całkowicie w mojej władzy. Winien też potwierdzić, że mi ufa. Ma
potwierdzić, że nie boi się z mojej strony zdrady ani nadużycia
władzy, która została na mnie scedowana. Podniecenie osiąga w tej
wymianie zdań absolutny szczyt, a szczytowanie utrzymuje się
dokładnie tak długo, jak długo trwa pozyskiwanie przeze mnie
wspom​nianych potwierdzeń od podmiotu.
Pyt.
– Słucham?
Pyt.
– Przecież już ci mówiłem. Płaczę. Wtedy właśnie płaczę. Czy ty
mnie w ogóle chociaż trochę słuchasz, rozwalona tam w kącie?
Siadam przy nich i płaczę, i objaśniam im psychologiczne
pochodzenie całej gry oraz moje potrzeby, które ona zaspokaja.
Otwieram przed nimi najgłębsze rejony swojej psyche i błagam
o współczucie. Rzadko trafia się podmiot, który by się nie wzruszył,
i to dogłębnie. Pocieszają mnie najlepiej, jak umieją, skrępowane
nałożonymi przeze mnie pętami.
Pyt.
– Czy kończy się stosunkiem seksualnym, to zależy. Nie do
przewidzenia. Tego się po prostu nie da z góry poznać.
Pyt. …
– Czasami trzeba się zwyczajnie poddać nastrojowi.

KW #11-97
FORT DODGE, INDIANA
– Zawsze sobie myślę: „A jak nie dam rady?”. Ale wtedy zaraz sobie
myślę: „O cholera, nie myśl tak”. Bo myślenie o tym sprawia, że to się
dzieje. Nie powiem, że zbyt często. Ale cykora mam. Każdy ma. Kto
twierdzi, że nie ma, ten akurat ma gorszego niż inni. Taki to już non
stop się boi, że to mu się przytrafi. I dalej sobie myślę: „W ogóle bym
się tym nie martwił, gdyby jej tu nie było”. Wtedy się wnerwiam.
Jakbym uważał, że ona czegoś oczekuje. Że gdyby nie leżała tam
wyczekująco, pytająco i że tak powiem, taksująco, to mnie by coś
takiego nawet nie przyszło do głowy. I dlatego się dosłownie
wnerwiam. Tak się wnerwiam, że mnie nawet zaczyna gówno
obchodzić, czy dam radę, czy nie. Jakbym jej chciał pokazać. Jakbym
mówił: „Okej, suko, sama chciałaś”. A potem wszystko idzie dobrze.

KW #19 10-96
NEWPORT, OREGON
– Dlaczego? Dlaczego. No cóż, nie tylko dlatego, że jesteś piękna.
Chociaż jesteś. Ale poza tym jesteś taka inteligentna. No właśnie.
Właśnie dlatego. Pięknych dziewczyn jest na pęczki, ale nie – no,
powiedzmy sobie szczerze, człowiek autentycznie inteligentny to
rzadkość. Dowolnej płci. Sama o tym wiesz. Sądzę, że dla mnie liczy
się przede wszystkim twoja inteligencja.
Pyt.
– Ha. To możliwe, jak sądzę, z twojego punktu widzenia.
Przypuszczam, że mogłoby tak być. Z tym że zastanów się przez
chwilę: czy taka możliwość w ogóle zaświtałaby dziewczynie, która
nie jest tak piekielnie inteligentna? Czy głupiej dziewczynie
wystarczyłoby rozumu, żeby to podejrzewać?
Pyt.
– No i tym sposobem dowiodłaś mojej racji. Czyli możesz mi
wierzyć, że mówię prawdę, i nie brać tego, co mówię, za pusty
komplement. Racja?
Pyt. …
– No to chodź tutaj.

KW #46 07-97
NUTLEY, NEW JERSEY
– Mnie tylko… albo weź Holokaust. Czy Holokaust był czymś
dobrym? Absolutnie nie. Czy ktokolwiek uważa, że to dobrze, że
doszło do Holokaustu? Absolutnie nikt. Ale czytałeś Viktora Frankla?
Viktora Frankla Człowieka w poszukiwaniu sensu? To wybitna,
wybitna książka. Frankl podczas Holokaustu siedział w obozie i ta
książka wyrasta z tamtego właśnie doświadczenia, mówi
o doświadczeniu Ciemnej Strony człowieczeństwa i zachowaniu
człowieczej tożsamości wbrew obozowemu poniżeniu, agresji i sumie
cierpień brutalnie odzierających jednostkę z tożsamości. Jest to
książka absolutnie wybitna, więc pomyśl teraz, gdyby nie Holokaust,
nie powstałby Człowiek w poszukiwaniu sensu.
Pyt.
– Ja tylko chcę powiedzieć, że trzeba bardzo uważać, zanim się
przyjmie sztywne stanowisko wobec agresji i poniżenia, również
w odniesieniu do kobiet. Sztywne stanowisko wobec czegokolwiek jest
wielkim błędem, to tylko chciałem powiedzieć. Ale mówię to głównie
w odniesieniu do casusu kobiet, w którym sztywne stanowisko
sprowadza się do prostacko pogardliwego w sumie przekonania, że
kobieta jest stworzeniem kruchym i łamliwym, które nader łatwo
można popsuć. Tak jakby naszą powinnością było otulać je watą
i chronić bardziej niż kogokolwiek innego. To sztywniackie
i pogardliwe. Ja tu mówię o godności i poszanowaniu, żeby ich nie
traktować jak porcelanowych laleczek czy coś. Każdego dosięgnie
czasem przykrość i agresja czy przemoc, czemu akurat kobiety
miałyby się wyróżniać w tym względzie?
Pyt.
– Ja tylko mówię, że nie nam wyrokować o tym, czy kazirodztwo,
maltretowanie, przemoc i inne tego typu rzeczy nie mają
przypadkiem jakiegoś pozytywnego znaczenia dla istoty ludzkiej
w dłuższej perspektywie. Niekoniecznie zawsze, ale czy możemy
kategorycznie orzec, że nigdy, przyjmując sztywne stanowisko?
Oczywiście nie powinno dochodzić do gwałtów i aktów przemocy, są
to czyny skrajnie oburzające, naganne i złe w momencie ich
popełniania, to nie ulega kwestii. Nikt nie twierdzi inaczej. Jednak
tylko w momencie ich popełniania. W momencie popełniania gwałtu,
rękoczynu, kazirodztwa lub zniewagi. Ale potem? Po pewnym czasie,
w szerszej perspektywie men​talnego dochodzenia do ładu z tym, co ją
spotkało, mental​nego rozprawiania się z tym w procesie, w którym
zdarzenie owo staje się częścią jej własnego ja? Ja tylko mówię, że nie
jest niemożliwe, iż zdarzają się przypadki, w których to potrafi
wzbogacić człowieka. Uczynić go większym, niż był przedtem.
Pełniejszą istotą ludzką. Tak jak Viktor Frankl. Albo to powiedzenie,
że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Uważasz, że autor tego
powiedzenia był za gwałceniem kobiet? Absolutnie nie. Po prostu nie
głosił sztywnych poglądów.
Pyt. …
– Ja nie mówię, że nie ma czegoś takiego jak ofiara. Mówię tylko,
że niekiedy mamy skłonność do ciasnoty myślenia o tysiącach
rozmaitych czynników składających się na konkretną osobę ludzką.
Mówię tylko, że w swoich sztywnych i protekcjonalnych poglądach na
prawo, idealną sprawiedliwość i ochronę ludzi nie pozwalamy sobie
zatrzymać się na chwilę refleksji, że nikt nie jest wyłącznie ofiarą i nic
nie jest wyłącznie negatywne ani wyłącznie niesprawiedliwe – no,
prawie nic. Generalnie – że możliwe jest, iż nawet najgorsze rzeczy,
jakie człowieka spotykają, mogą koniec końców stać się czynnikami
pozytywnymi w kształtowaniu go takim, jakim jest. Takim, jakim jest,
będąc w pełni istotą ludzką, zamiast jedynie – weź na przykład gwałt
zbiorowy i poniżenie, i pobicie ze skutkiem niemal śmiertelnym. Nikt
nie mówi, że to są dobre rzeczy, ja na pewno nie, nikt nie powie, że
wynaturzone kanalie, które coś takiego popełniły, nie powinny pójść
do więzienia. Nikt nie sugeruje, że jej się to w gruncie rzeczy
podobało albo że powinno się było stać. Ale popatrzmy na to
z perspektywy dwóch kwestii. Kwestia pierwsza – że ona po zdarzeniu
wie o sobie coś, czego nie wiedziała przedtem.
Pyt.
– Wie to, że absolutnie najgorsza i najbardziej poniżająca rzecz,
jaką mogła sobie wyobrazić w związku z sobą, faktycznie jej się stała.
I ona to przeżyła. I żyje nadal. Nie mówię, że jest zadowolona, nie
mówię, że jest w super formie i skacze z radości, że coś takiego ją
spotkało, ale jest, żyje, i wie o tym, a więc czegoś się dowiedziała.
Chodzi mi o to, że teraz ona rzeczywiście coś wie. Jej idea samej
siebie i tego, co ona sama jest w stanie przeżyć i przetrwać, doznała
poszerzenia. Poszerzenia, powiększenia, pogłębienia. Ona teraz jest
silniejsza, niż w głębi duszy się po sobie spodziewała, i wie o tym, wie
o tym, że jest silna, w sposób inny, niż wiedziałaby, gdyby jej to po
prostu powiedzieli rodzice albo gdyby mówca na akademii w szkole
kazał wszystkim powtarzać chórem „Jestem Kimś, Jestem Silny” i tak
w kółko. Ja tylko mówię, że ona już nie jest taka sama, i tłumaczę,
skąd częściowo bierze się to, że nie jest już taka sama – że, na
przykład, nadal boi się iść do swojego samochodu w podziemnym
parkingu czy gdzieś, ponieważ boi się napadu i zbiorowego gwałtu,
ale teraz boi się ich już inaczej. Nie żeby chciała, aby ją to jeszcze raz
spotkało, gwałt zbiorowy, absolutnie nie. Ale teraz już wie, że to jej
nie zabije, że zdoła przeżyć, że to jej nie unicestwi ani nie uczyni, że
tak powiem, podczłowiekiem.
Pyt. …
– No i wie teraz więcej o kondycji ludzkiej, cierpieniu, lęku
i poniżeniu. Chodzi mi o to, że każdy z nas przyzna, iż cierpienie
i strach stanowią nieodłączną część życia i istnienia, wszyscy co
najmniej deklarujemy znajomość tych stanów, znajomość kondycji
ludzkiej. Ale ona teraz to wie. Nie twierdzę, że jest z tego powodu
zadowolona. Jednak pomyśl, jak poszerzył się jej horyzont widzenia
świata, o ile większy i głębszy jego obraz tkwi teraz w jej umyśle.
Potrafi zrozumieć cierpienie w sposób całkowicie inny. Jest kimś
więcej, niż była. Tyle tylko chcę powiedzieć. Jest w większym stopniu
istotą ludzką. Wie teraz coś, czego ty nie wiesz.
Pyt.
– To sztywniacka reakcja, o tym właśnie wcześniej mówiłem,
przepuszczać wszystko, co mówię, przez swoje ciasne widzenie świata
i imputować mi, że w istocie twierdzę: A zatem ci kolesie, co
zgwałcili ją zbiorowo, w gruncie rzeczy oddali jej przysługę. Ponieważ
tak nie twierdzę. Nie twierdzę ani że to było dobre, ani słuszne, ani że
powinno się było stać, nie twierdzę, że ona nie czuje się przez to
kompletnie sponiewierana i roztrzęsiona ani że coś takiego w ogóle
powinno mieć miejsce. W każdym przypadku kobiety gwałconej
zbiorowo, napastowanej i tak dalej, gdybym był przy tym i miał
władzę rozkazać „Róbcie to dalej” lub „Przestańcie”, kazałbym
przestać. Ale nie mogłem tego zrobić. Nikt nie mógł. Dzieją się na
świecie rzeczy straszne. Istnienie i życie nieustannie krzywdzi ludzi
na tysiące ohydnych, pojebanych sposobów. Wierz mi, że znam się,
swoje przeżyłem.
Pyt.
– I w moim odczuciu to jest rzeczywista różnica. Między tobą
a mną w tym względzie. Bo tu nie chodzi ani o politykę, ani
o feminizm czy coś innego. Dla ciebie to są wszystko poglądy,
uważasz, że mówimy o poglądach. Nie przeżyłaś czegoś takiego. Nie
twierdzę, że nigdy nie spotkało cię nic złego, niebrzydka jesteś
i założę się, że otarłaś się już w swoim życiu o poniżenie i tak dalej.
No więc nie twierdzę. Ale mówimy tutaj o gwałcie, cierpieniu
i strachu typu totalnego, typu Człowieka w poszukiwaniu sensu
Frankla. O prawdziwej Ciemnej Stronie. A ty, koteczku, na oko
przecież widzę, że jeszcze nigdy. Nawet nie ubierałabyś się tak, jak się
ubierasz, wierz mi.
Pyt.
– Że ostatecznie możesz się zgodzić z tym, że OK, kondycja ludzka
obfituje w straszliwe cierpienia, ale człowiek prawie wszystko potrafi
znieść. Załóżmy, że faktycznie w to wierzysz. Ty wierzysz, ale co jeśli
ja ci na to powiem, że ja nie tylko w to wierzę, ja to wiem? Czy
dostrzegasz jakąś różnicę? Co jeśli ci powiem, że moja własna żona
doświadczyła zbiorowego gwałtu? Teraz już nie jesteś taka pewna,
co? A jeśli ci opowiem bajeczkę o szesnastoletniej dziewczynie, która
poszła na niewłaściwą prywatkę z niewłaściwym chłopakiem i jego
kolesie tam ją – zrobili jej właściwie wszystko, co potrafią zrobić
mężczyźni w ramach gwałtu. Sześć tygodni w szpitalu. Co jeśli ci
powiem, że po dziś dzień jeździ dwa razy w tygodniu na dializy, tak
ją załatwili?
Pyt.
– A jeżeli ci powiem, że ona nigdy nie stwierdziłaby, że to jakoś
sprowokowała albo że to było przyjemne albo fajne, albo że fajnie jest
mieć tylko połowę nerki, i gdyby mogła cofnąć czas i temu zapobiec,
z pewnością by to uczyniła, ale gdybyś ją zapytała, czy byłaby
w stanie cofnąć się we własnej głowie i zapomnieć bądź też wymazać
z pamięci zapis tego, co się stało, to jak myślisz, co by ci
odpowiedziała? Taka jesteś pewna, co by ci odpowiedziała? Że
chciałaby nigdy nie musieć naginać się mentalnie do konfrontacji
z tym, co ją spotkało, czy też dowiadywać się nagle, że świat potrafi
zniszczyć cię po prostu ot tak. Dowiadywać się, że inna istota ludzka,
tamci faceci, może patrzeć na ciebie leżącą na ziemi i jak najbardziej
dosłownie widzieć w tobie rzecz, nie osobę, tylko rzecz, lalkę do
dymania, worek treningowy czy po prostu dziurę, zwyczajną dziurę
do wpychania butelki po Jacku Danielsie tak głęboko, żeby ci
rozwaliła nerki – jeżeli ona by ci po czymś takim, skrajnie
negatywnym, powiedziała, że przynajmniej teraz rozumie, że to
możliwe, ludzie są do tego zdolni.
Pyt.
– Widzieć w tobie rzecz, że potrafią patrzeć na ciebie jak na rzecz.
Wiesz, co to znaczy? Straszne, wiemy jakie to straszne jako idea,
wiemy, że to jest złe i wydaje nam się, że wszystko wiemy o prawach
człowieka i o godności ludzkiej, i o tym, jak naganne jest odebranie
komuś człowieczeństwa, tak to nazywamy, czyjeś człowieczeństwo,
ale doświadczyć tego, rozumiesz, to znaczy, że już potem się wie. To
nie jakaś idea czy sprawa, w której można zająć sztywne stanowisko.
Doświadczając czegoś takiego, poznajesz prawdziwy smak Ciemnej
Strony. Nie ideę ciemności, autentyczną Ciemną Stronę. I odtąd znasz
już jej moc. Moc totalną. Bo jeżeli naprawdę potrafisz ujrzeć kogoś
jako rzecz, to możesz temu komuś zrobić wszystko, nic już nie
obowiązuje, człowieczeństwo godność prawo sprawiedliwość nie
obowiązują. Więc ja tylko – co jeżeli ci powiem, że to jest jak
kosztowna ekspresowa wycieczka w ten rejon ludzkiej kondycji,
o którym wszyscy mówią, tak jakby go znali, ale w istocie nawet go
sobie nie wyobrażają, nie są w stanie, chyba że tam byli. Więc
gdybym ci powiedział tylko tyle, że jej świat się poszerzył, to co? Co
ty na to? I siebie samą, jak zrozumiała siebie samą. Że pojęła to, że
może być pojmowana jako rzecz. Czy ty rozumiesz, ile to zmienia –
wyrywa brutalnie, jak wiele to brutalnie wyrywa? Z ciebie, ciebie,
z tego, co sama o sobie myślałaś? Odziera cię z tego wszystkiego. A co
zostaje? Umiesz to sobie choćby wyobrazić? To tak jak Viktor Frankl
pisze w swojej książce, że gdy już doszło do najgorszego w obozie
w czasie Holokaustu, odebrali ci wolność, odebrali ci prywatność
i godność bo jesteś goły w obozowym tłumie i musisz się załatwiać
przy wszystkich bo coś takiego jak prywatność już nie istnieje, twoja
żona już nie żyje twoje dzieci poumierały z głodu a ty musiałeś na to
patrzeć i nie masz co jeść jak się ogrzać czym się okryć i traktują cię
jak szczura bo dla nich ty naprawdę jesteś szczurem nie istotą ludzką,
i wywołują cię i wyprowadzają i torturują, taka nau​kowa tortura żeby
ci pokazać że mogą ci odebrać nawet ciało, nawet twoje ciało już do
ciebie nie należy jest twoim wrogiem jest rzeczą której oni używają
do torturowania ciebie bo dla nich to tylko rzecz na której
przeprowadzają doświadczenia laboratoryjne, to nawet nie jest
sadyzm oni nie są sadystami bo dla nich to co torturują nie jest istotą
ludzką – że gdy już wszystko, co miało jakikolwiek związek z tobą,
zostanie ci wydarte, to zostaje tylko: co, co zostaje, czy cokolwiek
zostaje? Nadal jesteś żywa, więc czy to, co zostało, to jesteś ty? A co
to jest? Co teraz znaczy ty? I teraz właśnie przychodzi moment
odsłonięcia kurtyny, teraz gdy dowiadujesz się, czym jesteś nawet dla
siebie samej. Czego większość ludzi z godnością człowieczeństwem
i prawami nigdy się nie dowie. Tego, co jest możliwe. Że nic nie jest
automatycznie święte. O tym pisze Frankl. Że poprzez cierpienie
i strach i Ciemną Stronę dochodzi do otwarcia się tego, co pozostaje,
i odtąd już się wie.
Pyt.
– A jeśli ci powiem, że ona powiedziała, że to nie gwałt i strach
i ból i cała reszta, że to nie – że przede wszystkim, potem, gdy
naginała swój umysł do przyswojenia tego, do włączenia w jej świat
tego, co ją spotkało, że najgorszą i najtrudniejszą rzeczą w tym było
to, że wcześniej nie wiedziała, że jest w stanie sama zobaczyć siebie
w ten sposób, gdy zechce? Jako rzecz. Że jak najbardziej możliwe jest
pomyśleć o sobie wcale nie jako osobie, a tylko rzeczy, takiej, jaką
była dla tamtych facetów. I jakie to jest łatwe, jaką daje siłę,
pomyśleć w ten sposób jeszcze w trakcie aktu gwałtu, rozszczepić się
po prostu i niejako wyfrunąć pod sufit i stamtąd patrzeć, jak z tą
rzeczą robią coraz gorsze rzeczy, a ta rzecz jest tobą i to dla ciebie nic
nie znaczy, nic automatycznie nie ma dla ciebie znaczenia, i jest to
bardzo intensywny stan wolności i wielorakiej siły, płynącej stąd, że
nic już nie obowiązuje i wszystko zostało odebrane i można wszystko
zrobić wszystkim nawet sobie jak się chce bo komu zależy bo co
właściwie za różnica bo czym ty właściwie jesteś tylko rzeczą do
wpychania butelki po Jacku Danielsie, kogo obchodzi czy to jest
butelka co za różnica czy to kutas czy pięść czy urządzenie do
przepychania zlewu czy ta o tutaj laska – jak by to było móc być
taką? Uważasz, że potrafisz to sobie wyobrazić? Uważasz, że
potrafisz, ale nie potrafisz. A jak ja ci teraz powiem, że ona potrafi?
Jak ci powiem, że ona potrafi, bo jej się coś takiego zdarzyło i ona jak
najbardziej wie już, że możliwe jest być po prostu rzeczą, ale też tak
jak Viktor Frankl wie, że od tej chwili w każdej kolejnej chwili można
wybrać bycie czymś więcej, jeśli się chce, można z własnej woli
wybrać bycie istotą ludzką i nadać temu jakiś sens? To co byś na to
powiedziała?
Pyt.
– Ja jestem spokojny, o mnie się nie martw. Jak uczy Frankl, to nie
jest automatyczne, to jest kwestia wyboru – być istotą ludzką
z uświęconymi prawami zamiast rzeczą albo szczurem, ale ludzie są
w większości tak pełni samozadowolenia, sztywni w poglądach i ślepi
na rzeczywistość, że nawet nie wiedzą że to jest coś co człowiek sobie
sam wybiera i co nabiera znaczenia dopiero wtedy gdy wszystkie
nazwijmy to rekwizyty i dekoracje które pozwalają człowiekowi
w pełni samozadowolenia zakładać że nie jest rzeczą zostają mu
odebrane i zniweczone ponieważ nagle świat postrzega go jako rzecz,
wszyscy uważają go za szczura albo rzecz i tylko od niego zależy, on
jeden jest w stanie zadecydować, czy jest czymś więcej. A gdybym ci
powiedział, że nigdy nawet nie byłem żonaty? Co wtedy? Wtedy
odsłoni się prawda, wierz mi, mała, jakiej wierz mi nikt z tych co nie
przeżyli tego rodzaju totalnej napaści i gwałtu w którym wszystko co
sobie myśleli że automatycznie urodzili się z tym samozadowoleniem
przyjmując że automatycznie są czymś więcej niż rzeczą zostaje
z nich zdarte zwinięte i wetknięte w butelkę po Jacku Danielsie
wpychaną ci w tyłek przez czterech pijanych facetów którzy w twoim
cierpieniu i poniżeniu znajdują rozrywkę, sposób na zabicie paru
godzin czasu, nic wielkiego, żaden z nich już pewnie tego nie
pamięta, że nikt, kogo coś podobnego nie spotkało, nie osiąga tej
szerokości myślenia, tej na zawsze już głębokiej wiedzy, że to jest
zawsze wybór, że to ty sama stwarzasz siebie sekunda po sekundzie
w każdej sekundzie od tej chwili, że jedyny ktoś kto myśli że jednak
jesteś osobą w każdej sekundzie to ty i możesz przestać w każdej
chwili gdy tylko zechcesz gdy zechcesz powrócić do bycia po prostu
rzeczą która je kopuluje sra usiłuje spać jeździ na dializy i znosi
wtykanie graniastych butelek w odbyt tak głęboko że pękasz
w środku przez czterech facetów którzy najpierw kopnęli cię kolanem
w jaja żebyś zgiął się wpół których nawet nie znałeś na oczy nie
widziałeś nigdy im nic nie zrobiłeś takiego za co by mogli chcieć cię
kopać po jajach i gwałcić nigdy nie prowokowałeś tego rodzaju
totalnego poniżenia. Którzy nawet nie wiedzą, jak się nazywasz,
którzy robią ci coś takiego, nie wiedząc nawet, jak się nazywasz, ty
się nawet nie nazywasz. Imienia nie posiada się automatycznie, to nie
jest coś, co się po prostu ma, zapamiętaj sobie. Zostać zmuszonym do
odkrycia że nawet to trzeba samemu wybrać nawet posiadanie
imienia czyli bycie czymś więcej niż tylko maszyną zaprogramowaną
na różne reakcje kiedy z nią robią różne rzeczy kiedy w swoim
mniemaniu zabijają wolny czas aż im się znudzi i że to tylko od ciebie
zależy w każdej sekundzie od tej chwili a gdybym ci powiedział że to
spotkało mnie? Zrobiłoby ci to jakąś różnicę? Tobie pełnej sztywnych
przekonań o ideach i ofiarach? Czy to musi być kobieta? Uważasz
może że lepiej byś to sobie wyobraziła gdyby to była kobieta bo jej
atrybuty zewnętrzne bardziej przypominają twoje więc łatwiej
widzieć w niej istotę ludzką, na której popełniony zostaje gwałt
a w takim razie ktoś z kutasem i bez cycków nie byłby już dla ciebie
taki realny? Tak jakbym w Holokauście zamiast Żydów był tylko ja?
Kto by się wtedy myślisz przejął? Myślisz że ktoś się przejmował
Viktorem Franklem albo podziwiał jego człowieczeństwo zanim dał
on światu Człowieka w poszukiwaniu sensu? Ja nie mówię, że to się
stało mnie czy mojej żonie czy że w ogóle się stało ale gdyby?
A gdybym ja tobie coś takiego zrobił? Tu teraz? Zgwałcił cię butelką?
Myślisz że sprawiłoby ci to jakąś różnicę? Dlaczego? Kim ty jesteś?
Skąd to wiesz? Gówno wiesz.
Datum centurio12

Z Webstera, Produktu DVD3 600gb zawierającego 1.6gb


Hiperdostępnego Gorącego Tekstu Z Odniesieniami do 11.2gb
Kontekstualnych, Etymologicznych, Historycznych, Aplikacyjnych
i Genderowo Specyficznych Not Konotacyjnych, Dostępny Również
z Bogatym Dodatkiem Ilustracyjnym we Wszystkich 5 Głównych
Mediach Sensorycznych*, c 2096 R. Leckie DataFest Unltd.
(NYPHDC/US/4Grid).
*(konieczny kompatybilny hardware)

date3 (dat) rz. [ang. XX w., ze średnioangielskiego, ze


starofrancuskiego, ze średniowiecznego łacińskiego data, rodzaj
żeński imiesłowu czasu przeszłego od dare, dać]
Kolokwializm (zob. także soft date) a. Skutek spełnionej prośby
o Pozwolenie skierowanej do Rodzica (LINK do PROKREATYWNOŚĆ;
do ROZMNAŻAĆ /(v.); do OJCOWAĆ/MATKOWAĆ (v.) do
POTOMSTWO, SOFT), proces dobrowolnego przekazania własnych
konfiguracji nukleotycznych oraz innych Wskaźników
Prokreatywności agencji uprawnionej do zidentyfikowania
optymalnej żeńskiej komplementy neurogenetycznej dla celów
Genitalnego Interfejsu Prokreacyjnego (LINK do PROKREATYWNOŚĆ;
do KOMPLEMENTARNOŚĆ, OPTYMALNA NEUROGENETYCZNA; do
G.I.P.; do NEUROGENETYKA, STATYSTYCZNA). b. Żywa żeńska
komplementa G.I.P. zidentyfikowana drogą procedury zdefiniowanej
pod date3 1.a.
–––––––––––––––
date3 1.a UŻYCIE/NOTA KONTEKSTUALNA: „Jesteś o wiele za stary
na typ mężczyzny, który sprawdza przed śniadaniem swój poziom
replikacyjny i trzyma na panelu Mo.Sys wysokobodowe linki do
adresów w rodzaju Kodowanie Owocnych Związków G.I.P. czy SoftSci
Dezoksy​rybonukleinowe Systemy Międzykodowe, a mimo to uparcie
wklejasz główki na bara-bara W.Ż.U.S., sprawdzasz sobie poziom
replikacyjny i podlansowujesz swój raport genowy jak jakiś niewyżyty
studencina pierwszego roku, najwyraźniej szykując się w sposób dla
wszystkich jawny i oczywisty do próby soft date” (McInerney et seq.
(via OmniLit TRF Matrix), 2068).
–––––––––––––––
Wulgaryzm ++ (zob. także hard date) a. Stworzenie i/lub użycie
Wirtualnego Żeńskiego Układu Sensorycznego (LINK do W.Ż.U.S.; do
Noty Historycznej haseł REALNY, WIRTUALNY; do BARA-BARA; do
COITUS, CYFROWY; do POLIOEROTYCZNY; do
UPRZEDMIOTOWIENIE, DOSŁOWNE) dla celów Symulowanego
Interfejsu Genitalnego (LINK do S.I.G.). b. Ściąg​nięty z sieci W.Ż.U.S.
wielokrotnego użytku, któremu egzaltowani użytkownicy płci męskiej
nadają niekiedy imiona własne, przypisując mu rozmaite cechy
seksualne i/lub osobowościowe (LINK do SIEĆ DFX; do LALA, CYBER
–; do PŁEĆ ŻEŃSKA, HARD; do SYNDROM, PERSONALIZACJI
W.Ż.U.S.).

date3 2. UŻYCIE/NOTA HISTORYCZNA: R. i F. Leckie, red., Digitalna


koronka monochromosomatycznej psyche oraz inne autorytatywne
źródła podają standardową definicję 2. słowa data3 jako konotacyjną
pochodną stosowania (rz.)/(cz.) date przez XX-wieczne prostytutki
dla pozyskania interfejsu genitalnego bez narażania się na sankcje
prawne. Te same źródła wywodzą eufemizm hard date z popularnego
ok. 2020 idiomu/wulgaryzmu hard​ware-dating (arch.), imiesłowu
złożonego oznaczającego (z właściwym latom dwudziestym brakiem
subtelności) „seks z maszyną”/„seks maszynowo wspomagany”
(Webster IX, 2027, DVD/ROM/druk). Soft date powstało rzekomo
jako naturalny antonim tegoż ok. najpóźniej 2030 r. Niektóre źródła
utrzymują, że idiomatyczna długowieczność soft date wynika także
z jego czysto przypadkowej zdolności konotowania czułych
sentymentów kojarzonych z G.I.P. i soft potomstwem (zob. poniżej;
LINK do SENTYMENTY, CZUŁE).
–––––––––––––––
date3 UŻYCIE/NOTA HISTORYCZNA: Definicje 1 i 2 supra są
konotacyjnymi pochodnymi jednoznacznej XX-wiecznej definicji
date3: „spotkanie/a towarzyskie z przedstawicielem/ką/ami płci
przeciwnej” (Webster V, 1999, ROM/druk). Nasha i Leckiego
Skondensowana DVD2 Historia Męskiej Seksualności podaje, że dla XX-
wiecznych osobników płci męskiej date jako międzygenderowe
„spotkanie towarzyskie” mogło oznaczać dwa zasadniczo różne
przedsięwzięcia: (A) wzajemna eksploracja możliwości nawiązania
długoterminowej kompatybilności neurogenetycznej (LINK do Noty
Historycznej (5) dla RELACJA) prowadzącej do prawnie
skodyfikowanej unii międzygenderowej, G.I.P. i potomstwa soft; bądź
też (B) jednostronne dążenie do natychmiastowego, żywiołowego
i nieskodyfikowanego epizodu interfejsu genitalnego bez
uwzględnienia kompatybilności neurogenetycznej, potomstwa soft czy
choćby telefonu dzień później. Ponieważ – według R. i F. Leckie, red.,
Digitalna koronka mono​chromosomatycznej psyche – konotacyjny zakres
date3 jako „spotkanie towarzyskie” dla XX-wiecznych osobników płci
żeńskiej obejmował niemal wyłącznie (A), przy czym to domniemane,
choć często niewysłowione i równie często podstępne zainteresowanie
konotacją (A) bywało często wykorzystywane przez XX-wiecznych
osobników płci męskiej do celów związanych wyłącznie z konotacją
(B) (LINK do ROZPUSTA; do SPORTFUCKING++; do MIZOGAMIA;
do LOKALI, BYWALEC++; do EDYPALNY, PRE-), to skutkiem
szacunkowo 86,5 proc. XX-wiecznych dates był stan poważnego
rozdźwięku emocjonalnego między uczestnikami date, który to
rozdźwięk większość źródeł przypisuje zasadniczym niezgodnościom
w kodowaniach psychosemantycznych (LINK do KODOWANIA,
NIEZGODNOŚĆ, MIĘDZYGENDEROWA; LINK podrzędny do Not
Historycznych dla MIZOGAMII, OSTENTACYJNIE PROJEKTOWANE
FORMY; WIKTYMIZACJI, KULTURA; FEMINIZMU, WROGI
SEPARATYZM W USA NA POCZĄTKU XXI W.; REWOLUCJI
SEKSUALNEJ XX W., ŻAŁOSNE ZŁUDZENIA).
–––––––––––––––
Wprowadzone patentowo w A.D. 2006 i komercyjnie w A.D. 2008
Manipulowalne Cyfrowo Wideo (LINK do M.C.W.2; do MICROSOFT
VCA M.C.W. VENTURES CORP.), w którym wideopornografię można
było samemu edytować poprzez symulowane wprowadzenie widza
w filmowe obrazy czynnego interfejsu genitalnego, zostało uznane za
legalne w procesie cywilnym Sądu Najwyższego USA #181-9049,
Schumpkin et al. v. Microsoft VCA M.C.W. Ventures Corp. (2009), po
części na podstawie argu​mentu, że dostępność całkowicie
zdepersonalizowanego stymulatora interfejsu genitalnego dla męskich
konsumentów amerykańskich ze znacznym prawdopodobieństwem
obniży cytowany 86,5-proc. stopień konfliktu semioemocjonalnego
towarzyszącego autentycznemu dating interpersonalnemu; powyższy
argument został następnie (2012) rozciągnięty dla legalizacji
wprowadzenia Wirtualnie Rzeczywistych Układów Sensorycznych,
których kosztowny pełnopostaciowy Joysuit z czterema wypustkami
na kończyny ludzkie szybko (2014) ustąpił miejsca znanemu dziś
powszechnie pięcioczłonkowemu „Joysuitowi Polierotycznemu” oraz
pierwszej generacji trójwymiarowych Wirtualnych Żeńskich Pochew
DFX (LINK do JOYSUIT, POLIEROTYCZNY; do BARA-BARA+; do
POCHWA, DFX; do MODELOWANIE, PSOTNE++; LINK drugorzędny
do Not Historycznych dla DESIGN, KOMPUTEROWO WSPOMAGANY;
KOBIETA, WIRTUALNA), nowinek z branży home-entertainment,
które mimo początkowych niedoskonałości i awarii (LINK do
ELEKTROKUCJA, GENITALNA) wyewoluowały niebawem w obecną
technologię W.Ż.U.S. oraz J.A.P. (LINK do SENSORYCZNY,
WIRTUALNY ŻEŃSKI UKŁAD; do ANTY-PORAŻENIOWY, JOYSUIT),
która to technologia wymusiła właściwie dzisiejsze rozszczepienie
date3 w denotacyjny dwugłos „hard” i „soft”.
–––––––––––––––
date3 GENDEROWO SPECYFICZNA NOTA KONOTACYJNA:
Większość źródeł cytujących użycia współ​czesne odnotowuje wyraźną
zmianę „romantycznej”, czyli „emocjonalnej” konotacji date3 (LINK
do UCZUCIA, CZUŁE) dla XXI-wiecznych osobników płci męskiej, dla
których większości afektywne konotacje tejże przeniesione zostały
całkowicie z „hard”, czyli G.I.S. dating (LINK do DYSFORIA,
HIPERORGAZMICZNA; do S.P.G.N.; do GRATYFIKACJI
NARCYSTYCZNEJ PRZESYTU, SYNDROM; do SOLIPSYZM,
TECHNOSEKSUALNY), na „soft”, czyli G.I.P. dating, przy czym
dotyczą teraz niemal wyłącznie funkcji prokreacyjnej oraz gratyfikacji
kojarzonej z uznaniem osobistych Desygnatorów Prokreacyjnych tak
przez kulturę, jak i przez komplementę, za neurogenetycznie
pożądane (LINK do TECHNOSEKSUALNE, PARADOKSY; do
KATOLICKIEGO, PERWERSYJNA ZEMSTA DOGMATU).
Oktet

ZAGADKA 4
Dwóch narkomanów w zaawansowanym stanie terminalnym siedziało
pod murem zaułka bez czegokolwiek do wstrzyknięcia, bez środków
do życia, bez adresu, pod który mogliby się udać. Tylko jeden z nich
miał kurtkę. Było zimno, jeden z narkomanów w stanie terminalnym
szczękał zębami, spływał potem i dygotał w gorączce. Wyglądał na
ciężko chorego. Bardzo śmierdział. Siedział pod murem z głową na
kolanach. Miało to miejsce w Cambridge MA, w zaułku na tyłach
Wspólnotowego Centrum Skupu Puszek Aluminiowych przy
Massachusetts Avenue we wczes​nych godzinach dnia 12 stycznia
1993. Narkoman w stanie agonalnym, który miał kurtkę, zdjął kurtkę,
przysunął się blisko do ciężko chorego narkomana w stanie
terminalnym i rozpostarł kurtkę najszerzej, jak się dało, żeby okryła
ich obu, a potem przysunął się jeszcze trochę, przycisnął się do
tamtego, objął go ramieniem i dał mu się wyrzygać na swoją rękę,
i tak siedzieli pod tym murem przez całą noc.
Pyt.: Który przeżył.

ZAGADKA 6
Dwaj mężczyźni, X i Y, są bliskimi przyjaciółmi, ale nag​le Y robi coś,
co rani, odstręcza i/lub rozwściecza X. Byli sobie bardzo bliscy.
Rodzina X wręcz prawie adoptowała Y, gdy Y pojawił się w mieście
sam, bez rodziny i przyjaciół, i dostał posadę w tym samym dziale tej
samej firmy, w której pracował X, i odtąd X i Y pracowali ramię
w ramię i zostali zażyłymi compadres, a niebawem Y zaczął bywać
regularnie w domu X, przesiadywał z jego rodziną niemal co wieczór
po pracy, i tak to trwało przez dłuższy czas. Lecz nagle Y wyrządza X
jakąś krzywdę, na przykład pisze rzetelną, lecz negatywną Ocenę
Kolegi X na potrzeby firmy, albo odmawia krycia X, gdy X myli się
poważnie w rachubie, pakuje się w kłopoty i potrzebuje, żeby Y
skłamał na jego korzyść. Chodzi o to, że Y uczynił coś
szlachetnego/prawego, co X postrzega jako nielojalność i/lub
krzywdę, i teraz X jest strasznie wściekły na Y, więc kiedy teraz Y
przychodzi co wieczór do domu X, żeby jak zwykle posiedzieć z jego
rodziną, X traktuje go nadzwyczaj ozięble bądź druzgocąco złośliwie,
a nawet zdarza mu się wrzeszczeć na Y w obecności żony i dzieci
tworzących rodzinę X. Y jednak w odpowiedzi na to wszystko po
prostu dalej przychodzi do domu rodziny X, przesiaduje tam i znosi
wszystkie szykany ze strony X, kiwając głową z głębokim jak gdyby
namysłem, ale nie mówiąc nic i w żaden sposób nie reagując na
wrogość X. Pewnego razu X wrzeszczy wręcz na Y, żeby „wynosił się
w cholerę” z jego domu, i wymierza Y pół-cios-pół-policzek, na
oczach jednego z dzieci rodziny X, na tyle silny, że Y spadają okulary,
lecz Y w reakcji na to tylko trzyma się za policzek i kiwa głową
z głębokim jakby namysłem, patrząc w podłogę, a jednocześnie
podnosi okulary i naprostowuje wygiętą oprawkę najlepiej, jak potrafi
jedną ręką, i nawet po tym nadal przychodzi do domu X i przesiaduje
tam jak adoptowany członek rodziny, i ze spokojem przyjmuje
wszystko, czym X częstuje go w zemście za to, co rzekomo Y mu
uczynił. Dlaczego właściwie Y tak robi (tzn. nadal przychodzi
i przesiaduje w domu X-ów), pozostaje niejasne. Być może Y jest
człowiekiem z gruntu pozbawionym kręgosłupa i żałosnym, który nie
ma gdzie się podziać i z którym nikt inny nie chce się zadawać.
A może Y należy do tych cichych ludzi o żelaznym kręgosłupie, którzy
są tak mocni wewnętrznie, że nie dotyka ich żadna obelga ani
zniewaga, a zatem jest w stanie (Y, być może) widzieć poprzez
obecne szykany X serdecznego i zaufanego przyjaciela, jakim X
zawsze dawniej dla Y był, i doszedł do wniosku (Y, być może), że po
prostu musi wytrwać i przeczekać, przychodzić dalej jakby nigdy nic
i stoicko zezwalać X na dawanie upustu całej żółci, którą X ma do
wylania, bo w końcu X złość pewnie przejdzie, gdy Y nie będzie
reagował, odgryzał się i pogarszał sytuacji w jakikolwiek inny sposób.
Innymi słowy, nie jest jasne, czy Y jest żałosny i pozbawiony
kręgosłupa, czy też niesamowicie silny, współczujący i mądry. Przy
jednej szczególnej późniejszej okazji, kiedy X na oczach całej rodziny
dosłownie wskakuje na stolik i drze się do Y, żeby „zabierał [swoją]
dupę w troki razem z kapeluszem i wynosił się precz kurwa jazda
z jego [jego, tzn. X] własnego domu i więcej się tu nie pokazywał”, Y
rzeczywiście wychodzi z racji tego, co powiedział X, ale nawet po tym
późniejszym epizodzie Y już zaraz następnego wieczoru po pracy
melduje się z powrotem u X-ów i siedzi u nich godzinami. Może Y po
prostu przepada za żoną i dziećmi X, i dlatego uważa, że jednak
warto tam przychodzić i znosić jad X. Może Y jest jakimś cudem
zarazem żałosny i silny… chociaż trudno pogodzić żałosny, czyli
słaby, charakter Y z niewątpliwą odwagą, jakiej wymagać musiało
napisanie negatywnie prawdziwej Oceny Kolegi, czy też odmowa
kłamstwa na korzyść kolegi, czy cokolwiek jeszcze, czego X nigdy mu
nie wybaczył. Poza tym nie jest jasne, co z tego wyniknie – tzn. czy
bierna wytrwałość Y opłaci mu się ostatecznie w tym sensie, że X
w końcu przestanie się gniewać, wybaczy Y i stanie się z powrotem
jego compadre, czy też raczej Y nie wytrzyma dalszej wrogości X
i przestanie w końcu przesiadywać u niego w domu… a może cała ta
niewiarygodnie napięta i niejasna sytuacja będzie się po prostu ciąg​-
nęła w nieskończoność. Półpoliczek zdarzył się dlatego, że X miał
częściowo otwartą dłoń, kiedy uderzył Y. Pozostaje też czynnik tego,
jak jawna nieprzyjaźń X wobec Y oraz bierność Y wobec tejże wpływa
na konkretną dynamikę wewnętrzną rodziny X – czy żona i dzieci X
są zgorszone sposobem, w jaki X traktuje Y, czy też podzielają zdanie
X, że Y w sumie zrobił mu świństwo, a zatem w zasadzie sympatyzują
z X. To przesądziłoby o ich stosunku do cowieczornych wizyt
i przesiadywania Y u nich w domu, mimo że X z kryształową
jasnością komunikuje mu, że nie jest tam już mile widzianym gościem
– czy mianowicie podziwiają stoickie męstwo Y, czy raczej uważają je
za niesmaczne i żałosne, i wolałyby, żeby Y w końcu zrozumiał, co się
do niego mówi, i przestał zachowywać się tak, jakby był wciąż
honorowym członkiem rodziny albo co. W sumie, całe to mise en scène
jest zanadto przesycone niepewnością, żeby mogła z niego wyjść
dobra Zagadka, tak się okazuje.

ZAGADKA 7
Pani wychodzi za pana z bardzo zamożnego rodu, mają razem
dziecko i oboje bardzo to dziecko kochają, chociaż z biegiem czasu
coraz mniej za sobą nawzajem przepadają, aż w końcu pani wnosi
formalnie o rozwód. Oboje, pani i pan, domagają się prawa do opieki
nad dzieckiem, z tym że pani spodziewa się, iż opieka nad dzieckiem
koniec końców przyznana zostanie jej, ponieważ tak to się zazwyczaj
dzieje w sprawach rozwodowych. Jednak panu rzeczywiście bardzo
zależy na opiece nad dzieckiem. Czy to dlatego, że ma silny instynkt
rodzicielski i rzeczywiście pragnie wychowywać dziecko, czy też po
prostu kieruje nim chęć zemsty za pozew rozwodowy i chce pokazać
pani, odbierając jej prawo do opieki nad dzieckiem – to nie jest jasne.
Ale i nie takie ważne, ponieważ jasne jest, że za panem staje w tej
kwestii cała jego zamożna i wpływowa rodzina, przekonana, że to
jemu powinna zostać przyznana opieka nad dzieckiem (zapewne
dlatego, że w ich mniemaniu pan jako potomek ich rodu powinien
zawsze dostawać to, czego chce – taka to jest rodzina). Tak więc
rodzina pana zgłasza się do pani i oświadcza jej, że jeżeli będzie
walczyła z ich potomkiem o prawo do opieki nad dzieckiem, to oni
odpowiedzą na to cofnięciem hojnego Funduszu Powierniczego, który
założyli na dziecko z chwilą jego narodzin – Funduszu Powierniczego,
którego wysokość gwarantuje dziecku zabezpieczenie finansowe do
końca życia. Nie będzie Opieki Nad Dzieckiem, nie będzie Funduszu
Powierniczego, oświad​czają. Tak więc pani (która zresztą podpisała
kontrakt przedślubny i nie może się spodziewać po rozwodzie
absolutnie niczego tytułem odszkodowania czy też pomocy
finansowej ze strony współmałżonka, bez względu na to, jak
rozwiązana zostanie kwestia opieki nad dzieckiem) wycofuje się
z walki o prawo do opieki nad dzieckiem i zgadza się oddać prawo do
opieki nad dzieckiem panu oraz jego zawziętej rodzinie po to, żeby
dziecko jednak miało Fundusz Powierniczy.
Pyt.: (A) Czy jest ona dobrą matką.13

ZAGADKA 6 (A)
Spróbuj jeszcze raz. Facet X, ten sam, co w Z6. Leciwy ojciec żony X
ma stwierdzonego nieoperacyjnego raka mózgu. Cała liczna rodzina
żony X jest autentycznie zżyta i trzyma​jąca się razem, wszyscy zresztą
mieszkają w tym samym mieście co X i jego żona oraz teść X i żona
teścia, toteż od czasu postawienia diagnozy trwa w rodzinie istna
wagne​rowska opera grozy, rozpaczy i żalu; a bardziej, jak to się
mówi, pro domo sua, żona i dzieci X bardzo przeżywają sprawę
nieoperacyjnego raka mózgu starszego pana, ponieważ żona X zawsze
była z ojcem bardzo blisko, a dzieci X uwielbiają bezgranicznie
dziadka, który je bezwstydnie rozpuszcza i kupuje za to ich uczucie;
no a teraz ojciec żony X stopniowo opada z sił, cierpi i umiera na raka
mózgu, a cała rodzina X i rodzina jego teściów najwyraźniej
przymierza się powoli do żałoby po faktycznej śmierci staruszka, toteż
wszyscy są non stop niewiarygodnie roztrzęsieni, rozhisteryzowani
i smutni.
Sam X znajduje się w niezręcznej sytuacji w związku z całą tą hecą
wokół nieoperacyjnego raka mózgu teścia. Nigdy nie nawiązał
z teściem bliższych stosunków, a starszy pan wręcz kiedyś namawiał
żonę X, żeby się z X rozwiodła – w trudnym okresie przed kilku laty,
kiedy w małżeństwie X się nie układało, a X parę razy karygodnie się
przeliczył i popełnił kilka niedyskrecji, o których jedna
z patologicznie wścibskich i kłótliwych sióstr żony X doniosła ojcu, na
co starszy pan zareagował typową w takich razach pryncypialnością
i świętym oburzeniem, oznajmiając dobitnie prawie wszystkim
z rodziny, że uważa zachowanie X za niesmaczne i z gruntu infra
dignitatem, w związku z czym namawia żonę X, żeby go (tzn. X)
rzuciła, czego X mu przez te wszystkie lata nie zapomniał ani trochę,
bo już zawsze od tamtego trudnego okresu i potępienia go przez
święcie oburzonego starca czuje się niejako prowizoryczny, zbędny
i non grata w relacjach z liczną, zżytą i trzymającą się razem rodziną
żony, która to rodzina obejmuje już dziś współmałżonków i dzieci
sześciorga rodzeństwa żony X, szereg ciotecznych babek i dziadków
po kądzieli oraz kuzynów o niestandardowym stopniu spokrewnienia,
tak że trzeba wynajmować lokalne Centrum Konferencyjne na letnie
Zjazdy Rodzinne (ich wersaliki) familii teściów X, na których to
dorocznych imprezach X-owi zawsze jakoś daje się odczuć, że jest
prowizoryczny, stale podejrzany i pod osądem, tak że w sumie
przypomina klasycznego outsidera podglądającego z zewnątrz.
Towarzyszące X-owi poczucie alienacji od rodziny żony jeszcze się
ostatnio nasiliło, ponieważ cała ta ogromna familijna rzesza
ewidentnie nie jest w stanie myśleć ani mówić o czymkolwiek innym
niż rak mózgu leciwego stalowookiego patriarchy, przygnębiające
formy terapii, postępujące osłabienie chorego i jego nikłe
najwyraźniej szanse na przeżycie więcej niż paru dalszych miesięcy,
w najlepszym razie, o czym rodzina rozprawia nieustannie, ale tylko
między sobą, tak że gdy X tkwi u boku żony na kolejnym
wazeliniarskim zjeździe familijnym, czuje się zawsze nadprogramowy,
zbędny i subtelnie wykluczony, tak jakby zżyta rodzina jego żony
w dwójnasób zwarła szyki w dobie kryzysu, spychając X jeszcze dalej
na margines – tak on to odczuwa. Osobiste zaś spotkania X z teściem,
ilekroć X towarzyszy żonie w nader częstych odwiedzinach
u wezgłowia chorego w jego (tzn. starszego pana) i jego małżonki
obszernym neoromańskim domu w drugim końcu miasta (gdzie zdaje
się rozpościerać zupełnie inna galaktyka) od dosyć skromnego domu
X-ów, są dla X szczególną udręką z wszystkich wyżej wymienionych
powodów, plus z uwagi na to, że ojciec żony X – który, chociaż jest
już permanentnie skazany na najnowszej generacji specjalistyczne
i wielo​funkcyjne łóżko szpitalne sprowadzone do domu przez rodzinę,
i za każdym razem gdy X tam przychodzi, leży jak kłoda w tymże
specjalistycznym high-tech łożu obsługiwanym przez portorykańską
techniczkę z hospicjum, ale jest mimo to zawsze nienagannie ogolony,
ostrzyżony i odziany, w klubowym krawacie zawiązanym na
podwójny węzeł windsorski, w czyściutkich trójogniskowych
okularach w stalowej oprawce, jakby miał zaraz zerwać się z łóżka
i zażądać od Portorykanki, by mu podała garnitur od Signo​ra
Pucciego i togę sędziowską, bo wybiera się do Siódmego Oddziału
Okręgowego Sądu Podatkowego przekazać dalsze bezlitosne, dobrze
przemyślane decyzje, który to strój i styl pogrążona w smutku rodzina
poczytuje najwyraźniej za jeszcze jedną oznakę wzruszającej godności
osobistej starego wygi, dum spero joie de vivre i siłę woli – że teść
zawsze jest wobec niego (tzn. X) demonstracyjnie chłodny i wyniosły
podczas tych obowiązkowych wizyt, natomiast sam X, stojąc
nieporadnie za żoną, która jakby bezwiednie nachyla się we łzach
cała nad łożem chorego niczym łyżka czy pręt stalowy zginany
nieczystą siłą woli mentalisty, doznaje zwykle z początku poczucia
alienacji, potem niesmaku i odrazy, w końcu zaś autentycznej złoś​ci
na stalowookiego starca, którego, prawdę mówiąc, zawsze uważał
w głębi ducha za chuja jakich mało, a obecnie odkrywa, że denerwuje
go nawet błysk trójogniskowych szkieł teścia i nic nie umie poradzić
na to, że go nienawidzi; a z kolei teść zdaje się wyczuwać skrytą,
mimowolną nienawiść X i wyraźnie sprawia wrażenie, jakby wcale się
nie cieszył z obecności X, który mu nie dodaje wigoru ani ducha,
i jakby wolał, żeby X w ogóle nie było u wezgłowia obok pani X
i lśniąco kompetentnej techniczki z hospicjum, które to życzenie X
znajduje gorzko zgodnym ze swoim własnym, chociaż jednocześnie
rozciąga usta w jeszcze szerszy, serdeczniejszy i bardziej współczujący
uśmiech skierowany w przestrzeń pokoju, tak że w rezultacie X
zawsze czuje się skonfundowany, zniesmaczony i wściekły, stojąc
z żoną przy łożu chorego, i na koniec zawsze się zastanawia, co
w ogóle tam robi.
Lecz przecież X doznaje też, co oczywiste, znacznego wstydu z racji
odczuwania tak silnej antypatii i niechęci w obecności bliźniego
i powinowatego, którego nieoperacyjny stan stopniowo się pogarsza,
toteż po każdej wizycie przy lśniącym łożu starszego pana odwozi
żonę do domu w milczeniu, łając sam siebie w duchu i zachodząc
w głowę, gdzie się podziała jego elementarna przyzwoitość i empatia.
Źródłem jeszcze głębszego wstydu jest dla niego to, że od chwili
ogłoszenia diagnozy o śmiertelnej chorobie teścia on sam (tzn. X)
poświęca tyle czasu i energii na myślenie tylko o sobie i własnym
poczuciu krzywdzącego wykluczenia z familijnego Drang klanu
małżonki, a przecież, bądź co bądź, na ich oczach cierpi i umiera
ojciec jego żony, i kochająca żona X jest ledwo żywa z udręki i żalu,
a niewinne, wrażliwe dzieci X-ów też smucą się niezmiernie. X
martwi się w cichości ducha, że oczywisty egoizm jego najgłębszych
uczuć w tej dobie rodzinnego kryzysu, gdy jego żona i dzieci tak
ewidentnie zasługują na współczucie i wsparcie, może świadczyć
o jakimś monstrualnym defekcie jego człowieczeństwa, o jakiejś
paskudnej bryle lodu w tym miejscu serca, gdzie lokują się węzły
empatii i elementarnej miłości bliźniego, więc tym bardziej zadręcza
się wstydem i samozwątpieniem, a wstydzi się podwójnie i zamartwia
tym, że jego wstyd i samozwątpienie są same w sobie egotyczne,
a zatem dodatkowo ograniczają jego zdolność do świadczenia troski
i wsparcia żonie i dzieciom, przy czym wszystkie te potajemne
uczucia alienacji, niesmaku, odrazy, wstydu i samobiczowania się
z powodu odczuwania tegoż wsty​du za​chowuje X wyłącznie dla siebie
i nie wydaje mu się, że mógłby pójść do zrozpaczonej żony
i obarczyć/przerazić ją jeszcze bardziej własnym egotycznym pons
asinorum; a tak bardzo jest w gruncie rzeczy zdegustowany
i zawstydzony tym, co, jak się obawia, odkrył na temat zawartości
własnego serca, że w tych pierwszych miesiącach choroby teścia staje
się nienaturalnie uległy, wstrzemięźliwy i niekomunikatywny
w stosunkach z najbliższymi, nie mówiąc nic nikomu o burzach
szalejących dośrodkowo w jego wnętrzu.
Aliści nieoperacyjna wyniszczająca nowotworowa agonia teścia
ciągnie się tak długo – czy dlatego że jest to wyjątkowo wolno
rozwijająca się forma raka mózgu, czy dlatego że teść należy do
gatunku starych twardzieli, którzy czepiają się życia, póki mogą,
stanowi zatem jeden z tych przypadków, z myślą o których, jak
skrycie podejrzewa X, wymyślono eutanazję, tj. stanowi przypadek
pacjenta, który leży, degeneruje się, cierpli straszliwie, a jednak nie
chce się poddać nieuchronnemu i wyzionąć umęczonego ducha, przy
czym zdaje się go w ogóle nie obchodzić cierpienie uboczne, jakie
jego upiorne ociąganie się ze śmiercią wywołuje u tych, którzy
z niewiadomych względów go kochają; a może jedno i drugie – więc
tajony konflikt wewnętrzny i niszczycielski wstyd tak strasznie dręczą
X, że ten w końcu chowa całą swoją dumę do kieszeni i z czapką
w ręce idzie do zaufanego przyjaciela i kolegi z pracy, Y, któremu
wyjawia całą sytuację ab initio ad mala, zwierzając się Y z lodowatego
egotyzmu swoich najgłębszych uczuć w dobie kryzysu, który dotknął
jego rodzinę, i drobiazgowo opisuje dotkliwy wstyd wywoływany
antypatią, jaką odczuwa, gdy stoi za krzesłem żony przy
wielofunkcyjnym stalowo-aluminiowym łożu boleści groteskowo już
teraz wyniszczonego i niekomunikatywnego teścia, który leży
z wywalonym językiem i twarzą wykrzywianą straszliwymi
grymasami, żółtawa piana zbiera mu się non stop w kącikach ust
wykręcanych spazmatycznie próbami wysłowienia się, a jego14
obscenicznie już rozrośnięta i asymetrycznie bulwiasta głowa kula się
po finezyjnej tkaninie włoskiej poszewki na poduszkę, natomiast
zamglony, lecz wciąż okrutnie zimny wzrok za trójogniskowymi
szkłami w stalowej oprawce wędruje poza udręczoną twarz pani X
i pada na wymuszenie serdeczną i życzliwą minę, którą X
z największym trudem przybiera już w samochodzie, utrzymuje przez
czas katorgi wizyty, po czym natychmiast cofa z oblicza – wzrok
teścia jej dosięga, a towarzyszy temu za każdym razem rzężący
wydech niesmaku, zupełnie jakby teść przejrzał pokrętną hipokryzję
miny X, wyczuł skrywaną pod nią antypatię i egotyzm, i po raz
kolejny kwestionował rozsądek córki utrzymującej związek z tym
marginalnym i niegodziwym urzędasem; i X zwierza się Y z tego, że
od pewnego czasu, przy okazji tych wizyt u łoża boleści
niekomunikatywnego starego chuja, kibicuje potajemnie guzowi,
mentalnie winszując mu zdrowia i dopingując go do mnożenia
przerzutów, tak że traktuje teraz skrycie te wizyty jako rytualne
ceremonie sympatii i wsparcia dla nowotworu złośliwego w moście
mózgu starca, X je tak traktuje, jednocześnie utrzymując swoją
nieszczęsną żonę w przekonaniu, że jest tam przy niej ze wspólnej
serdecznej troski o starszego pana… X wyrzuca więc z siebie co do
ostatniej krztyny konflikt wewnętrzny ostatnich miesięcy,
wyobcowanie, samobiczowanie, i błaga Y, żeby zrozumiał z łaski
swojej, jak trudno jest X zdradzać jakiejkolwiek żywej duszy
tajemnicę swojego wstydu, i żeby poczuł się zarazem zaszczycony
i związany zaufaniem, jakie X w nim pokłada, i żeby zdobył się na
gest współczucia i powstrzymał od pryncypialnego osądzania X, no
i żeby broń Boże nikomu nie mówił o przewrotnym i wrednie
egotycznym sercu, o jakie X podejrzewa się na podstawie
najskrytszych uczuć, które żywi od początku tej piekielnej życiowej
próby.
Czy ta katartyczna rozmowa ma miejsce, zanim Y zrobił coś, o co X
tak się na niego wściekł15, czy też odbywa się po tym fakcie, co
wskazywałoby na to, że stoicka pasywność Y w reakcji na szykany X
opłaciła się i ich przyjaźń została wznowiona – czy może nawet
właśnie niniejsza rozmowa zrodziła niejako gniew X i rzekomą
„zdradę” Y, tj., czy X jakiś czas później nabrał podejrzeń, że Y
wygadał się przed panią X na temat tajonego przez jej męża
zaabsorbowania sobą w okresie będącym dla niej największym chyba
jak dotąd życiowym kataklizmem – te kwestie wcale nie są jas​ne, ale
tym razem to nie szkodzi, gdyż nie ma centralnego znaczenia;
centralne znaczenie ma natomiast fakt, że X powodowany udręką
połączoną ze skrajnym zmęczeniem korzy się ostatecznie przed Y,
obnaża przed Y swoje zmartwiałe serce i pyta Y, co Y zdaniem on (X)
powinien zrobić, aby rozwiązać ten konflikt wewnętrzny, stłumić
tajony wstyd i móc szczerze wybaczyć umierającemu teściowi to, że
był za życia takim monstrualnym chujem, i odsunąć po prostu
przeszłość na bok, nie zważać na zadufane osądy i oczywistą niechęć
starego chuja, nie zważać na własne poczucie marginalizacji i non-
gratacji, jakoś wytrwać na posterunku, postarać się nieść wsparcie
starszemu panu i z empatią traktować cały rozhisteryzowany rój
familii żony, i naprawdę być przy pani X i małych X-iątkach, wspierać
ich w dobie kryzysu i naprawdę o nich myśleć dla odmiany, zamiast
się taplać we własnym skrywanym poczuciu wykluczenia, odrzucenia,
viva cancrosum, samoznienawidzenia i biczowania oraz palącego
wstydu.
Jak chyba jasno wynika z poronionej Z6, w naturze Y leży bycie
lakonicznym i skromnym do tego stopnia, że trzeba mu nieomal
założyć półnelsona, żeby go zmusić do uczynku tak wyzywającego,
jak udzielenie komuś rady. Ale X, uciekłszy się w końcu do zadania Y
eksperymentu myślowego, w którym Y udaje, że jest X, i głośno
rozważa, co mógłby (Y jako X) uczynić wobec tak złośliwego i niecnie
piłatowskiego pons asinorum, wydębia wreszcie z Y odpowiedź, że
chyba najlepsze, co może on (tj. Y jako X, a więc przez analogię sam
X) zrobić w tej sytuacji, to po prostu biernie trwać, tzn. Pokazywać
Się, stale Być Na Miejscu – choćby fizycznie, jeśli nie inaczej – na
marginesie narad rodzinnych i u boku pani X w pokoju chorego.
Innymi słowy, mówi Y, przyjąć to jak ukrytą karę i dar dla starca, że
się tam jest i że znosi się w milczeniu doznania niena​wiści, hipokryzji,
egotyzmu i zażenowania, ale pod żadnym pozorem nie zaprzestawać
towarzyszenia żonie, wizyt u teścia ani orbitowania w tle rodzinnych
narad; innymi słowy, X winien się zredukować do nagich aktów
i procesów fizycznych, zleźć sam sobie z serca, któremu jest ciężarem,
i przestać się zamartwiać o własną konstrukcję emocjonalną, a za to
Pokazywać Się16… a kiedy X wpada mu w słowo, mówiąc, że na
litość boską właśnie to robi już od dawna, wówczas Y nieśmiało
klepie go po ramieniu i zdobywa się na uwagę, że zawsze go (=Y)
zdumiewało, iż X jest o wiele silniejszy, mądrzejszy i bardziej
empatyczny, niż sam przed sobą przyznaje.
Po tym wszystkim X czuje się nieco lepiej – czy to dlatego że rada Y
jest wnikliwa i podnosząca na duchu, czy też dlatego że ulżyło mu,
kiedy wreszcie wyrzucił z siebie złe sekrety, które go we własnym
mniemaniu wyniszczały – i sytuacja trwa nadal właściwie bez zmian:
znienawidzony teść X gaśnie powoli, żona X chodzi przygnębiona, jej
rodzina histeryzuje i odbywa narady, a sam X w dalszym ciągu za
fasadą napiętego serdecznego uśmiechu odczuwa nienawiść, konfuzję
i samooskarżenie, z tym że teraz stara się postrzegać cały ten
septyczny emocjonalny zamęt jako płynący z serca dar dla ukochanej
żony i – perskie oko – dla teścia, a do godnych wzmianki wydarzeń
następnego półrocza zaliczyć warto jedynie to, że wymizerowana
żona X i jedna z jej sióstr zaczynają brać lek antydepresyjny Paxil
oraz że dwaj siostrzeńcy X z rodziny żony zostają zatrzymani pod
zarzutem molestowania upośledzonej w rozwoju dziewczynki
z oddziału Edukacji Specjalnej mieszczącego się w oddzielnym
skrzydle ich gimnazjum.
I tak z dnia na dzień – z tym że teraz X regularnie zgłasza się
z czapką w ręku do Y po życzliwe wysłuchanie, a czasem dla
eksperymentu myślowego, przy patriarchalnym łożu zaś i na
burzliwych naradach rodzinnych osiągnął taki stan pasywnej, lecz
ostentacyjnie ciągłej obecności, że najzłośliwszy ze stryjecznych
dziadków familii żony X żartuje sobie, że niedługo trzeba będzie
zacząć go odkurzać – aż, w końcu, we wczesnych godzinach
porannych dnia, który prawie rok dzieli od wstępnej diagnozy,
nieoperacyjnie wyniszczony, udręczony i niekomunikatywny stary
teść oddaje wreszcie ducha, ekspirując go w potężnym ataku drgawek
przywodzącym na myśl zdzielonego pałką przez łeb tarpana17, po
czym zostaje zabalsamowany, uróżowany i ubrany (jak na kodycyl)
w sędziowską togę oraz upamiętniony nabożeństwem, podczas
którego wysoki katafalk utrzymuje trumnę znacznie ponad głowami
zebranych i podczas którego to nabożeństwa oczy nieszczęsnej żony X
przypominają dwie wielkie świeże dziury po cygarach zgaszonych
w akrylowym kocu, i podczas którego obecny u boku żony X – ku
początkowemu zdziwieniu, lecz na koniec czułemu wzruszeniu masy
czarno odzianej rodziny teściów – szlocha dłużej i głośniej niż
wszyscy inni, pogrążony w tak skrajnej i szczerej rozpaczy, że przy
wyjściu z episkopalnej sali parafialnej nie kto inny, jak sama
rachityczna teściowa wciska mu w rękę własną chusteczkę do nosa
i pociesza go przelotnym uściskiem w lewe przed​ramię, kiedy
pomagają jej wsiąść do osobistej limuzyny, później zaś tego samego
popołudnia X zostaje telefonicznie zaproszony, i to osobiście, przez
najstarszego i najzatwardzialszego syna teścia do uczestniczenia, wraz
z panią X, w bardzo prywatnej i ekskluzywnie ograniczonej do
najściślejszego kręgu pogrążonej w żałobie rodziny Stypie Familijnej
w bibliotece obszernego domu nieodżałowanej pamięci sędziego –
nadzwyczajny gest, który wyciska z oczu pani X pierwsze łzy radości
od czasu jeszcze grubo przed tym, nim zaczęła brać Paxil.
Ekskluzywna Stypa Familijna – która według szacunkowej rachuby
X gromadzi niecałe 38 procent rodziny teściów, racząc ich
podgrzewanymi lampkami Remy Martin i bezwstydnie zielonymi
kubańskimi cygarami dla panów – wymagała ustawienia skórzanych
kanap, zabytkowych otoman, foteli ze skrzydłowymi oparciami
i przysadzistych trójstopniowych drabinek bibliotecznych marki Willis
& Geiger w szeroki krąg, w którym ma teraz zasiąść 37,5 procent
najbliższych, aby jedno po drugim mogło wyrecytować pokrótce
swoje wspomnienia i uczucia związane ze zmarłym teściem X oraz
opisać swą wyjątkową i niepowtarzalną relację z nieboszczykiem za
jego długiego i nadzwyczaj szlachetnego życia. A X, który siedzi
kątem na dębowej drabince obok skrzydłowego fotela żony i zgodnie
z pozycją w kręgu ma być czwartym od końca do zabrania głosu,
który sączy piątą lampkę koniaku i którego cygaro z tajemniczych
powodów co chwila gaśnie, który znosi umiarkowane-momentami-
silne kłucia prostaty wywołane gruzłowatą fakturą górnego stopnia
drabinki – stwierdza, w miarę jak serdeczne, a niekiedy prawdziwie
wzruszające anegdoty i eulogie opisują krąg wybranych, że ma coraz
bledsze pojęcie o tym, co powinien powiedzieć.
Pyt. (A): Ewidentne.
(B) Przez rok po śmiertelnej chorobie ojca pani X niczym nie
okazała, iżby wiedziała cokolwiek o wewnętrznym konflikcie
i autoseptycznym horrorze X. A zatem X skutecznie utrzymywał swój
stan wewnętrzny w sekrecie, o co przez cały ten rok wszak zabiegał.
Wiedz, że X miewał już wcześniej sekrety przed panią X. Jednak na
fali wewnętrznego zamętu i zawirowań całego przedśmiertnego
interwału – jak X zwierza się Y, kiedy stary łajdak wreszcie wyciągnął
kopyta – stało się tak, że po raz pierwszy od ślubu to, że żona X nie
wie czegoś, czego X nie ma ochoty jej zdradzić, budzi w X nie
poczucie ulgi, bezpieczeństwa i zadowolenia, lecz wprost przeciwnie
– smutku, alienacji, osamotnienia i przygnębienia. Sedno: X stwierdza
oto, że pod przykrywką współczujących min i pocieszycielskich
gestów jest skrycie zły na żonę o tę niewiedzę, którą wielkim
nakładem starań sam w niej zaszczepił i kultywuje. Oceń.

ZAGADKA 9
Jesteś, niestety, pisarzem. Próbujesz stworzyć cykl bardzo krótkich
utworów beletrystycznych, utworów, które jednak nie będą ani contes
philosophiques, ani skeczami, ani scenariuszami, ani alegoriami, ani
bajkami w ścisłym sensie, chociaż nie kwalifikują się też właściwie
jako „opowiadania” (nawet nie jako bytujące na granicy gatunku
mikroformy flash fiction, które tak się upowszechniły w ostatnich
latach – jakkolwiek bowiem są to utwory beletrystyczne naprawdę
krótkie, to jednak nie polegają na tym samym, co flash fiction). Na
czym właściwie miałyby polegać, to trudno objaśnić. Może
powiedzmy, że mają jakimś sposobem wzbudzić swoisty stan
„kwestionowania” u czytającej je osoby – tzn. stan badania
palpacyjnego, sięgania subtelnymi czułkami w szczeliny poczucia
czegoś, etc… chociaż czym jest owo „coś”, to pozostaje szaleńczo
trudne do uchwycenia nawet dla ciebie, gdy pracujesz nad tymi
utworami (utworami, które, notabene, zabierają groteskowo wiele
czasu, o wiele więcej czasu niż powinny, zważywszy na ich długość
i „wagę” estetyczną etc. – jesteś przecież taki sam jak inni i masz do
dyspozycji tylko tyle a tyle czasu, którym należy gospodarować
mądrze, szczególnie gdy idzie o karierę zawodową (tak: doszło do
tego, że nawet autorzy fikcji literackiej uważają się za ludzi robiących
„karierę zawodową”)). Wiesz jednak na pewno, że te kawałki
narracyjne są po prostu „kawałkami” i niczym więcej, tzn. że tylko
ich sposób wzajemnego dopasowania się w większy cykl przesądza
o tym „czymś”, czym chcesz „podważyć” ludzkie „poczucie”, i tak
dalej.
Tworzysz więc ośmioczęściowy cykl drobnych utworów
połączonych na czopy.18 I wychodzi ci z tego totalne fiasko. Pięć
z tych ośmiu kawałków nie spełnia swojego zadania – w tym sensie,
że nie kwestionują ani nie dotykają tego, na czym ci zależy, plus są
zanadto zmyślone lub komiksowe, lub irytujące, albo wszystko to
naraz – tak że musisz je odrzucić. Szósty kawałek spełnia zadanie
dopiero po gruntownej przeróbce, która go niedopuszczalnie wydłuża
i ubiera w dygresje, tak że masz obawy, czy przy tym zagęszczeniu
i zapętleniu tekstu ktokolwiek dojdzie w ogóle do końcowej części
pytającej; plus następnie w strasznej Fazie Ostatecznej Rewizji
stwierdzasz, że nowa wersja kawałka 6 tak silnie wiąże się z pierwszą
wersją 6, że musisz tę pierwszą wersję wetknąć z powrotem
w ośmiocykl, chociaż sypie się ona totalnie w 75 procentach.
Postanawiasz zapobiec klęsce estetycznej związanej z koniecznością
ponownego włączenia pierwszej wersji kawałka 6 w ten sposób, że
w pierwszej wersji absolutnie nie ukrywasz, że sypie się ona totalnie
i nie spełnia funkcji „Zagadki”, natomiast napisaną z konieczności
drugą wersję 6 rozpoczynasz oschłą i pozbawioną skruchy zachętą do
ponowienia „próby” dotknięcia sfery „zapytania”, której usiłowałeś
dotknąć w pierwszej wersji. Te międzynarracyjne wtręty mają tę
zaletę, że rozcieńczają nieco pretensjonalność konstrukcji kawałków
jako tak zwanych Zagadek, lecz zarazem mają tę wadę, że ocierają się
o metafikcyjną autorefleksję – zob. „Ta Zagadka nie spełnia swojego
zadania” i „Oto drugie podejście do #6” w samym tekście – co pod
koniec lat dziewięćdziesiątych, i to nawet mimo że Wes Craven zbija
kasę na metafikcyjnych autorefleksjach, może sprawiać wrażenie
nieporadności, wysilenia i łatwizny, do czego dołącza się ryzyko
kompromitującego obnażenia podejrzanej natarczywości w związku
z tym, o co w twoim zamierzeniu tekst powinien zapytywać tego, kto
go czyta. Jest to natarczywość, którą ty, pisarz, odczuwasz bardzo…
no, natarczywie, i chcesz, żeby tak samo poczuł się czytelnik – co
znaczy, że w żadnym razie nie życzysz sobie, aby czytelnik odłożył
tekst w przekonaniu, że cały cykl jest li tylko zabawnym ćwiczeniem
formalnym w tworzeniu struktur pytających i standardowego
metatekstu19.
Co w sumie stwarza poważną (i poważnie czasochłonną)
łamigłówkę. Bo nie dość, że zostałeś z połową zaledwie zamierzonego
pierwotnie oktetu – i to z połową, powiedzmy sobie szczerze,
naciąganą i niedoskonałą20 – to do tego dochodzi jeszcze sprawa
upartego trzymania się pierwotnej wizji ośmiu utworów
beletrystycznych łączących się w harmonijną ośmiokrotną całość,
kierującą w efekcie subtelne zapytanie pod adresem czytelnika
o proteuszową, a jednak zunifikowaną kwestię, której ostatecznie
dotknęłyby niezbyt subtelne, przyznajmy, „Pyt.” po każdej Zagadce,
gdyby je wszystkie wpasować w organiczny kontekst większej całości.
Taka dziwaczna jednobrzmiąca natarczywość niekoniecznie musi
mieć sens dla kogoś innego, ale dla ciebie sens miała, i zdawała ci
się… no cóż, powtórzmy to słowo, natarczywą koniecznością wartą
zaryzykowania tego, że z racji niekonwencjonalnej struktury Zagadki
twoje kawałki wydadzą się na pierwszy rzut oka płytkimi
ćwiczeniami formalnymi bądź pseudometabeletrystyczną zabawą.
Gotów byłeś się założyć, że osobliwa natarczywość wyłaniająca się
z organicznie zjednoczonej całości oktetu dwa-razy-dwa-razy-dwa
kawałki (którą to całość postrzegałeś jako manichejski dualizm
podniesiony do potęgi trzeciej, rodzaj heglowskiej syntezy
w odniesieniu do kwestii, które zarówno bohaterowie, jak i czytelnicy
mają do rozstrzygnięcia) udaremni wstępny pozór postzręcznej
metaformalnej hucpy, kwestionując ostatecznie (taką miałeś nadzieję)
nawet wstępną inklinację czytelniczki do zlekceważenia tych
kawałków jako „płytkich ćwiczeń formalnych” li tylko na podstawie
ich wspólnych formalnych wyróżników, a więc zmuszając
czytelniczkę, aby dostrzegła, że tego typu lekceważenie wynikałoby
z tych samych dokładnie przesłanek formalistycznych, jakie
(przynajmniej z początku) była ona skłonna zarzucić oktetowi.
Tylko że – i tu dochodzimy do sedna – chociaż powycinałeś,
pozmieniałeś i poprzestawiałeś kawałki obecnie już kwartetu21,
wyłącznie z troski o organiczną jedność i komunikacyjną
natarczywość tegoż, wcale nie masz teraz pewności, czy ktokolwiek
wpadnie na pomysł, jak te cztery22 kawałki oktetu ostatecznie
„składają się w całość” i co „mają wspólnego”, tzn. jak sumują się
w bona fide jednolity „cykl”, którego natarczywość przewyższa sumę
natarczywości poszczególnych tworzących go części. A zatem
znalazłeś się w niefortunnej sytuacji kogoś, kto próbuje czytać ten
półoktet „obiektywnie”, aby stwierdzić, czy dziwna, nieuchwytna
natarczywość, jaką ty sam wyczuwasz wewnątrz i pomiędzy
ocalałymi kawałkami, będzie odczuwalna lub choćby dostrzegalna dla
kogokolwiek innego, tj. dla kogoś całkiem ci obcego, kto po długim
i ciężkim dniu chce się odprężyć, czytając ten beletrystyczny utwór
23
pod tytułem „Oktet” . I wiesz, że jest to fatalny kozi róg, w który się
sam zapędziłeś jako pisarz. Istnieją poprawne i owocne metody
„empatyzowania” z czytelnikiem, lecz wyobrażanie sobie siebie
samego jako czytelnika do nich nie należy; prawdę mówiąc, jest to
zabieg niebezpiecznie bliski groźnej pułapce przewidywania, czy
czytelnikowi spodoba się coś, nad czym pracujesz, i zarówno ty sam,
jak i bardzo nieliczni inni pisarze, z którymi się przyjaźnisz, wiecie, że
nie ma szybszej drogi do zapętlenia się i zarżnięcia wszelkiej
autentyczności w tym, co się pisze, niż kalkulowanie zawczasu, czy
dana rzecz będzie lubiana. To po prostu zabójcze. Podam analogię:
wyobraź sobie, że poszedłeś na przyjęcie, na którym znałeś bardzo
niewiele osób, i wracając do domu, uświadamiasz sobie nagle, że
przez całe przyjęcie tak byłeś zaabsorbowany tym, czy obecni tam
ludzie cię polubili, że pojęcia nie masz, czy ty sam polubiłeś
kogokolwiek z nich. Każdy, kto przeżył podobne doświadczenie, wie,
że taka postawa na przyjęciu jest zabójcza. (Plus, oczywiście, prawie
zawsze okazuje się, że ludzie na przyjęciu cię nie polubili z tej prostej
przyczyny, że przez cały czas sprawiałeś wrażenie skrajnie
skupionego na sobie i spiętego, budząc w nich niejasne podejrzenie,
że taktujesz to przyjęcie jako swego rodzaju scenę do włas​nych
występów, a na innych ledwo zwracasz uwagę i po wyjściu nawet nie
będziesz wiedział, czy ich polubiłeś, czy nie, co sprawia im przykrość
i rodzi w nich antypatię do ciebie (są w końcu tylko ludźmi
trawionymi tą samą co ty niepewnością, czy inni ich lubią)).
Ale po odpowiednio długim czasie intensywnego zmartwienia,
lęku, niemocy, mięcia kleenexów i obgryzania paznokci olśniewa cię
nagle myśl, że być może pytająca/dialogiczna struktura formalna
półoktetu – ta sama struktura, która zrazu zdawała się konieczna,
gdyż pozwalała flirtować z ewentualnym wrażeniem metatekstualnej
hucpy dla osiągnięcia (taką miałeś nadzieję) efektu znacznie
głębszego i prawdziwszego niż wyświechtane Hej-zobacz-widzę-cię-i-
widzę-że-ty-widzisz-że-cię-widzę sztuczki standardowej metafikcji,
tylko że później wpakowała cię w kabałę, zmuszając do wycięcia tych
zagadek, które się nie sprawdziły albo były sztampowe i kuglarskie
zamiast natarczywie autentyczne, i do napisania nowej wersji Z6
w stylu niebezpiecznie meta-, i pozostawiła cię z okrojonym
i poszarpanym półoktetem, a co do jego pierwotnej nieuchwytnej,
lecz jednogłośnej natarczywości, nie byłeś już taki pewien, czy dotrze
ona do kogokolwiek po wszystkich tych cięciach, retuszach
i generalnym kombinowaniu, co z kolei wepchnęło cię w zabójczy
beletrystyczny kozi róg przewidywania reakcji czytelniczych umysłów
i serc – że ta sama potencjalnie katastrofalna, awangardowo
heurystyczna forma może w swej istocie stanowić dla ciebie drogę
wyjścia z tej dusznej kabały, szansę uniknięcia potencjalnego fiaska
twojego poczucia, że 2+(2(1)) kawałki sumują się w coś natarczywie
humanistycznego, podczas gdy czytelniczka wcale tak tego nie
odbierze. Ponieważ nagle przychodzi ci do głowy, że możesz ją po
prostu spytać wprost. Czytelniczkę. Że możesz wystawić nos przez
wyłom w murze uczyniony już przez „6 nie sprawdza się jako
Zagadka” i „Drugie podejście do…” etc., i zapytać czytelniczkę wprost
i bez ogródek, czy odbiera tekst choć trochę podobnie jak ty.
Haczykiem tego rozwiązania jest konieczność stuprocentowej
uczciwości z twojej strony. Czyli nie tylko szczerość, ale wręcz
nagość. Gorzej niż nagość – raczej nieuzbrojenie. Bezbronność. „Czuję
coś takiego, czego nie umiem nazwać wprost, ale jest ważne, czy ty
też to czujesz?” – bezpośrednie pytanie tego rodzaju nie jest dla
mięczaków. Po pierwsze, lokuje się niebezpiecznie blisko „Lubisz
mnie? Proszę, lub mnie”, a wiesz przecież, że 99 procent
międzyludzkich manipulacji i lawiranckich gierek odbywa się tylko
dlatego, że powiedzenie tego otwarcie uchodzi za swoiście
obsceniczne. Właściwie jednym z ostatnich międzyludzkich tabu,
jakie nam zostały, jest to obscenicznie nagie pytanie/apel do drugiej
osoby. Sprawia wrażenie żałosne i desperackie. Takie też sprawi na
czytelniczce. Musi. Nie ma innego wyjścia. Kiedy ujawnisz się, by ją
zapytać, co czuje i czy coś w ogóle, nie może w tym być żadnego
wyrachowania, żadnego kuglarstwa, żadnej fałszywej szczerości
obliczonej na pozyskanie jej sympatii. Zabiłyby wszystko w zarodku.
Rozumiesz? Najmniejszy uszczerbek w bezbronnej, nagiej, żałosnej
szczerości – i wracasz w zgubną kabałę. Musisz wyjść do czytelniczki
na sto procent z czapką w dłoni.
Innymi słowy, możesz teraz ułożyć dodatkową Zagadkę – czyli już
w sumie dziewiątą, ale w pewnym sensie dopiero piątą albo nawet
czwartą, a może nawet i to nie, ponieważ ta będzie nie tyle Zagadką,
ile (ups) czymś w rodzaju metazagadki – w której najbardziej nago,
jak potrafisz, opiszesz swoją kabałę i potencjalne fiasko półoktetu
oraz własne poczucie, że wszystkie ocalałe prawie udane kawałki jak
gdyby demonstrują24 jakąś osobliwą nieuchwytną tożsamość
w różnych odmianach ludzkich relacji25, jakąś nieposiadającą nazwy,
lecz nieuchronną cenę, którą wszystkie istoty ludzkie muszą kiedyś
zapłacić, jeżeli chcą naprawdę „być z”26 drugą osobą, a nie po prostu
jakoś tę drugą osobę wykorzystywać (używając jej na przykład jako
publiczności albo jako instrumentu do osiągania własnych
samolubnych celów, albo jako moralnego przyrządu gimnastycznego,
na którym mogą demonstrować własny cnotliwy charakter (jak to jest
w przypadku ludzi, którzy okazują innym hojność tylko po to, aby
widziano, że są hojni, toteż cieszą się skrycie, gdy inni w ich
otoczeniu bankrutują albo wpadają w tarapaty, bo to oznacza, że
mogą im szlachetnie pospieszyć z pomocą i wyciągnąć do nich hojną
dłoń – każdy zna takie osoby), albo jako narcystycznie
wysublimowaną projekcję samych siebie etc.27), „cenę” osobliwą
i nienazwaną, lecz ewidentnie nieuchronną, która niekiedy może się
równać wręcz śmierci, a zwykle równa się co najmniej rezygnacji
z czegoś (jakiejś rzeczy bądź osoby, bądź też z dawna hołubionego
„uczucia”28, ewentualnie pewnego obrazu samego siebie i własnej
cnoty/wartości/tożsamości), czego stratę odczuwa się prawdziwie
i dotkliwie jako swoistą śmierć, więc potrzeba oznajmienia faktu, że
zachodzi być może (tak czujesz) jakaś ogarniająca i fundamentalna
tożsamość między tak całkowicie różnymi sytuacjami, mise en scèneami
i kabałami – a więc, że te z pozoru różne i formalnie (zgódźmy się)
naciągane i drętwe „Zagadki” dają się ostatecznie sprowadzić do
jednego pytania (jakiekolwiek jest konkretnie owo pytanie) – wydaje
ci się naglą​ca, prawdziwie nagląca, warta wręcz wyskoczenia przez
komin i wykrzyczenia tego ze szczytu dachu.29
Co w sumie sprowadza się do powtórzenia, że przyjdzie ci –
niefortunnemu pisarzowi – przebić czwartą ścianę30 i wystąpić na
scenę nago (poza czapką w dłoni), aby powiedzieć to wszystko wprost
osobie, która cię nie zna i właściwie tak czy owak ma cię gdzieś
i która pewnie chciałaby zwyczajnie przyjść do domu, założyć nogi na
kanapę po długim dniu i odprężyć się w jeden z jakże niewielu
bezpiecznych i niewinnych sposobów odprężenia się, które nam
pozostały.31 Tę właśnie czytelniczkę musisz spytać wprost, czy ona
też to czuje, tę osobliwą nienazwaną nieuchwytną natarczywą
międzyludzką tożsamość. Czyli musisz ją zapytać, czy jej zdaniem ten
nierówny, z gruba ciosany heurystyczny półoktet „działa” jako
organicznie zespolona beletrystyczna całość, czy też nie. Teraz, gdy
ona jest w trakcie lektury. Jeszcze raz namawiam: dobrze się
zastanów. Nie powinieneś podejmować tej taktyki, dopóki nie
rozważysz trzeźwo jej kosztów. Tego, co czytelniczka może sobie
o tobie pomyśleć. Bo jeśli jednak to zrobisz (tj. spytasz ją wprost), to
całe twoje „zapytywanie” przestanie być niewinnym beletrystycznym
środkiem formalnym. Stanie się realne. Będziesz przeszkadzał
czytelniczce, tak jak prawnik dzwoniący do ciebie, akurat gdy masz
zasiąść do pysznej kolacji, żeby się odprężyć, przeszkadzałby tobie32.
I weź pod uwagę rodzaj pytania, jakim będziesz jej przeszkadzał. „Czy
to działa, czy to ci się podoba” etc. Zważ, co ona może sobie o tobie
pomyśleć za takie pytanie. Bardzo możliwe, że w jej oczach zrobisz
z siebie (tak, ty, autor tego mise en scène) nie tylko kogoś, kto
przychodzi na przyjęcie owładnięty obsesją, czy inni go polubią, ale
kogoś, kto na przyjęciu zaczepia obcych sobie ludzi i wypytuje ich, czy
go lubią, czy nie. Co o nim sądzą, jak on na nich działa, czy ich obraz
jego osoby jest w jakimkolwiek stopniu zbieżny z zawiłym pulsem
jego własnego wyobrażenia o sobie. Zaczepia niewinne ludzkie istoty,
które chcą tylko trochę się zabawić, odprężyć, poznać może parę
nowych osób w totalnie luzackim, przyjaznym otoczeniu, a tu gość
wdziera się w ich pole widzenia i łamie wszelkie niepisane
podstawowe reguły etykiety obowiązującej na przyjęciach i przy
pierwszym spotkaniu z nieznajomym, indagując ich wprost o rzecz
najbardziej intymną i wstydliwą33. Poświęć chwilę na wyobrażenie
sobie min ludzi na przyjęciu, na którym byś tak zrobił. Wyobraź sobie
ich twarze w całej okazałości, w 3D i wyrazistym kolorze, a potem
pomyśl, że ta zbiorowa mina jest adresowana do ciebie. Bo na takie
właśnie ryzyko się wystawisz, taka właśnie może się okazać cena
taktyki szczerości – kto wie, czy nie podjętej na próżno, miej to na
uwadze: bo wcale nie jest jasne, czy poprzedzający kwartet
połączonych na czopy quart d’heures nie „zaindagował” już skutecznie
czytelniczki i nie przekazał jej poczucia „tożsamości”
i „natarczywości”; czy twoje wystąpienie na koniec z czapką w ręku
i próba zapytania wprost nie narzuci czytelniczce olśnienia nagłą
tożsamością rzutującą wstecz na części cyklu i każącą jej ujrzeć je
w innym świetle. Bardzo możliwe, że z tego wszystkiego wyjdziesz na
egocentrycznego durnia albo na jeszcze jednego artystowskiego
manipulatora pseudopostmodernistycznym barachłem, który usiłuje
udaremnić fiasko dzieła, uciekając się do metawymiaru i dodając
34
komentarz o tymże fiasku . Nawet w najbardziej miłosiernej
interpretacji wyjdzie to rozpaczliwie. Może wręcz żałośnie. W każdym
razie nie wydasz się przez to ani mądry, ani pewny siebie, ani
kompetentny, ani wyposażony w inne cechy, jakie czytelnicy chcą
zazwyczaj mieć prawo przypisać literatowi, który stworzył to, co
właśnie czytają, gdy zasiadają do lektury, żeby uciec od mętnej
magmy siebie samych i wejść w świat ustalonego z góry znaczenia.
Przeciwnie, wydasz się z gruntu zagu​biony, zmieszany, zalękniony
i niepewny, czy możesz zaufać nawet najgłębszym własnym intuicjom
co do konieczności i tożsamości oraz tego, czy inni ludzie w głębi
ducha doświadczają świata w jakimś chociaż stopniu podobnie jak
ty… Innymi słowy, upodobnisz się do czytelniczki, będziesz dygotał
w błotnym okopie razem z nami wszystkimi, zamiast być Pisarzem,
którego wyobrażamy sobie35 jako czystego, suchego i emanującego
władzą nad bytem oraz niezłomnością przekonań, gdy kieruje całą
kampanią z niedostępnych, jaśniejących wyżyn Olimpijskiego Ilorazu
Inteligencji.
Więc się zastanów.
Świat dorosłych (I)

CZĘŚĆ PIERWSZA. STALE ZMIENNY KURS JENA


Przez pierwsze trzy lata żona martwiła się, że uprawianie seksu
nadweręża jego interes. Obnażoną, delikatną, ruchliwą główkę jego
interesu. To lekkie skrzywienie, kiedy w nią wchodził pierwszy raz.
Surowy posmak jakby rozgrzanego miedziaka, kiedy brała jego
interes do ust – rzadko jednak brała go do ust; coś w nim było
takiego, za czym nie przepadała.
Przez pierwsze trzy, trzy i pół roku po ślubie żona, będąc młodą
(i skupioną na sobie (z czego zdała sobie sprawę później)), żywiła
przekonanie, że to przez nią. Ten problem. Martwiła się, że coś z nią
jest nie tak. Z jej techniką uprawiania miłości. Albo może z nietypową
szorstkością lub gęstoś​cią tam w środku, która nadweręża jego
interes, zadaje mu ból. Świadoma była tego, że podczas seksu lubi
drążącym ruchem wciskać w jego podbrzusze kość łonową i guzek
łechtaczki. Drążyła najdelikatniej jak umiała, póki zmuszała się do
pamiętania o tym, wiedziała jednak, że często tak robi, kiedy zbliża
się do orgaz​mu, i wtedy czasem się zapomina, więc potem
niejednokrotnie martwiła się, że tak samolubnie zapomniała o jego
interesie i może go nadwerężyła.
Byli młodym małżeństwem i nie mieli dzieci, chociaż czasami
rozmawiali o posiadaniu dzieci i o nieodwracalnych zmianach oraz
obowiązkach, jakie to by im narzuciło.
Żona w ramach antykoncepcji stosowała krążek do​maciczny,
dopóki nie zaczęła się martwić, że albo konstrukcja jego krawędzi,
albo sposób zakładania, albo samo umieszczenie jest być może
wadliwe i sprawia mężowi ból, dodatkowy ból, jaki zdaje się on
odczuwać podczas stosunku. Obserwowała jego minę, gdy w nią
wchodził; pilnowała się, żeby trzymać oczy zawsze otwarte i baczyć
na najlżejsze skrzywienie, które mogło lub nie (to zrozumiała dopiero
później, z dojrzalszej perspektywy) wynikać przecież z rozkoszy, z tej
samej graniczącej z objawieniem rozkoszy aż tak ścisłego zespolenia
dwóch zaślubionych ciał oraz doznania ciepła i bliskości, które jej
samej tak utrudniały trzymanie oczu otwartych i zmysłów
wyczulonych na to wszystko, co mogła robić źle.
W tych pierwszych latach żona czuła się całkiem zadowolona
z realiów uprawiania seksu z małżonkiem. Mąż był wspaniałym
kochankiem, a jego atencja, delikatność i kunszt doprowadzały ją
wręcz do szaleństwa z rozkoszy, tak to odczuwała ona, żona.
Jedynym minusem sytuacji była jej irracjonalna obawa, że coś z nią
jest nie tak albo że coś robi źle i z tego powodu mąż nie cieszy się ich
wspólnym życiem seksualnym tak bardzo jak ona. Martwiła się, że
mąż jest zbyt subtelny i niesamolubny na to, żeby zaryzykować, że
sprawi jej przykrość, i powiedzieć otwarcie, co nie tak. Nigdy nie
poskarżył się na ból ani otarcie, ani na powód, dla którego się
krzywił, gdy w nią wchodził, nigdy nie mówił nic innego jak tylko to,
że ją kocha, a to, co ona ma w środku, kocha tak niesamowicie, że
wprost nie ma na to słów. Mówił jej, że jest tam w środku nieopisanie
miękka i ciepła, i słodka i że wchodzenie w nią to coś nieopisanie
wspaniałego. Mówił jej, że doprowadza go na skraj szaleństwa
z namiętności i miłości, gdy tak się w niego wciska, dochodząc do
orgazmu. Mówił o ich seksie same miłe i budujące rzeczy. Po
stosunku zawsze prawił jej szeptem komplementy i przytulał ją,
i troskliwie drapował z powrotem kołdrę na jej nogach, gdy zaczynała
marznąć, w miarę jak rytm jej serca się uspokajał. Uwielbiała czuć
jeszcze lekkie drżenie własnych nóg pod kokonem kołdry, który on
delikatnie drapował wokół jej ciała. Przyjęli też taki intymny obyczaj,
że on po stosunku zawsze zapalał dla niej papierosa marki Virginia
Slims.
Młoda żona uważała, że jej mąż jest wprost cudownym partnerem
do uprawiania seksu, wyrozumiałym, czułym, niesamolubnym,
męskim i delikatnym, o wiele lepszym niż sobie chyba na to
zasłużyła; a kiedy mąż spał, albo gdy wstawał w środku nocy, by
sprawdzić dane z rynków zagranicznych, zapalał światło w przyległej
do małżeńskiej sypialni łazience i niechcący budził żonę (miała
w tych latach lekki sen, co uświadomiła sobie później), ta, leżąc
z otwartymi oczami w ich wspólnym łożu, martwiła się tylko o siebie.
Czasami dotykała się tam w środku, leżąc bezsennie, lecz nie tak, by
sprawić sobie przyjemność. Mąż sypiał na prawym boku odwrócony
od niej. Miał trudności z zasypianiem spowodowane stresującą pracą
i udawało mu się zasnąć tylko w jednej pozycji. Nieraz obserwowała
go, jak spał. W ich małżeńskiej sypialni paliło się stale nocne
światełko w listwie przypodłogowej. Jeżeli mąż wstawał w nocy, żona
była pewna, że to dla sprawdzenia kursu jena. Bezsenność sprawiała,
że jechał nieraz w środku nocy do firmy na drugi koniec miasta. Do
nadzorowania i sprawdzania miał też rupię, wona i bahta. Ponadto
ciążył na nim obowiązek cotygodniowych zakupów spożywczych,
który też zwykle spełniał nocą. O dziwo (dotarło to do niej dopiero
później, po tym jak doznała olśnienia i gwałtownie dojrzała), nigdy
nie przyszło jej do głowy cokolwiek sprawdzić.
Uwielbiała seks oralny w jego wykonaniu, ale martwiła się, że jemu
nie jest tak samo przyjemnie, gdy ona odwzajemnia się i bierze go do
buzi. Prawie zawsze powstrzymywał ją po krótkim czasie, mówiąc, że
przez to ma chęć być w niej tam w środku zamiast w jej ustach.
Uważała, że z jej techniką seksu oralnego musi być coś nie tak, że nie
sprawia mu takiej przyjemności jak on jej albo zadaje mu ból. Doszedł
do pełnego szczytowania w jej ustach zaledwie dwa razy w trakcie ich
pożycia małżeńskiego i za każdym razem trwało to praktycznie
w nieskończoność. Tak długo, że na drugi dzień ona miała kompletnie
sztywny kark, a do tego martwiła się, że nie było mu dość dobrze,
chociaż zapewniał ją, że nie ma słów na to, jak mu było dobrze. Raz
zdobyła się na odwagę, pojechała do Świata Dorosłych i kupiła dildo,
ale tylko po to, żeby na nim ćwiczyć technikę seksu oralnego. Była
w tym względzie niedoświadczona, wiedziała to. Lekkie napięcie czy
też rozproszenie uwagi, które wyczuwała u męża, gdy przesuwała się
do nóg łóżka i brała do buzi jego interes, mogło być niczym więcej jak
poruszeniem jej samolubnej wyobraźni; cały problem mógł istnieć
tylko w jej głowie, zamartwiała się. W Świecie Dorosłych czuła się
spięta i zażenowana. Poza kasjerką była jedyną kobietą w całym
sklepie, a kasjerka poczęstowała ją spojrzeniem, które bynajmniej nie
było ani stosowne, ani profesjonalne, ani uprzejme, po czym młoda
małżonka zaniosła ciemną plastikową torbę z dildo w środku do
swojego samochodu i wyjechała z zatłoczonego parkingu tak
pospiesznie, że potem bała się, czy aby nie zapiszczały jej opony.
Mąż nigdy nie sypiał nago – zawsze w czystych bokserkach
i podkoszulku.
Żona miewała czasami złe sny, w których jadą gdzieś razem,
a wszystkie inne pojazdy na drodze są karetkami pogotowia.
Mąż nigdy nie mówił nic o ich wspólnym seksie oralnym poza tym,
że ją kocha i szaleje z namiętności, kiedy ona go bierze do buzi. Ale
wtedy gdy go brała do ust i spłaszczała język, żeby stłumić
powszechnie znany Odruch Dławienia, i kiedy przesuwała głową
w górę i w dół najdalej jak potrafiła, robiąc obrączkę z kciuka i palca
wskazującego dla stymulacji części prącia niemieszczącej jej się do
ust, kiedy mu serwowała seks oralny, zawsze czuła w nim napięcie;
zawsze zdawało jej się, że obserwuje lekkie zesztywnienie mięśni jego
podbrzusza i nóg, więc martwiła się, że mąż jest spięty albo
rozkojarzony. Jego interes miał często surowy, przykry smak, więc
martwiła się, że może drażni go zębami albo szczypie śliną,
odbierając mu część przyjemności. Martwiła się swoją techniką w tej
dziedzinie i ćwiczyła ją w sekrecie. Czasami w trakcie seksu oralnego
doznawała wrażenia, że on chciałby szczytować jak najprędzej, żeby
mieć z głowy ten stosunek oralny najszybciej jak się da, i właśnie
dlatego trwało to u niego tak długo, zazwyczaj. Usiłowała wydawać
odgłosy rozkoszy i podniecenia ustami pełnymi jego interesu; po
czym, leżąc później bezsennie, martwiła się nieraz, że brzmienie tych
odgłosów było zdławione, nieprzyjemne, i tylko pogłębiało jego
napięcie.
Ta niedojrzała, niedoświadczona, emocjonalnie labilna młoda żona
leżała sama w łóżku późną nocą w trzecią rocznicę ich ślubu. Mąż,
u którego wysoce stresująca praca powodowała bezsenność i częste
przebudzenia, wyszedł był do małżeńskiej łazienki, a stamtąd na dół
do swojego gabinetu, później zaś żona usłyszała odgłos jego
samochodu. Dildo, które trzymała na dnie swojej szuflady na
chusteczki, było tak nieludzkie i bezosobowe, a przy tym miało tak
obrzydliwy smak, że musiała się z całej siły zmuszać do
praktykowania na nim. Czasami mąż jechał do biura w środku nocy,
żeby dogłębniej sprawdzić zagraniczne rynki – handel nie ustawał
wszak nigdy, zawsze trwał w którejś z licznych walut świata. Żona
coraz częściej leżała bezsennie w łóżku i zamartwiała się. Rozkleiła
się podczas uroczystej rocznicowej kolacji i omal nie popsuła
wieczoru we dwoje. Czasami, kiedy trzymała go w ustach, przytłaczał
ją wręcz lęk, że mężowi nie jest dobrze, i wtedy ogarniała ją
przemożna chęć doprowadzenia go do szczytowania najszybciej jak
się da, żeby uzyskać jakiś samolubny „dowód” na to, że jednak było
mu dobrze u niej w buzi, więc zapominała się nieraz i w kąt szły
techniki, które sobie wyćwiczyła, i zaczynała gwałtownie machać
głową i pompować pięścią jego interes, czasem wręcz ssała dziurkę
jego interesu, normalnie go wysysała, a potem martwiła się, że mogła
go zatrzeć, wygiąć albo nadszarpnąć, robiąc coś takiego. Martwiła się,
że mąż podświadomie nie cieszy się seksem oralnym tak, jak cieszy
się ona. Czasami karciła się za tę swoją niepewność – mąż miał już
dostatecznie dużo stresów w związku z pracą. Uważała swój lęk za
egoistyczny i martwiła się, że mąż wyczuwa ten jej lęk i egoizm, co
wbija klin w ich małżeńską intymność. Nocami do sprawdzenia był
jeszcze rial, drachma, birmański kyat. W Australii kursował dolar, ale
inny dolar, który też trzeba było monitorować. Tajwan, Singapur,
Zimbabwe, Liberia, Nowa Zelandia: wszystkie one posługiwały się
dolarem o płynnej wartości. Determinanty stale zmiennego kursu jena
były wielce złożone. Mąż awansował, uzyskując nowy profesjonalny
tytuł Analityka Walut Stochastycznych; tytuł ten widniał na jego
wizytówkach i papeterii. Zachodziły tam skomplikowane równania.
Biegłość męża w obsługiwaniu komputerowych programów
finansowo-walutowych była już w firmie legendarna, co powiedział
jej na jakimś przyjęciu kolega męża, gdy sam mąż znów wyszedł
skorzystać z toalety.
Martwiła się, że tego, co stanowi jej problem, nie potrafi
rozpracować samodzielnie w jakimkolwiek zadowalającym stopniu.
Z mężem nie miała jak o tym porozmawiać – nie wiedziałaby nawet,
jak zacząć taką rozmowę. Chrząkała niekiedy w znaczący sposób,
dając do zrozumienia, że ma coś na myśli, ale jej mózg momentalnie
się blokował. Gdyby go zapytała, czy coś jest z nią nie tak,
pomyślałby na pewno, że domaga się pocieszenia, i zaraz by ją
pocieszył – znała go przecież. Zawodowo specjalizował się w jenie,
ale inne waluty miały wpływ na jena, więc należało je non stop
analizować. Dolar hongkoński też był inny i też wpływał na kurs jena.
Czasami nocą żona martwiła się, że jest niespełna rozumu. Zniszczyła
już poprzedni intymny związek irracjonalnymi uczuciami i obawami,
wiedziała o tym. Niemal wbrew sobie wróciła po pewnym czasie do
tego samego Świata Dorosłych i nabyła film wideo z oznaczeniem X,
po czym ukryła go, nie wyjąwszy z pudełka, w tym samym miejscu co
dildo, z postanowieniem przestudiowania technik erotycznych kobiet
występujących w filmie i porównania z własnymi. Czasami nocą,
kiedy mąż spał odwrócony na bok, żona wstawała z łóżka, obchodziła
je od drugiej strony, klękała na podłodze i przyglądała się mężowi
w wątłym blasku nocnego światełka, badając jego uśpioną twarz,
jakby chciała w niej odkryć coś nienazwanego, co pomogłoby jej
przestać się martwić i nabrać przekonania, że ich wspólne życie
seksualne przysparza jemu tyle samo radości, ile jej. Wideo
z oznaczeniem X miało już na pudełku niewybredne kolorowe zdjęcia
kobiet uprawiających z partnerami seks oralny. „Stochastyczny”
znaczyło przypadkowy, spekulatywny, zawierający liczne zmienne,
które należy pilnie śledzić; mąż czasami żartował, że tak naprawdę
słowo to znaczy: pobierać pensję za wpędzanie się w obłęd.
W Świecie Dorosłych, który pod jedną ścianą oferował pomoce
małżeńskie, a pod trzema pozostałymi filmy z oznaczeniem X, a do
tego miał jeszcze ciemny korytarzyk wiodący do czegoś, co mieściło
się na zapleczu, oraz umieszczony tuż nad kasą monitor
wyświetlający niedwuznaczną scenę z gatunku X, panował
obrzydliwy smród, który nie kojarzył się żonie z niczym znanym
z osobistego doświadczenia. Po jakimś czasie zapakowała dildo
w kilka plastikowych toreb i wyniosła na śmietnik w nocy przed
Dniem Czystości. Jedyną wartościową nauką, jaką w swoim pojęciu
wyniosła ze studiowania wideo, było to, że mężczyźni najwyraźniej
lubią patrzeć w dół na kobiety, kiedy te trzymają ich w ustach, lubią
widzieć, jak ich interes się tam wsuwa i wysuwa. Doszła do wniosku,
że to może tłumaczyć napięcie mięśni podbrzusza u męża, kiedy go
bierze w usta – że może on się wtedy z lekkim naprężeniem unosi,
żeby to widzieć – zaczęła więc deliberować, czy przypadkiem nie ma
za długich włosów, które zasłaniają mężowi widok na jego interes
wsuwający się do jej ust i stamtąd wysuwający, i czy nie powinna
ściąć włosów na całkiem krótko. Z ulgą skonstatowała, że nie martwi
jej to, iż nie dorównuje atrakcyjnością seksualną aktorkom z filmów
X: kobiety te miały olbrzymie wymiary i oczywiste implanty
(z zachowaniem zresztą osobistych drobnych asymetrii, co też
zauważyła), a ich włosy, farbowane, tlenione i fatalnie zniszczone,
wcale nie zachęcały do głaskania czy choćby dotknięcia. Przede
wszystkim zaś wzrok tych kobiet był pusty i zimny – widać było po
nich, że nie doświadczają żadnej intymności ani przyjemności i nie
obchodzi ich, czy partnerom jest dobrze.
Czasami mąż wstawał w nocy, korzystał z małżeńskiej łazienki
i wychodził do warsztatu przy garażu, żeby tam przez godzinę lub
dwie oddawać się dla odprężenia swojemu hobby, którym była
renowacja mebli.
Świat Dorosłych mieścił się na obrzeżach drugiego końca miasta,
w szemranej dzielnicy fast foodów i komisów samochodowych wzdłuż
ekspresówki; młoda żona podczas wyjeżdżania w pośpiechu
z parkingu nigdy nie spotkała tam żadnego znajomego samochodu.
Mąż wytłumaczył jej jeszcze przed ślubem, że od dziecka sypia
w czystych bokserkach i podkoszulku – nie przywykł po prostu do
spania nago. Ona miewała nawracające złe sny, a wówczas on
przytulał ją i szeptał do niej uspokajająco, aż usnęła z powrotem.
Stawki w Grze Obcych Walut były wysokie, więc gabinet męża na
dole był zamknięty na klucz, gdy on z niego nie korzystał. Żona
zaczęła się zastanawiać nad psychoterapią.
„Bezsenność” odnosi się nie tyle do trudności z zaśnięciem, ile do
przedwczesnego i radykalnego budzenia się, wyjaśnił mąż żonie.
Ani razu przez te pierwsze trzy i pół roku pożycia małżeńskiego
żona nie zapytała męża, dlaczego jego interes jest bolesny i otarty, ani
co mogłaby robić inaczej, ani jaka jest przyczyna. Wydawało jej się to
po prostu niemożliwe. (Wspomnienie tego paraliżującego poczucia
zdumiewało ją w późniejszym życiu, gdy stała się już całkiem inną
osobą). Pogrążony we śnie mąż przypominał jej czasem dziecko
śpiące na boku, skulone w rogalik, z piąstką pod brodą, z buzią
zarumienioną i tak skupioną, że wygląda wprost na nadąsaną. Klękała
przy łóżku lekko ukosem do męża, tak żeby słabe światło od listwy
przypodłogowej padało na jego twarz, i obserwowała tę twarz
i irracjonalnie martwiła się, czemu proste zapytanie go zdaje się
niemożliwością. Nie miała pojęcia, dlaczego mąż z nią wytrzymuje
ani co w niej widzi. Kochała go bardzo.
Wieczorem w trzecią rocznicę ślubu młoda żona zemdlała
w wykwintnej restauracji, do której mąż zabrał ją dla uczczenia
okazji. W jednej chwili usiłowała przełknąć sorbet, patrząc na męża
ponad płomieniem świecy, a w chwili następnej ujrzała męża
klęczącego nad nią i dopytującego się, co jej jest; twarz miał dziwnie
obłą i zniekształconą jak odbicie w wypukłości łyżki. Była przerażona
i zażenowana. Złe sny tej nocy były krótkie i niepokojące, wszystkie
dotyczyły albo męża, albo jego samochodu w sposób trudny do
opisania. Ani razu nie skorzystała z poradni Dowiedz Się. Nigdy nie
przyszło jej do głowy zapytać, czemu mąż upiera się robić zakupy
sam, i to nocą; było jej tylko wstyd, że jego dobroć tak dalece
przerasta jej irracjonalny egoizm. Ilekroć później (długo po
galwanicznym śnie, telefonie, dyskretnym spotkaniu, pytaniu, łzach
i epifanii przy oknie) wspominała zaślepienie własnej piramidalnej
naiwności z tamtych lat, zawsze napawało ją to pogardą pomieszaną
z litością dla istnego dziecka, jakim wówczas była. Nikt nie mógłby
o niej powiedzieć głupia. W Świecie Dorosłych przy obu okazjach
zapłaciła gotówką. Karty kredytowe były wystawione na nazwisko
męża.
Do tego, że coś z nią jest nie w porządku, doszła, rozumując
następująco: albo naprawdę coś z nią jest nie w porządku, albo nie
w porządku jest z nią to, że irracjonalnie zamartwia się, że coś z nią
jest nie w porządku. Logika tego rozumowania wydawała się szczelna.
Młoda żona leżała nocą i obracała w umyśle tę konkluzję to tak, to
owak, i obserwowała, jak ta konkluzja odbija się w sobie i coraz
głębiej w sobie, niczym szlachetny diament.
Młoda żona miała tylko jednego kochanka, zanim poznała męża.
Była niedoświadczona i wiedziała o tym. Podejrzewała, że jej krótkie
dziwne złe sny mogą wyrażać niedoświadczone Ego, które próbuje
przerzucić jej własny niepokój na męża, broniąc się przed przyjęciem
do wiadomości, że coś z nią jest nie tak i że to coś czyni ją seksualnie
dolegliwą i nieprzyjemną. Z pierwszym kochankiem skończyło się źle,
pamiętała o tym. Kłódka na drzwiach warsztatu męża przy garażu nie
była pozbawiona sensu: elektryczne narzędzia i odnowione antyki
stanowiły cenne dobra. W jednym z jej złych snów leżeli oboje
z mężem po stosunku, radośnie wtuleni w siebie, a potem mąż zapalił
papierosa Virginia Slim i nie chciał go jej dać, tylko trzymał z dala, aż
papieros się sam wypalił. W innym śnie też leżeli zadowoleni po
kochaniu i on ją zapytał, czy było mu tak samo dobrze jak jej.
Drugimi i ostatnimi drzwiami, które zawsze były zamknięte na klucz,
były drzwi do jego gabinetu – w gabinecie znajdowało się dużo
wyśmienitego sprzętu komputerowego i telekomunikacyjnego, który
dostarczał mężowi bieżących informacji o aktywności rynkowej
obcych walut.
W innym złym śnie mąż kichnął, po czym zaczął kichać non stop,
raz po raz, a ona w żaden sposób nie umiała temu zaradzić. W jeszcze
innym ona sama była swoim mężem, który wchodzi w żonę
seksualnie, górując nad nią w pozycji klasycznej; penetruje ją i czuje
(tzn. czuje to żona we śnie) niekontrolowany zacisk sromu żony,
która wchodzi w fazę szczytowania, więc on (tzn. ona we śnie)
rozmyślnie przyspiesza ruchy, rozmyślnie wydając przy tym męskie
odgłosy rozkoszy, po czym finguje orgazm, rozmyślnie głosem i miną
udaje, że ma orgazm, lecz w istocie go powstrzymuje, żeby potem
wyjść do małżeńskiej łazienki i wykrzywiając się obrzydliwie sam do
siebie, spuścić się do sedesu. Kurs niektórych walut potrafi zmienić
się drastycznie w ciągu jednej nocy, tłumaczył żonie mąż. Ilekroć
przebudziła się ze złego snu, on też się budził i tulił ją i wypytywał,
co się stało, i zapalał dla niej papierosa albo z wielką czułością głaskał
ją po boku, uspokajając, że wszystko jest w porządku. Potem sam
wstawał z łóżka, skoro już się obudził, i schodził na dół sprawdzić
kurs jena. Żona lubiła spać nago po stosunku, jednak mąż prawie
zawsze natychmiast wciągał z powrotem czyste bokserki, nawet przed
wyjściem do łazienki albo odwróceniem się na drugi bok, żeby dalej
spać. Żona dalej leżała bezsennie, usiłując nie zepsuć tak pięknego
przeżycia zamartwianiem się do obłędu. Martwiła się, że język ma
szorstki i obłożony nalotem od palenia, więc pewnie drażni nim
interes męża, albo że mimowolnie skrobie zębami po jego interesie,
gdy bierze go do ust, by uprawiać seks oralny. Martwiła się, że za
krótko obcięła włosy i jej twarz wydaje się bardziej pyzata. Martwiła
się swoim biustem. Martwiła się miną, jaką mąż czasem robił przy
uprawianiu miłości.
W kolejnym złym śnie, który przyśnił jej się więcej niż raz,
pojawiała się ulica w centrum, przy której mieściła się firma męża –
widok pustej ulicy późną nocą, lekki deszczyk, samochód męża ze
zindywidualizowaną tablicą rejestracyjną, którą żona zrobiła mu
niespodziankę na Gwiazdkę, sunie powoli ulicą w stronę firmy,
następnie mija firmę bez zatrzymania i jedzie dalej mokrą ulicą do
jakiegoś innego celu. Żona martwiła się, że ten sen tak bardzo ją
niepokoi – w samej scenie snu nie było nic takiego, co mogło
wzbudzić owo nieprzyjemne uczucie, którego doznawała – i że nie
umie się zdobyć na szczerą rozmowę z mężem o którymkolwiek ze
swoich snów. Obawiała się, że poczytałby to za rodzaj oskarżenia. Nie
umiała wytłumaczyć sobie tego uczucia, czym bardzo się gryzła. Nie
umiała też znaleźć sposobu na zagadnięcie męża o to, jak zapatruje
się na podjęcie przez nią psychoterapii – wiedziała, że zgodziłby się
natychmiast, ale pewnie by się zatroskał, a żonę przerażała
perspektywa niemożności podania racjonalnego wyjaśnienia, które
ulżyłoby jego trosce. Czuła się osamotniona i osaczona w swoim
zmartwieniu; była w nim samotna.
W trakcie stosunku mąż czasem robił minę, która w odczuciu żony
wyrażała nie tyle rozkosz, ile wysiloną koncentrację, tak jakby chciało
mu się kichnąć, ale się wstrzymywał.
Na początku czwartego roku małżeństwa żona stwierdziła, że
wpada w obsesję irracjonalnego podejrzenia, że mąż ejakuluje do
sedesu w małżeńskiej toalecie. Prawie codziennie pod pretekstem
sprzątania badała uważnie krawędź sedesu i kosz na śmieci
w łazience, czując, że coraz bardziej traci kontrolę nad sobą.
Powróciły jej dawne kłopoty z przełykaniem. Czuła, jak ogarnia ją
obsesyjne podejrzenie, że mąż nie ma chyba żadnej przyjemności
z ich wspólnego seksu, a tylko koncentruje się na sprawianiu
przyjemności jej, zmusza, by doznawała rozkoszy i namiętności; leżąc
bezsennie w nocy, przeżywała lęk, że mąż czerpie jakąś perwersyjną
przyjemność z wymuszania na niej rozkoszy. A jednocześnie, mając
w tym okresie niewinności akurat tyle doświadczenia, aby móc silnie
wątpić (w siebie), młoda żona brała pod uwagę, że jej irracjonalne
podejrzenia i obsesje mogą wynikać li tylko z młodzieńczego,
skupionego na sobie Ego, projektującego własne niedostatki i lęki
w sferze intymności na niewinnego męża; desperacko usiłowała więc
nie popsuć ich związku głupimi i źle ulokowanymi podejrzeniami, tak
jak niestety zniszczyła związek z poprzednim kochankiem, właśnie
przez irracjonalne zamartwianie się.
I tak oto żona zmagała się wszelkimi siłami z własnym
niedojrzałym, niedoświadczonym umysłem (jak sama wówczas
uważała), przekonana, że jakikolwiek jest istotny problem, tkwi on
w jej samolubnej wyobraźni i/lub niewłaściwej osobowości
seksualnej. Walczyła z niepokojem odczuwanym niemal za każdym
razem, gdy w łóżku przesuwała się w dolne rejony ciała męża i brała
go do ust, a mąż prawie zawsze (tak jej się wtedy zdawało),
odczekawszy w napięciu mięśni podbrzusza wyznaczone minimum
czasu spędzonego z interesem w jej ustach, sięgał ręką i gestem
łagodnym, lecz stanowczym, podciągał jej ciało z powrotem do góry,
aby całując ją namiętnie w usta, wejść w nią od dołu, przy czym
patrzył jej w oczy z wyrazem najwyższej koncentracji, gdy dosiadała
go okrakiem, a ona zawsze wtedy lekko się garbiła, zażenowana
nieznaczną asymetrią swoich piersi. Ten jego mocny wydech, czy to
namiętności, czy złości, gdy sięgał, aby podciągnąć żonę i jednym
śliskim ruchem wsadzić w nią swój interes, ten wydech ostry i jakby
bezwiedny, jak gdyby mąż chciał przekonać żonę, że kiedy trzyma
sam tylko interes w jej ustach, budzi się w nim szaleńcza żądza, by
w nią wejść jak najgłębiej, mieć ją, jak mówił, „tuż przy sobie”
zamiast „tak daleko” w drugim końcu ciała. Prawie zawsze czuła się
jakoś nieswojo, dosiadając go okrakiem i podskakując zgarbionym
tułowiem, z rękami opartymi na jego biodrach, zwłaszcza że nieraz
się zapominała i wciskała kość łonową w jego łono, bojąc się, że ten
ucisk plus jej ciężar czynią mu krzywdę, ale zapominając się często
tak czy owak, bezwiednie wykonując ruchy pod pewnym kątem i trąc
o niego z coraz mniejszą ostrożnością, niekiedy nawet wyginając
plecy w łuk i wystawiając piersi na dotyk aż do momentu, gdy on
prawie zawsze – średnio dziewięć razy na dziesięć – wydawał z siebie
następny wydech, czy to pasji, czy zniecierpliwienia, i przekręcał się
lekko na bok, przytrzymując ją za biodra, przetaczając ją łagodnie,
lecz stanowczo pod siebie, tak że znajdował się ponad nią, i wciąż
trzymał w niej swój interes albo wchodził w nią gładko z powrotem
od góry; był nadzwyczajnie gładki i wdzięczny w ruchach, nigdy nie
sprawił jej bólu przy zmianie pozycji i rzadko musiał wchodzić w nią
od nowa, a mimo to żonę martwiło to trochę, po fakcie, że mąż nigdy
nie osiąga orgazmu (jeśli go w ogóle osiągał), kiedy jest pod nią,
natomiast kiedy czuje zbliżające się szczytowanie, ulega jakby
obsesyjnej potrzebie przetoczenia jej i wejścia w nią od góry,
przyjmując powszechnie znaną klasyczną pozycję męskiej dominacji,
przy której co prawda ona czuła jego interes głębiej w sobie, co było
bardzo przyjemne, ale jednocześnie martwiła się, że mężowska
potrzeba trzymania jej pod sobą w momencie szczytowania wskazuje
na to, że ona robi coś nie tak, dosiadając go okrakiem, że albo
sprawia mu ból, albo nie daje dostatecznie intensywnej rozkoszy, by
wywołać u niego orgazm; i tak to żona ku własnej rozpaczy
stwierdzała niekiedy, że martwi się już z chwilą zakończenia
stosunku, i doznawała małego postorgazmu, ocierając się łagodnie
o męża od dołu i bacznie obserwując jego twarz, szukając w niej
dowodu przeżycia prawdziwego orgazmu, i nieraz płakała z rozkoszy,
leżąc pod małżonkiem, płakała głosem, który, jak czasami myślała,
coraz mniej przypominał jej głos.
Relacja seksualna, którą żona utrzymywała przed poznaniem męża,
datowała się na okres jej wczesnej młodości – właściwie jeszcze
dzieciństwa, jak zrozumiała dopiero później. Był to silny
monogamiczny związek z młodym mężczyzną, bardzo jej bliskim –
wspaniałym kochankiem, namiętnym, szczodrym i niezwykle biegłym
(tak sądziła) w technikach seksualnych, wielce wymownym i czułym
podczas uprawiania miłości, uważnym, i przepadającym za seksem
oralnym z nią; mężczyzną, który nigdy się nie krzywił ani nie
rozpraszał, gdy zapomniawszy się, drążyła jego podbrzusze kością
łonową, który zawsze z rozkoszy zamykał oczy, kiedy zaczynał się
pod nią bezwiednie poruszać przed orgazmem, i którego (będąc tak
młodą) we własnym mniemaniu kochała i uwielbiała z nim być
i z łatwością wyobrażała sobie, że wychodzi za niego za mąż i tworzą
głęboki związek na zawsze – dopóki nie zaczęła pod koniec
pierwszego roku ich pożycia doznawać irracjonalnych podejrzeń, że
jej kochanek podczas stosunku z nią wyobraża sobie seks z inną
kobietą. To, że kochanek zamykał oczy, doświadczając z nią
intensywnej rozkoszy, co początkowo dawało jej seksualną gwarancję
i sprawiało przyjemność, zaczęło ją nagle bardzo martwić,
a podejrzenie, iż on wyobraża sobie, że jest w innej kobiecie, kiedy
jest w niej, przeradzało się pomału w straszliwą pewność, aczkolwiek
czuła jednocześnie, że jest to pewność bezpodstawna i irracjonalna,
istniejąca tylko w jej głowie, że uraziłaby boleśnie kochanka, gdyby
mu o tym choć wspomniała, aż w końcu podejrzenie to stało się jej
obsesją, chociaż nie miała żadnych namacalnych dowodów i nigdy
o nim nie wspominała; więc mimo iż wierzyła, że wszystko to bierze
się zapewne tylko z wyobraźni, obsesja stała się tak straszliwa
i obezwładniająca, że późniejsza żona zaczęła unikać seksu
z kochankiem, zaczęła miewać irracjonalne wybuchy złości z błahych
powodów dotyczących ich relacji, a także ataki histerii i płaczu,
będące w istocie wybuchami irracjonalnej obawy, że on fantazjuje
o seksie z innymi kobietami. Pod koniec tej relacji czuła się skrajnie
nieudolna, autodestruktywna i obłąkana, a wyszła z tego związku ze
straszliwym lękiem przed zdolnością własnego umysłu do zadręczania
jej irracjonalnymi podejrzeniami i zatruwania jej intymnych relacji,
to zaś pogłębiało dodatkowo udrękę, której doznawała teraz w relacji
seksualnej z mężem, relacji, która też z początku zdawała jej się
bliższa, bardziej intymna i satysfakcjonująca, niż ona w swoim
mniemaniu na to zasługiwała, wiedząc o sobie to wszystko, co (jak jej
się zdawało) wiedziała.

CZĘŚĆ DRUGA. YEN4U


Pewnego razu, jeszcze jako nastolatka, w damskiej toalecie publicznej
przy autostradzie międzystanowej na ścianie powyżej i nieco z prawej
od automatów z tamponami i produktami do kobiecej higieny
intymnej przeczytała pośród wulgarnych deklaracji, prymitywnie
wyrysowanych genitaliów oraz prostych i po swojemu przejmujących
obscenów nagryzmolonych rozmaitymi charakterami pisma ten oto,
wyróżniający się zarówno kolorem, jak i siłą wyrazu, mały rymowany
układ wielkich liter skreślonych czerwonym flamastrem:

W ZAMIERZCHŁYCH CZASACH
GDY DZIELNA BYŁA MĘSKA RASA
A KOBIET JESZCZE NIE WYNALEZIONO
WIERCILI SOBIE DZIURKI
W BECZKACH NA OGÓRKI
I STALI PRZY NICH Z MINĄ CAŁKIEM
ZADOWOLONĄ [,]

– maciupki, staranny i sprawiający jakoś wrażenie – pewnie


w związku ze starannością charakteru pisma na tle dookolnych
gryzmołów – mniej wulgarnego czy agresywnego niż po prostu
smutnego; zapamiętała go sobie raz na zawsze i czasami recytowała,
nie wiedzieć czemu, w mrocznych latach niedojrzałości małżeńskiej,
mimo że, jak zwróciła uwagę później, wspomnienie tego wierszyka
budziło w niej właściwie tylko jedną refleksję: zabawne, co się potrafi
uczepić pamięci.

CZĘŚĆ TRZECIA. ŚWIAT DOROSŁYCH


Tymczasem, wracając do teraźniejszości, niedojrzała żona coraz
bardziej zamykała się w sobie i we własnym zmart​wieniu, stając się
coraz głębiej nieszczęśliwą.
Wszystko odmieniło się i zostało ocalone dzięki temu, że przeżyła
epifanię. Epifanii doświadczyła w trzy lata i siedem miesięcy po
ślubie.
W świeckiej terminologii psychologii rozwojowej epifania oznacza
nagłe, odmieniające życie zrozumienie, katalizujące często
emocjonalną dojrzałość osoby. Osoba ta w jednym olśniewającym
mgnieniu „dorasta”, „osiąga dojrzałość”, „pozostawia za sobą rzeczy
dziecinne”. Wypuszcza iluzje, rozmiękłe i cuchnące w okowach
wieloletniej niewoli. Staje się, na dobre czy złe, obywatelem
rzeczywistości.
W praktyce prawdziwe epifanie zdarzają się niezmiernie rzadko.
W dzisiejszym dorosłym życiu dojrzewanie i dochodzenie do
rzeczywistości są procesami stopniowymi, narastającymi i częstokroć
niedostrzegalnymi, trochę tak jak tworzenie się kamieni nerkowych.
Język współczesny posługuje się zazwyczaj „epifanią” jako metaforą.
Jedynie w przedstawieniach dramatycznych, ikonografii religijnej
i magicznym myśleniu dzieci ów nagły wgląd kumuluje się w jednym
oślepiającym błysku.
Tym, co przyspieszyło nagłą oślepiającą epifanię młodej żony, było
porzucenie przez nią deliberacji na rzecz konkretnego i desperackiego
działania36. Nagle (zaledwie parę godzin po podjęciu decyzji)
i desperacko zatelefonowała do ekskochanka, z którym kiedyś
pozostawała w bliskim związku, a który obecnie z wielkim
powodzeniem pełnił funkcję zastępcy dyrektora w lokalnej firmie
handlującej samochodami, i ubłagała go, żeby spotkał się z nią na
rozmowę. Ten telefon był jedną z najtrudniejszych i najbardziej
żenujących rzeczy, jakie żona (która miała na imię Jeni) zrobiła
w swoim życiu. Zakrawało to na działanie irracjonalne, ocierające się
o niestosowność i nielojalność: była mężatką, mężczyzna był jej
dawnym kochankiem, od pięciu prawie lat nie zamienili ze sobą ani
słowa, ich związek zakończył się źle. Ale żona przeżywała kryzys –
obawiała się, jak to ujęła w rozmowie telefonicznej z ekskochankiem,
o zdrowie swoich zmysłów, i potrzebowała jego pomocy, gotowa była
w razie potrzeby o nią żebrać. Były kochanek zgodził się spotkać z nią
nazajutrz na lunch w fast foodzie niedaleko salonu samochodowego,
w którym pracował.
Kryzys, który pchnął żonę, Jeni Roberts, do działania, wziął się nie
z czego innego, tylko z jej kolejnego złego snu, z tym że sen ów
stanowił coś w rodzaju kompendium wielu innych złych snów, które
nękały ją przez pierwsze lata małżeństwa. Sam w sobie sen ten nie był
epifanią, lecz okazał się porażający w skutkach. Samochód męża
powoli mija gmach firmy męża w śródmieściu i jedzie dalej ulicą
w lekkim dżdżu, jego tablica rejestracyjna YEN4U maleje w oddali,
auto Jeni Roberts podąża w ślad za nim. Potem Jeni Roberts jedzie
zatłoczoną ekspresówką opasującą miasto, desperacko usiłując
dogonić samochód męża. Wycieraczki jej auta pracują w rytmie
zgodnym z biciem jej serca. Jeni Roberts nie może dostrzec przed
sobą samochodu ze spersonalizowaną tablicą rejestracyjną, ale czuje
z ową właściwą snom niepokojącą pewnością, że on tam jest. W tym
śnie wszystkie inne pojazdy na ekspresówce mają symboliczny
związek z alarmem i kryzysem – wszystkimi sześcioma pasami suną
karetki pogotowia, wozy policyjne, furgonetki więzienne, wozy
strażackie, krążowniki szos patrolu drogowego oraz wszelkiej innej
maści pojazdy używane w nagłych wypadkach, wszystkie
z włączonymi syrenami i na sygnałach świetlnych, które migają
w deszczu tak, że Jeni Roberts ma wrażenie, iż jej auto pływa
w morzu barw. Ambulans jadący tuż przed nią nie daje się
wyprzedzić; zmienia pas w tym samym momencie, co ona.
Bezimienny niepokój tego snu jest nie do opisania wstrętny – żona,
Jeni, czuje, że po prostu musi (wycieraczka) musi (wycieraczka) musi
dogonić samochód męża, aby udaremnić jakiś kryzys, tak straszny, że
nie ma na niego słów. Rzeka czegoś, co wygląda jak zmokłe płatki
Kleenexa, płynie niesiona wiatrem wzdłuż pasa rozdzielającego
jezdnie auto​strady; Jeni czuje, że ma w ustach pełno gorących ranek;
jest noc, pada, cała szosa pławi się w barwach nieszczęśliwych
wypadków – pulsującym różu, uderzeniowej czerwieni, błękicie
krytycznej asfiksji. Po tym mokrym, płynącym bokiem kleeneksie
widać, czemu język angielski nazywa go tissue – tkanką. Wycieraczki
naśladują rytm jej naglącego serca, a karetka dalej, w tym śnie, nie
daje się wyprzedzić; Jeni z rozpaczy uderza dłonią w kierownicę. Lecz
oto w tylnym oknie ambulansu, jak gdyby w odpowiedzi, pojawia się
rozpłaszczona na szybie ręka, ręka, która napiera na szybę i w nią
wali, ręka wyciągnięta z noszy zwykłych albo na kółkach i rozwarta
pajęczo, by wywrzeć biały nacisk na tylną szybę, by walić w nią tuż
przed oczami Jeni Roberts w świetle chowanych reflektorów jej
accorda, tak że Jeni Roberts wyraźnie widzi charakterystyczną
obrączkę na serdecznym palcu męskiej dłoni rozpłaszczonej
dramatycznie na szybie karetki pogotowia, i krzyczy głośno (we śnie),
bo poznaje, i bez sygnalizacji kierunkowskazem zawija ostro w lewo
i wyprzedza kilka innych pojazdów interwencyjnych, bo chce
zrównać się z ambulansem i błagać kierowcę, żeby się zatrzymał,
ponieważ w jego karetce na noszach leży stochastyczny mąż, którego
ona kocha i do którego musi się jakoś dostać, mąż, który kicha
niepowstrzymanie i rozpaczliwie wali w szybę, żeby ktoś, kogo kocha,
dogonił go i mu pomógł; ale potem (siła motoryczna snu jest tak
wielka, że żona moczy się do łóżka, co stwierdza po obudzeniu), ale
potem, gdy zrównuje się z ambulansem i opuszcza szybę bocznego
okna, żeby błagać kierowcę o zatrzymanie się, widzi (we śnie) że to
mąż jest kierowcą karetki, że to jego lewy profil widnieje nad
kierownicą, profil, który – co Jeni nie wiadomo jak odgadła – mąż
zawsze wolał od swojego prawego profilu i po części dlatego zwykł
sypiać na prawym boku, chociaż nigdy nie rozmawiali otwarcie
o ewentualnej niepewności męża związanej z jego prawym profilem –
tylko że jeszcze później, gdy mąż obraca twarz ku Jeni Roberts
w odpowiedzi na jej gestykulację, widzi ona przez okienko i świetlisty
deszcz, że to on i nie on jednocześnie, bo znana i ukochana twarz
męża, zniekształcona i pulsująca czerwonym światłem, nosi wyraz,
który nie da się określić inaczej niż: obsceniczny.
To właśnie wyraz tej twarzy, która (powoli) obróciła się ku niej za
szybą ambulansu – twarzy, która w sposób wybitnie moczopędny
i niepokojący była i nie była twarzą jej ukochanego męża – poraził
Jeni Roberts tak, że się obudziła, i podszepnął jej, aby zebrała całą
odwagę i odbyła desperacką, upokarzającą rozmowę telefoniczną
z mężczyzną, którego kiedyś poważnie uważała za kandydata na
męża, z zastępcą dyrektora do spraw sprzedaży i kandydata Klubu
Rotariańskiego, którego własna asymetria twarzy – miał
w dzieciństwie poważny wypadek, skutkiem którego lewa strona jego
twarzy ukształtowała się inaczej niż prawa; lewe nozdrze było
nienaturalnie duże i rozwarte, a lewe oko, które wyglądało, jakby
było samą tęczówką, okalały koncentryczne kręgi i worki obwisłego
ciała, nieustannie drżące i pulsujące z racji dysfunkcji nieuleczalnie
uszkodzonych nerwów – właśnie ta asymetria, co Jeni zrozumiała po
zerwaniu, przyczyniła się do wykiełkowania w niej nieposkromionego
podejrzenia, że jakaś sekretna, nieprzenikniona część osobowości
narzeczonego fantazjuje o seksie z innymi kobietami, w czasie gdy
jego zdrowy, idealnie symetryczny i pozornie nie do zdarcia interes
tkwi w niej. Lewe oko ekskochanka omiatało przy tym całkiem inne
rejony niż prawe, normalniej rozwinięte, która to cecha z jakichś
względów sprzyjała mu nieraz w karierze sprzedawcy samochodów,
jak się tłumaczył.
Niezależnie od porażającego kryzysu, Jeni Roberts czuła się
nieswojo i umierała z zażenowania, gdy spotkała się
z ekskochankiem, zamówili i usiedli przy oknie w boksie z tłoczonego
plastiku, i wiedli skrajnie niezborny small talk przez ten czas, kiedy
Jeni szykowała się do zadania pytania, które miało przypadkowo
przyspieszyć jej epifanię, a wraz z nią początek całkiem nowego, nie
tak już niewinnego i karmionego iluzjami etapu jej małżeńskiego
życia. Wypiła kawę bezkofeinową z jednorazowego kubka
i pochłonęła sześć podanych w opakowaniu kremówek, podczas gdy
jej były partner seksualny siedział nad nieotwartym styropianowym
pudełkiem ze swoim zamówieniem i gapił się jednocześnie na okno
i na nią. Nosił pierścionek na małym palcu i rozpiętą sportową
marynarkę, spod której wystawała biała koszula
o charakterystycznych zagięciach smokingowych koszul oksfordzkich
dopiero co wyjętych z opakowania. Słońce wpadające przez wielkie
okno miało barwę południową i nadawało lokalowi wygląd cieplarni;
ciężko było oddychać. Zastępca dyrektora do spraw sprzedaży
obserwował, jak Jeni zdejmuje wierzchy kremówek zębami, żeby
oszczędzić paznokcie, i odkłada do popielniczki z folii aluminiowej,
po czym całymi łyżeczkami przerzuca krem do jednorazowego kubka
i każdą kolejną porcję miesza należącym do zestawu mieszadłem
o kwadratowym zakończeniu – a w jego prawidłowo rozwiniętym oku
czaiła się mętna nostalgia. Nadal miała skłonność do jedzenia zbyt
dużej ilości kremówek. Nosiła obrączkę i pierścionek zaręczynowy
z brylantem, przy czym kamień na pewno nie należał do tanich.
Byłego kochanka bolał brzuch, a tik wokół oka znacznie mu się
ostatnio nasilił, gdyż nastały akurat budzące postrach trzy ostatnie
bankowe dni miesiąca i Wściekły Mike Hyundai wywierał
niesamowitą presję na agentów, żeby w tych ostatnich trzech dniach
przenosili pozycje, bo wtedy oni mogą to zaksięgować jeszcze na ten
miesiąc i sztucznie rozdmuchać wyniki na użytek tych błaznów
w biurze regionalnym. Młoda żona odchrząknęła kilkakrotnie
w charakterystyczny sposób, który mężczyzna odpowiedzialny
w pojedynkę za wyniki finansowe wszystkich agentów Wściekłego
Mike’a pamiętał aż za dobrze, a suchy, nerwowy odgłos, jaki
dobywała z krtani, komunikował rozmówcy, iż wie ona, jak bardzo
niestosownie zabrzmi jej pytanie w tym kontekście, skoro oni dwoje
mają za sobą zerwany związek i nic ich już nawet marginalnie nie
łączy, a ona jest szczęśliwą mężatką, więc wstyd jej, a jednocześnie
odgłos ten informował, że z jakiegoś powodu znajduje się ona
w autentycznie kryzysowej sytuacji i jest zdesperowana – tak
zdesperowana i osaczona, jak zazwyczaj bywają tylko ofiary
poważnych problemów kredytowych – i spogląda na niego wzrokiem
topielicy błagającej, aby nie wykorzystał jej desperackiej sytuacji dla
osądzenia jej lub ośmieszenia. A do tego jak zawsze piła kawę,
trzymając kubek w obu dłoniach, nawet w takich gorących
pomieszczeniach jak ten lokal. Wielkość obrotów koncernu Hyundai-
USA, jego zabezpieczenie i status finansowy należały do niezliczonych
czynników ekonomicznych kształtowanych przez wahania kursu jena
i pokrewnych mu walut pacyficznych. Młoda żona spędziła godzinę
przed lustrem, zanim zdecydowała się włożyć bezkształtną bluzkę
i luźne spodnie, które teraz miała na sobie, posunęła się nawet do
zdjęcia miękkich soczewek kontaktowych i włożenia okularów, a jej
twarz wystawiona na światło dzienne zza okna była bez makijażu,
poza drobnym akcentem błyszczyka do ust. Wielki ruch na
ekspresówce migał za szybą, przez którą słońce padało na prawy bok
młodej żony; a posesja Wściekłego Mike’a z plastikowymi proporcami
i mężczyzna na wózku inwalidzkim z żoną czy pielęgniarką,
obsługiwany przez młodego grubasa w szpitalnym kitlu i atrapa
strzały przeszywającej głowę, jaką wszyscy pracownicy musieli nosić
w dniach, gdy Messerly przychodził na kontrolę – wszystko to
mieściło się w polu widzenia siedzącego w boksie byłego kochanka –
który nadal kochał ją, Jeni Ann Orzolek z Marketingu 204, a nie
swoją obecną narzeczoną, co uprzytomnił sobie z mdlącym ukłuciem
otwartej na nowo śmiertelnej rany – a zaraz dalej w tle rozedrgany
w skwarnym powietrzu parking Świata Dorosłych, dzień i noc pełen
samochodów wszystkich marek, w ciągłej rotacji, o jakiej Wściekły
Mike Messerly mógł tylko pomarzyć.
Świat dorosłych (II)

CZĘŚĆ: 4
TYP TEKSTU: PLAN
TYTUŁ: JEDNO CIAŁO
„Jakkolwiek oślepiająco nagłe i dramatyczne wydać się musi dowolne
pytanie o wyobraźnię seksualną dowolnego mężczyzny, to nie owo
pytanie stało się przyczyną epifanii i gwałtownej maturacji Jeni
Roberts – przyczyną było to, na co Jeni Roberts spojrzała, zadając je”.
– Cz. 4 epigraf, w tym samym wzniosłym tonie co „Świat Dorosłych
(I)” [– zmiana wyróżników z dramatycznych/stochastycznych na
schematyczne/uporządkowane]
1a. Pytanie, które Jeni Roberts zadaje Byłemu Kochankowi, brzmi,
czy rzeczywiście podczas trwania ich związku miewał on fantazje
erotyczne o innych kobietach, uprawiając seks z nią.
1a(1) Na początku pytania wstawić frazę imiesłowową:
„Przeprosiwszy za ewidentną irracjonalność i niestosowność pytania,
które chce zadać po tylu latach…”.
1b. W którymś momencie zadawania ww. pytania J. podąża za
wzrokiem B.K. skierowanym za okno fast foodu & dostrzega
lansiarską tablicę rejestracyjną swojego męża między pojazdami na
parkingu Świata Dorosłych: – epifania. Epif narasta mniej lub bardziej
niezależnie od mimicznej reakcji asymetrycznej twarzy B.K. na
pytanie J.
1c. Płaski narracyjny opis nagłej bladości J. & jej niezdolności do
utrzymania w bezruchu kawy bezkofeinowej w chwili gdy J. doznaje
nagł oślep uświadomienia że mąż jest Ukrytym Nałogowym
Masturbatorem & że bezsenność/jen to przykrywka dla potajemnych
wycieczek do Świata Dorosłych celem
kupowania/oglądania/masturbowania się do żywego przy filmach
i obrazkach XXX & że podejrzewanie męża o ambiwalencję co do
„pożycia seksualnego” było w istocie głosem intuicji & że mąż
zapewne cierpi z powodu tajonego kompleksu/bólu psychicznego
o którym J. przez swoje samolubne obawy nie miała pojęcia [punkt
widzenia (1c) całkowicie obiektywny, wyłącznie opis zewnętrzny].
2a. Tymczasem B.K. odpowiada na pytanie J. gwałtownym
zaprzeczeniem, ze łzami w oczach: o kurde nie, o boże, nie, nie,
nigdy, zawsze kochał tylko ją, nigdy z nikim nie „był” aż tak jak z J.
gdy się kochali [jeżeli z p.w. J., po „kochali” dodać „przysięgał”].
2a(1) Na emocjonalnych wyżynach dialogu łzy spływają po ½
twarzy B.K. który wyznaje/deklaruje że wciąż kocha J., nigdy nie
przestał, 5 lat, właściwie nawet czasem myśli o J. kochając się
z obecną narzeczoną, co budzi w nim poczucie winy (tzn. „jakby mnie
tam nie było”) podczas seksu z narzeczoną. [Bezpośrednia
transkrypcja całej odpowiedzi/spowiedzi B.K. – emocjonalny
obiektyw sceny nie na J., która doznaje traumy nagłego zrozumienia
że mąż jest Ukrytym Nałogowym Masturbatorem – unika przykrego
problemu podjęcia próby wyrażenia epifanii w ekspo narr].
2b. Zbieg okoliczności [N.B.: zbyt nachalny?]: B.K. wyznaje że on
też czasem masturbuje się ukradkiem, nieraz do żywego, wspominając
jak kochał się z J. [– „spowiedź” B.K. wzbogaca epif J. o wiedzę nt.
męskich fantazji & jednocześnie daje jej jakże pożądany zastrzyk
godności seksualnej (tj. „nie jej wina”). [N.B. re Temat: domniemany
smutek B.K. w akcie rozdzierającego wyznania miłości, podczas gdy J.
jest na ½ rozkojarzona traumą epif (1b) (1c), tzn. = dalsze sploty
niedoszłych porozumień, emocjonalnych asymetrii]].
2b(1) Ton spowiedzi B.K. nadzwycz wzruszający & afektowany, a J.
(nawet straumatyzowana druzgocącą epif(1b)(1c)) ani przez
nanosekundę nie wątpi w prawdziwość słów B.K.; czuje że „naprawdę
znała tego faceta” & etc.
2b(1a) Narr [nie J.] odnotowuje nagłe pojawienie się czerwonego &
demonicznego błysku w hipertroficznej tęczówce lewego [„gorszego”]
oka B.K.; może to trik światła, a może faktycznie demoniczny błysk
[= zmiana p.w./wtręt narr].
2c. Tymcz B.K., interpretując bladość & pulsację digitalną J. jako
wzajemność/pozytywną reakcję na jego deklaracje o ciągłej miłości,
błaga ją by porzuciła dla niego męża, albo („przynajmniej”) udała się
z nim teraz zaraz do Holiday Inn kawałek dalej przy ekspresówce,
gdzie spędzą resztę popołudnia na uprawianiu namiętnego seksu [–
z demonicznie dzikim błys​kiem etc].
2d. J. (wciąż 100% blada à la Nastazja F. Dostojewskiego)
niespodziewanie godzi się na cudzołożne interludium w Holiday Inn
[ton płaski = „No dobra”– powiedziała]. B.K. sprząta ze stołu tackę
z nietkniętą przystawką & pusty kubek & kremówki etc., wychodzi za
J. na parking fast foodu. J. czeka w swoim accordzie aż B.K. wymknie
się własnym fordem probe [N.B.: naciągane?] z parkingu Hyundaia
W.M. tak żeby Messerly ani pracownicy dz. sprzedaży nie zobaczyli,
że wyjeżdża przed czasem w napiętym dniu handlowym pod koniec
miesiąca.
2d(1) Konkretna motywacja zgody J. na numerek w Holiday Inn
pozostaje niewyjaśniona [– czyli (2d) podane z p.w. wyłącznie B.K.].
Komiczny opis B.K. czołgającego się na czworakach wzdłuż szeregu
aut, by wślizgnąć się do probe’a, nie będąc widzianym z salonu W.M.,
podszyty jest grozą [– zgodność z podtematami sekret, grozę budząca
niezborność, niejasny wstyd, „przyczajenie”].
3a. Accord J. jedzie ekspresówką za probe’em B.K. do Holiday Inn.
Nagła ulewa ze słonecznego nieba zmusza J. do włączenia
wycieraczek.
3b. B.K. zjeżdża na parking Holiday Inn, spodziewa się zobaczyć za
sobą skręcającego accorda J. Accord nie skręca, jedzie dalej
ekspresówką. [Nagła zmiana p.w. –] J. jedzie przez miasto do domu,
wyobraża sobie B.K. wyskakującego z probe’a & pędzącego desper
przez parking Hol Inn w strugach ulewy na skraj ekspresówki &
patrzącego jak accord maleje w oddali, stopniowo znika w ruchu
ulicznym. J. wyobraża sobie mokrą/opuszcz/asym postać B.K.
malejącą w jej wstecznym lusterku.
3c. Już prawie w domu, J. stwierdza że płacze nad B.K. &
malejącym obrazem B.K. zamiast nad sobą. Płacze nad mężem „…jaki
musi być samotny ze swoim sekretem” [p.w.?] Uświadamia to sobie
i zastanawia się nad znaczeniem frazy „płakać nad kimś” [= „za
kogoś”?]. Otwierające (3c) myśli & spekulacje J. zdradzają nową
u niej subtelność/przenikliwość/dojrzałość. Zajeżdża pod dom
z uczuciem „[…] dziwnej euforii”.
3d. Wtręt narr, ekspo Jeni Roberts [ten sam płaski i pedantyczny
ton co w cz. 3 „Ś.D. (I)” CZ.3]: Jadąc ekspresówką za
zielononiebieskim/turkusowym probe’em B.K., J. nie „zmieniła
zdania” w sprawie potajemnego cudzołożnego seksu z B.K., tylko po
prostu „…uświadomiła sobie, że to niepotrzebne”. Zrozumiała że
zdarzyła jej się epifania życia, że „…stała się kobietą i żoną” etc., etc.
3d (1) J. nazywana dalej „panią Jeni Orzolek Roberts”, mąż
nazywany „Ukrytym Nałogowym Masturbatorem”.
4a(I) Epilogowa ekspo J.O.R. – koment. narr.: „Pani Jeni Orzolek
Roberts odtąd już na zawsze zachowała wspomnienie zrozpaczonej
twarzy kochanka, ½-mokrej twarzy wiernie wryła jej się w pamięć”
etc. J. pojmuje że mąż posiada „deficyt wewnętrzny”, który „…nie ma
nic wspólnego z nią jako żoną [/kobietą]” etc. Dzielnie znosi szok po
epifanii, + kilka innych standardowych szoków post. [Ewentualna
wzmianka o psychoterapii, ale teraz w tonie budującym:
psychoterapia „z wyboru” a nie „ostatnia deska ratunku”.] J.O.R.
zakłada sobie oddzielny portfel inwestycyjny ze znacznym wkładem
na giełdzie kopalni złota & dużych samorodków. Rzuca palenie dzięki
plastrom antynikotynowym. Pojmuje/stopniowo akceptuje to, że mąż
bardziej kocha swoją skrywaną samotność & „deficyt wewnętrzny”
niż kocha [/jest zdolny kochać] ją; godzi się z własnym
„nieodwracalnym brakiem wpływu” na sekretne nałogi męża [może
wzmianka o ezoterycznej Grupie Wsparcia dla Ż.U.N.M. – coś w tym
rodzaju? „MastAnon”? „Kon-Fiuternia”? (N.B. „wystrzegać się
płaskich żartów”)]. Pojmuje że prawdziwe źródła miłości,
bezpieczeństwa i satysfakcji należy odkryć w sobie37; dzięki temu
zrozumieniu J.O.R. dołącza do dorosłej rasy ludzkiej, już nie jest
„pochłonięta sobą”/„niedojrzała”/„irracjonalna”/„młoda”.
4a(II) Małżeństwo wkracza w nową, dojrzalszą fazę [„koniec
miodowego miesiąca” – płaski żart?]. Nigdy w następnych latach
małżeństwa J.O.R. & mąż nie rozmawiają o jego U.N.M.
i wewnętrznym bólu/samotności/„deficycie” [N.B. spuentować grą
słów na motywach prawniczych]. J.O.R. nie ma nawet pojęcia czy
mąż podejrzewa, że ona wie o jego U.N.M. i eskapadach do Świata
Dorosłych notowanych w „Dowiedz Się”; odkrywa, że jest jej
wszystko jedno. J.O.R. rozmyśla z rozbawioną ironią o nowym
„znaczeniu” rymowanego graffiti z toalety przy szosie, które wryło jej
się w pamięć, gdy miała naście lat. Mąż [„U.N.M.”] w dalszym ciągu
wstaje z łóżka i opuszcza małżeńską sypialnię we wczesnych
godzinach porannych; czasami J.O.R. słyszy jak uruchamia samochód,
ale „…nieznacznie tylko zmienia pozycję i zaraz zasypia na nowo”
etc. Przestaje się martwić czy męża zadowala „współżycie seksualne”
z nią; nadal kocha [„”?] męża, chociaż już nie uważa że jest
„cudowny” [/„troskliwy”?] jako kochanek. Ich seks stabilizuje się na
pewnym poziomie; w 5. roku małżeństwa uprawiają go raz na 2
tygodnie. Ich wrażenia z uprawiania seksu są teraz „przyjemne” –
mniej intensywne, ale za to też mniej zaprawione lękiem [/
„osamotnieniem”]. J.O.R. nie śledzi już podczas seksu twarzy męża [–
metafora: Temat – oczy zamknięte = „oczy otwarte”].
4a(II(1)) Przyjmując „autentyczną odpowiedzialność za siebie”,
J.O.R. „…zaczyna stopniowo zgłębiać masturbację jako źródło
intymnej przyjemności” etc. Kilkakrotnie odwiedza Świat Dorosłych;
staje się niemal regularną klientką. Kupuje 2 dildo [N.B. „dildo” nie
pisze się już wielką literą], następnie „Penetrator!!®” dildo
z wibratorem, następnie „Pink Pistorello® Pistoletowy Aparat do
Masażu”, wreszcie „Szkarłatny Ogród MX-1000®: Wibrator ze
Ssaniem Klitoralnym i 12-calowym Elektrycznym Stymulatorem
Szyjki Macicy” [„cena detal. $179,99”]. Wtręt narr o tym, że nowa
toaletka J.O.R. nie posiada szuflady na chusteczki. [Ironia: Należący
do J.O.R. nowy masturbacyjny sprzęt hi-tech jest (a) wyprodukowany
w Azji & (b) eksponowany w Świecie Dorosłych pod szyldem
POMOCE MAŁŻEŃSKIE (2 na​chalne/zbyt oczywiste?).] W 6. roku
małżeństwa mąż często wyjeżdża w „nagłe delegacje na obrzeża
Pacyfiku”; J.O.R. masturbuje się prawie codziennie.
4a(II(1a) Wtręt narr, ekspo: Najczęstsza/najprzyjemniejsza fantazja
masturbacyjna J.O.R. w szóstym roku małżeństwa = pozbawiona
twarzy, hipertroficzna postać męska, która kocha się w J.O.R. lecz nie
może jej mieć, odtrąca wszystkie inne żywe kobiety & wybiera
w zamian codzienne masturbowanie się pod fantazje o uprawianiu
mi​łości z J.O.R.
4a(III) Zakończ: 7., 8. r: Mąż masturbuje się potajemnie, J.O.R.
otwarcie. Ich uprawiany teraz co 2 miesiące seks jest „…aktem
uległości, a zarazem celebracji pewnych dobrowolnie akceptowanych
realiów”. Żadnemu z nich to nie przeszkadza. Narr: wiąże ich teraz
poczucie głębokiego & nienazwanego wspólnictwa, na jakim
w dojrzałym małżeństwie bazuje przymierze/miłość – „Byli teraz
prawdziwie zaślubieni, zazębieni38, stanowili jedno ciało, [związek]
dający Jeni O. Roberts poczucie chłodnej, wyważonej radości…”.
4b. Zak [wstaw]: „…a zatem mogli spokojnie i z wzajemnym
poszanowaniem zacząć rozmawiać o posiadaniu [wspólnych] dzieci”.
Diabeł ma co robić

Trzy tygodnie temu zrobiłem dla kogoś coś dobrego. Nie mogę
powiedzieć nic więcej, bo pozbawiłbym to, co zrobiłem, faktycznej,
cennej wartości. Mogę tylko powiedzieć: coś dobrego. W kontekście
ogólnym miało to związek z pieniędzmi. Lecz nie sprowadzało się do
bezpośredniego „dania pieniędzy” drugiej osobie. Niemniej jednak,
blisko. Zakwalifikowałbym to raczej jako „przekazanie” pieniędzy na
rzecz kogoś „w potrzebie”. Na większą dosłowność nie mogę sobie
pozwolić.
Zdarzyło się to dwa tygodnie i sześć dni temu, ten mój dobry
uczynek. Mogę też dodać, że miało miejsce za miastem – czyli, innymi
słowy, nie tam, gdzie mieszkam. Wyjaśnienie, dlaczego znalazłem się
za miastem i gdzie, i jaka była ogólna sytuacja, też, niestety,
groziłoby odebraniem wartości temu, co uczyniłem. Zapowiedziałem
więc wyraźnie tej pani, że osoba, dla której przeznaczone są
pieniądze, ma się pod żadnym pozorem nie dowiedzieć, kto je
przekazał. Podjęto konkretne kroki w celu włączenia mojej
bezimienności w układ mający doprowadzić do przekazania
pieniędzy. (Chociaż pieniądze w sensie technicznym nie były moje,
potajemny układ, dzięki któremu je przekazałem, był ze wszech miar
legalny. To może zrodzić ciekawość, w jakim konkretnie sensie
pieniądze były „nie moje”, lecz, niestety, nie mogę tego szczegółowo
wyjaśnić. Jednak to prawda). A oto powód. Brak bezimienności
z mojej strony unicestwiłby ostateczną wartość dobrego uczynku.
Mianowicie skaziłby „motywację” mojego miłego gestu – mianowicie,
innymi słowy, moją motywacją po części stałaby się nie hojność, lecz
pragnienie wdzięczności, sympatii i podziwu dla mojej osoby.
Z wielkim żalem stwierdzam, że tak samolubny motyw odarłby mój
dobry uczynek z wszelkiej wartości wyższej, skazując mnie po raz
kolejny na porażkę w staraniach o zaliczenie się do osób miłych czy
też „dobrych”.
Dlatego byłem tak nieprzejednany w kwestii zachowania
w tajemnicy mojego nazwiska w całym układzie, a ta pani, będąca
absolutnie jedyną w tym układzie osobą znającą prawdę (i z racji
wykonywanego zajęcia dającą się zaklasyfikować jako „narzędzie”
przekazu pieniędzy), o ile mi wiadomo, jak najbardziej się do tego
przychyliła.
W dwa tygodnie i pięć dni później jedna z tych osób, dla których
zrobiłem coś dobrego (gdyż hojna suma przekazana została dwóm
osobom – a konkretnie parze pozostającej w związku nieformalnym –
ale tylko jedna z nich zadzwoniła), zadzwoniła, powiedziała „cześć”
i spytała, czy przypadkiem nie wiem, kto stoi za __________________,
ponieważ on chciałby temu komuś powiedzieć „dziękuję!”, bo te
________________ dolarów, które im spadły dosłownie jak z nieba,
przekazane przez __________________ to był naprawdę etc.
Natychmiast, przygotowawszy się starannie na taką możliwość
i wyćwiczywszy odpowiedź z góry, odparłem spokojnie i bez emocji
„nie”, i dodałem, że o ile wiem, to trafili kulą w płot. Aliści w środku
doznawałem niemal śmiertelnej pokusy. Jak wszyscy świetnie wiemy,
niezmier​nie trudno jest zrobić dla kogoś coś dobrego i nie chcieć,
desperacko, żeby ten ktoś się dowiedział, że jednostką, która to
uczyniła, jesteśmy my, i żeby poczuła dla nas wdzięczność i podziw,
i opowiedziała setkom ludzi, co dla niej zrobiliśmy, dzięki czemu
moglibyśmy się cieszyć opinią ludzi „dobrych”. Tak jak grasujące
w świecie siły ciemności, zła i beznadziei, tak i ta pokusa potrafi
często pokonać ludzki opór.
Dlatego też, impulsywnie, podczas tej wymiany telefonicznej
z wdzięcznym, lecz ciekawskim rozmówcą, nieświadom zagrożenia,
wyrzekłszy całkiem spokojnie „nie” i „kulą w płot”, dodałem, że
jakkolwiek nic nie wiem w tej sprawie, to wyobrażam sobie, że ów
tajemniczy osobnik, który był odpowiedzialny za __________________
z największą radością dowiedziałby się, w jaki sposób potrzebne
pieniądze, które obdarowani otrzymali, zostaną przez nich
wykorzystane – to znaczy, na przykład, czy zaplanują oni wreszcie
nabycie polisy ubezpieczeniowej dla swojego nowo narodzonego
dziecka, czy też spłacą długi konsumenckie, w których toną, czy etc.?
Moja wypowiedź została jednak, w fatalnym okamgnieniu,
zinterpretowana przez rozmówcę jako bezpośrednia sugestia, że to ja
sam, mimo wcześniejszych zaprzeczeń, jes​tem w istocie jednostką
odpowiedzialną za ów hojny, miły gest, w związku z czym w dalszym
ciągu rozmowy zostałem przezeń zasypany szczegółami
o planowanym wykorzystaniu pieniędzy na konkretne cele,
z zaznaczeniem raz jeszcze, że to istny dar Boży, przy czym ton
emocjonalny głosu rozmówcy komunikował zarówno wdzięczność
i podziw, jak też coś innego (ściśle mówiąc, nieomal wrogość albo
zażenowanie, albo jedno z drugim, chociaż nie potrafię precyzyjnie
opisać konkretnego tonu, który niedwuznacznie dał mi odczuć
wymienione emocje). Ten zalew emocji ze strony rozmówcy zrodził
we mnie, niestety z opóźnieniem, mdlącą świadomość, że właśnie
przed chwilą, w trakcie tejże rozmowy telefonicznej, nie tylko dałem
rozmówcy poznać, że to ja jestem osobnikiem odpowiedzialnym za
hojny gest, ale uczyniłem to w sposób wyrafinowany, chytry
i ewidentnie, insynuacyjnie eufemistyczny, to znaczy, używając
eufemizmu: „tajemniczy osobnik, który był odpowiedzialny za
__________________”, w zestawieniu z nieskrywanym zainteresowaniem
sposobem wykorzystania pieniędzy przez obdarowanych, nie miałem
szans nabrać nikogo, że to nie wskazuje bezpośrednio na mnie, przy
czym stworzyłem podstępnie wrażenie insynuowania, że nie tylko
spełniłem hojny, dobry uczynek, ale jestem w dodatku tak „miły” –
innymi słowy „skromny”, „bezinteresowny”, „niedający się skusić
żądzy wdzięczności” – że nawet nie chcę, żeby się dowiedzieli, że to
właśnie ja. A w dodatku, o zgrozo, wyraziłem te insynuacje tak
„chytrze”, że nawet ja sam dopiero z opóźnieniem – to znaczy po
odłożeniu słuchawki – zrozumiałem, co zrobiłem. Wykazałem tym
samym nieświadomą i zdaje się, że wrodzoną, automatyczną zdolność
do oszukiwania jednocześnie siebie i innych, która na „poziomie
motywacyjnym” nie tylko całkiem odebrała wszelką wartość mojemu
dobremu uczynkowi, ale także przyniosła mi porażkę, kolejną,
w szczerych usiłowaniach stania się kimś, kto naprawdę zalicza się do
ludzi „miłych” i „dobrych”, wtrącając mnie, o zgrozo, we własnych
oczach do kategorii osobników „mrocznych”, „złych” i „nierokujących
nadziei na stanie się kiedykolwiek prawdziwie dobrymi”.
Kościół nie ludzką ręką uczyniony
(dla E. Shofstahl, 1977‒1987)

Sztuka
Zaciągnięte powieki pojedynczy arkusz skóry, senne obrazy suną
poprzez barwną ciemność Dnia. Dzisiejszej nocy, w przeskoku
niemuśniętym czasem, on podróżuje, zdaje się, z powrotem. Kurczy
się, wygładza, zatraca brzuszek i blade blizny po trądziku. Luźne
ptasie kostki; fryzura pod garnek i uszy jak uchwyty filiżanek; skóra
wsysa włoski, nos cofa się w głąb twarzy; on plącze się w spodniach,
potem kuli się, różowy i niemy i coraz mniejszy, aż czuje, że roz​-
szczepia się na coś, co się wije, i coś, co wiruje. Nic nie opina ciasno
całej reszty. Krąży czarny punkt. Punkt ten pęka, wyszczerbiony. Jego
dusza szybuje w pojedynczy kolor.

Ptaki, szare światło. Dzień otwiera jedno oko. On leży połową ciała
poza łóżkiem, Sarah bierze wdech. On widzi ukośnie równoległoboki
okien.
Dzień staje przy kwadratowym oknie z filiżanką czegoś gorącego.
Martwy Cézanne maluje swój sierpniowy wschód słońca byle jakimi
maźnięciami przymglonej czerwieni, ściemnionego błękitu. Cień gór
Berkshire cofa się i kurczy w pojedynczy płaski sutek: ogień.
Sarah budzi się przy najlżejszym dotknięciu. Leżą z otwartymi
oczami i milczą, przejaśnia się w pościeli. Gołębie obsługują poranek,
głosy z brzucha. Drukowany deseń pościeli blaknie na skórze Sarah.
Sarah upina włosy na poranną mszę. Dzień pakuje następną
walizkę dla Esther. On ubiera się sam. Nie może znaleźć jednego buta.
Siedząc na skraju wielkiego łoża, z jednym butem w ręku, obserwuje
bawełniany pył przesiewający się przez maślanożółte kolumny
poranka, coraz późniejszego.
Czarna sztuka
Tego dnia kupuje im miotłę dozorcy. Zmiata deszczówkę z brezentu
osłaniającego basen Sarah.
Tej nocy Sarah zostaje z Esther. Przez całą noc dotyka metalu. Day
śpi sam.
Day stoi przy czarnym oknie w sypialni Sarah. Niebo nad
Massachusetts jest zamazane gwiazdami. Gwiazdy powoli przesuwają
się za szkłem.

Tego dnia on idzie do Esther z Sarah. Stal łóżka Esther lśni w jasnym
pokoju. Esther uśmiecha się niemrawo, gdy Day czyta o olbrzymach.
– Jestem olbrzymem – czyta.
– Jestem olbrzymem, górą, planetą. Wszystko inne znajduje się
daleko w dole. Odciski moich stóp to kraje, mój cień jest strefą czasu.
Spoglądam z wysokich okien. Myję się wysoko w chmurach.
– Jestem olbrzymem – próbuje powtórzyć Esther.
Sarah, alergiczka, kicha.
Day:
– Tak.
Czarne i białe – Wszelka prawdziwa sztuka jest muzyką – (inny
nauczyciel). – Sztuki wizualne to zaledwie jeden kąt
wszechogarniającej komnaty prawdziwej muzyki – (ibid.).
Muzyka ujawnia się jako relacja pomiędzy jedną tonacją a dwiema
nutami splecionymi w tańcu przez tę tonację. Rytm. Także
w rozwianych przedsnach Daya muzyka pochłania wszelkie prawo:
to, co najbardziej masywne, ujawnia się tutaj jako rytm, nic więcej.
Rytmy są relacjami między tym, w co wierzysz, a tym, w co wierzyłeś
przedtem.
Duchowny występuje dziś wieczorem w monochromie i koloratce.
Pobłogosław mnie
Czy bierzesz sobie tę kobietę, Sarah
Na moją
Dopóki
Albowiem
od twojej ostatniej spowiedzi przed osobą władną udzielić
rozgrzeszenia. Spowiedź winna
Jak ja tym, co zawinili przeciwko mnie
nie podlega rozgrzeszeniu, to jasne, spowiedź bez świadomości
grzechu
Pobłogosław mnie, ojcze, bo nie może być świadomości grzechu
bez świadomości występku, bez świadomości granicy
Pełen Łaski
nie ma takiego zwierzęcia. Módl się wraz ze mną o objawienie
granicy
Czerwone chmury w kawie Warhola
zbuduj w sobie świadomość.

Jeden kolor
Tego dnia jest z powrotem w pierwszym tygodniu pracy. Słońce
odwraca róż ZDROWIA przez naklejkę na przedniej szybie. Day
przejeżdża służbowym samochodem obok fabryki.
– Habla Español? – pyta Eric Yang z fotela pasażerskiego.
Dym z komina zawisa strzępiasto, gdy Day kiwa głową.
– Musisz poznać zawodowe triki – mówi Yang. Ma zamknięte oczy,
gdyż dokonuje rotacji. – Pokażę ci jeden trik. Habla?
– Tak – mówi Day. – Hablo.
Przejeżdżają obok domów.
Nadzwyczajnym talentem Erica Yanga jest mentalna rotacja
obiektów trójwymiarowych.
– Ten przypadek mówi tylko po hiszpańsku – wyjaśnia Yang. – Syn
tej pani zabił się w ubiegłym miesiącu. W ich mieszkaniu. Paskudna
sprawa. Szesnaście lat. Coś z gangiem, coś z narkotykami. Spora
kałuża krwi tego dzieciaka na kuchennej podłodze.
Przejeżdżają obok kasków ochronnych i młotów pneumatycznych.
– A ta mówi, że to wszystko, co jej po nim zostało! – krzyczy Yang.
– Nie pozwala nam posprzątać. Mówi, że to jest on.
Rotacja mentalna stanowi hobby Yanga. Yang jest dyplomowanym
doradcą i kuratorem pomocy społecznej.
– Twoje zadanie na dzisiaj – Yang skręca wyimaginowaną linę,
mentalnie łapie na lasso coś z deski rozdzielczej – to namówić ją, żeby
go narysowała. Choćby samą krew. Ndiawar mówił, że jest mu
obojętne, co narysuje. Ważne, żeby wykonała jakiś obrazek. Wtedy
może uda nam się pościerać tę krew.
W lusterku wstecznym Day widzi z tyłu swoją skrzynkę
z przyborami. Nie powinna stać na słońcu.
– Namów ją, niech go narysuje – mówi Yang, puszczając linę, której
Day widzieć nie może. Yang znów zamyka oczy. – Spróbuję teraz
przekręcić rachunek telefoniczny za ten miesiąc.
Day mija białą furgonetkę. Z przyciemnionymi szybami. Z krążkami
rdzy na bocznej karoserii.
– Dziś odwiedzamy biedaczkę, która kocha krew, i bogacza, który
żebrze o więcej czasu.
– To mój dawny nauczyciel. Mówiłem Ndiawarowi. – Day
sprawdza, czy coś nie nadjeżdża z lewej. – Nauczyciel rysunku
w jakimś poprzednim życiu.
– Ndiawar go nazywa zagrożeniem dla porządku publicznego –
odpowiada Yang. Marszczy czoło, skupia się. – Przekręcam nasz
grafik. Zaraz go będziemy mijać. Jest nam po drodze. Ale nie figuruje
jako pierwszy w grafiku.
– Był moim nauczycielem – powtarza Day. – Pracował w naszej
szkole.
– Realizujemy grafik.
– Miał na mnie wpływ. Na moją pracę.
Mijają zeschniętą działkę.

Sztuka
Dziś wieczorem, przy oknie, pod gwiazdami, które uparcie nie chcą
się poruszyć, Dayowi prawie się udaje i budzi farby marzeń.
Maluje siebie, jak stoi na obwisłym brezencie zakrywającym basen,
skąd unosi się w południowe niebo. Unosi się nieważko, ani ciągnięty
z góry, ani pchany z dołu, po idealnej linii prosto w punkt na
wysokim niebie. Góry przysiadły ciężko, wilgoć kłębi się w dolinach
jak gaza. Holyoke, dalej Springfield i Chicopee, i Longmeadow,
i Hadley, to matowe, koślawe monety.
Day wznosi się do nieba. Powietrze staje się coraz bardziej
niebieskie. Coś mrugnęło na niebie, i już go nie ma.

– Kolory – mówi do czarnej siatki rolety.


Roleta tchnie miętą.
– Ona się skarży, że ja przybieram różne kolory we śnie – mówi
Day.
– Coś rozumie – tchnie roleta – na pewno.
Day, na obolałych kolanach, potrząsa dłońmi w kieszeniach. Ile
drobnych.

Dwa kolory
Niebieskooki za dyrektorskim biurkiem Okręgowego Zakładu Zdrowia
Psychicznego dr Ndiawar jest smagłym, łysym mężczyzną
o nieokreślonej obcej urodzie. Lubi składać dłonie w szpic
i wpatrywać się w tenże, gdy przemawia.
– Maluje pan – mówi. – Na studiach, rzeźba. Zrobił pan kurs
psychologii. – Podnosi wzrok. – W jakim wymiarze? Zna pan języki
obce?
Powolne skinienie Daya rzuca plamkę odbitego biurowego światła
na czaszkę Ndiawara. Day rodzi tę plamkę i zabija ją. Dyrektorskie
biurko jest obszerne i dziwnie czyste. CV Daya wydaje się maleńkie
na jego przestrzeni.
– Jest parę wątpliwości – mówi Ndiawar – które przychodzą mi do
głowy. – Rozwiera lekko kąt pomiędzy dłońmi. – Pieniędzy z tego nie
ma.
Day daje plamce dwa krótkie żywoty.
– Jednak stwierdza pan tutaj, że jest niezależny finan​sowo dzięki
małżeństwu.
– I wystawom – wtrąca cicho Day. – Sprzedażom.
Jawne kłamstwo.
– Sprzedaje pan dzieła sztuki wykonane dawniej, kiedy pan
zaczynał – mówi Ndiawar.
Eric Yang jest wysoki, pod trzydziestkę, ma długie włosy i mętne
oczy, które się otwierają i zamykają, zamiast mrugać.
Day podaje Yangowi rękę.
– Bardzo mi miło.
– Mnie jeszcze milej.
Ndiawar pochyla się nad otwartą szufladą.
– Pański nowy spec od terapii sztuką – mówi do Yanga.
Yang patrzy Dayowi w oczy.
– Coś ci powiem, kolego – mówi. – Umiem obracać trójwymiarowe
przedmioty. Mentalnie.
– Pan i pan, na pół etatu, będziecie brygadą terenową na cały okręg
i okolice. – Ndiawar czyta Dayowi wcześ​niej przygotowany tekst.
Trzyma kartkę w obu dłoniach. – Przełożonym jest pan Yang, we
dwóch wizytujecie izo​lowanych. Najcięższe przypadki. Dla których
tutaj nie ma miejsca.
– Mam taki dar – mówi Yang, przeczesując kędziory czterema
palcami. – Zamykam oczy i stwarzam sobie szczegółowy obraz
dowolnego obiektu. Pod dowolnym kątem. A potem go obracam.
– Wizytujecie izolowanych według odgórnego grafiku – czyta
Ndiawar. – Pan Yang, który jest przełożonym, udziela tym ludziom
porad w związku z ich ciężką sytuacją materialną, pan natomiast
zachęca ich umiejętnie, by wyrazili swoje nieuporządkowane uczucia
poprzez działanie twórcze.
– Widzę nawet fakturę, niedoskonałości i grę światłocienia na
przedmiotach, które obracam – mówi Yang. Gestykuluje drobnymi
ruchami, które nie zdają się wyrażać niczego konkretnego. – To
unikalny talent. – Spogląda na Ndiawara. – Ja tylko staram się
nawiązać koleżeńskie porozumienie.
Dr Ndiawar ignoruje Yanga.
– Nakłaniając ich do przeniesienia anormalnych
i dysfunkcjonalnych emocji na wytwory artystyczne będące dziełem
ich rąk – czyta monotonnie. – Na przedmioty odporne na zranienie.
Taki jest model terenowy interwencji. Dajmy na to glina, bardzo
dobra rzecz.
– Jestem praktycznie lekarzem – mówi Yang, opukując koniec
papierosa o knykieć.
Piramidka wyrasta na nowo, gdy Ndiawar opiera się w fotelu.
– Pan Yang jest konsultantem zużywającym znaczne ilości
medykamentów. Ale nie bierze drogo i kołacze się w nim dobre
serce…
Yang wytrzeszcza oczy na Dyrektora.
– Jakich medykamentów?
– …które wychodzi bliźniemu naprzeciw.
Day wstaje.
– Chciałbym się dowiedzieć, kiedy zaczynam.
Ndiawar rozkłada szeroko ręce.
– Kup pan glinę.

Sarah z Dayem idą wieczorem na basen w wigilię dnia, w którym


Esther staje się krzywda. Sarah prosi Daya, żeby dotknął wody
oświetlonej od spodu lampami w glazurze. Day widzi centralny
odpływ i to, co dzieje się z wodą dookoła. Ta woda jest taka
niebieska, że nawet dotyk ma niebieski, mówi.
Sarah prosi go, żeby się zanurzył w płytkim końcu.
Day i Sarah kochają się w płytkim końcu niebieskiego basenu przy
domu jej lat dziecinnych. Sarah wokół Daya jest ciepłą wodą
w zimnej wodzie. Day ma orgazm wewnątrz niej. Ujście odpływu
chlupocze i gulgocze. Sarah zbliża się do orgazmu, jej powieki
trzepoczą, Day mokrymi palcami próbuje rozewrzeć jej oczy, Sarah
czepia się go kurczowo, bijąc plecami o glazurowaną ścianę
z rytmicznym, ssącym dźwiękiem, szepcząc „Och”.

Cztery kolory
– Nie wiem, kto to jest Soutine – mówi Yang, gdy odjeżdżają spod
domu pani mówiącej tylko po hiszpańsku. – Według ciebie to
przypominało Soutine’a?
Kolor tego samochodu to niekolor, ni to brąz, ni zieleń. Day
niczego podobnego jeszcze nie widział. Ociera pot z twarzy.
– Tak.
Skrzynka z przyborami jedzie z tyłu pod stalowym wiadrem. Kij od
mopa bębni o wiadro. Sarah zapłaciła i za skrzynkę, i za przybory.
Yang wali dłonią w deskę rozdzielczą. Klimatyzator z chrzęstem
wydycha woń pleśni. Upał w aucie jest dotkliwy.
– Zrób ten rachunek telefoniczny – mówi Day, wmanewrowując się
za autobus miejski osprejowany na kosmato. Spaliny autobusu mają
słodki smak.
Yang opuszcza szybę i zapala papierosa. Słońce sprawia, że
wydmuchiwany przez niego dym blednie.
– Ndiawar powiedział mi o córeczce twojej żony. Przepraszam za
ten głupi żart o wakacjach w pierwszym tygodniu pracy.
Przepraszam, nie wiedziałem.
Day widzi kątem profil Yanga.
– Zawsze mi się podobał niebieski blankiet rachunków
telefonicznych.
Klimatyzator zaczyna działać przeciwko własnemu smrodowi.
Yang ma bardzo czarne włosy, wąski wełniany krawat i oczy koloru
pstrąga. Przymyka je.
– Złożyłem rachunek telefoniczny w trójkąt. Z tym że jeden bok nie
sięga podstawy. Ale i tak jest to trójkąt. Rzecz z gatunku porządek-w-
chaosie.
Day widzi coś żółtego przy drodze.
– Eric?
– Rachunek jest leciutko rozdarty na prawym boku trójkąta – mówi
Yang – i opiewa na sześćdziesiąt dolarów. Rozdarcie jest minimalne,
białe i jakby kosmate. To pewnie włókienka papieru albo co.
Day przyspiesza, żeby wyprzedzić pikap pełen kurczaków. Gejzer
ziarna i piór.
– Przekręcam rozdarcie poza pole widzenia – szepcze Yang. Boczna
płaszczyzna jego twarzy załamuje się w nawiasy. – No, teraz cały
niebieściutki rachuneczek.
Klakson i szarpnięcie nagłego skrętu.
Yang otwiera oczy.
– Kurde.
– Przepraszam.
Mijają ciemne budynki z oknami bez szyb. Brudny chło​piec rzuca
piłką tenisową o ścianę.
– Mam nadzieję, że tego – mówi Yang.
– Że czego?
– Że złapią tego pijanego kierowcę.
Day patrzy z boku na Yanga.
Yang patrzy na niego.
– Tego co potrącił waszą córeczkę.
– Jakiego znowu kierowcę?
– Mam tylko nadzieję, że dorwą drania.
Day patrzy w przednią szybę.
– Esther miała wypadek na basenie.
– To wy macie basen?
– Moja żona ma. Zdarzył się wypadek. Esther doznała obrażenia.
– Ndiawar mi mówił, że samochód ją potrącił.
– Odpływ basenu się zatkał. Wessało ją na dno.
– Jezu Chryste.
– Długo była pod wodą.
– Strasznie współczuję.
– Ja nie umiem pływać.
– O Jezu.
– Widziałem ją doskonale. Basen jest bardzo czysty.
– Ndiawar mi mówił, że ty sam mu powiedziałeś o pija​nym
kierowcy.
– Dalej leży w szpitalu. Będą trwałe zmiany w mózgu.
Yang gapi się na niego.
– To ty w ogóle dzisiaj powinieneś tutaj być?
Day wyciąga szyję, żeby dostrzec znaki drogowe. Zatrzymali się na
światłach.
– W którą teraz?
Yang zerka w grafik przypięty do klapki nad szybą. Mocu​jąca go
gumka była kiedyś zielona. Wskazuje ręką.

Bardzo wysoko
Pociągnięcia pędzlem najbardziej wymarzonego dzieła też
uwidaczniają się jako rytmy. Obraz tego dnia przejawia swój rytm
wobec terenu, na którym światło jest podatne na wpływy wiatru.
Wiatr ten wieje mocno i zmiennie poprzez szkolne boisko, świszczy
o dzwonnicę De Chirico, której wydarł cały cień. Jest to teren
naprzemiennych uśpień i zrywów światła. W którym otwarte
przestrzenie migają jak uszkodzone nerwy, a ze zgiętych drzew zwisa
lepka aura grożąca trawie wilemitowym pożarem; w którym
wiatrorzędy światła piętrzą się pod płotami i murami i falują, i lśnią.
Ostre kanty dzwonnicy roztrzepują porywy wichru w widma. Wysocy
chłopcy w marynarkach przesuwają się ruchem scyzoryka za
świetlistą szparą, trzymając szkicowniki na poziomie oczu; ich cienie
czmychają przed nimi. Roziskrzone wiatry to przysypiają, to
wzbierają, to zdają się zwijać, to chełpliwie świszczą, pulsują
i atakują, chcąc przebić bladym różem rozetowe okno Auli Sztuk
Pięknych. Naszkicowane przez Daya nuty rozbłyskują. Na maszynowo
podświetlonych ekranach z przodu sali dwa slajdy tego samego
obiektu wyświetlają kruchy i rozczapierzony cień wykładowcy sztuki,
który stoi na katedrze i oschłym tonem starego jezuity sepleni
w charczący mikrofon, odczytując wykład przed aulą w połowie
zapełnioną chłopcami. Cień upodabnia się do owada na tle
kolorowego Delft Vermeera, gdy wykładowca ociera oczy.
Zasuszony zakonnik odczytuje swój wykład o Vermeerze,
przejrzystości, świetlistości i świetle jako przyległości/odzieniu
konturów przedmiotów. Zmarł w 1675. Za życia mało znany,
uważacie, gdyż malował bardzo niewiele portretów. Ale dziś znamy
go doskonale, nieprawdaż, ahem. Dominują odcienie błękitno-żółte,
w przeciwieństwie do ahem powiedzmy de Hoocha. Uczniowie noszą
granatowe marynarki. Niezrównane przedstawienie świat​ła służy
dyskretnej gloryfikacji Boga. Ahem chociaż ktoś mógłby uznać to za
bluźnierstwo. Widzicie. Czy nie widzicie tego. Nieznośnie nudny
wykładowca. Nieśmiertelność przekazana oglądającemu nie wprost.
Czy to ahem widzicie. „Piękno straszliwej nieruchomości Delft”, jak
to słynnie określił znakomity. Aula jest ciemna z tyłu za lśniącym
rzędem Daya. Chłopcy mają pewną swobodę w doborze krawatów.
Nierealna równość ogniskowania, która przekształca obraz w to, czym
szkło chciałoby być w swoich najśmielszych marzeniach. „Okna do
wnętrz, w których wszystkie konflikty zostały rozwiązane”, że
przytoczę często cytowane słowa znakomitego. Wszystko oświetlone
i ukazane z ostrością brzytwy, jak widzicie i ahem. Wychodzi na
spotkanie PhAwdzie po lunchu i wizycie listonosza. Rozwiązanie
konfliktu, zarazem organiczne i boskie. Ciało i duch. Day słyszy
rozdzieranie koperty. Oglądający widzi, jak Bóg widzi, innymi ahem.
Prześwietlone na wskroś czasu, uważacie. Czasu przeszłego. Ktoś
strzela gumą. Szeptany śmiech gdzieś z tylnych rzędów. Aula jest
słabo oświetlona. Chłopiec po lewej obok Daya stęka i gwałtownie
zapada w głęboki sen. Nauczyciel, to prawda, jest skrajnie drętwy, nie
z tego świata, nieżywy. Chłopiec siedzący obok Daya z ogromnym
zainteresowaniem bada okolice swojego nadgarstka wokół zegarka.
Profesor historii sztuki jest sześćdziesięcioletnim prawiczkiem
w czerni i bieli monotonnie odczytującym tekst o tym, jak to pewien
Holender wyjątkowymi pociągnięciami pędzla zabijał śmierć i czas
w mieście Delft. Schludnie ostrzyżone głowy odwracają się, by
dostrzec z ukosa przeskakujące wskazówki ściennego zegara.
Nieznośna nieskończoność jezuickich wykładów. Zegar wisi na tylnej
ścianie pomiędzy oknami zasłoniętymi teatralną kotarą uderzającą
o szybę z każdym podmuchem wiatru.
Chudy, krostowaty Day zauważa, że to przez kąt padania bryzy
światła na ekran lśniący cień zakonnika zdaje się mieć zapłakaną
twarz. Wielkie galaretowate łzy wiszą nad maszynopisem wykładu
staruszka. Day obserwuje, jak jedna łza zlewa się z drugą łzą na
policzku nauczyciela historii sztuki. Profesor czyta dalej
o zastosowaniu czterobarwnych odcieni w rzecznym odbiciu
olśnionego słońcem miasta Delft, Holandia. Dwie krople zlały się,
nabierają pręd​kości, spływając po policzku prosto na tekst.

Cztery okna
A teraz w gwiezdnym obrazie trzeciej istorii zakonnik jest już
naprawdę stary. Nauczyciel z poprzedniego życia. Klęczy na rżysku
łąki graniczącej z terenem przemysłowym. Dłonie trzyma złożone
w odwiecznym geście pobożności: poza suplikanta. Day, któremu nie
udało się dwa razy, znajduje się nieco poza trójkątem uformowanym
przez resztę postaci na łące. Cykady hałasują w suchych chwastach.
Chwasty są martwożółte, a długość i kąt padania ich cieni nie mają
sensu; sierpniowe słońce kieruje się własnym rozumem.
– Naraża się w prostej konsekwencji na… – Ndiawar
olśniewającogłowy czyta z przygotowanej wcześniej kartki w pełnym
słońcu. Yang osłania papierosa od wiatru. – …izolację ten, kto
zachowuje się w sposób dla innych anormalny – tak czyta Ndiawar.
Mała biała planeta na łodyżce, którą widzi Day, jest to
rozdmuchiwany dmuchawiec.
Yang siedzi ukosem do klęczącego cienia po turecku, paląc
papierosa. Jego koszulka głosi ZAPYTAJ MNIE O MOICH
NIEWIDZIALNYCH WROGÓW. Przyczesuje się ręką.
– To kwestia miejsca, proszę pana – mówi. – Tu na otwartym
terenie staje się kwestią publiczną. Czy mam rację, doktorze Ndiawar.
– Proszę go poinformować, że wspólnota ludzka to nie próżnia.
– Pan tutaj nie jest w próżni, proszę pana – mówi Yang.
– Istnienie praw charakteryzuje się stanem napięcia. Prawa są
z natury sztywne.
Ndiawar wymiguje się.
Yang zagrzebuje w ziemi niedopałek.
– Coś panu, coś ojcu powiem, jeśli można. Chce się ojciec modlić
do obrazka samego siebie modlącego się – proszę bardzo. Wolno ojcu.
Takie jest ojca prawo. Tylko nie tutaj, gdzie inni muszą na to patrzeć.
Inni ludzie, którzy mają własne prawo nie oglądać tego, czego nie
chcą, co im przeszkadza. To chyba zrozumiałe, prawda?
Day przygląda się scenie sponad lizaka swojego dmuchawca.
Płótno stoi przybite do obciążonych sztalug na łące. Kwadrat jego
cienia jest zniekształcony. Były jezuicki wykładowca sztuki klęczy, na
obrazie.
– Ponadto na izolację – to Ndiawar – naraża się w prostej
konsekwencji ktoś, kto wystaje w miejscach publicznych na rogach
ulic i nagabuje przechodniów, aby ofiarowali mu minuty ze swojego
dnia.
– Tylko jedną.
– Nikt nie ma prawa zaczepiać, niepokoić ani nękać niewinnych
ludzi.
Yang nie rzuca cienia.
– Jedną minutę – mówi wykładowca sztuki na obciążonym obrazie.
– Człowiek chyba może poświęcić jedną minutę.
– Wybór miejsca plus nagabywanie nieuchronnie równa się izolacji,
proszę pana – mówi Yang.
– Zaczepianie i zmuszanie do oglądania, przecież ci przechodnie to
niewinni ludzie, niech mu pan to powie.
– Przyjmę każdy czas, jaki może pan poświęcić. Proszę określić
swój czas.
– Wylądować z powrotem w zamknięciu. Niech go pan spyta, czy
mu się tam podobało. Proszę mu przypomnieć, jakie są zasady
zwolnienia warunkowego.
– W próżni to co innego – mówi Yang, oglądając się ukradkiem
przez ramię, co ma być sygnałem dla Daya. – Ale nie na ulicy.
Chociaż Day wcale za nim nie siedzi.
Dyrektor chowa kartkę do kartonowej teczki. Zaczątek piramidki,
gdy omiata wzrokiem łąkę. Oczy jezuity ani na moment nie odrywają
się od kwadratu sztalug. Ponieważ płótno jest z punktu widzenia
obserwatora bramą do sennego obrazu, niejako oknem na scenę, oczy
zakonnika patrzą prosto w oczy Daya, między nimi maleńki puchaty
globus. Ta perspektywa nie ma sensu. Bezgłowy cień Ndiawara
widnieje teraz nad Dayem, ponad białą puchatą kulką, zauważa Day.
– Trzeba sprytnie – mówi Ndiawar – bardzo sprytnie.
Własnym rozumem.
Oddech Daya rozdmuchuje kulkę w puch.

Granica
Głowa Esther jest owinięta gazą. Głowa Daya jest pochylona nad
kartką. Głowa Sarah opiera się na kolanach pastora w jasno
oświetlonym kącie sali. Sala jest biała. Głowa duchownego jest
odrzucona w tył, wzrok wbity w sufit.
– Przepraszam – mówi głowa Sarah w czarne kolana. – Telefon.
Odpływ. Ssanie. Ona blednie, a on się czerwieni. Proszę wybaczyć.
– Chociaż olbrzymy – czyta na głos Day. – Chociaż olbrzymy są
wszystkie jednej wielkości, mają rozmaite kształty. Są greccy cyklopi,
jest francuski Pantagruel, jest amerykański Bunyan. W szeroko
rozpowszechnionych, wielokulturowych cyklach opowieści giganci
występują jako kolumny ogniste, kroczące chmury lub odwrócone
góry, które spacerują, gdy cały świat śpi.
– Nie, to ja przepraszam – mówi głowa pastora.
Biała dłoń głaszcze upięte włosy Sarah.
– Istnieją olbrzymy rozgrzane do czerwoności, olbrzymy gorące –
czyta Day. – Istnieją też olbrzymy zimne. Takie są ich formy. Pewna
forma olbrzyma zimnego występuje w cyklach opowieści jako szkielet
o wysokości mili, cały z kolorowego szkła. Szklany olbrzym mieszka
w puszczy nieskazitelnie białej od szronu.
– Zimne olbrzymy.
– Proszę przodem – szepcze Sarah, otwierając drzwi do sali Esther.
– Jest panem tej puszczy.
Głowa nad czernią i bielą uśmiecha się.
– Pani pierwsza.
– Olbrzym stawia milowe kroki. Kroczy tak przez cały dzień,
codziennie. Nigdy nie przystaje. Nie może odpocząć. Żyje bowiem
w strachu, że jego zamarznięty las może się kiedyś roztopić. Ten
strach każe mu kroczyć nieustannie.
– To nie może spać – mówi Esther.
– Właśnie, nigdy nie śpi. Szklany olbrzym wędruje przez białą
puszczę dzień i noc, stawiając milowe kroki, a ciepło jego kroków
roztapia las, który olbrzym zostawia za sobą.
Esther próbuje się uśmiechnąć na odgłos zamykanych drzwi. Gaza
na jej głowie jest bez skazy.
– Tęcza.
– Tak. – Day pokazuje obrazek. – W topniejącym lesie pada deszcz
i szklany olbrzym staje się tęczą. Tak się zamyka cały cykl.
– Topnieje i pada.
Sarah kicha, tłumiąc odgłos, w korytarzu. Day czeka, aż duchowny
to powie.

Zamknąć je
– Kontroluj oddech – instruuje go zasuszony i naprawdę bardzo stary
były jezuita.
Yang i Ndiawar stoją w pianie na skraju niebieskiego morza łąki.
– Wdychaj powietrze – mówi wykładowca sztuki, pantomimicznie
wybijając takt. – Wypluwaj wodę. Rytm. Wdech. Wydech.
Day naśladuje taktowanie.
Eric Yang przymyka oczy.
– Rozdarcie na rachunku pokazało się z powrotem.
Senny obraz przedstawiający nauczyciela w nieustannej modlitwie
stoi przybity gwoździami do obciążonej podstawy. Wiatr się wzmaga;
wokół nich sypie śnieg dmuchawców. Pszczoły pracują w żółtości łąki
na tle rosnącego błękitu.
– Wdech z góry. Wydech z dołu – to starzec. – Kraul.
Sucha łąka jest wyspą. Niebieską wodę dookoła gęsto znaczą suche
białe wyspy. Esther leży w wąskim czystym stalowym łóżku na
sąsiedniej wyspie. Kanałem pomiędzy nimi przesuwa się woda.
Day naśladuje taktowanie. Jego odwrócone dłonie uklepują biały
puch. Jakaś roślina wykiełkowała w mgnieniu oka. Jej czubek sięga
już kolan Daya.
Yang opowiada Ndiawarowi o fakturze mentalnego rachunku.
Ndiawar żali się Yangowi, że jego ulubiony kościół nie pozostawia
wolnej ręki chcącym z niego wystąpić. Symboliczna wymowa tej
wymiany zdań nie ulega wątpliwości.
Wykładowca sztuki odpłynął stylem grzbietowym od pierzastych
chaszczy czarnej rośliny. Day młóci puch, starając się złapać rytm.
Sarah dryfuje na plecach w kanale przed wyspą Esther. Potem cień
rośliny przesłania światło. Day jeszcze nigdy w życiu nie widział
niczego tak wielkiego jak ten cień. Jego fasada sięga ponad pole
widzenia, zasługuje na prefiks bronto-. Ziemia dudni pod ciężarem
przypory. Przypora wygina się łukowato w górę poza pole widzenia,
ku fasadzie. Rozeta lśni na górnej granicy nieba. Sztalugi przewracają
się. Drzwi tego czegoś wyłoniły się znikąd, wykrzywione jak usta. To
coś pędzi do nich.
– Ratunku! – krzyczy Esther bardzo słabo, zanim kościół z obrazu
wchłania ich do środka.
Day słyszy odległe postękiwanie nieustannego wzrostu.
Niezbudowany kościół jest półmroczny, oświetlony tylko przez
witraże. Jego drzwi wpadły do środka tuż za nimi, nie widać ich.
Różowe okno wciąż się wznosi. Jest okrągłe i czerwone.
Rozszczepiające światło szprosy promienieją. W oknie smutna kobieta
usiłuje uśmiechem wydostać się ze szkła.
Day wciąż imituje kraula, jedyny styl pływacki, jaki zna.
Okno wpuszcza do środka światło i więcej nic, koloruje wnętrze.
– Zamknij oczy, które masz w głowie – rozbrzmiewa drewnianym
echem głos Ndiawara.
Yang stoi przodem do nawy.
– Zamknij je.
Beczkowate sklepienie ciemnieje ponad różem. Okno odwraca
wszelkie normalne przejawy – wszystko, co masywne, jest tu czarne,
wszystko, co jest światłem, ma żywy kolor. Day na wdechu widzi jego
kształt. Kolor pada szpicem od okna, zwęża się w kolec refrakcyjny,
na czubku ma czarny punkt. Obraca się na nim coś w bieli.
Day podpływa kraulem do ostrego czubka, unosi się nieważko.
Pozbawiony sutanny wykładowca sztuki składa wodoszczelny
zegarek Daya na ołtarzu. Klęka przed nim, bluźniąc.
To Esther spowita gazą pływa w czarnym punkcie na czubku ostrej
szpicy koloru z czerwonej rozety. Day widzi ten czubek przez mokrą
rozgwieżdżoną zasłonę, którą zaciągnęły jego ręce. Błękit powietrza
stał się czarny, Day przepływa przez zasłonę, zamachami ramion
wzbijając deszcz gwiazd. Wykonuje pantomimę kraula poprzez
gęstwę gwiazd. Widzi ją wyraźnie, obracającą się.
– Nie patrz!
I znowu mu się nie udaje, bo spojrzał w dół. Chciał tylko
sprawdzić, skąd się wzniósł. Ledwie sekundę – krócej – trwa rozpad
tego wszystkiego. Zaczyna się od absydy. Wschód wali się na zachód
i zachodnia fasada nie wytrzymuje, kruszy się. Ściany jakby wzruszały
ramionami, zapadając się w siebie. Czarny punkt na czerwonej szpicy
pęka. Esther przeciska się, wirując, między jego wyszczerbionymi
połowami i spada ku rozecie, która właśnie się przekrzywia. Wszystko
wyraźne jak na zdjęciu. Yang mówi O kurde. Przypora wygina się na
zewnątrz i oddziera od muru. Jej upadek trochę trwa. Ciało Esther
kręci się wolno, spadając, ciągnie za sobą kometę z gazy. Rozeta
wzbija się ku Esther. Człowiek milowego wzrostu mógłby pochwycić
ją wśród spadających gwiazd i zamknąć w dłoniach; gaza
powiewałaby trenem. To od zaparcia tchu Day zrobił się siny.
Krwistoczerwona szyba trzyma matkę po wewnętrznej stronie –
matka czeka, żeby dziecko ją oswobodziło.
Słychać odgłos zderzenia z wielkiej szklanej wysokości: potworny,
wielobarwny.

Obróć
Niebo jest okiem.
Zmierzch i świt są krwią, która karmi to oko.
Noc jest tego oka zamkniętą powieką.
Każdego dnia powieka znowu się otwiera, odsłaniając krew
i niebieską tęczówkę leżącego na brzuchu olbrzyma.
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności
pewnych granic (VI)

Odtworzony zapis
końca małżeństwa rodziców P. Waltera D. („Walta”)
Delasandro Jr., Maj 1956
– Już cię nie kocham.
– I nawzajem.
– Biorę rozwód z twoją dupą.
– Proszę cię bardzo.
– Tylko co z limuzyną.
– Ja w każdym razie biorę furgonetkę.
– Chcesz powiedzieć, że ja biorę limuzynę, a ty bierzesz furgonetkę.
– Chcę tylko powiedzieć, że furgonetka, która tam stoi, jest moja.
– No a co z małym.
– Do furgonetki, o to ci chodzi?
– To znaczy, że go chcesz?
– A myślisz, że nie?
– Ja tylko pytam, czy to znaczy, że go chcesz.
– Czyli chcesz powiedzieć, że sam byś go chciał.
– No to ja biorę limuzynę, ty furgonetkę, a o małego rzucamy
monetą.
– Tak proponujesz?
– Tu i teraz. Rzucamy.
– Przekonamy się.
– O Jezu, przecież to tylko ćwierćdolarówka.
– Ale przekonajmy się.
– O Jezu, no dobra.
– No to już.
– Ja rzucam, ty sprawdzasz?
– A może ty rzucasz, ja sprawdzam?
– Przestań kręcić.
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi

KW #59 04-98
ZAKŁAD OPIEKI CIĄGŁEJ HAROLDA R. I PHYLLIS N. ENGMANÓW
EASTCHESTER, NOWY JORK
– W dzieciństwie oglądałem mnóstwo amerykańskiej telewizji.
Gdziekolwiek skierowali ojca do pracy, wszędzie jakimś cudem
dostępna była amerykańska telewizja ze swoimi olśniewającymi
i wpływowymi aktorkami. Stanowiło to chyba kolejną zaletę ważnej
pracy mojego ojca w obronności kraju, z której mieliśmy przywileje
i wygodne życie. Moim ulubionym programem był wtedy serial
Ożeniłem się z czarownicą z amerykańską aktorką Elizabeth Mont​-
gomery. Byłem jeszcze dzieckiem, gdy podczas oglądania tego serialu
telewizyjnego doznałem pierwszej sensacji erotycznej. Jednak dopiero
kilka lat później jako nastolatek mogłem prześledzić swoje sensacje
i fantazje wstecz do dawnych odcinków Czarownicy i własnych
przeżyć w roli widza, gdy bohaterka serialu, Elizabeth Montgomery,
wykonywała kolisty ruch dłonią, któremu towarzyszył odgłos cytry
czy harfy, i powodowała nadprzyrodzony efekt zatrzymania
wszelkiego ruchu, w związku z czym wszystkie pozostałe postacie
zamierały w pół gestu, nieobecne i sztywne, pozbawione wszelkich
cech animacji. W tych chwilach czas w ogóle, zdawało się, przestawał
istnieć i pozostawiał Elizabeth Montgomery swobodę działania wedle
własnej woli. Elizabeth Montgomery uciekała się w filmie do owego
kolistego gestu tylko w ostateczności, aby ocalić swojego męża
przedsiębiorcę imieniem Darion przed polityczną kompromitacją, do
której doszłoby, gdyby zdemaskowano ją jako czarownicę, co groziło
w odcinkach niezmiernie często. Serial Ożeniłem się z czarownicą był
kiepsko dubbingowany i wielu szczegółów akcji jako dziecko nie
rozumiałem. Lecz moją fascynację budziła ta niesamowita władza
zatrzymywania w filmie biegu czasu i przemieniania wszystkich
innych świadków akcji w nieruchome, nieobecne posągi, pośród
których to żywych posągów bohaterka realizowała swój plan
ocalenia, po czym mogła je z powrotem reanimować kolistym gestem,
gdy okoliczności tego wymagały. Po latach, jak wielu nastoletnich
chłopców, zacząłem się masturbować, snując podczas tej czynności
fantazje erotyczne własnej konstrukcji. Byłem nastolatkiem słabym,
niewysportowanym i dosyć cherlawym, młodym mózgowcem-
marzycielem podobnym właściwie do ojca, o nerwowym usposobieniu
i znikomej pewności siebie, niezbyt w owych latach towarzyskim. Nic
więc dziwnego, że szukałem kompensacji tych słabości w fantazjach
erotycznych, w których sprawowałem nadprzyrodzoną władzę nad
wybranymi w wyobraźni kobietami. Nie byłem świadom silnych
powiązań oglądanego w dzieciństwie serialu Ożeniłem się z czarownicą
z owymi fantazjami masturbacyjnymi. Zapomniałem o nim. Poznałem
za to aż za dobrze nieznośną odpowiedzialność, jaka nieuchronnie
towarzyszy władzy, odpowiedzialność, której grozę nauczyłem się już
odsuwać od siebie w dorosłym życiu, odkąd tutaj trafiłem, ale to
opowieść na inną okazję. Moje fantazje masturbacyjne rozgrywały się
w sceneriach odpowiadających aktualnym okolicznościom naszej
egzystencji, która toczyła się w kolejnych licznych placówkach
wojskowych, na które mój ojciec, wybitny matematyk, ściągał nas,
całą rodzinę. Mój brat i ja, chociaż dzieli nas niespełna rok różnicy
wieku, byliśmy odmienni pod każdym niemal względem. Zdarzało się
często, że moje fantazje masturbacyjne rozgrywały się
w Państwowym Ośrodku Treningowym, do którego moja matka, za
młodu zawodniczka lekkoatletyczna, uczęszczała z nabożną
regularnością i ćwiczyła z entuzjazmem każdego popołudnia bez
względu na to, gdzie akurat rzuciły nas obowiązki ojca. W tych
niemal codziennych wycieczkach do ośrodka treningowego
towarzyszył jej ochoczo mój brat, osobnik żwawy i wysportowany,
a częstokroć również ja, początkowo z oporami i na siłę, ale potem,
w miarę jak moje erotyczne fantazje ewoluowały, nabierając
zawiłości i mocy, z chęcią zrodzoną z moich osobistych pobudek.
Utarło się, że wolno mi przynosić podręczniki i studiować je
w cichości na wyściełanej ławce w rogu ośrodka treningowego,
podczas gdy matka i brat oddawali się ćwiczeniom. W celu
wizualizacji można sobie wyobrazić Państwowy Ośrodek Treningowy
jako dzisiejsze spa, chociaż używany tam sprzęt był mniej
urozmaicony i gorzej utrzymany, a unosząca się aura podwyższonego
bezpieczeństwa i powagi cechowała wszystkie placówki wojskowe, do
których przynależały owe obiekty przeznaczone do użytku personelu.
Także damskie stroje sportowe w Państwowych Ośrodkach
Treningowych różniły się od dzisiejszych, gdyż składały się
z drelichowego kombinezonu z pasem i skórzanymi zapinkami,
całkiem jak ten właś​ciwie, który odsłaniał znacznie mniej niż
dzisiejsze stroje sportowe, a zatem pozostawiał większe pole do
popisu wyobraźni. Opiszę teraz swoją młodzieńczą fantazję, która
wyewoluowała w wojskowych ośrodkach treningowych i stała się
moją ówczesną fantazją masturbacyjną. Nie razi pani to słowo,
masturbacja?
Pyt.
– I ja właściwie je wymawiam?
Pyt.
– W fantazji, którą opisuję, przebywam w porze popołudniowej na
terenie Państwowego Ośrodka Treningowego i ‒ masturbując się,
wyobrażałem sobie ‒ błądzę spojrzeniem po placu pełnym dziarsko
ćwiczących osób, aż wzrok mój pada na atrakcyjną, zmysłową – lecz
jednocześnie dziarską, wysportowaną i tak skupioną na ćwiczeniach,
że wygląda wrogo – kobietę, przypominającą jakże liczne atrakcyjne,
dziarskie, pozbawione poczucia humoru młode kobiety, które pracują
w wojskowych i cywilnych atomowych służbach energetycznych,
mają dostęp do tych wszystkich urządzeń i odznaczają się tą samą
nieprzystępną powagą i zawziętością, co moja matka i mój brat,
którzy dużo czasu spędzali, przerzucając się z niesamowitą siłą ciężką
piłką lekarską. Lecz w mojej fantazji masturbacyjnej nadnaturalna
moc mojego wzroku burzy skupienie wybranej kobiety, ta zaś odrywa
oczy od sprzętu sportowego i rozgląda się po ośrodku, wypatrując
źródła nieodpartej władzy erotycznej, która spenetrowała jej
świadomość, aż wreszcie jej spojrzenie lokalizuje mnie w kącie
wypełnionej aktywnością sali, skutkiem czego obiekt mojego
wypatrywania i ja zwieramy się oczami w wyrazie silnej atrakcji
erotycznej, której reszta dziarsko ćwiczącego personelu w sali jest
nieświadoma. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że ja w tej fantazji
masturbacyjnej dysponuję nadnaturalną mocą, mocą umysłu, której
źródeł i mechanizmu nie sposób rozszyfrować, pozostaje więc
tajemnicza nawet dla mnie, który posiadam tę sekretną moc i mogę
nią dysponować wedle własnej woli, moc, dzięki której moje
specyficzne, wyraziste, silnie skoncentrowane spojrzenie skierowane
na kobietę stanowiącą jego obiekt budzi w niej nieodparty pociąg do
mojej osoby. Dalej, seksualna komponenta tej fantazji, w trakcie
masturbacji, obrazuje wybraną kobietę i mnie w akcie szaleńczo
namiętnej kopulacji na materacu gimnastycznym pośrodku sali.
Prawie nic więcej nie ma we wspomnianych komponentach owej
fantazji, erotycznych, młodzieńczych i ‒ widzę to teraz z perspektywy
czasu ‒ właściwie przeciętnych. Nie wyjaśniłem jeszcze pierwotnego
wpływu amerykańskiego serialu Ożeniłem się z czarownicą, który
oglądałem w dzieciństwie, na rzeczone fantazje o uwodzeniu. Ani na
potężną drugorzędną moc, którą także posiadam w opisywanej
fantazji masturbacyjnej, nadprzyrodzoną moc zatrzymywania czasu
i magicznego unieruchamiania wszystkich obecnych w sali
ćwiczących ukradkowym kolistym gestem dłoni, sprawiania, że
zamiera wszelki ruch i aktywność w Państwowym Ośrodku
Treningowym. Proszę to sobie koniecznie wyobrazić: muskularni
oficerowie rakietowi zamarli w bezruchu pod sztangą atlasa,
nawigatorzy zapaśnicy zastygli w zawiłym splocie ciał, trenujący ze
skakankami technicy komputerowi zawieszeni w parabolach
o różnym kącie, i piłka lekarska zatrzymana w locie między
wyciągniętymi ramionami mojego brata i mojej matki. Ci i wszyscy
pozostali świadkowie sceny w sali gimnastycznej kamienieją i tracą
czucie przez jeden jedyny gest mojej woli, dzięki czemu tylko moja
atrakcyjna, zauroczona, zniewolona wybranka i ja sam pozostajemy
ożywieni i świadomi tej półmrocznej, wykończonej drewnem sali
przesiąkniętej fetorem maści sportowej i niemytych spoconych ciał,
w której wszelki czas zanikł – uwiedzenie dokonuje się poza czasem
i ruchem elementarnej fizyki – a kiedy wabię ją do siebie mocarnym
wzrokiem i może nieznacznym kolistym ruchem jednego palca, ona
zaś, zniewolona erotycznym przyciąganiem, podąża ku mnie, ja także
wstaję z ławki w kącie i podążam ku niej, aż wreszcie, jak
w klasycznym menuecie, kobieta mojej fantazji i ja spotykamy się na
materacu gimnastycznym dokładnie pośrodku sali, gdzie ona
w erotycznym szale zdziera z siebie pospinany pasami ciężki strój,
podczas gdy mój szkolny mundurek zostaje zdjęty z powściągliwą
i rozmyślną deliberacją, co każe mojej wybrance czekać w udręce
pożądania. Ujmę rzecz skrótowo: potem następuje kopulacja
w zróżnicowanych niewyraźnych pozycjach i technikach, pośród
licznych zastygłych, niewidzących postaci, którym zatrzymałem czas
przemożną mocą swej ręki. To tutaj, oczywiście, dostrzec można
związek moich dziecięcych przeżyć z serialem Ożeniłem się
z czarownicą. Gdyż ta dodatkowa moc obecna w mojej fantazji, moc
petryfikacji żywych ciał i zatrzymywania czasu w Państwowym
Ośrodku Treningowym, która z początku była li tylko sztuczką
logistyczną, stała się niebawem głównym, jak sądzę, źródłem całej
fantazji masturbacyjnej, fantazji masturbacyjnej będącej, co łatwo
stwierdzi każdy obserwator, fantazją władzy znacznie bardziej niż
tylko kopulacji. Przez co chcę powiedzieć, że wyobrażenie własnej
wielkiej władzy – nad wolą i ruchem obywateli, nad upływem czasu,
nad zastygłą nieświadomością świadków, nad tym, czy nawet mój
brat i moja matka będą zdolni poruszać krzepkimi ciałami, którymi
jakże zasadnie się szczycili i pysznili – stało się niebawem
prawdziwym jądrem mocy całej fantazji, ja zaś, nie wiedząc o tym,
masturbowałem się w istocie pod fantazje o tejże władzy. Teraz to
rozumiem. Za młodu nie rozumiałem. Jako nastolatek wiedziałem
tylko, że trwanie tej fantazji o zniewalającym uwodzeniu i kopulacji
wymaga pewnego rygoru logicznej wiarygodności. Chcę powiedzieć,
że abym mógł masturbować się skutecznie, sceneria wymagała
sensownej logiki, która gwarantowałaby wiarygodność kopulacji
z gimnastykującą się kobietą w przestrzeni publicznej Państwowego
Ośrodka Treningowego. Za tę logikę odpowiadałem ja.
Pyt.
– To może, oczywiście, zakrawać na grubą przesadę, jeśli spojrzeć
z perspektywy znikomej logiki sytuacji, w której cherlawy młodzik
budzi pożądanie seksualne jednym ruchem ręki. Na taki zarzut nie
mam w istocie odpowiedzi. Nadprzyrodzona moc ręki mogła być tej
fantazji Pierwszą Przesłanką, czyli aksjomatem, niepodlegającym
kwestionowaniu, z którego następnie wszystko inne wywodzi się
racjonalnie i zgadza. Tak, powiedziałbym, że trzeba ją nazwać
Pierwszą Przesłanką. Z niej zaś wszystko musi koherentnie wynikać,
byłem wszak synem wielkiej sławy naukowej, toteż, widząc
jakąkolwiek niespójność logiczną w scenariuszu fantazji, uznawałem,
że domaga się ona rozwiązania zgodnego z ramową logiką mocy ręki,
za którą byłem osobiście odpowiedzialny. W przeciwnym razie
rozpraszała mnie natarczywa myśl o owej niespójności i nie byłem
w stanie się masturbować. Pani nadąża? Chcę przez to powiedzieć, że
to, co zaczęło się jako dziecięca fantazja o nieograniczonej władzy,
zamieniło się w ciąg problemów, komplikacji i niekonsekwencji, oraz
odpowiedzialności za stwarzanie funkcjonalnych, spójnych
wewnętrznie rozwiązań tychże. Właśnie ta odpowiedzialność rozrosła
się bardzo szybko do rozmiarów nieznośnych nawet w fantazji, co
uniemożliwiło mi sprawowanie jakiejkolwiek rzeczywistej władzy
i postawiło w sytuacji, którą widzi pani oto jak na dłoni.
Pyt.
– Mój prawdziwy problem zrodził się z uświadomienia sobie na
wczesnym etapie, że Państwowy Ośrodek Treningowy jest w istocie
miejscem publicznym otwartym dla każdego z personelu placówki,
kto posiada właściwe dokumenty i ma chęć poćwiczyć; a zatem
w każdej chwili ktoś może wkroczyć do sali gimnastycznej objętej
działaniem magicznej ręki i stać się świadkiem kopulacji pośrodku
surrealistycznego tableau zamarłych bez czucia sportowców. Było to
dla mnie nie do przyjęcia.
Pyt.
– Nie tyle obawa przed przyłapaniem na gorącym uczyn​ku
i demaskacją, która w serialu trapiła Elizabeth Montgomery, ile
świadomość, że jest to luźna nitka w arrasie władzy, ukonkretnionym,
rzecz jasna, w fantazji masturbacyjnej. Wydawało mi się śmiesznie
żałosne, że ja, którego kolisty ruch dłonią miał całkowitą władzę nad
fizycz​nością i seksualnością w sali gimnastycznej, byłbym narażony
na to, że przeszkodzi mi pierwszy lepszy wojskowy, który wejdzie
z zamiarem poćwiczenia. Był to wstępny sygnał, że metafizyczna moc
mojej ręki, jakkolwiek nadprzyrodzona, jest jednak zbyt ograniczona.
Jeszcze poważniejsza niespójność ujawniła mi się niebawem w samej
fantazji. Albowiem nieruchoma, pozbawiona czucia obsada sali
gimnastycznej – gdy pozostająca w mojej władzy wybranka i ja sam,
zaspokojeni już cieleśnie, ubrani i przywróceni na uprzednie pozycje
w przeciwległych końcach sali, przy czym jej pozostało z interwału
tylko mgliste wspomnienie przemożnego pociągu erotycznego do
bladego chłopca zajętego lekturą w kącie sali, co stwarzało możliwość
powtórzenia aktu seksualnego w dowolnie wybranej przeze mnie
przyszłości, i gdy wykonałem już odwrotny ruch ręką, przywracający
czas, świadomość i mobilność w obrębie sali – z chwilą podjęcia
przerwanych ćwiczeń z pewnością, co sobie uświadomiłem, najpierw
spojrzy na zegarki i wówczas zda sobie sprawę z niewytłumaczalnego
upływu czasu. Nie byliby więc oni, w istocie, prawdziwie
nieświadomi, że zaszło coś dziwnego. Mój brat i moja matka, na
przykład, nosili zegarki na rękę marki Pobieda. Świadkowie nie byli
prawdziwie nieświadomi. Ta niespójność w przynależnej mojej fantazji
logice pełni władzy okazała się dla mnie nie do przyjęcia i po krótkim
czasie uniemożliwiła mi skuteczną masturbację przy tym
wyobrażeniu. Narzuca się słowo rozpraszała. Ale to było coś więcej,
tak?
Pyt.
– Rozszerzenie imaginacyjnej mocy ręki na zatrzymanie wszystkich
zegarów, zegarków i czasomierzy w pomieszczeniu było
rozwiązaniem wstępnym obowiązującym do chwili przykrego
olśnienia, że zaledwie personel po ćwiczeniach opuści salę
gimnastyczną i włączy się z powrotem w zewnętrzny tryb życia
placówki, wystarczy rzut oka na dowolny zegar – albo, na przykład,
reprymenda przełożonego za spóźnienie na wyznaczone spotkanie –
aby każdy i tak uświadomił sobie, że miało miejsce coś dziwnego
i niewytłumaczalnego, który to fakt ponownie kompromitował
przesłankę powszechnej nieświadomości. Z przykrością stwierdziłem,
że ta niespójność mojej fantazji jest jeszcze poważniejsza. Pomimo
kolistego gestu oznajmiającego swoją moc brzęknięciem harfy, nie
zdołałem, wbrew temu, co sądziłem na początku, całkowicie
powstrzymać upływu czasu i wyłączyć siebie samego wraz z wybraną
sports​menką z czasowej fizyczności. Usiłując się masturbować,
denerwowałem się, że moc mojej fantazji powstrzymuje zaledwie
powierzchowny pozór czasu, a i to tylko w ścis​łym obrębie
wyimaginowanego Państwowego Ośrodka Treningowego. Na tym
etapie wysiłek wyobrażania sobie mojej fantazji władzy wzrósł
wykładniczo. Albowiem w ramach logiki władzy przynależnej owej
fantazji musiałem teraz zatrzymywać kolistym gestem ręki cały czas
i ruch całego personelu placówki wojskowej, której część stanowił
ośrodek treningowy. Logika tej konieczności była oczy​wista. Ale też
niekompletna.
Pyt.
– Brawo, właśnie tak. Sama pani widzi, do czego to prowadzi, ten
problem logiczny, którego zasięg zwiększa się, w miarę jak każde
kolejne rozwiązanie odsłania następną niespójność i dotyczącą jej
konieczność warunkującą korzystanie z mocy fantazji. Albowiem
rzeczywiście, ponieważ placówki, na które sprowadzały nas
obowiązki ojca wobec komputerów, utrzymywały strategiczną
łączność z całym państwowym systemem obronnym, niebawem
musiałem zacząć sobie wyobrażać, że jednym jedynym gestem ręki –
wykonanym gdzieś w ponurym przyczółku obrony syberyjskiej, celem
zaklęcia woli jedynej pracującej tam programistki czy sekretarki –
muszę oto zamrozić czasowo cały kraj, zawiesić w czasie
i świadomości blisko dwieście milionów obywateli w trakcie
rozmaitych czynności, którymi mogliby wtargnąć w moje
wyobrażenia, czynności tak różnych jak obieranie jabłka,
przechodzenie przez ulicę, łatanie buta, grzebanie dziecięcej
trumienki, wytyczanie trajektorii, kopulowanie, spuszczanie surówki
z pieca hutniczego, i tak dalej, nieskończona i nieprzeli​czona lit…
Pyt.
– Tak, tak, a ponieważ kraj pozostawał w ścisłym sojuszu
ideologicznym i obronnym z wieloma ościennymi państwami
satelickimi, jak również utrzymywał, rzecz jas​na, kontakty i stosunki
handlowe z niezliczonymi innymi krajami świata, odkryłem nader
szybko, że ja, skromny nastolatek usiłujący się tylko pomasturbować
w ukryciu, aby móc dalej snuć moją jedną jedyną fantazję
o potajemnym uwodzeniu poza czasem, potrzebuję tego, żeby cała
światowa populacja zastygała w bezruchu za sprawą jednego gestu
mojej ręki, żeby wszystkie czasomierze i wszystkie czynności świata,
od uprawiania jamsu w Nigerii po kupowanie dżinsów na bogatym
Zachodzie i tańczenie rock and rolla, i tak dalej, i tak dalej… no
i jasne, sama pani widzi, że nie tylko wszelki ludzki ruch i pomiar
czasu, ale także, oczywiście, poruszenia chmur ziemskiej atmosfery,
oceanów i dominujących wiatrów, ponieważ niekonsekwentnie
byłoby przywrócić ludność świata o godzinie drugiej wznowionego
czasu, gdy przypływy i pogody opisane naukowo ze skrupulatną
dokładnością wskazywałyby na godzinę trzecią lub czwartą. To
właśnie miałem na myśli, mówiąc o odpowiedzialności, jaką taka
władza pociąga za sobą, odpowiedzialności, która w serialu Ożeniłem
się z czarownicą z lat mojego dzieciństwa została całkowicie
wytłumiona i zaniedbana. A tymczasem trud zatrzymywania
i utrzymywania w zawieszeniu wszystkich składników naturalnego
świata, które nasuwały mi się natarczywie na myśl, gdy tylko
próbowałem sobie wyobrazić atrakcyjne, wysportowane,
niekontrolowane krzyki rozkoszy pod sobą na zużytym materacu –
ten trud wyobraźni wykańczał mnie. Epizody fantazji masturbacyjnej
trwające wcześniej do piętnastu krótkich minut, teraz wymagały
wielu godzin niesamowicie wytężonej pracy umysłowej. Moje
zdrowie, które nigdy nie było za dobre, znacznie się w owym okresie
pogorszyło, tak znacznie, że często zostawałem w łóżku i nie szedłem
do szkoły ani do Państwowego Ośrodka Treningowego, do którego
brat mój po zajęciach szkolnych uczęszczał z matką. Mój brat
w dodatku zaczął wtedy zawodniczo podnosić ciężary w kategorii
lekkiej dla swojego wieku i wagi ciała, matka zaś kibicowała mu
często na zawodach i jeździła z nim, podczas gdy ojciec trwał na
posterunku przy programach naprowadzających, a ja leżałem
w łóżku, sam w naszej pustej kwaterze, nieraz wiele dni pod rząd.
Kiedy tak leżałem sam w łóżku w naszym pokoju pod nieobecność
rodziny, coraz częściej spędzałem czas nie na masturbacji, lecz na
wyobraźniowym trudzie konstruowania planety Ziemia dostatecznie
unieruchomionej i aczasowej, aby moja fantazja w ogóle mogła
zaistnieć. Właściwie nie pamiętam, czy domyślna doktryna
amerykańskiego serialu wymagała od Elizabeth Montgomery
kolistego ruchu ręką dezanimującego całą ludzkość i świat przyrody
poza domem na przedmieściu, który bohaterka dzieliła z Darionem.
Pamiętam za to świetnie, że gdy byłem nieco starszy, pod koniec
okresu transmitowania tego amerykańskiego serialu przez nadajniki
na Aleutach, rolę Dariona przejął inny aktor telewizyjny, i że byłem
zażenowany – taki malec, a jednak – oczywistą niespójnością
niedostrzeżenia przez Elizabeth Montgomery, iż jej przedsiębiorczy
mąż i partner seksualny jest teraz całkiem innym facetem. W ogóle
nie był podobny do tamtego, a ona jakby nie widziała! Sprawiało mi
to wielką przykrość. Oczywiście było jeszcze słońce.
Pyt.
– Nasze Słońce, to w górze, którego pozorny ruch ponad
południowym horyzontem był, oczywiście, dla człowieka pierwszą
miarą czasu. Je też trzeba było zawiesić w pozornym ruchu, na mocy
logiki fantazji, co w rzeczywistości pociągało za sobą konieczność
powstrzymania obrotów Ziemi. Doskonale przypominam sobie
moment, w którym ta niespójność dotarła do mojej świadomości –
leża​łem w łóżku – oraz trud i odpowiedzialność w ramach fantazji,
jakie z niej wynikły. Świetnie też pamiętam, jak zazdrościłem
swojemu gruboskórnemu, pozbawionemu wyobraźni bratu,
w przypadku którego w znacznym stopniu zmarnowały się znakomite
lekcje przedmiotów matematyczno-przyrodniczych pobierane
w licznych szkołach przy placówkach, toteż nie poraziłyby go
konsekwencje tego oto dalszego stwierdzenia: że rotacja Ziemi
stanowi zaledwie cząstkę ruchu Ziemi w czasie, i że nie chcąc
sprzeniewierzyć się Pierwszej Przesłance przez wprowadzenie
niezgodności w naukowo opisanych pomiarach dnia solarnego
i okresu synodycznego, muszę nadprzyrodzonym gestem własnej ręki
wstrzymać eliptyczną orbitę Ziemi opasującą Słońce, orbitę, której
płaszczyzna, czego miałem nieszczęście nauczyć się w dzieciństwie,
nachylona jest pod kątem 23,53 stopnia wobec osi obrotu Ziemi i ma
własne, odmienne parametry okresu synodycznego i okresu
gwiezdnego, co z kolei wymaga zatrzymań rotacji i orbitowania
wszystkich pozostałych planet w Układzie Słonecznym oraz ich ciał
satelitarnych, a każde z nich oddzielnie zmuszało mnie do przerwania
fantazji masturbacyjnej i przeprowadzenia badań i obliczeń na bazie
różnych okresów obrotu i kątów nachylenia poszczególnych planet
wobec ich orbit opasujących Słońce. Było to pracochłonne w erze
najprostszych ręcznych kalkulatorów… i dalej, bo sama pani widzi,
ku czemu zmierza ten koszmar, bo przecież, no tak, samo Słońce
powiązane jest mnogimi złożonymi orbitami z sąsiednimi gwiazdami,
jak Syriusz czy Arktur, gwiazdami, które trzeba zatem
podporządkować hegemonii mocy kolistego gestu ręki, podobnie jak
galaktykę Drogi Mlecznej, na skraju której sąsiednia grupa gwiazd,
z naszym Słońcem włącznie, wiruje i orbituje w sposób
skomplikowany, a także całą mnogość innych takich grup… i tak
dalej i dalej, stale rozszerzający się koszmar odpowiedzialności
i trudu, ponieważ oczywiście galaktyka Drogi Mlecznej również
orbituje wokół Lokalnej Grupy galaktyk, w kontrapunkcie do
Galaktyki Andromedy odległej o około dwa miliony lat świetlnych,
której to orbity zatrzymanie pociąga za sobą zanik efektu przesunięcia
ku czerwieni, czyli dowodu na miarową i wzajemną ucieczkę znanych
nam obecnie galaktyk w ekspansywnym rozkwicie rozszerzającego się
znanego Wszechświata, przy czym uwzględnić należało w tych
conocnych kalkulacjach niezliczone zawiłości i czynniki, co odbierało
mi sen, którego coraz bardziej domagało się moje wyczerpanie – na
przykład taki fakt, że odległe galaktyki w rodzaju 3C295 oddalają się
błyskawicznie, z prędkością przekraczającą jedną trzecią prędkości
światła, podczas gdy galaktyki znacznie nam bliższe, w tym
kłopotliwa galaktyka NGC253 oddalona od nas o jedenaście raptem
milionów lat świetlnych, jak wynika z obliczeń matematycznych,
w istocie przybliżają się wskutek własnego impetu do naszej galaktyki
Drogi Mlecznej, i to szybciej, niż mogłyby się oddalać pod wpływem
rozszerzania się Wszechświata, skutkiem czego moje łóżko jest tak
zawalone stosami książek i pism naukowych oraz arkuszami moich
obliczeń, że i tak nie miałbym się gdzie masturbować, nawet gdybym
był w stanie. No i wtedy właśnie dotarło do mnie w niespokojnym
półśnie na zawalonym papierami łóżku, że te wszystkie
wielomiesięczne dane i obliczenia opierają się, o głupoto, na
opublikowanych ustaleniach obserwacji astronomicznych
prowadzonych z Ziemi, której obroty, orbitowanie i pozycje gwiezdne
istnieją w naturalnie niezatrzymanym, stale zmiennym trybie
rzeczywistości, i że w związku z tym trzeba wszystko obliczyć od
nowa z punktu widzenia teoretycznego zatrzymania magicznym
gestem Ziemi i jej ościennych satelitów, jeżeli uwiedzenie i kopulacja
w bezczasowej nieświadomości ogółu obywateli mają uniknąć
beznadziejnej niespójności – i wtedy właśnie się załamałem. Jeden
podyktowany fantazją gest jednej nastoletniej ręki pociągnął za sobą
nieskończenie złożoną odpowiedzialność godną raczej Boga niż
zwyczajnego chłopca. To mnie załamało. W tym momencie poddałem
się, wycofałem, stałem się z powrotem cherlawym i niepewnym siebie
podrostkiem. Abdykowałem w wieku siedemnastu lat, czterech
miesięcy i 8,40344 dnia, wznosząc wysoko obie ręce, aby nimi
wykonać odwrotny gest łańcuchowo połączonych kół, którym to
gestem przywracałem wszystkiemu wolność w rozkwicie wyrzeczenia,
poczynającym się na łóżku i błyskawiczną ekspansją ogarniającym
wszystkie znane ciała w ruchu. Pani chyba nie ma pojęcia, ile mnie to
kosztowało. Delirium, izolatka, zawód sprawiony ojcu – ale to
wszystko nic w porównaniu z ceną i korzyściami z tego, co przeżyłem.
Amerykański serial Ożeniłem się z czarownicą był ledwie iskrą, która
wyzwoliła nieskończoną eksplozję i kontrakcję energii twórczej.
Rozczarowany, załamany czy niezałamany – ale ilu innych ludzi
doświadczyło poczucia mocy stania się Bogiem, a następnie się jej
wyrzekło? Pani podobno o tym aspekcie mojej mocy chciała
posłuchać: o wyrzeczeniu. Ilu zna jego prawdziwy sens? Z tych tutaj –
nikt, zapewniam panią. Po wyjściu stąd wykonują bezwiedne ruchy,
przechodzą przez ulice, obierają jabłka, kopulują bezmyślnie
z kobietami, które, jak im się zdaje, kochają. Co oni wiedzą o miłości?
Ja jeden, który dobrowolnie wybrałem celibat na wieki, oglądałem
miłość w całej jej grozie i nieokiełznanej mocy. Ja jeden mam
jakiekolwiek prawo o niej mówić. Cała reszta to szum,
promieniowanie tła, które nawet w tej chwili cofa się coraz dalej.
Zatrzymać się go nie da.

KW #72 08-98
PLAŻA W PN. MIAMI, FLORYDA
– Uwielbiam kobiety. Naprawdę. Uwielbiam je. Wszystko mi się
w nich podoba. Nie umiałbym nawet wyliczyć. Niskie, wysokie,
grube, chude. Od zabójczo pięknych po brzydule. Dla mnie, hej:
wszystkie kobiety są piękne. Nigdy nie mam ich dość. Część moich
najlepszych przyjaciół to kobiety. Uwielbiam patrzeć na nie w ruchu.
Uwielbiam to, że są takie różne. Uwielbiam to, że nigdy nie da się
kobiety zrozumieć. Uwielbiam je, uwielbiam, uwielbiam. Uwielbiam,
jak chichoczą i wydają inne drobne dźwięki. Uwielbiam to, że nie
dadzą się odwieść od zakupów, żeby nie wiem co. Uwielbiam, jak
trzepoczą powiekami, wydymają usta i strzelają okiem. I to, jak
wyglądają na obcasach. Ich głos, ich zapach. Te drobniutkie czerwone
wypryski po goleniu nóg. Te ich maciupeńkie fikuśne ineksprymable
i maluśkie produkty kosmetyczne tylko dla kobiet. Wszystko
w kobietach doprowadza mnie do szaleństwa. Gdy idzie o kobiety,
jestem bezradny. Wystarczy, że jedna z drugą wejdzie do pokoju, i już
po mnie. Czym byłby ten świat bez kobiet? Gotów byłbym – och, nie,
no znowu za panią, niech pani uważa!

KW #28 02-97
YPSILANTI, MICHIGAN [SYMULTANKA]
K –: Czego chce dzisiejsza kobieta. Oto jest pytanie.
E –: Zgadzam się. To jest pytanie numer jeden. To jest no-jak-się-
nazywa…
K –: Albo ujmujmy rzecz inaczej: czego w swoim mniemaniu chce
dzisiejsza kobieta, w odróżnieniu od tego, czego w głębi duszy
rzeczywiście chce.
E –: Albo czego jej się zdaje, że powinna chcieć.
Pyt.
K –: Od mężczyzny.
E –: Od faceta.
K –: W sferze seksualnej.
E –: W sensie odwiecznego tańca godowego.
K –: Może wyjdę na neandertalczyka, ale będę się upierał, że to jest
pytanie numer jeden. Bo w całej tej kwestii panuje straszny bałagan.
E –: Mało powiedziane.
K –: Bo dzisiejsza nowoczesna kobieta jest bombardowana
niesłychaną ilością sprzecznych danych o tym, czego powinna chcieć
i jak się zachowywać w sferze seksualnej.
E –: Nowoczesna kobieta jest zlepkiem sprzeczności, którymi się
sama faszeruje i od których dostaje bzika.
K –: Właśnie dlatego tak trudno poznać, czego one chcą. Jest to
trudne, ale nie niemożliwe.
E –: Weźmy klasyczną sprzeczność madonna-versus-kurwa.
Porządna dziewczyna versus dziwka. Dziewczyna, którą szanujesz
i bierzesz do domu przedstawić mamie, versus dziewczyna, z którą się
tylko bzykasz.
K –: Nie zapominajmy jednak o nakładającej się na to warstwie
feministyczno–ukośnik-postfeministycznych deklaracji, że kobieta też
jest stroną czynną seksualnie, na równi z mężczyzną. Że być sexy jest
OK, że gwizdać za dupą faceta jest OK, że agresja i walka o swoje
zachcianki są OK. Że puszczać się na prawo i lewo jest OK. Że dla
dzisiejszej kobiety niemal obowiązkiem jest puszczać się na prawo
i lewo.
E –: Ale nadal jest to podszyte starym szacownym schematem
dziewica-versus-kurwa. Puszczać się jest OK, jeśli jesteś feministką,
ale równocześnie puszczać się nie jest OK, bo większość facetów to
nie są feminiści, więc przestaną cię szanować i nie zadzwonią więcej
do ciebie, jak się będziesz puszczać.
K –: Tak, ale nie. Podwójne wiązanie.
E –: Paradoks. Tak źle i tak niedobrze. Media to nakręcają.
K –: Można sobie wyobrazić ogrom stresu, jaki to wywiera na ich
psychikę.
E –: Uważaj, złotko, bo wpadniesz w błotko.
K –: Dlatego tyle z nich wariuje.
E –: Odchodzą od zmysłów z powodu stresu.
K –: Właściwie to nawet nie ich wina.
E –: Kto by nie zwariował przy takim ciągłym zalewie sprzeczności,
jaki im serwuje kultura dzisiejszych mediów?
K –: No i właśnie w tym rzecz i cała trudność, gdy dajmy na to
którąś się zainteresujesz, jak dociec, czego ona naprawdę chce od
mężczyzny.
E –: Totalny kołowrót. Ześwirować można, kombinując, jak ją
podejść. Może się zgodzi, może nie. Dzisiejsza kobieta to jest istna gra
w salonowca. Całkiem jak próba rozgryzienia koanu zen. Gdy
przychodzi do pytania, czego one chcą, nie ma właściwie innej
metody, jak zamknąć oczy i skakać w ciemno.
K –: Nie zgadzam się.
E –: Mówiłem metaforycznie.
K –: Nie zgadzam się, że niemożliwe jest ustalenie, czego kobieta
chce.
E –: Nie zdaje mi się, żebym powiedział niemożliwe.
K –: Jakkolwiek zgadzam się, że w dzisiejszej epoce post​-
feministycznej jest to bezprecedensowo trudne i wymaga ogromnego
wysiłku dedukcyjnego oraz wyobraźni.
E –: No bo jakby to było dosłownie niemożliwe, to co stałoby się
z naszym gatunkiem?
K –: Zgadzam się również, że niekoniecznie trzeba polegać na tym,
co kobieta mówi, że chce.
E –: Bo może mówi tak tylko dlatego, ponieważ wydaje jej się, że
powinna.
K –: Osobiście stoję na stanowisku, że na ogół można dociec, czego
kobiety chcą, na drodze, rzekłbym, niemal logicznej dedukcji, jeżeli
tylko jest się skłonnym uczynić wysiłek zrozumienia kobiet
i niedopuszczalnej sytuacji, w jakiej się znajdują.
E –: Ale wierzyć im na słowo nie wolno, to jest pierwsza rzecz.
K –: Z tym muszę się zgodzić. Współczesne feministki-ukośnik-
postfeministki głoszą żądania wzajemności i poszanowania dla ich
indywidualnej autonomii. Jeżeli ma dojść do seksu, deklarują, to
tylko na zasadzie wzajemnej umowy i obopólnego pożądania dwóch
autonomicznych równouprawnionych stron, na równi
odpowiedzialnych za własną seksualność i ekspresję.
E –: To niemal słowo w słowo tekst, który słyszałem.
K –: I wszystko to pic na wodę.
E –: Ale trzeba powiedzieć, że żargon władzy mają w małym palcu,
bez dwóch zdań.
K –: Łatwo poznać, że to wszystko pic na wodę, jeżeli się od
początku pamięta o niemożliwym podwójnym wiązaniu, o którym
wspomnieliśmy już w naszej dyskusji.
E –: Wcale nie jest trudno to poznać.
Pyt.
K –: To, że oczekuje się od kobiety, iż będzie seksualnie
wyzwolona, autonomiczna i asertywna, a jednocześnie ta sama
kobieta cały czas ma świadomość odwiecznej dychotomii dziewica-
versus-dziwka i wie, że istnieją dziewczyny dające się wykorzystywać
seksualnie z racji braku szacunku do samych siebie, i wzdraga się
przed myślą, że ona również mogłaby być postrzegana jako żałosny
przypadek takiej właśnie kobiety upadłej.
E –: Plus, pamiętajmy, że dzisiejsza postfeministyczna dziewczyna
wie, że męski paradygmat seksualny różni się zasadniczo od
kobiecego…
K –: Mars i Wenus.
E –: No właśnie, dokładnie, więc ona wie, że kobiety są naturalnie
zaprogramowane na większą wzniosłość i długo​dystansowość
w sprawach seksu, że postrzegają seks raczej w kategoriach związku
niż rżnięcia, i dlatego nawet kiedy sama bez trudu ulegnie i pójdzie
z facetem do łóżka, to i tak na jakimś poziomie ma poczucie, że
została wy​korzystana.
K –: To, oczywiście, dlatego, że dzisiejsza epoka post​feministyczna
jest zarazem epoką postmodernistyczną, w której wszyscy mają
rzekomo wiedzieć wszystko, co kryje się pod kodami semiotycznymi
i konwencjami kulturowymi, i wszyscy mają rzekomo znać
paradygmaty cudzych zachowań, w związku z czym wymaga się od
nas jako jednostek o wiele większej niż kiedyś odpowiedzialności za
własną seksualność, jako że wszystko, co teraz czynimy, cechuje
bezprecedensowa świadomość i wiedza.
E –: A jednocześnie kobieta przez ten cały czas podlega
niewiarygodnej czysto biologicznej presji znalezienia partnera,
założenia domu, zagnieżdżenia się i rozmnożenia, wystarczy
przeczytać taką książkę jak The Rules, ciekawe, czy jej popularność
dałoby się wytłumaczyć czymkolwiek innym.
K –: Rzecz bowiem w tym, że dziś od kobiet wymaga się
odpowiedzialności zarówno wobec współczesności, jak i wobec
historii.
E –: O czystej biologii nie wspominając.
K –: Biologia mieści się w zakresie tego, co nazwałem historią.
E –: Czyli używa pan pojęcia historia w sensie Fou​caultowskim.
K –: Mówię o historii jako zespole świadomych, intencjonalnych
reakcji ludzkich na cały szereg sił, do których zalicza się również
biologia z ewolucją.
E –: Rzecz w tym, że to kobiety w niedopuszczalny sposób obarcza.
K –: Tak naprawdę cała rzecz w tym, że są one logicznie
niekompatybilne, te dwa rodzaje odpowiedzialności.
E –: Nawet jeśli nowoczesność jest sama w sobie zjawiskiem
historycznym, jak by powiedział Foucault.
K –: Ja zwracam jedynie uwagę na to, że nikt nie jest w stanie
wywiązać się z dwóch logicznie niekompatybilnych rodzajów
przyjętej odpowiedzialności. To nie ma nic wspólnego z historią, to
czysta logika.
E –: Osobiście uważam, że winne są media.
K –: Więc jakie rozwiązanie.
E –: Schizofreniczny dyskurs medialny, którego przykładem choćby
„Cosmo” – z jednej strony: bądź kobietą wyzwoloną, z drugiej strony:
za wszelką cenę łap męża.
K –: Rozwiązaniem jest przyjęcie do wiadomości, że dzisiejsze
kobiety znajdują się we wprost niemożliwej sytuacji, gdy idzie
o powinności seksualne, do których się poczuwają.
E –: Umiem zarobić na utrzymanie domu, a jak, i to z nawiązką.
K –: A w związku z tym jest rzeczą naturalną, że zapragną w końcu
tego, czego pragnie każdy człowiek obarczony sprzeczną
odpowiedzialnością. Zechcą mianowicie wyzwolić się z tej
odpowiedzialności.
E –: Wyjście ewakuacyjne.
K –: W sensie psychologicznym.
E –: Kuchenne drzwi.
K –: Stąd też ponadczasowe znaczenie namiętności.
E –: Chcą być zarazem odpowiedzialne i namiętne.
K –: Nie, chcą doświadczyć namiętności tak wielkiej, porywającej,
władczej i nieodpartej, że niweczy wszelkie poczucie winy, niepokoje
i wyrzuty sumienia związane z ewentualnym poczuciem
sprzeniewierzenia się swojej odpowiedzialności.
E –: Innymi słowy, od faceta oczekują namiętności.
K –: Chcą zostać ścięte z nóg. Porwane. Uniesione. Konfliktu
logicznego rozdwojonej odpowiedzialności rozwiązać się nie da, ale
postmodernistyczną świadomość tego konfliktu, owszem, da się.
E –: Ucieczka. Negacja.
K –: Czyli w gruncie rzeczy pragną mężczyzny, który będzie
dostatecznie namiętny i władczy, żeby poczuły, że nie mają wyboru,
że to przerasta ich oboje – żeby zapomniały, że w ogóle istnieje coś
takiego jak postfeministyczna odpowiedzialność.
E –: W głębi duszy chcą być nieodpowiedzialne.
K –: W pewnym sensie chyba się z tym zgadzam, chociaż nie sądzę,
abyśmy mogli je za to winić, gdyż zapewne nie są tego świadome.
E –: Stłumiony Lacanowski krzyk dziecinnej podświadomości,
mówiąc żargonem psychologów.
K –: Wszak to zrozumiałe, nieprawdaż? Im silniej wymusza się na
dzisiejszych kobietach tę logicznie niekompatybilną dwoistość
odpowiedzialności, tym silniejsze staje się ich podświadome
pragnienie porywająco władczego, namiętnego samca, który
unieważniłby całe to podwójne wiązanie ogromem swojej
namiętności, pozwalającej kobiecie uwierzyć, że nic nie mogła na to
poradzić, że seks nie jest kwestią świadomego wyboru, za który ona
odpowiada, bo jeśli już w ogóle ktoś za to odpowiada, to mężczyzna.
E –: Co tłumaczy, dlaczego im większa tak zwana feministka, tym
bardziej się ciebie czepia i łazi za tobą, kiedy się z nią raz prześpisz.
K –: Nie wiem, czy bym się pod tym podpisał.
E –: Przecież to jasno wynika, że im większa feministka, tym
większa będzie jej wdzięczność i uzależnienie się od ciebie za to, że
wparowałeś na białym rumaku i zwolniłeś ją z odpowiedzialności.
K –: Ja się nie zgadzam z twoim „tak zwana”. Nie sądzę, aby
dzisiejsze feministki były świadomie nieszczere w swoich
deklaracjach dotyczących autonomii. Podobnie jak nie wierzę, że je
same wyłącznie trzeba winić za fatalne wiązanie, w którym utknęły.
Aliści w głębi duszy zgodziłbym się chyba, że kobiety są historycznie
nieprzygotowane do wzięcia na siebie prawdziwej odpowiedzialności.
Pyt.
E –: Pewnie żaden z was nie zauważył, gdzie tu jest sala Małych
Zapaśników.
K –: Nie mówię tego z pozycji typowego studenta jaski​niowca
krytykującego kobiety, za mało pewnego siebie, żeby się zmierzyć
z ich seksualną subiektywnością. I gotów jestem własną piersią bronić
ich przed pogardą lub obwinianiem za sytuację, której ewidentnie nie
są winne.
E –: Bo zbliża się czas konieczności udzielenia odpowiedzi na zew
natury, jeśli wiesz o co mi chodzi.
K –: Mnie chodzi o to, że patrząc choćby z punktu widzenia
ewolucji, przyznać trzeba, iż pewien niedostatek autonomii-ukośnik-
odpowiedzialności stanowił oczywistą zaletę genetyczną u kobiet
pierwotnych, gdyż niskie poczucie autonomii pchało je ku
prymitywnemu mężczyźnie, który miał zdobyć żywność i zapewnić
obronę.
E –: Natomiast te bardziej autonomiczne, babochłopy, polowały
samodzielnie, w istocie walcząc często z samcami o jedzenie.
K –: Ale rzecz w tym, że to te mniej samowystarczalne, mniej
autonomiczne samice znajdowały partnerów i rozmnażały się.
E –: I wychowywały potomstwo.
K –: I w ten sposób przedłużały gatunek.
E –: Dobór naturalny sprzyjał tym, które znajdowały partnera, a nie
tym, co latały na polowanie. No bo ile w końcu znamy malowideł
naściennych wyobrażających myśliwych płci żeńskiej?
K –: Patrząc historycznie, powinniśmy chyba zauważyć, że gdy już
w cudzysłowie słaba kobieta sparzyła się i rozmnożyła, wykazywała
ona częstokroć niezwykły zmysł odpowiedzialności za własne
potomstwo. Więc nie jest tak, że samice nie są zdolne do
odpowiedzialności. Nie o tym mowa.
E –: Świetnie nadają się na matki.
K –: Mowa wyłącznie o dorosłych samicach przedpierwiastkach
i ich genetycznej-ukośnik-historycznej zdolności do autonomii, czyli
niejako samo-odpowiedzialności w relacjach z mężczyznami.
E –: Ewolucja to z nich wytrzebiła. Popatrz na pisma kobiece.
Popatrz na romanse powieściowe.
K –: Podsumowując krótko: tym, czego pragnie dzisiejsza kobieta,
jest samiec obdarzony zarówno namiętną wrażliwością, jak
i genialnym darem dedukcji pozwalającej mu dostrzec, że wszystkie
wypowiedzi kobiety o autonomii są w istocie rozpaczliwym wołaniem
na puszczy podwójnego wiązania.
E –: Wszystkie chcą tego samego. Tylko nie umieją powiedzieć.
K –: Stawiając tym samym ciebie, dzisiejszego zainteresowanego
samca, w paradoksalnej roli nieomal ich terapeuty czy księdza.
E –: Chcą rozgrzeszenia.
K –: Kiedy mówią „Odpowiadam sama za siebie”, „Nie potrzebuję
mężczyzny”, „Sama rządzę swoją seksualnością”, w istocie
komunikują ci, co konkretnie masz zrobić, żeby mogły o tym
zapomnieć.
E –: Chcą zostać uratowane.
K –: Chcą, żebyś ty na pewnym poziomie zgadzał się całym sercem
z tym, co deklarują, i to szanował, a jednocześnie na innym, głębszym
poziomie, żebyś poznał, że to wszystko pic na wodę, przygalopował
na białym rumaku i porwał je namiętnością, jak to czynili mężczyźni
od wieków.
E –: Dlatego właśnie nie wolno brać dosłownie tego, co one mówią,
bo człowiek by zwariował.
K –: W gruncie rzeczy jest to wciąż ten sam finezyjny kod
semiotyczny, w którym nowe ponowoczesne semy autonomii
i odpowiedzialności zastąpiły dawne przednowoczesne semy
rycerskości i zalotów.
E –: Muszę koniecznie porozmawiać z jakimś mężczyz​ną
o wierzgającym kucyku.
K –: Jedyna metoda, żeby się w tym kodzie nie pogubić, to podejść
do niego logicznie. Co ona rzeczywiście mówi?
E –: Nie nie oznacza tak, ale nie oznacza również nie.
K –: Przecież to zdolność logicznego myślenia od samego początku
odróżniała nas od zwierząt.
E –: Nawiasem mówiąc, bez obrazy, logika nie jest wielkim atutem
kobiety.
K –: Ponieważ jednak cała sytuacja seksualna jest nielogiczna,
trudno doprawdy winić współczesną kobietę za słabość logicznego
myślenia czy za ciągłe wysyłanie ognia zaporowego paradoksalnych
sygnałów.
E –: Innymi słowy, one nie są odpowiedzialne za to, że nie są
odpowiedzialne, twierdzi K.
K –: Twierdzę, że jest to podchwytliwe i trudne, ale jak się ruszy
głową – nie niemożliwe.
E –: Bo pomyśl tylko: gdyby było naprawdę niemożliwe, co by się
stało z naszym gatunkiem?
K –: Życie zawsze znajdzie sposób.
Tri-Stan: Wydałem Sissee Nar na pastwę Ecko

Mętny hensoński epikleta, Owidiusz Otyły, syndykalizowany


kronikarz transludzkiej rozrywkowej wymiany tanich organów
w skali kraju, mitologizuje początki ducha- -sobowtóra, który zawsze
towarzyszy postaciom ludzkim w transmisjach na falach UKF,
w sposób następujący:
Trząsł & mieszał w Erze Przedkablowej mądry i sprytny dyrektor
programowy, który zwał się Agon M. Nar. Tenże Agon M. Nar słynął
w całym fluorescencyjnym basenie średniowiecznej Kalifornii ze
sprytnej mądrości & cojones, z jakimi kierował filią Programowania
Rekombinacyjnego Telephemus Studios o nazwie Tri-Stan
Entertainment Unltd. Arche programowania Agona M. Nara była
metastazą oryginalności. Potrafił on tak potasować i zrekombinować
sprawdzone formuły rozrywkowe, że muza Znajomości objawiała się
w przebraniu Nowości. Agon M. Nar był ponadto oddanym ojcem
rodziny. & oto stało się, że podczas gdy jego Banda Bradych &
Wszystko w rodzinie, osiągnąwszy rozkwit, spłodziły Więzy rodzinne &
W różnym stylu & Dajcie mi spokój & Kto tu jest szefem?, z których, na
podobieństwo łbów hydry, wyrosły Webster & Pan Belvedere & Bóle
wzrostowe & Małżeństwo… z dziećmi & Życie toczy się dalej & mityczny
Cosby Show, wszystkie z reklamami ad infinitum, Agon M. Nar
w prywatnym życiu rodzinnym spłodził trzy półsamodzielne
wehikuły, córki, dziewczątka, Leigh & Coleptic & Sissee, które rosły &
rozwijały się bujnie niczym kudzu wśród palm & centrów handlowych
& plaż & kościołów fluorescencyjnego basenu.
Legenda przemysłowa głosi, że Agonowi M. Narowi tak sprzyjała
firma CEO Stanley, Stanley & Stanley, jak również sam Stasis, Bóg
Biernej Recepcji, błogosławiąc mu głową do interesów, że zanim
nastał czas, gdy jego trzy urocze dziewczątka – które widywał teraz &
uwielbiał w co trzeci weekend – przeszły swoje pierwsze
Udoskonalenia Chirurgiczne, Agon M. Nar zdążył pokonać
nienasyconego, brutalnego & pyszałkowatego Reggiego Ecko
z Wenecji, który był Szefem Rekombinacyjnym całego Tri-Stana,
skutkiem czego R. Ecko z W. opadł łagodnie z powrotem na pastelową
ziemię basenu, zdetronizowany & wściekły jak cholera, pod egidą
spadochronu ze złotego jedwabiu.
& Agon M. Nar zarządzał sprawami Tri-Stan Entertain​ments
mądrze & zaiste sprytnie; &, jak zostało zapisane, rekombinacje
pochodnych ścinków ze skrawków nędznych imitacji zdominowały
i uładziły chaotyczne dawniej pasmo MHZ Ery Przedkablowej.
& gdy rekombinacja przemieniona w ethos metastatyzowała,
uładzała & opłacała się na całym różowo-pomarańczowym obszarze
średniowiecznej Kalifornii, nieatestowane córeczki Agona M. Nara
rozkwitły w nimfetki. Zawsze przewidujący Agon M. Nar roztropnie
składał comiesięczną ofiarę rządzącemu w fluorescencyjnym basenie
Bogu Doskonalenia Chirurgicznego, kuliście włochatemu & odzieżowo
zacofanemu, lecz plastycznie uległemu Doktorowi Herm („Afro”)
Dytosowi w kraciastych spodniach dzwonach i liliowej tunice; & Dr
H. („A”) D., B.D.Ch., kontent z tak szczodrej ofiary, uformował córki
Agona M. Nara w nimfetki daleko, daleko piękniejsze, niż zdoła​łyby
to uczynić same tylko kamienne wybryki Natury. Natura trochę się
z tego powodu dąsała, ale i tak już miała więcej niż dość kłopotów
w średniowiecznej Kalifornii. W każdym razie Leigh & Coleptic Nar
wyrosły w końcu na cheer​leaderki Uniwersytetu Kalifornijskiego,
asystentki post​westalek w sobotniej świątyni wyściełanych bóstw Ra
& Sisboomba; o dalszych losach ich kariery Owidiusz Otyły milczy.
Za to najmłodsza córka Agona M. Nara, jego Dzidziuś, Pączuszek,
Mała Księżniczka – czyli Sissee, jedyna w rodzinie Narów
pretendentka do sceny, łowczyni castingów do reklam &
przedpołudniowych seriali – stała się ulubionym & Osobistym
Projektem techników-udoskonalaczy pracujących u Herm („Afro”)
Dytosa; & po wielu niestandardowych ofiarach, plus rytuałach &
procedurach tak obrzydliwych, że liryka woli o nich zamilczeć,
ostatecznie prawie stuprocentowo Udoskonalona Sissee Nar tak
dalece przewyższyła swoje akrobatyczne siostry & wszystkie inne
panny fluorescencyjnego basenu, że jawiła się, cytując „Varietae”,
jako „istna boginka obcująca ze śmiertelnymi”.
Obcowała zaś niemało. Gdy bowiem wieść o jej nad​ludzkich
wdziękach rozniosła się po basenie & okolicach & ugorach interioru
średniowiecznej Kalifornii, ogorzali mężczyźni z dołkiem
w podbródku & usztywnionymi włosami jęli ściągać nawet z rejonów
tak odległych jak Kraina Wielkich Czerwonych Sosen, na głośnych
i niesamowicie fallicznych rydwanach, aby z zachwytem &
podnieceniem gruczołowym ujrzeć ekspandowane kształty Sissee Nar,
& obcować z nią. Historyk tragiczny Dirk z Fresno odnotowuje, że tak
zawrotnie sterczący był biust Sissee Nar, iż potrzebowała ona
pomocnika, aby się położyć; jej wystające ostro w bok kości
policzkowe rzucały drapieżne cienie & zmuszały ją do przechodzenia
przez drzwi profilem; jej idealne zęby zaś oraz opalenizna były tak
nieziemskie, że demiurginie Ery Przedkablowej, Carie i Erythema,
obraziły się śmiertelnie & klnąc wystąpiły z apelacją o estetyczną
sprawiedliwość (apelacją nadzwyczajną: przeciwko brutalnemu
atakowi cosięstałotosięnieodstanie & recesji ktopierwszytenlepszy) do
Statisa – tak jest, tego Stasisa, Pana Najwyższego San Fernandus,
byłego Członka Zarządu ojca założyciela Tri-Stana, Familijnego Sturm
& Drang Najświetniejszych Firm; do Stasisa in summum solo,
Olimpijskiego Nadzorcy, Boga Biernej Recepcji & pod każdym
względem Wielkiego Mitopoetycznego Ciacha. Ale sprawa Carie &
Erythemy nie weszła nigdy nawet na olimpijską wokandę, gdyż Stasis,
B.B.R. osobiście zerkał w dół & podziwiał pannę Sissee Nar & na
swoim domowym module home-entertainment oglądał stale wciąż
nowe wideoklipy zabójczej panny, pozyskiwane dzięki
improwizowanym, ręcznie sterowanym technai dwóch uskrzydlonych
totumfackich o imionach Nike & Fila (którzy pracowali na dwie
zmiany).
W tym to mniej więcej miejscu ton Owidiusza O. przechodzi
w Lament. Albowiem biada, nieśmiertelna Połowica Boga Stasisa,
Boska Królowa basenu, Współrządna, była wielce niezadowolona
z tego, że Stasis więcej pierwszorzędnego czasu poświęca na
podziwianie zarejestrowanego kamerą obrazu Sissee Nar z wyżyn
modułowego roweru treningowego niż na zdawkowe choćby
zaprzeczanie swemu zauroczeniu znacznie udoskonaloną panną
wobec niej, Codep., przy małżeńskim olimpijskim
wysokoowsiankowym śniadaniu. Zaprzeczenia Stasisa stanowiły
ambrozję Współrządnej, więc ich brak poczytywała ona za
niestosowny & irytujący w stopniu najwyższym. & gdy na dodatek,
wychodząc z sauny, zastała Boga od Recepcji sprawdzającego
w telefonie komórkowym ceny wypożyczenia kostiumu łabędzia – no
cóż, zrozumiałe, że tego nie można już było puścić płazem; &
Współrządna wobec całej swojej Grupy Wsparcia poprzysięgła zemstę
na tej śmiertelnej & kształtnej lafiryndzie. Oszalała z bólu zdrady
Królowa odbyła serię telekonferencji z urażonymi demiurginiami,
Carie & Erythemą, a w tym samym czasie jej asystent administracyjny
porozumiał się z asystentem administracyjnym Natury & ustalił
termin wspólnego brunchu; & Codep. nakłoniła właściwie wszystkich
tych nieśmiertelnych, których dumę uraziły Udoskonalone & Biernie
Odbierane wdzięki Sissee Narr, do ogłoszenia tajnej akcji przeciwko
Sissee & jej cieszącemu się wielkimi względami ojcu, Agonowi M.
Narowi z Tri-Stan Unltd. Mieć przeciwko sobie trzy boginie naraz plus
Naturę to wcale nie jest dobra karma, jednak śmiertelnie naiwna
Sissee & pracoholik Agon M. zignorowali gwałtowną podwyżkę
swoich stawek ubezpieczeniowych & dalej zajmowali się
przestawianiem & mieszaniem & rekombinowaniem & poddawaniem
się Udoskonalaniu & castingami & obcowaniem & unikaniem nade
wszystko autorefleksji, mniej więcej tak jak zwykle. Słowem, żyli
w błogiej nieświadomości.
I oto stało się niebawem, że Współrządna & S-ka,
pointerfejsowawszy zawzięcie, uzgodnili wehikuł zemsty. Miał nim
być Telefemicznie zdetronizowany, spuszczony na spadochronie &
wielce mściwie nastawiony Reggie Ecko z Wenecji, który przeszedł
ciężki ubytek wiary w siebie & sprzedał dom & zbiornik rasowych
karpi & przeprowadził się do kokainowej meliny w sławetnym
weneckim pensjonacie znanym na całej promenadzie jako Świątynia
Bardzo Krótkich Modłów, & oto teraz trwonił cały swój czas i warunki
umowy na ćmieniu alkaloidowej fajki & piciu Crown Royal prosto
z aksamitnej torebki & ciskaniu rzutkami w 8x10-calowe wizerunki
Agona M. Nara & oglądaniu w niesamowitych ilościach nocnej
syndykalizowanej telewizji, zgrzytaniu coraz bardziej pożółkłymi
zębami &, słowem, w skrajnym zgorzknieniu. Tajna strategia
działania została wcielona w czyn. Demiurgini Erythema zaczęła się
pojawiać Reggiemu Ecko w śmiertelnym przebraniu Roberta
Vaughana prowadzącego nocny prog​ram O łysieniu na bieżąco między
czwartą a piątą nad ranem w kanale 13, i urabiać go, a tymczasem
Współrządna osobiście oddziaływała na serce, umysł & cojones Agona
M. Nara, winsynuowując się w jego fazę REM pomiędzy czwartą
a piątą nad ranem jako Cerberowata wizja trzech Tri-Stanowych
dyrektorów Stanleyów, prastarych show​manów-kabalistów, którzy
nigdy nie opuszczali swojego wideo​centrum & korzystali na spółkę
z jednego tylko wielkoformatowego monitora & jednego pilota. Pod
dyktando Współrządnej ich obrazy zaczęły nękać psychikę Nara &
Wieszczyć. Tu następują bardzo rozwlekłe Owidiuszowe strofy
liryczne o syrenim śpiewie działającej przez dyrektorskie medium
Bogini & o jego wpływie na onirycznie wrażliwego A.M.N… tak
rozwlekłe w istocie, że pewien luksusowy organ, kopiując Owidiusza,
wyciął znaczne fragmenty pliku SYRENI.SP pióra epiklety. Rzecz
jednak w tym, że tajny plan Współrz. zaczyna się, niestety, rozwijać
z całą mroczną logiką autentycznego rozrywkowo-rynkowego
natchnienia.
Natchnienie – którą to tezę Nar, ku swojej zgubie, po obudzeniu
uznał za własną – zdawało się równie niezbędne, jak udział w nim
Udoskonalonej Córeczki Pieszczoszki Tatusia. Bo oto Telephemus
Studios & Tri-Stan Entertainment, radząc się odzianych w sutanny
westalek Wyroczni Nielsena, Boga Samego Życia, zapłonęli wielkim
gniewem na wieść o rozprzestrzenianiu się raczkującej Telewizji
Kablowej & przyroście w postępie geometrycznym zysków owego
mikroskopijnego syndykatu. Turner & ESP Network & Chicago Super
9 były jeszcze wówczas w stadium embrionalnym. W branży
zawrzało. Podobno Sam Stasis osobiście rozmieścił lśniące urządzenia
TelSat na utkanym gwiazdami nieboskłonie, dostępne na zasadzie
każdorazowej odpłatności. Jest oto godzina czwarta piąta nad ranem.
Zaprawdę, musi Tri-Stan wetknąć stopę w drzwi parterowego domu
Kablówki póki jeszcze czas, wyśpiewuje trójgłowa syrena; & Agon M.
Nar, uśpiony & w fazie szybkiego ruchu gałek ocznych, czuje
objawieniową moc tego, co wieszczą trzej S., najlepsi z obu
możliwych światów: koniec Słowa Na Dobranoc, koniec indiańskich
okrzyków, koniec z hymnem, flagą i tablicą na Zakończenie Dnia
Emisji, w ogóle koniec z Kończe​niem Dnia Emisji: w zamian za to
dwudziestoczte​ro​godzinna nisko rozpostarta pętla czegoś tak
archaicznego, że wydaje się postępowe, & to nie w żadnym „kablu”,
tylko na & w samym powietrzu. Syrena wyśpiewuje Narowi
przepowiednię wyroczni, podnosząc głos przy wykresach
i wskaźnikach: Kablówka nie wniesie niczego nowego ani
doskonalszego & zdechnie w zarodku, za to hiperborejska TV MHz
rozciągnie się po najpóźniejsze z najpóźniejszych godziny doby dzięki
czarno-białemu recyklingowi. & to nie tylko recyklingowi Hazel czy
I Married Joan, o nie – bosko piękna & trzykroć przebrana C.
wieszczyła śpiewem Ostateczny Powrót, stuprocentowym echem,
mitu, klasycznego i Klasycznego mitu: bogatego, wielo​znacznego,
archetypowego, kosmologicznego, wielowartościowego, zdolnego do
nieustannej odnowy, wiecznie świeżego. Senna pieśń wykonana
wysokim altem była skomplikowana & utrzymana głównie w C#.
Tajne ziarno zostało niniejszym zasiane w pomroczności A.M.N. &
zakiełkowało w pulsującą moebiusową pętlę, która stała się mantrą
jego fazy REM: ENDYMION PYRAM FAETON MARPESSA EURYDYKA
LINUS THOR ESHU POLLUKS TYZBE BAAL EUROPA
NIBELUNGOWIE PSYCHE DEMETER ASMODEUSZ ENDYMION
WALKIRIE PYRAM ET CETERA.
Ocknąwszy się zatem w fugach & paroksyzmach, Agon M. Nar udał
się niezwłocznie do Wyroczni pośrednich, zaniósł szczodrą ofiarę
wizerunkom Nielsena & Stasisa, złożył też całe dwie skrzynki cygar
Davidoff „9” Deluxe na stosie ofiarnym Emme, Skrzydlatej Bogini
Zwycięstwa. Przeprowadzono intensywne badanie rynku. Wreszcie,
udawszy się osobiście do jednoekranowego wideocentrum Stan 1-3 &
oznajmiwszy (z pomocą wykresów & wskaźników) swoją epifanię
grubym rybom, Agon M. Nar spotkał się z uznaniem Najwyższej Rady
Wykonawczej Tri-Stana & S. & D. Współrządna przechwytywała na
bieżąco nadzwyczajne telefony kierowane na pager Stasisa.
& oto stało się, że w tym samym tygodniu, w którym nos Sissee Nar
został Udoskonalony w idealną krzywiznę, narodziła się, pod egidą
Nara & Tri-Stana, hucznie reklamowana Sieć Satyr-Nimfa z licencją na
transmisję analogową. Mówiąc najkrócej, SS-N obejmowała genialnie
prosty 24-godzinny cykl mitopei wydobywanych po dolarze za sztukę
z przeładowanych magazynów BBC zawierających materiały ze
strojnego w togi & winne girlandy mitofilskiego okresu lat 1961‒67.
W tym miejscu przed​feministyczny Owidiusz O. uzurpuje
i dytyrambizuje – bez zezwolenia i opłaty – streszczenie filozofii SS-N
pióra historyka Dirka z Fresno, zawistną pieśń Współrządnej oraz
onirycznie natchniony apel Agona M. Nara o zgodę na uruchomienie
największej kabalistycznej sieci Ery Przedkablowej – Sieci Satyr-
Nimfa: „…zasadniczo genialnie prostego 24-godzinnego cyklu mitopei
zaczerpniętych z przebogatych magazynów BBC z antycznie
zamierzchłych lat sześćdziesiątych & skierowanych do tej samej
wstydliwie neoklasycznej grupy statystycznej, która już wcześniej
konsumowała powtórki nawet bez przeżuwania”. Owa cierpiąca na
samotność i bezsenność widownia uznała niezłomną jednakowość
nadawanych przez SS-N brytyjskich czarno-białych skeczy
mitologicznych – serialowych legend o np. Endymionie & Pyramie &
Faetonie & Baalu & Marpessie & surrealistycznie gadających
cockneyem Nibelungach – za dobrą: solidną, znaną, hipnotyczną &
rozkoszną niczym smak własnych ust. Dla Agona M. Nara ów masowy
apetyt na powtarzalne echo oznaczał boskie natchnienie – w żargonie
mikroekonomii statystycznej: Popyt Autogeneratywny. Nie tylko
bowiem SS-N zapełniała syndykalizowane koryto sycące głód
Znanego, jaki odczuwała widownia, ale też Znane karmiło mitopeję,
która z kolei karmiła rynek: podwójnie anonimowy sondaż wykazał,
że dla narodu, którego mitem założycielskim jest to, iż nie posiada on
mitu założycielskiego, Znane równało się wieczności, wszechwiedzy,
nieśmiertelności, zastępczej iskrze Bożej.
…tenże A.M.N., gdy w śnie głębokim słyszał pieśń w wykonaniu
rozgoryczonej Bogini o trzech siwych głowach & jednym pilocie
marki Curtis Mathes, zaczynał autentycznie wierzyć, że właśnie on
jest zdolny objaśnić naród, na którego lewym ramieniu przestawiał &
mieszał. Oto istnieje dziś, śpiewał tercet pseudo-Stanleyów, dziewiczy
narodowy rynek dla mitu. Historia umarła. Linearność to ślepy
zaułek. Nowość to stara śpiewka. Narodowe ja odnajduje się
w płynności & wiecznym powrocie. Różnica w tożsamości.
„Kreatywność” – na przykład w rekombinacjach własnych Nara –
polegała obecnie na manipulacji zastanymi tematami. & wkrótce,
wieszczył syreni głos w C#, dostrzeżony zostanie sam proces, sama
apoteoza statycznej płynności, & zostanie on cynicznie wykorzystany
zgodnie ze swą istotą, niczym lejek, który przelewa się sam w siebie.
„Już niedługo – mity z mitów” – głosiła syrenia przepowiednia &
długoterminowa propozycja. Seriale telewizyjne o serialach
telewizyjnych. Sondaże na temat skuteczności sondaży. Wkrótce, być
może, szacowne & lśniące organy kultury wysokiej zaczną zachęcać
przemądrzałych drobnych ironistów do improwizacji i karykatury
mitów Ery Przedkablowej; & ta zmasowana pop ironia nałoży wesołą
maskę na twarz narodu, jakże haniebnie napiętnowaną dziś głodem &
nędzą – albowiem przekaz, autentyczna informacja, legnie, ukryta &
sycąca, we wnętrzu drewnianego brzucha kampowej parodii.
Tzn. Media zastąpią Przekaz.
& dla mądrego i sprytnego Agona M. Nara on już się rozpoczął. Ten
proces. Gdyż naturalnie Współrządna wyrabiała z Agonem M. Narem
dokładnie to samo, co Sieć Satyr-Nimfa Agona M. Nara miała
wyrabiać z fluorescencyjnym rynkiem Przedkablowym, tzn.
przekonywała go, że najbardziej biwalentne pharmaka, obosieczne
dary tak straszliwie cenne & tak ciążące na sercu, że ich ceny nie
odkupiłoby nawet tysiąc lat bezsenności & łez… przekonywała A.M.N.
& USA, że niezasłużone dary natchnienia są tylko i wyłącznie
produktami jego własnego śmiertelnego geniuszu, owocami
rekombinacji. Agon M. Nar został, innymi słowy, zaproszony do
imitacji Boga. Do re-prezentowania Historii. Do łączenia, na przykład,
upadku Lucyfera & wywyższenia Epitosa w Dynastio-podobną
przypowieść o ojcostwie Kronosa. Oprah jako Izyda, Sigurd jako JFK.
& wszystko na wesoło, to najważniejsze. Ma być lekko, ma być kpina
z samych siebie – śpiewa Narowi Współrządna trój-Stanleyowym
sennym głosem. Niech bohaterowie opowiadają historie „po
swojemu”, & z ich kon-fabulacji mitu z faktem & Klasyki z post-
Oświeceniem wyłoni się znaczenie, które napędzi rynek. & reklam
adresowanych do młodzieży można puszczać ad infinitum,
hipsterskich peanów na cześć Bachusa & Heleny & byczego Thora. &
zyski ze starych kampowych seriali BBC skieruje się z powrotem
w rozmyślnie tandetne & przeteatralizowane mitoreprodukcje SS-
N/Telephemic, których „oryginalne” remaki można potem puszczać
w kółko, o późnych porach nocnych, powiedzmy między czwartą
a piątą rano, z laserowym celowaniem w nękanych bezsennością
powtórkofilów, którzy się nimi upajają.
– To zaś oznacza – nadaje Współrządna z ukrycia za wielo​-
stronicowym grafikiem A.M. Nara do trzech prastarych Stanleyów,
którymi wcześniej dybukowała tegoż Nara, tkając w ten sposób
własną, niewidoczną, podstępną sieć – że SS-N rozprzestrzeniać
będzie mit & napędzać zyski rozprzestrzenianiem mitu
o przeistoczeniu mitu „ponadczasowego” we współczesny, kampowy
obraz. Powstanie nowy gatunek rytualnej narracji, ni to Stara
Komedia, ni Nowa Tragedia – sit-trag: tragedia sytuacyjna. Czysta
Legenda: o sobie samej, legendzie, kradzieży, repetycji, wiecznym
powrocie, samoregeneracji jako stracie jako samoregeneracji. Takie
kosmiczne jaja, Bóg miesza teksty, zgrywa się, stroi miny do kamery”.
Et cetera.
Tyle Dirk z Fresno.
& oto powstała Sieć Satyr-Nimfa, w tym sęk. Trzy drżące, upstrzone
plamami wątrobowymi kciuki uniosły się w górę, zanim podjęły na
nowo odwieczną walkę o jedynego Stanleyowego pilota. Flagę SS-N
wciągnięto na maszt. & biada. Sine kosztów produkcji i urządzeń
satelitarnych, ale jak najbardziej cum olimpijskim budżetem
reklamowym, SS-N dała 24-godzinnego czadu. Reanimowane tragedie
sytuacyjne BBC stały się z miejsca klasykami na listach „Rascals” &
Caesar/Coca. Nieznani wcześniej kontraktowi aktorzy BBC z trzeciej
ligi teatralnej teraz brylowali na tespijskiej telescenie, cieszyli się
kultem wielbicieli & nagłym przypływem środków płatniczych.
Fabryka tłumików zatrudniła bezzębnego Midasa mówiącego cock​-
neyem na dożywotnią umowę & interes kwitł; łysy Samson
w trójogniskowych okularach robił spoty o klubach zdrowego życia
etc. Wszyscy wygrywali. Tri-Stan stał się teraz jeszcze dumniejszym
członkiem Sturm & Drangowej korporacyjnej rodziny E.F.C.; Agon M.
Nar otrzymał honorową Nagrodę Emmē & roztropnie przyjął ją
z cwaną skromnością; Sissee Nar dalej się Udoskonalała – solarium,
aerobik, masaże – & obcowała; Reggie Ecko z Wenecji szedł co jakiś
czas na detoks, ale za każdym razem wracał do wysokonarkotycznej
fajki & Crown Royal z aksamitnej torebki & Świątyni Bardzo Krótkich
Modłów & Trinitrona, czekając, aż za pośrednictwem wymuskanego
Roberta Vaughana dokona się transformacja jego gniewu w znaczenie
narracyjne.
W tym samym mniej więcej czasie Współrządna & Carie &
Erythema rozsiadły się wygodnie, aby obserwować Naturę, która,
dodatkowo podjudzona brunchową retoryką Współrz., obejmowała
właśnie miejsce przy sterze zemsty.
O! biada, nie umiemy już mówić „o! biada” na poważnie, lecz jak
głosi legenda, „o! biada” powiadano z wielkim stoickim smutkiem
w obliczu tragedii nieuchronnych, w obliczu mrocznie nieubłaganego
telos ułomnych poczynań Natury. Tak więc o! biada: albowiem biorąc
pod uwagę Boską Piękność Sissee Nar & jej skromny, stroniący od
lustra wdzięk atakowany techniczną urodą, & biorąc pod uwagę
stanowisko & prestiż & wizję marketingową jej przewidującego ojca,
jak również jego ojcowskie oddanie dla Małej Księżniczki (nie mówiąc
o dubeltowej inwestycji w Sieć Satyr-Nimfa & estetyczną techne
Doktora Herma („A”) D.), było to naturalnie & tragicznie
nieuniknione, że niejaka Sissee Nar, początkująca tespijka, zostanie –
nim dwa Obiegi Nielseńskie zamkną cykl sezonu – przesłuchana &
poddana zdjęciom próbnym & wezwana z powrotem dwa razy &, tak
jest, ostatecznie obsadzona w głównej roli najpierwszej oryginalnej
przeróbki mitologicznej koncernu SS-N/Tri-Stan. Był to
zrekombinowany & uwspółcześniony Endymion, jeden
z najpopularniejszych spektakli teatru telewizji starej zgrzebnej BBC.
Jego remake, Endymion na plażowym kocu, nie tylko powstał
śmiesznie małym nakładem środków, ale zaraz po premierze
w najlepszym czasie antenowym prawie doścignął, przy circa 80,30
proc. oglądalności, wiodący w sondażach przekomiczny serial NBC
o leciwych sufrażystkach i miłośnikach jazzu usiłujących odnaleźć
siebie & sposób na trzymanie moczu w kon​tekście nowoczesnego
domu opieki.
& potwierdziły to zarówno Grupy Fokusowe, jak & poczta: panna
Sissee Nar w tej oryginalnej repro SS-N okazała się fenomenalna.
Owszem, niepozytywne było to, że nie umiała grać & że jej
niepoprawialny głos przypominał darcie paznokciami po betonowej
płycie. Lecz wady te nie miały wielkiego znaczenia. Albowiem
tytułowa rola Sissee Nar, podobnie jak współczesna jej rola logos-
legendarnej Vanny o Białych Dłoniach jako księżycowej Seleny
w nieco safickiej redukcji popularnego minimitu, wymagała
wyłącznie katatonii. Sissee okazała się tu naturalnym talentem.
Wiecznie uśpiona na plaży dość nieapropos ulokowanej na górze
Latmos, musiała tam po prostu leżeć, przebrana, Udoskonalona &
nieśmiertelnie pociągająca; jej antynaturalne piękno wystarczało za
wszystko. Była poezją w stagnacji. Pomimo drobnej skłonności do
drżenia powiek jej zamknięte oczy emanowały magią. Znudzona od
dawna publika wpadła w zachwyt, Vanna straciła popularność,
krytycy byli wyrozumiali & sponsorzy wręcz szaleli. Stasis nawet
nagrał sobie film z Sissee u siebie w niebie. Sissee Nar trafiła na
okładkę „Guide’a” & jej sylwetkę opublikowało „Varietae”. Stała się,
jako że E.N.P.K. szedł regularnie co 23 godziny, zorzą na
małoekranowym firmamencie, cóż że nieco podkolorowaną:
albowiem respondenci sondażu z Grupy Fokusowej Tri-Stana
jednogłośnie orzekli, że kochają Sissee właśnie za jej niesamowite
odgrywanie stanu wegetatywnego, a nie pomimo to. Jej morfeuszowa
bierność najwyraźniej budziła odruch rycerski. Rynek żądał Romansu
przez wielkie r. Klasycznie usposobiona widownia tęskniła za
dziewicą w stanie śpiączki, za bohaterką wspaniale nieprzytomną –
któż bowiem jest bardziej odległy & niedostępny & zatem pożądany
niż osoba nieobecna duchem? Dirk z Fresno zauważa w komentarzu,
że w samej istocie Romansu tkwi niejako pociąg do śmierci („…
a więc każda historia miłosna jest zarazem [opowieścią]
o duchach…”) & że ponętny letarg Sissee Nar odwołuje się do owego
mrocznego tanatyzmu, jaki cechuje współczesny erotyczny Geist.
Jakiekolwiek były w istocie źródła nieprzytomnej atrakcyjności
Sissee, przemysł dostrzegł, że jest ona dobra & zatem rekombinowana.
Pospiesznie nakręcono „oryginalny” remake SS-N-owej wersji
nordyckiego mitu o Zygfrydzie, z Sissee jako narkoleptyczną
Brunhildą. Cierpiący na niestrawność mężczyźni w wełniano-
syntetycznych garniturach ciągnęli z dala drogą napowietrzną, by
wysondować oboje Narów pod kątem zakupu praw licencyjnych do
produkcji Oficjalnej Lalki Sissee Nar – wspaniale pozbawionej
wszelkich funkcji – która była jak żywa.
Można śmiało powiedzieć, że nawet mądry, sprytny, otrzaskany &
zrównoważony Agon M. Nar był niesamowicie uradowany.
O! biada, zanadto się radował. Gdyż do grona najbardziej
zachwyconych wiernych, którzy czerwonymi oczami śledzili, jak
Sissee jako Endymion leży sobie ponętnie, a Selena saficznie jej
usługuje, i to śledzili raz po raz, w najpóźniejszych godzinach
emisyjnych, należał urażony & zły Reggie Ecko z Wenecji, niegdyś
członek rekombinacyjnej eparchii Tri-Stana, bardziej współcześnie
pacjent Kliniki B. Forda, który wyszedł z niebytu, całkiem zaś ostatnio
bohater sepleniącego show Erythemicznego Roberta Vaughana &
późnonocnej jagonowej kampanii. Nawiedzenia Erythemy coraz
bardziej zyskiwały na skuteczności: po wielu litrach & ćwierćuncjach
& bardzo krótkich modłach nad szklaną rurką & płomieniem stosunki
dyplomatyczne między R. Ecko & rzeczywistością zostały na dobrą
sprawę zerwane. & oto stało się, że właśnie nad ranem owego dnia,
gdy padł ostatni przyczółek jego farmakologicznego zdrowia &
nastąpił definitywny koniec, oczy Ecko ujrzały po raz pierwszy Sissee
Nar odgrywającą swoją rolę na wznak w serialu SS-N Endymion na
plażowym kocu, i to dokładnie o tej samej godzinie, o której Natura &
Współrządna, przebrane i wąsate, wkroczyły do jego kloacznej nory
pod postaciami, kolejno, doręczyciela pizzy Domino’s & asertywnego
asystenta pewnego kredytodawcy z branży chemicznej,
przedstawionego tylko jako „Javier J.”… & korzystając ze
wspaniałego braku akcji Endymiona, zaczęły na całego urabiać psyche
R. Ecko – podobnie jak, nieświadomie, czyniła to Sissee Nar na
trinitrońskim ekranie.
Ani Owidiusz Otyły, ani jego rzetelne zwykle źródło, Hollinshed D.
z F., nie dają jednoznacznej odpowiedzi na dramatyczne pytanie, czy
Ecko z Wenecji wpadł po uszy przeszyty żądłem Romantycznej
miłości do 2-D obrazu letargicznej Sissee Nar z powodu
partenogenetycznych bałamuctw N. & C., czy z powodu dionizyjskiej
gorączki związanej z chronicznym nietrawieniem C17H21NO4, czy
też dlatego, że zwyczajnie doszedł do ściany & mózg mu się lasował,
czy może przez to, że sam zapadłszy w korporacyjną niewidzialność,
dostrzegł w Sissee Nar apoteozę komercyjnego obrazu; a może po
prostu była to jedna z tych wielkich Romantycznych przez wielkie r
miłości od pierwszego wejrzenia, treści rycerskich legend,
desperackich ja-pierdolę aktów Tristana/Lancelota, sycylijskiego
grzmotu, Wagnerowskiej Liebestod. Nie ma to wielkiego znaczenia.
Znaczenie ma, o! biada, co ów eros zwojował.
Podjudzany przez Vaughana, dostawcę z Domino’s & latynoskiego
agenta, plus oczywiście niewolny od obsesji, odkąd wyleciał
z korporacji i doznał lucyferowego upadku w coś, co zaczęło się jako
przyjemna rozrywka, R. Ecko z Wenecji dojrzał oto do metamorfozy
w najgroźniejszego z potworów fluorescencyjnego basenu Ery
Przedkablowej: szalonego wielbiciela uprawiającego stalking. Te
resztki psychiki, jakie mu pozostały, pochłonął i opętał w mgnieniu
oka obraz tej, która oto leżała przed nim biernie na górze Latmos. Żył
teraz tylko dla oglądania codziennie między czwartą a piątą rano
Endymiona na plażowym kocu, a jednocześnie coraz wyraźniej
postrzegał w katodowym ekranie wymiarową barierę, która
uniemożliwia mu 3-D łączność z 2-D obrazem wielce Udoskonalonej
Sissee Nar. Regularnie rozwalał w porywie szału swój odbiornik Sony
& zaraz leciał kupować następny. Typowy u szaleńca syndrom
miłości-nienawiści. Pisał obmierzłe listy bez interpunkcji do SS-N &
Tri-Stana (czerwoną kredką), wydzwaniał z błaganiami/pogróżkami.
Obmierzłe listy sygnował jeszcze bardziej obmierzłym pseudonimem
„Twój Myśliwy Akteon”. Czerpiąc ze swojej alkaloidowej obfitości,
przywabiał & ciągnął za język młodych Adonisów, z którymi S. Nar
obcowała była na ścieżce do rekombinowanej sławy. Plus zaczął
prowadzić chaotyczny, kliniczny dziennik, jak przystało na
klasycznego fana-stalkera. Przedstawia się w nim jako Błędny Rycerz,
wysiodłany z należnego mu miejsca & czasu, który porywa się na
demoniczną misję dawnego rycerstwa, a jednocześnie trawi go
postromantyczna świadomość złudności tej misji: wiedział doskonale,
że jego ponadwymiarowa miłość jest diabelska, nieprawdziwa,
infantylna, kompensacyjna, werteriańska – czyli „dotyczy FIKCJI,
a nie FRYKCJI”, że przytoczymy jego własne wulgarne określenie –
lecz był wobec tej wiedzy bezradny, skołowany, opętany, jakby
odurzony magicznym napojem, & o złe czary pomawiał oboje Narów,
pater et filia duae: to oni stworzyli, specjalnie dla niego, w postaci
Sissee z E.N.P.K., Najdoskonalszy Obiekt Erotyczny nowoczesnej
technologii: idealnie proporcjonalny, estetycznie nienaganny,
odzieżowo hermafrodytyczny, porywająco bierny, & – jeszcze gorszy
czar – pod każdym względem 2-D, wymiarowo niedostępny, ergo:
stanowiący pusty ekran dla projekcji odwiecznych fantazji każdego
mężczyzny z czerwonym samochodem o przyciemnionych szybach &
tylnym nagłośnieniu – fantazji, które rozsadzają serce żebrzące
o prawo do kupowania bez ograniczeń tego, w co petent już od
dawna nie jest w stanie naprawdę uwierzyć. Reggie pisał, że
oglądając Sissee, słyszy jej śpiew, wiercący uszy tren w C#, gdy ona
sama jako cycaty pastuszek leży pieszczona księżycowym blaskiem
w świetlistoś​ci katodowego pulsu. Dodatkowy dowód otumanienia –
wiedział wszak, że rola Sissee jest niema, a mimo to czuł, jak jej
nieruchome, brzuchomówcze usta poruszają się w pieśni
przeznaczonej dla niego jednego, dla R.E. ze Świątyni B.K.M.; & tylko
dlatego, że sobie tego życzył. (Tu Owidiusz wpada na moment
w retoryczną zadumę: czyżby ów muzyczny interfejs był sprawką
Erythemy? Współrządnej? Nie było go wcale? Nie ma to znaczenia?)
Reggie Ecko odnotowuje wspólne wykonywanie płomiennych duetów
z letargicznym obrazem TV & osiąganie z tą bezwładną postacią tak
niewyobrażalnych wyżyn namiętności, jakie osiąga się tylko
z dmuchaną lalką & w snach – snach o Niedostępnej martwej za
życia. Czy z podszeptu złych bóstw, czy też nie, miłosny zapał Ecko
był iście Romantyczny: udręka niedostępności Sissee Nar była w nim
siecią, która zagarnęła wszystkie inne bóle & frustracje & złości & lęki
jego zamroczonej winem psyche & zgromadziła cały połów w jednym
nieznośnym anamnestycznym brzemieniu, wywracając łódź do góry
dnem. & Ecko wciągał rozpaczliwe ilości substancji & układał
obmierzłe, gryzmolone kredką wiersze & pozostawał w komunii z W.
& S-ką & za sprawą ich podszeptów kupował w ciemno cały ten
banalny & modny w Kalifornii średniowieczny kit o toksycznej
dysfunkcyjności wewnętrznego dziecka & mężczyznach kochających
za bardzo, jakże niemądrze, tanatofilskie banały, dzięki którym
uwierzył nie tylko w to, że 2-D Sissee Nar jest ponadczasowym &
idealnym obiektem jego najgłębszych pragnień, ale też w to, że jego
miłość jest z natury swojej niekonsumowalna w bezlitosnym świetle
dziennym 3-D rzeczywistości. (Nawiasem mówiąc, okręgowy oddział
organizacji Alanon w Los Angeles miał z czasem zdiagnozować ów
syndrom jako zabójcze połączenie Manii Wielkości & Niskiej
Samooceny).
…Owid zmierza do tego, że Ecko z Wenecji & Ś.B.K.M. dochodzi
ostatecznie do wniosku, iż „dostąpić” Sissee Nar może jedynie za
sprawą jednoczącej fuzji, którą niesie dobra noc śmierci. Zarówno
Robert Vaughan, jak i kontraltowe syreny potwierdzają, że jest to
decyzja zasadna & słuszna (& Współrządna nazywa go esse).
Współrządna postanawia następnie nawiedzić Agona M. Nara
następującym snem. Leigh & Coleptic, córki Agona M. Nara, zostały
porwane i są zakładniczkami poważnie ekstremistycznej bojówki
kalifornijskich Latynosów, którzy grożą powieszeniem ich za lśniące
loki, jeżeli Nar nie spełni żądanego przez nich telemarketingowego
działania: ma znaleźć hipnotycznego awatara starogreckiego Narcyza
& puścić go na antenę, tj. nadawać w kółko jego zniewalający
wizerunek, by wprawić Anglów ze średniowiecznej Kalifornii
w paranarkotyczny cielęcy zachwyt, który uczyni ich łatwym łupem
dla chudych, chciwych barbarzyńców z latynoskiego południa.
Komunikują to Narowi przez telefon komórkowy wysokim altem.
Agon M., jak to ma w zwyczaju, udaje się po radę do wideonicznej
kwatery głównej Tri-Stana, jednak trzej leciwi Stanleye nie potrafią
się skoncentrować na jego problemie: wszystkiego mają tylko po
jednym, więc gdy dwaj z nich muszą w tym samym czasie skorzystać
z dyrektorskiej ubikacji, wybucha każdorazowo dzika kłótnia
o pryncypia, tak że A. Nar w swojej afazyjnej frustracji, jakże typowej
dla cierpiących na koszmary senne, nie jest w stanie przekrzyczeć
empedoklejskiej awantury o dupę Maryni. Wtem jednak tajemniczy
ospowaty woźny Latynos robi słynne psst od drzwi – i bez kontekstu
czy wyjaśnienia informuje Nara, że skonsultował się z Wyrocznią
Stasisa & wnętrzności trznadla Wywróżyły, że Agon M. Nar nie zdoła
znaleźć na czas wykwalifikowanego osobnika płci męskiej, Narcyza II
(żaden bowiem współczesny mężczyzna, nawet wśród znacznie
Udoskonalonych obywateli fluorescencyjnego basenu, nie posiada
dostatecznie boskiej urody, która by usidliła wzrok statystycznych
milionów), lecz za to bona fide żeński osobnik klasy Narcyza zostanie
znaleziony przez Nara, jak na ironię, nie dalej niż w neokolonialnej
kolebce jego własnego domu bądź na okładce „Guide’a” z minionego
tygodnia; tak, chodzi o jego Pieszczoszkę, esse, jego Małą Księżniczkę,
która jednak, jak kategorycznie obwieściły Wnętrzności za $88.95,
ściągnie na Nara osobistą klęskę – co rzekłszy, woźny znikł
z szatańskim & wcale nie latynoskim, a nawet nie męskim, chichotem.
Mimo to nielicho wystraszony przepowiednią i wciąż śniący Nar (tak,
bo wszystko to nadal dzieje się we śnie, na który Współrządna nie
pożałowała sił ni środków), wciąż śniący A.M.N. wysyła nową
nordycką podobiznę Sissee do czyśćca permanentnej emocji między
czwartą a piątą rano, chociaż prognoza 24-godzinnej oglądalności
przedstawia się marnie. Lecz przecież fatalnym zbiegiem okoliczności
o tej właśnie nader wczesnej porze telewizory włączają wszyscy
cierpiący na chroniczną bezsenność narkomani & neurastenicy &
maniacy & psychopatyczni stalkerzy – wierni wielbiciele SS-N; i nie
mniej niż 400 fanów-stalkerów zaczyna śledzić jego narko-
Brunhildowatą lalę, tak że nieraz zderzają się w trakcie stalkingu pod
drzwiami garderoby Sissee w SS-N; ale ostatecznie we śnie A.M.N.
jeden stalker dopina wreszcie swego & Sissee ginie wśród gradu
laserowo-półautomatycznie-pneumatycznych pocisków; & chociaż
w dalszej części snu sam Agon M. Nar nie zostaje zabity (czyli
przepowiednia karbunkułowatego woźnego nie spełnia się w trakcie
snu), to po ocknięciu się o piątej nad ranem czuje się tak skołowany &
zdołowany fazą REM, że gdyby nie to, że epilog snu został mu
ujawniony przez latynoskiego sługę, sam by go sobie chyba kupił
z iście godnego Lajosa żalu & poczucia winy.
Chodzi o to, że Agon M. Nar jest kolosalnie przerażony &
zmartwiony swoim snem (dyrektorzy Ery Przed​kablowej przykładali
bowiem wielką wagę do oniromancji), & bezzwłocznie zawiesza pre-
reprodukcję cyklu o Zygfrydzie & nadaje przez pager wiadomość do
Sissee Nar & błaga ją, by natychmiast wracała do swojego domu przy
samej plaży w Wenecji & skryła się tam & siedziała cicho & przez
jakiś czas trzymała się z dala od okien… co też Sissee Nar
bezzwłocznie czyni, gdyż jest właściwie ruchomą biernością & zawsze
robi to, co jej każe A.M.N. & także dlatego, że ma strasznie niskie
poczucie własnej wartości przez to, że nigdy w życiu nie widziała się
w lustrze. Tyle że, o! biada, dla urodzonego wenecjanina Reggiego
Ecko – który właśnie zastawił swojego Trinitrona & kupił AK-47 na
samoobsługowym straganie tuż przy plaży Dockweiler w Playa del
Rey – jest dziecinną igraszką dowiedzieć się, gdzie mieszka
niezameldowana Sissee: jej senna twarz wryła się mocno
w kalifornijską świadomość, & wystarczy, że Reggie Ecko machnie
lśniącą odbitką 4x5 cali w paru weneckich fitnessach & hurtowniach
silikonu, a babki & faceci momentalnie rozpoznają na zdjęciu
niezameldowaną pannę z SS-N, która mieszka w ustroniu za pewnym
łańcuchem wydm.
& oto Reggie Ecko odziany w najświetniejszy garnitur od Alfaniego
& ciemne okulary & cierpiący straszliwie z racji głodu koki & ogólnie
pożądliwej gorączki udaje się bezzwłocznie do bladoliliowego domu
Sissee przy samej plaży & po sprawdzeniu, że wszystkie okna są
pozasłaniane, & po kilkukrotnym wytrząśnięciu piasku z mokasynów
& po naciśnięciu po wielekroć dzwonka z motywem przeboju Cyndi
Lauper wyważa drzwi & zrywa żałośnie naiwny łańcuch, &
tymczasem Sissee całkiem niewinnie spędza czas z walkmanem przy
wideokursie aerobiku pt. „Stalowa Pupa”; & jak stwierdziły po fakcie
największe autorytety medycyny sądowej, Ecko – wpadłszy do środka
& ujrzawszy Sissee Nar nie tylko obudzoną & spionizowaną, ale
ostentacyjnie zajętą dziarskim ruchem – przez krótki, jakże ludzki,
moment zawahał się z otwarciem ognia & Sissee miała chwilową
szansę ucieczki dla ratowania życia przed morderczymi zakusami
prześladowcy, tyle że akurat w tej samej chwili spostrzegła podwójne
odbicie siebie samej w lustrzanych okularach, którymi Ecko osłaniał
swe kaprawe romantyczne siatkówki przed znienawidzonym światłem
3-D dnia & Sissee wprost oniemiała na widok własnego ludzkiego
obrazu, literalnie zastygła wobec objawienia własnych
Udoskonalonych & trans-ludzkich wdzięków w pierwszym
zwierciadle, w jakie kiedykolwiek miała okazję zajrzeć, & stała tam
widocznie tak statyczna & bierna & bez czucia z powodu szoku, że
serce Ecko rozbrzmiało na nowo potępieńczą, nieznośną, ur-
romantyczną arią miłosną w C#, która tak gwałtownie zalała jego
nadwątloną świadomość, że R.E. nagle doszedł do siebie/wyszedł
z siebie & naszprycował ołowiem Sissee Nar nader hojnie, po czym
strzelił sobie jakimś cudem nie raz, lecz trzy razy w głowę.
…lecz oto, jak na tragikomiczną ironię, durna & zacofana
romantyczna mrzonka Ecko o złączeniu z Sissee w śmierci stała się
faktem. Albowiem S. Nar & Ecko zostali połączeni metodą
rekombinacji w tymże właśnie 2-D świecie, który Ecko przewidział
był jako jedyne możliwe miejsce ich związku. Albowiem syndykatowe
lokomotywy „Donahue! & Rozrywka na dziś wieczór” & ich rozliczne
awatary, takie jak „Oprah & Geraldo! & Gorąca sprawa & Wydanie
poufne & Niewyjaśnione tajemnice & Sally Jessy! & Wyjaśnione lecz
nadal arcyciekawe tajemnice”, płaciły non stop hojne tantiemy za
tragiczny teraz epos o zawrotnej karierze Sissee Nar & upadku
Reggiego Ecko za sprawą ojca Sissee & tegoż ojca epifaniczny & Lajo​-
sowy sen & paraliżu Sissee przed lustrem okularów Ecko &
wysokokalibrowej serii z półautomatu & strasznej śmierci przy
włączonym nadal walkmanie & pierwszym patrolu policyjnym na
miejscu zbrodni zmuszonym do Wtargnięcia Siłą & tajemniczym
trójbalistycznym samobójstwie Ecko & odkrytym następnie dzienniku
pisanym kredką. & najsłynniejsze zdjęcie z „Varietae” przedstawiające
nieprzytomną Endymion-Sissee & fotografia Reggiego Ecko
szalejącego na nartach wodnych z Ricardem Montalbanem w czasach,
gdy jeszcze przestawiał & mieszał na szczycie Tri-Stana – te dwa
obrazy zestawione na ekranie stanowiły tło dla zmieniających się
głów komentatorów; & wreszcie „Enquirer” zrobił co trzeba,
zmontował negatywy razem & napisał, że Ecko & Sissee od dawna
byli kochankami, fanatycznymi amatorami transwestytyzmu &
sportów wodnych… & tak to wielbiciel/kochanek & gwiazdka/obiekt,
w stylu cynicznie kampowym, a jednak współcześnie głębokim
i mitycznym, złączyli się, scalili w śmierci, w 2-D, w opowieści i na
ekranie.
& gdy gadatliwy Rolfer Owidiusza Otyłego rozwodził się podczas
spinograwitacyjnego zrównania nad własną obsesją na punkcie owej
słynnej historii, mówiąc (mówił Rolfer), że może zabrzmi to
bezdusznie & podle, ale Ecko & Sissee Nar wyglądają, w 2-D
zestawieniu, jak modelowa para tragicznych kochanków, o jakiej
każdy porządny Amerykanin Ery Przedkablowej bez względu na
orientację seksualną uwielbiał słuchać & czytać & fantazjować
romantycznie od czasów mniej więcej baśni Grimmów… to nagle
Owidiusz O. wpadł na pomysł, żeby całą historię przerobić na
ironicznie współczesny & niezostawiający złudzeń, lecz wciąż
mitycznie nośny & silnie liryczny produkt przemysłu rozrywkowego.
To, że Agon M. Nar – tak perypetyjnie zdruzgotany, że publicznie
przeklął Bogów w Orędziu Telewizyjnym & całkowicie zaniechał
przestawiania/mieszania/rekombinowania & pozwolił, aby SS-N
wyprzedził w Lotnych Sondażach jej nędzny kablowy surogat, Sieć
Hit czy Mit Teda z Atlanty – że Nar przez swoich prawników ostrzegł
Owidiusza Otyłego, iż każdy nieautoryzowany utwór liryczny o Sissee
stanie się podstawą do wszczęcia akcji prawnej, nie zraziło O.O. ani
na jotę. Postawiwszy sobie za cel, jak głosił jego lapidarny projekt,
„…odnowę naszej nieustającej zadumy nad tak wielkim cierpieniem”,
Owidiusz postanowił zrekonstruować & uwspółcześnić opowieść
w „…stanowiący wyrafinowany konglomerat romantycznych
archetypów metamit”, pikantną rzecz o kazirodczych figlach Tristana
& Narcyza & Echo & Izoldy; w tymże projekcie Owidiusz nie tylko
potwierdził, ale wręcz splagiatował tezę Dirka z Fresno, iż tak wielki
był żal Boga Stasisa od B. Recepcji po stracie Śmiertelniczki Miesiąca
& tak wielki jego gniew na chorego z miłości eksdyrektora, który ją
załatwił kalibrem .86, że Stasis odmówił trzykroć przestrzelonej duszy
Reggiego Ecko wszelkiego pokoju na podziemną kartę Visa, skazując
ducha Ecko na to, by po wieczne czasy straszył na największych
częstotliwościach telewizyjnych pasm UKF, aby błąkał się tam
w irytujących & niedoskonałych dwuobrazach z wszystkimi
postaciami & zachodził na nie & naśladował ich ekranowe gesty jako
denerwujące wizualne echo stale przypominające wrażliwym
śmiertelnikom, że to, co wprawia nas w najwyższy zachwyt, jest
sztuczne & zapośredniczone przez niedoskonałą techne. (Jakbyśmy
wcześ​niej tego nie wiedzieli (Poza tym odbiór przez kablówkę był już
wtedy prawie doskonały).).
& już tylko ostatnie & epegzegetyczne „o! biada”. Okazuje się
bowiem, że tak wielkie jest upodobanie piejącego dyszkantem
Owidiusza do refleksji nad własnymi peryfrastycznymi teoriami na
temat przyczyn estetycznego rezonansu Agona M. Nara & Stasisa &
Współrządnej & Sieci Satyr-Nimfa & popularyzacji ponadczasowych
kłamstw, iż zaniedbał on napomknąć o tym, że Sissee Nar została
uwarunkowana metodą wychowawczą Skinnera do lęku przed
lustrami & religijnego wyrzeczenia się wszelkich zwierciadeł
i powierzchni o własnościach odbijających, a to dlatego, że jej mądry
& sprytny, lecz hołdujący Behawioryzmowi ojciec obawiał się, iż
widok jej wciąż Udoskonalanej urody wtrąci córkę w nieatrakcyjny
narcyzm uziemiony miłością własną; & omieszkał Owidiusz zdradzić,
że powodem, dla którego A.M.N. wybrał śpiącą rolę na debiut Sissee,
było to, żeby jej oczy pozostały przez cały czas kręcenia filmu
skromnie zamknięte & żeby jej oszczędzić choćby przypadkowego
zerknięcia na samą siebie na monitorze czy taśmie etc.; & że gdyby
A.M.N. pozwolił był swej Udoskonalonej Pieszczoszce na jedno czy
dwa mitriadyczne zerknięcia w lustro – dając jej tym samym choćby
blade wyobrażenie o estetycznym kunszcie Udoskonalacza Doktora
Herma Dyty – zanim odblaskowe szkła ciemnych okularów Ecko
z Wenecji zaskoczyły ją nieprzygotowaną nagłym widokiem, być
może nie stanęłaby jak wryta & w szoku wobec obrazu, który tylko
ona jedna w całym fluorescencyjnym basenie postrzegała
w rzeczywistości jako niedoskonały, wręcz wadliwy & niedostatecznie
Udoskonalony & topornie śmiertelny, & dzięki temu starczyłoby jej
może tężyzny psychicznej, żeby wiać gdzie pieprz rośnie przed
półautomatycznymi wagnerowskimi zakusami oszalałego ducha UKF
in spe. Dlatego Owidiusz z konieczności umieścił całe to ważkie tło
narracyjne na samym końcu, nazywając je pretensjonalnie
„epegzegezą”, & Redaktor Prowadzący szacownego błyszczącego
czasopisma, które miało tekst drukować, był niezadowolony & pismo
w końcu nie kupiło tekstu Owidiusza, za to sieć kablowa H. czy M.
Teda z Atlanty nabyła prawa do całej Owidiuszowej koncepcji
programów z cyklu „Wspomnienie o Sissee” – emisji specjalnych
pozwalających na wykorzystanie mnóstwa materiałów
niechronionych prawem autorskim, i to raz po raz, pod egidą
Oszczędności; & chociaż „Wspomnienie o Sissee” nigdy nie weszło na
antenę (Hit czy Mit przetwarzał w owym czasie sześćset sześćdziesiąt
rekombinacji mitologicznych dziennie), Tantiemy za Opcję wypłacane
Owidiuszowi były nie do pogardzenia, więc dzięki nim & Odstępnemu
z szacownego błyszczącego pisma Owidiusz Otyły nie wyszedł źle na
całym przedsięwzięciu; nie martwcie się o Owidiusza.
Na łożu śmierci, trzymając cię za rękę, ojciec
wziętego dramaturga z off-broadwayowskiej
grupy nowi młodzi prosi o łaskę

OJCIEC: Proszę posłuchać: ja rzeczywiście nim gardziłem. Gardzę.


OJCIEC: Dlaczego nikt człowieka nie uprzedzi? Dlaczego wszyscy
uważają to za błogosławione zdarzenie? Jakby się zmówili trzymać
człowieka w nieświadomości. Czemu nikt cię nie weźmie na stronę
i nie powie, co się święci? Dlaczego nie powiedzieć prawdy? Że twoje
życie ulega kon​fiskacie? Że od tej chwili oczekuje się od ciebie, że
oddasz wszystko i nie tylko nie usłyszysz dziękuję, ale nawet nie
będziesz tego oczekiwał? Nigdy. Że zapomnisz o fundamentalnej
zasadzie dawania i brania, którą latami uczyłeś się utożsamiać
z życiem, i odtąd nie będziesz chciał niczego? Powiem więcej, gorzej
niż niczego: że koniec z życiem, które możesz nazwać swoim? Że tego
wszystkiego, czego dotąd pragnąłeś dla siebie, masz teraz w zamian
pragnąć dla niego? Skąd to oczekiwanie? Czy rozsądnie jest czegoś
takiego oczekiwać? Od istoty ludzkiej? Żebyś niczego nie miał
i niczego nie chciał dla siebie? Żeby cała twoja ludzka natura nagle się
odmieniła, przeistoczyła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,
z chwilą gdy to wyszło z niej, przysporzywszy jej tak straszliwego
bólu i zniekształciwszy jej ciało tak gruntownie, że naj… – że ona
sama po tym wszystkim zmieni się niejako automatycznie, magicznie,
w momencie jego wyjścia na świat – jakby za sprawą jakichś
hormonalnych czarów – za to ty, który go nie nosiłeś i nie byłeś z nim
połączony rurkami, pozostaniesz wewnątrz taki jak zawsze, a mimo to
od ciebie też będzie się oczekiwać zmiany, porzucenia wszystkiego
z wolnej woli? Dlaczego o tym nikt nie mówi, o tym szaleństwie? Że
twoja niezdolność do odrzucenia siebie, zmiany wszystkiego
i nieposiadania się z radości wobec… że za to będziesz osądzony. Nie
tylko jako cudzysłów rodzic, ale jako człowiek. Osądzona zostanie
twoja ludzka wartość. Fałszywie życzliwe spojrzenie tych, którzy
chętnie osądzają rodziców, osądzają ich za brak magicznej przemiany,
za niewyrzeczenie się z miejsca wszystkiego, czego dotychczas
pragnęli, i… securus judicat orbis terrarum, ojcze. Ale ojcze, czy
naprawdę mamy uwierzyć, że to jest tak oczywiste i naturalne, że nikt
nie odczuwa nawet najmniejszej potrzeby uprzedzenia nas o tym?
Instynktowne, jak mruganie? Nikomu nie przyjdzie do głowy
uprzedzić bliźniego? Dla mnie to wcale nie było oczywiste,
zapewniam ojca. Widział ojciec kiedyś łożysko? Szczęka mi opadła,
jak wypłynęło i plasnęło o ziemię, a oni co z nim zrobili? Nikt mnie
nie uprzedził, proszę mi wierzyć. Że własna żona może mi zarzucić
ułomność tylko dlatego, że pozostałem tym samym mężczyzną, za
którego wyszła za mąż. Czy tylko mnie nie uprzedzono? Skąd to
milczenie, skoro…
OJCIEC: Gardziłem nim od początku. Nie przesadzam. Od pierwszej
chwili, w której uznali za stosowne wpuścić mnie i spojrzałem w dół
i zobaczyłem, że już się jej uczepił, już ją ssie. Ssie ją, drenuje, a jej
uniesiona twarz – jej, która miała tak kategoryczne poglądy na temat
ssania dowolnej części ciała, że dałbym sobie… jej twarz, ona się
odmieniła, stała się abstrakcją, Matką, jej zachwycona twarz
położnicy, rozpromieniona, jakby nie działo się nic inwazyjnego ani
groteskowego. Darła się na tym stole, darła się, a teraz gdzie była
tamta dziewczyna? Nigdy wcześniej nie widziałem jej tak – dzisiaj się
mówi „odjechanej”, tak? Czy ktoś się zastanowił nad tym
określeniem? Co ono naprawdę implikuje? W tym momencie już
wiedziałem, że nim gardzę. Innego słowa na to nie ma. Żałosna. Cała
histo​ria od tamtej chwili. Prawda jest taka, że dla mnie to nie było ani
naturalne, ani wzbogacające, ani piękne, ani sprawiedliwe. Niech
sobie ojciec myśli o mnie, co chce. Taka jest prawda. To było od
początku do końca obrzydliwe. Bez końca. Atak na zmysły. Ojciec
o tym nie może mieć pojęcia. Nietrzymanie moczu. Wymioty. Sam
zapach. Jazgot. Deprywacja snu. Egocentryzm, porażający
egocentryzm noworodka, nie ma ojciec pojęcia. Nas na to w ogóle
nikt nie przygotował, że to wszystko będzie zwyczajnie nieprzyjemne.
Wariackie ceny plastikowych przedmiotów w pastelowych kolorach.
Kloaczne wyziewy z dziecinnego pokoju. Nieustanne pranie. Smród
i hałas non stop. Niemożność zaplanowania czegokolwiek. Ślinotok
i terror, i świdrujące wrzaski. Jak szpile te wrzaski. Może gdyby nas
ktoś przygotował, ostrzegł. Nieustanna rekonfiguracja wszelkich
planów pod jego dyktando. Wedle jego zachcianek. On rządził z tej
kołyski, rządził od początku. Rządził nią, redukował ją i przerabiał.
Już w niemowlęctwie jaką dzierżył władzę! Poznałem jego bezdenną
chciwość. Mojego syna. Arogancję nie do wyobrażenia. Nieziemską
chciwość, bezmyślny bałagan i bezduszne okrucieństwo – dosłownie
jego bezmyślność. Czy ktoś się kiedyś zastanowił nad konsekwencjami
tego słowa? Nad bezmyślnością, z jaką on tratował świat? Nad tym, jak
rzucał i ściągał przedmioty, nad tym, jak niszczył przedmioty
i spokojnie szedł dalej? Jako dwulatek. Prawdziwie Demoniczna
Dwójka. Obserwowałem inne dzieci; przyglądałem się uważnie innym
dzieciom w jego wieku – był jakiś inny, czegoś mu brakowało.
Psychopatyczny, socjopatyczny. Ten groteskowy brak dbałości
o wszystko, co od nas dostawał. Proszę mi wierzyć. Rzecz jasna nie
wolno było do niego powiedzieć: „Ja za to zapłaciłem! Obchodź się
z tym uważnie! Okaż minimum szacunku dla czegokolwiek poza
sobą!”. Mowy nie ma. Nigdy. Wyszłoby się na potwora. Co to za
rodzic, który każe się zastanawiać nad tym, skąd się biorą rzeczy?
Mowy nie ma. Nawet pomyśleć tak nie wolno. Lata przeżyłem z gębą
rozdziawioną ze zdumienia, tak oburzony, że nie pomyślałem
nawet… nie było gdzie o tym porozmawiać. Inni jakby w ogóle nie
widzieli tego. Jego. Z gruntu zaburzonego charakteru. Całkowitego
braku tego, co nazywamy „ludzkim”. Psychozy, której nikt nie śmie
zdiagnozować. Nikt nie mówi tego głośno – że masz poświęcić życie
w służbie psychopaty. Nikt nie wspomina o nadużyciu władzy. Nikt
nie wspomina o psychotycznych napadach szału, podczas których
pragniesz w duchu… sama jego twarz, tak jest, sama jego twarz
budziła we mnie obrzydzenie. Mała miękka wilgotna twarz,
nieludzka. Krążek sera z rysami zaznaczonymi byle jak, jak dziury
w upiornym cieście. Czy ja jestem… byłem jedyny? Skoro twarz
noworodka jest nie do rozpoznania, nie jest ludzka – bo przecież to
prawda – to dlaczego wszyscy klaszczą z zachwytu i nazywają ją
piękną? Czemu nie mówić po prostu o brzydocie, z której osobnik
najpewniej wyrośnie? Po co tak: od początku to jego oko – prawe oko
mojego syna – było wyłupiaste, minimalnie, odrobinę bardziej niż
lewe, i mrugało trzepotliwie, za szybko, jakby miało awarię prądu. To
trzepoczące mruganie. Ta minimalna, lecz skoro raz zauważona,
niezapomniana już nigdy wyłupiastość jednego oka. Tego oka
minimalne, lecz agresywne wypiętrzenie. Wszystko miało być jego,
zdradzało to oko – a jaki triumf w nim, jaki błysk uciechy.
W terminologii pediatrycznej „egzoftalmia”, podobno nieszkodliwa,
sama przejdzie z czasem. Ja jej nigdy nie powiedziałem tego, co
wiedziałem: że to nie przejdzie, że to nie jest przypadkowy znak. W to
oko należało patrzeć, zaglądać głęboko, jeśli się chciało dostrzec to,
czego nikt inny widzieć nie chciał, ani przyjąć do wiadomości. Jedyna
szczelina w masce. Niech ojciec słucha. Nienawidziłem własnego
dziecka. Nienawidziłem tego oka, tej jamy gębowej, tych warg, tego
płaskiego nosa, tych obślinionych półotwartych ust. Nawet skórę miał
niezdrową. „Liszajec” brzmi fachowa nazwa, to chroniczne. Pediatrzy
nie umieli znaleźć przyczyny. Ubezpieczenie – koszmar. Połowę
swoich dni spędziłem przy telefonie, użerając się z tymi ludźmi.
Ubrany w maskę zatroskania do pary z jej maską. Nigdy ani słowa.
Dziecko chorowite, słabe, serowato blade, z chronicznym zaparciem.
Jątrzące wypryski jego chronicznego liszajca, strupy. „Jątrzące”, czyli
ropiejące. Mój syn ropiał, wydzielał, łuszczył się, jątrzył, ślinił
z każdego kawałka ciała. Z kim można o czymś takim porozmawiać?
Że on nauczył mnie pogardy dla ciała, nauczył mnie, co to znaczy
mieć ciało – to znaczy odczuwać obrzydzenie, wstręt. Nieraz
musiałem odwracać głowę, wymykać się z pokoju, uciekać za róg. To
bezwiedne bezmyślne dłubanie, drapanie, wiercenie i zabawianie się,
bezdenna narcystyczna fascynacja włas​nym ciałem. Jakby granice
jego ciała wyznaczały cztery strony świata. Niewolnik samego siebie.
Maszyna bezmyślnej woli. Rządy terroru, proszę mi wierzyć. Te
nieziemskie brewerie, które urządzał, gdy jego wola była gwałcona.
Gdy spotkał się z odmową albo odroczeniem spełnienia żądań.
Kafkowska sytuacja – człowiek ponosił karę za to, że bronił go przed
nim samym. „Nie, nie, dziecinko, syneczku, nie mogę ci pozwolić
włożyć rączki do wrzątku ani w wirnik włączonego wentylatora, nie
pij rozpuszczalnika” – i dziki ryk. Obłęd tej sytuacji. Nic nie dało się
wytłumaczyć, nijak przemówić do rozsądku. Można było tylko odejść
ze zgrozą. I siłą woli powstrzymywać się następnym razem od
zezwolenia mu na to, czego chce, od powiedzenia z uśmiechem:
„Proszę bardzo, syneczku, napij się rozpuszczalnika”, niech ma
twardą szkołę. Spazmy, szantaże, prowokacje, furie. Wcale nie
psychopata, zrozumiałem to w końcu. Szczwany jak lis. Każdy napad
miał wykalkulowany. „Nadmiar wrażeń, zmęczony, pewnie chory, ma
gorączkę, musi poleżeć, po prostu nie w humorze, za długi miał
dzień” – litania jej usprawiedliwień w jego obronie. Ta jego wieczna
manipulacja jej emocjami. Nieustająca manipulacja, na którą
reagowała nieludzko: nawet kiedy widziała jego gierki, wybaczała
mu, była zauroczona jego jawnym brakiem samodzielności, tą, jak ją
nazywała, „potrzebą” matki, „potrzebą potwierdzenia”, jaką jej
zdaniem zdradzał mój syn. Potrzebą potwierdzenia? Jakiego
potwierdzenia? On nigdy nie miał wątpliwości. Wiedział, że wszystko
mu się należy. Jakby na to zasłużył. Obłęd. Solipsyzm. Domagał się
wszystkiego. Wszystkiego, co miałem, co kiedyś miałem, czego nigdy
nie będę miał. Nie było temu końca. Ślepy, bezsensowny apetyt.
Powiem to wreszcie: zło. No, powiedziałem. Wyobrażam sobie ojca
minę. Ale on był zły. I wyglądało na to, że tylko ja to wiem.
Krzywdził mnie na tysiące sposobów, a ja nie mogłem nawet nic
powiedzieć. Pod koniec każdego dnia dosłownie bolały mnie mięśnie
twarzy od wysiłku, jaki wkładałem w ich kontrolowanie, żeby nie…
nawet w jego oddechu słychać było cichą nutę zażalenia. Sine kręgi
nienasyconego apetytu pod oczami. Skowyt wydechu. Tych dwoje
różnych oczu, to jedno straszne oko. Ta czerwień i flakowatość jego
ust i to, że dolną wargę miał zawsze obślinioną, żeby mu ją nie wiem
jak często wycierać. Dziecko z natury wilgotne, wiecznie lepkie,
wydzielające dziwnie grzybiczny odór. Pustka myślowa jego twarzy,
gdy absorbowała go jakaś przyjemność. Skrajny bezwstyd jego
chciwości. Skrajne poczucie tytułu do wszystkiego. Ile czasu nam
zajęło wyuczenie go choćby zdawkowego dziękuję. I nigdy nie
powiedział tego szczerze, ale jej to nie przeszkadzało. Ona wręcz…
nieważne. Była jego służącą. Mentalną niewolnicą. Nie tą samą
dziewczyną, którą kiedyś poprosiłem o rękę. Była jego niewolnicą,
przekonaną, że ma z tego wyłącznie radość. Bawił się nią jak kot
szmacianą myszką, a ona odczuwała radość. Wariactwo? Gdzie się
podziała moja żona? Czym było to stworzenie, które głaskała, kiedy
ono ją ssało? Prawie całe jego dzieciństwo – w moim wspomnieniu –
prawie całe sprowadza mi się w taki obraz, że stoję parę metrów
z boku i obserwuję ich z pełnym zgrozy zdumieniem. Za fasadą
obowiązkowego uśmiechu. Zbyt słaby, żeby przemówić, zapytać.
Takie było moje życie. Taka jest prawda, którą ukrywałem. To ładnie
ze strony ojca, że mnie ojciec słucha. Ważniejsze to dla mnie, niż
ojciec myśli. Wypowiedzieć się. Te ju – niech mnie ojciec osądzi, jak
chce. Nie, proszę. Ja umieram – nie, ja wiem – przykuty do łóżka,
prawie ślepy, obstrukcja, nieżyt, umieram, samotnie i w boleści.
Niech ojciec spojrzy na te wszystkie cholerne rurki. Całe życie
w milczeniu. A to moja spowiedź. Ładnie z ojca strony. Niech ojciec
nie myśli… mnie nie o rozgrzeszenie, ja… po prostu usłyszeć prawdę.
O nim. Że nim gardziłem. Nie ma innego słowa. Często musiałem
odwracać od niego oczy, uciekać wzrokiem. Chować się. Odkryłem,
dlaczego ojcowie rozpościerają przed sobą wieczorną gazetę.
Ojciec: Przypominam sobie tylko jeden taki raz w ca… jakieś
głupstwo, awantura o jakieś głupstwo po kolacji któregoś wieczoru.
Nie chciałem, żeby jadł w salonie. Moim zdaniem to nie jest
nierozsądne żądanie. Do jedzenia służy jadalnia; wytłumaczyłem mu
etymologię i znaczenie słowa „jadalnia”. Salon, w którym
rezerwowałem sobie głupie pół godzinki z gazetą po kolacji – a tu
nagle widzę go przed sobą, na nowym dywanie, zajadającego
słodycze w salonie. Czy postąpiłem nierozsądnie? Słodycze dostał
w nagrodę za zjedzenie zdrowego posiłku, na który ja dla niego
zapracowałem i który ona dla niego przygotowała – czuje ojciec
bluesa? osąd, niesmak? że takich rzeczy nigdy nie wolno mówić, że
się zapłaciło, że własne szczupłe dochody przeznaczyło się na… to
samolubstwo, no nie? zły ojciec, no nie? czepia się? egoista? Ale
przecież to prawda, ja zapłaciłem za te małe kolorowe drażetki
z czekoladą, które on wysypywał sobie teraz z odwróconej torebki
prosto do ust, żeby żadnej nie uronić, nigdy po jednej, słodycze
zawsze całe naraz, najszybciej jak się da, mniejsza o to, co się
rozsypie, i stąd mój wymuszony uśmiech i usilnie łagodne
przypomnienie etymologii słowa „jadalnia”, i nawet nie polecenie,
zwykła – przez wzgląd na jej reakcję, jak zawsze – prośba, żeby,
bardzo go proszę, żadnych słodyczy w sal… a ten, z gębą pełną
słodyczy, jeszcze żuje, a już zaczyna histerię, ciska się, tupie nogami
i drze się wniebogłosy, tak w tym salonie, z gębą pełną czekolady,
z rozdziawioną czerwoną gębą zapchaną czekoladową miazgą, ślina
mu, już wyje, cieknie po brodzie, a ten wyje i tupie, i kapie mu na
koszulę, a ja zerkam nieśmiało sponad gazety trzymanej jak tarcza
i modlę się, żebym wytrwał w tym fotelu i nie powiedział nic, i widzę,
jak jego matka już przy nim, już klęczy, chce mu obetrzeć brodę z tej
cieknącej czekolady, a ten się na nią wydziera i odtrąca serwetkę. Kto
by się nie zgorszył na taki widok? Kto by… gdzie to jest napisane, że
takie hece są do przyjęcia, że taką kreaturę należy nie tylko
tolerować, ale uspokoić, więcej nawet – udobruchać, tak jak ona to
teraz robiła, na kolanach, czule, w krzyczącej sprzeczności z tą
niegodziwością, która się działa? Co to za jakiś obłęd? Że ciągle słyszę
te ciche, śpiewne tony, którymi go uspokajała – po czym? – cierpliwie,
unosząc znowu raz po raz serwetkę, którą ten z wrzaskiem odtrącał.
Ja nie przesadzam; on to powiedział: że nienawidzi jej. Nienawidzi
jej? Jej? Klęczącej na jednym kolanie, udającej, że nic nie słyszała, że
to nic, że nadwrażliwy, że długi dzień, że… jaki diabelski czar krył się
za tą cierpliwością? Jaka istota ludzka potrafiłaby na klęczkach
ścierać ślinę zmieszaną z łzami, których powodem było jego, jego
pogwałcenie prostego i zdroworozsądkowego zakazu mającego
zapobiec właśnie takim obrzydliwościom w pomieszczeniu, w którym
szukaliśmy głupiej chwili wytchnienia. Jaka czeluść szaleństwa
oddzieliła mnie od żony? Kim była ta kreatura? Dlaczego na to
pozwalaliśmy? Jak można było winić mnie za to, że zasłaniam się
gazetą przed drastyczną sceną? Mogłem tylko albo nie patrzeć, albo
ukatrupić go na miejscu. Czy powstrzymywanie się z całej siły przed
tym, co należałoby zrobić – czy to się równa mojemu dystansowi,
nieczułości, koniec cytatu, albo na litość boską „okrucieństwu”?
Okrucieństwu wobec tego? Dlaczego termin „okrutny” stosuje się
tylko do tych, którzy płacą za czekoladowe drażetki wysypane na
koszulę, za którą zapłaciłeś, z której sypią się na dywan, za który
zapłaciłeś, i zostają wdeptane butami, za które zapłaciłeś, w trakcie
furiackiego tupania w odpowiedzi na twoją łagodną uwagę, żeby
spróbował na przyszłość unikać takiego właśnie bałaganu, jaki robi
w tej chwili? Czy tylko mnie jednemu to wydaje się bez sensu? Tylko
ja jestem zdegustowany, zgorszony? Dlaczego nawet o tym zgorszeniu
nie wolno mówić głoś​no? Kto ustanowił to prawo? Dlaczego to ja
muszę być widziany, ale nie słyszany? Skąd takie odwrócenie zasad,
w których sam byłem wychowany? Jaką niesamowitą dyscyplinę
zastosowałby mój własny ojciec, gdyby…
OJCIEC: Owszem. Czasami tak, nie, ja dosłownie nie mogłem
znieść jego widoku. Liszajec jest chorobą skórną. Wykwity na jego
głowie ropiały i tworzyły skorupę. Ta skorupa potem żółkła. Dziecięca
choroba skóry. Przypadłość wieku dziecięcego. Kiedy kaszlał, sypał
się z niego żółty strup. Z gorszego oka wiecznie mu się sączyło, taka
lepka substancja, która nie ma nazwy. Kiedy matka przynosiła mu
śniadanie, powieki miał sklejone jasnym strupkiem, który ktoś musiał
zmyć wacikiem, a on wyrywał się przy tym i narzekał, że czyszczą mu
oko z obrzydliwego strupa. Unosiła się wokół niego woń zepsucia,
pleśni. A ona wąchała go z rozkoszą. Z nosa mu leciało bez ustanku
i bez powodu, od czego robiły mu się małe ranki na brzegach nozdrzy
i górnej wargi, które też porastały strupem. Chroniczne zapalenia
ucha oznaczały nie tylko nasilenie częstotliwości histerii, ale też
kolejny smród wydzieliny, którego opisu ojcu oszczędzę. Antybiotyki.
Był chodzącym laboratorium infekcji, wydzielin, wykwitów
i upławów, blady jak korzeń rzepy, krostowaty, wilgotny, jak coś
z piwnicy. A mimo to każdy, kto go ujrzał, klaskał w ręce
i wykrzykiwał z zachwytu. Piękne dziecko. Aniołek. Wrażliwy.
Delikatny. Serce się rozpływa. Używano słowa „piękne”. Ja po prostu
stałem – co mogłem powiedzieć? Ze starannie zadowoloną miną.
Gdyby widzieli tę nieludzką, do obrzydzenia białą twarz w czasie
infekcji, ataku, histerii, jej świńską złośliwość, zaczepną bezczelność,
chciejstwo. Brzydotę. „Jak trędowaty obrosły ohydą” – oto brzydka
prawda. Śluz, ropa, wymiociny, fekalia, biegunka, uryna, woskowina,
plwocina, różnobarwne strupy. Oto był jego posag na… dary, które
nam przyniósł. Rzucał się we śnie lub gorączce, chwytał powietrze,
jakby je chciał do siebie przyciągnąć. A przy jego łóżku zawsze ona,
w transie, zaklęta, ocierająca, osuszająca, głaszcząca i tuląca, ani
jednym słowem niedająca poznać, że widzi ohydę tego, co on z siebie
wydala, oczekując, że ona to z niego zetrze. To nieustanne
pozbawione wdzięczności oczekiwanie. Nigdy niedocenione.
Dziewczyna, z którą się ożeniłem, reagowałaby na tę kreaturę całkiem
inaczej, proszę mi wierzyć. Jej piersi traktował jak swoją własność.
Własność prywatną. Jej sutki przybrały barwę obtartego kolana.
Łapał, ściskał. Wydając chciwe odgłosy. Obmacywał ją. Smarkając,
rzężąc. Bez reszty pochłonięty własnymi doznaniami. Bezrefleksyjny.
W swoim ciele czuł się jak u siebie w domu, tak bardzo, jak tylko
może czuć się ten, którego ciało nie jest jego sprawą. Wypełniony
samym sobą aż po brzegi niczym bliska przelania sadzawka. On był
swoim ciałem. Często nie mogłem patrzeć. Samo tempo jego wzrostu
w tym pierwszym roku – statystycznie nadzwyczajne, jak zauważył
lekarz – tempo wybujałe, agresywne, wolicjonalne narzucanie się
przestrzeni. Ten arogancki wytrzeszcz prawego oka. Czasami ona
skrzywiła się pod jego ciężarem, biorąc go na ręce, podnosząc, póki
nie przyłapała się na tym przelot​nym grymasie i momentalnie nie
starła go z twarzy – ja w każdym razie na pewno widziałem –
zastępując wyrazem narkotycznej cierpliwości, abstrakcyjnego
wzruszenia, a ja parę metrów z boku, odsiebny, usiłujący nie…
OJCIEC: Nigdy nie nauczyłem się oddychać, to przez to. Potworne,
że tak mówię, no nie? I oczywiście nie bez ironii, zważywszy… ona
by padła trupem na miejscu, słysząc mnie teraz. Ale taka jest prawda.
Jakaś chroniczna astma i skłonność do zapaleń oskrzeli, owszem, ale
nie o tym… nosowa, chciałem powiedzieć. Z budową jego nosa było
wszystko w porządku. Parę razy płaciłem za badania, sondy, wszyscy
byli zgodni, nos w normie, zatkany głównie przez zwykły brak użycia.
Chroniczne nieużywanie nosa. Prawda: nie chciało mu się nauczyć.
Przez nos. Po co? Oddychanie ustami, które jest oczywiście prostsze
na krótką metę, wymaga mniej wysiłku, maksymalizuje ilość
wdychanego powietrza, daje efekt za jednym zamachem. Więc
oddycha tak dalej mój syn po dziś dzień przez obwisłe i uwielbiane
dorosłe usta, które w konsekwencji są wiecznie uchylone, zwiotczałe
i wilgotne, a w ich kącikach gromadzą się białe naloty stęchłej piany,
ale to zbyt wiele zachodu: wyjść do toalety, sprawdzić w lustrze
i dyskretnie oszczędzić otoczeniu widoku grudkowatej wydzieliny
w kącikach ust, lepiej wszystkich zmuszać, żeby nic nie mówili
i udawali, że nie widzą. Podobnie jest z długimi, brudnymi
paznokciami u mężczyzn, co mu niezmordowanie wytykałem,
tłumacząc, że w jego najlepiej pojętym interesie jest mieć paznokcie
obcięte i czyste. Kiedy go sobie wyobrażam, to zawsze z uchylonymi
ustami, których obwisła, ośliniona dolna warga wystaje bardziej, niż
powinna, i z jednym okiem zamglonym chciwością, a drugim
pulsującym i wyłupiastym. Brzydki opis? To było brzydkie. Zwalić
winę na posłańca. Proszę bardzo. Proszę mnie uciszyć. Wystarczy
jedno słowo. Doprawdy, ojcze, o czyjej brzydocie tu mowa? Bo czy
ona… że był chorowitym dzieckiem, dzieckiem, które… wiecznie
w łóżku, jak nie astma, to uszy, ciągłe zapalenia oskrzeli i górnych
dróg oddechowych, lekka chroniczna astma, owszem, to prawda, ale
w łóżku całymi dniami, kiedy odrobina słońca i świeżego powietrza
na pewno by mu nie… proszę zadzwonić, boli… miał taki mały
srebrny dzwoneczek przy dziobie rakiety i nim dzwonił na nią. Bo to
nie było normalne dziecinne łóżeczko, tylko łóżko katalogowe,
w kolorze szarość okrętu wojennego, tzw. Autentyczny Silver Metalic,
plus koszt przesyłki, wyposażone w aerodynamiczne płetwy noś​ne
i dziób, wymagające złożenia, a instrukcje jasne, jak nie
przymierzając cyrylicą, no i oczywiście kto miał to zro… srebrny
dzwoneczek robił dzyń, dzyń, a ona już leciała, gnała do niego,
przechylała się niewygodnie przez płetwy łóżka, zimne, stalowe
płetwy, i usługi – dzwonił non stop.
OJCIEC: Dzwonki służyły tradycyjnie do wzywania służby, pomocy
domowych, którą to obserwację zachowałem dla siebie, gdy sprawiła
mu dzwonek. Wersja oficjalna była taka, że ma korzystać z dzwonka,
gdyby nie mógł oddychać, zamiast wołać. To miał być dzwonek
awaryjny. Ale on go nadużywał. Kiedy tylko był chory, dzwonił
nieustannie. Czasami tylko po to, żeby ją zmusić do siedzenia przy
łóżku. Domagał się jej obecności, więc leciała. Nawet przez sen, jak
tylko zabrzęczał dzwonek, choćby najciszej, ukradkiem, tak jakby
jeszcze nie dzwonił, a dopiero chciał, ona go zawsze usłyszała i zaraz
hyc z łóżka i pędem przez hall, nie zarzuciwszy nawet szlafroka.
A w hallu często zimno. Dom kiepsko uszczelniony i koszmarnie drogi
do ogrzania. Więc ja, gdy się budziłem, brałem jej szlafrok, kapcie,
i tam niosłem; sama nawet o tym nie pomyślała. Widok jej zrywającej
się jeszcze w uśpieniu na ten doprowadzający do szału dzwonek był
samą kwintesencją ubezwłasnowolnienia. Na tym polegał jego
geniusz: na potrzebowaniu jej. Ileż on jej ukradł snu, bez żenady, dzień
w dzień, latami. Obserwowałem, jak jej twarz i ciało niszczeją. Jej
ciało, które nie miało szansy się zregenerować. Chwilami wyglądała
jak staruszka. Upiornie podkrążone oczy. Nogi spuchnięte. Zabrał jej
lata. Ale ona przysięgłaby na pewno, że je oddała z własnej woli.
Przysięgłaby. Nie mówię o moim śnie, moim życiu. On o niej nigdy nie
myślał inaczej, jak tylko w odniesieniu do siebie. Taka jest prawda.
Znam go. Trzeba go było widzieć na pogrzebie. Jako dziecko
zawsze… jak tylko usłyszała dzwonek, nawet jeszcze dobrze
nieobudzona, leciała do łazienki i odkręcała wszystkie krany, robiła
tam łaźnię parową i w tej parze godzinami trzymała go na komodzie,
a on spał… że jej odpoczynek nocny zamieniał na własny, noc w…
i nie dość, że w ten sposób zużyta zostawała cała gorąca woda
przeznaczona dla nas wszystkich na następne rano, ale jeszcze ta
wciąż buchająca para przenikała na górne piętro, gdzie wszystko było
permanentnie wilgotne od tej jego pary i skąd w ciepłą pogodę szedł
fetor pleśni, chociaż gdybym otwarcie winą za to obarczył jego,
rakietę i dzwonek, za to, że całe drewno się paczy, a tapeta płatami
odchodzi od ścian… ona byłaby zbulwersowana. A te prezenty od
niego. Ten film z Bożego Narodzenia – to był ich żart, że on za
każdym razem ofiarowuje anielskie skrzydła. Nie mówię, że czasami
naprawdę nie chorował, niesłusznie byłoby go pomawiać o… ale
nadużywał. Dzwonek to tylko jeden szczególnie wyrazisty przykład –
a ona zarzekała się, że to jej pomysł. Być jego satelitą. Odmienić,
scedować siebie. Zniknąć jako osoba. Stać się abstrakcją: Matką
Klęczącą Na Jednym Kolanie. Tak wyglądało życie, odkąd on nastał –
ona w roli jego satelity, ja śledzący jej kurs. Że też mogła mówić
o nim dar boży, słoneczko. To już nie była dziewczyna, którą
poślubiłem. I nigdy się nie dowiedziała, jak ja tęskniłem za tamtą
dziewczyną, jak ją opłakiwałem w żałobie, jak serce mi pękało na
widok tego, czym się stała. Byłem słaby, że jej nie powiedziałem
prawdy. Gardziłem nim. Nie mogłem. To było najwredniejsze, tym
najbardziej się brzydziłem, że on rządzi także mną, chociaż
przejrzałem go na wskroś. Nie mogłem na to nic poradzić. Odkąd on
nastał, wyrosła między nami jakaś przepaść. Mój głos nie sięgał przez
nią na tamtą stronę. Ileż to razy późną nocą stałem na miękkich
nogach wsparty o framugę drzwi łazienki, ocierając parę z okularów
paskiem szlafroka, i już nie wytrzymywałem, już miałem na końcu
języka: „A co z nami? Gdzie się podziało nasze życie? Dlaczego to
rzężące, ssące, niewdzięczne coś jest ważniejsze od nas? Kto
zdecydował, że tak ma być?”. Błagać ją, żeby się z tego wyzwoliła,
otrząsnęła. Zrozpaczony, słaby, ani słowa – i tak by mnie nie
usłyszała. Dlatego właśnie nie. Bałem się, że ona usłyszy tylko…
usłyszy tylko złego ojca, ułomnego mężczyznę, nieczułego,
samolubnego, a wtedy ostatnia dobrowolna więź między nami pryśnie.
Że ona wybierze. Słaby. Och, byłem skazany na piekło, wiedziałem to.
Także mój szacunek dla siebie stanowił igraszkę w tych lepkich
małych rączkach. Ten geniusz jego słabości. Nietzsche nie miał pojęcia.
O kant dupy potłuc wszystkie powody – i to, to miało być dla mnie
podziękowanie – darmowe bilety? Czarny humor. On je nazywa
darmowe? Opłacony bilet lotniczy, żebym przyleciał i klaskał
i zmuszał twarz do uśmiechu i udawał z całą resztą – to ma być dla
mnie podziękowanie? Och, to bezgraniczne poczucie, że mu się
należy. Bezgraniczne. Że pojmuje ojciec wieczyste potępienie
człowieka zmuszonego o obrzydliwie późnych godzinach nocnych do
siedzenia jednym półdupkiem na sterczącej płetwie idiotycznego
łóżka w kształcie rakiety, do którego ją wabił – zabawka właś​ciwie,
a nie łóżko, ja z bełkotliwą instrukcją na kolanach, wziąłem złe
narzędzie, a ten stoi i zasłania mi światło – ironizowałem, że płetwa
nie szersza niż półdupek, ale za nic bym nie uklęknął przy tym źle
złożonym łóżku. Moim zadaniem było pilnować nawilżacza, zmieniać
zmoczone ręczniki, kontrolować oddech i mierzyć gorączkę, gdy on
leżał z dzwonkiem w garści, a ona niewyspana leciała na zimnie do
całonocnej apteki, siedzieć jednym półdupkiem na sterczącej płetwie
w oparach mentolowego żelu i ziewać, i patrzeć co chwila na zegarek,
a potem na niego, jak leży z rozdziawioną gębą, i obserwować
niechętny, minimalny wysiłek unoszenia i opuszczania klatki
piersiowej, a on gapił się bez wyrazu spod tej trzepoczącej prawej
powieki i nie dawał żadnego znaku – i nagle ocknąłem się
z onirycznego prawie błogostanu i dotarło do mnie, że chciałem, żeby
to ustało, ten ruch klatki piersiowej, żeby ustał ten ospały ruch pod
kołderką w Bliźnięta, którą kazał się przykrywać zawsze, kiedy…
marzyłem, że zanika, zanika, już zanikł, że milknie patrycjuszowski
ton dzwonka, że uchodzi ostatnie tchnienie z tej słabowitej
i wszechmocnej piersi, i tak, zacząłem się wtedy sam bić w piersi,
pięściami, na krzyż, o tak…
…żeby ukarać się za to marzenie, co za wstyd, tak wielkie było
moje zniewolenie wobec niego. A ten się tylko gapił w górę
półbezwładnie na moje samobiczowanie, zaśliniona czerwona warga
zwisała mu na brodę, tocząc pianę, trąd przypominające strupy,
zapluty podbródek, mentolowy smród maści do nacierania piersi,
mały kremowy glut wystający z nosa, gorsze oko migoczące jak
popsuta żarówka – zgasić to! zgasić!
OJCIEC: Przycupnięty na tej płetwie delikatnie przytykam mu
okład do czoła, ścieram część śliny z brody i tak siedzę, i patrzę
w zaślinioną chusteczkę, starając się… i… tak, na poduszkę, patrzę na
tę poduszkę, gapię się na nią i myślę o niej, jak szybko tą poduszką…
jak niewielu ruchów potrzeba, żeby przejść od życzenia do woli, do
narzucenia własnej woli, tak jak on zawsze bezczelnie narzucał swoją,
a teraz leży i udaje, że ma zbyt wysoką gorączkę, żeby widzieć
moje… ale tak było, to było żałosne, nawet nie… myślałem o swoim
ciężarze na tej poduszce, tak jak dłużnik mógłby myśleć o nagłej
fortunie, wielkiej wygranej, spadku. Pobożne życzenie. Zdawało mi
się wtedy, że walczę z własną wolą, ale to była tylko fantazja. Jaka
tam wola. Tomistyczna chimera. Nie miałem w sobie tego, co
niezbędne, aby – albo może raczej miałem to, czego mieć nie należy,
tak? Nie mógłbym. Chciałem, ale nie – przyzwoitość oraz słabość,
obie naraz być może. Te judice, ojcze, dobrze? Ja wiem, że byłem
słaby. Ale proszę posłuchać: ja naprawdę tego chciałem. To nie jest
spowiedź, tylko zwykła prawda. Naprawdę chciałem. Naprawdę nim
gardziłem. Naprawdę tęskniłem za nią i płakałem po niej. Naprawdę
brzydziłem się – nie umiałem zrozumieć, dlaczego jemu słabość
pozwala wygrywać. To był jakiś obłęd, to nie miało sensu – na jakiej
podstawie, jakim prawem, z jakiego tytułu to on miał wygrywać?
A ona nigdy się nie dowiedziała. To było najgorsze, jego lèse majesté,
niewybaczalne: czeluść, jaka się rozwarła pomiędzy nią a mną. Moja
nieustanna gra pozorów. Mój strach, że uzna mnie za potwora,
ułomnego. Udawałem, że go kocham tak samo jak ona. Z tego się
spowiadam. Postawiłem ją w sytuacji… ostatnie dwadzieścia dziewięć
lat naszego życia razem było kłamstwem. Moim kłamstwem. Ona się
nigdy nie dowiedziała. W udawaniu mogłem iść w zawody
z najlepszymi. Żaden cudzołożnik nie mógłby okazać więcej
drobiazgowej przebiegłości. Pomogłem jej zdjąć szal, wziąłem od niej
torebeczkę z apteki i szeptem zdałem pełen przejęcia raport o jego
oddychaniu i temperaturze pod jej nieobecność, słuchała, ale nie
patrzyła na mnie, tylko dalej, na niego, więc nie zauważyła, jak
idealnie wyraz troski na mojej twarzy imitował jej minę. Wzorowałem
się na jej twarzy; to ona nauczyła mnie udawać. Nawet jej to nie
przyszło do głowy. Czy ojciec rozumie, co to ze mną zrobiło? To, że
ona nigdy ani przez chwilę nie zwątpiła, że ja czuję tak samo, że
wyrzekam się siebie tak samo jak… że ja też jestem pod urokiem tego
oseska?
OJCIEC: Że od tamtej pory więcej mnie nie znała? Że własna żona
przestała mnie znać? Że na to pozwoliłem i udawałem, że jestem po
jej stronie? Obym mógł mieć nadzieję, że ktokolwiek jest w stanie
sobie wyobrazić ten…
OJCIEC: Że kochaliśmy się i leżeliśmy potem skuleni w naszej
specjalnej pozycji przed zaśnięciem, ale ona nie mogła wytrzymać,
szeptała o nim jak najęta, bajki niestworzone na jego temat, troski,
pragnienia, typowa matczyna gadka – a moje milczenie brała za
potwierdzenie. Kwin​t​esencją tej przepaści była jej pewność, że
przepaści nie ma. Nasze łóżko robiło się z dnia na dzień szersze, a ona
nigdy… ani razu nie przyszło jej do głowy. Że ja go przejrzałem
i znienawidziłem. Że nie tylko nie podzielam jej zauroczenia, ale
jestem nim zgorszony. To była moja wina, nie jej. Coś ojcu powiem:
on był jedynym sekretem, jaki przed nią miałem. Bo dla mnie ona
była słońcem na niebie. Samotność z tym sekretem dręczyła mnie
ponad… och, jak ja ją strasznie kochałem. Moje uczucie do niej nigdy
się nie zachwiało. Kochałem ją od pierwszego wejrzenia. Byliśmy
sobie przeznaczeni. Złączeni, zjednoczeni od zarania. Wiedziałem to
od chwili… ją zobaczyłem pod rękę z tym dupkiem z Bowdoin
w futrzanym kołnierzu. Trzymał jej proporzec jak parasol. Że
zakochałem się momentalnie. Wtedy jeszcze mówiłem trochę
z akcentem; nabijała się przez to ze mnie. Papugowała mnie, kiedy się
złościłem – to wolno tylko dziewczynie twojego życia – i złość mi
przechodziła. Jak ona na mnie działała. Pasjonowała się
amerykańskim futbolem, a miała syna, który nie mógł grać w piłkę,
a później, gdy jakimś cudem przestał być chorowity i wyrósł na
smukłego, dziarskiego młodziana – nie chciał grać. W zamian
chodziła go oglądać na pływalni. Te pieszczotliwe zdrobnienia, od
których rzygać się chciało, Dziubdziuś, Tygrysiomisio. Pływał
w szkole publicznej. Smród taniego odkażacza w szatni, ledwo dało
się oddychać. Czy ona opuściła chociaż jedne zawody? Kiedy
właściwie przestała śledzić futbol na nieostrym obrazie telewizora
Zenith, w który patrzyliśmy razem… proszę to trzymać prosto, tę…
kochając się i kuląc jak bliźnięta w łonie, mówiąc sobie wszystko?
Wszystko mogłem jej powiedzieć. No więc kiedy to się skończyło.
Kiedy dokładnie on to nam odebrał. Dlaczego nie pamiętam.
Pamiętam dzień, w którym ją poznałem, jakby to było wczoraj, ale ni
cholery nie przypominam sobie wczorajszego dnia. Żałosne,
niesmaczne. Im wszystko jedno, ale gdyby wiedzieli, jak to jest, gdy
boli nawet cholerne oddychanie. Oplątany siecią rurek. Dranie,
wykrwawiliby co do… tak, zobaczyłem ją, a ona mnie, wznoszącego
nieśmiało proporzec, nowy byłem i nie znałem się na rozbiorze
gramatycznym zdania – nasze oczy się spotkały i wszelki banał nagle
stał się ciałem – wiedziałem, że to ona będzie mnie mieć całego.
Światło punktowca odprowadzało ją przez trawnik. Po prostu
wiedziałem. Ojcze, to był szczytowy punkt mojego życia. Patrzyłem…
że „to ta dziewczyna dostanie mnie całego / dla ciebie jednej moje
życie marne” . Stanąć wobec Kościoła i ludzi z przysięgą na ustach.
Rozpako​wywać się nawzajem jak prezenty od Boga. Całe życie na
rozmowy. Gdyby ją ojciec widział w dniu naszego ślubu… nie, jasne,
że nie, ten wyraz oczu, kiedy… dla mnie jednego. Pokochać tak
bezdennie. Nie ma lepszego uczucia na świecie. Przekrzywiała
leciutko głowę, kiedy ją coś zdziwiło. A tyle rzeczy ją dziwiło.
Śmialiśmy się ze wszystkiego. Sami byliśmy swoim sekretem. Wybrała
mnie. Wybra​liśmy się nawzajem. Opowiadałem jej rzeczy, których
własnemu bratu nie mówiłem. Należeliśmy wzajemnie do siebie.
Czułem się wybrany. A kto wybrał jego, pytam się? Kto udzielił
milczącej zgody na stratę wszystkiego od tej pory? Gardziłem nim za
to, że zmusza mnie do ukrywania tego, że nim gardzę. Opinia
publiczna to jedno, z jej sądami, z wymogami huśtania, szczebiotania
i turlania piłeczki. Ale ona? Żebym przed nią musiał nosić tę maskę?
Zabrzmi potwornie, ale taka jest prawda: jego wina. Nie mogłem po
prostu. Powiedzieć jej. Że ja… że on jest w istocie godzien nienawiści.
Że gorzko żałuję, iż pozwoliłem jej zajść w ciążę. Że ona go tak
naprawdę nie widzi. Żeby mi uwierzyła, że żyje w złudzeniu, że
zatraciła siebie. Że musi się z tego wyrwać. Że tak strasznie za nią
tęsknię. Nic z tego. I nie o mnie chodziło, proszę mi wierzyć – ona by
tego nie zniosła. Ją by to zniszczyło. Zniszczyłoby ją, i to przez niego.
On to sprawił. Wszystko przekabacał na swoją stronę. Zauro​czył ją.
Strach, że ona może… „Mój biedny bezbronny Dziubdziusiu twój
ojciec ma w sobie nieludzkiego potwora bez serca którego wcześniej
nie widziałam ale teraz go widzimy prawda ty i ja i nie potrzebujemy
takiego tatusia prawda chodź do mamusi mamusia ci to wynagrodzi
do ostatniej kropli krwi”. Czegoś brakuje. „Nie potrzebujemy takiego
tatusia prawda już dobrze już dobrze”. Orbitowała wokół niego.
Uprzedzała jego zachcianki. Przestała być dziewczyną, z którą… teraz
była Matką, odgrywała rolę, w bajce, cała realizowała się w… Nie, nie
jest prawdą, że to by ją zniszczyło, w niej nie pozostała już nawet
możliwość przyjęcia tego do wiadomości, nawet by nie usłyszała –
przekrzywiłaby leciutko głowę i spojrzała na mnie, nic nie
rozumiejąc. Równie dobrze mógłbym jej oznajmić, że słońce nie
wschodzi codziennie. On uczynił siebie jej światem. Kłamstwo tak
naprawdę było jego. Ona wierzyła w jego kłamstwo. Wierzyła w nie:
słońce wschodziło i zachodziło tylko…
OJCIEC: Clou. Sedno. Wszystko inne nieważne. To jest powód. To
wielkie czarne bezgraniczne kłamstwo, które z jakichś powodów tylko
ja zdolny byłem przejrzeć na wylot – na wylot, jak w koszmarze
sennym.
OJCIEC: Niewola. Niech ojciec słucha. Mój syn jest zły. Ja aż za
dobrze wiem, jak to brzmi, proszę ojca. Te judice. Jestem już mocno
poza ojca sądem, jak ojciec sam widzi. Właściwe słowo brzmi „zły”.
Nie przesadzam. On coś z niej wyssał. Jakąś funkcję definiującą.
Straciła poczucie humoru, to był dla mnie znak, którego się
uczepiłem. Spowił ją jakąś niewidoczną mgłą. Szlag mnie trafiał, że to
widzę, a nie jestem w stanie… i nie ją jedną, ojcze, nie ją jedną.
Wszystkich. Zrazu subtelnie, ale, och, w średniej szkole, powiedzmy,
ujawniło się to już w pełni: zaklinacz całego świata. Nikt go jakoś nie
przejrzał. I zaczęło się, a ja przy niej w tępym szoku wysłuchiwałem
surrealistycznych peanów zachwyconych nauczycieli i dyrektorów,
trenerów i komisji, i dziekanów, a nawet kleru, co ją wprawiało
w matczyny amok, gdy ja z niedowierzania gryzłem się w język.
Zupełnie jakby wszyscy naraz stali się jego matką. Współdziałali z nią
w spisku gloryfikacji mojego syna, a ja z boku, potakujący z dobrze
wyćwiczoną przez lata praktyki należycie zadowoloną miną,
wyłączony wewnętrznie. A potem jechaliśmy do domu, gdzie ja pod
byle pretekstem uciekałem do piwnicy posiedzieć samotnie z głową
w dłoniach. Wyglądało na to, że kręci wszystkim, jak chce.
Wszystkimi. Jedno wielkie kłamstwo. Nabrał na nie cały świat. Nie
przesadzam. Ojciec nie był tam na miejscu i nie słuchał z opadniętą
szczęką: ach, jaki zdolny, jaki wrażliwy, jaki myślący, nad wiek
rozwinięty, a przy tym skromny, co za radość go znać, taki
obiecujący, takie nieograniczone dary natury. I tak dalej, i tak dalej.
Istny skarb nieocenio​ny, sama radość mieć go w szkole, w naszej
drużynie, na naszej liście, w naszym zespole, na naszym panelu tea​-
tral​nym, w naszych myślach. Ma takie nieograniczone dary, koniec
cytatu. Ojciec sobie nie wyobraża, co czułem, słysząc to słowo:
„dary”. Jakby to miał za darmo, jakbym ja… gdyby chociaż raz jeden
starczyło mi odwagi, żeby jednego z drugim chwycić za krawat,
przyciągnąć do siebie i wygarnąć mu prawdę prosto w twarz. Te
lukrowane uśmiechy. Niewola. Żałowałem, że sam nie daję się
nabrać. Mojemu synowi. Och tak, naprawdę, modliłem się o to,
rozmyślałem i czyniłem starania, badałem go i studiowałem
i modliłem się i starałem bez ustanku, modliłem się, żeby mnie też
ogarnął czar, żeby ich łuski zarosły także moje oczy. Badałem go pod
każdym możliwym kątem. Pilnie starałem się dostrzec to, co inni
rzekomo widzieli, natus ad glo… dyrektor w czasie pewnej
uroczystości wziął nas na stronę i chuchając dżinem, oznajmił, że to
najlepszy, najbardziej obiecujący uczeń, jakiego spotkał w swej
karierze nauczyciela gimnazjalnego, a za nim już sznurek ubranych
w tweedy nauczycieli czeka na swoją kolej, żeby… co za
przyjemność, człowiek odzyskuje poczucie sensu własnej pracy, gdy
taki uczeń… nieograniczone dary. Przeciągły grymas, któremu
nadawałem formę uśmiechu, gdy ona ze złożonymi rękami
dziękowała im, dzięk… proszę zrozumieć, ja odrabiałem lekcje z tym
chłopakiem. Godzinami. Odpytywałem go. Siedziałem przy nim, żeby
go nauczyć rozwiązywać słupki. Podczas gdy on zdrapywał sobie
strupy i gapił się tępo w kartkę. Cierpliwie śledziłem z boku jego
mozolne czytanie, a potem odpytywałem go z treści. Pytałem
z zaskoczenia, egzaminowałem, subtelnie i gruntownie, bez
uprzedzeń. Proszę mi wierzyć. Nie było ani cienia iskry zdolności
w moim synu. Przysięgam. Szczytem jego intelektualnych osiągnięć
była umiarkowana znajomość algebry osiągnięta morderczym
wysiłkiem opanowania najprostszych działań. Odwracał S w pisowni
do ósmego roku życia… „epika” wymawiał daktylem. Jego zalety
społeczne sprowadzały się do banalnej sympatyczności, natomiast
jakiejkolwiek bystrości w pojmowaniu niuansów dojrzałej prozy
angielskiej pozbawiony był kompletnie. To żaden grzech oczywiście,
przeciętniak, zwyczajny chłopak – przeciętność nie jest grzechem.
Tylko skąd ta jego wysoka ocena? Co za dary? Sprawdzałem mu
wypracowania, co do jednego, bez wyjątku, zanim je zaniósł do
szkoły. Moją dewizą było zawsze mieć czas. Na odrabianie z nim
lekcji. Zmuszałem się do hamowania uprzedzeń. Czaiłem się za
framugą i obserwowałem. Nawet już na uniwersytecie Oresteję
Sofoklesa dukał tygodniami. Zakradałem się pod drzwi, czaiłem się
w niszach, za stogami. Obserwowałem go, gdy nikogo nie było
w pobliżu. Oresteja to nie jest dzieło trudne ani nieprzystępne.
Bezustannie, ukradkiem wypatrywałem tego, co wszyscy inni
najwyraźniej widzieli. No a tłumaczenie. Tygodnie mordęgi nad greką,
i to nawet nie Sofoklesa, tylko jakąś uwspółcześnioną przeróbką, a ja
patrzyłem na to z ukrycia i nie posiadałem się ze zgrozy. A jednak mu
się udawało – nabierał wszystkich. Wszyscy jak jeden mąż – jedna
wielka publika. Rzecz iście godna Pulitzera. Ależ ja wiem aż za
dobrze, jak to brzmi: te jude, ojcze. Tylko niech ojciec zna prawdę: ja
go przejrzałem, na wylot, i dar to on tak naprawdę miał jeden, ten
mianowicie: umiejętność wydawania się błyskotliwym, wydawania się
wyjątkowym, nad wiek rozwiniętym, uzdolnionym, obiecującym.
Właśnie, obiecującym, w końcu wszyscy tak stwierdzili, „nadzwyczaj
obiecujący”, bo na tym polegał jego dar, i czy widzi tu ojciec ciemne
sztuczki, geniusz manipulacji publicznością? Miał jakiś dar do
budzenia podziwu i wielkich nadziei, do pozyskiwania u wszystkich
wysokiej oceny, a zatem zmuszał do tego, by się modlić o jego triumf
i starać się sprostać tym nadziejom – po to, żeby nie tylko jej, ale
wszystkim otumanionym przekonaniem o jego nadzwyczajnych
zdolnościach oszczędzić rozczarowania wobec prawdy o jego
fundamentalnym przeciętniactwie. Dostrzega ojciec perwersyjny
geniusz tej sytuacji? Wyrafinowaną torturę? W zmuszaniu mnie do
modlenia się o jego triumf? Do życzenia sobie podtrzymania jego
kłamstwa? I to nie w jego interesie, lecz w interesie innych? Jej? To
jest geniusz wielce specyficznego, perwersyjnego i żałosnego rodzaju,
nieprawdaż? Attykowie osobisty dar czy geniusz nazywali techno. Na
pewno techno? Dziwna nazwa na „dar”. Deklinuje się w dopełniaczu?
Że też umiał złowić wszystkich w tę pajęczynę nadzwyczajnych darów,
tak że spodziewali się po nim genialnych osiągnięć. Tym sposobem
nie tylko wierzyli w kłamstwo, ale uzależniali się od niego. Rząd za
rzędem w wieczorowych strojach wstaje z miejsc i oklaskuje
kłamstwo. Mój jakże słusznie dumny… wystarczy długo nosić maskę,
a twarz do niej przyrośnie. Tylko luster wszelkich unikać, bo jakby…
ale nie koniec na tym, najgorsze, czarna ironia, że teraz, widzi ojciec,
zauroczeniu ulega też jego żona i córeczki. Identycznie jak jego matka
– na niej sobie wyćwiczył tę sztukę. Widzę to po ich twarzach, po
rozczuleniu, z jakim na niego patrzą, po tym, jak pożerają go oczami.
Te doskonałe, ufne, niewinne, dziecięce oczy, pełne uwielbienia. A on
to przyjmuje jakby nigdy nic, biernie, nigdy… jakby mu się należało…
jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Och, jak mnie
korciło wykrzyczeć prawdę i obnażyć go i zniszczyć ten czar, który
rzucił na wszystkich – ten czar, którego nawet nie był świadomy,
nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi, co bez najmniejszego
wysiłku narzuca swoim… jakby aż taka miłość mu się należała sama
z siebie, nieuchronna jak wschód słońca, ani chwili refleksji, ani
cienia wahania co do tego, że wszystko to mu się należy, i jeszcze
więcej. Dławi mnie na samą myśl. Ile lat on nam zabrał. Nasz dar.
Dopełniacz, celownik, mianownik – przypadki „daru”. Szlochał przy
jej łożu śmierci. Szlochał. Wyobraża sobie ojciec? Żeby on miał prawo
płakać po jej stracie. Żeby on miał takie prawo. Stałem obok niego
w skrajnym szoku. Taka bezczelność. A ona w tym łóżku tak strasznie
się męczyła. Jej ostatnie świadome słowo – do niego. Jego szloch.
Wtedy byłem najbliżej. Pervigilium. Powiedzenia tego głośno. Prawdy.
Płakał, ta miękka, obwisła, czerwona twarz wykrzywiona
konwulsyjnie jak u dziecka, któremu właśnie skończyły się słodycze,
bo wszystkie już pożarło, jak jakiś obsceniczny różowy… usta
rozdziawione, dolna warga obśliniona, nieobtarty smark u nosa,
a jego żona… jego żona… przytula go swoim ślicznym ramieniem,
pociesza, pociesza jego, po jego stracie… proszę sobie wyobrazić. Że
nawet moja żałoba, moje bezwstydne łzy po stracie jedynej… że
nawet moja żałoba jest uzurpowana, bezmyślnie, nieświadomie, jakby
do niego należało prawo płaczu. Płaczu po niej. Kto mu udzielił tego
prawa? Czemu tylko ja jeden nie miałem złudzeń? Za co… za jakie
grzechy mojego smętnego, nędznego życia spotkało mnie to
przekleństwo, że widzę prawdę i nie jestem w stanie jej
wypowiedzieć? Czym zawiniłem, że to na mnie przyszło? Dlaczego
nikt nigdy nie zadał sobie pytania? Jakiej przenikliwości zabrakło
innym, a ja byłem nią przeklęty, żeby zapytać, dlaczego on się
urodził? Och! Dlaczego on się urodził? Ją by ta prawda zabiła.
Dowiedzieć się, że poświęciła życie… oddała życie kłamstwu. To by ją
zabiło na miejscu. Próbowałem. Raz czy dwa byłem blisko, na jego
ślu… nie miałem odwagi. Szukałem jej w sobie i nie znalazłem. Tej
stalowej płytki, którą trzeba w sobie mieć, żeby zrobić, co należy,
niech się dzieje, co chce. I umarła szczęśliwa, wierząc w to kłamstwo.
OJCIEC: O! Ale on wiedział. Wiedział. Że za fasadą twarzy
pogardzam nim. Mój syn jeden to wiedział. On jeden mnie przejrzał.
Przed tymi, których kochałem, ukrywałem to – jakim kosztem,
z jakim poświęceniem życia i miłości dla oszczędzenia im wszystkim,
ukrycia przed nimi prawdy – ale on jeden widział mnie na wylot.
Przed nim nie mogłem ukryć, kim pogardzam. To pulsujące
wyłupiaste oko padało na mnie i odczytywało moją nienawiść do
żywego kłamstwa, które począłem i zrodziłem. To upiorne bulwiaste
prawe oko odgadywało skryte obrzydzenie, jakie we mnie budziła
jego obrzydliwość. Niech ojciec patrzy, co za ironia. Ona była na
mnie ślepa, stracona. On jeden widział, że ja jeden widzę go takim,
jaki jest. Łączyła nas mroczna poufałość wyrosła z tej tajemnej
wiedzy, bo ja wiedziałem, że on wie, że ja wiem, a on wiedział, że ja
wiem, że on wie, że ja wiem. Doniosłość wspólnej wiedzy
i wspólnictwa w tej wiedzy unosiła się między nami – „Znam cię”,
„A ja ciebie” – powodując straszne napięcie w powietrzu, kiedy… gdy
zostawaliśmy sami, poza zasięgiem jej oczu, co zdarzało się rzadko;
ona rzadko zostawiała nas samych. Czasami… rzadko… raz… to było
przy narodzinach jego pierwszej córki, gdy moja żona pochyliła się
nad łóżkiem, żeby objąć jego żonę, a ja ponad jej plecami stanąłem
oko w oko z nim i on wykonał taki gest, jakby mi chciał podać
dziecko, spojrzał mi w oczy, przytrzymał mój wzrok swoim wzrokiem
i prawda przemknęła pomiędzy nami w tę i z powrotem ponad
chwiejną główką tego cudnego dzieciątka, które wyciągał ku mnie,
jakby mi je ofiarowywał, i wtedy nie wytrzymałem i lekkim
grymasem prawego kącika ust, niemiłym półuśmieszkiem,
potwierdziłem prawdę „Wiem, jaki jesteś”, którą on przyjął z tym
swoim obwisłym półuśmiechem, co wszyscy obecni w sali bez
wątpienia wzięli za synowskie podziękowanie za mój uśmiech
wyrażający domniemane błogosławieństwo i… teraz ojciec rozumie,
czemu go nienawidziłem? Szczyt zniewagi? Że on jeden czytał
w moim sercu, znał prawdę, którą przed moimi najdroższymi
ukrywałem, cierpiąc katusze? Straszna to była kara, nienawidzić go
i oglądać jego beztroską radość z mojego skrywanego bólu oscylującą
między nami i deformującą wręcz powietrze wspólnej przestrzeni, co
rozpoczęło się jakoś tak zaraz po jego konfirmacji, w okresie
dojrzewania, kiedy przestał wiecznie kaszleć i wyszczuplał. I coraz
gorzej robiło się z wiekiem, gdy on rósł w siłę i coraz większa część
świata ulegała jego… dawała się nabrać.
OJCIEC: Ale rzadko zdarzało się, żeby nas zostawiła samych
w jednym pokoju. Jego matka. Miała opory. Jes​tem przekonany, że
nie wiedziała, skąd się biorą. Jakieś instynktowne zaniepokojenie,
intuicja. Była pewna, że my dwaj kochamy się w szorstkiej manierze
typowej dla ojców i synów i że tylko dlatego mamy sobie tak mało do
powiedzenia. Była pewna, że łączy nas miłość niewysłowiona i tak
przemożna, że objawia się nieporadnością. Strofowała mnie łagodnie
w łóżku za tę moją, jak ją nazywała, „nieporadność” wobec syna.
Rzadko wychodziła z pokoju, jakby uważała, że musi stale między
nami pośredniczyć, jakby miała do czynienia z obwodem grożącym
krótkim spięciem. Nawet kiedy go uczyłem… uczyłem rachunków…
zawsze znalazła powód, żeby zostać przy stole, żeby… czuła, że
powinna chronić nas obu. Serce mi… och… serce mi… och och
o cholera o Chryste niech ojciec zadzwoni na…
{PAUZA; techniczka usuwa worek ileostomii i przegrodę skórną;
OJCIEC puszcza gazy trawienne; odessanie cewnikiem drobinek
obrzękowych; atak duszności o średnim nasileniu; pielęgniarka czyni
uwagę o przemęczeniu i zaleca skrócenie odwiedzin; OJCIEC
wybucha na pielęgniarkę, techniczkę, siostrę oddziałową}
OJCIEC: Że umarła, nie znając mnie naprawdę. Nie korzystając
z prawa związku, w który złączyła nas przysięga przed Bogiem,
Kościołem, jej rodzicami, moją matką i bratem, który przy mnie stał.
Z miłości. Tak było, ojcze. Zakłamane małżeństwo, a ona nic nie
wiedziała, nigdy się nie dowiedziała, jak strasznie byłem samotny. Że
przemykam się przez nasze wspólne życie w milczeniu i samotności.
Moja decyzja, żeby ją oszczędzić. Z miłości. Bóg jeden wie, jak bardzo
ją kochałem. Tyle milczenia. Byłem słaby. Paskudna jak cholera,
żałosna, tragiczna ta sła… bo prawda mogła ją do mnie zbliżyć;
mogłem go jakoś przed nią odsłonić. Jego prawdziwy dar, w co on
gra. Nikła szansa, przyznaję. Bardzo mało prawdopodobne. Nigdy do
tego nie doszło. Za słaby byłem, żeby ryzykować, że sprawię jej ból,
ból, któremu on byłby winien. Orbitowała wokół niego, a ja wokół
niej. Nienawiść wobec niego osłabiała mnie. Poznałem sam siebie:
jestem słaby. Ułomny. Brzydzę się teraz własną ułomnością. Żałosny
egzemplarz. Bez kręgosłupa. On też nie ma kręgosłupa, wcale, ale
jemu nie potrzeba, bo to nowy gatunek, nie musi stać w pionie: inni
go wesprą. Genialna słabość. Świat jest mu winien miłość. Jego dar
polega na tym, że świat jakimś cudem sam w to wierzy. Dlaczego?
Dlaczego on nie płaci ceny własnej słabości? Co to za intryga? Kto mu
oddał moje życie? Z czyjego fiat? Bo on tak, on tu jeszcze dzisiaj
przyjdzie, później. Oddać ostatnią posługę, ścisnąć mnie za rękę,
odegrać rolę troskliwego syna. Świeże kwiaty, laurki od dziewczynek.
Jego geniusz. Ani dnia nie opuścił, odkąd tutaj jestem. Leżę. Tylko on
i ja wiemy, dlaczego. Przywozi je tutaj do mnie w odwiedziny. Jaki
kochający syn, zachwyca się cały personel, urocza rodzina, co za
szczęściarz, jest za co być wdzięcznym. Skarby. Przyprowadza
dziewczynki, podnosi je w górę, żebym je zobaczył całe. Ponad
barierką. Od dziobu po rufę. Od stóp do głów. Mówi o nich „moje
pączusie”. Może nawet już jedzie w tej… kiedy my tu sobie
rozmawiamy. Trafny deminutyw. „Pączusie”. On pożera ludzi.
Wysysa. Dziękuję ojcu za wysłuchanie. To akt miłosierdzia. Siostro,
proszę o przysługę. Chciałbym spróbować… znaleźć siły. Ja umieram,
wiem o tym. To się czuje, gdy nadchodzi, wiem, że już blisko.
Dziwnie znajome to uczucie. Jakby stary przyjaciel przyszedł złożyć
ostatnie. Proszę o przysługę. Nie mówię o pobłażliwość. O łaskę.
Proszę posłuchać. On tu niedługo przyjdzie, przyprowadzi ze sobą tę
rozkoszną dziewczynę, która za niego wyszła i go uwielbia,
i przekrzywia głowę, ilekroć on sprawi jej przyjemność, i uwielbia go,
i płacze bezwstydnie, widząc mnie leżącego w tej plątaninie rurek,
i dwie córeczki, dla których tak bezbłędnie demonstruje miłość –
„Moje pączusie najsłodsze” – i które go uwielbiają. Uwielbiają go. Jak
ojciec widzi, kłamstwo żyje dalej. Jeśli okażę się słaby, przeżyje mnie.
Zobaczymy, czy starczy mi kręgosłupa, żeby zranić tę dziewczynę,
której się zdaje, że go kocha. Żeby narazić się na opinię złego
człowieka. Kiedy to zrobię. Zgorzkniały złośliwy staruch. Jestem
wystarczająco słaby, żeby mieć nadzieję, że zostanie mi to częściowo
poczytane za delirium. Aż takim słabym jestem człowiekiem. Więc to,
że mnie pokochała, poślubiła i urodziła moje dziecko, mog​ło być jej
wielkim błędem. Umieram, on tu będzie niebawem, mam jeszcze
jedną szansę – prawdę, wyznać ją głośno, zdemaskować go, przerwać
ten czar, strącić łuski z oczu, ostrzec niewinnych, że zostali nabrani.
Poświęcić ich opinię o mnie w imię prawdy, z miłości do tych
bezgrzesznych dzieci. Gdyby ojciec widział, jak on na nie patrzy, na
te swoje pączusie, tym okiem, z tą triumfalną satysfakcją, z tą gorszą
powieką odwiniętą i odsłaniającą – bez cienia wątpliwości, że
zasługuje na tę radość. Przyjmuje radość jako swoją należność, nie
oglądając się na. Już niedługo będą tu stali. Trzymając mnie za rękę,
tak jak ojciec teraz. Która to godzina? Która u ojca? On już jest
w drodze, ja to czuję. Znowu popatrzy z góry na mnie w tym łóżku,
między barierkami, zaintubowanego, robiącego pod siebie,
zafajdanego, wyplutego, ledwo zipiącego, i wrodzona pustka jego
twarzy po raz kolejny skryje przed oczami wszystkich poza mną
uciechę w jego oczach, obu oczach, na taki mój widok. On sam nawet
nie będzie wiedział, że się cieszy, bo aż tak jest na siebie zaślepiony,
sam wierzy we własne kłamstwo. Oto najwyższa zniewaga. Oto jego
coup de théâtre. Że nabrał sam siebie, że on też wierzy, że mnie kocha,
wierzy, że kocha. Więc i dla niego chcę to zrobić. Powiedzieć to.
Odczynić czar, który rzucił nawet sam na siebie. To prawdziwe zło,
nie wiedzieć, że jest się złym, no nie? Ocalę jego duszę, można
powiedzieć. O ile. Oby starczyło mi odwagi. Dzielności. Męstwa. To
daje wolność, nieprawdaż? Czy nie to zostało nam obiecane, ojcze?
Zaprawdę powiadam wam. Tak? Przebacz mi, bo. Siostro, ja się chcę
pojednać. Zamknąć koło. Obwieścić w atmosferze tego pokoju: że
wiem, jaki on jest. Że napawa mnie wstrętem i rozpa… brzydzi mnie
i że nim gardzę, i że jego narodziny były pokalaniem nie do
zniesienia. Może tak nawet tak wznieść obie ręce, gdy to będę…
ponury żart, że ja się tu duszę, zamiast, o czym musi wiedzieć, żeby
on się był udusił dawno temu w tej rakiecie, za którą zapłaciłem bez
mru…
OJCIEC: Boże, Ajschylos. Oresteja Ajschylosa. W jego drzwiach,
podglądając go przy tłumaczeniu. Ajschylosa, nie Sofoklesa. Żałosne.
OJCIEC: Długie paznokcie u mężczyzny są obrzydliwe. Trzeba je
obcinać, trzeba je czyścić. To moje motto życiowe.
OJCIEC: No to skończyłem. Moją spowiedź. Przed wami litościwe
Siostrzyczki Miłosierdzia. Nie, nie żebym nim pogardzał. Bo jakbyście
go znały. Jakbyście zobaczyły to, co ja widziałem, to byście go już
dawno udusiły tą poduszką, wierzcie mi. Spowiadam się z tego, że
przez przeklętą słabość i źle pojętą miłość idę do nieba bez
wyjawienia prawdy. Zakazanej prawdy. Tego nikt nigdy głośno nie
powie, że tego się nie mówi. Te judice. Gdybym tak zdołał. Gdyby mi
się udało. Och, jak pogardzam swoją bezsiłą! Gdybyście znały ten
ból… jak to… ale nie płaczcie. Zbędne żale. Nie płaczcie. Nie nade
mną. Ja nie zasługuję – czemu płaczecie? Nie ważcie się nade mną
litować. Mnie potrzeba… litości ja od was nie potrzebuję. Jeszcze
czego. Ostatnia rzecz… proszę przestać, ja nie chcę tego widzieć.
Dość.
TY : Ale to ja, Ojcze. Twój syn. Wszyscy tu jesteśmy przy tobie,
kochamy cię bardzo.
Ojciec: Ojcze dobry a ponieważ ja faktycznie ja faktycznie
faktycznie czegoś od ojca potrzebuję. Niech ojciec słucha. To nie
może zwyciężyć. To zło. Ojciec jest… wysłuchał ojciec całej prawdy.
To ładnie z ojca strony. Niech ojciec to dla mnie zrobi: niech go ojciec
nienawidzi w moim imieniu, kiedy już umrę. Błagam ojca. Życzenie
konającego. Pasterska przysługa. Miłosierdzie. Na miłość prawdy, jak
Bóg… bo wyznaję: ja nie powiem nic. Ja siebie znam i już jest za
późno. Nie dam rady. Czcza fantazja o tym myś​leć. Bo on już jest
w drodze, wiezie dary. Swoje pączusie, które mi pokaże w całości.
Pobożne życzenie, podźwignąć się jak Łazarz i wyznać trującą,
nienawistną prawdę wobec wszystkich… gdzie mój dzwonek? Że się
zbiorą przy łóżku i jego gorsze oko spocznie na mnie w trakcie
paplaniny jego zahukanej żony. Na ręku będzie trzymał dziecko. Jego
oko spotka się z moim okiem, a jego obśliniona czerwona dolna
warga wywinie się niedostrzegalnie w tajnym porozumieniu między
nami dwoma, a ja tak się będę starał, tak się będę starał i nie zdołam
wznieść rąk i odczynić uroku w ostatnim tchnieniu, obalić… obnażyć
go, odegnać zło, które dawno temu on jej rękami pomógł mi
zbudować. Ojcze judicat orbis. Ja nigdy w życiu o nic nie prosiłem.
Teraz na klęczkach błagam o… nie zapomnij mnie. Błagam cię. Gardź
nim w moim imieniu. Na moje konto. Obiecaj, że to zrobisz. Prawda
musi zwyciężyć. Ja sam jes​tem za słaby dźwigam krzyż swój bez sługa
twój te judice bo twoje jest… a nie…
Ojciec: Nie odtrącaj mnie. Bądź moim dzwonkiem. Nic niewarte
życie ich wszystkich bez ty jeden. Błagam. Nie umrzeć w tym
potwornym milczeniu. W tej napiętej brzemiennej próżni dookoła.
W tej wilgotnej ssącej ziejącej jamie pod tamtym okiem. Pod tamtym
strasznym nieuchronnym okiem. Takie milczenie.
Samobójstwo jako forma prezentu

Była sobie raz matka, która przeżywała naprawdę bardzo trudny


okres, emocjonalnie, wewnętrznie.
Jak daleko sięgała pamięcią, zawsze miała trudny okres, nawet
w dzieciństwie. Niewiele pamiętała z dzie​ciństwa, ale zachowała
w pamięci uczucia nienawiści do siebie, przerażenia i rozpaczy, które
towarzyszyły jej chyba zawsze.
Z perspektywy obiektywnej nie będzie niesłuszne stwierdzenie, że
owa przyszła matka została jako mała dziewczynka obarczona
ciężkim psychicznym gównem, które to gówno częściowo podpada
pod kategorię dręczenia rodzicielskiego. Jej dzieciństwo nie było tak
ciężkie, jak dzieciństwo niektórych, ale też nie był to jeden wielki
piknik. Wszystko to, aczkolwiek słuszne, jest nie na temat.
Tematem jest bowiem to, że od najmłodszych lat, do których
sięgała pamięcią, owa przyszła matka nienawidziła samej siebie. Na
wszystko w życiu patrzyła nieufnie, tak jakby każda okazja czy szansa
była swoistym potwornie ważnym egzaminem, do którego ona, czy to
z lenistwa, czy z głupoty, nie przygotowała się jak należy. Miała
poczucie, że tylko najwyższa nota z każdego takiego egzaminu może
odwrócić jakąś straszną karę39. Panicznie bała się wszystkiego
i panicznie bała się to okazać.
Przyszła matka wiedziała doskonale od najmłodszych lat, że ta
nieustanna potworna presja, którą odczuwa, jest presją wewnętrzną.
Że to nie jest niczyja wina. I za to nienawidziła się jeszcze bardziej.
Wymagała od siebie skrajnej doskonałości, a ilekroć nie osiągnęła
doskonałości, wpadała w czarną rozpacz, grożącą strzaskaniem jej
w drobny mak jak taniego lusterka40. Niezwykle wysokie wymagania
wobec siebie obejmowały wszystkie dziedziny życia przyszłej matki,
zwłaszcza te wiążące się z aprobatą i dezaprobatą innych.
Postrzegano ją więc w dzieciństwie i w wieku dojrzewania jako
inteligentną, atrakcyjną, lubianą, robiącą dobre wrażenie; była
chwalona i akceptowana. Rówieśnice ewidentnie zazdrościły jej
energii, zapału, urody, inteligencji, usposobienia oraz nieustannej
41
troski o potrzeby i uczucia innych ; bliskich przyjaciółek miała
niewiele. Przez całą jej wczesną młodość przełożeni, a więc
nauczyciele, pracodawcy, drużynowi, pastorzy i pedagodzy szkolni,
wyrażali opinie, że młoda matka in spe „zdradza[ła] niezwykle
wysokie wymagania wobec [samej] siebie”, i jakkolwiek opinie te
były często artykułowane w tonie łagodnej troski czy też wyrzutu, to
nie dało się nie wyczuć w nich nieomylnej nutki akceptacji –
chłodnego, obiektywnego sądu autorytetu podszytego świadomą
akceptacją – w każdym razie przyszła matka czuła się (chwilowo)
akceptowana. A także zauważona: rzeczywiście miała wysokie
standardy. Odczuwała coś w rodzaju niewolniczej dumy z tego, że jest
tak bezlitosna wobec siebie42.
Można śmiało stwierdzić, że wkraczając w dorosłość, przyszła
matka była już w fazie naprawdę bardzo ciężkich przeżyć
wewnętrznych.
Gdy została matką, zrobiło się jeszcze ciężej. Oczekiwania matki
wobec maleńkiego dziecka były, jak się okazało, również niesłychanie
wysokie. A ilekroć dziecku coś się nie udało, naturalnym odruchem
matki było je znienawidzić. Innymi słowy, ilekroć dziecko zagroziło
standardom, poza którymi matka, jak jej się zdawało, niczego w sobie
nie miała, odruchowa samonienawiść matki projektowała się na
zewnątrz i w dół – właśnie na dziecko. Tendencji tej sprzyjał fakt, że
w umyśle matki istniał zaledwie minimalny rozziew pomiędzy jej
własną tożsamością a tożsamością jej małego dziecka. W pewnym
sensie dziecko stanowiło odbicie matki w pomniejszającym, bardzo
krzywym lusterku. Dlatego ilekroć okazało się niegrzeczne,
zachłanne, brudne, uparte, samolubne, okrutne, nieposłuszne, leniwe,
niemądre, kapryśne lub dziecinne, najgłębszym i najnaturalniejszym
odruchem matki było je znienawidzić.
Ale przecież nie mogła go nienawidzić. Żadna dobra matka nie
nienawidzi swojego dziecka ani go nie osądza, ani go nie dręczy, ani
nie życzy mu niczego złego. Matka to wiedziała. A wymagania, które
sobie stawiała jako matka, były, rzecz jasna, wyjątkowo wysokie.
Dlatego ilekroć „nie wytrzymała”, „poniosło ją”, „straciła cierpliwość”
i wyraziła (lub chociażby poczuła) nienawiść (jakkolwiek przelotną)
wobec dziecka, popadała natychmiast w tak głębokie poczucie winy
i rozpacz, że zdawało jej się to wprost nie do zniesienia. Dlatego
matka była w ciągłym stanie wojny. Jej wymagania pozostawały
w zasadniczym konflikcie. Stawką tego konfliktu było, w jej odczuciu,
jej własne życie: niezdolność opanowania instynktownego
niezadowolenia z dziecka ściągnęłaby na nią druzgocącą karę, którą
o czym dobrze wiedziała, sama by sobie wewnętrznie wymierzyła.
Była zdeterminowana – desperacko – osiągnąć sukces, zaspokoić
własne oczekiwania wobec siebie jako matki, obojętnie jakim
kosztem.
Z obiektywnej perspektywy: matka osiągnęła zawrotny sukces
w staraniach o samokontrolę. Jej stosunek do dziecka był, patrząc
z zewnątrz, niezmordowanie czuły, troskliwy, empatyczny, cierpliwy,
ciepły, wylewny, bezwarunkowy i wolny od wszelkiej rodzicielskiej
skłonności do oceniania, wyrażania dezaprobaty i odmawiania
miłości w jakiejkolwiek formie. Im obrzydliwiej zachowywało się
dziecko, tym więcej miłości świadczyła mu z własnego nakazu matka.
Jej postawa w świetle wszelkich standardów wzorowej matki była
nienaganna.
Małe, a potem coraz większe dziecko kochało za to matkę bardziej
niż wszystko razem na świecie. Gdyby jakimś cudem miało zdolność
mówienia prawdy o sobie, powie​działoby, że czuje się bardzo
niedobrym, paskudnym dzieckiem, które niezasłużony dobry los
obdarzył najlepszą, najczulszą, najcierpliwszą i najpiękniejszą matką
na całym świecie.
Im dziecko było starsze, tym większa nienawiść do siebie i rozpacz
napełniały matkę. Z pewnością – czuła – to, że dziecko kłamie, że
oszukuje, że męczy zwierzęta sąsiadów, jest jej winą; z pewnością
dziecko wyraża w ten sposób wobec świata jej groteskową i żałosną
nieudolność jako matki. Więc kiedy dziecko ukradło klasowe składki
na UNICEF albo gdy złapało kota za ogon, zakręciło nim w powietrzu
i walnęło kilkakrotnie o kant ceglanego domu sąsiadów, matka brała
jego groteskowe wybryki na siebie, nagradzając łzy i skruchę dziecka
bezwarunkowo kochającym przebaczeniem, przez które wydawała się
dziecku jego jedyną ucieczką w świecie wygórowanych wymagań,
bezlitosnych ocen i nieskończonego psychicznego gówna. W miarę
dorastania dziecka matka wszystkie jego niedoskonałości brała na
siebie i znosiła bez szemrania, a tym samym dawała dziecku
rozgrzeszenie, odkupienie i odnowę, jakkolwiek pomnażała przy tym
wewnętrzny balast samonienawiści.
I tak to trwało przez całe jego dzieciństwo i wczesną młodość, więc
kiedy dziecko dorosło do ubiegania się o rozmaite uprawnienia
i pozwolenia, matka była już niemal bez reszty wypełniona
nienawiścią: nienawiścią do siebie, do zdeprawowanego
i nieszczęśliwego dziecka, do świata wygórowanych żądań
i bezlitosnych ocen. Nie mogła tego, oczywiście, wyrazić. Dlatego syn
– rozpaczliwie pragnący, jak to dzieci, spłacić dług idealnej miłości,
jaką tylko matka może człowiekowi ofiarować – wyraził to za nią.
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi

KW #20 12-96
NEW HAVEN, CONNECTICUT
– Ale zakochałem się w niej dopiero wtedy, gdy opowiedziała tę
niewiarygodnie przerażającą historię o tym, jak została brutalnie
napadnięta, porwana i nieomal zabita.
Pyt.
– Proszę pozwolić, że wyjaśnię. Mam świadomość, jak to może
zabrzmieć, proszę mi wierzyć. Mogę wyjaśnić. Leżeliśmy razem
w łóżku i ona, pod wpływem jakiegoś bodźca czy skojarzenia,
opowiedziała mi, że podróżowała kiedyś autostopem i zabrał ją, jak
się potem okazało, psychopatyczny seryjny gwałciciel, który ją
wywiózł w odludne miejsce, zgwałcił i pewnie by ją zamordował,
gdyby przytomnie nie pomyślała o swoich stopach w tym potwornym
lęku i stresie.
Pyt.
– Ja też nie. Komu by to przyszło do głowy w epoce, w której…
w której każdy psychopata i seryjny morderca zawsze ma coś na
swoją obronę? Bardzo się wystrzegam, zważywszy na współczesny
klimat, sugestii, że ktokolwiek mógł cudzysłów sam się o to prosić,
nie tykajmy nawet tego tematu, jednak proszę mi wierzyć, że trudno
się opędzić od pytania o zdolność trzeźwego osądu sytuacji,
a przynajmniej o naiwność…
Pyt.
– Z tym że to było może ciut mniej niewiarygodne w jej przypadku,
bo zaliczała się do tak zwanych w cudzysłowie Kiełkojadów, czyli
Posthipisów, czyli Newage’owców, jak zwał, tak zwał; w college’u,
w którym człowiek pierwsza rzecz musi opanować społeczną
terminologię, nazywa​liśmy ich Kiełkożercami albo po prostu
Kiełkami, które to określenie obejmowało najprostsze sandały,
zgrzebne tkaniny, głupkowate praktyki, niepowściągliwość
emocjonalną, rozpuszczone długie włosy, skrajny liberalizm
w kwestiach społecznych, finansowanie przez rodziców, których
oczerniali, bose stopy, dziwaczne importowane religie, obojętność na
sprawy higieny, ckliwy i poniekąd propagandowy język, no
i oczywiście całą tę posthipisowską nowomowę o pokoju i miłości,
która mia…
Pyt.
– Duża impreza koncertowo-festiwalowa środowiska arty​stycznego
w śródmiejskim parku, gdzie… to był pod​ryw, zwyczajnie
i najprościej. Nie chcę ubarwiać ani demonizować. I narażając się na
zarzut świadczenia na własną korzyść, zaryzykuję stwierdzenie, że jej
morfologia typowej Kiełkówy była ewidentna na pierwszy rzut oka,
patrząc z przeciwnej strony sceny, i z miejsca określiła styl
nawiązania kontaktu oraz warunki skutecznego podrywu, czyniąc
rzecz całą karygodną wręcz łatwizną. Połowa żeńskiej publiczności…
jest to mniej rzadki typ wśród tutejszych wykształconych dziewcząt,
niż można by przypuszczać. Lepiej nie pytać, co to był dokładnie za
festiwal i po cośmy się tam znaleźli wszyscy troje, proszę mi zaufać.
Nie oglądając się na poprawność polityczną, wyznam, że
sklasyfikowałem ją jako obiekt na jedną noc i że zainteresowała mnie
wyłącznie tym, że była ładna. Atrakcyjna seksualnie, seksowna. Ciało
miała fenomenalne, nawet pod poncho to było widać. Skusiłem się na
jej ciało. Twarz była dosyć dziwna. Nie brzydka, ale ekscentryczna.
Tad ocenił, że wygląda na superseksowną laskę. W każdym razie nolo
na zarzut, że wypatrzyłem ją na kocu w czasie koncertu i krążyłem
wokół niej drapieżnie, mając w planie tylko jedną noc. Bo po
wcześniejszych doświadczeniach z rasą Kiełków już wiedziałem, że
reguła jednej nocy wynika głównie z ponurej wizji konieczności
przegadania więcej niż jednej nocy z bojowniczką New Age. Czy
pochwala to pani, czy też nie, przyjmijmy, że pani rozumie.
Pyt.
– Ta ich życie-jest-w-gruncie-rzeczy-milusie puchatkowatość, która
tak utrudnia traktowanie ich poważnie i nie pozwala opędzić się od
poczucia, że się je w jakiś sposób wykorzystuje.
Pyt.
– Puchatkowatość albo durnowatość, albo miałkość intelektualna,
albo naiwność pod płaszczykiem zadufania. Proszę wybrać to, które
najmniej panią obraża. Ależ tak, proszę się nie obawiać, ja mam pełną
świadomość tego, jak to wszystko brzmi, i doskonale wyobrażam
sobie opinie, jakie pani formułuje w oparciu o mój opis tego, co mnie
do niej przyciągnęło, ale skoro mam to pani naprawdę wytłumaczyć
zgodnie z wymogami, to nie widzę innego wyjścia, jak tylko postawić
na brutalną szczerość i nie bawić się w pseudodelikatne ceregiele
z eufemizmami dla określenia sposobu, w jaki stosunkowo
doświadczony, wykształcony mężczyzna postrzega nadprzeciętnie
ładną dziewczynę, której filozofia życiowa jest puchatkowata
i nieprzemyślana, i w gruncie rzeczy godna pogardy. Zrobię ukłon
w pani stronę i udam, że nie przejmuję się tym, czy pani rozumie to,
co mówię o trudności powściągnięcia irytacji czy wręcz pogardy – na
tę hipokryzję, to jawne zaprzeczanie sobie, tę pewność od samego
początku, że z identycznym przepisowym entuzjaz​mem będzie się
mówiło o dżungli amazońskiej i sowie jarzębatej, o twórczej sile
medytacji, o psychologii dobrego samopoczucia, o makrobiotyce,
o alergicznej nieufności do tak zwanych władz, bez chwili
zastanowienia nad sztywnym autorytaryzmem ich własnego
cudzysłów nonkonformistycznego uniformu, języka, postaw. Jako
ktoś, kto przebrnął przez college i teraz już dwa lata studiów
magisterskich, muszę się przyznać do prawie kompletnego… te
bogate gnojki w pochlastanych dżinsach, dla których formą protestu
przeciwko apartheidowi był bojkot południowoafrykańskiego zioła.
Silverglade na nich mówił Zagięci w Siebie. Ta zadufana naiwność, ta
wyższość ich cudzysłów współczucia dla cudzysłów niewolników
i więźniów amerykańskiego stylu życia. I tak dalej, i tym podobne.
To, że Zagiętym w Siebie nie przyjdzie do głowy, że tylko dzięki
rzetelności i zapobiegli​wości ich znie… nie przyjdzie im do głowy, że
sami siebie uczynili destylatem tej kultury, z której szydzą i której
ponoć są przeciwni; ten narcyzm, ten materializm i samozadowolenie,
i bezgraniczny konformizm – a jak na ironię radosna teleologia tej
cudzysłów nadchodzącej Nowej Ery to wytrych kulturowy niczym się
nieróżniący od Pro​roctwa Manifestu czy Rzeszy, czy dialektyki
proletariatu, czy Rewolucji Kulturalnej – wszystko to jedno i to samo.
I nie dociera do nich, że właśnie przez tę pewność, że są inni, są
dokładnie tacy sami.
Pyt.
– Zdziwiłaby się pani.
Pyt.
– Proszę uprzejmie, a więc to uczucie bliskie pogardy przejawia się
specyficznie w tym, że można zbliżyć się nonszalancko do jej koca,
nachylić się i zagadać, bawiąc się od niechcenia frędzlami koca,
i z łatwością stworzyć atmo​sferę porozumienia i wspólnoty, która
pozwoli na podryw i każe wręcz żałować, że tak cholernie łatwo jest
zwekslować rozmowę na poczucie wspólnoty; jakim człowiek się
czuje strasznym wyzyskiwaczem, gdy tak łatwo udaje się przekonać
ten typ dziewczyny o pokrewieństwie dusz – właściwie już się prawie
wie, co zaraz zostanie powie​dziane, ona nawet nie musi otwierać
swoich ślicznych ust. Tad powiedział, że ona mu przypomina idealnie
gładki obiekt pseudosztuki, który chce się kupić, wziąć do domu
i roztrza…
Pyt.
– Nie, wcale nie, ponieważ ja się staram wytłumaczyć, w jaki
sposób typologia narzuciła taktykę tego, co sprawiało pozór
wstydliwej spowiedzi i brutalnej szczerości. Gdy już wytworzył się
klimat konwersacyjnej intymności, która w minimalnym przynajmniej
stopniu uwiarygodniłaby cudzysłów spowiedź, przybrałem boleśnie
wrażliwy wyraz twarzy i cudzysłów wyznałem, że tak naprawdę to
nie tylko, przechodząc koło jej koca, poczułem, chociaż się nie
znamy, tajemniczą, lecz przemożną potrzebę nachylenia się
i powiedzenia Hej, ale że ona ma w sobie coś takiego, co domaga się
absolutnej szczerości i zmusza mnie do wyznania, że tak naprawdę to
specjalnie podszedłem do jej koca i nawiązałem rozmowę, ponieważ
stojąc po tamtej stronie sceny, poczułem tajemniczą, lecz przemożną
energię seksualną emanującą z samego jej bycia i ta energia
przyciągnęła mnie bezbronnego tutaj do jej koca, każąc się nachylić
i zagaić rozmowę, gdyż pragnę nawiązać z nią kontakt i kochać się
w sposób obustronnie wzbogacający i nadzwyczajny, tylko że
z początku wstydziłem się przyznać do tak naturalnego pragnienia,
więc trochę kręciłem, tłumacząc, czemu podszedłem, teraz jednak
tajemnicza łagodność i dobroć jej duszy, którą wyczuwam, działa na
mnie kojąco i ośmiela do wyznania, że przedtem kręciłem. Proszę
zwrócić uwagę na infantylny język, na przykład zwrotów Hej i kręcić,
okraszony płaskimi abstrakcjami typu wzbogacający, energia czy
kojąco. Tak brzmi lingua franca Zagiętych w Siebie. Ale ona mi się
naprawdę podobała, stwierdziłem po chwili, jako jednostka – przez
cały czas rozmowy miała rozbawioną minę, tak że z trudem
powstrzymywałem chęć odwzajemnienia jej uśmiechu, a przecież
mimowolny odruch uśmiechu jest jednym z najlepszych ludzkich
uczuć, nieprawdaż? Dolać? Pora na dolewkę, tak?
Pyt. …
– Owszem, i wcześniejsze doświadczenie nauczyło mnie, że Kiełki
płci żeńskiej definiują się w opozycji do własnego wyobrażenia
o zakłamanych cudzysłów burżujkach, a w związku z tym są
praktycznie nieobrażalne, odrzucają in toto pojęcia własności i urazy,
natomiast tak zwaną szczerość, nawet najbrutalniejszego
i najobrzydliwszego gatunku, uważają za dowód uczciwości
i szacunku, znak cudzysłów prawdziwości wrażenia, że zanadto
szanuje się ich osobowość, żeby ją karmić niedorzeczną fikcją, nie
komunikując elementarnych odruchów naturalnych i popędów. Nie
mówiąc o tym… w ten sposób, jak mniemam, dopełnię miarę pani
oburzenia i zdegustowania… że te szczególnie, nietuzinkowo ładne
kobiety wszystkich niemal typów mają skłonność do obsesji na
punkcie idei szacunku i właś​ciwie wszystko są gotowe zrobić dla
każdego faceta, który im da wystarczające poczucie bycia szczerze
i głęboko szanowanymi. Wydaje mi się, co muszę podkreślić, że jest
to nic innego, jak tylko żeński wariant psychicznej potrzeby wierzenia
w to, że inni traktują człowieka równie serio, jak on sam siebie
traktuje. Nie ma w tym nic szczególnie złego, potrzeba psychiczna jak
każda inna, a jednak pamiętajmy, że głęboka potrzeba czegokolwiek
ze strony innych ludzi czyni nas łatwym łupem. Widzę po pani minie,
co pani sądzi na temat brutalnej szczerości. Faktem jest, że ona miała
ciało, które moje ciało uznało za pociągające seksualnie i chciało
z nim odbyć stosunek płciowy – nic szlachetniejszego ani bardziej
skomplikowanego w tym nie było. A muszę wtrącić, że okazała się
naprawdę modelowym okazem Kiełka. Miała jakieś maniackie
uprzedzenie do amerykańskiego przemysłu drzewnego i szczyciła się
członkostwem w jednej z tych prawie wschodnich religii o bogatej
w dopełniacze nazwie, której założę się, że nikt nie wypowie
poprawnie, i głęboko wierzyła w nadzwyczajną wartość witamin
i minerałów zażywanych w zawiesinach koloidalnych, a nie
w pigułkach, et cetera, a potem, kiedy po nitce do kłębka
doprowadziłem ją do swojego mieszkania i zrobiliśmy to, co chciałem
z nią zrobić, i wymieni​liśmy standardowe płaskie komplementy oraz
zapewnienia, ona wróciła do tematu swoich dziwacznych
lewantyńskich przekonań religijnych vis-à-vis pól energii, dusz
i powiązań między duszami poprzez, co powtórzyła wielokrotnie,
cytuję ogniskowanie, oraz, no cóż, cytuję słowo na m, które
wypowiedziała kilka razy bez ironii i nawet śladu świadomości, że
słowo to przez taktyczne nadużycie zbanalizowało się i wymaga teraz
co najmniej niewidzialnego cudzysłowu, no i chyba muszę się pani
przyznać, że od początku zamierzałem podać jej swój specjalny
fałszywy numer, kiedy rano będziemy wymieniać telefony, co
upierają się robić wszystkie poza bardzo nieliczną i cyniczną
mniejszością. Wymienić numery telefonów. Stryjeczny dziadek czy
może dziadkowie, czy ktoś taki jednego chłopaka z kursu Tada
o przestępczości ma dom letni pod Milford i nigdy tam nie jeździ,
a w tym domu jest telefon bez automatycznej sekretarki, więc jak dać
komuś ten numer, to może sobie dzwonić i dzwonić, aż po paru
dniach panna zrozumie, że to, co jej dałeś, to nie jest twój prawdziwy
numer, więc przez następne parę dni będzie się łudziła, że pewnie
jesteś niesamowicie zajęty i w rozjazdach, i tylko dlatego jeszcze sam
do niej nie zadzwoniłeś. Co pozwala jej się uchronić przed zranieniem
uczuciowym, a zatem jest, uważam, dobre, chociaż oczywiście mogę
sobie wyo…
Pyt.
– Typ dziewczyny, której pocałunek pachnie likierem, chociaż
żadnego likieru nie piła. Cassis, czarna porzeczka, mięta, aromatyczne
i miękkie. To był cytat.
Pyt. …
– Tak, no i w tej opowieści ona sobie beztrosko autostopuje przy
szosie międzystanowej i właśnie tego dnia kierowca auta, które
przystaje niemal w momencie, gdy wystawiła w górę kciuk, okazuje
się… mówiła, że zorientowała się, iż popełniła błąd, zaraz gdy tylko
wsiadła. Do tego samochodu. Panujące w tym samochodzie pole
energetyczne, mówiła, ścisnęło jej serce lękiem, zaledwie wsiadła. No
i jas​ne, kierowca bardzo szybko zjeżdża z autostrady w jakieś odludne
okolice, co zdaje się zawsze robią psychopatyczni kryminaliści, stale
się czyta o odludnych okolicach w relacjach o cytuję brutalnych
morderstwach na tle seksualnym i ponurych odkry​ciach nie​ziden​-
tyfikowanych szczątków przez zastęp harcerzy czy grupę botaników
amatorów, et cetera, jest to tajemnica poliszynela, którą ona
oczywiście sobie przypomniała, zdjęta grozą, gdy facet zaczął się
zachowywać coraz dziwniej i coraz bardziej psychopatycznie, nawet
jeszcze na międzystanowej, z której zaraz zjechał w pierwszą
nadarzającą się odludną okolicę.
Pyt.
– Tłumaczyła to tak, że wyczuła psychopatyczne pole energetyczne
dopiero po zatrzaśnięciu drzwi auta, jak już ruszyli, a wtedy było za
późno. Nie melodramatyzowała, ale opisała się jako osobę dosłownie
sparaliżowaną strachem. Można się oczywiście zastanawiać, tak jak ja
to robiłem, słuchając podobnych opowieści, dlaczego właściwie ofiara
nie wyskoczy z auta w momencie, gdy gość zaczyna się maniacko
uśmiechać lub dziwnie zachowywać albo ni w pięć, ni w dziewięć
opowiadać, jak strasznie nienawidzi matki i jak w fantazjach gwałci
ją wtryskarką piaskową na płynny gaz, a potem zadaje jej sto sześć
ciosów nożem et cetera. Na to jednak ona zwróciła mi uwagę, że
perspektywa wyskoczenia z pędzącego samochodu i zderzenia
z nawierzchnią przy prędkości sześćdziesięciu mil na… w najlepszym
razie skończy się złamaniem nogi, a gdy ofiara będzie się czołgała na
pobocze i w krzaki, cóż przeszkodzi psychopacie zawrócić i dopaść ją,
przy czym trzeba wziąć pod uwagę, że teraz będzie on jeszcze
bardziej zawzięty z powodu odtrącenia, którego wymowną oznaką
było to, że panna wolała rąbnąć o jezdnię z prędkością sześćdziesięciu
mil na godzinę niż pozostać w jego towarzystwie, a jako że
psychopaci seksualni odznaczają się wyjątkowo niską tolerancją na
odtrącenie i tak dalej.
Pyt.
– Coś w jego wyglądzie, w oczach, w cytuję polu energetycznym
wnętrza auta… podobno natychmiast przeczuła w głębi duszy, że
facet będzie chciał ją brutalnie zgwałcić, torturować i zabić, tak mi
powiedziała. I w to jej akurat uwierzyłem, że można intuicyjnie
wyczuć epifenomen niebezpieczeństwa, wyczuć psychozę w czyimś
wyglądzie – nie trzeba się nawet wdawać w pola energetyczne
i wiedzę o zjawiskach pozazmysłowych, żeby wyczuć mordercze
intencje. Nawet nie spróbuję opisać, jak wyglądała, opowiadając mi tę
historię, przeżywając ją na nowo, całkiem naga, z włosami
rozpuszczonymi na plecy, usadowiona po turecku w pozycji
medytacyjnej w skotłowanej pościeli, paląca superlekkie papierosy
Merits, z których usuwała filtry, twierdząc, że zawierają substancje
uzależniające i są niebezpieczne – niebezpieczne, a kopci jednego po
drugim, absurd tak kompletny, że go jej nawet nie wytknąłem – aha:
i jeszcze miała bąbel na pięcie od sandałów i kiwała się górną połową
ciała w rytm obrotów wentylatora, tak że znikała i ukazywała się na
przemian w smudze księżycowego blasku padającego przez okno,
która to smuga też zmieniała kąt padania, w miarę jak księżyc piął się
w górę po niebie i przesuwał za szybą – mogę tylko powiedzieć, że
wyglądała prześlicznie. Stopy miała brudne od spodu, prawie czarne.
Księżyc w pełni ogromny, jak nabrzmiały. Długie włosy rozpuszczone
swobodnie, więcej – piękne lśniące włosy, których widok pozwala
zrozumieć, po co kobiety stosują odżywki. Kumpel Tada, ten zgrywus
Silvergrade, powiedział do mnie, że ona wygląda tak, jakby to jej
głowa wyrastała z tych włosów, a nie na odwrót, i spytał, jak długo
u tego gatunku trwa ruja, a potem zapiał „ho ho”. Niestety, mam
raczej pamięć werbalną niż wizualną. To szóste piętro i w sypialni
robi się duszno, więc ona traktuje wentylator jak zimny prysznic
i przymyka oczy, gdy uderza ją strumień powietrza. Więc kiedy ten
psychopata zjeżdża w odludną okolicę i wyjawia swoje prawdziwe
intencje – rozwodząc się ponoć z detalami o planach, procedurach
i narzędziach – ona już się wcale nie dziwi, bo od początku wyczuła
wstrętnie zboczoną energię jego duszy, odkąd tylko wsiadła do
samochodu, wiedziała, jaki z niego bezlitosny nieprzejednany
psychopata i do czego się szykuje w tej odludnej okolicy, więc
dochodzi do wniosku, że albo zaraz zostanie następnym ponurym
odkryciem dla botaników amatorów, którzy tutaj zajrzą za parę dni,
albo wysili się na maksymalny fokus i nawiąże z facetem głęboką
więź duchową, która mu utrudni zamordowanie jej. To są jej słowa,
taką pseudoabstrakcyjną terminologią się posługiwała – ale mnie tak
już porwała sama historia, że przyjmowałem tę terminologię jako
swoisty język obcy, nie oceniając i nie żądając objaśnień, poczyniłem
po prostu założenie, że fokus to w jej dziwnym żargonie eufemizm na
określenie modlitwy, i że w tak desperackiej sytuacji, w jakiej się
znalazła, nikt doprawdy nie miałby prawa wyrokować, jakie są
prawidłowe reakcje na szok i strach, które niewątpliwie odczuwała,
bo któż zaręczy, że akurat modlitwa nie jest tu stosowna. Pułapki
ateizmu i tak dalej. Najlepiej pamiętam to, że wtedy nareszcie
słuchałem jej bez większego wysiłku – miała zaskakujący dar
opowiadania bez ściągania uwagi na siebie, całkowicie skupiała się na
samej historii. Muszę przyznać, że wtedy po raz pierwszy nie wydała
mi się nudna. Jeszcze jednego?
Pyt.
– Nie melodramatyzowała nic a nic tej całej historii, ale też nie
mówiła ze sztucznym spokojem mającym stworzyć pozory
nonszalancji, jakim niektórzy próbują wzmocnić dramatyzm swojej
opowieści i/bądź też wykreować się na zblazowanych
i wyrafinowanych, co szczególnie drażni w relacjach i anegdotach
pewnego typu pięknych kobiet – demonstrują w ten sposób, że są
nawykłe do publicznej uwagi i odczuwają potrzebę sterowania nią,
przy czym zawsze sterują dokładnie określonym typem i stopniem
uwagi słuchacza, zamiast mu zwyczajnie zaufać, że słucha
z wystarczającym zaangażowaniem. Na pewno sama pani zauważyła
tę cechę u bardzo atrakcyjnych kobiet – że zwrócenie na nie uwagi
automatycznie skłania je do przyjęcia pozy, nawet jeśli tą pozą jest
nonszalancka manifestacja braku jakiejkolwiek pozy. To się bardzo
szybko staje nudne. Ale tamta dziewczyna była, a przynajmniej
wydawała się, osobliwie nieupozowana jak na tak atrakcyjną kobietę
z tak dramatyczną historią do opowiedzenia. To mnie uderzyło, gdy
jej słuchałem. Zdawało się, że nie ma w jej opo​wieści ani cienia pozy,
że otwiera się na uwagę, ale jej nie żąda – że nie gardzi uwagą ani nie
zgrywa się na wyższość i pogardę wobec uwagi, czego nienawidzę.
Niektóre piękne kobiety mają coś nie tak z głosem – piskliwość jakaś,
brak intonacji, śmiech jak z karabinu maszynowego – i człowiek
zwiewa w popłochu. A ona mówi neutralnym altem bez piskliwości,
bez przeciągania o, bez nosowej maniery, która… a przy tym jest
miłosiernie oszczędna w tak jakby i no wiesz, których tamten typ
nadużywa do obrzydzenia. I nie chichotała. Jej śmiech był w pełni
dojrzały, głęboki, przyjemny dla ucha. I pierwsza nuta smutku czy też
melancholii dopadła mnie właśnie podczas słuchania jej z rosnącą
uwagą, gdyż uprzytomniłem sobie, że podziwiam oto w jej narracji te
same dokładnie cechy, za które nią gardziłem, kiedy ją podrywałem
w parku.
Pyt.
– Przede wszystkim – i mówię bez ironii – to, że wydawała się,
cudzysłów, szczera, i nawet jeśli ta jej szczerość była w istocie
zadufaną naiwnością, to i tak miała atrakcyjność i moc w kontekście
słuchania opowieści o jej spotkaniu z psychopatą, ponieważ
pozwalała mi się skupić na samej historii i wyobrażać sobie
z przerażająco wręcz żywym realizmem, jak ona musiała się czuć – jak
w ogóle można się czuć w takiej sytuacji – wtrącona zbiegiem
okoliczności w odludną leśną okolicę w towarzystwie ciemnego faceta
w dżinsowej kamizelce, który przedstawia się jako śmierć wcielona
i na przemian chichocze psychopatycznie, popada w słowotok albo
funduje sobie pierwszą falę uciech, podśpiewując demonicznie
o rozmaitych ostrych narzędziach, które wiezie w bagażniku,
i o użytku, jaki już z nich zrobił wobec innych osób, a teraz zrobi
wobec niej. To jej zasługa – zasługa jej przedziwnej nieafektowanej
szczerości, że ku własnemu zdziwieniu słuchałem wyrażeń typu „lęk
ścisnął jej serce”, koniec cytatu, nie jak oklepanych banałów
z telewizji czy melodramatu, lecz jako autentycznych, aczkolwiek
niezbyt lotnych prób zwyczajnego opisania minionych doznań,
doznań szoku i nierzeczywistości przeplatanych falami czystego lęku,
emocjonalnej agresywności samego natężenia tegoż lęku, pokusy
popadnięcia w katatonię, stupor, ułudę… poddania się nęcącej myśli,
gdy tymczasem auto wjeżdża coraz głębiej w odludną okolicę, że
musiała nastąpić jakaś pomyłka, że czynność tak prosta
i przypadkowa jak zajęcie miejsca w buraczkowym cutlassie rok
produkcji 1987, z kiepskim tłumikiem, w najzwyczajniej pierwszym
samochodzie, który przyhamował na poboczu pierwszej lepszej
autostrady międzystanowej, nie może doprowadzić do śmierci, i to
nie śmierci jakiejś abstrakcyjnej innej osoby, tylko śmierci jej własnej,
w dodatku z rąk człowieka, którego motywacja nie ma nic wspólnego
ani z nią, ani z jej osobowością, zupełnie jakby wszystko, co jej dotąd
mówiono o zależności między osobowością, motywacją a skutkiem
było gównianą fikcją od początku do…
Pyt.
– …do końca, że miota się między odruchami histerii, dysocjacji,
chytrego targowania się o własne życie i zapaści w niebyt katatonii,
wycofania się w głąb własnego umysłu ryczącego rozczłonkowaną
myślą, że całe jej pozornie przypadkowe i nijakie, i samolubne, lecz
jednak stosunkowo niewinne życie było od samego początku tak jakoś
powiązane ciągiem przyczyn i skutków, żeby ją nieuchronnie
doprowadzić do tego oto terminalnego nierealnego punktu, „punktu
końcowego”, koniec cytatu, jej życia, jego ostrej końcówki, jego
czubka, tak że oklepane banały w stylu „lęk ścisnął mi serce” czy
„takie rzeczy zdarzają się tylko innym ludziom”, czy nawet „oto
chwila prawdy” nabierają przerażająco neutralnego brzmienia
i dosłowności kiedy…
Pyt.
– Nie o to… po prostu byłem narracyjnie pozostawiony sam sobie,
mogłem samodzielnie w ramach jej opowieści kontemplować ogrom
dziecinnego strachu, jaki by mnie ogarnął w takiej sytuacji, ogrom
wstrętu i pogardy wobec ohydnego zboczeńca, który siedzi obok
i pluje słowotokiem, którego zabiłbym bez wahania, gdybym tylko
mógł, ale jednocześnie czuję wobec niego najwyższy respekt, cześć
nieomal… sama moc sprawcza człowieka, który cię przyprawia o tak
straszliwy lęk, samo to, że doprowadził cię do tego stanu siłą swojej
woli, a teraz może, jeśli zechce, zabrać cię o krok dalej, poza ciebie
samą, zamienić cię w ponure znalezisko, ofiarę brutalnego
morderstwa na tle seksualnym, i to poczucie, że zrobisz, powiesz
i obiecasz absolutnie wszystko, żeby namówić go do poprzestania na
samym gwałcie i puszczenia cię wolno, no niech cię nawet
potorturuje, nawet dopuszczasz w ramach targowania się niezabójczą
torturę, byleby skończył na okaleczeniu, a potem pod byle pretekstem
odjechał stąd i zostawił cię w chaszczach poranioną, ale jeszcze
dyszącą, szlochającą pod niebiosa i straumatyzowaną nieodwracalnie
– ale jednak nie nic, owszem, to banał, ale czy to naprawdę ma być
wszystko? to miałby być koniec? i to z rąk kogoś, kto pewnie nawet nie
skończył zawodówki i nie posiada czegoś takiego jak dusza ani
zdolności do empatii z drugim człowiekiem, tylko jest ślepą ohydną
siłą, jak grawitacja albo wściekły pies, a jednak to on chce, żeby to się
stało, on ma władzę i z całą pewnością narzędzia do uczynienia tego,
narzędzia, których nazwy wymienia w obłędnej wyliczance o nożach
i bezdrożach, o kosach, o szydłach, o ciosłach, moty​kach i innych
utensyliach, których nazwy nic ci nie mówią, ale z samego brzmienia
można wywnioskować, co…
Pyt.
– Owszem, i znaczna część środkowej fazy coraz bardziej napiętej
akcji poświęcona była tej wewnętrznej walce między poddaniem się
histerycznemu lękowi a zachowaniem trzeźwości umysłu
i skupieniem się na sytuacji, i wykombinowaniem jakiejś genialnej
perswazyjnej odzywki do tego seksmaniaka psychopaty, który
zapuszcza się coraz głębiej w las i złym okiem wypatruje
odpowiedniego miejsca, popadając w coraz głębszy amok i psychozę,
na przemian rechocząc, bełkocząc i powołując się na Boga oraz na
pamięć o swojej brutalnie uśmierconej matce, a tak przy tym ściska
kierownicę cutlassa, że knykcie mu poszarzały.
Pyt.
– Racja, psychopata jest w dodatku Mulatem, chociaż o rysach
subtelnych i po kobiecemu niemal delikatnych, co ona pomijała
niechcący lub celowo przez znaczną część opowiadania. Tłumaczyła
się potem, że to nie wydało jej się ważne. W dzisiejszym klimacie
lepiej zbyt ostro nie krytykować dziewczyny z taką figurą, która
pakuje się do obcego samochodu z Mulatem za kierownicą.
Należałoby właściwie przyklasnąć jej tolerancji rasowej. Przyznam
się, że w trakcie jej opowiadania nie zwróciłem nawet uwagi na
pomijanie przez tak długi czas tego etnicznego szczegółu, co też samo
w sobie zasługuje na aplauz, przyzna pani, chociaż jeśli pani…
Pyt.
– Sedno tkwi w tym, że pomimo strachu ona jakimś cudem jest
w stanie trzeźwo myśleć, analizuje sytuację i wyciąga wniosek, że jej
jedyną szansą na przeżycie jest nawiązać, cytuję, kontakt z cytuję
duszą tego seksualnego psychopaty, który wywozi ją z sobą w coraz
głębsze leśne odludzie, rozglądając się za najlepszym miejscem do
zatrzymania auta i wyżycia się na niej. Więc ona stawia sobie za cel
skupić się z całą intensywnością na psychopatycznym Mulacie jako na
obdarzonej duszą i pięknej, acz udręczonej osobie, której też się coś
należy, zamiast widzieć w nim tylko zagrożenie, siłę zła i wcielenie
własnej śmierci. Proszę postarać się przejść do porządku dziennego
nad new​age’owym guanem terminologii i skupić się w miarę
możności na samej strategii taktycznej, bo mam pełną świadomość
tego, że jej dalsza opowieść jest niczym więcej, jak tylko wariacją
starej śpiewki Miłość Wszystko Zwycięża, jednak chwilowo proszę
zawiesić wszelką ewentualną pogardę i postarać się śledzić konkretne
rozgałęzienia ak… w tej sytuacji, wobec tego, co ona ma odwagę,
a nawet chyba przekonanie podjąć, ponieważ jak twierdzi, wierzy, że
odpowiednia doza miłości i uwagi zdoła przebić się nawet przez
psychozę i zło, ustanawiając, cytuję, porozumienie dusz, koniec
cytatu, a zatem jeśli w Mulacie uda się wzbudzić choćby minimum
tego słynnego porozumienia dusz, to jest szansa, że już nie zdoła on
doprowadzić swojego planu do końca i zabić jej. Co oczywiście
z psychologicznego punktu widzenia nie jest całkiem niedorzeczne,
ponieważ psychopaci znani są z tego, że depersonalizują swoje ofiary,
zrównując je z przedmiotami czy lalkami, inaczej mówiąc z kategorią
To, czym częstokroć tłumaczą, jak mogli się posunąć do tak
niepojętego okrucieństwa wobec istoty ludzkiej: wywodzą
mianowicie, że wcale nie postrzegają swoich ofiar jak istoty ludzkie,
tylko jako obiekty własnych psychopatycznych potrzeb i zamiarów.
Aliści miłość i empatia tego rodzaju mocy porozumiewawczej
wymagają, cytuję, pełnego fokusu, jak mówiła, natomiast jej strach
i całkowicie zrozumiała troska o siebie były w tym momencie, naj​-
delikatniej mówiąc, w najwyższym stopniu rozpraszające, tak więc
uświadomiła sobie, że oto podejmuje najtrudniejszą i najważniejszą
życiową walkę, walkę toczącą się wyłącznie w jej wnętrzu
i angażującą całe jej moce duchowe, która to idea wydała mi się na
tym etapie relacji nad wyraz ciekawa i porywająca, szczególnie przez
nieafektowany styl i ewidentną szczerość narratorki, bo przecież
określenie „życiowa walka” działa zazwyczaj jak neonowy szyld
melodramatu lub dowodzi manipulacji słuchaczem, dążenia do tego,
żeby siedział jak na szpilkach i tak dalej.
Pyt.
– Z ciekawością obserwuję, że przerywa mi pani teraz tymi samymi
pytaniami, którymi ja przerywałem jej, a zatem doszło do identycznej
konwergencji, jak…
Pyt.
– Tłumaczyła, że aby objaśnić, co to jest fokus, komuś, kto nie
pobierał związanych z jej religią czasochłonnych nauk i ćwiczeń,
najlepiej zobrazować fokus jako intensywną koncentrację uwagi
dodatkowo wyostrzonej i maksymalnie skupionej w jednym ostrym
punkcie, wyobrazić sobie więc należy coś na kształt igły skupionej
uwagi, której to igły cienkość i łamliwość dają jej jednocześnie
zdolność penetracji, z tym że konieczność wyłączenia przy tym
wszelkich zewnętrznych myśli i utrzymywania igły z cienkim ostrzem
skierowanym do celu jest zadaniem skrajnie trudnym nawet
w najbardziej sprzyjających okolicznościach, jakimi tamte skrajnie
przerażające okoliczności bynajmniej nie były.
Pyt.
– No więc ona w tym samochodzie, pod pamiętajmy jak
niesamowitą presją, mobilizuje swoją uwagę. Patrzy prosto w prawe
oko seksualnego psychopaty – to oko, które jest jej dostępne w orlim
profilu kierowcy cutlassa – i nakazuje sobie odtąd nie spuszczać
z niego wzroku. Nakazuje sobie nie płakać ani nie prosić, tylko użyć
całej penetrującej siły fokusu w celu wyczucia i empatycznego
dotknięcia psychozy seksmaniaka, a także jego wściekłości, lęku
i udręki psychicznej, i mówi dalej, że wizualizuje sobie swój fokus
przekłuwający woal psychozy Mulata i penetrujący kolejne pokłady
wściekłości, lęku i rozczarowania, aż po dotknięcie piękna
i szlachetności powszechnej duszy ludzkiej pod tą całą psychozą,
gdzie oto wymusza narodziny opartego na współczuciu porozumienia
obydwu ich dusz, i skupiając się z całym natężeniem na profilu
Mulata, mówi mu cicho i dobitnie, co zobaczyła w jego duszy,
i kategorycznie stwierdza, że to jest prawda. Była to przełomowa
walka jej życia duchowego, jak powiedziała, jeśli wziąć pod uwagę
całkiem zrozumiały w tych okolicznościach strach i nienawiść wobec
przestępcy seksualnego, które przez cały czas groziły osłabieniem jej
fokusu i zerwaniem porozumienia. Lecz jednocześnie działanie jej
fokusu zaczynało się w oczywisty sposób malować na twarzy
psychopaty – dopóki dziewczynie udawało się utrzymać fokus,
penetrować psychikę Mulata i kontynuować porozumienie dusz, on
wyciszał swój maniacki monolog, aż zamilkł całkiem w napięciu,
jakby się nad czymś zastanawiał, a jego prawy profil naprężył się
i stężał hipertonicznie, w prawym zaś oku o martwym wyrazie dały
się wyczytać niepokój i ambiwalencja wobec nieśmiałych początków
takiego porozumienia z drugą duszą, jakiego Mulat zawsze pragnął
i zarazem bał się panicznie w najgłębszej głębi swojej psyche,
oczywiście, że tak.
Pyt.
– Wiadomo wszak powszechnie, że głównym powodem, dla którego
morderca na tle seksualnym gwałci i zabija, jest to, że uważa on gwałt
i zabójstwo za jedyne dostępne sobie sposoby wejścia w jakikolwiek
znaczący związek z ofiarą. Że to jest podstawowa ludzka potrzeba.
Związek z drugim człowiekiem oczywiście. Zarazem jednak
przerażająca i bardzo podatna na złudzenie i psychozę. To jest jego
pokrętny sposób nawiązania, w cudzysłowie, relacji. Konwencjonalne
relacje go przerażają. Ale wobec ofiary, którą gwałci, torturuje
i zabija, seksualny psychopata jest w stanie zaznać swego rodzaju,
cudzysłów, związku poprzez własną zdolność wywoływania w ofierze
lęku i bólu, czemu towarzyszy euforyczne poczucie boskiej wręcz nad
nią kontroli – nad tym, co ona czuje, czy w ogóle czuje, czy oddycha,
czy żyje – i to zapewnia mu jakiś margines bezpieczeństwa w tej
relacji.
Pyt.
– Po prostu o to, że początkowo ta jej taktyka wydawała się
swoiście genialna, mniejsza o nadętą terminologię – że odwoływała
się do zasadniczej słabości psychopaty, do jego groteskowej,
rzekłbym, wstydliwości, do lękliwego przekonania, że wszelki
konwencjonalny, obnażający duszę związek z drugą istotą ludzką
grozi mu osaczeniem i/lub zagładą, innymi słowy, że to on stanie się
ofiarą. Bo w jego kosmologii albo pożerasz, albo stajesz się pastwą –
Boże, co za samotność, czuje to pani? – ale brutalna kontrola, jaką on
i jego ostre narzędzie sprawują nad jej życiem i śmiercią, pozwala
Mulatowi uwierzyć, że ta relacja pozostaje na sto procent w jego
władzy, a zatem związek, którego tak rozpaczliwie pragnie, nie
ogołoci go, nie osaczy, nie unicestwi. Nie żeby to się specjalnie
różniło od sytuacji, w której facet podrywa ładną dziewczynę,
sprytnie stosując właściwą retorykę i naciskając właściwe guziki, żeby
ją skłonić do pójścia z nim do domu, przy czym ani słowem, ani
dotykiem nie wyraża niczego poza pełną łagodnością, przyjemnością
i pozornym szacunkiem, łagodnie i z szacunkiem zwabia ją
w satynową pościel swojego łóżka, po czym w blasku księżyca kocha
się z nią, okazując wielką atencję i doprowadzając ją raz po raz do
orgazmu, aż dziewczyna, cudzysłów, błaga o zmiłowanie, całkowicie
już podporządkowana emocjonalnie jego kontroli, przekonana, że
musiała się między nimi zadzierzgnąć głęboka i nienaruszalna więź,
skoro ten wieczór jest tak idealny, tak przepełniony wzajemnym
szacunkiem i zaspokojeniem, a potem pali swoje papierosy i wdaje się
w godzinną czy dwugodzinną pseudointymną postcoitalną gadkę, cały
czas w tym barłogu, zadomowiona i zadowolona, gdy on tymczasem
chciałby się już znajdować na antypodach tego miejsca, w którym ona
przebywa, i już kombinuje, że poda jej specjalny numer wyłączonego
telefonu i nig​dy więcej się z nią nie skontaktuje. A nader oczywistą
przyczyną jego oziębłej, wyrachowanej i może nawet wiktymizującej
postawy jest to, że potencjalna głębia tej relacji, którą swoim
własnym wielkim staraniem dał dziewczynie odczuć, jego samego
przeraża. Wiem, że nie mówię pani niczego, czego już pani świetnie
nie wiedziała. Wystarczy spojrzeć na ten cienki, zimny uśmieszek. Nie
pani jedna potrafi czytać ludzi, wie pani. To głupek, bo wydaje mu
się, że z niej zrobił głupka – myśli sobie pani w tej chwili. Myśli, że
się wymigał. Samiec z gatunku satyrozaurus sybaritus heterosapiens,
typ, którego wy, krótkowłose wyzwolone palaczki staników,
rozpoznajecie na kilometr. W dodatku żałosny. Drapieżnik, myśli
pani, on sam siebie także uważa za drapieżnika, ale w rzeczywistości
to on się boi, on ucieka.
Pyt.
– Próbuję poddać pani myśl, że to nie motywacja ma charakter
psychopatyczny. Psychopatyczna jest zachodząca tu prosta
permutacja: gwałt, morderstwo i obezwładniający strach zastępują
wyszukany akt miłosny zakończony podaniem fałszywego numeru,
którego fałsz nie jest od razu aż tak ewidentny, żeby miał zranić
czyjeś uczucia i wywołać dyskomfort.
Pyt.
– I proszę mieć świadomość, że jestem świetnie obznajomiony
z typologią tych pani gładkich formułek, tych bezdusznych pytanek.
Wiem, co to znaczy excursus, i wiem, co to znaczy trzeźwy umysł.
Proszę nie sądzić, że wyciąga pani ze mnie informacje czy zeznania,
których nie jestem świadom. Proszę przez moment rozważyć taką
możliwość, że rozumiem więcej, niż pani przypuszcza. Ale jeżeli ma
pani ochotę na jeszcze jednego, to chętnie postawię, nie ma
problemu.
Pyt.
– Proszę bardzo. Jeszcze raz, powoli. Że dosłownie zabić, zamiast
tylko zwiać, to dosłowna metoda psychopatycznego mordercy na
rozwiązanie konfliktu pomiędzy własnym pragnieniem więzi
a strachem przed jakimkolwiek związaniem. Zwłaszcza, tak jest,
z kobietą, przed związaniem z kobietą, gdyż kobiet większość
seksualnych psychopatów nienawidzi i boi się, często z powodu
pokrętnych relacji z matką w dzieciństwie. Psychopatyczny morderca
na tle seksualnym w ten sposób najczęściej, cytuję, symbolicznie
zabija matkę, której nienawidzi i boi się, lecz oczywiście zabić
dosłownie nie może, gdyż wciąż jest uwikłany w infantylne
przekonanie, że bez jej miłości na pewno umrze. Na stosunek
psychopaty do matki składa się lękliwa nienawiść, paniczny strach
i rozpaczliwie bolesna potrzeba. Ten konflikt uczuć jest dla niego
nieznośny i dlatego musi go symbolicznie rozwiązywać poprzez
psychopatyczne zbrodnie seksualne.
Pyt.
– Jej opowieść miała niewielki lub żaden… ona po pros​tu
relacjonowała, co się stało, nie komentując tego w żaden sposób, nie
okazując reakcji. Chociaż nie była przy tym zdystansowana ani
monotonna. Pewna nieszcze… cechująca ją równowaga ducha,
wrażenie swobody czy też niesztucz​ności, nasuwały, nasuwają
skojarzenie z usilną koncentracją. Tę cechę zauważyłem u niej już od
razu wtedy w parku, kiedy podszedłem i przykucnąłem obok,
ponieważ wysoki stopień nieświadomej siebie uważności
i koncentracji to raczej nie jest standard wśród urodziwych Kiełków
płci żeńskiej przesiadujących na wełnianych kocach po tur…
Pyt.
– Ale przecież trudno to nazwać wiedzą ezoteryczną, skoro ciągle
się o tym słyszy, związek dzieciństwa ze zbrodniami na tle
seksualnym popełnianymi w wieku dorosłym jest to w dzisiejszych
czasach wiedza potoczna. Niech sobie pani, na miłość boską, włączy
wiadomości. Nie trzeba von Brauna, żeby skojarzyć trudności
w kontaktach z kobietami z problemami wieku dziecięcego mającymi
związek z matką. Ciągle się o tym słyszy.
Pyt.
– Że to była tytaniczna walka, tak mówiła, w tym cutlassie
zapuszczającym się w coraz głębsze odludzie, bo wystarczyło, że na
jedną chwilę zdjął ją strach albo osłabł jej intensywny fokus
skierowany na Mulata na jedną jedyną chwilę, a efekt
w porozumieniu zaraz był widoczny – jego profil rozluźniał się
w szatańskim uśmieszku, prawe oko na nowo pustoszało i martwiało,
znów robił się okrutny i podejmował swoją psychopatyczną
wyliczankę o narzędziach w bagażniku, które na niej wypróbuje,
kiedy tylko znajdzie odpowiednio zaciszne miejsce, więc przekonała
się, że on w tym chwiejnym porozumieniu dusz automatycznie wraca
do rozwiązywania własnych konfliktów w kontaktach międzyludzkich
w jedyny znany sobie sposób. I świetnie pamiętam, jak powiedziała,
że na tym etapie, ilekroć uleg​ła chwilowej panice albo straciła fokus,
a jego oko i twarz przybierały wcześniejszy przeraźliwy wyraz
bezkonfliktowej psychopatycznej uciechy, stwierdzała ze zdumieniem,
że już nie czuje paraliżującego lęku o siebie, tylko rozdzierające
współczucie dla niego, psychopatycznego Mulata. I powiem tylko
tyle, że w tym właśnie mniej więcej momencie słuchania jej historii,
opowiadanej w dalszym ciągu nago w łóżku, zaczęło do mnie
docierać, że to jest nie tylko niezwykła postcoitalna anegdota, ale że
jest to, pod pewnymi względami, dość niezwykła kobieta, i zrobiło mi
się trochę smutno i żal, że nie poznałem się na tej niezwykłości od
razu wtedy, kiedy mnie do niej pociągnęło w parku. A tymczasem
Mulat wypatrzył miejsce spełniające jego kryteria i przyhamował
z chrzęstem na żwirze pobocza odludnej drogi, po czym nakazuje jej,
tonem jakby lekko przepraszającym i ambiwalentnym, żeby wysiadła
z samochodu, położyła się twarzą do ziemi i splotła ręce nad głową,
czyli przyjęła pozycję znaną tak z policyjnych aresztowań, jak
i bandyckich egzekucji, bardzo dobrze każdemu znaną i niewątpliwie
wybraną przez sprawcę ze względu na wywoływane skojarzenia oraz
implikowaną dwoistą ideę karnego zatrzymania i gwałtownej śmierci.
Ona nie waha się ani nie błaga. Dawno już postanowiła, że nie wolno
jej ulec pokusie błagania, prośby czy protestu ani okazać
najmniejszego oporu. Wszystko postawiła na jedną kartę tych
głupawych teorii o porozumieniu, szlachetności i współczuciu jako
głębszych i trwalszych składnikach duszy niż psychoza czy zło.
Zauważyłem, że teorie te wydają się znacznie mniej trywialne
i płaskie, kiedy ktoś dobrowolnie stawia na nie własne życie. No więc
on każe jej się położyć na przydrożnym żwirze, a sam idzie do
bagażnika pogrzebać w swojej kolekcji narzędzi tortur. Wtedy,
opowiadała, już bardzo wyraźnie czuła, że wyostrzoną moc
porozumiewawczą jej fokusu wspomagają siły duchowe znacznie
potężniejsze niż jej własna, bo chociaż leżała plackiem na brzuchu,
z twarzą zagrzebaną w koniczynie czy floksach porastających
żwirowe pobocze przy aucie, i chociaż oczy miała zaciśnięte, to czuła,
że porozumienie dusz między nią a Mulatem trwa, a nawet się
wzmacnia, słyszała konflikt wewnętrzny i dezorientację przestępcy
seksualnego w rytmie jego kroków, kiedy zmierzał do bagażnika
cutlassa. Doświadczała całkiem nowej głębi fokusu. Słuchałem jej
opowieści z wielką uwagą. Nie chodzi o suspens. Leżąc tak
w bezradności i porozumieniu, mówiła, doznawała wręcz nieznośnego
wyostrzenia zmysłów, jakie kojarzy się z odurzeniem narkotycznym
lub stanami medytacyjnymi. Odróżniała zapach bzu od woni floksów
i owczarni, czuła wodniście miętowy aromat wczesnej koniczyny.
Miała na sobie body i marszczoną spódnicę, i mnóstwo bransoletek
z tłoczonej miedzi na jednym nadgarstku. Po zapachu żwiru
żłobiącego jej twarz rozpoznała wilgotną zieloność wiosennej gleby
pod spodem, odróżniała ucisk i kształt każdego ziarenka wpijającego
jej się w policzek i bujne piersi pod trykotem, czuła dokładnie kąt
padania słońca na swoje plecy i drobne zawirowania podmuchów
wiatru owiewającego z lewa na prawo jej pokryty cieniutką warstwą
potu kark. Innymi słowy, doświadczała rzec można halucynacyjnej
ostrości detalu, coś jak w koszmarach sennych, kiedy pamięta się
dokładnie kształt każdego źdźbła trawy na trawniku ojca w dniu,
w którym matka rzuciła go i przeprowadziła się, zabierając ciebie, do
swojej siostry. Wiele z tych tanich bransoletek dostała, zdaje się,
w prezencie. Słyszała pykanie largo stygnącego auta i pszczoły,
i muchy plujki, i cykające pasikoniki z oddalonej linii drzew, a przez
korony tych drzew dmuchał ten sam wiatr, który czuła na plecach,
i ptaki – proszę sobie wyobrazić pokusę rozpaczy, kiedy się słucha
ptaków i owadów świergolących beztrosko o parę metrów raptem od
miejsca, gdzie leży się samemu w roli tuszy rzeźnickiej – i niepewny
krok i dyszenie w brzęku akcesoriów, o których kształcie świadczył
sam odgłos, gdy uderzały jedno o drugie roztrącane skonfliktowaną
ręką. Bawełna jej marszczonej spódnicy była z tych lekkich,
zgrzebnych surówek cienkich jak gaza.
Pyt.
– Tak się określa zwierzę po uboju. Wywieszone za tylne nogi do
wykrwawienia. Nawet nie przeszło jej przez myśl, żeby się zerwać
i rzucić do ucieczki. Pewien procent psychopatów przecina swym
ofiarom ścięgna Achillesa, żeby je okulawić i uczynić niezdolnymi do
ucieczki, może wiedział, że z nią to niepotrzebne, czuł, że nie stawia
oporu, nawet nie myślała o stawianiu oporu, całą swoją energię
i fokus skierowała na podtrzymanie łączności z tą skonfliktowaną
rozpaczą. Mówiła, że na tym etapie czuła strach, ale nie swój.
Usłyszała, jak Mulat wyciąga w końcu z bagaż​nika coś w rodzaju
maczety czy bolo, a potem potyka się nieznacznie, próbując tyłem
dojść wzdłuż auta do miejsca, gdzie ona leży plackiem, po czym
usłyszała stęknięcie i poślizg w bok, gdy on padł na kolana w żwirze
przy aucie i zwymiotował. Porzygał się. Wyobraża pani sobie. Że to
teraz on rzyga ze strachu. Opowiadała, że coś jej wtedy pomagało
i była całkowicie skupiona. Że stała się jednym wielkim fokusem,
samym porozumieniem. Jej głos po ciemku jest pozbawiony intonacji,
lecz nie bezbarwny – trzeźwy, tak jak trzeźwy jest dzwon. Ma się
poczucie, że ona jest z powrotem tam na poboczu. Rodzaj skotopii.
I w tym odmiennym stanie wyostrzonej uwagi na wszystko opowiada,
jak koniczyna pachnie słabą miętą, a floksy zżętym sianem, i jak
wyraźnie czuje, że ona i ta koniczyna, i te floksy, i ta wilgotna zieleń
pod floksami, i rzyganie Mulata w żwir, i nawet treść jego żołądka są
uczynione z jednego i tego samego, i powiązane czymś głębszym
i bardziej elementarnym niż to, co my, ograniczając, nazywamy,
cudzysłów, miłością, koniec cudzysłowu, a co ona z perspektywy
swojego doznania nazywa łącznością, i że czuje, jak ten psychopata
odczuwa tę samą prawdę w tym samym co ona momencie, czuje jego
paniczny lęk i infantylny konflikt, jaki to doznanie łączności budzi
w jego duszy, i ponownie oświadcza bez dramatyzowania
i przechwałki, że ona także odczuwała wtedy lęk, ale nie swój, tylko
jego. Że gdy się do niej zbliżył z tym bolo czy maczetą i z nożem
myśliwskim za pasem, a jego chmurne czoło znaczył teraz jakiś
rytualny symbol, glif, może samech, a może koślawy omikron
wymalowany krwią lub szminką poprzedniej ofiary, i kiedy ją w tym
żwirze odwrócił na plecy, do pozycji gotowa-do-zgwałcenia, beczał
jak przerażony dzieciak, zagryzając dolną wargę i wydając ciche
kwilenie. A ona niezłomnie patrzyła mu w oczy, gdy podwijał jej
poncho i gazową spódnicę i przecinał trykot i majtki, a potem ją
gwałcił, co – zważywszy na surrealistyczną nadostrość sensoryczną,
jakiej doświadczała w stanie pełnego fokusu – musiało być dla niej
niesamowite, proszę sobie wyobrazić: być gwałconą na gołej ziemi
przez szlochającego psychopatę, który za każdym sztosem dźga ją
trzonkiem noża, a wokół słychać pszczoły, łąkowe ptaki, z oddali
szum autostrady, maczeta podzwania głucho o kamienie w rytm
ruchów bioder gwałciciela; ona zaś twierdzi, że nie miała
najmniejszych oporów, by tulić go do siebie, gdy płakał i bełkotał,
gwałcąc ją, i głaskać go po karku, i szeptać mu do ucha pocieszające
sylaby, kojącą macierzyńską wyliczankę. Nagle złapałem się na tym,
że chociaż całą uwagę mam skupioną na jej historii o gwałcie przy
drodze, to mój własny umysł i emocje całkiem niezależnie wirują,
łączą fakty, tworzą skojarzenia – na przykład uderzyło mnie, że jej
zachowanie podczas gwałtu było niezamierzonym, lecz genialnym
sposobem na jego powstrzymanie, czy raczej transfigurację, tego
gwałtu, na transcendencję brutalnego aktu agresji, bo jeżeli kobieta
molestowana przez gwałciciela jest w stanie mu się oddać szczerze
i ze współczuciem, to taka kobieta już nie jest molestowana ani
gwałcona, prawda? No więc ona dzięki jakiejś zręczności psychicznej
oddała się dobrowolnie, zamiast, cytuję, zostać wzięta siłą, i w ten
genialny sposób, nie stawiając żadnego oporu, odebrała gwałcicielowi
możność dominacji i zniewolenia. I ‒ widzę pani minę ‒ nie sugeruję,
że sama się o to prosiła czy też doszła do wniosku, że ‒ cudzysłów ‒
ma na to ochotę, i jasne, że w żadnym razie sam gwałt nie przestaje
tu być zbrodnią. Nie stosowała też taktyki zgody i współodczuwania
w celu osłabienia brutalności gwałtu, ani taktyki fokusu
i porozumienia dusz dla wywołania u sprawcy konfliktu
wewnętrznego, cierpienia i panicznego strachu, toteż gdy w trakcie
przeistoczonego i sensorycznie wyostrzonego gwałtu uświadamiała
sobie wymienione skutki, gdy dostrzegała efekt działania swojego
fokusu, niewiarygodnych wzlotów współczucia i łączności, na jego
psychozę i duszę, gdy widziała, jaki mu to sprawia ból, sprawa się
komplikowała – jej celem było tylko utrudnienie mu zabicia jej
i przerwania łączności duchowej, a nie przysporzenie mu udręki,
toteż w momentach, gdy jej współczujący fokus obejmował już nie
tylko jego duszę, ale także efekt działania tegoż współczującego
fokusu na tęże duszę, wszystko stawało się rozszczepione i podwójnie
skomplikowane, wkraczał element samoświadomości, który sam
stawał się obiektem fokusu, następowało coś w rodzaju dyfrakcji czy
regresu samoświadomości i świadomości samoświadomości. Mówiła
o tym rozszczepieniu czy regresji w kategoriach skrajnie
pozbawionych emocji. A przecież to się działo – to rozszczepienie. Ja
sam go doświadczałem, słuchając jej. Na pewnym poziomie cała moja
uwaga skupiona była na jej głosie i historii. Na innym poziomie ja
sam… jakby mój umysł urządził wyprzedaż garażową. Uparcie
przypominał mi się kiepski dowcip z kursu religii, który wszyscy
musieliśmy przerabiać na pierwszym roku: przychodzi mistyk do
budki z hot dogami i mówi do sprzedawcy: „Poproszę jednego ze
wszystkim”. Nie chodzi mi o ten rodzaj rozproszenia, kiedy się
jednocześnie słucha i nie słucha. Ja słuchałem i intelektualnie,
i emocjonalnie. Ja – ten kurs z religii miał wzięcie, bo wykładowca
był niesamowicie barwną postacią i idealnie stereotypowym
przykładem mentalności lat sześćdziesiątych, kilkakrotnie w czasie
semestru wracał do tematu, że różnice między złudzeniami
psychotycznymi a pewnymi typami oświecenia religijnego są
nieznaczne i ezoteryczne, posługiwał się zresztą analogią do
naostrzonej brzytwy, żeby nam uzmysłowić cienkość granicy między
jednym a drugim, między psychozą a objawieniem, a w tym samym
czasie przypominałem sobie z detalami wczorajszy koncert na
wolnym powietrzu, konfigurację ludzi na trawie i kocach, paradę
folkowych piosenkarek lesbijek na scenie z kiepskim wzmacniaczem,
nawet konfigurację chmur na niebie i pianę w kubku Tada
i różnorakie zapachy konwencjonalnych nieaerozolowych środków
odstraszających owady i wody kolońskiej Silverglade i grillowanych
potraw, i opalone dzieciaki, i jak ją pierwszy raz zobaczyłem
w skróconej perspektywie pomiędzy nogami sprzedawcy kebabów
wegetariańskich, jadła jabłko z supermarketu z nieodlepioną ceną
z supermarketu, i pamiętam, że przyglądałem jej się ze
zdystansowanym rozbawieniem, ciekaw, czy w końcu zje tę nalepkę,
czy nie. On bardzo długo dochodził, a ona go przez cały czas tuliła,
patrząc miłośnie. Gdybym jej zadał osobiste pytanie, typu czy
rzeczywiście czuła, że kocha Mulata, który ją gwałcił, czy też po
prostu zachowywała się jak zakochana, spojrzałaby na mnie tępo, nie
mając pojęcia, o co mi chodzi. Pamiętam, jak w dzieciństwie zawsze
płakałem na filmach o zwierzętach, mimo że niekiedy były to
drapieżniki, które trudno zaliczyć do sympatycznych postaci. Na
pewnym poziomie miało to związek z tym, że wtedy na tym festynie
pierwsze, co u niej zauważyłem, to obojętność na podstawowe
kwestie higieny, i wyłącznie na tej podstawie sformułowałem sobie
opinie i wnioski na jej temat. Tak samo pani teraz, obserwuję,
wyrabia sobie opinie na podstawie początków moich kolejnych
opisów, co potem nie pozwala pani słyszeć całej reszty wywodu, do
którego dążę. To jej zasługa, że mnie ta obserwacja smuci ze względu
na panią, zamiast wkurzać. I wszystko to się działo jednocześ​nie.
Robiło mi się coraz smutniej. Zapaliłem pierwszego od dwóch lat
papierosa. Blask księżyca przesunął się z niej na mnie, ale wciąż
widziałem jej profil. Krąg płynu wielkości spodka na prześcieradle
wysechł i znikł. Pani należy do typu słuchaczy, do których retorzy
kierowali exordium. Leżąc na żwirze, ona poddaje psychopatę Mulata
słynnemu Kobiecemu Spojrzeniu. A wyraz jego twarzy w trakcie
gwałtu określa jako skrajnie rozdzierający. Mówi, że to nie tyle był
wyraz, ile antywyraz, kompletna pustka, jako że ona obrabowała go
z jedynego znanego mu sposobu nawiązywania kontaktu. Jego oczy
były dziurami na wskroś świata. Serce jej mało nie pękło, opowiadała,
gdy sobie uprzytomniła, że jej fokus i łączność zadają psychopacie
znacznie większy ból, niż on byłby w stanie zadać jej. Tak właśnie
opisała to rozszczepienie – dziura na wskroś świata. A ja po ciemku
w tym naszym pokoju zaczynałem doznawać straszliwego smutku
i lęku. Wydawało mi się, że w tamtym antygwałcie, który ona
przeżyła, było o wiele więcej autentycznej emocji i łączności niż
w całym tak zwanym kochaniu się, na które ja marnowałem swój
czas. Teraz jestem pewien, że wie pani, o czym mówię. Teraz już
jesteś​my na pani terra firma. Cały ten syndrom prototypowego samca.
Eryk Zaciągnął Sarę Do Tipi Za Włosy. Słynne Uprzywilejowanie
Podmiotu. Niech pani nie myśli, że nie umiem się posługiwać pani
językiem. Kończyła po ciemku, tak że wyraźnie ją widziałem tylko
w pamięci. Słynne Męskie Spojrzenie. Jak siedziała w pozie
protokobiecego kontrapostu, wsparta jednym biodrem
o nikaraguański koc wydzielający silny zapach zgrzebnej wełny,
i wystawiała w moją stronę te zapierające dech nogi podkulone nieco
w bok, tak że cały jej ciężar spoczywał na wyprostowanej ręce za
plecami, a w drugiej ręce trzymała jabłko… dobrze opisuję? potrafi
pani… tiulowa spódnica, włosy prawie sięgające koca, koc
ciemnozielony w misterny żółty deseń, z obrzydliwie amarantowymi
frędzlami, lniana koszulka i kamizelka ze sztucznej irchy, sandały
w rattanowej torbie, bose stopy o fenomenalnie brudnych
podeszwach, brudnych niewiarygodnie, z paznokciami jak paznokcie
u rąk robotnika. Wyobraża sobie pani, zdobyć się na pocieszanie
kogoś, kto płacze nad tym, co mi robi, kiedy go pocieszam? Czy to
wspaniałe, czy chore? Słyszała pani kiedyś o couvade? Nie perfumy,
nikła woń szarego mydła, takiego żółtobrązowego mydła z pralni,
którym nasze ciotki próbowały… ja sobie nagle uprzytomniłem, że
nikogo w życiu nie kochałem. Niezły kicz, co? Jak seryjny produkt
z puszki? Widzi pani, jaki jestem z panią szczery? I komu by się
chciało kebabować same warzywa? Musiałem uszanować granicę jej
koca, zbliżając się. Nie podchodzi się przecież tak ot, jakby się spadło
z księżyca, i nie ładuje na cudzy wełniany koc. Granice to ważna
rzecz w relacjach z tym typem kobiet. Przybrałem coś w rodzaju
pełnej szacunku postawy kucznej tuż za frędzlami, podparłem ciężar
ciała knykciami, tak że mój krawat dyndał między nami jak wahadło.
Gdy zaczęliśmy gadać na luzie i ja zastosowałem taktykę szczerej
bolesnej spowiedzi, obserwowałem jej minę i odnosiłem wrażenie, że
ona doskonale wie, co ja robię i w jakim celu, i że to ją bawi,
a jednocześnie usposabia do mnie pozytywnie, widziałem, że
z miejsca wyczuła podobieństwo między nami, nutę porozumienia,
i ze smutkiem wspominam to, jak odczytałem jej przychylność, jej
respons – z lekkim rozczarowaniem, że jest tak łatwa; ta jej łatwość
była zarazem rozczarowująca i orzeźwiająca, to, że nie należała do
tych zabójczych dziewczyn, które się uważają za zbyt piękne dla
zwykłych śmiertelników i każdego faceta automatycznie traktują jak
petenta albo chutliwego dupka, do tych chłodnych i wyniosłych,
wobec których lepiej stosować taktykę wojny podjazdowej niż
fałszywego pokrewieństwa dusz, pokrewieństwa jakże rozdzierająco
łatwego, dodać muszę, do sfingowania, jeżeli zna się typologię
rodzaju żeńskiego. Mogę przypomnieć, jeśli pani sobie życzy, jeśli
chce pani zanotować wszystko dokładnie. Jej opis gwałtu, pewne
szczegóły logistyczne, które tu pomijam, był długi, detaliczny
i retorycznie niewinny. Mnie było coraz smutniej, kiedy go słuchałem,
kiedy usiłowałem sobie wyobrazić, na co ona się zdobyła, a jeszcze
smutniej zrobiło mi się na wspomnienie tego momentu przy wyjściu
z parku, kiedy poczułem drobne ukłucie rozczarowania, może nawet
złości, że ona nie wymagała ode mnie większych starań. Że jej wola
i pragnienie nie oparły się moim chociaż ciut bardziej. Jest to,
nawiasem mówiąc, tak zwany aksjomat Wertera, wedle którego,
cytuję, intensywność pragnienia D jest odwrotnie proporcjonalna do
łatwości zaspokojenia D. Inna nazwa: romans. A w miarę jak robiło
mi się coraz smutniej, przeszło mi przez myśl – to się pani spodoba –
i to niejeden raz, że takie jak moje podejście do kobiet jest jałowe.
Nie złe czy drapieżnicze, czy seksistowskie – jałowe. Patrzeć, a nie
widzieć, jeść, a nie nasycać się. Nie tylko czuć się, ale być jałowym.
A tymczasem ona w swojej opowieś​ci tkwi wciąż głęboko
w psychopacie, którego penis wciąż tkwi w niej, i kątem oka widzi
linie papilarne jego kciuka, gdy psychopata nieporadnie próbuje ją
wzajemnie pogłas​kać po głowie, dostrzega świeżą rankę i domyśla się,
że on ten znak na czole wypisał sobie własną krwią. Znak, który nie
był żadnym runem ani glifem, ja to wiedziałem, tylko zwyczajnym
kółkiem, Ur-pustką, zerem, tym aksjomatem romansu, który zwiemy
też matematyką, czystą logiką, dzięki której jeden nie równa się dwa
i nie może. A kawowy odcień skóry i orli profil gwałciciela mogły
mieć podłoże bramińskie, a nie negroidalne. Innymi słowy aryjskie.
Ten i inne szczegóły ona zachowała dla siebie – nie miała powodu mi
ufać. Ja sam też nie… za skarby świata nie mogę sobie przypomnieć,
czy ona w końcu zjadła tę nalepkę, ani w ogóle co się stało
z jabłkiem, czy je wyrzuciła, czy co. Terminy takie jak miłość, dusza
czy odkupienie, których jak dotąd sądziłem, używać można tylko
w cudzy​słowie, przekroczyły granice banału. Proszę mi wierzyć, że
poczułem bezbrzeżny smutek Mulata, wtedy. Ja…
Pyt.
– To nie jest dobre słowo, wiem. Nie, cudzysłów, smutek w tym
sensie, w jakim smutno jest człowiekowi na pogrzebie albo na filmie.
Raczej coś jak gwałtowne spadanie w przepaść. Poza czasem. Coś jak
światło dzienne zimą tuż przed zmierzchem. Albo – no dobra – jak
w szczytowym momencie aktu miłosnego, w tym najwyższym
punkcie, kiedy ona zaczyna dochodzić, reaguje na ciebie bez reszty
i widzisz w jej twarzy, że za moment będzie miała orgazm, jej oczy
ogromnieją w jednoczesnym zdziwieniu i rozpoznaniu, czego żadna
kobieta na świecie nie jest w stanie udać, sfingować, dość spojrzeć jej
uważnie w oczy, a ujrzy się ją prawdziwą, pani wie, o czym mówię,
o tym szczytowym momencie największej ludzkiej więzi seksualnej,
poczucia, że jest się bliżej niej, w jej wnętrzu, o wiele bliżej, realniej
i ekstatyczniej niż we własnym orgazmie, który bardziej przypomina
oderwanie się od osoby powstrzymującej nas kurczowo przed
spadnięciem, jest zaledwie kichnięciem neuronowym nienależącym
nawet do tej samej kategorii co jej orgazm, i – wyobrażam sobie, jak
pani to zrozumie, ale wszystko jedno, powiem – bo nawet ten
moment maksymalnej łączności i wspólnego triumfu, i radości
z doprowadzenia jej do orgazmu ma w sobie pustkę przeszywającego
smutku, zapowiedź straty tego wszystkiego w jej oczach, kiedy te
oczy rozwierają się do granic i zaraz zaczynają się przymykać,
zamykać, te oczy tak robią, i przychodzi znajome doznanie igły
smutku przeszywającej twoją euforię, kiedy ona wygina się w łuk, jej
oczy się zamykają i czujesz, że zamknęła oczy, żeby odciąć cię od
siebie, stałeś się intruzem, ona chce się teraz jednoczyć z samym tylko
uczuciem, z orgazmem, i wiesz, że pod tymi opuszczonymi
powiekami jej oczy odwróciły się i patrzą intensywnie w głąb, w jakąś
próżnię, do której ty, któryś je tam posłał, nie masz dostępu. Do dupy.
Nie umiem tego powiedzieć. Nie umiem przekazać pani swojego
uczucia. Pani to obróci w schemat Narcyz Chce Żeby Kobieta Patrzyła
Na Niego Podczas Orgazmu, wiem przecież. No ale nie wstydzę się
powiedzieć, że się rozpłakałem w kulminacyjnym punkcie jej
opowieści. Niegłośno, ale jednak. Wtedy już żadne z nas nie paliło.
Siedzieliśmy oparci o wezgłowie łóżka, patrząc w tę samą stronę,
chociaż pamiętam siebie odwróconego plecami, gdy płakałem pod
koniec historii. Pamięć to dziwna rzecz. Nasłuchiwałem, pamiętam,
jakiegoś potwierdzenia z jej strony, że wie, że płaczę. Było mi wstyd –
nie dlatego że płakałem, tylko dlatego, że tak strasznie chciałem się
dowiedzieć, jak ona to odbiera, czy jako oznakę mojego współczucia,
czy egoizmu. Leżała przez cały dzień tam, gdzie ją zostawił, na
plecach w tym żwirze, płacząc, opowiadała, i dziękując swoim
osobliwym religijnym pryncypiom i mocom. A ja, jak pani słusznie
z pewnością odgaduje, płakałem nad sobą. On porzucił nóż i odjechał
swoim cutlassem bez tłumika, zostawiwszy ją przy drodze. Możliwe,
że kazał jej się nie ruszać z miejsca i nic nie robić przez jakiś
określony czas. Jeżeli tak, to wiem, że na pewno usłuchała.
Opowiadała, że czuła go jeszcze w duszy, tego Mulata – trudno było
przerwać fokus. Byłem przekonany, że psychopata odjechał gdzieś
dalej zabić się. Od początku historii jasne było, że ktoś tu musi
umrzeć. Emocjonalny wpływ tej opowieści na mnie był dogłębny
i bezprecedensowy, nawet nie będę się starał tego pani objaśnić. Ona
mówiła, że płakała, bo zrozumiała, że gdy stała przy drodze, łapiąc
autostop, jej religijne moce duchowe ściągnęły do niej tego
psychopatę, i że posłużył on za narzędzie wzmocnienia jej wiary
i zdolności fokusowania oraz przemieniania pól energii aktem
współczucia. Szlochała z wdzięczności, tak się wyraziła. On zostawił
nóż wbity po rękojeść w ziemię tuż obok niej, najwidoczniej
wielokrotnie dźgał glebę w dzikiej bezradności. O moim płaczu nie
powiedziała ani słowa, ani o tym, co dla niej oznaczał. Ja okazałem
znacznie więcej emocji niż ona. Tamtego dnia z psychopatą
dowiedziała się więcej o miłości niż przez całą resztę swojej podróży
duchowej, tak mówiła. Wypijmy jeszcze oboje po jednym, ostatnim,
i koniec. Że całe jej życie zmierzało nieodwołalnie do tego momentu,
w którym samochód się zatrzymał, a ona wsiadła, że był to w istocie
rodzaj śmierci, ale nie takiej, jakiej się obawiała, gdy wjeżdżali
w odludną okolicę. Tak brzmiał jedyny komentarz, na jaki sobie
pozwoliła, pod sam koniec opowieści. Było mi obojętne, czy to jest,
cudzysłów, prawda, czy nie. Zależy, co pani rozumie przez prawdę.
Mnie było to obojętne. Byłem poruszony, odmieniony – niech sobie
pani myśli, co chce. Miałem wrażenie, że mój mózg pędzi, cudzysłów,
z prędkością światła. Było mi przeraźliwie smutno. A czy to, w co ona
wierzyła, że się stało, stało się naprawdę – brzmiało prawdziwie,
nawet jeśli takie nie było. I nawet jeśli ta cała teologia fokusowej
łączności dusz nie była niczym więcej niż katartycznym
newage’owym gównem, to tej dziewczynie wiara ocaliła życie, więc
kwestia gówno czy nie jest tu bez znaczenia, prawda? Teraz pani
rozumie, dlaczego uświadomienie sobie tego rodzi konflikt
wewnętrzny – uświadomienie sobie, że cała moja seksualność
i przeszłość seksualna miała w sobie mniej łączności i uczucia, niż
zaznałem, słuchając w łóżku tej dziewczyny opowiadającej o tym,
jakie miała szczęście, że nawiedził ją anioł pod postacią psychopaty
i pokazał jej, że to, o co się modliła przez całe życie, jest prawdą?
Powtarzałem w kółko jej imię, a ona pytała Co? i wtedy znów
powtarzałem jej imię. Nie boję się, jak to zabrzmi w pani uszach. Już
nie odczuwam zażenowania. Ale gdyby zdołała pani zrozumieć,
gdybym ja zdołał… widzi pani, dlaczego żadną miarą nie mogłem jej
wypuścić po tym wszystkim? Dlaczego odczuwałem skrajny smutek
i lęk na myśl o tym, że ona weźmie swoją torbę i sandały,
i newage’owy koc i wyjdzie ode mnie – śmiejąc się, gdy ją złapię za
skraj spódnicy i będę błagał, żeby nie szła, bo ją kocham, a potem
zamknie delikatnie drzwi i odejdzie boso korytarzem, i więcej jej nie
zobaczę? Dlaczego nie przeszkadzało mi, że jest puchatkowata
i niespecjalnie rozgarnięta? Nic mi nie przeszkadzało. Zaabsorbowała
całą moją uwagę. Zakochałem się w niej. Byłem pewien, że ona mnie
zbawi. Wiem, jak to brzmi, proszę mi wierzyć. Znam pani typ i wiem,
o co pani zaraz spyta. Niech pani pyta. Daję pani szansę. Czułem, że
ona mnie zbawi, tak się wyraziłem. Niech mnie pani spyta, teraz.
Niech pani to powie. Stoję przed panią nagi. Osądź mnie, ty zimna
cipo. Ty szmato, ty suko, dziwko, cipo, kurwo, pindo. Teraz
zadowolona? Wszystko ze mnie wylazło? Ciesz się. Mnie to wisi.
Wiedziałem, że mog​ła. Wiedziałem, że kocham. Koniec historii.
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności
pewnych granic (XXIV)

Pomiędzy zimnym oknem kuchni zapoconym od wilgotnego gorąca


pieca i naszych oddechów, otwartą szufladą a pozłacanymi odlewami
dwóch identycznych chłopców ustawionymi po obu stronach
niewidomego ojca w kamizelce wiszącego w kwadratowej niszy nad
stolikiem pod radio stała moja Mama i ścinała mi długie włosy
w nierównej temperaturze. Był oddech i gliniastość ciał, i siła gorąca
od pieca na moim wyeksponowanym karku; był obłąkańczy jazgot
radioodbiornika między stacjami nadawczymi różnych miast, Tata
próbował wyregulować odbiór. Nie mogłem się ruszyć: obłożony
byłem w koło ręcznikami przyciskającymi włosy do skóry ramion,
a Mama okrążała krzesło, tnąc pod miskę tępymi nożycami do
strzyżenia owiec. Na jednym skraju pola mojego wytężonego
widzenia wisiała otwarta szuflada na narzędzia, na drugim skraju
zaczynał się Tata, głowa sterczała poza palec na podświetlonej skali.
A na wprost mnie pomiędzy mną a środkowym punktem po drugiej
stronie ceraty przykrywającej stół niczym wywalony jęzor między
zębami rozdziawionych drzwi spiżarni wisiała twarz mojego brata.
Nie byłem w stanie ruszyć głową, ciężar miski i ręczników, Mamine
nożyce i władcza ręka – ona sama, oczy spuszczone, zapamiętała
w swojej przaśnej robocie, nie mogła zauważyć twarzy mojego brata
wyłaniającej się ze spiżarnianej czerni. Musiałem siedzieć nieruchomo
i sztywno niczym ołowiany grenadier i patrzeć, jak jego twarz
przybiera, natychmiast i z powagą właściwą najczystszemu
okrucieństwu, każdą kolejną minę, jaką zdradzała moja własna
wyłaniająca się z przestrzeni twarz.
Twarz zawieszona w szczelinie dobrze naoliwionych drzwi, ja
unieruchomiony, twarz bez szyi bujająca swobodnie w rozszczepieniu
uchylonych drzwi, skoncentrowany wyraz tej twarzy gdzieś pomiędzy
psotą a zniewagą, kudłata głowa Taty przekrzywiona na bok
i niewidząco wpatrzona w tuner, dwa takty smyczków zniekształcone
burzą i strzępami głosów znalezionych i znowu zgubionych; a Mama
zawzięta na mój skalp, niezdolna dostrzec białej obramowanej
włosami twarzy naśladującej moją własną twarz, kopiującej mnie –
bośmy to tak nazywali, „kopiowanie”, i on wiedział, jak ja tego nie
cierpię – na mój wyłączny użytek. A z takim namaszczeniem i z tak
nieznacznym opóźnieniem w naśladowaniu, że jego twarz nie tyle
moją przedrzeźniała, ile wykoślawiała, momentalnie rozciągając się
w obsceniczną maskę o układzie elementów mojej twarzy.
A jeszcze gorsze, że w tej kuchni z miedzi, glazury, sos​ny i oparów
spalanego torfu, i zakłóceń radiowych, i śniegu z deszczem
chłoszczącego falami o szybę, między zimnym powietrzem z przodu
a gorącym z tyłu, ja zaczynałem się coraz bardziej denerwować tym
kopiowaniem i zdenerwowanie odbijało się – czułem to – na mojej
twarzy, a wówczas twarz mojego brata przedrzeźniała i wykoślawiała
moją złość; wówczas ja denerwowałem się jeszcze bardziej na tę
podwójną imitację mojej nieszczęsnej twarzy, co brat natychmiast
podchwytywał i też z kolei przedrzeźniał, a ja złościłem się coraz
bardziej pod ścierką, którą Mama zatkała mi usta, żebym jej nie
przeszkadzał w nadawaniu za pomocą nożyc do strzyżenia owiec
należytego wyglądu mojej twarzy. Wszystko układało się poziomami:
kamea Taty na podświetlonym tle skali tunera, szuflada na narzędzia
wyciągnięta poza prowadnice, odcięta od korpusu twarz mojego brata
przedrzeźniająca i wykoślawiająca moje rozpaczliwe starania o to,
żeby samą miną nakłonić Mamę do oderwania wzroku ode mnie
i dostrzeżenia jego, już właś​ciwie nie czułem ruchów własnej twarzy,
tylko raczej oglądałem je na wykrzywionej białej gębie odbijającej od
spiżarnianej czerni, wybałuszałem oczy i nadymałem policzki,
walcząc z kneblem, Mama kucała z boku krzesła równo na poziomie
mojego ucha, moja twarz przed naszymi dwiema twarzami coraz
bardziej wymykała się spod kontroli, gdy w jego bliźniaczej twarzy
oglądałem to, co upaćkana lizakami, ciągnięta za rękę smarkateria
ogląda pewnie w jarmarcznych gabinetach krzywych luster – tę
grubiańską, bezlitosną tożsamość, tę dystorsję, w której tkwi maleńkie,
w samym centrum, okrutne jądro prawdy o tej cząstce nas, która
wyśmiewa się i szydzi z patykowatych szyj, wklęsłych czaszek,
wyłupiastych oczu wyskakujących z orbit – a z nasilaniem się
mimikry odbite poziomy zamieniły się wreszcie w burleskę łzawej
histerii, która przylepiała ścięte kosmyki do białego lica przy
akompaniamencie zdławionych kneblem łkań duszącej się ofiary,
pomruków burzy, elektrycznego szumu i mamrotania Taty
punktowanego ciachaniem nożyc przeznaczonych do strzyżenia
owiec, nagły spazm wywrócił mi oczy zgorszonymi białkami do góry,
i chociaż tego nie widziałem, to wiedziałem, że twarz mojego
bliźniaka pokazuje dokładnie to samo, przedrzeźnia – aż ostatnią
ucieczkę znalazłem w oklapnięciu, w całkowitym oddaniu ducha za
pusty bezwład bezmyślnego zagapienia zakneblowanej maski –
niewidzianej i -ącej – w lustro, bez którego już bym siebie samego nie
poznał. Nigdy więcej.
1
Także pierwszy w szlachetnej 94-letniej historii Nagrody Nobla w dziedzinie literatury
poeta urodzony w Ameryce, który otrzymał tę powszechnie pożądaną Nagrodę Nobla
w dziedzinie literatury.
2
Jednakże nigdy nieuhonorowany członkostwem Fundacji Johna Simona Guggenheima:
trzykrotnie odrzucony w początkach kariery miał powody uznać, że komisja członkowska
Guggenheima ma coś przeciwko niemu osobiście i/lub politycznie, postanowił więc, że
raczej się pod ziemię zapadnie, zagłodzi do szczętu, zanim znowu wynajmie studenta do
wypełnienia żmudnego trzyczęściowego formularza zgłoszenia do Guggenheim Fellowship
Foundation i raz jeszcze podda się męczącej, pogardy godnej farsie „obiektywnego”
rozpatrzenia jego podania.
3
To nie całkiem prawda.
4
Liczne formy przestrzenne, jakie tworzyły splecione palce terapeutki, osobie w depresji
niemal zawsze przypominały różnorakie geometrycznie klatki, którym to spostrzeżeniem
osoba w depresji nie podzieliła się z terapeutką, uważając jego znaczenie symboliczne za
nadto oczywiste i prostackie, aby marnować na nie wspólny czas. Paznokcie terapeutki
były podłużne, kształtne i zadbane, natomiast paznokcie osoby w depresji były tak krótkie
i wyszczerbione od nałogowego obgryzania, że nieraz wyzierało spod nich żywe mięso
i spontanicznie zaczynało krwawić.
5
tzn. tychże ropiejących ran
6
Terapeutka zawsze bardzo starannie unikała sygnałów osądzania czy też obwiniania
osoby w depresji za trzymanie się mechanizmów obronnych, unikała też sugestii, że osoba
w depresji w jakimkolwiek stopniu świadomie wybrała chroniczną depresję, czy też
uczepiła się chronicznej depresji, której męka czyniła każdą jej (tzn. osoby w depresji)
godzinę na jawie katorgą niemal ponad ludzką wytrzymałość. Odstąpienie od oceny,
wartościowania i wywierania wpływu było zgodne z zasadami szkoły terapeutycznej,
z której od piętnastu blisko lat praktyki klinicznej ewoluowała filozofia medyczna
terapeutki łącząca w sobie bezwarunkowe wsparcie i całkowitą szczerość w wyrażaniu
uczuć, składające się na życzliwy profesjonalizm niezbędny dla owocnej drogi
terapeutycznej ku autentyczności i całokształtowi relacji interpersonalnej. Mechanizmy
obrony przeciwko intymności były w istocie, wedle doświadczeniowej teorii terapeutki,
niemal zawsze zablokowanymi lub zadawnionymi mecha​nizmami przetrwania, a zatem
niegdyś środowiskowo zasadne i konieczne służyły do ochraniania psychiki bezbronnego
dziecka przed potencjalnie nieznośną traumą, lecz we wszystkich niemal przypadkach
zostały niewłaściwie wdrukowane w psychikę i zablokowane, a tymczasem teraz
w dorosłym życiu nie są już środowiskowo zasadne, a nawet, paradoksalnie, stanowią
źródło traumy i cierpień daleko dotkliwszych od tych, którym zapobiegają.
7
Terapeutka – która była sporo starsza od osoby w depresji, jednak za młoda, aby
mogła być matką osoby w depresji, i która, pomijając stan paznokci, nie przypominała
owej matki pod żadnym niemal względem fizycznym czy stylistycznym – drażniła nieraz
osobę w depresji swoim zwyczajem splatania klatki z palców na kolanach, a następnie
przekształcania jej na różne sposoby i spoglądania w dół na te zróżnicowane
geometrycznie klatki podczas ich wspólnej pracy. Z czasem jednak, w miarę pogłębiania
się relacji terapeutycznej pod względem intymności, dzielenia się myślami i zaufania,
widok palcowych klatek drażnił osobę w depresji coraz mniej, stając się w końcu zaledwie
rozpraszaczem uwagi. Znacznie bardziej problematyczne z punktu widzenia ufności
i samooceny osoby w depresji było to, że terapeutka miała zwyczaj zerkać od czasu do
czasu błyskawicznie w górę, na duży wyobrażający słonko zegar na ścianie nad obitym
zamszem fotelem, w którym zwyczajowo siedziała podczas sesji osoba w depresji, a tym, co
w owym błyskawicznym i niemalże ukradkowym zerkaniu na zegar coraz bardziej
niepokoiło osobę w depresji, nie było samo zerkanie na zegar, lecz to, że terapeutka
najwyraźniej stara się ukryć czy też zamaskować fakt, że zerka na zegar. Osoba w depresji –
która była boleśnie przewrażliwiona, co sama przyznawała, na punkcie ewentualności, że
ktoś, z kim nawiązuje kontakt i dzieli się myślami, może być tym skrycie znudzony
i zniechęcony i tylko marzy, żeby się od niej jak najszybciej uwolnić, a w związku z tym
była superczujna wobec najdrobniejszego ruchu czy gestu, który by sugerował, że
słuchaczka jest świadoma upływu czasu bądź też życzy sobie w duchu, żeby czas ten
upływał jak najszybciej, i nigdy nie omieszkała zauważyć błyskawicznego zerknięcia
terapeutki czy to w górę na zegar, czy w dół na elegancki, malutki zegarek ręczny, którego
tarcza ukryta była przed oczami osoby w depresji pod spodem smukłego nadgarstka
terapeutki – ostatecznie pod koniec pierwszego roku relacji terapeutycznej rozpłakała się
i wyznała, że czuje się skrajnie poniżona i bezwartościowa, ilekroć terapeutka usiłuje ukryć
fakt, że chce wiedzieć, która jest godzina. Znaczna część pracy osoby w depresji
z terapeutką przez pierwszy rok jej (tzn. osoby w depresji) drogi ku uleczeniu
i integralności wewnętrznej dotyczyła jej poczucia, że jest wyjątkowo i odrażająco nudna
albo zagmatwana, albo żałośnie skupiona na sobie, oraz niemożności uwierzenia
w autentyczne zainteresowanie, współczucie i troskę ze strony osoby, u której szuka
wsparcia; i właściwie pierwszy znaczący przełom w relacji terapeutycznej, jak mówiła
osoba w depresji uczestniczkom swojego Układu Wsparcia w rozdzierająco bolesnym
okresie zaraz po śmierci terapeutki, nastąpił wtedy, gdy osoba w depresji pod koniec
drugiego roku relacji terapeutycznej tak dalece poczuła własną wartość i siłę, że była
w stanie w sposób asertywny wyznać terapeutce, iż wolałaby, żeby terapeutka otwarcie
spoglądała na heliopodobny zegar czy też otwarcie przekręcała nadgarstek, by spojrzeć na
noszony pod nim zegarek, zamiast łudzić się – a przynajmniej zdradzać swoim
zachowaniem, z perspektywy nadwrażliwej, to prawda, osoby w depresji – że jest w stanie
oszukać osobę w depresji nieuczciwym maskowaniem zerkania na zegar pozorami innej
czynności, na przykład bezmyślnego spojrzenia na ścianę albo bezwiednego
manipulowania klatkowatymi formami z palców trzymanych na kolanach.
Kolejne ważne osiągnięcie wspólnej pracy terapeutycznej osoby w depresji z terapeutką
– osiągnięcie, które, zdaniem terapeutki, stanowiło milowy krok w rozwoju, pogłębianiu
i gruntowności uczciwej wymiany myśli między nimi – nastąpiło w trzecim roku relacji
terapeutycznej, kiedy to osoba w depresji wreszcie wyznała, że odczuwa jako poniżający
także sposób, w jaki niekiedy zwraca się do niej terapeutka, tzn. czuje się traktowana
protekcjonalnie, z góry i/lub jak dziecko w tych momentach wspólnej pracy, kiedy
terapeutka po raz enty rozwodzi się nużąco nad swoją filozofią terapeutyczną, celami
i zadaniami związanymi z osobą w depresji; nie wspominając już o tym, skoro były przy
temacie, że czasami czuła się ona (tzn. osoba w depresji) poniżona i odrzucona, gdy
terapeutka podnosiła wzrok znad klatki palców na kolanach i przybierała swój najczęstszy
wyraz twarzy, tchnący spokojem i bezgraniczną cierpliwością, wyraz twarzy, o którym
osoba w depresji, co sama przyznała, wiedziała, że ma on komunikować nieoceniającą
uwagę, zainteresowanie i wsparcie, lecz który z perspektywy osoby w depresji wyglądał
raczej na oderwanie emocjonalne, dystans kliniczny, zwykłe zawodowe zaciekawienie,
które osoba w depresji kupuje za pieniądze, zamiast intensywnie osobistego
zainteresowania, empatii i współczucia, których głód – zdawało jej się często – odczuwała
przez całe życie. Budziło to w niej złość, wyznała osoba w depresji, złość i pretensję, że nie
jest niczym więcej jak tylko obiektem zawodowego współczucia dla terapeutki, a dla
rzekomych „przyjaciółek” z politowania godnego Układu Wsparcia – obiektem litości
i abstrakcyjnego poczucia winy.
8
Jakkolwiek osoba w depresji, z czego zwierzała się potem Układowi Wsparcia, pilnie
obserwowała twarz terapeutki, wypatrując na niej oznak negatywnej reakcji na jej (tzn.
osoby w depresji) wyrzygiwanie z siebie tych potencjalnie wstrętnych uczuć w związku
z relacją terapeutyczną, to i tak na tym etapie terapii korzystała już ze swoistego impetu
emocjonalnej uczciwości, który pozwalał jej otworzyć się jeszcze bardziej i płaczliwie
wyznać terapeutce, że poniżające, a nawet w pewien sposób obraźliwe jest dla niej to, że
na przykład dzisiaj (tzn. w dniu, w którym osoba w depresji i jej terapeutka zajmowały się
tym przełomowo szczerym i ważkim punktem ich wspólnej relacji-pracy), z chwilą gdy
skończy się czas jej sesji z terapeutką i wstaną obydwie ze swoich foteli, aby się sztywno
uściskać na pożegnanie do następnej wizyty, że z tą chwilą właśnie cała pozornie
intensywnie skupiona osobista uwaga terapeutki, jej wsparcie i zainteresowanie osobą
w depresji zostaną cofnięte i bez wysiłku przeniesione na następnego żałosnego pogardy
godnego mazgajowatego pochłoniętego sobą krzywozębego świńskonosego tłustonogiego
dupka, który już czeka za drzwiami, czytając stare czasopismo, żeby tu wpaść i na godzinę
wczepić się żałośnie w skraj kożucha terapeutki, tak desperacko spragniony osobiście
zainteresowanej nim przyjaciółki, że gotów jest płacić miesięcznie za żałosną iluzję
przyjaźni prawie tyle samo, ile płaci za zasrany czynsz. Osoba w depresji mówiła, że wie aż
za dobrze – unosząc przy tym rękę z poobgryzanymi paznokciami, aby nie dopuścić do
głosu terapeutki – iż w gruncie rzeczy nie jest tak, że zawodowe oderwanie terapeutki nie
da się pogodzić z autentyczną troską i że staranne podtrzymywanie zawodowego, a nie
osobistego poziomu troski, wsparcia i zaangażowania oznacza, że na to wsparcie i tę troskę
można liczyć zawsze, że zawsze będą obecne dla osoby w depresji i nie padną łupem
normalnych kaprysów cechujących nieuniknione konflikty i nieporozumienia mniej
profesjonalnych, a bardziej osobistych relacji interpersonalnych, ani też nie padną
pewnego dnia łupem naturalnych fluktuacji osobistych nastrojów terapeutki, jej
emocjonalnej dostępności i zdolności do empatii; nie mówiąc o tym, że jej (tzn. terapeutki)
zawodowe oderwanie oznacza, że przynajmniej w obrębie jej chłodnego, lecz atrakcyjnego
domowego gabinetu i ich wspólnych wyznaczonych trzech godzin tygodniowo osoba
w depresji może być całkowicie szczera i otwarta w kwestii własnych uczuć, bez potrzeby
przeżywania obawy, że terapeutka weźmie owe uczucia do siebie i rozzłości się bądź też
zareaguje zimnym osądem lub niechęcią, albo też nawet zawstydzi, wyśmieje i opuści
osobę w depresji; właściwie to, jak na ironię, pod wieloma względami, co osoba w depresji,
jak sama stwierdziła, wiedziała aż za dobrze, terapeutka była absolutnie idealną osobistą
przyjaciółką dla osoby w depresji – a przynajmniej dla odizolowanej, udręczonej, żebrzącej
o litość, żałosnej, samolubnej, rozpieszczonej, pozostającej wiecznie zranionym
Wewnętrznym Dzieckiem części osobowości osoby w depresji; w tym sensie, że tutaj
znajdowała się, bądź co bądź, osoba (tj. terapeutka), która zawsze Jest Obecna, aby
wysłuchać, okazać empatię, być emocjonalnie dostępną i szczodrą, podtrzymać i wesprzeć
osobę w depresji, a jednocześnie nie żąda niczego w zamian od osoby w depresji, w sensie
empatii czy wsparcia emocjonalnego, nie wymaga też od osoby w depresji, aby
autentycznie troszczyła się czy w ogóle uwzględniała istotne prywatne uczucia i potrzeby
terapeutki jako istoty ludzkiej. Osoba w depresji wiedziała ponadto doskonale, co sama
przyznała, że to właśnie dziewięćdziesiąt dolarów za godzinę czyniło ów pozór przyjaźni
obecny w relacji terapeutycznej tak idealnie jednostronnym; tj. jedynym oczekiwaniem czy
też żądaniem terapeutki wobec osoby w depresji było uiszczenie uzgodnionych
dziewięćdziesięciu dolarów za godzinę; z chwilą gdy to żądanie zostało zaspokojone, cała
reszta relacji istniała dla osoby w depresji i jej była poświęcona. Na poziomie racjonalnym,
intelektualnym, poziomie „głowy”, osoba w depresji była w pełni świadoma powyższych
realiów i kompensacji, tak też powiedziała terapeutce, w związku z czym oczywiście czuła,
iż nie ma żadnego racjonalnego powodu ani usprawiedliwienia dla próżnych, łzawych,
dziecinnych uczuć, które dopiero co, podjąwszy bezprecedensowe ryzyko emocjonalne,
szczerze wyznała; a jednak osoba w depresji zwierzyła się terapeutce, że mimo to na jakimś
głębszym, intuicyjnym emocjonalnie poziomie „bebechów” odczuwa to jako poniżające,
obraźliwe i żałosne, że jej chroniczny ból emocjonalny, izolacja i niezdolność do
nawiązania kontaktu z otoczeniem zmuszają ją do wydawania tysiąca osiemdziesięciu
dolarów miesięcznie na kupowanie swego rodzaju pod wieloma względami wymyślonej
przyjaciółki, która spełnia jej narcystyczne dziecięce fantazje o kimś, kto zaspokaja jej
potrzeby emocjonalne, nie żądając wzajemności, empatii ani uwzględniania, które to
cechy, jak wyznała z płaczem osoba w depresji, ona sama tak rozpaczliwie pragnęłaby
w sobie mieć, aby ich udzielać. W tym miejscu osoba w depresji wtrąciła, że martwi się
często, i to pomimo licznych traum, jakie przecierpiała w utrzymywanych na siłę
związkach z mężczyznami, iż to w gruncie rzeczy jej własna niezdolność do wyjścia poza
toksyczne żebranie o litość i do zwyczajnego Bycia z drugą osobą oraz do autentycznego
emocjonalnego dawania sprawiała, że wszystkie próby nawiązania intymnej, obustronnie
satysfakcjonującej relacji partnerskiej z mężczyzną kończą się skrajnie poniżającą
kompletną klapą.
Osoba w depresji dodała ponadto podczas tej przełomowej sesji z terapeutką – jak
później, po śmierci terapeutki, relacjonowała bazowym członkiniom swojego Układu
Wsparcia – że jej (tzn. osoby w depresji) resentyment w związku z kwotą tysiąca
osiemdziesięciu dolarów stanowiącą miesięczny koszt relacji terapeutycznej mniej
właściwie dotyczył samych wydatków – na które, jak przyznała, mogła sobie pozwolić –
a bardziej poniżającej idei płacenia za sztucznie jednostronną przyjaźń i zaspokojenie
narcystycznych fantazji, po czym zaśmiała się głucho (tzn. osoba w depresji zaśmiała się
głucho po pierwotnym wtrąceniu tejże uwagi podczas sesji z terapeutką), aby dać do
zrozumienia, że usłyszała i przyjęła do wiadomości bezwiedne echo swoich zimnych,
małostkowych, emocjonalnie niedostępnych rodziców, obecne w stwierdzeniu, iż
przedmiotem obiekcji jest nie sam wydatek, lecz idea czy też „zasada” wydatku. Tak
naprawdę to osoba w depresji czuła i wyznała to swojej współczującej terapeutce, jak
mówiła później życzliwym przyjaciółkom, że te dziewięćdziesiąt dolarów za godzinę
terapii stanowi rodzaj okupu czy też „opłaty za ochronę”, która zapewnia osobie w depresji
zwolnienie z palącego wstydu i śmiertelnej męki wydzwaniania zamiejscowo do dawnych
przyjaciółek, których latami nawet na oczy, kurwa, nie widziała, wobec których nie miała
już więc prawa powoływać się na względy przyjaźni ani wydzwaniać do nich nieproszona
po nocy, zakłócając ich funkcjonalne, w błogiej ignorancji radosne, cóż że być może nieco
płytkie życie, i wieszać się na nich bezwstydnie i ustawicznie szukać kontaktu i czynić
próby wyartykułowania istoty straszliwego i nieustającego bólu depresji, nawet jeśli to
właśnie przez ten ból i rozpacz, i samotność stawała się, o czym sama wiedziała, zbyt
wygłodzona emocjonalnie, żebrząca o litość i skupiona na sobie, aby móc kiedykolwiek Po
Prostu Być wzajemnie dla swoich zamiejscowych przyjaciółek, tak aby i one mogły
wzajemnie nawiązywać z nią kontakt, zwierzać się i zawisać na niej, czyli wszystko przez
jej (osoby w depresji) haniebnie zachłanne i narcystyczne nienasycenie, o którym tylko
kompletny idiota mógłby po​myśleć, że nie zostało aż nazbyt łatwo dostrzeżone przez
członkinie tak zwanego Układu Wsparcia i nie podziałało na nie skrajnie odstręczająco, tak
że tylko z elementarnej czysto ludzkiej litości nie odkładają słuchawki, przez cały czas
przewracając oczami, robiąc miny, spoglądając na zegar i marząc o tym, żeby ta rozmowa
telefoniczna wreszcie się skończyła, albo żeby ona (tzn. żałośnie nienasycona osoba
w depresji na drugim końcu linii) zadzwoniła do kogokolwiek innego, tylko nie do niej
(tzn. znudzonej, zniesmaczonej, przewracającej oczami domniemanej „przyjaciółki”), albo
żeby ona sama nigdy w przeszłości nie dostała była przydziału do wspólnego pokoju
z osobą w depresji ani nawet nie uczęszczała do tej samej szkoły z internatem, a najlepiej
żeby osoba w depresji nigdy się nie była urodziła, żeby nawet nie istniała; tak że wszystko
to razem było kompletnie, nieznośnie żałosne i poniżające „prawdę mówiąc”, jeśli
terapeutka rzeczywiście życzy sobie „całkowicie szczerego i niecenzurowanego wyznania”,
o które „ustawicznie zabiegała”, jak relacjonowała później osoba w depresji swojemu
Układowi Wsparcia, posykując z pogardą na terapeutkę z wyrazem twarzy (tzn. twarzy
osoby w depresji podczas przełomowej, lecz coraz bardziej nieprzyjemnej i upokarzającej
sesji w trzecim roku terapii) stanowiącym, jak sobie wyobrażała, groteskową mieszaninę
furii, litości nad sobą i skrajnego upokorzenia. I to ta imaginacyjna wizualizacja
domniemanego wyglądu własnej wściekłej twarzy sprawiła, że osoba w depresji na tym
zaawansowanym etapie sesji zaczęła łkać, kwilić, siąkać, aż rozszlochała się na dobre, jak
później relacjonowała zaufanym przyjaciółkom. Bo nie, bo jeżeli terapeutka naprawdę chce
prawdy, najszczerszej „bebechowej” prawdy ukrytej pod dziecinną samoobronną agresją
i wstydem, mówiła osoba w depresji, skulona w pozycji niemal embrionalnej pod
słonkowym zegarem, szlochając, lecz ze świadomego wyboru nie troszcząc się o wytarcie
oczu, a nawet nosa, to osoba w depresji naprawdę odczuwała jako naprawdę
niesprawiedliwe to, że jest w stanie – nawet tu, na terapii, z zaufaną i współczującą
terapeutką – że jest w stanie dzielić się tylko bolesnymi okolicznościami i refleksjami
z przeszłości związanymi z własną depresją, jej etiologią, teksturą i licznymi objawami,
zamiast naprawdę być w stanie przekazać, wyartykułować i wyrazić samą straszliwą
nieustającą mękę depresji, mękę stanowiącą przemożną i nieznośną rzeczywistość każdej
jej czarnej minuty na ziemi – tj. że nie jest w stanie wyrazić, jak naprawdę się czuje, jak
z powodu depresji czuje się sama w sobie dzień i noc, zawodziła histerycznie, bijąc raz po
raz w zamszowe podłokietniki fotela – albo otworzyć się i przekazać i wyrazić to wobec
kogoś, kto nie tylko słuchałby, rozumiał i współczuł, ale autentycznie poczułby to razem
z nią (tzn. poczuł to, co czuła osoba w depresji). Osoba w depresji wyznała terapeutce, że
tym, czego naprawdę pragnie i o czym naprawdę marzy, jest posiadać zdolność
prawdziwego autentycznego dosłownego „dzielenia się” tym (tzn. nieustającą męką
chronicznej depresji). Mówiła, że odczuwa depresję jako tak centralną i niezbywalną dla
swojej tożsamości i dla tego, jaką jest osobą, że nie móc podzielić się wewnętrznym
poczuciem depresji albo choćby opisać samego jej wrażenia, to dla niej coś takiego jak
desperacka, z gatunku życia i śmierci, potrzeba opisania słońca na niebie w sytuacji, gdy
można albo wolno wskazywać tylko cienie na ziemi. Była już tak strasznie zmęczona
wskazywaniem cieni, szlochała. Po czym natychmiast urwała, zaśmiała się głucho z samej
siebie i przeprosiła terapeutkę za użycie tak kwiecistej i pełnej żalu nad sobą analogii.
Osoba w depresji dzieliła się tym później ze swoim Układem Wsparcia bardzo szczegółowo
i czasami więcej niż jeden raz na noc, co należało do procesu żałoby po śmierci terapeutki
wskutek homeopatycznego kofeinizmu, dołączając reminiscencję, że okazywana przez
terapeutkę współczująca i nieoceniająca uważność na wszystko, co osoba w depresji
wreszcie, otworzywszy się, wydusiła wysyczała wypluła i wykwiliła z siebie podczas owej
traumatycznie przełomowej sesji, była tak nadzwyczajna i bezkompromisowa, że nawet
mrugała ona (tzn. tera​peutka) dużo rzadziej niż każdy inny nieprofesjonalny słuchacz,
z którym osoba w depresji kiedykolwiek dzieliła się myślami. Dwie najbardziej zaufane
i życzliwe bazowe członkinie Układu Wsparcia osoby w depresji odpowiedziały na to
niemal jednobrzmiąco, że terapeutka osoby w depresji była najwyraźniej kimś niezwykłym
i że widać, iż osoba w depresji bardzo za nią tęskni; natomiast ta jedna szczególnie cenna,
empatyczna i elitarna, chora fizycznie bazowa przyjaciółka, na której wsparciu osoba
w depresji polegała bardziej niż na wsparciu innych w procesie żałoby, zasugerowała, że
chyba najlepszym i najstosowniejszym sposobem uhonorowania zarówno pamięci
terapeutki, jak i żałoby osoby w depresji, byłoby stać się (tzn. aby osoba w depresji stała
się) równie niezwykłą, troskliwą i niezłomnie pomocną przyjaciółką dla samej siebie, jak
była dla niej zmarła terapeutka.
9
Osoba w depresji, rozpaczliwie pragnąc otworzyć się i dopuścić swój Układ Wsparcia
do wspomożenia jej w uszanowaniu i przepracowaniu uczuć związanych ze śmiercią
terapeutki, podjęła ryzyko podzielenia się z Układem Wsparcia własnym odkryciem, że
rzadko, jeśli w ogóle, posługiwała się słowem „smutek” w dialogach procesu
terapeutycznego. Zazwyczaj używała słów „rozpacz” i „męka”, terapeutka zaś na ogół
godziła się na taki niewątpliwie melodramatyczny dobór określeń, chociaż osoba
w depresji od dawna podejrzewała, iż terapeutka prawdopodobnie uważa, że jej (tzn.
osoby w depresji) dobór słów „męka”, „rozpacz”, „tortura” i tym podobnych jest zarazem,
z jednej strony, melodramatyczny – a zatem stanowi żebranie o litość i manipulację –
a z drugiej strony, umniejszający – a zatem wynikły ze wstydu i toksyczny. Osoba
w depresji zwierzała się także zamiejscowym przyjaciółkom podczas wstrząsającego okresu
żałoby z bolesnej świadomości, że nigdy właściwie nie zapytała terapeutki wprost, co o niej
(tzn. osobie w depresji) myśli lub co czuje w związku z nią w danym momencie
spędzanego wspólnie czasu, nie spytała też ani razu, czy ona (tzn. terapeutka) w ogóle
myśli o niej (tzn. osobie w depresji) jako o istocie ludzkiej, tzn. czy terapeutka osobiście ją
lubi, nie lubi, uważa ją za osobę w zasadzie porządną czy też odpychającą etc. To były
zaledwie dwa przykłady.
Naturalnym biegiem procesu żałoby zmysłowe szczegóły i emocjonalne wspomnienia
zalewały udręczoną psychikę osoby w depresji o nieoczekiwanych porach i w sposób
niemożliwy do przewidzenia, przytłaczając ją i domagając się wyrażenia oraz
przepracowania. Kożuch terapeutki, dla przykładu, jakkolwiek przywiązanie terapeutki do
odzieży Rdzennej Ludności Amerykańskiej graniczyło wręcz z fetyszyzmem, i jakkolwiek
nosiła ona ten kożuch nieomal codziennie, był zawsze nieskazitelnie czysty i stanowił
nieskazitelnie wilgotne z wyglądu cieliste tło dla urozmaiconych klatkowych form
przestrzennych tworzonych przez bezwiedne dłonie terapeutki – a osoba w depresji, jak
zwierzała się członkiniom swojego Układu Wsparcia po śmierci terapeutki, nigdy nie
dowiedziała się, jakim sposobem czy też za sprawą jakiego procesu, koźla skóra kożucha
mogła pozostawać stale taka czysta. Osoba w depresji przyznawała się do ulegania nieraz
narcystycznej fantazji, że terapeutka wkłada swój nieskazitelny cielisty strój tylko
i wyłącznie na spotkania z nią. Chłodny domowy gabinet terapeutki był także wyposażony
w ulokowany pod ścianą przeciwległą do zegara z brązu za oparciem fotela terapeutki
imponujący molibdenowy zestaw biurko-plus-domowy-komputer-z-regałem, którego jedna
półka zastawiona była po obu stronach luksusowego ekspresu do kawy marki Braun
małymi oprawnymi w ramki zdjęciami męża zmarłej terapeutki, jej sióstr oraz syna;
i osoba w depresji, siedząc w swoim służbowym boksie ze słuchawką przenośnego telefonu
i zwierzając się Układowi Wsparcia, często wybuchała nowym szlochem straty, rozpaczy
i samobiczowania, z tego powodu, że nigdy, ani razu, nie zapytała terapeutki o imiona jej
bliskich.
10
Wyjątkowo cenna i życzliwa zamiejscowa przyjaciółka, której osoba w depresji po
namyśle najmniej krępowała się zadać pytanie tak brzemienne otwartością, delikatnością
i ryzykiem emocjonalnym, była absolwentką jednej z pierwszych szkół z internatem, do
których uczęszczała była osoba w depresji, obecnie nadzwyczaj dobrą i oddaną
rozwiedzioną matką dwójki dzieci w Bloomfield Hills, Michigan, która ostatnio przeszła
drugą serię chemio​terapii przeciwko agresywnemu nerwiakowi w znacznym stopniu
ograniczającemu zakres jej obowiązków i czynności w pełnym, funkcjonalnym,
pasjonującym i nastawionym na innych dorosłym życiu i która z tej racji nie tylko stale
niemal siedziała w domu, ale też dysponowała nieograniczonym prawie czasem i takąż
bezkonfliktową dostępnością do dzielenia się myślami przez telefon, za co osoba
w depresji, pilnując się bardzo, żeby nie zapomnieć, wpisywała codziennie modlitwę
wdzięczności do swojego Dziennika Uczuć.
11
tj. układając starannie poranny harmonogram z uwzględnieniem od dawna
sugerowanych przez terapeutkę dwudziestu minut cichego skupienia, docierania do
własnych uczuć, przyjmowania ich do wiadomości i pisania o nich w dzienniku; zaglądania
w siebie ze współczującym, nieoceniającym, klinicznym wręcz dystansem
12
ang. a pat /ei pay / ea care / a: father / b bib / cz church / d deed / e pet / i: be / f
fife / g gag / h hat / ł which / i pit / ai pie / i:r pier / dż judge / k kick / l lid / m mum
/ n no, sudden/ ng thing / o pot / ou toe/ o: paw, for / oi noise / au out / u took / u:
boot / p pop / r roar / s sauce / sz ship, dish / t tight / thin / this, bath / a cut / er urge
/ v valve / ł with / j yes / z zebra, size / ż vision / about, item, edible, gallop, circus /
a fr. ami / oe fr. Feu, niem. schon / u fr. tu, niem. uber / KH niem. ich, szkoc. loch / N
fr. bon
*= Słownictwo potoczne. += Pochodzenie nieustalone. ++= Pochodzenie
idiomatyczne.
Aby uzyskać pentasensoryczny dodatek ilustracyjny, podłącz wtyk neuralny i wejdź na:
ROM/C.A.D.PAK /5MESH/*.*.
13
(B) (opcjonalne) Wytłumacz, czy i jak otrzymanie informacji, że pani sama wychowała
się w środowisku niewyobrażalnej, skrajnej nędzy, wpłynęłoby na twoją odpowiedź na (A).
14
(tj. teścia)
15
Zob. poroniona Z6 powyżej.
16
(Sposób, w jaki Y wypowiada sformułowania „Pokazywać Się” i „Być Na Miejscu”,
z jakichś powodów każe X widzieć te banały pisane wielką literą, trochę tak, jak nieznośne
doroczne „Zjazdy Rodzinne” w centrum kongresowym Ramada omawiane w jego
obecności przez rodzinę żony).
17
(Tak wyraził się jeden ze szwagrów X, młodszy wspólnik Wielkiej Szóstki, który nie
przepadał za starym co najmniej tak jak X, a w chwili zdarzenia stał tuż przy łóżku wraz ze
swoją naszprycowaną serotoniną żoną).
18
(Od samego początku wyobrażałeś sobie tę serię jako oktet, czy też ośmiocykl,
chociaż za żadne skarby świata nie umiałbyś wytłumaczyć, czemu).
19
(Chociaż trochę się to wszystko komplikuje, bo rolą, jaką częściowo przypisujesz
Zagadkom, jest zburzenie czwartej ściany tekstualnej i niejako zagadywanie (czy też
„zapytywanie”) czytelnika bezpośrednio, które to pragnienie ma jakiś związek z dawnym
pragnieniem znalezienia metanarzędzia do uczynienia wyłomu w swego rodzaju czwartej
ścianie realistycznej pretensji, jakkolwiek wydaje się, że to drugie jest nie tyle
przebijaniem rzeczywistej ściany, ile przebijaniem zasłony anonimowości czy też
zakulisowości otaczającej samego autora, tj. w wyświechtanym już standardzie „meta”
chodzi raczej o wyjście na scenę samego dramaturga i przypomnienie publiczności, że to,
co się dzieje, jest sztuczne, i że sztukmistrz (dramaturg) to właśnie on, który przez
szacunek dla czytelnika/publiczności uczciwie przyznaje się do tego, że zza sceny pociąga
za sznurki, ale ta „uczciwość” zawsze sprawiała na tobie wrażenie czysto retorycznej lipy,
za którą autor (tj. autor typu „meta”) chce sobie kupić twoją sympatię i aprobatę oraz
chce, żebyś się poczuł zaszczycony, że jak widać uznał cię za dostatecznie dojrzałego, by
mężnie znieść przypomnienie, że to, w czym tkwisz, jest sztuczne (tak jakbyś sam tego
wcześniej nie wiedział, jakby trzeba ci to było przypominać wciąż na nowo niczym
krótkowzrocznemu dziecku, które nie widzi, co ma przed nosem), co w sumie uderzająco
przypomina typ osoby z realnego świata manipulującej tobą w celu pozyskania twojej
sympatii metodą afiszowania się z własną otwartoś​cią, uczciwością i odrazą do manipulacji
– typ jeszcze bardziej irytujący niż osoba, która usiłuje tobą manipulować, łżąc ci w żywe
oczy, bo ta ostatnia przynajmniej nie winszuje sobie non stop z racji nierobienia dokładnie
tego, co przez to swoje winszowanie sobie właśnie robi, czyli nie zapytuje cię, nie
prowadzi z tobą wymiany myśli ani nawet do ciebie nie mówi, tylko przed tobą występuje*
w okropnie zadufany i manipulacyjny sposób.
Nie zostało to powiedziane zbyt jasno i właściwie nadaje się do wycięcia. Możliwe, że
o kwestii prawdziwa-uczciwość-narracyjna-versus-fałszywa-uczciwość-narracyjna w ogóle
nie da się mówić wprost).
*[Kundera powiedziałby w tym miejscu „tańczy”; nawiasem mówiąc, jest on
doskonałym przykładem beletrysty, którego wewnątrztekstowa uczciwość jest zarazem
formalnie niepodważalna i całkowicie samolubna – klasyczny postmodernistyczny retor].
20
Zauważ – w duchu 100 procent szczerości – że to nie jakieś wyśrubowane olimpijskie
standardy estetyczne kazały ci wyciąć 63 procent oryginalnego oktetu. Tych pięć
niespełniających swojej roli kawałków po prostu tam nie pasowało. Jeden np. traktował
o genialnym psychofarmakologu, który opatentował niesamowicie skuteczny post-
Prozakowo-post-Zoloftowy antydepresant – tak bardzo skuteczny, że likwidował bez śladu
objawy dysforii/ anhedonii/agorafobii/nerwicy natręctw/rozpaczy egzystencjalnej
u pacjentów, wprowadzając w miejsce owych nieprzystosowań afektywnych wybujałe
poczucie pewności siebie, joie de vivre, nieograniczoną zdolność nawiązywania żywych
kontaktów interpersonalnych i nieomal mistyczne przekonanie o włas​nej naturalnej
synekdochicznej jedności z wszechświatem i wszystkim, co się w nim znajduje, jak również
przemożną a wylewną wdzięczność za wszystkie wyżej wymienione uczucia; do tego nowy
antydepresant nie powodował absolutnie żadnych skutków ubocznych, nie było
przeciwwskazań do jego zażywania, nie wchodził też w groźne interakcje z innymi
środkami farmakologicznymi, a przez kontrolę Komisji Żywności i Leków przeszedł wręcz
śpiewająco; co więcej, synteza i produkcja tego specyfiku były tak proste, że rzeczony
psychofarmakolog był w stanie wyprodukować go sam w swoim małym domowym
laboratorium urządzonym w piwnicy i rozprzedać licencjonowanym psychiatrom po cenie
produkcji bezpośrednią drogą pocztową, omijając grabieżcze marże wielkich spółek
farmaceutycznych, a jego antydepresant okazał się dosłownie nową przepustką do życia
dla niezliczonych tysięcy amerykańskich cyklofreników będących częstokroć najbardziej
endogennymi i uparcie nieszczęśliwymi pacjentami swoich psychiatrów, i oto teraz ci sami
pacjenci tryskali wprost joie de vivre, produktywną energią i pokorną wdzięcznością za
uśmiech losu w postaci wiadomego leku, i wytropili adres domowy genialnego
psychofarmakologa (niektórzy z pacjentów; co zresztą było dość proste, skoro
psychofarmakolog rozsyłał antydepresant pocztą, więc wystarczyło spojrzeć na adres
zwrotny widniejący na tanich bąbelkowych kopertach, w których nadawał specyfik),
i zaczęli nachodzić go w domu, najpierw pojedynczo, potem małymi grupkami, a po jakimś
czasie masowo, i coraz to liczniej, nawiedzali jego skromne prywatne domostwo, pragnąc
choćby spojrzeć wymownie w oczy wielkiemu człowiekowi, uścisnąć mu rękę
i podziękować z głębi duchowo odnowionych serc; tak więc tłumy wdzięcznych pacjentów
oblegające dom psychofarmakologa rosną i rosną, co bardziej zdeterminowani wdzięczni
pacjenci porozstawiali namioty i kampery, z których ścieki odprowadzane są do ulicznego
kanału burzowego, dzwonek u drzwi psychofarmakologa oraz jego telefon dzwonią non
stop, działki jego sąsiadów są rozdeptywane i zamieniane w parkingi, pogwałcone zostają
dziesiątki miejskich zarządzeń sanitarnych; wreszcie zamknięty w domu psychofarmakolog
czuje się zmuszony zamówić telefonicznie instalację specjalnych supernieprzezroczystych
rolet na frontowe okna, które to rolety przez cały czas trzyma spuszczone, ponieważ
ilekroć tłum na zewnątrz dostrzeże choćby cień dowolnej części jego ciała
przemieszczającego się po domu, z wielo​tysięcznej rzeszy bucha pod niebo huczny
chóralny okrzyk wdzięczności i chwały, i przypuszczona zostaje groźnie wręcz wyglądająca
zmasowana szarża na ganek i do dzwonka u drzwi skromnego domku, gdyż scalonych na
nowo pacjentów ogarnia świeży przypływ szczerego pragnienia li tylko uściś​nięcia dłoni
psychofarmakologa obiema własnymi dłońmi i powiedzenia mu osobiście, jakim jest
wielkim, genialnym i bezinteresownym świętym, i zapewnienia go, że gdyby tylko mogli
mu się w jakikolwiek sposób odwdzięczyć, choćby w najmniejszej cząstce, za to dobro,
które wyświadczył im samym, ich rodzinom i całej ludzkości, to niech powie tylko słowo,
dla niego wszystko; no więc oczywiście psychofarmakolog staje się w końcu więźniem we
własnym domu, siedzi przy spuszczonych supernieprzezroczystych roletach z wyłączonym
telefonem i dzwonkiem, z silnie ekspandującymi piankowymi zatyczkami w uszach,
wetkniętymi do oporu i niewyjmowanymi ani na chwilę, żeby wytłumić jazgot tłumu, nie
może wyjść z domu i dojada już ostatnie resztki konserw z samego dna spiżarni, i jest coraz
bliższy albo podcięcia sobie tętnic promieniowych, albo wyskoczenia przez komin na dach
z megafonem, żeby ogłosić nieznośnie żywiołowemu i wdzięcznemu tłumowi nowo
scalonych obywateli, żeby spierdalał i zostawił go, kurwa, w spokoju, bo on już, kurwa,
Bóg mu świadkiem, nie wyrabia… i w tym miejscu, zgodnie z zasadą Zagadek cyklu,
następują przewidywalne pytania o to, czy i dlaczego psychofarmakolog zasłużył sobie być
może na to, co go spotkało, oraz czy prawdą jest, że wszelkie widoczne przesunięcie
w ogólnym światowym bilansie szczęścia/nieszczęścia bezwarunkowo wymaga
kompensacji w postaci równie radykalnego przesunięcia po drugiej stronie wiadomego
równania etc… i cała historia robi się zbyt rozwlekła, a przy tym oczywista i niejasna
zarazem (np. druga część elementu „Pyt.” tejże Zagadki przez pięć wersów konstruuje
możliwą analogię między światowym bilansem szczęścia/nieszczęścia a podstawowym
dwuskładnikowym równaniem „A = L+E” we współczesnej rachunkowości, jakby taki
gówniany wywód mógł zaciekawić więcej niż jedną osobę na tysiąc), plus całe mise en
scène jest zanadto komiksowe, tak że zdaje się, iż autor chce być po prostu groteskowo
zabawny, zamiast jednocześnie groteskowo zabawny i groteskowo poważny, w związku
z czym natarczywie humanistyczny i autorefleksyjny charakter scenariusza Zagadki zostaje
przyćmiony ewidentnym sztafażem cynicznej komercyjnej komedyjki typu zdechnąć-ze-
śmiechu, która dość już wyssała humanizmu ze współczesnego życia, a wada ta stanowi,
jak na ironię, niemal przeciwieństwo powodu do wycięcia drugiego z pierwotnych ośmiu
kawałków – tego, który jest Zagadką o grupie dwudziestowiecznych imigrantów
z egzotycznej części Europy Wsch., którzy lądują na Ellis Island i po badaniu na obecność
gruźlicy mają nieszczęście trafić na Oficera Imigracyjnego, który jest psychotycznym
jankesem i sadystą, i w dokumentach wjazdu przerabia egzotycznie brzmiące nazwiska
imigrantów na obrzydliwie śmieszne świńskie słowa angielskie o mniej więcej podobnym
brzmieniu – Pavel Shitlick (Gównojedzki), Milorad Fucksalot (Pierdulski), Djerdap Snott
(Smark), chyba wystarczy – czego oczywiście nieznajomość języka nowego kraju nie
pozwala imigrantom oprotestować ani nawet dostrzec, lecz co rzecz jasna wpędza ich
niebawem w piekło szyderstwa, wstydu i dyskryminacji, co z kolei rodzi w nich
resentyment na motywach wschodnioeuropejskiej wendety, który im towarzyszy aż po
dom opieki na Brooklynie, Nowy Jork, gdzie znaczna liczba onomastycznie
napiętnowanych imigrantów ląduje na starość; lecz oto pewnego dnia w domu opieki
pojawia się nagle zniszczona, lecz dziwnie znajoma stara twarz, a gdy właściciel twarzy
przechodzi przez procedury przyjęcia i zostaje wturlany na wózku z przenośną butlą
tlenową w grono starych imigrantów zasiadające w sali telewizyjnej, wówczas najpierw
bystrooki Ephrosin Mydickislittle (Małokutasiewicz), a stopniowo i reszta pensjonariuszy,
rozpoznaje w nowym przybyszu lichą, starą łupinę po złośliwym Oficerze Imigracyjnym
z Ellis Island, który teraz jest sparaliżowanym niemową z rozedmą płuc, całkowicie
bezbronnym; i grupa około tuzina poszkodowanych imigrantów, którzy nieomal dzień
w dzień przez ostatnie pięćdziesiąt lat znosili szyderstwa, upokorzenia i własne
resentymenty, musi podjąć decyzję, czy wykorzystać nadarzającą się idealną okazję do
zemsty, w związku z czym wywiązuje się długa dyskusja o tym, czy odcięcie starcowi rurki
doprowadzającej O2 lub coś w tym stylu byłoby usprawiedliwione i czy to może być
przypadek, że sprawiedliwy i miłosierny wschodnioeuropejski Bóg przysłał tego sadystę,
byłego Oficera Imigracyjnego na wózku, właśnie do tego domu opieki – czy też, mszcząc
się za ośmieszające nazwiska torturowaniem/zabiciem bezbronnego starca, imigranci
uczyniliby z siebie żywe wcielenia tejże niegodziwości i obrzydliwości, którą konotowały
ich angielskie nazwiska, tzn. czy mszcząc się za obelgę zawartą w nazwiskach, nie
zasłużyliby, koniec końców, na to, by te nazwiska nosić… Historia w sumie jest (twoim
zdaniem) całkiem cool, scenariusz i dyskusja noszą ślady osobliwej groteskowo/zbawczej
natarczywości, jaką miał w twoim zamierzeniu wyrażać cały oktet; lecz problem w tym, że
te same duchowe/moralne/humanistyczne kwestie, które zawarte są w Pytaniach do tej
Zagadki ((A), (B) i tak dalej), indagują czytelnika o to samo, co już zostało
wyeksploatowane w rozbudowanej, lecz z punktu widzenia narracji niezbędnej i kluczowej
debacie dwunastu-gniewnych-imigranckich-ludzi, w związku z czym postscenariuszowe
„Pyt.” staje się na dobrą sprawę referendum Tak/Nie; plus okazało się po drodze, że ten
kawałek nie pasuje do innych, lepiej funkcjonujących kawałków oktetu i nie tworzy z nimi
złożonej-lecz-mimo-to-silnie-zunifikowanej całości, która uczyniłaby cały cykl prawdziwym
beletrystycznym dziełem sztuki, a nie tylko modnym pseudoawangardowym ćwiczeniem
stylistycznym z puszczaniem oka do czytelnika; tak więc jakkolwiek ważka i nagląca
wydaje ci się zawarta w tej historii kwestia „nazwisk”, nazwisk „pasujących” do nosicieli,
a nie tylko denotujących czy konotujących, zaciskasz zęby i wycinasz ten kawałek
z oktetu… co właściwie, szczerze mówiąc, świadczy o tym, że jednak masz standardy, być
może nie olimpijskie, ale zawsze jakieś standardy, zawsze jakieś przekonania, co przy
całym marnotrawstwie czasu poświęconego zakończonemu fiaskiem oktetowi powinno być
dla ciebie źródłem chociaż słabej pociechy.
21
(czy raczej „dwa-plus-dwoiste-podejście-do trzeciego”, jakikolwiek łacińsko brzmiący
termin byłby tu na miejscu)
22
(wszystko jedno ile)
23
Nadal masz zamiar zatytułować cykl „Oktet”. Nie obchodzi cię, czy ktoś to uzna za
sensowne, czy nie. W tej kwestii jesteś nieprzejednany. Czy to nieprzejednanie jest oznaką
siły charakteru, czy zwyczajnej szajby, nad tym pytaniem nie zamierzasz tracić cennego
czasu pracy. Postawiłeś na tytuł „Oktet”, więc będzie „Oktet”.
24
To może nie być właściwe określenie – zbyt pedantyczne; trzeba by może raczej użyć
słowa „emitują” bądź też „ewokują” lub nawet „obrazują” („drążą” zostało już mocno
nadużyte i całkiem możliwe, że konotacja osobliwego psychofizycznego obmacywania,
którą chcesz uzyskać przez analogię medyczną, i tak do nikogo nie dotrze, co zresztą jest
w porządku, bo czytelnikowi wolno przeskakiwać pojedyncze słowa i nie przejmować się
nimi, ale nie ma sensu ryzykować i wciskać na siłę co chwila „drążyć”). Jeżeli „obrazować”
nie okaże się jednak niedopuszczalnie pretensjonalne, to osobiście optowałbym za
„obrazować”.
25
Ostrzegam cię, że termin ten – relacje – wyświechtał się we współczesnym użyciu ad
nauseam w ustach tych samych ludzi, którzy używają rzeczownika rodzic i mówią „dzielić
się” w znaczeniu „rozmawiać”, więc u czytelników schyłku lat 90. wywoła rozmaite
nieprzyjemne skojarzenia z pecetem i New Age, jeżeli jednak zdecydujesz się zastosować
taktykę pseudometaZagadki i związanej z nią nagiej szczerości, aby udaremnić fiasko, to
prawdopodobnie będziesz musiał go użyć, nie ma wyjścia, tego strasznego słowa na „r”;
niech się dzieje co chce.
26
(ibid. w związku z czasownikiem „być” w tym kulturowo zatrutym znaczeniu,
w jakim jest on obecny np. w zwrocie „będę z tobą”, który to zwrot stał się czymś
w rodzaju nadmuchanej waty cukrowej, pustym hasłem, niekomunikującym nic poza
bezrefleksyjną obciachowością mówiącego. Nie miejmy złudzeń co do tego, ile cię będzie
kosztowała taktyka stuprocentowo uczciwej bezpośredniej indagacji czytelnika, jeżeli
zdecydujesz się jej spróbować. Będziesz musiał przełknąć wielką żabę i brnąć dalej,
przyjdzie ci wręcz użyć terminów typu „być z” i „relacje”, i to użyć ich całkiem serio – tzn.
bez zmiany tonu sugerującej cudzysłów, bez ironicznych podtekstów, bez żadnego
mrugania i trącania łokciem – jeżeli masz być rzeczywiście uczciwy w tej
pseudometaZagadce, a nie po prostu ironicznie wodzić za nos biedną czytelniczkę (a ona
pozna się na tym, co naprawdę robisz; nawet jeśli nie zdoła tego wyartykułować, to pozna,
czy jesteś szczery, czy też zwyczajnie próbujesz ocalić własny beletrystyczny tyłek,
manipulując nią – uwierz mi, że tak będzie).
27
Możesz zechcieć, lub nie, poświęcić ze dwie linijki namawianiu czytelniczki do
zastanowienia się, czy to nie dziwne, że istnieje dosłownie miliardy razy więcej sposobów
„wykorzystania” kogoś niż szczerego „bycia z” tym kimś. To zależy, jak długą i/lub
wnikliwą chcesz uczynić tę Z9. Osobiście skłaniałbym się raczej ku nie (więcej z obawy
przed posądzeniem o świętoszkowatość, dydaktyzm i gadulstwo niż z bezinteresownej
troski o zwięzłość i trzymanie się tematu), ale tu już jesteś zdany na siebie i musisz działać
na wyczucie.
28
Zob. przypisy 8 i 9 w odniesieniu do „uczucie”/„uczucia” – nikt ci, stary, nie
obiecywał, że to będzie bezbolesne i za darmo. To desperacka operacja chwytania się
ostatniej deski ratunku. Niepozbawiona ryzyka. Konieczność posłużenia się słowami typu
„relacje” czy „uczucia” może wręcz pogorszyć sprawę. Nie ma żadnej gwarancji. Mogę
jedynie wyłuszczyć ci uczciwie najbardziej drakońskie ceny i ryzyka, jakie cię czekają, oraz
namawiać cię, żebyś rozważył je bardzo starannie, zanim podejmiesz decyzję. Naprawdę
nie wiem, co więcej mógłbym zrobić.
29
Tak, zrobisz z siebie melodramatycznego świętoszka. Pogódź się z tym.
30
(nie wspominając innych rzeczy, które będziesz musiał przebić)
31
Tak: doszło do tego, że beletrystyczna fikcja uchodzi dziś za bezpieczną i niewinną
(pierwszy z orzeczników mieści się chyba znaczeniowo w drugim lub z niego wynika, jak
się lepiej zastanowić), osobiście jednak trzymałbym się z dala od polityki kulturalnej,
gdybym był na twoim miejscu.
32
(…Tylko że właściwie gorzej, bo w tym przypadku byłoby to, jak gdybyś właśnie
zamówił sobie do domu bardzo wykwintny i drogi obiad z restauracji, i właśnie zasiadał do
skonsumowania go, gdy dzwoni telefon i jest to szef kuchni lokalu, w którym właśnie
kupiłeś jedzenie, i zawraca ci głowę w trakcie konsumpcji pytaniami, jak smakuje obiad
i czy się „udał”. Wyobraź sobie, jak byś się wówczas poczuł wobec osoby, która ci to robi).
33
…I oczywiście bardzo możliwe, że dla nich też jest to rzecz najbardziej wstydliwa –
to, czy inni ludzie na przyjęciu ich lubią – i właśnie dlatego do niepisanych aksjomatów
przyjęciowych należy niezadawanie wprost tego rodzaju pytań i unikanie działań, które by
doprowadziły przyjęciową interakcję do tego rodzaju burzliwego napięcia
interpersonalnego; bo wystarczy, żeby jedna rozmowa na przyjęciu osiągnęła ten poziom
natarczywego stylu mów-otwarcie-i-bez-maski, a rozniosłoby się to niejako metastatycznie
i już po chwili wszyscy na przyjęciu mówiliby tylko o własnych nadziejach i obawach
związanych z tym, co myślą o nich inne osoby obecne na przyjęciu, a w związku z tym
zatarłyby się wszelkie różnice powierzchownych ludzkich osobowości i wszyscy goście
okazaliby się mniej więcej tacy sami, a przyjęcie osiągnęłoby stan entropicznej
homeostazy, nagiej obsesyjnie egotycznej tożsamości, i zrobiłoby się okropnie nudno*, do
czego dochodzi paradoksalny fakt, że wyróżniające barwy powierzchownych różnic między
poszczególnymi osobami, na jakich inni ludzie opierają swą sympatię lub antypatię dla
tych osób, zanikłyby zupełnie, toteż pytanie „Czy ci się podobam?” przestałoby generować
jakąkolwiek znaczącą odpowiedź, i bardzo możliwe, że całe przyjęcie uległoby swego
rodzaju osobliwej logicznej lub metafizycznej implozji, a żadna z osób obecnych na tym
przyjęciu nie byłaby już w stanie nigdy później funkcjonować znacząco w świecie
zewnętrznym**.
* (Może warto zauważyć, że ten obraz koresponduje ściśle z wyobrażeniem Nieba, jakie
ma większość ateistów, co z kolei tłumaczyłoby stosunkowo znaczną popularność
ateizmu**).
** (To jednak pozostawiłbym raczej w sferze domyślnej, gdybym był na twoim miejscu).
34
Taktyka ta bywa niekiedy na konferencjach literackich i takich tam zwana
carsonizmem lub Manewrem Carsona, na cześć byłego gospodarza programu telewizyjnego
„Tonight Show”, Johna Carsona, który miał zwyczaj ratować kiepski żart, robiąc
przepraszająco udręczoną minę, która stawała się swoistym metakomentarzem do
kiepskiego gatunku żartu i dawała publiczności do zrozumienia, iż prezenter doskonale
wie, że żart był kiepski, przy czym strategia ta z roku na rok i z dekady na dekadę
wywoływała u widzów coraz głośniejsze salwy śmiechu, głośniejsze niż po dobrym
dowcipie… a fakt, że Carson stosował ów Manewr w ciekłokrystalicznej rozrywce już pod
koniec lat 60., dowodzi, że nie jest to jakaś oszałamiająca nowinka. Możesz się zastanowić,
czy nie wykorzystać chociaż częściowo tej informacji w Z9, aby pokazać czytelniczce, że
przynajmniej orientujesz się, iż metakomentarz to dziś kulawa i stara śpiewka, którą już
trudno cokolwiek uratować – mogłoby to uwiarygodnić twoją deklarację, że to, co usiłujesz
zrobić, jest w istocie znacznie bliższe konieczności i prawdy. W tej kwestii też musisz
zadecydować sam. Nikt cię nie będzie prowadził za rączkę.
35
(ja przynajmniej na pewno)
36
(Pod tym względem jej epifania była w całości zgodna z tradycją zachodnią, wedle
której wgląd jest owocem przeżytego doświadczenia, nie zaś samej myśli).
37
[N.B.: w tym miejscu ton narr max płaski/beznamiętny/zdystansowany/oschły –
żadnego ukłonu w stronę komunału]
38
[zakleszczeni? (unikać żartobliwej dosłowności)]
39
Rodzice, nawiasem mówiąc, nie bili jej ani nawet nie narzucali specjalnej dyscypliny,
nie stosowali też wobec niej żadnej presji.
40
Jej rodzice mało zarabiali, byli niedoskonali fizycznie i niezbyt inteligentni, a córka
winiła siebie za to, że dostrzega w nich te cechy.
41
Określenia „podładować” i „zdołować” nie były jeszcze wtedy w obiegu (podobnie
zresztą jak „psychiczne gówno”, „dręczenie rodzicielskie”, a nawet „perspektywa
obiektywna”).
42
Nawiasem mówiąc, jednym z powodów, jaki podawali rodzice przyszłej matki,
tłumacząc, czemu nie narzucają jej większej dyscypliny, było to, że córka już i tak katuje
się za każdą porażkę czy występek, więc dodatkowe jej dyscyplinowanie byłoby „trochę jak
kopanie zbitego psa”.
Spis treści
Radykalnie zwięzła historia życia postindustrialnego
Śmierć to nie koniec
Na zawsze w górze
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności pewnych granic (XI)
Osoba w depresji
Diabeł ma co robić
Myśl
Bez znaczenia
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
Datum centurio12
Oktet
Świat dorosłych (I)
Świat dorosłych (II)
Diabeł ma co robić
Kościół nie ludzką ręką uczyniony (dla E. Shofstahl, 1977‒1987)
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności pewnych granic (VI)
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
Tri-Stan: Wydałem Sissee Nar na pastwę Ecko
Na łożu śmierci, trzymając cię za rękę, ojciec wziętego dramaturga
z off-broadwayowskiej grupy nowi młodzi prosi o łaskę
Samobójstwo jako forma prezentu
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności pewnych granic (XXIV)
Spis treści
Radykalnie zwięzła historia życia postindustrialnego
Śmierć to nie koniec
Na zawsze w górze
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności pewnych granic (XI)
Osoba w depresji
Diabeł ma co robić
Myśl
Bez znaczenia
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
Datum centurio12
Oktet
Świat dorosłych (I)
Świat dorosłych (II)
Diabeł ma co robić
Kościół nie ludzką ręką uczyniony (dla E. Shofstahl, 1977‒1987)
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności pewnych granic (VI)
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
Tri-Stan: Wydałem Sissee Nar na pastwę Ecko
Na łożu śmierci, trzymając cię za rękę, ojciec wziętego dramaturga
z off-broadwayowskiej grupy nowi młodzi prosi o łaskę
Samobójstwo jako forma prezentu
Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi
Jeszcze jeden przykład przepuszczalności pewnych granic (XXIV)

You might also like