You are on page 1of 127

Stanisaw Baraczak

159 wierszy
1968 1988

Wstp
Stanisaw Baraczak urodzi
si w 1946 r. w Poznaniu i
ukoczy tam studia na
Uniwersytecie
im. A. Mickiewicza. Debiutowa
jako poeta i krytyk w r. 1965.
By jednym z zaoycieli
Komitetu Obrony Robotnikw i
kwartalnika "Zapis". Objty
zakazem druku w PRL w latach
1976_#1980, pozbawiony
dyscyplinarnie pracy na Uam w
r. 1977, przyjty zosta na
dawne stanowisko w wyniku
interwencji "Solidarnoci" w
r. 1980. Od marca 1981 r.
przebywa w Stanach
Zjednoczonych, gdzie wykada
literatur polsk na
Uniwersytecie Harvarda. Jest
redaktorem naczelnym "The Polish
Review" (Nowy Jork) i
wspredaguje paryskie "Zeszyty
Literackie".
Bogaty dorobek poetycki,
krytycznoliteracki, edytorski i
translatorski Baraczaka
obejmuje blisko 30 ksiek.
Niniejszy wybr wierszy z
dziewiciu dotychczas
opublikowanych tomw sporzdzony
zosta przez Autora i jest jego
pierwsz ksik poetyck, jaka
ukazuje si oficjalnie w kraju
od r. 1972.

Z tomu~
"Korekta twarzy"
(1968)
Na tej czereni czerwie,~
na jej krwawe wkna

Na tej czereni czerwie, na


jej krwawe wkna@ kad si
oto w oczach minie
wiartowanym@ pasmem, smugi
banday rozwinite, na nich@
wyschnite sieci ran, ju
gstniejce w ptna@
gobelinw utkanych grubym
zmartwychwstaniem@ purpury w
nadpalonych policzkami
ktniach,@ ostrzach, pogoniach,
citych nitkach tego sukna,@
gdzie strumyk krwi jak w yach
rdzawych lici zanik@
i splta si; w czerwieni, w
tych wknach misistych@ za
cich kartk skry wr wyrwane
trawy@ w poncej pltaninie,
rosn w oczach iskry@
ruchu i sycha szkarat
cieranych bezprawi@ w tych
gakach ykowanych, kiedy
patrz, bliskie,@ na tej
czereni czerwie, na jej wkna
krwawe.@
Zbudzony~
w jeszcze gbszy sen
Zbudzony w jeszcze gbszy
sen, bo w jaw@ udzieln
wszystkim i rozrzutn@ na
wszystkich, krusz jeszcze w
palcach prchno@ przynione,
krusz wiato niebieskawe,@
co przewietlao moje koci.
Jutro,@ ten promie widnokrgu,
krtki i jaskrawy,@ wrysuje w
okrg pulsujc krawd@
kadego cienia. Tak si wic tka
ptno@
dnia, przepalajc jedn nitk
drug.@ W ogniu pyta
krzyowych, w tym piekcym
siewie@ ziarn piasku pod powieki,
budzi bd dugo@
mj sen do jawy gbszej; a
nasienie@ nocy, w gb oczu
wbite ziemn grud,@ wzronie

wiatem; z nim w siebie wej i


wyj ze siebie.@
Czoo
Guche wejcie do ciebie,
podwjne drzwi ze skry i koci,
zatrzanita tablica zgadzona z
liter, pkni oszukaczej
skay. Mur w poprzek prostych
przej ze mnie do ciebie,
porcelanowy filtr, przez ktry
najciesze wosy nawijaj si na
zwoje twojego mzgu tak wolno,
e po drugiej stronie s ju
siwe. Gadka kula armatnia,
kulista rozrywanym powietrzem;
gbinowy statek wrd cinienia
mylanego przez mnie morza.
Pismo
Chciej wszystkiego: wbij si w
te ciasne obroe z kolcami,
przeszyj na ich wylot spojone w
blok karty, godzc w to, co
najciemniej zakryte w tunelach
liter, ale sznurujc na zawsze
stronice cienk i czliw
sieci; wic sptany jej okami,
swoimi oczami, ale wolny, w gb
i na zewntrz janiejcy jak
gwiazda z zakleszczonymi w
czarnych dybach promieniami
przegubw i karku. Tdy, przez
rzdki nierwnych piercieni,
mknie strzaa ciebie, smuga
jeszcze tobie niejasna, pki nie
zboczy, wytrcona z toru.
Wtedy tob ku tobie wybuchnie,
zwrcona twarz w twarz.
I w wietle tej ostroci
dostrzeesz zakola rzek
schncych na papierze, i
pojmiesz: tak szybko krzepnie w
bieli tego niegu czarna i ywa
krew.
Z tomw~
"Jednym tchem"~

(1970)~
i "Dziennik poranny"~
(1972)
Jednym tchem
Jednym tchem, jednym nawiasem
tchu zamykajcym zdanie,@
jednym nawiasem eber wok
serca@ zamykajcym si jak
pi, jak niewd@ wokoo
wskich ryb wydechu, jednym
tchem@ zamkn wszystko i
zamkn si we wszystkim,
jednym@ wiotkim wirem
pomienia zestruganym z puc@
osmali ciany wizie i
wcign ich poar@ za kostne
kraty klatki piersiowej i w
wie@ tchawicy, jednym tchem,
nim si udawisz@ kneblem
powietrza zgstniaego od@
ostatniego oddechu
rozstrzelanych cia@ i
tchnienia luf gorcych i
obokw@ z dymicej jeszcze na
betonie krwi,@ powietrza, w
ktrym twj gos si rozlega@
czy si rozkada, poykaczu
szabel,@ tak biaej broni,
bezkrwawych a krwawo@ ranicych
krta nawiasw, pord ktrych@
jak serce w ebrach i ryba w
niewodzie@ trzepoce zdanie jednym
tchem jkane@ do ostatniego
tchu@
Wziem sobie do serca
Wziem sobie do serca te pi
litrw krwi,@ ktra ucieka z
niego,@ jakby chciaa@ przebi
si poprzez cienkie tynki
skry,@ lecz wraca wci tym
samym torem@ ze lepego zauka
serdecznego palca;@ przejem
si na wasno t krwi, co
chce zbiec,@ odkd zapaem
pierwszy oddech@ na gorcym
uczynku@ kradziey@ ze
wiata@ i na prbie ucieczki;@

musiaem wzi na siebie kruche


mury ciaa.@
Wbiem sobie do gowy te pi
zmysw, ktre@ rysuj wewntrz
czaszki@ such ig@ dymem do
dou zawieszony poar,@ wzity
w dwa ognie oczu portret@
wyryty na gorco na mzgowej
korze;@ wykuwaem na pami to
zbielae ostrze,@ odkd mi
zaprztny gow@ odwrcone
pomienie,@ co patrz@ mi z
oczu@ na walce si krokwie;@
musiaem wzi na siebie blask,
swd, ar i huk.@
Wziem si w gar wasnymi
picioma palcami,@ wziem w
gar grud gliny@ ugniecion@
palcami wszystkich, ktrzy
umierali@ padajc nagle twarz
w gleb@ i drc z niej
paznokciami ostatni kryjwk;@
patrz im wci na rce lepkie, lecz od potu -@ odkd
tak mi si pali grunt@ pod
palcami, e z blu@ zaciskam@
je w pi@ i tuk ni w drzwi
ziemi;@ musiaem wzi na
siebie otwarcie tych drzwi.@
Kwiat city
Ty, wyrwane ebro ziemi,
wkno@ woni kolczastych drutw,
wybuch wilczej nory@ ku niebu;
ty, kwieciste kamstwo,@
popoch papieru (po trzykro
niech bdzie@ pomity): ty,
wzlot z gruntu@ wyniky, z
gruntu faszywy, ty,@
szalbierzu bardziej ni
wykorzeniony:@ city z ng;@
city z szyi,@ nie odetniesz
si noycami ani@ barw od
swojej ziemi, nie okieznasz@
swojego pdu od niej, wp
rozdarty tymi@ komi na
ciemno i zgiek;@ ponad
patkami rozpatany na@ sztuki
pikne, po trzykro bd

bolesny: cudz@ krwi na


kolcach i wasn, bo jeste@
te jzykiem odcitym za
krzywoprzysistwo@ i doni
wbit noem w st (kwieciste
zdanie@ zej sprawy, szulerstwo
przygwodone); w kwiecie@
wieku tych kilku godzin, wic
nie w sile wieku@ umierajcy,@
bd po trzykro city;@ po
trzykro niemiertelny.@
renica, w ktrej byem
renica, w ktrej byem; ktra
bya@ w czyim oku i twarzy; w
ktrej bya moja@ twarz; moje
oczy; renice; i ktra@ w moim
cieniu, w rzucanym przeze mnie
wyzwaniu@ i podejrzeniu,
rozwara si ufnie@ jak chodna
woda, jak chonne woanie@ z
bezdennych ocembrowa tczwki,
bijce@ w oczy umar woni
utopionych lici,@ smolnym
smakiem obrotu dugiej osi
wody,@ ktra przebija szare
zwoje Ziemi@ na wylot; byem w
renicy tak bardzo,@ jak tylko
mona by w czym, co odpycha,@
co odbija twarz, oczy, renice,
wcigajc@ w gb; byem w
renicy tak jasno,@ jak tylko
mona by w czym, co przed
wiatem@ zamyka si i wwierca
gbiej w szare zwoje,@ w
ktrych jeeli nawet jestem, to
umary@
Papier i popi,~
dwa sprzeczne zeznania
Papier i popi, dwa sprzeczne
zeznania@ na ten sam ogie;
powiedz: "to jasne@ jak dzie,
jak dziennik", zmity i
zmierzwiony kb@ w kauy,
"nie, w zwierciadle wiadomoci z
kraju@ (dobrego) i ze wiata
(zego)"; spalie swj
dziennik@ wrd nocy; "to

bezsprzeczne", powiedz, "cho


zmity@ lecz niezmienny,
zmierzwiony ale
niezmierzony,@ z mierzwy lecz
wierzmy"; plczesz si w
zeznaniach,@ w skrconych
kartkach, tak czarnych, jak
przedtem@ byy czyste;
powiedz: "to proste@ jak
drut", kolczasty, "jak druk",
gazetowy;@ spal i splcz
papier, pomie, popi,
pnoc@ w jednym bysku
zwglonym kroniki wypadkw,@
poprawi ci otrucie gazem na
otrucie@ gazet; "to logiczne",
powiedz, "samobjca, sam siebie@
si ba"@
Nie
To tylko sowo "nie", sowo,
ktremu nada@ baga
strzaskanych koci i wylanej
krwi@ potrafi nawet ciemno z
twojej krwi i koci,@ to
niewiadome dzieo blu
(wszelkie prawa@ zastrzelone),
ktrego zakrwawione kopie,@
czcionkami chosty odbite od
koci, arkusze@ przeszyte nici
strzaw,@ moesz co dzie
podnosi z chodnikw zmczonym@
wzrokiem, wczytywa
si w nie bezradnoci rk;@ to
tylko sowo "nie", ostatnie
sowo@ w dziedzinie krwi - a
poznasz j zaraz na wylot@ roju
pociskw z luf;@
to tylko sowo "nie", miej je
we krwi,@ ktra spywa kroplami
po murze o wicie,@ daj tobie
to sowo, jakbym dawa gow@
za to, e bl istnieje, jakbym
gardo dawa@ za spraw y i
cigien i mini i skry;@
czytam ci z liter blu, ze
skrconych nerww@ pospiesznie
zapisane sowa o tych, co
gotowi@ zawsze otworzy list

cudzego ciaa,@ rozci kopert


skry i zama szyfr koci;@ to
tylko sowo "nie", ostatni
krzyk@ modlitwy krwi, ktr
dzisiaj odmawiam za ciebie,@
ktr odmawiam sobie prawa do
odejcia@
Ta do moe by garci~
i moe by pici
Ta do moe by garci i
moe by pici;@ zacinita,
otwarta,@ mikko oczekujca,
gruzowato twarda,@ kanciasta
na kamieniu, okrga na ciepej
piersi,@ zdolna uderzy w st
lub przesypywa zapach@
pszenicznych ziaren,@ do,
ktra umie pen garci
zapa@ grudki soca, co w
rzece pegaj zmroonym arem@
lub pust pici tuc w
zamknit bram,@ ta do jest
tak jak zawsze@ tylko doni i
wicej nic si w niej nie
zawrze@ poza ni sam.@
Ta czaszka moe sta si
zamknitym zakadem@ albo domem
otwartym,@ domem gry, w ktrym
mzgu liskie, szare karty@ s
znaczone, lub domem poprawczym z
surowym adem@ posikw i
odwiedzin; obkany, wizie,@
szuler, kochanek,@ w tym domu
schadzek mog czu si wszdzie@
tak jak u siebie w domu, chocia
mieszkaj przez cian;@ czy
lepym murem jest czy okiem
bramy,@ ta czaszka bdzie
zawsze@ tylko czaszk i wicej
nic si w niej nie zawrze@ poza
ni sam.@
Nigdy bym nie przypuci
Nigdy bym nie przypuci: e
cho starcza tchu@ na zduszony
wzlot krzyku z jednoczesnych

dwu@
garde, to przecie kiedy
takie Nic jak mier@ wp
sowa krta zaronie jak
skudlona sier;@
nigdy bym nie przypuci, e w
dwu ciaach skurcz,@ co wydaje
si wieczny, skbi si jak
kurz@
i w zmarszczki przecierade
pierzchnie lekkim snem,@ gdy
rigor mortis w inne ciao wlewa
si@
nieodwoalnie skrzepym
woskiem; nigdy bym@ nie
przypuci, e w czyje usta
wbija dym@
jzyka jest czuoci mniej
mikk ni strzp@ gazy do
podwizania czyich zmarych
szczk;@
nigdy bym nie przypuci, e
bezwadna do@ zwieszajca si
z ka siga a na dno@
martwego morza potu, cho
przedmiertny pot@ wyschnie
prdzej ni pociel pognieciona
pod@
cia podwjnym ciarem, w
ktrych ronie krew,@ krca,
a nastanie ten i tamten kres.@
Kolda
Urodzony@ ze srebrn yk w
ustach, pod@ szczliw gwiazd
(rozarzonym@ kamieniem
obrazy,@ rzuconym w twoj
stron ju cztery lata temu),@
urodzony@ tak wiele razy, e
mgby ju wreszcie@ zacz
si ba,@ e mgby wreszcie
pragn czego mniej@ ni
wszystkiego (tak jakby nie
wiedzia, e wszystko@ to tylko
tyle, ile wytrwasz na
nieaskawym chlebie@ ciaa i
sonym winie krwi, tak jakby
nie wiedzia,@ e bdziesz
odtd tylko na przemian ran i

blizn),@ tak wiele razy, e


mgby pozosta@ skulony w
swoich mrocznych wodach, z
dala@ od woni iskier i un,@
urodzony,@ czy tego chcemy
czy nie, z elaznym noem w
zbach,@ w stalowym czepku,@
unij, zanim@ dopdzi ci ten
ar,@ to wiato, ktre cztery
lata@ czyhao w pdzie, a
otworzysz oczy.@
wito Zmarych
Podaj sobie rce@ pod
ziemi; lec na wznak,
rozpychaj@ okciami zgnie
deski, rozgarniaj domi@
gleb, korzenie traw, odamki
prchna; milczc@ spiskuj
przeciw nam, zbieraj siy;@
zbyt wielu ich ju;@
zbyt wielu, skulonych@ w
brzemiennych brzuchach grobw,
ktre stercz@ tak kanciasto,
e pka ich ziemista skra;@ a
oni rosn wewntrz i ronie im w
pucach@ ostatni przechowany
haust powietrza, cho@
przebilimy im piersi poprzez
ziemi kokiem@ krzya;@
za lekka ziemia im i przegni
krzy,@ wic po to ta okrga
data: bymy mogli@ cho raz do
roku za jednym zamachem@
przywali ich wiecami,
przygwodzi wiecami@ i
przydusi nabonym kolanem, a
strac@ nagromadzone siy, a
rozerw@ podziemny acuch rk,
opasujcy Ziemi.@
Przechowywa~
w chodnym miejscu
Przechowywa w chodnym
miejscu,@ w centrum
umiarkowanych stref;@ upa
zbytnio by w nas streci@

pynnie rozgadan krew.@


Ognista kula w niebie,@
kulisty ogie pod ziemi@ nasz
strach skulony dziel@ rwno
pomidzy siebie.@
Wyporodkowa trzeba@
moliwie bezpieczne lokum;@ gdy
lk bulgocze w trzewiach,@
trudno o chodny spokj.@
Powietrze dry i krwawi,@
bite przez soca kuak;@ lecz
drga te ziemska kula,@
rozdzierana przez lawy.@
Midzy motami skwaru@
nieatwo doj do adu;@ na nic
lodowcw okady@ i chodne
wachlarze szkwaw.@
Wic z obu stron nagleni@
wpezamy, rozsdni wreszcie,@
tu pod powierzchni Ziemi,@ w
to najchodniejsze miejsce.@
Rzeba Ziemi
Te nieruchome eksplozje
granitu, te wyrwane z wwozw@
i w niewiadomym kierunku
uprowadzone zway@ gruntu, te
zamroone w uamku sekundy
fale@ spienionych wzgrz:@
za czyj spraw to? kto za tym
stoi?@ kto przyoy do tego
rk, kto poszarpa@ i wygnit
cienk tkank Ziemi? wiem,@
zmarli od spodu tuk gowami w
ten mur,@ w kup granitowego
gruzu, tak, to oni@ pchajc
przed sob gry, prbuj
wydosta@ si na zewntrz, a
przecie pozostaj w grobach:@
bo coraz to kto nowy pada im na
pier@ i w mikkiej ziemi, w
twardej skale obi@ wasn
twarz sw mask pomiertn; ten
chaos,@ to kbowisko wzgrz,
dolin, przeczy,@ to rzeba
Ziemi, nieskoczony i@ nie
dokoczony portret zbiorowy tych
twarzy@

Szyba
Rzeczy nam kami: przecie@
szyby przejrzysta gad@ umie
najchytrzej na wiecie@
maskowa si i ga.@
Z pozoru jest czym, co
dzieli:@ na ulic i wntrze,@
na skwar zakurzonych zmcze@ i
rzek chodnej pocieli,@
na wiat drzew i wiat
mebli,@ na otwarty na
przestrza@ wiatr i na martwy
szecian@ powietrza wbitego w
cegy,@
na parkiety i bruki,@ na
ogrzewanie i mrozy,@ na chmury
i na sufit:@ ale to tylko
pozr.@
Naprawd szyba nie jest@
podziaem, ale sama@ z wasnego
wntrza zieje@ wsk, gbok
jam.@
Mao kto z nas to dostrzeg:@
dlatego tylko szyba@ jest
cienka jak noa ostrze,@ e z
obu jej stron przywar@
nierozerwalnym parciem@ dwu
magdeburskich pkul@ wiat,
w niesyszalnym huku@ zgniatajcy
uparcie@
barwy, czasy, przestrzenie,@
zwierzta, ptaki, ryby,@ pod
ogromnym cinieniem@ a do
gruboci szyby.@
Ten wiat skondensowany, gdy
spojrze na szka krawd,@
zielonoci jaskraw@ lni jak
to oceanu:@
i tylko std wiadomo,@ e
wewntrz co si dzieje,@ e
wewntrz szyby ton@ zmiadone
epopeje,@
bo szklany wiat, zgniatany@
do utraty kolorw@ przez wiat,
ktry my znamy -@ zrezygnowa z
oporu.@
Zbyt wielkie tu
zagszczenie,@ by mg da
zna, e yje;@ czasami tylko

drenie@ szyb znienacka


przeszyje,@
gdy na ulicy wystrza@
trynie fontann huku@ ponad
domy najwysze,@ a po
zmartwiaym bruku@
czogw zadudni horda;@ lecz
wtedy gospodyni@ okleja szyb,
przezorna, paskami
papierowymi.@
Bo tylko ten wiat blu
Bo tylko ten wiat blu, tylko
ta@ kula spaszczona w lodowym
imadle,@ wychostana burzami,
amana koami@ poudnikw,
trzeszczca w granicach@
grubymi nimi szytych, tylko
ta@ cienka skra skorupy
ziemskiej, popkana@ rzekami,
wydzielajca z siebie pot mrz
sonych@ midzy ciosami lawy i
ciosami soca,@
bo tylko ten wiat blu, tylko
to@ ciao w imadle ziemi i
powietrza,@ wychostane kulami,
amane wp ciosem@ pici,
trzeszczce pod pak@ w
kostnych szwach czaszki, tylko
ta@ cienka skorupa skry
ludzkiej, popkana@ krwawo,
toczca z siebie sone morza
potu@ pomidzy ciosem narodzin
i mierci,@
bo tylko ten wiat blu; bo
tylko ten wiat@ jest blem; bo
wiatem jest tylko ten bl.@
Pajczyna
Pajczyna, symetryczna@
mier;@
jeszcze@ jest aglem
rozpitym od licia do licia,@
sitem witu (wic rymujmy@ pki
czas), strzech,@ ktra cedzi
gwiazdy w noc sierpniow (bo@
jutro ju), zimowym@ wzrokiem
(nie bdzie nas) na szybie;@

nagle:@ rozczapierzona do,


ktr dano ci w twarz;@ koo,
na ktrym ci amano; tarcza@
strzelnicza z twoj zgarbiona
sylwetk;@ krgi na wodzie, w
ktrej utone;@ twj splot
soneczny, rozjarzony@ blem;
celownik w samolocie,@
pikujcym nad drog, gdzie,
pord uchodcw, osaniasz
gow rkami; szyba@ z sieci
pkni, gdzie byy twoje
oczy;@
pajczyna, koncentryczne
krgi: tak@ narasta bl;
odrodkowe promienie:@ tak
gwiazd martw si upada;@
symetryczna mier;@
harmonijna haba;@ upodlenie
uporzdkowane;@
czujesz tylko municie na
twarzy.@
U koca wojny
dwudziestodwuletniej
U koca wojny
dwudziestodwuletniej,@ w dzie
zwycistwa nad sob, w dzie@
przegranej z sob, gdy si
wszystko wyjanio@ pochodniami
pochodw, kagankiem kagaca,@
gdy zapomniae nazwisk i
adresw,@ owiecony lamp z
biurka prosto w oczy, jak@
krtkim tchem psa spuszczonego
ze smyczy, w ten dzie@
ostatecznego zawieszenia broni@
nad gow;@
szede z nimi; uciekae z
nimi;@ u koca wojny
dwudziestodwuletniej@ liczye
zaginionych, zmarych i
zabitych@ w sobie samym, cho
nigdy nie bye wrd siebie@
tak jasno ywy pod owiat
lampy,@ zapominajc nazwisk i
adresw@ (a szede z nimi;
uciekae z nimi),@ jeszcze z
wilgotnym arem tchu na twarzy@
zachowanej bez celu i skadu;@

w ten dzie@ jake pragne


rozgromienia klski,@ triumfu
nad zwycistwem, nowej wojny w
sobie;@ moge od nowa utka
dywanowy nalot@ na ochrypym od
krzyku gardle, nalot ez@
wybuchajcych cierpkim
owieceniem gniewu,@ od nowa
atakowa ostyge okopy@ w
huraganowym ogniu ich krzyowych
pyta;@ u koca wojny
dwudziestodwuletniej,@ gdy
zapomniae nazwisk i adresw,@
grzebae zaginionych, zmarych
i zabitych@ w pojemnym grobie
cienkociennej czaszki:@ bo
szede z nimi; uciekae z
nimi.@
Ci, ktrzy jedz grzanki,~
bd je suchary
Ci, ktrzy jedz grzanki, bd
je@ suchary; nic si nie
zmieni; ci wszyscy@ poubierani
dzisiaj@ w skarpetki, w szelki,
wyfasuj jutro@ pas i onuce; i
pjd, nakryci@ paradoksalnym
parasolem ognia,@ co prawda
tyralier,@ ale tym samym
krokiem@ marszowym, ktrym
wczoraj szli spod feretronw@
pod transparenty;@ niedzielny
spacer zmieni si w codzienny
marsz.@
Ci, ktrzy li klamki, bd
gry@ kraty, lecz nic si nie
zmieni, bo wszyscy@ przezornie
strac dzisiaj@ ky i siekacze,
by przeuwa jutro@ tylko
jedzenie; sid, osonici@
paradoksalnym parawanem murw,@
wprawdzie w wieach
straniczych,@ lecz na tym
samym stoku,@ ktry sta
jeszcze wczoraj przy stole i
pryczy@ pod cian celi;@
niedzielna drzemka zmieni si w
codzienn stra.@
Ci, ktrzy bij czoem, bd
bi@ w twarz, ale nic si nie

zmieni; ci wszyscy,@ co nie


umiej dzisiaj@ spoglda w
oczy, bd strzela jutro@
pomidzy oczy; pjd,
zagarnici@ paradoksaln parad
pobitych,@ wprawdzie unoszc
rami,@ ale tym samym ruchem,@
ktrym umieli wczoraj wznie
rce do gry@ lub zoy
donie;@ niedzielna msza
przemieni si w codzienn
ka.@
Wycignlimy~
waciwe wnioski z wydarze
Co si dao, naprdce@
wycignlimy spord@ palcych
si kartotek@ wyrzucanych przez
okna;@ niewiele ucierpiao:@
nasze serca s@ nieco po lewej
stronie,@ wtroby s po
prawej,@ nasza krew jest
ttnicza@ i ylna (po
poowie),@ nasze donie wci
maj@ po pi palcw (w tym
kciuk,@ wskazujcy, rodkowy,@
serdeczny, may), nasz@ mzg ma
dwie pkule@ tak jak nasz
glob, ktrego@ spaszczenie w
dalszym cigu@ jest rwnomierne
z obu@ stron, nasze rzeki
pyn@ jak zwykle w d ku
morzu@ a drzewa rosn w gr,@
nasze jabka spadaj@ pionowo a
poziomo@ sun nad ziemi
chmury,@ nasz dzie jest jasny,
noc@ jest ciemna, nasz chleb
jest@ powszedni, nasza woda@
przegotowana, dom@ jest
mieszkalny, gazety@ s
codzienne, a nasze@ pira, och,
nasze pira s nawet@ bardziej
ni dotd wieczne.@
Plakat
Z gow@ lekko wzniesion, ze
szczerym spojrzeniem utkwionym@
w przyszo, ktra znajduje si
(jak powszechnie@ wiadomo)@

zawsze o stopie wyej na


ruchomych schodach postpu,@ a
jej wietlano razi tylko
skryte@ za szkami,@
przekrwione oczy krtkowidzw
(sami sobie winni,@ za duo
czytaj po nocach, noc@ jest po
to, eby spa);@
z gow lekko wzniesion,
wic@ widziany od dou,@
potny,@ cho streszczony do
popiersia przez doln krawd
papieru,@ domylnymi nogami
kroczy tylko naprzd, wyszy@ o
gow (lekko wzniesion w
dodatku)@ ponad przecitn@
tumu;@ w perspektywicznym
skrcie dostrzega si gwnie@
planowy rozwj podbrdka, ktry
osiga szeroko@ szynki
wieprzowej (usta@ s po to,
eby je), natomiast czoo,@
proporcjonalnie wsze, ma
rozmiar 23 cali@ i mieci si
swobodnie w znormalizowanym@
hemie;@
z wyrazem twarzy@ mylcym@
ale optymistycznym:@ gowa jest
po to, eby myle, tu@ trzeba
z gow, panowie, z gow@
lekko wzniesion.@
Zoyli wiece~
i wizanki kwiatw
Zoyli wiece@ i wizanki
kwiatw;@ ci z chorob
wiecow, z wapnem w yach,
tym,@ ktrzy w wapienne doy
twarz w d padali@ ze
zwizanymi z tyu bukietami
rk;@ o, karki pogrubiae;
kolczasta obroa@ z jedliny
pknie na was; plecy w
marynarkach,@ nie was chosta
rzgami r, nie znacie blu@
znanego ziemi, z ktrej nawet
kwiaty@ wyrastaj usunie
zwizane; zoyli@ bro
wizanek i wiecw, i brn
cikie koa@ ze zoconymi
lawetami wstg@ przez odarte ze

skry ywe miso pyty@ zryte


krtymi ranami napisw,@
rozstrzeliwane zgran salw
werbli, zniczem@ nieskoczenie
palone u ich stp;@
i tylko@ dzwony,@ bukiety
zawieszone koronami w d,@
rozsiewaj nad miastem@ dawno
zapomnian@ wo oowianych
ez.@
W atmosferze
Ryszardowi Krynickiemu
i jego wierszowi
"Odkrycie Ameryki"
W atmosferze szczebiotu oraz
wzajemnego@ zrozumienia, w
atmosferze ptaszco@ wieej
(rosa, wschd soca, poranne@
gazety), wydestylowanej w
cigu@ nocy wsplnym
wysikiem@ z parnych oddechw
picych, z dymu sal@
konferencyjnych, z zaduchu cel
(cele@ uwicaj rodki
zaradcze), w atmosferze@
szczeroci@ szczekania
(reakcja@ acuchowa) lub
merdania jzykiem oraz
wzajemnego@ zrogowacenia gaek
ocznych rozmwcw@ tocz si w
dal rozmowy w sprawie,
dochodzenia@ te w sprawie
(rnica w ustawieniu@ lampy na
biurku) i walki za spraw@ oraz
koa pocigw towarowych,
ktre@ wioz w
wagonach_chodniach ku
najodleglejszym@ kracom
kraju@ atmosfer szczelnoci i
wzajemnego zronicia si z
sob@ mzgw i ust.@
Protok
Zdajc sobie spraw@ z
wasnej winy, ponad wszelk
wtpliwo (oklaski)@
udowodnionej przez przedmwcw,
chciabym@ owiadczy na

usprawiedliwienie, mimo (okrzyk:


brawo!)@ i takie wykroczenie
przeciw wszelkim normom@ nie
moe by (oklaski)
usprawiedliwione,@ e urodziem
si istotnie, ale@ nie z
wasnej woli i bez zych
zamiarw;@ ten postpek mi
ciy przez (miech, brawa)
dugie@ lata; jak susznie
podkrelono@ w dyskusji, nie
potrafiem wycign@ z
(oklaski) tego odpowiednich
wnioskw@ i staraem si
zatrze lady swego czynu,@ ale
po (ironiczne sykanie)
gruntownym@ i szczerym
przemyleniu swej
dotychczasowej@ postawy, pragn
stanowczo@ odci si od niej i
poprosi o@ (miech) danie mi
jeszcze@ jednej szansy
(oklaski@ przechodzce w
owacj).@
Wypeni czytelnym pismem
Urodzony? (tak, nie;
niepotrzebne@ skreli);
dlaczego "tak"? (uzasadni);
gdzie,@ kiedy, po co, dla kogo
yje? z kim si styka@
powierzchni mzgu, z kim jest
zbieny@ czstotliwoci pulsu?
krewni za granic@ skry? (tak,
nie); dlaczego@ "nie"?
(uzasadni); czy si
kontaktuje@ z prdem krwi
epoki? (tak, nie); czy pisuje
listy do@ samego siebie? (tak,
nie); czy korzysta@ z telefonu
zaufania? (tak,@ nie); czy
ywi@ i czym ywi nieufno?
skd czerpie@ rodki utrzymania
si w ryzach@ nieposuszestwa?
czy jest@ posiadaczem majtku@
trwaego lku? znajomo
obcych@ cia i jzykw? ordery,
odznaczenia,@ pitna? stan
cywilnej odwagi? czy zamierza@
mie dzieci? (tak, nie);

dlaczego@ "nie"?@
Spjrzmy prawdzie w oczy
Spjrzmy prawdzie w oczy: w
nieobecne@ oczy potrconego
przypadkowo@ przechodnia z
podniesionym konierzem; w
stae@ oczy wzniesione ku
tablicy z odjazdami@
dalekobienych pocigw; w
krtkowzroczne@ oczy wpatrzone
z bliska w gazetowy petit;@ w
oczy popiesznie obmywane
rankiem@ z nieposusznego snu,
popiesznie ocierane@ za dnia z
ez nieposusznych, popiesznie@
zakrywane monetami, bo mier
take jest@ nieposuszna, zbyt
piesznie gna w lepy zauek@
oczodow; wic dajmy z siebie
wszystko@ na wasno tym
spojrzeniom, stamy na
wysokoci@ oczu, jak napis
kred na murze, odwamy si
spojrze@ prawdzie w te szare
oczy, ktrych z nas nie
spuszcza,@ ktre s wszdzie,
wbite w chodnik pod stopami,@
wlepione w afisz i utkwione w
chmurach;@ a choby si pod
nami nigdy nie ugiy@ nogi, to
jedno bdzie nas umiao rzuci@
na kolana.@
Och, wszystkie sowa pisane
Och, wszystkie sowa pisane
pod szpiegujcym przez rami@
nagim bielmem arwki, och,
wszystkie sowa pod baczn,@
bia twarz sufitu, pod dachem,
pod chmur, pod socem:@
na pask wprasowane w kartk
kafarem biaego wiata,@ nie
wiecie, olepione, jak ciemno
gstnieje nad ranem,@ nie
wiecie, e to o wicie
codziennie noc musi si zacz@
i, co dzie rozpoczynana, nigdy
nie moe si skoczy,@ och,

kade sowo wzywajc na


faszywego wiadka.@
Strza strci mnie na ziemi
Strza strci mnie na
ziemi;@ strza w ciemnej
przecznicy,@ ciemne przeczenie
za dygotem szyby;@ dopad mnie,
przeszy, strci, gdy wysoko
niem@ wrd pdu mrowicego w
jasnej zgodzie mini,@ wparty
w strzemiona gono kbicej
si krwi,@ uprz cigien
ledwie hamowany,@ z uzd jzyka
w zbach;@ strci mnie na
ziemi@ ten strza ciemn i
trzew sylab przeczenia;@
moja do zacisna na przebitej
krtani@ te same palce, ktre@
tam w ciemnej przecznicy,@
objy szyjk karabinu, i@ te
same, ktre zagarniay ziemi@
w gar tak kurczow, jakby
chciay Ziemi@ ugnie w jeden
brukowiec i rzuci go we mnie;@
ten strza jasn i senn zgod
mego ciaa@ powali w pdzie ku
arocznym kom@ i, w kadej
chwili@ przeszywany salw@
wasnej krwi, ktra z ciemnych
przecznic y@ buchaa
niecierpliwie, rozmnoona w
wietle,@ ujrzaem,@ jak
upadam na asfalt z przestrzelon
krtani,@ z uzd jzyka
tejc w knebel@ wilgotny od
sw, ktre ow wpisa w
ciao.@
O wp do pitej rano
O wp do pitej rano na ciaa
kochankw nagie@ jk zza cian
spada nagle otwart na ocie
ran,@ za wszystkimi oknami
krwawi ten sam nieg;@
dr za cianami piersi
spoconych od jawy ciemnej:@ czy
przez sen sysz cierniem sw
rozkosz mroczn i pierwsz@

sprzed kilku ledwie godzin, czy


w tym samym nie@
sysz kroki krwi nagie pod
brzytw, czy pd krwi w piersi@
kobiet, gdy pord pierwsz
wczni rozszczepia je nagle?@
wok ich dwojga mio,
narodziny, mier@
ton w tej samej ciemnej krwi;
o wp do pitej rano@ trzy
jki s im ran, s brzytw,
wczni i cierniem,@ na
ktrych taka sama rdzawa
krzepnie nied.@
Gdzie si zbudziem
Gdzie si zbudziem? gdzie
jestem? gdzie jest@ strona
prawa, gdzie lewa? gdzie gra a
gdzie@ d? spokojnie;
spokojnie: to jest moje ciao,@
lece na wznak, to rka, w
ktrej zwykle@ trzymam widelec,
a t drug chwytam@ n lub
wycigam j na przywitanie;@
pode mn przecierado, materac,
podoga,@ nade mn kodra i
sufit; po lewej@ rce ciana,
przedpokj, drzwi, butelka z
mlekiem@ stojca ju pod
drzwiami, bo po prawej widz@
okno, a za nim wit; pode mn@
przepa piter, piwnica, a w
niej hermetycznie@ zamknite
soje z kompotem na zim;@
nade mn inne pitra, strych z
bielizn@ na sznurach, dach,
telewizyjne@ anteny; dalej, po
lewej, ulica@ wiodca na
zachodnie przedmiecia, za
nimi@ pola, szosy, granice,
rzeki i przypywy@ oceanu; po
prawej, ju w szarych
zaciekach@ witu, inne ulice,
pola, szosy, rzeki,@ granice,
mrone stepy, lodowate lasy;
pode mn fundamenty, ziemia,
otcha ognia,@ nade mn
chmury, wiatr, bledncy
ksiyc,@ ledwie widoczne

gwiazdy, tak;@ odnaleziony,@


przymyka jeszcze oczy, z gow w
miejscu@ krzyowania si
wszystkich pionw i poziomw,@
przybity do tych wszystkich
naraz krzyy@ miarowymi
wiekami dudnicego serca.@
Koysanka
pij; w ciszy, w cieniu sinym
pij,@ pij w ciepym ciele
nieba o siwej godzinie@ witu,
szarego wiergotu, sitowia@
szumicego za szyb; pij, z
kcika ust@ rozchylonych niech
spywa nika nitka liny,@
pij, st przy oknie nasik
krwi@ pod biaym plastrem
kartki, ktr wczoraj@ pokrye
literami okrgymi jak@ rana
rannego soca, wzbierajca
rop@ pod przetartym obokw
opatrunkiem; nie,@
pij, nie bud si, wiergocze
wit@ i szary szum sitowia
szepcze cicho:@ pij, w nie
si schowaj, umknij przed@
mron zawiej cia jak ty
skulonych,@ ktrym ze skroni
spywa nika nitka krwi,@
uciekaj za zamknite@
okiennice oczu@ (nie ty
bdziesz zasuwa ich powieki,@
pij),@ skryj si za drzwiami@
uchylonych ust@ (nie ty
bdziesz im szczki
podwizywa,@ pij),@ schro
si za cian@ rozgrzanej
pocieli@ (nie ty masz ich
nakrywa przecieradem),@
pij; w ciszy, w wietle
ostrym pij,@ ze stou krew
spyna, lni czarne
promienie@ okrgych liter,
zwrcone do wewntrz;@ w te
kolczaste obroe musisz wcisn
szyj,@ pora ju wsta@
picy

Cikie oddechy picych;


cikie chmury snu;@ po
mikkich podniebieniach tocz
si chrapliwie@ cikie lawiny
tchu i na poduszkach mikkich@
kouj nieruchomo cikie gazy
gw;@ zoyli senne gowy,
swoje cikie gowy@ zoyli
wszyscy, ktrzy za dnia si
strudzili@ skadaniem hodu,
doniesienia, broni,@ faszywego
wiadectwa, ukonu, podpisu,@
uwierzytelniajcych listw,
skarg, ojcowskich@ pocaunkw na
czole, wyrazw wspczucia,@
pienidzy (grosz do grosza),
meldunkw, odwoa,@ przysig,
ycze (wszystkiego
najlepszego), wizyt,@
rezygnacji; zoyli gowy jak
si skada@ koci w ziemi;
pi; tylko oddychaj, bo@ ich
garda s zbyt snem zarose, aby
mogy@ zmieci krzyk; tylko
le, bo ich ciaa s@ zbyt sabe
po mozolnym dniu, by mogy
unie@ mier; tylko pi, bo
gowy s zbyt cikie, aby@
ciepe powietrze marze unioso
je wzwy@ kulistym wzlotem nad
dachy i place;@ cikie oddechy
picych; cikie chmury snu.@
pijcie. Dzie, dzie, o ktrym
niespokojnie nicie,@ ktry wam
blini jest jak wiea blizna,@
bliski jak bl kulisty w
oczodoach, znany@ do ez
codziennie pierwszego
spojrzenia -@ ten dzie wstanie
niedugo, wstanie bos stop@
jutrzni. A wstanie ciko: spod
dymicych pyt@ chodnika; spod
omotu kubw ze mieciami;@
spod ociale
czterdziestodwuletnich@ piersi
kobiety, ktra, jeszcze pic,@
ciga przez gow koszul; spod
powiek@ mczyzny, ktry na
olep wyciga@ rk po
rozjtrzony budzik. Ciki sen@
jak szala wagi uleci w

powietrze,@ bo dzie jest


ciszy; bo dzie jest
podstpny,@ bez uprzedzenia
skacze wam do garda@ co dzie o
innej porze, co dzie o minut@
wczeniej czy pniej cika
gowa soca@ unosi si nad
dachy. pijcie. Jeszcze chwila,@
wzniesiecie senne gowy, swoje
cikie gowy@ wzniesiecie
wszyscy, ktrzy za dnia si
trudzicie@ wznoszeniem baga,
wiwatw, sztandarw,@ modw,
toastw za zdrowie, chralnych@
okrzykw, rk do nieba,
dzikczynie; wnoszeniem@
zaale, nalenoci, wnioskw,
spraw do sdu,@ interpelacji,
wkadw na ksieczk@
oszczdnociow, aktw
oskarenia,@ sprzeciww, opat,
poprawek; znoszeniem@
przeciwnoci, przepisw, nowin,
upokorze, krzywd. pijcie.
pijcie. Zanim ow soca@
zaleje was, niech na poduszkach
mikkich@ kouj nieruchomo
cikie gazy gw,@ po mikkich
podniebieniach niech sun
chrapliwie@ cikie lawiny tchu
i niech nad ziemi pyn@
cikie oddechy picych,
cikie chmury snu.@
Z tomu~
"Ja wiem, e to niesuszne"~
(1977)
W zasadzie niemoliwe
Na tych ulicach, ktre
kilkanacie razy@ do roku
przybieraj odwitn szat (a
kolor jej@ jest czerwony, bo na
niej), na tle tych wielkich
portretw@ malowanych technik
wcierkow (a kolor@ ich jest
brunatny, bo), obok tych@
kolosalnych liter ze styropianu,
niesionych@ w kadym pochodzie
(a kolor ich jest z niewiadomych

przyczyn@ nienobiay),@
w zasadzie nie ma prawa
pojawi si kto taki,@ o mzgu
tak wyzywajco szarym;@
nie potrzebuj go ci ludzie,
ktrzy w zimowy przedwit@ jad
tramwajem do pracy; ich rce@
zbyt s zajte przytrzymywaniem
teczek@ z drugim niadaniem,
aby mogy sign@ po ksik,
zreszt jest zbyt ciemno; nie@
potrzebuje go ta starsza
kobieta, cica@ samej sobie
jak siatka z zakupami: na jej@
nogach ylaki biegn lini i tak
prostsz@ ni najprostsze
linijki wiersza; nie potrzebuje
go mody@ czowiek w paszczu ze
sztucznej skry, odkadajcy@
wtpliwoci na pniej a
nadziej na@ ksieczk
oszczdnociow, nie na
jakkolwiek@ z ksiek;@
w zasadzie niemoliwe wic, by
si pojawi,@
a jednak jest;@ i niepojty
upr@ kae mu wci na nowo
wznosi ze sw mury,@ ktre
aby obali, do jest machn
rk@

Co jest grane
Wszyscy wiemy, co; puszczamy
do siebie oko, nie puszczajc
farby;@ wiadomo, co jest grane:
muzyka ludowa@ w radio,
wojskowe marsze na ulicach@ w
kade wito, na estradach
piosenki modzieowe o@ radoci
ycia, na stadionie grany@ jest
hymn pastwowy, na wiey
Mariackiej@ hejna, w czasie
pochodu Midzynarodwka,@ o
wicie grana jest pobudka na
fanfarach@ fabrycznych syren, a
wieczorem@ koysanka
telewizyjnego filmu z wyszych
sfer;@ i wszystko, co tu jest
grane, wszystko, co tu si

rozgrywa,@ koczy si piknym i


optymistycznym akordem,@ np.
przyszo narodu w postaci
maej dziewczynki@ odgrywa
pantomim wrczania wzruszonych
kwiatw.@ Wszyscy wiemy, co tu
jest grane, wszyscy wiemy, co
si za tym kryje,@ kto si
kryje za zotym pancerzem tuby w
wojskowej@ orkiestrze, kto si
kryje za tarcz ludowej
basetli,@ za naelektryzowanym
drutem gitarowych strun;
wszyscy@ wiemy, e to my sami
si kryjemy, e to nami,@
etonami, gra si w t gr, a
mwic cilej@ my sami gramy
sob przed samymi sob -@
ale w rytmicznym terrorze
houbcw, paradnego marszu,@
estradowych podrygw, chralnego
piewu,@ w tym tumulcie
wszystkiego, co jest grane przez
nas, oguszeni i ogupieni
doszcztnie, tracimy@ gos i
gow, zapominajc wci na
nowo, kto@ tu gra, po co, i co
jest waciwie@ grane.@

Ugry si w jzyk
Nie pluj od razu wszystkim, co
ci myl@ na jzyk przyniesie;
zanim otworzysz usta,@
przeknij t gorzk lin, zanim
co powiesz, trzy razy@ si
zastanw nad losem a) posady,
b)@ posad wiata, c)
wszystkich@ posadzonych; bity w
twarz pici@ pieni masowej,
ugry si czym prdzej w
jzyk,@ tak, mocno, jeszcze
mocniej, nie rozwieraj szczk,@
zacinij zby, nie bj si,
najwyej@ jzyk ci spuchnie tak
korzystnie, e@ nie bdziesz
mg ju wybekota ani sowa@
i bez adnych problemw uzyskasz
czasowe@ zwolnienie z prawdy; a

jeli poczujesz@ na
podniebieniu sony smak, nie
przejmuj si:@ ten czerwony
atrament gniewu i tak nie
przejdzie ci przez usta@
To si nie mieci w gowie
Nawet najmniejszy pocisk
przechodzi na wylot@ wszelkie
jej wyobraenie, nawet
najkrtszy@ drut kolczasty
potrafi wicej pojma@ ni ona
jest w stanie poj, to@ si
nie mieci w gowie, ten grb,
to si@ nie mieci w grobie,
ten glob, to si nie mieci@ w
globie, ten gd@ wolnoci,@
ktra nam co dzie przychodzi do
gowy,@ ale si w niej nie
mieci, ktr co dzie@
zadajemy sobie samym@ do
odrobienia jak wypracowanie,
ale@ na nasze szczcie@ to si nie
mieci w sowie@
Fotografia pisarza
Cho ksika, trzepic
skrzydekami@ obwoluty, zrywa
si do panicznego lotu@ z
przeraonym gdakaniem, gubic
pierze sw,@ on@ zachowuje
spokj@ (chciaoby si
powiedzie: nieporuszony, bd
co bd zdjcie@ wykonano przy
uyciu statywu);@
prawa rka na pierwszym
planie, palce: rodkowy,@
serdeczny i may, zwinite,
tworz co w rodzaju@
ppici, ktra nie ma zamiaru
uderzy@ w aden st,@ a tym
bardziej w adne biurko,@ kciuk
podpiera szczk doln,
przyciska j do grnej,
zamykajc@ szczelnie ten wentyl
bezpieczestwa,@ usta,@ by nie
puciy pary w postaci

szkodliwych pswkw, palec@


wskazujcy podpiera skro,
dotyka@ opuszk zmczonego
miejsca@ pod czaszk, w tej
akurat pkuli mzgowej,@ ktra
jest blisza oczom czytelnika,
wic skwapliwie@ myli;@
zwrcony pprofilem,@ bierze
na siebie ca
podpowiedzialno,@ miao i
szczerze nie patrzc nikomu w
oczy;@
w tle biblioteka z dzieami
klasykw@ i sownikiem
poprawnej polszczyzny.@
To nie jest~
rozmowa na telefon
Wic przypumy, e tak, ale
to nie jest rozmowa@ na
telefon, wiesz, nasze uszy@
maj czujnych suchaczy, zatem
przemy to na@ jzyk obcy im i
nam, i nie mw "tak",@ pki nie
przeoysz;@
wic powiedzmy, e tak, ale to
nie jest@ wymowa na czasie,
wiesz, nasze@ ciany maj czue
uszy, zatem odmy to@ na
potem, na zapas, i nie mw@
"tak", pki nie przeczekasz;@
wic zgdmy si, e tak, ale
to nie jest umowa na zawsze,
wiesz,@ nasze dusze maj
cienkie ciany, zatem zamy@
to na razie, na chwil, i nie@
mw "tak", pki nie
przekrelisz;@
wic niech bdzie, e nie, ale
to@ nie jest odmowa na serio,@
wiesz, nasi suchacze maj
wraliwe dusze, zatem@ zmy
na niby ten protest, i@ nie mw
"nie", pki nie przeprosisz@
Te sowa
Te sowa z mwnic i te w

rozmwnicach,@ te grub nici


gosu zaszywane@ w granatowy
worek garnituru, i@ tamte,
rozbierane do naga z drelichu@
przed osobist zniewag
rewizji;@ te, znane ze zbyt
czstego syszenia, i tamte,@ z
trudem przypominane na zawsze
zbyt rzadkich@ widzeniach; te
sowa, ktre atwo@ daj si
cedzi przez sitko mikrofonu,@
i tamte, ktre musz przebi si
przez krat@ z trudem o wiele
wikszym; te,@ wygaszane z
nieustraszonym bezwstydem, i
tamte,@ wyciszane ze wstydliwej
obawy przed uchem@ stranika;
te, mwione prosto@ w suche oko
kamery, i tamte, ktre mwic,@
spuszcza si wzrok, bo trudno
znie kobiece zy;@ te sowa,
ktre przerywane s na salach
obrad@ przez burzliwe, dugo
nie milknce owacje,@ i tamte,
w salach widze przerywane@
interwencj czujnego zegara; te
sowa,@ te sowa mw zbyt
dugich i zbyt krtkich rozmw@
s - wiem, e to niepojte sowami@ jednego i tego samego
jzyka@
Daj ci sowo, e nie ma mowy
Daj ci sowo, e nie ma
mowy@ takiej i takich sw,
ktre by mona@ da komu tak,
jak rk na zgod si daje,@
dam sobie uci t rk, e nie
ma@ mowy o takich sowach, e
da sowo znaczy@ da gardo za
co, co i tak nie przejdzie@
przez nie, co jest ju z gry
daniem za wygran;@ kto daje
sowo, nie daje nikomu@
posuchu ani spokoju, niczemu@
nie daje wiary i z niczym nie
daje@ sobie rady i wszystkim
daje do mylenia, wic@ daj ci
sowo, e nie ma mowy,@ e nie

ma rady, e nie ma sensu,@ e


nie ma tu do kogo ust otworzy i
e@ jednak dano nam tylko sowo
do wyboru@
Przejciowe ograniczenia
Co si stao z naszymi
meblami; z naszych@ mebli
wyheblowano@
mwnice; co si stao z@
naszym misem; nasze miso@
przehandlowano na megafony;
co@ si stao z naszymi@
mieszkaniami; nasze
mieszkania@ rozchodowano na
medale; co si@
stao z naszymi mzgami;@ z
naszymi mzgami@
przeholowano, z naszych
mzgw@ wyhodowano milczenie,
nasze@
mzgi wychowano@ milczeniem,
nasze mzgi@
pochowano w milczeniu, s@
mdre bo maomwne@
maomwne bo martwe@
Zbiorowy entuzjazm
Porwani zbiorowym
entuzjazmem@ historycznego
momentu, polegajcego
przewanie@ na wykryciu i
przykadnym ukaraniu kogo,@
kto nie daje si porwa@
zbiorowym entuzjazmem,@
ludzie@ niewtpliwie@
przerastaj samych siebie:@
okazuje si np. nagle, e jest
bardzo wielu@ (znacznie wicej,
ni nam si dotd wydawao)@
ludzi, ktrzy, porwani
zbiorowym@ entuzjazmem,
potrafi napisa@ list do
redakcji,@ co wicej, potrafi
go napisa w sposb@
poprawny,@ z uyciem waciwych
na t okazj wyrae,@ i robi
to tak sprawnie, e wszystkie

listy pisane@ na t okazj@ s


do siebie bardzo podobne;@
doprawdy, wielka jest sia
zbiorowego entuzjazmu,@ jeli
zway, e w normalnych,@
niehistorycznych momentach@
wikszo tych ludzi nigdy nie
bierze pira do rki,@
niektrzy s wrcz
niepimienni,@ a s i tacy,@
ktrzy nie istniej@
Okrelona epoka
yjemy w okrelonej epoce
(odchrzknicie) i z tego@
trzeba sobie, nieprawda, zda z
ca jasnoci.@ Spraw. yjemy
w (bulgot@ z karafki)
okrelonej, nieprawda,@ epoce,
w epoce@ cigych wysikw na
rzecz, w@ epoce narastajcych i
zaostrzajcych si i@ tak
dalej (siorbnicie), nieprawda.
Konfliktw.@ yjemy w
okrelonej e (brzk
odstawianej@ szklanki) poce i
ja bym tu podkreli,@
nieprawda, e na tej podstawie
zostan@ nakrelone
perspektywy, wykrelane bd@
zdania, ktre nie podkrelaj
dostatecznie, oraz@
przekrelone zostan, nieprawda,
rachuby@ (odkaszlnicie) tych,
ktrzy. Kto ma pytania? Nie
widz.@ Skoro nie widz, widz,
e bd wyrazicielem,@
wyraajc na zakoczenie
przewiadczenie, e@ yjemy w
okrelonej epoce, taka@ jest
prawda, nieprawda,@ i innej
prawdy nie ma.@
Humanistyczne warunki
Humanistyczne warunki ycia,
jakie mi@ zapewniono: prawo do
ludzkich uczu,@ do

niepewnoci, strachu, do (jakie


to ludzkie)@ nienawici (rzecz
jasna, wzgldem wrogw,
ktrych@ starannie mi si

dobiera, abym nie musia si


trudzi);@ prawo do ludzkiej
(nie ma powodu do wstydu)@
fizjologii: do pocenia si (przy
robocie), do popakiwania@ (w
poduszk), do krwawienia nawet
(na@ stacji krwiodawstwa); mam
nie tylko prawo,@ ale i
obowizek przejawiania
wszelkich@ ludzkich saboci:
nikt mnie na przykad nie
zmusza,@ abym by bohaterem,
tj. mwi prawd,@ nie donosi,
wstrzymywa si przed jake
ludzk@ potrzeb dokopania
lecemu; nic,@ co ludzkie, nie
jest mi obce, a take@ nic, co
obce, nie jest mi ludzkie, yjemy@ tu w
swoim kku, obcych nam nie
trzeba,@ dobrzy znajomi, sami
swoi,@ ludzie.@
Mwnica
Zbyt wysoka na klcznik, zbyt
niska@ na budk wartownicz,@
chocia zbijana zwykle z
podobnie prostolinijnych@ i
rwnie gadko heblowanych@
desek zda,@
zatrzymaa si w p drogi
pomidzy pokor@ modlitwy a
wyniosym wtajemniczeniem@
wartowniczego hasa@ i zmusza
do przyjcia postawy
poredniej@ midzy klczkami@
a staniem na baczno;@
to znaczy, ciar ciaa
spoczywa na doniach lub
okciach,@ nogi za, uwolnione
od zwykych obowizkw, mog@

swobodnie podrygiwa w
sualczej ekstazie,@ ugina si
pod ciarem kamstwa, lub@
trz si ze strachu:@
wanie po to wynaleziono
mwnic, aeby@ zasoni to
wszystko@ dyskretnie@ przed
naszymi oczami.@
Napiszcie do nas,~
co o tym sdzicie
Poniewa zaley nam na
szczerej i spontanicznej@
wymianie zda z naszymi
czytelnikami,@ pragniemy podda
publicznej dyskusji@
nastpujc kwesti, ktra
stanowi draliw@ bolczk
codziennego ycia i domaga@ si
zdecydowanej odpowiedzi:@ czy
Ziemia krci si wokoo
Soca,@ czy Soce wok
Ziemi, a jeli tak@ lub nie, to
dlaczego?@ Najbardziej
spontaniczne i szczere opinie@
zostan nagrodzone bonami
towarowymi;@ anonimw nie
drukujemy.@
Napiszcie do nas, co o tym
sdzicie.@
Gdzie drwa rbi (I)
Gdzie znw drwa rbi; skd
znowu te drwa@ si wziy;
jakim cudem co z nich jeszcze
trwa,@
skoro - zdawaoby si - nie
zosta ni wirek@ z tylu
rodzinnych stow i subowych
biurek@
pod toporami, ktre jak
obuchem lecz@ wszelkie
zwtpienie tez, e tam wiry
lec,@
gdzie drwa si rbie: a w
rbania sens@ nikt nie wtpi,
bo wlewa otuch do serc@

widok muskularnego i zdrowego


drwala,@ ktry wie, co ma robi,
i przez to utrwala@
w nas pewno, e kto
przecie i o nas pomyli,@ e
pomaca nam minie, doceni, e
mymy@
te zdrowi, zdolni, zdatni do
rbania drew;@ lecz topr
spada: w wiry wsika nasza
krew@
Przegldajc czasopismo~
"Home i Garden"
Wic tak wyglda na tamtym
wiecie; ale@ okamy czujno,
nie dajmy si zwie, te ich@
meble te pokrywaj si kurzem,
te soczyste@ befsztyki bywaj
przypalone, te trawniki trzeba@
bez przerwy strzyc, kurz,
spalenizna, warkot@ motoru na
tamtym wiecie take@ czasem
kogo uwiera, czasem kto
umiera@ z tych ludzi, ich
opalone i wymasowane@ twarze
te czasem bledn lub pokrywaj
si potem;@
poza tym i my mamy swoje
osignicia,@
nasze wyroby w niczym nie
ustpuj, nasze@ pozytywne
zjawiska coraz czciej@
wystpuj, nasze roboty
postpuj, nasza@ modzie
wstpuje w szeregi, nasze
widoczne efekty@ nastpuj po
podjciu okrelonych dziaa,@
a jednak na tym wiecie zawsze
co uwiera,@ choby wszystko
szo gadko, zawsze kto
umiera,@ chociaby nawet y,
to tylko na tamtym@ wiecie
nikomu nic do umierania,@ tylko
tam wszystko nie do uwierania@
i nie do uwierzenia@
Nazajutrz

Nazajutrz po kolejnym@
zbiorowym samobjstwie zawsze
tak samo@ idzie si rano po
gazety,@ zawsze tak samo bieli
si wieo@ spady nieg albo
wschodzi@ czyciutkie soce
letniego poranka, zawsze@ tak
samo dzwoni butelki z mlekiem
i@ pachn rogaliki, zawsze
tak@ samo maa dziewczynka z
tornistrem@ biegnie do szkoy i
potyka si i pada@ i tucze
kolano i jest duo paczu i w
tym paczu@ jest zawsze@ tak
wiele ycia@
11 II 76
Autentyk
Danucie i Adamowi Zagajewskim
Za jakie czterdzieci lat,
kiedy ju wszyscy@
powymieramy,@ okae si (ku
oglnemu zaskoczeniu), e@ czas
ycia tego pokolenia nie by@
er rozkwitu dziennikw
intymnych:@ cho z pozoru
sprzyjaa temu zjawisku masowa@
samotno, dzienniki@ jako si
nie rodziy, te intymne@
embriony poczte z zapodnienia
mzgu przez rzeczywisto@ (a
moe odwrotnie)@ umiercane
byy przed swym narodzeniem, w
ciasnych@ onach naszych
spdzielczych mieszka,@ w
ktrych co noc podrywa nas ze
snu@ trzask drzwi od windy lub
kroki na schodach;@ na nic byy
zapewnienia on, e to tylko
ssiedzi wracaj z dansingu.@
Tak, bojaliwe byo nasze
pokolenie@ i moe nawet@
lepiej, e nie zostan po nim te
dzienniki,@ ktre i tak byyby
nieczytelne@ z powodu braku
imion i pogldw wasnych,@
ograniczone do zapisu stanu@
pogody@ i aktualnego, na
wszelki wypadek niezmiennie@

dobrego samopoczucia.@
Trzej krlowie
Lechowi Dymarskiemu
Przyjd pewnie po Nowym
Roku.@ Jak zwykle, wczenie
rano.@ Kleszczami dzwonka
wycignity za gow z
pocieli,@ oszoomiony jak
noworodek,@ otworzysz drzwi.
Bynie@ gwiazda legitymacji.@
Trzech. W jednym z nich
rozpoznasz@ z bezmylnym
zdumieniem (jaki ten wiat@
jest may) swego koleg z awy
szkolnej.@ Od tamtych czasw
prawie wcale si nie zmieni,@
zapuci tylko wsy,@ no, moe
przyty troch.@ Wejd. Bynie
zoto ich zegarkw (jaki@ ten
wit jest szary), dym z ich
papierosw@ zasnuje pokj
kadzidlan woni.@ Brak mirry
do kompletu - pomylisz
pprzytomnie,@ wsuwajc pit
pod tapczan ksik, ktrej nie
powinni znale -@ co to
waciwie takiego ta mirra,@
trzeba by kiedy nareszcie@
sprawdzi. Pan@ pjdzie z
nami.@ Pjdziesz@ z nimi. Jaki
ten nieg jest biay.@ Jaki ten
fiat jest czarny.@ Jaki ten
wiat by ogromny.@
grudzie 76
Co bdzie wiadectwem
Krystynie i Ryszardowi
Krynickim
Nie nasze podrczniki
historii, ktrych nikt@ nie
otworzy, bo i po co, nie@
gazety, ktre nigdy nie byy
otwarte@ na rzeczywisto
(jeli nie liczy niektrych@
nekrologw i prognoz pogody),
nie listy,@ ktre tak czsto
byway otwierane, e@ niczego w

nich nie moglimy pisa


otwarcie,@ i nawet nie
literatura, te zamknita@ w
sobie, w szufladach urzdnikw
albo@ w tekturowych trumienkach
okrojonych wyda;@
jeli co pozostanie, to
otwarte oczy@ tego dziecka, co
dzisiaj nie moe zrozumie@
naszego wiata zamknitego - i@
otwiera usta, aby zada nam
pytanie;@ i jeli nie
przestanie powtarza swych
pyta,@ da kiedy naszej
prawdzie otwarte wiadectwo@
Chciabym si raz dowiedzie,~
co waciwie
Chciabym si raz dowiedzie,
co waciwie o tym@ myl,@ o
tym sobie (czas wreszcie
pomyle o sobie,@ zakrztn
si w przedsionkach serca,@
wyjani tlenem, na czym
waciwie polega@ czer krwi w
yach, ustali, jaki wniosek
pynie@ z gruczow, co kryje
si pod okrgym@ pozorem
czaszki, dokd w gruncie ycia
zmierza@ cae to wiotczejce,
spocone, dyszce ciao);@
chciabym wiedzie, co w caej
tej sprawie naley do mnie@ ze
wiata (czas ju byby wyznaczy
granice,@ zda sobie spraw, z
czym si wi@ te nici nerww,
jakie noe obi@ sowa w
korze mzgowej, co wpywa z
oddechem@ na zachowanie si
puc, co przyjmuje@ naskrek do
swej chonnej wiadomoci, i@ co
si nie mieci w gowie ani w
godnych oknach renic);@
chciabym by cakiem pewny,
co waciwie sdzi w procesie@
umierania (czas byby ju si
przyzwyczai@ do pyta tego
trybunau,@ czas byby wreszcie
ustali, kto tu jest@ oskarony o

zbrodni tego codziennego@


stanu, kto sdzi i kto kogo
wizi:@ czy za tym murem skry
jest wiat czy ja sam,@ czy ja
krzycz przez krat rzs w
wiat, czy wiat krzyczy w gb
mnie)@
ono przyrody
Nie chce mnie podne@
przyrody ono:@ nie chc mnie
wchon@ jej wody chodne,@
jej wonne zioa;@ chobym si
kuli@ jak pd - nie zdoam@
nigdy si wtuli@
w ono natury.@ Ono nie
kamie.@ Wie, e nie dla mnie@
sosny i chmury,@
azyle wiatru,@ rosy i
trawy,@ trafny i trway@ sens
tego wiata.@
Nie, c za lapsus:@ w ten
sens gocinny@ wnosi swj
absurd?@ Zostaw to innym.@
Dla nich - sobotnie@ sielskie
wycieczki;@ dla mnie sromotne@ w siebie ucieczki,@
odwroty, klski.@ ono mnie
roni:@ zamiast osoni,@
ciska drzew pici,@
bodzie jak wczni@ kadym
promieniem.@ Zwraca mnie w
sztuczno, w ludzk
niesuszno@ tym
poronieniem.@
Cae ycie przed tob
Cae ycie przed tob, spjrz;
cay wiat czeka@ na ciebie t
poczekalni, twarz tego
czowieka,@ ktry zasn nad
stoem z rozlan kau piwa,@
nieogolony i zmity; przed
tob cae i obce@ ycie, na
stos picego ciaa zwalone w
poprzek@ twego spojrzenia - i
jest; i yje; i yjc - wzywa@

ciebie. Czy to jest wanie


to, czego si spodziewa?@ Czy
rodzc si, moge wiedzie, e
tylko w jedno si przedar@
ycie - e caa reszta czeka
ci, obca i ywa?@
Ja wiem, e to niesuszne
Tak, ja wiem, ale@ kiedy
ocknem si przed wczonym
telewizorem, kiedy@ migna na
ekranie ta twarz (ja wiem)
oguszona@ dziecicym
zdumieniem blu, kiedy@ przez
par sekund (ja wiem, e) w
moich oczach@ to przetrcone
wybuchem ciao czogao si jak
najdalej od linii@ okopw,
kiedy (ja wiem, e to) jeszcze@
w chwil potem w moich oczach
pyny@ jego zy po umazanej
botem czy krwi twarzy -@
ja wiem, e to niesuszne,
e@ niesuszny by ksztat
hemu, niewaciwy@ model
karabinu, nie ten okop,
nieprawidowy@ kierunek
pezania, nie na miejscu@ te
zy, a nade wszystko, nade@
wszystko niesuszne byo
wszystko, co widziaem,@ co
wiedziaem, oguszony@
dziecicym zdumieniem nie
mojego, nie@ naszego blu,@
ale mimo to (ja wiem, e to
niesuszne)@ widziaem, mimo to
wiedziaem (ja wiem,@ e), mimo
to@ byem nim przez chwil
(ja@ wiem) i bardzo chciaem,@
przysigam, tylko przez chwil,
eby@ nie trafi mnie nowy
odamek, eby udao mi si@
dotrze do swoich i ebym wrci
cay@ do domu, ja wiem, e to
byo,@ ja wiem, przysigam,@
ja wiem.@
To mnie nie dotyczy

To mnie nie dotyczy, ten


dotkliwy@ chd lufy
przytknitej do czyjej
potylicy@ nie mnie dotyczy, nie
do mnie naley@ ani ta gowa,
ani ta do z pistoletem, ani@
ocena kto ma racj i po czyjej
stronie ley@ opata, ktr
wykopano d, nie zawracajcie@
mi tej ogolonej gowy, mylenie
o tym nie jest mi na rk,@ ani
na t w rkawie mundurowym,
ani@ na t zwizan drutem,
mnie to nie dotyczy@ (a jednak
czuj, e cho takie to
niewane,@ to przecie@
zniewaa mnie);@
powtarzam sobie: to mnie nie
dotyczy, nie dotyka@ mnie
wskazujcy palec paki, nie moja
w tym gowa@ osaniana rkami,
nie mam nic wsplnego@ z tym
zbitym czowiekiem poza
niezbitym faktem,@ e te
jestem czowiekiem, a to znaczy
w kocu@ tak niewiele, poza tym
bez powodu przecie@ nie bij,
jestem wprawdzie wolny od
uprzedze,@ ale nawet, gdy
kogo bij bez uprzedzenia,
wiem,@ e sam sobie by winien,
mnie to nie dotyczy@ (a jednak
czuj, e cho jest to tak
niewiele,@ to przecie@
zniewala mnie);@
raz jeszcze: to mnie nie
dotyczy, nie czuj si
dotknity,@ gdy musz szepta
swoj spowied poprzez kratki@
rubryk ankiety, z ulg wpisuj
duymi@ literami Nie Dotyczy,
gdy mnie pytaj o@ przesze,
obecne i przysze pogldy,@ sam
siebie rozgrzeszajc, daj sobie
sowo,@ e w nic si nie dam
wplta, e nie powiem sowa@
wicej ni to konieczne, bo
ostatnie sowo@ i tak maj
silniejsi, mnie to nie dotyczy@
(a jednak: chocia to mi na nic

nie zezwala,@ to przecie@ nie


zwalnia mnie)@

Na mier przyjaciela
Na tw mier - bo cho nigdy
tak bardzo jak teraz@ nie ye
(jeli yciem@ nazwiemy
regularny puls ywej gotwki@
wzbierajcy co miesic w
kieszeni na sercu@ i rwnie
regularny przyrost ywej
wagi),@ wic cho nigdy nie
ye tak bardzo jak teraz,@ to
jednak twoje ycie ju od
dawna@ przestao y@ o
wasnych siach: teraz jest to
ycie,@ na ktre si zarabia,
ycie towarzyskie,@ w ktrym
si bierze udzia, ycie z t
czy inn@ kobiet, ycie
osobiste i@ zawodowe, w ktrym
wszelkiej pomylnoci ycz@
podwadni, z ludmi trzeba umie
y, nie samym@ chlebem i tak
dalej, tak to jest w tym
yciu;@
na tw mier - bo cho nigdy
tak bardzo jak teraz@ nie
czue si jak nowo narodzony
(jeli@ nazwa narodzinami to
proste odkrycie,@ e nie jest
niczym wyrodnym wrodzona@ nam
wszystkim rezygnacja, zrodzone z
warunkw@ posuszestwo lub
przyrodzone ludzkie prawo do@
przejcia przez ycie na
kolanach), zatem@ chocia nigdy
tak bardzo jak teraz nie
czue,@ e po trzydziestce
narodzie si na nowo,@ to
jednak twoje narodziny nie s@
przyjciem na wiat@ i
otwarciem na oczu:@ s
odejciem w mrok, mimo e tak
bardzo jeste@ rodzonym bratem,
nieodrodnym synem@ kadego z
nas;@
na tw mier wic, raz

jeszcze powtrz, na mier@


zapomniaem, e mona ucisn
ci rk@ i nie czu jej
trupiego zimna, na tw mier@
spycham dzi win za to, e ju
nigdy@ ci nie zobacz, cho
codziennie chodzisz@ tymi
samymi co ja ulicami,@ na tw
mier zapomniaem powoa si
przed@ trybunaem tej kartki,
tego trenu, ktry@ i mnie
skazuje@ na twoj mier@

Ci mczyni, tak potni


Ci mczyni, tak potni,
pokazywani zawsze@ nieco od
dou przez przykucnitych
kamerzystw, unoszcy@ cik
stop, aby mnie rozgnie, nie,
aby si wspi@ po schodkach
samolotu, podnoszcy rk@ na
mnie, nie, na powitanie tumw@
posusznie machajcy
chorgiewkami, ci podpisujcy@
mj wyrok mierci, nie, tylko
umow@ handlow osuszan
natychmiast usunym@
bibularzem,@
ci tak odwani, z tak
podniesionym czoem@ stojcy w
otwartym samochodzie, tak@
mnie wizytujcy front robt
niwnych, jakby@ stawiajc stop
w brudzie wstpowali w okop,@
ci z tward rk, zdatn do
walenia w pulpit@ mwnicy i
klepania po ramieniu@ zgitych
w ukonie ludzi, przyszpilonych
przed chwil@ orderem do
czarnego garnituru,@
zawsze@ tak si ich bae,@
taki bye may@ wobec nich,
zawsze stojcych powyej@ ciebie,
na schodach, mwnicach,
trybunach,@ a przecie
wystarczy cho na jedn chwil@
przesta si ba, powiedzmy:@
zacz si ba troch mniej,@

by si przekona, e to wanie
oni,@ e to oni najbardziej si
boj@
A tak niewiele brakowao
Adamowi Michnikowi
A tak niewiele brakowao:
mogem@ po prostu wraz z innymi
podnie rk,@ po prostu wraz
z innymi j opuci -@ aby w
tej samej chwili wrosa
cikim@ okciem w zielone
sukno prezydialnych stow,@ w
skr wycieajc przepastne
siedzenia@ czarnych limuzyn, w
polakierowane@ pulpity mwnic,
w bankietow biel@ obrusw;@
mogem podnie rk. Ale
nie.@ Nadmiar przekory? brak
pokory? szczerze@ mwic,
jedynie moment zagapienia:@
paniczny strach na myl, e moe
wcale@ nie bd mg opuci
rki, e@ do podniesion
przebije rzenicki@ hak nieba,
ktre ze smutn ironi@ lubimy
sobie wyobraa jako@ pusty
sklep misny, gdzie tylko
czasami@ zjawia si towar w
postaci@ naszych zarnitych
dusz.@
Tum, ktry tumi~
i tumaczy
Tum, ktry tumi i
tumaczy;@ ktry tupotem i tp
guchot,@ stoczony w
autobusach i tunelach, tumi@
sabiutkie ttno sensu,
stukajce w czaszce,@ ale ktry
tumaczy ten ulotny puls@ na
nieodwoaln mow@ swej tumnej
samotnoci;@ tum, ktry, cho
nie daje mi si wytumaczy@ i
tumi kade sowo, kadc mi na
ustach@ do wsplnego
milczenia,@ jednak w moje
ttnice toczy wspln krew,@

czarn,@ na oczyszczenie
czekajc, wci@ tukc
guchym mrokiem w mur komory
serca;@ ten tum, ktry
tratujc i duszc, zarazem@
ogarnia swym uciskiem, tchem
napenia puca@ i
niewytumaczalny, jest
wytumaczony@

Stan skupienia
Cho pisane w stanie braku
skupienia;@
cho powstaj na kolanie; cho
rzucone na kolana, rzadko kiedy
powstaj;@
cho lotny i cieky popiech
przenika przez zamknite drzwi
strof jak swd kuchenny i szum
wody z kranu;@
cho w ich akcentach sycha
stpanie ssiada po obolaej
pododze czaszki;@
cho czuje si w ich rytmie
pieszny puls stanw
przedzawaowych, duszny bl
codziennego stanu wyjtkowego;@
cho w charakterze ich pisma
wida nerwowo, jakby prbowano
je spisa szybciej ni trwa
zoenie podpisu pod nakazem
rewizji;@
cho powstaj nieraz tak jak
powstajce z przeraenia
wosy;@
cho ich stan pozostawia wiele
do krzyczenia -@ umwmy si,
e@ krzycze w nich nie
warto;@ e w staym braku
skupienia ich stan skupienia
musi by tym bardziej stay;@
e nie wolno im przecieka
przez byle palce, ulatnia si
przy byle pace;@
e s jedyn rzecz, ktra nie
jest do kupienia@
i ktra czasem bywa odkupieniem@

To, co jest wierszem~


nie do pomylenia
To, co jest wierszem nie do
pomylenia@ w owalnych ramach
stadionu, na ktrym@
stoczeni@ (gowa przy
gowie)@ guszymy@ zwycisk
wrzaw wsplny i codzienny
lk;@
to, co jest wierszem nie do
uoenia@ w ochoczym rytmie
marszu, ktry krokiem@
defiladowym@ (noga w nog)@ w
strzpy@ roznosi kad nie do
regularn myl;@
to, co jest wierszem nie do
wymwienia@ w ospaym ryku
ekranu, przed ktrym@
spdzamy@ (rami w rami)@
kady wieczr@ jak zbyt szybko
rosncy nam pod sercem pd;@
to, co jest wierszem nie do
umieszczenia@ w otwartej ranie
porannej gazety,@ ktra
powtarza@ (sowo w sowo)@ co
dzie@ ten sam krwotok
witania, cho dokoa noc;@
to, co jest takim wierszem,
lub inaczej:@ to, co jest win
nie do odpuszczenia,@
staje si wiar nie do
odrzucenia,@ staje si wiedz
nie do oduczenia,@ staje si
wzrokiem nie do olepienia@
Z tomu~
"Tryptyk z betonu,~
zmczenia i niegu"~
(1980)
Ktem u siebie
(Wiersze mieszkalne)
Mieszka
Mieszka ktem u siebie
(cztery kty a@ szpieg pity,
sufit, z gry przejrzy moje@

sny), we wasnych czterech@


cienkich cianach (kada z nich
pusta,@ a podoga szsta
oddolnie napitnuje@ kady mj
krok), na wasnych mieciach,@
do wasnej mierci (masz jam w
betonie,@ wic pomyl o
sidmym,@ o zgonie,@ smy
cudzie wiata, czowieku)@
Nota: Wyraenie "jama w
betonie", oznaczajce mieszkanie
spdzielcze, autor zawdzicza
niezmordowanej inwencji
jzykowej Lecha Dymarskiego.
Cae ycie na walizkach
Cae ycie na walizkach z
wasnej skry@ (ta najtasza
imitacja tektury);@
ktem pord swych skadanych
koci@ (prawie plastik, lecz
gorszej jakoci);@
wprowadzajc si przejciowo w
mzgu zwoje@ (mniej ustawne ni
przechodnie pokoje);@
na odchodnym z przedsionkw
serca@ (byle klatka schodowa
jest szersza);@
na wylocie ze renicy oka@
(nie tak jasnej jak kuchnia bez
okna):@
w tym lokalu nie umeblowanym@
z tymczasowym yj
zameldowaniem,@
chocia nigdy twoim si nie
stanie@ twoje ycie, zastpcze
mieszkanie@
Razem z kurzem
Razem z kurzem na ksikach, z
odciskami@ palcw na szkle
(ostronie,@ nie rzuca),
razem@ z kartk na cukier i
krzyem na drog@ (ostronie,
nie upuszcza); przeprowadzam
si@ razem z pisaniem na
kolanie, z tysicem terminw@

na gowie (ostronie, nie


przesuwa), z tysicem@ na
czarn godzin (ostronie, nie@
przeczuwa), razem z min na
schwa i ran@ na przestrza, z
obietnic na odczepnego i
nadziej na@ wyrost (ostronie,
nie dowierza), razem@ z mona
na upartego i trzeba na gwat,@
razem z bdzie na pewniaka i
zapomniaem na mier
(ostronie,@ nie umiera),
razem z zacznijmy na nowo@ i
odpuka na wszelki wypadek i
wszystko@ na prno, i razem z
t mioci, ktra@ jedyna mi
zostanie na zawsze, na przekr@
i naprawd, ostronie,
tragarze,@
to wszystko jest znacznie
cisze, ni na to wyglda@
Jeeli porcelana,~
to wycznie taka
Jeeli porcelana, to wycznie
taka,@ ktrej nie al pod butem
tragarza lub gsienic
czogu;@ jeeli fotel, to
niezbyt wygodny, tak aby@ nie
byo przykro podnie si i
odej;@ jeeli odzie, to
tyle, ile mona unie w
walizce,@ jeeli ksiki, to
te, ktre mona unie w
pamici,@ jeeli plany, to
takie, by mona o nich
zapomnie,@ kiedy nadejdzie
czas nastpnej przeprowadzki@
na inn ulic, kontynent, etap
dziejowy@ lub wiat:@
kto ci powiedzia, e wolno ci
si przyzwyczaja?@ kto ci
powiedzia, e cokolwiek jest na
zawsze?@ czy nikt ci nie
powiedzia, e nie bdziesz
nigdy@ w wiecie@ czu si jak
u siebie w domu?@

Dykto, sklejko, tekturo,~


pyto padzierzowa
Dykto, sklejko, tekturo, pyto
padzierzowa,@ jeszcze si
wyprostuj i ko pacierzowa@
wstawi si za mn, we mnie
nieugicie skleci@ pacierz
prosty jak mebli odwrconych
plecy@
z dykty, z pyty pilniowej,
ze sklejki, z tektury;@ ja
jeszcze zmartwychwstan, chocia
nie wiem, ktry@
ja; przestan si garbi,
chocia krgw dyktat@ nie
przetrwa w moim ciele tak dugo
jak dykta,@
co wpaja plecom szafy
niezomno pionow;@ jakby si
Ksiyc nagle sw ciemn
poow@
odwrci ku mnie - stoj i
przykadam ucho,@ i puste serca
mebli gucho w nich i sucho@
dudni sw niemiertelno
tandetn; ja jeszcze@
wyprostuj si przecie,
podwign si, zmieszcz@
w sobie ten cay prosty wiat,
moja grobowa@ pyto, dykto,
tekturo, pyto padzierzowa@
Czas skoczy z takimi
Czas skoczy z takimi@
praktykami - skary si
lokator@ wasnociowego ycia czekam co dzie,@ a On nie
raczy si zjawi,@ fachowiec od
siedmiu boleci; wszystko@
paczy si, pka, psuje,@ a On
nie przyjdzie, chocia sam
zawini@ w swoim czasie@
wszystkie moliwe usterki;@
zapytuj, jak dugo mona si
modli na klczkach,@ chodzi w
kocu o zwyk@ rzetelno; na
pocztku byo sowo@ honoru, e
przyjdzie i naprawi,@ a teraz

tylko domaganie si kolejnych


zaliczek;@
i jak On chce, ebym w Niego
wierzy,@ ten niesolidny
rzemielnik@ bujajcy w
obokach;@
czas skoczy z takim
spogldaniem z gry@ na
czowieka;@
czy On sobie wyobraa, e jest
moim Panem?@
Choby najgrubszy rygiel
Choby najgrubszy rygiel,@
najwymylniejszy zamek:@ c
elazny ich rygor,@ gdy z
zewntrz i wewntrz zamt?@
Na nic zatrzask i sztaba,@
pk patentowych kluczy:@ pi
mroku rygle kruszy,@ gdy na
drzwi twoje spada.@
Przez niewidoczn szpar@
zamknitych na acuch drzwi@
wcinie si do koszmaru,@
ktry otwarcie drwi@
z twoich zamkni i zakl;@
a w drzwi wprawiony judasz,@
cho obojtno udasz,@ kae ci
w ciemno patrze.@
I woanie o pomoc, wierne i
wieczne woanie,@ kpic z
opaconych polis,@ do domu ci
si wamie,@
miadc najgrubsze rygle,@
najsolidniejsze z zasuw.@ Spoza
wiatw i czasw@ wasny gos
ci docignie.@

Z rzadkiego bota, z gliny


Z rzadkiego bota, z gliny
wilgotnej wyrose wieowce,@ w
jedenastopitrowy swj byt na
mur_beton wierzce,@ czy
naprawd? powiedzcie, naprawd
obca wam rozpacz@
tego, kto dach nad gow ma

jak nad gow wiszcy@ miecz,


kto jednym tchem ycia mier
sam sobie wyrzdza@ i nie ma
chwili, by z czci siebie nie
musia si rozsta?@
Otwartymi oknami spjrzcie: z
terierem zawzicie wszcym@
powraca ze spaceru mieszkaniec,
ciao w jesionce,@ wilgotna
glina, ktrej co chwila nowy
rozkaz@
wydaje mier. Lecz on o tym
wie. Wierzy w lata, w miesice@
nie tak jak wy, wieowce, sw
wieczno wynios wieszczce@
i niewiadome, e glina przetrwa
betonu rozpad.@
Skoro ju musisz krzycze,~
rb to cicho
Skoro ju musisz krzycze, rb
to cicho (ciany@ maj@ uszy),
skoro ju musisz si kocha,@
zga wiato (ssiad@ ma@
lornetk), skoro ju musisz@
mieszka, nie zamykaj drzwi
(wadza@ ma@ nakaz), skoro
ju@
musisz cierpie, rb to we
wasnym domu (ycie@ ma@ swoje
prawa), skoro@
ju musisz y, ogranicz si
we wszystkim (wszystko@ ma@
swoje granice)@

Kady z nas~
ma schronienie
Kady z nas ma schronienie w
betonie,@ oprcz tego po jednym
balkonie,@ na nim skrzynk,
gdzie sadzi begonie;@
odbywamy mierci i porody,@
ogldamy prognoz pogody,@ aby
y, mamy wane powody;@
jednoczenie nam bij
godziny,@ jednakowo si

kcimy, godzimy,@ odpoczynek


nasz jest jaki? - godziwy;@
z okna wida w porze
szarwki@ stuwatowe w innych
oknach arwki;@ a pod blokiem
kredens z ciarwki@
wanie znosi firma
transportowa@ i kto dwiga ale si zmordowa -@ sof, ktra
jest jak zawsze bordowa@
czerwiec_padziernik 1978
Dziennik zimowy
(Wiersze okolicznociowe)
"What if this present were the
world's last night?"
(John Donne)
1 Xi 79: Elegia pierwsza,~
przedzimowa
Zima nas nie zaskoczy. Nas
zmarznitych, zmartwionych
zawczasu,@ dmuchajcych na
zimny padziernik, eby prdzej
ju sparzy nas mrz.@ Kto w
wietrznym nie tutaj wyrs, kto
w wieczny nieg tutaj wrs,@
temu lato, zawsze zbyt krtkie,
nie rozepnie do koca
zatrzaskw@
mrozu, trzaskajcego jak radio
jeszcze dugo po wyczeniu.@
Nie zaskoczy nas zima. Szkoleni
w skuleniu, w stuleniu doni,@
w stuleciu tym i w tych
stronach, w ktrych nas nic nie
osoni@ przed przecigiem
zamieszek, zadymek - nimy
trzewo, ju wyleczeni@
z marze o tym, e ycie
podaruje nam ciep rczk@ co
trwaego. Kpanych w przerbli a
nie w gorcym rdle,@ nas zima
nie zaskoczy, nie oszukaj nas
zudne@ suflety czerwcw i
lipcw, serwowane na niezbyt
gorco@
i topniejce w ustach. Tu
zawsze - mniej wicej - jest

zima.@ Nam, zawczasu


zmartwionym, za ycia
zmartwiaym, szron@ skro bieli
przed terminem; a nieg jak
schludny schron@ skrywa przed
czasem szaro, niejasno,
brud; a mrz trzyma@
dugo, cho trzyma nas krtko
za twarz schowan w szaliku.@
Nas nie zaskoczy zima. Nas zimy
przygotoway@ na najcisze
krawiectwo; do upaw nam
starcza opau@ i ze sceptyczn
min patrzymy, jak w oczach
zanika@
sczerniaa pryzma, jak yzne
boto wygrywa w tej walce,@ jak
ziemia przebiniegiem przebija
kart niegu;@ nam zimno si
robi na myl, e nie ma nic
bardziej jasnego@ od niegu i
mierci, ktre i tak wrc twardsze i trwalsze.@
Zima nas nie zaskoczy. Nas
zmartwiaych, zmarniaych na
zapas.@ Tylko wznosi nam
wzdu chodnikw piramidy; tylko
nam piach@ sypa pod koa
miadce; tylko wszy spod
biaych pacht@ niky zapach
nicoci, bezgraniczny, bezbarwny
zapach.@
5 Xi 79: Gdyby nie ludzie
Gdyby nie ludzie, gdyby nie
istnieli@ tak natrtnie, ze
swoim upieem, paranoj,@
wystrzpionymi spodniami,
antysemityzmem,@ kopotami w
pracy, trwa ondulacj,
skonnoci@ do uproszcze i
zadyszki, gdyby wcale@ nie
trzeba ich byo poznawa,
przecierajcych zamglone@
okulary, wycierajcych
zamaszycie@ buty straszne dzi
boto, ocierajcych@ bezsiln
z, gdyby nie otwierali przed
kadym@ tak od razu swoich
otuszczonych serc i

wyszmelcowanych teczek@ z
przetartymi na zgiciach
papierami chwileczk@ gdzie ja
podziaem to zawiadczenie,
gdyby@ w ogle ich nie byo,
tych zanadto@ takich samych i
nadmiernie@ odmiennych wiatw
z podwyszonym@ cinieniem, z
wygrowanymi@ daniami panie
musisz pan mi pomc, zbyt
gono@ mwicych, zbyt
naocznie@ ywych, zbyt
dotkliwie@ ludzkich,@
o ile atwiej by si mwio
nic co ludzkie nie jest@
7 Xi 79: Nigdy naprawd
Nigdy naprawd nie marzem,
nigdy@ nie ary mnie wszy,
nigdy nie zaznaem@ prawdziwego
godu, ponienia, strachu o
wasne ycie:@
czasami si zastanawiam, czy w
ogle mam prawo pisa@
13 Xi 79: Elegia druga,~
urodzinowa
Obchodz urodziny@ z daleka i
na palcach@ licz trzydzieci
trzy lata, skoczone@ na
chybcika i z grubsza@ jak
terminowa praca, do ktrej nie
miaem@
nigdy serca; bo z rk@ na
nim przyznaj: wcale@ nie
spodziewaem si akurat tego@ a
nie innego ycia,@ przychodzc
w swoim czasie na wiat.@
Szczerze mwic,@
jeli chodzi o ycie,@ nie
mam wyrobionego@ w cigym
uyciu zdania, adnej gadko@
chodzcej wte i wewte@
szuflady, ktr mona by
szczelnie zamyka@
usta zwtpieniom; moim@
zdaniom wci - moim zdaniem -@

brak wyrobienia, brak ogady


takiej,@ jaka uatwia ycie@ w
jego wanych momentach, na
przykad w momencie@
mierci. Ostatnie sowo@ ma
ten, kto jest go pewny,@ kto na
pewniaka gosi: "najwaniejsze@
to przey", albo "ycie@ ma
swoje prawa", albo (jeszcze
lepiej) "ycie@
jest yciem"; w moich
zdaniach@ nie ma ywego ducha@
pewnoci co do tego, e
naprawd@ ycie (wasne) jest
wane,@ i e ma swoje prawa, i
nawet, e jest@
yciem a nie czym innym;@ nie
jestem pewny swego@ ycia, nie
jestem pewny siebie, nie wiem,@
nawet, czy czuj pewny@ grb
pod nogami, wanie, niepewny
jest nawet@
amen w pacierzu (nigdy@ nie
zdoaem go wyku@ na blach
ani wyklepa tak prosto@ jak
drut, zawsze zgniataa@ mnie
ta eliwna kula, tak trudno j
dwign@
do pewnych granic nieba,@
biedroneczko le przynie@
pewny kawaek chleba, nie, do
dzisiaj@ nie wiem, jak to
powiedzie@ pewnym i penym
gosem, skd miabym wzi
taki@ gos, skoro gardo
jeszcze@ boli po pierwszym
krzyku,@ tym sprzed trzydziestu
trzech lat); nie, nie stoj@ na
pewnym gruncie, stoj@ na
lotnym piasku, ktry mierzy mj,
nasz czas@
26 Xi 79: Z innych~
wanych wzgldw spoecznych
"bleiben und stille bewahren
das sich begrenzende Ich"
(Gottfried Benn)
W niezdecydowanym odwoaniu od
nieodwoalnej decyzji@ zatajam
niniejszym (pouczony o
odpowiedzialnoci karnej), e@

to, i odmwiona mi jest i tym


razem aska@ paszportu, tak
naprawd sprawia mi pewn
ulg:@ gdy wyobraam sobie z
fotograficzn (lewe ucho@
odsonite) dokadnoci siebie
samego@ na wszystkich tych
akropolach i broadwayach siebie@ wraz ze wszystkimi
przeszmuglowanymi@ w szarych
tobokach (co pan ma@ do
zadeklarowania) obu pkul
mzgu@ zmartwieniami,
zmarzniciami,
zmarnotrawieniami,@ z ca t
wsik w oczy (szare;
ciemnoblond;@ wysoki; brak)
wilgotn kontraband@ niegu z
deszczem, zaciekw i bota,@
wtedy ogarnia mnie
przestrach,@ e w tak jaskrawo
odmiennym wietle, gwarze,
zapachu@ ja przecie bd wci
ten sam@ i rzeczywisto,
krysztaowy kieliszek,@ moe nie
wytrzyma tego dysonansu@
10 Xii 79: nieg I
Z ust mi wyje, niegu,@
ten jzyk, ktry wziem
pomykowo@ sobie na wasno i
ktry trzymaem@ tak dugo za
zbami; wyrwao@ mi si to z
ust, ta czerwie bolesna i
ciepa,@ gdy mnie, niegu, za
jzyk cign, kiedy ama@
sobie mj jzyk na mnie, chcc
mi rozwiza ten supe@ liski
od krwi i liny, ktry, midzy
nami@ mwic, strzpi si
niepotrzebnie o@ pknit szyb
jawy, ktra nas rozdziela;@
od ust mi odje, jzyku,@
ten nieg, co midzy ustami a
brzegiem@ horyzontu tak jarzy
si dla mnie, e staem@ z
otwartymi ustami; nie mam do
nich co@ woy teraz, ta biel
lodowata i czysta@ nie jest w

stanie przemwi do mnie bez


ogrdek@ zbw i mam j tylko
na kocu jzyka,@ szorstk od
mrozu i szronu, nawet nie na
kocu,@ mam tylko jzyk,
kaleczony o@ pknit szyb
jawy, ktra nas rozdziela@
14 Xii 79: Wieczr autorski
Leszkowi, autorowi
Przyszli, poniewa s pewne
sprawy i sami panowie jestecie
sobie winni.@ Wkroczyli,
poniewa s pewne prawa i chyba
pan nie chce, ebymy wywayli
drzwi.@ Przerwali czytanie,
poniewa s pewne sowa i
radzimy panu po dobroci.@
Odebrali wiersze, poniewa s
pewne granice i umwmy si.@
Spisali wszystkich, poniewa s
pewne przepisy i niech pan nie
naduywa naszej cierpliwoci.@
Przeszukali mieszkanie, poniewa
s pewne zasady i pani bdzie
askawa uciszy to dziecko.@
Zabrali par osb, poniewa s
pewne koniecznoci i spokojna
gowa, m wrci pojutrze.@
Nikogo nie uderzyli, poniewa s
pewne formy i a jake, tego
bycie panowie chcieli.@ Nie
pracowali dugo, poniewa jest
pewien film w telewizji i
czowiek jest tylko
czowiekiem.@
15 Xii 79: Zawrt gowy~
od sukcesw
Stoj przy stole w kuchni,
kroj baleron@ na kolacj dla
rodziny, dobrze,@ e mam
rodzin, dobrze, e zdobyem@
dla niej baleron, dobrze, e
dochrapaem si wasnej@
kuchni, w ktrej mog kroi@
ten baleron;@

nagle@ co ze mn niedobrze,
musz@ si oprze, biay st
taczy@ w oczach, rozpywa si,
ronie@ w nieny (dlaczego
wszystkie@ przywidzenia) step,
po ktrym,@ trzymajc si
(musz@ by takie) za rce, id
przed@ (melodramatyczne)
siebie@ moje dzieci;@
otrzsam si, przecieram oczy,
sigam po baleron,@ ktrego
sporo jeszcze zostanie na
jutro@
18 Xii 79: nieg II
Bezczelnie bezcielesny,
bezczeszczco czysty,@
brukajcy sw biel krochmalon
bruk@ najbardziej wyboisty i
najbardziej szary;@ kryjcy
kad sprawk, kad prawd,
brud@ i brak kady, drg bruzdy
i brunatno grud@ pod pacht
gadk, spran i steryln;
czyby@ midzy blem a biel
tak obce obszary,@ tak puste
karty byy, e on tylko mie@
zapisa je, zasypa: drobny,
biay druk@
patkw? Nieprawda. yzne i
ywe ojczyzny@ szaroci ra
ruchem w tym zmroonym nie:@
ludzie; ich ten odgrnie
narzucony grb@ nie pochonie,
wystawa bd z kadej szpary@
pobielanej mogiy i depta ten
prg,@ ten stopie topniejcy,
przejciow mier, nieg@
19 Xii 79: Czyste rce
Palce modego porucznika
Suby Bezpieczestwa,@ ktry w
komisariacie dworcowym
wertowa,@ podnoszc na mnie co
chwila peen wyrzutu wzrok,@
wydobyte z moich bagay rysunki
Jana Lebensteina,@
nie zostawiy na papierze
adnych ladw.@

Dziwne.@
Nie ebym si spodziewa plam
krwi, smug potu, brudu,@ czy
choby tustych odciskw, ktre
podobno zostawia na ksikach@
lubicy czyta przy jedzeniu
Wielki Nauczyciel Ludzkoci:@
praca modego porucznika Suby
Bezpieczestwa@ jest czysta,@
on sam ma tytu magistra praw@
i nawyki higieny osobistej,
wyniesione@ z kulturalnej,@
inteligenckiej rodziny.@
A jednak@ byoby jako
naturalniej,@ gdyby na naszych
wierszach, rysunkach,
dziennikach i mzgach@
pozostawiali, choby na
pamitk,@ swj niepowtarzalny
(linie papilarne!) lad@ ci
najwnikliwsi z odbiorcw
wspczesnej sztuki;@ zwaszcza
gdy ocalaj j od zagady jednym
niechtnym zdaniem:@ "No
dobra,@ ostatecznie@ moemy
panu tego nie konfiskowa".@
21 Xii 79: But why?
Cynthia Kaminsky, dziewczyna
nie z tego@ wiata; z tego
drugiego; w tym@ znalaza si
tydzie temu (w pierwszym dniu
od razu@ zatrucie befsztykiem
tatarskim, "nothing serious");
przez cae@
dwudziestojednoletnie ycie
(widziaa te@ co, co si
nazywa "bar mleczny", "very
strange") nie wysuwaa@
zadartego nosa poza Springfield,
Illinois;@
"sorry", raz bya z wycieczk w
Washington, D.C.;@
Cynthia Kaminsky, wystajce
zby, nieopanowany chichot,@
nieustajce zdumienie:@
jak ludzie tutaj mog to
wszystko wytrzyma?@ czemu nikt
tego nie zdemaskuje w
gazetach?@

Tumaczymy dugo i mozolnie,@


a ona znowu:@ to po co w ogle
ludzie kupuj te gazety?@
Znw tumaczymy z wysikiem
(na szczcie wiemy,@ jak jest
po angielsku "nekrolog" czy
"dzia sportowy"),@ i zdawaoby
si, e ju wszystko rozumie,@
ale nagle:@
A dlaczego tu wszyscy tacy li
i smutni?@ czemu nikt si nie
mieje, gdy idzie ulic?@
przecie za par dni
"Christmas"!@
22 Xii 79:~
Uoone po ciemku
Ukad soneczny i ustrj
spoeczny@ cz swe siy w
trosce o moje oczy,@
olepiane jarzeniow lamp
niegu:@
pierwszy, pod pretekstem
astronomii, systematycznie@
obcina mi (przynajmniej do
dzisiaj) przydzia dziennego
wiata;@ drugi, pod pretekstem
ekonomii, nieregularnie@
wycza mi (na przykad dzisiaj)
wiato elektryczne.@
Ja wiem, chodzi im o to, abym
da oczom odpocz,@ a jeszcze
bardziej o to, abym odoy
ksik@ i posucha
tranzystorowego radia albo
muzyki sfer,@ abym nie
przejawia niezdrowej skonnoci
do czarnowidztwa, ale dla
zdrowia chadza spa z kurami -@
ot niedoczekanie wasze,
orbity i komitety:@ ja, nocny
marek, podejrzany okularnik,@
niepoprawny czowiek,
nieopierzona sowa@ na zo i
na prno wpatrzona w ciemnot i
ciemno,@ ja, niewprawny
jasnowidz, widzcy czarno przed
sob,@ do upadego bd
targowa si z kurz lepot@
le owietlonych planet i

nieowieconych reymw:@
"Moje ostatnie sowo: wicej
wiata!" -@
chocia ostatnie
sowo - wiem o tym - bd mie
one@
29 Xii 79: nieg III
Daremnie si wywyszasz o ten
centymetr nad ziemi:@ i tak
ci z niej zedrzemy, zgarniemy,
wywieziemy@
gdzie, gdzie nie bdziesz nam
dawa biel wynios i niem@
jasno do zrozumienia, e
przecie zesao ci niebo@
na nasze cikie roboty, aby
nam by anioem@ upadym ale
strem; i tak ci piachem,
popioem@
sypniemy, by nam
przykadem nie wieci, w oczy
nas nie ku;@ prno si
chcesz zasuy, niegu,
przebrany czowieku,@
i tak ci stratujemy, i tak
zmieszamy ci z botem,@ i tak
zrwnamy ci z ziemi a nie z
odlegym obokiem,@
aby nie mg nam wmawia zszarzay, zdeptany mie -@ e
ludzkie umieranie gorsze ni
biaa mier@
31 Xii 79: Ju wkrtce
Ju wkrtce wezm si za
siebie, wezm@ si w gar,
zrobi porzdek w szufladzie@
przemyl wszystko do koca,
zaplombuj zby,@ uzupeni
luki w wyksztaceniu, zaczn@
gimnastykowa si co rano, w
sowniku@ sprawdz kilka sw,
ktrych znaczenie jest dla mnie
wci niejasne,@ wicej
spacerw z dziemi, regularny@
tryb ycia, odpisywa na listy,
pi mleko,@ nie rozprasza si,
wicej pracy nad sob, w ogle@

by sob, by wreszcie
bardziej@ sob,@
ale waciwie jak to zrobi,
skoro@ ju@ i to od tak dawna,
tak bardzo@ nim jestem@
1 I 80: Elegia trzecia,~
noworoczna
Wicej huku petard,@ ni co
roku; ledzimy,@ wychyleni z
balkonu,@ jak wszystkim i
nikomu@ w rodku nocy i zimy@
chce si urzdza przetarg:@
kto radoniej i goniej@
skamie, e z niepokoju@
pierwszej w roku godziny@ nie
nasz codzienny letarg,@ lecz
nowa jawa ronie@ i
narodziny.@
Z balkonw, loggi, okien@
betonowego miasta@ lec
petardy, sztuczne@ ognie,
flaszki po wdce,@ gazet
ponce pasma;@ wszdzie, jak
sign okiem,@ wszdzie, jak
zadre sercem@ (ktre w piersi
si tucze@ goniej ni szko
o asfalt), co nas, jak wsplnym
mrokiem,@ wsplnym niejasnym
sensem@ jednak rozjania.@
Potrzebna jest okrga@ data,
godzina zero,@ by si w tej
okrgoci@ moga zmieci,
umoci@ ta, co zwykle uwiera@
kanciasto, co urga@ szorstkim
brakiem ogady:@ sztucznie
radoni, goni,@ yjmy; jutro
dopiero@ mier codzienna i
ciga@ wda si w nowe ukady@
z tym, kto umiera.@
Ale to - w dni poprzednie,@
ale to - w dni nastpne.@
Tymczasem - wicej huku,@ by w
oguszonym uchu@ nie brzmiay
mtnym ttnem@ echa bardziej
powszednie:@ opot flag, werbli
warkot,@ pochodw tupot
guchy,@ brawa stadionw tpe -@
to szumy niepotrzebne,@

ktrych sucha nie warto;@


sycha w nich ttent@
zagady - lecz zagady@
dalekiej i niepiesznej.@
Fajerwerki, petardy@ zagusz
oskot twardy@ czogw, co
ami mieszne@ szlabany i
zasady,@ i - z drugiej strony seri,@ pod ktr pada martwy@
w sytym i wiatym miecie@
jeszcze jeden zakadnik.@ To
wszystko nie na serio;@ to nie tu - jeszcze.@
Wic wicej, wicej, wicej@
petard i fajerwerkw:@ olepi
oczy mierci,@ zaguszy omot
w piersi,@ ktry jutro,
czowieku,@ kiedy budzik
zadwiczy,@ znw skoczy ci do
garda -@ a kiedy po raz
pierwszy@ ujrzysz na dnie
lusterka@ w swojej wasnej
azience@ twarz, w ktrej jest
pogarda@ i jest rozterka@
To ty. To on. Nad gow@ nie
gwiazda, lecz jaskrawa@
arwka. Siwe wosy@ liczy i
zanim woy@ marynark i
krawat,@ myli cierpko i
bogo,@ e jeszcze ten dzie
wytrwa;@ w betonowej swej
loy@ syszy, jak z lewa, z
prawa,@ nad stropem, pod
podog@ brzmi ta sama
modlitwa:@ "Nie moja sprawa;@
nie moja sprawa, Boe,@ co ze
wiatem si stanie@ i ze mn;
adnych pyta,@ nie mw mi, e
gd, szpital,@ potop, wojna,
rozstanie;@ i c mi po
oporze,@ gdy jestem lotnym
listkiem:@ nim zdepcz mnie
kopyta,@ zelij mi dugie
spanie@ i niech oczy otworz,@
gdy ju bdzie po wszystkim;@
nie wczeniej, Panie".@
Popatrz: jak zsyp do mieci@
przepa czeka pod nami:@ u
stp ludnego bloku,@ u stp
godnego globu,@ gdzie trwamy
wci, poddani@ niepunktualnej

mierci.@ Fajerwerki, petardy@


rzucamy na dno grobu:@ fig, my
si nie damy.@ Daleka gwiazda
wieci@ bez alu, bez pogardy@
ponad gowami.@

2 I 80: Eroica
"Schwyci swj los za gardo"
(Beethoven), ale jak@ to
zrobi, na to nie starczy piciu
palcw ani@ piciu zmysw,
tego si nie da@ poj ani
obj, tego garda, ono@ nie
jest obudowane grubymi
miniami@ ani okutane cienkim
szalikiem, z niego@ nie
wydobywa si ani krwawy ryk ani
kwany@ oddech, jego po prostu
nie ma,@
tego garda,@ a gdyby nawet
byo,@ rce i tak s stale
czym zajte,@ biciem braw,
podpisywaniem zezna, gr na
akordeonie,@ niesieniem siatki
z karpiami na wita,
trzymaniem@ drzewca, pchaniem
wzka, pocieraniem czoa@
30 I 80: nieg IV
Naley go oglda z autobusu
"Jelcz"@ starego typu, w ktrym
3 okna cakiem czyste@ nie s
nigdy, z zasady; i naley mie@
miejsce siedzce z dermy
pocitej yletk@ przez
chuligana, z nudw; i naley
lekko@ mruy oczy, by twarze
stoczone, bezkrwiste@
(mglicie znane, z widzenia)
pokryway wszystek@ szarawy
obszar szyby jak lustrzana
nied;@
i trzeba jecha w toku; i
trzeba daleko,@ na drugi koniec
mzgu, ten, ktry ma przystp@
bezwiedny i swobodny do wiata,

danego@ raz na zawsze; i z


aski; i przy sobie mie@ w tym
autobusie to, co najbardziej
dolega,@ ludzk wo, asymetri,
odroczon mier@ (wsuwany - z
gry, z wolna - do kieszonek
serc@ paszport z trwa
wanoci, ale w czasie
przyszym),@ take kaszel,
gderanie, okie, niky miech -@
dopiero wtedy mona znie ten
bl puszysty,@ t biel
przeszywajc, ten zbyt czysty
nieg@
31 I 80: Trzy spojrzenia~
przez rami
1
Brnc przez wieo spady
nieg,@ ja@ toruj drog
jemu,@
nigdy odwrotnie,@
a on mimo to myli z
nienawici:@ zagna by tego
nieroba@ do odgarniania
niegu@
2
Patrzc na tum uliczny w
zimowe popoudnie,@ pocieszam
si, e jeszcze wcale@ nie jest
tak le:@
wcale nie jest tak, e co
drugi przechodzie@ jest
policjantem w cywilu,@
to tylko std si bierze, e
po prostu@ co drugi dorosy
Polak@ ma taki wygld@
3
Przynajmniej mam t pewno,
e na caej ziemi@ jest chocia
jeden czowiek, ktry@ w tej
chwili@ pamita o mnie@
i gdzie ja pjd, tam pjdzie
i on;@ co wicej, jeli z
lenistwa albo niedbalstwa@
straci z oczu mnie,@ swojego
bliniego,@

czeka go nie tylko potpienie


wieczne,@ ale gorzej:@ nagana
subowa@
4 Ii 80: nieg V
Milczkiem opadajcy, chykiem
bielcy si niegu,@ c w
lutym, za oknem, nad ranem moe
by w tobie jasnego@
bardziej ni to, e trzeba pod
kodr jedn i ciep@ obj
si, sple ze sob obydwa sny,
nim uciekn@
przed witem; ni to, e
trzeba do nastroszonej piersi@
przemwi ciepym jzykiem (ju
drzwiami trzaskaj pierwsi@
punktualni ssiedzi, ju przez
dwie ciany winda@ sw list
obecnoci szumi); ni to, e
pokj rozwidnia@
ten chd nagi, wilgotny,
przed ktrym tylko nagie,@
wilgotne ciepo chroni - i to,
co zrywa si nagle,@
dwoiste, jednolite, zdawione,
nie do zniesienia,@ wzbijajce
si z krzykiem, jawne i mroczne
jak ziemia@

8 Ii 80: I nikt mnie~


nie uprzedzi
I nikt mnie nie uprzedzi, e
wolno@ moe polega take na
tym: e@ siedz w komisariacie
z brulionem wasnych wierszy@
ukrytym (co za przezorno) w
nogawce zimowej bielizny,@
podczas gdy piciu cywilw z
wyszym wyksztaceniem@ i
jeszcze wyszymi poborami traci
czas@ na analiz mieci
wycignitych z moich
kieszeni:@ biletw
tramwajowych, kwitu z magla,
brudnej@ chustki do nosa i

tajemniczej (skonam ze miechu)


kartki:@
"woszczyzna@ puszka
groszku@ koncentrat pomid.@
ziemniaki";@
i nikt mnie nie uprzedzi, e
niewola@ moe polega take na
tym: e@ siedz w komisariacie
z brulionem wasnych wierszy@
ukrytym (co za groteska) w
nogawce zimowej bielizny,@
podczas gdy piciu cywilw z
wyszym wyksztaceniem@ i
jeszcze niczymi czoami ma
prawo@ obmacywa wntrznoci
wyszarpnite z mojego ycia:@
bilety tramwajowe, kwitek z
magla, brudn@ chustk, a nade
wszystko (nie, tego nie znios)
t kartk:@
"woszczyzna@ puszka
groszku@ koncentrat pomid.@
ziemniaki";@
i nikt mnie nie uprzedzi, e
cay mj glob@ to ten odstp,
dzielcy przeciwne bieguny,@
midzy ktrymi nie ma waciwie
odstpu@
9810 Ii 80:~
Czterdzieci osiem
W zakratowanym zaduchu, na
nieugitych deskach@ prbuj
zasn, ogrzewany z lewej@
przez robociarza w kitlu
(kradzie narzdzi), z prawej@
przez waluciarza w kouchu
(zakcenie@ spokoju w stanie
wskazujcym). Co@ ja mam z nimi
wsplnego poza t wspln cel@
(trzy na trzy metry), wsplnym
celem (przespa@ dwa dni i dwie
noce), wsplnym ciepem i@ moe
tym, e wszyscy naraz budzimy
si, kiedy@ na korytarzu
podrywa si nagy@ jak torsje
skowyt kogo kopanego@ w nerki
czy w krocze,@
i moe tym jeszcze,@ e

wszyscy dugo potem nie moemy


zasn@
11 Ii 80:~
O dalszy pomylny
O dalszy pomylny rozbj, tak
eby@ mona miao wali
naprzd (a@ pyta potem) bez
potykania si na wybuchowych@
spgoskach bruku, eby nikt@
nie nada budowa z nich sw,
barykad, ktre@ tamuj ruch@ w
interesie@ ywotnym i waciwie
pojtym, eby to@ jako szo do
przodu, eby@ przez usta nam to
przeszo, ten prostolinijny@
ryk poparcia, powiadacie: zby@
stoj na przeszkodzie? no to
wybi@ to sobie z gowy, wyrwa
z korzeniami@ jzyk, niech nic
nie zawadza, niech si@ rozwija
pomylnie, po naszej myli
proporcjonalny proporzec@
wycia, o tak, to dopiero
bdzie@ rozwj na rwnej
drodze@
15 Ii 80: nieg VI
Ten biao farbowany lis, ten
wiat, ten wilk@ w owczej
skrze niegu, nie wartej
wyprawy@ w gb, do ywego
misa ziemi - kilku chwil@
wystarczy przecie, aby ten
kouch, wyprany@ i tak
chemicznie ze Wszystkiego,
Niczym@ sta si, kiedy wiatr
ciepy dobierze mu si do
skry,@ kiedy z niej mao
ziele nie wyskoczy; niszczy@
wierzchnie okrycia, zrzuca wci
skr ten wilk,@ ten lis, ten
wiat przebrany, nieprzebrany,
ktry@ w nieczystej walce z
czystoci, wytrway@
drapienik, zawsze bynie
nagim, tajemniczym,@ pstrokatym

ciaem fiokw, rdzy, bota i


wilg@
4 Iii 80: Moe jednak
Waciwie powinienem co
zrobi, jako ich@ przestrzec,
biec na ratunek, machajc
rkami, krzycze@ stjcie to
nie ma sensu, ale kiedy widz,@
jak w szarym marcowym parku, w
szpalerze nagich akacji@ idcy
przede mn chopak, dwa razy ode
mnie@ modszy i rzeczywistszy,
kadzie niemiao, zuchwale@
do na biodrze dziewczyny,
jakby nigdy nic@ nie miao im
zagrozi, jakby si nie
zbliali@ rwnie w tej chwili,
rwnie oni, do -@
wtedy wydaje mi si, e moe
jednak jest jaka nadzieja@

20 Iii 80: Elegia czwarta,~


przedwiosenna
I znowu si udao. Znw, zimo,
niedoczekanie,@ pocauj mnie
gdzie, mrozie, i ka si
wypcha, niegu,@ szuflami poza
chodnik; przeyem was raz
jeszcze.@
I znowu si udao wzi was na
przeczekanie,@ tpogowe
bawany; znw was zaskoczy
wiegot@ plusowych temperatur,
spywajcie std nareszcie@
strugami, ju was nie ma.
Przeczeka. Zbyt si du@ ze
passy i ze czasy. ylimy, by
przeczeka@ dwie godziny pod
sklepem i dwie doby pod
kluczem,@
dwa miesice, po ktrych
powtarza kady urzd,@ e czeka
dalej i e niczego nie
przyrzeka.@ Wszystko tak si
duyo, e coraz byo krtsze@

ycie - i krtkie byy chwile,


ktrym si chciao@ powiedzie:
Trwaj, do diaba, nawet za cen
duszy;@ krtkie jak art, jak
dwuwiersz, stumione jak
rozmowa@
z kim bliskim, w nocy; nike
jak muzyka za cian,@
niewakie jak dwa ciaa, porwane
w lot nie duszy@ ni ich
jeden zmieszany oddech. I wci
od nowa@
zmczone dni liczenie: byle do
jakiej wiosny@ nieznanej; byle
do tej odwily, tych roztopw,@
kiedy odtaje we mnie prowizorka
zzibnita@
i zaczn y naprawd; na
caego; na ocie@ targn
koszul serca - a tymczasem
roztropnie@ czeka - trzyma
si ciepo - o szaliku
pamita -@
Ale nie ma innego ycia. Ten
zamraalnik,@ dokd - aby nas
ciepo nie zepsuo zanadto -@
upchnito nas, chowajc rzekomo
na lepsze dni,@
jest tylko najzimniejsz
czci zimnej spiarni,@ do
ktrej z rzadka, z zewntrz,
wpadnie ciepo i wiato,@ gdy
Kto otworzy - zajrzy - i znw
zatrzanie drzwi@
listopad 1979 czerwiec 1980
Doj do lady~
(Wiersze nabywcze)
Posuwa si do przodu
Posuwa si tam do przodu,
ale@ jeden za drugim, nie jeden
za wszystkich, nie wszyscy@ jak
jeden m, lepiej kady po
jednemu, osobno,@ osobno ale
blisko, eby luk nie byo,
eby@ nie wepchn si kto z
boku, blisko@ ale si nie
pcha, nie pcha nosa w cudze@
plecy, posuwa si ale@ nie do

przesady, powtarzam: nie do


przesady@ tylko do przodu, nie
pcha@ noa w cudze sprawy,
kady ma swoj, po@ jednej,
po@ jednemu, osobno, chocia
jak rzd kiebas@ przebici
jestemy jednym, prostym
ronem@ nienawici jednego do
wszystkich i wszystkich@ do
jednego, tego pierwszego, no nie,
ten si ju posun@ za daleko,
do samej lady, gdzie zabiera@
nam sprzed nosa, spod noa
ostatni@ kiebas,@ ktra
naleaa si nam, niech on nie
pcha@ nosa w cudz kiebas,
niech nie pcha noa w cud@
naszej chwilowej wsplnoty, no,
moe przesada@ z tym cudem, ale
w kocu@ jako si pcha@
wsplnymi siami, wszyscy na
jednego@ nasz daleko posunit
bezsilno i@ ostatecznie nawet
ten jeden szczliwiec@ ujdzie
w toku@ z kiebas@ i
yciem@
Grunt to zachowa porzdek
Grunt to zachowa porzdek,@
tu koniec, tam pocztek,@ nie
dostawia si z boku;@
troch wicej kultury i
adu,@ towaru starczy za
lad,@ marny, ale jest, chwaa
Bogu;@
przed oczami plecy z
upieem,@ na karku oddechy
niewiee:@ moje miejsce jest
midzy ludmi,@
tak jak oni z yciem, przez
ycie@ doj do adu, doj do
lady sobie ycz;@ bo co za
ni? lepiej si nie udmy@

Co dzi rzucili
Co dzi rzucili@ w boto a co

na wiatr, kogo tam znw@


rzucili na kolana a kogo
botem@ obrzucili, na kogo to
boto rzuca@ okrelone wiato
a komu@ rzuca piaskiem w oczy,
komu rzuca@ si w oczy to
boto, komu do@ garda si
rzuca a komu najwyej@ na mzg
si rzucio, ale pozwlmy tu
sobie@ na krtki rzut bota
wstecz, wspomnijmy tradycyjn@
pie nie rzucim@ ziemi skd
nasz@ brud, przepraszam trud,
trud_@ no darmo, nie rzucimy i
dzi, rzucimy@ si w t
przepa bota, w ktr moe@
rzuc dzi wreszcie jaki@
ochap, przepraszam@ towar,@
chocia czy@

Braki, odrzuty,~
produkty zastpcze
Wic to ju zawsze tak, ju
zawsze zamiast@ gwiazdy
pierwszej wietnoci dorsz
drugiej wieoci,@ wic zawsze
ziemia sztucznym miodem,
rozwodnionym@ mlekiem bdzie
pyna, a w ksidze
przeznacze,@ odbitej na
papierze pitej klasy, zawsze@
gdzie w rodku bdzie brakowa
arkusza?@
Wic to ju zawsze, tak, ju
zawsze. Zamiast@ ostatecznej
jasnoci i pierwszej jakoci@
przed oczami wci bd paczce
si drzwi@ z obluzowan klamk,
a nie rajskie wrota.@ Objadajc
si piesznie przy chwiejnym
stoliku@ przecenionym bigosem,
jake tu wyszepta:@
"Wic to ju". Zawsze tak. Ju
zawsze zamiast@ woa: "Chc
y jak czowiek", szuka dziury
w caym@ niebie, jakie ci dano
- bdziesz y jak czowiek,@
czyli: patrzc przez palce,
przymykajc oczy.@ Dziury w

niebie nie bdzie, gdy zaczniesz


tak y.@ I przyciasna korona z
gowy ci nie spadnie.@
Wic to ju nigdy? Tak, ju
nigdy. Zamiast@ prowizorki,
tandety, trzeciej kategorii@
nie nastanie wiat wietny,
wietlisty i wiey.@ Bo skd
zreszt wiadomo, e ten wiat
gdziekolwiek@ janieje, skoro
nigdy nikt nie odpowiada@ za
ukryte usterki. Ani na
woanie.@
Pan tu nie sta
Pan tu nie sta, zwracam panu
uwag,@ e nigdy nie sta pan
za nami@ murem, na stanowisku
naszym te@ pan nie sta, ju
nie mwic, e na naszym czele@
nie sta pan nigdy, pan tu nie
sta, panie,@ nas na to nie sta,
eby pan tu sta@ obiema nogami
na naszej ziemi, ona stoi@ przed
panem otworem, a pan co,@ stoi
pan sobie na uboczu@ wsplnego
grobu, panie, tam jest koniec,@
nie stj pan w miejscu, nie
stawiaj si pan, stawaj@ pan w
psach na szarym kocu, w kocu@
znajdzie si jakie miejsce i
dla pana@

Niech Pan zajmie mi miejsce


Niech Pan zajmie mi miejsce,@
ktrego tak mao@ midzy tym ze
wiecznika@ a tym ze
mietnika@ (bo stoj bliej
siebie ni na to wyglda,@ z
ich cia, zbratanych ciskiem,
ten sam piewa pot:@
chocia ci dawimy@ chocia
ci dawimy@ ale ci zbawimy@
ale ci zbawimy);@
niech Pan to miejsce trzyma@
dla mnie, ja tu wrc@ midzy

tych z samogonem@ a tych z


samochodem@ (mimo e obie
strony odmwi mi wstpu,@ z
oczu, bliniaczo obcych, ten sam
zabrzmi wzrok:@
chocia ci ranimy@ chocia
ci ranimy@ ale ci chronimy@
ale ci chronimy);@
nie pomoe ucieczka@ w
podr, w sen, czy w siebie:@
midzy tytuowanych@ a
tatuowanych@ i tak powrc,
Panie (bo jedni i drudzy@
gdzie z pokrewnego rodka
skanduj t krew:@
cho ci kaleczymy@ chocia
tratujemy@ ale ci leczymy@
ale ratujemy@ cho ci
kaleczymy@ chocia tratujemy@
ale ci leczymy@ ale
ratujemy)@
Kady moe sta
Pamici nieznanej kobiety,
ktrej mier w przeddzie
Wszystkich witych 1979 staa
si przyczyn czasowego
zamknicia sklepu misnego przy
ul. ciegiennego, a std
zrozumiaego zawodu i
rozgoryczenia pozostaych
klientw
Moe nie karkwki, lecz za to
ile otuchy@ mg wynie z tego
wydarzenia i@ sklepu misnego
(karkwka@ to miso) kady, kto
widzia, jak starsza@ kobieta,
na wp mdlejc w toku (miso@
to biako), osuwa@ si na
klczki, ale ostatkiem si,@
czepiajc si cudzych toreb i
jesionek, znowu@ dwiga si
(biako@ to ycie) do pozycji
pionowej, po czym@ dopiero,@
utrzymywana w niej przez napr
innych (ycie@ to walka)
cia,@ umiera na serce,@
stanowic tym samym ywy, tj.

waciwie nieywy dowd@ prawdy


zawartej w sentencji: lepiej
umrze@ stojc,@ ni y na
kolanach@
Przepraszam, kto jest ostatni
Przepraszam, kto jest ostatni,
ten@ gorszy wprawdzie, kto
pierwszy,@ ten lepszy, zgoda,
ale i tak@ ostatni bd
pierwszymi,@ jeli tylko
odstoj@ swoje@ bez
przepychanki i z zachowaniem
porzdku,@
i nikt ich wtedy nie zwymyla
od ostatnich;@
wic przepraszam bardzo, ale
musimy@ w kocu@ broni si do
ostatniego przed@ utrat tej
ostatniej@ nadziei,@ jaka nam
jeszcze zostaa@
Za czym pastwo stoj
Kobiety w rednim wieku,
staruszki, emeryci:@ za czym
stanlicie murem pod murem tej
kamienicy,@ w ktrej ceglanym
piercieniu tkwi brylant witryny
"Miso"?@
za czym stoicie tym murem, tym
chrem codziennej tragedii,@ za
jakim sensem powszechnym,
potrzebnym i powszednim,@
oprawnym w wers kolejki, ktry
atwo ogarn pamici?@
za jak - dzie w dzie, rami
w rami - stoicie barykad,@
komu te oczy zgaszone maj w
oczy wieci przykadem,@ jaki
ad osaniacie tym murem
paskich twarzy?@
za jak mg mtn, md mk
od czwartej rano stoicie,@
skazacy pod murem strace
oczekujcy o wicie,@ e z mgy
przybdzie ratunek, e zdy,
co zdy si zdarzy?@

za czym stoicie, co za tym


wszystkim (nie, Wszystkim)
stoi -@ nie wiem, o szare
kobiety, emeryci zgarbieni moi,@
cinieniem niewidzialnej nadziei
przyparci do muru,@
niewidzialnego sensu niewidzialnego dla mnie, lecz
take mojego;@ i ja te stoj
za nim, chobym zrywa si,
szarpa, odbiega,@ ja te,
wrd milczcego i zmczonego
chru.@
padziernik 1979 - luty 1980
Z tomu~
"Atlantyda"~
(1986)
Historia
Dziesicioletni, wybiega na
zapuchnit od snu ulic.@
Soce czerwca zgrzyta pod
stop, odbite w rozsypanym
szkle.@
Zamknity kiosk jak latawiec
cignie za sob wstg@
kolejki. Ludzie milcz, z rzadka
podnoszc oczy.@
Normalnie o tej porze gazety
zawsze ju byy.@ Moneta poci
si w garci. Gdy wraca pdem do
domu,@
dwaj mundurowi przy supie
ogoszeniowym na rogu@ usiuj
jakim narzdziem - najwyraniej
jest to rubokrt -@
wyci z soniowej skry
cyrkowych afiszy@ naklejon na
wierzchu, rcznie pisan
kartk.@
Poza krgiem podejrze
gstnieje grupka gapiw.@
Mundurowi mozol si,
zakopotani@
tp przypadkowoci swojego
narzdzia:@ nie mieli
waciwego na t okoliczno.@

Graynie
Pamita o papierosach. eby
zawsze byy pod rk,@ gotowe
do wsunicia w kiesze, gdy
znowu go zabieraj.@
Zna na pami przepisy
dotyczce paczek i widze.@
Sztuk zmuszania mini twarzy
do umiechu.@
Jednym chodnym spojrzeniem
gasi wrzask policjanta,@
zaparza spokojnie herbat, gdy
oni bebesz szuflady.@
Z obozu albo szpitala sa
listy, e wszystko w porzdku.@
Tyle umiejtnoci, taka
perfekcja. Mwi powanie.@
Chociaby po to, aby si nie
zmarnoway,@ nagrod za to
wszystko powinna by
niemiertelno,@ a ju co
najmniej jej wybrakowana wersja,
ycie.@
mier. Nie, to niepowane,
nie przyjmuj tego do
wiadomoci.@ Z iloma
trudniejszymi sprawami dawaa
sobie rad.@ Jeeli kogo
podziwiaem, to wanie
ciebie.@ Jeli co byo trwae,
to wanie ten podziw.@ Ile
razy chciaem ci powiedzie. Nie
byo jak.@ Wstydziem si luk w
sownictwie i mikrofonu w
cianie.@ Teraz sysz, e za
pno. Nie, nie wierz.@
To przecie tylko nico.
Jake takie nic@ ma stan
pomidzy nami. Na zo, na
zawsze zapisz@ t kresk na
tczwce, zmarszczk w kcie
ust.@ Zgoda, wiem, nie
odpowiesz na moj ostatni
pocztwk.@ Ale bd za to
wini co rzeczywistego,@
listonosza, katastrof lotnicz,
cenzur,@ nie nieistnienie,
ktre, zgd si, nie
istnieje.@
XI_XII, 1982

Kiedy, po latach
"Kiedy, po latach, Historia
przyzna nam racj."@ Ale
Historia niczego nie przyzna,
nie przyzna@ si do niczego,
Historia nie odezwie si ju ani
sowem, Historia@ ley pod
ptora metrem piasku albo
gliny,@ pod skr Historii
zgstniaa w sice krew@ z
wolna przemieszcza si w d,
zgodnie z prawami cienia,@ w
oczach Historii jest pustka i
nad wybitymi zbami@ nawet nie
drgn jej na zawsze
zacinite,@ na zawsze
uciszone, na zawsze
osiemnastoletnie wargi@
Dyletanci
Zbigniewowi Herbertowi
Pozbawieni zalepienia
historycy niewtpliwie wydobd
na jaw@ zastanawiajc cech
tego spoeczestwa,@ ktra
stawia w okrelonym wietle ca
jego mani wielkoci:@ byo
to@ spoeczestwo dyletantw.@
Aktorka marnowaa swj talent
zbierajc podpisy i skadki.@
Porad prawnych udziela krytyk
literacki (wyksztacony za
pastwowe pienidze),@
suwnicowa, miechu warte,
zasiadaa przy konferencyjnym
stole,@ powielacze klecone
przez fizyka jdrowego@ byy,
powiedzmy sobie szczerze,@
aonie prymitywne.@
Kady robi nie to, co do
niego naleao.@
Rzecz prosta, miay w tym swj
udzia pewne niedobre
tradycje,@ wszyscy ci poeci
liryczni szturmujcy bez
przeszkolenia Belweder,@ nie
pilnujcy kopyta szewcy z
szablami, damy w czerni@

skubice szarpie bez pojcia o


higienie -@ jakby nie mona
byo pozostawi pewnych spraw w
rku ekspertw!@
Tradycja nie usprawiedliwia
jednak wszystkiego.@
Poaowania godny wydaje si
zwaszcza fakt,@ e wanie
specjalistami spoeczestwo to
pogardzao najbardziej,@ nie
szczdzc docinkw wszystkim
owym cichym bohaterom,@ ktrzy
robili to, co do nich
naleao,@ przetrzsali
chlebaki, odklejali koperty nad
par,@ spdzali dugie godziny
ze suchawkami na uszach,@
zawsze fachowo,@ zgodnie z
kwalifikacjami,@ bez sowa
skargi na nud.@
A przecie i wrd nich byli
na pewno tacy,@ ktrzy tumili
w sobie prywatn pasj do
Rembrandta lub ichtiologii!@
Z drugiej strony, wielu z
tamtych te by zapewne wolao@
wrci do swojej suwnicy,
eklogi, reaktora,@ ale c:
powodowaa nimi presja
rodowiska,@ dla niepoznaki
okrelana jako wspczucie lub
honor.@
Na takiej amatorszczynie
oparte, ycie nie mogo si
toczy@ gadko,@ bez
przeszkd,@ odbierajc jak
naley z rk kadego@ to, co do
niego naleao.@
C dzisiaj
"Bya niegdy od morza do
morza,@ dzi by musi od doni
do doni.@"
(Peiper
"Powojenne wezwanie")
Dzisiaj, c dzisiaj. Dzi by
musi od teraz do zawsze.@ Dzi
by musi od ciaa do koszuli, na
grubo@ pliku wieych ulotek.

Od Odry do Bugu,@ z przesiadk


we Frankfurcie nad Menem i
doywotnim postojem w
Cleveland.@ Od judasza do
blindy, cztery kroki. Od
zamknicia do otwarcia oczu,@
siedem godzin, od otwarcia do
zamknicia oczu,
siedemdziesit@ lat. Dzi musi
by czytana od rodka, od deski
rzuconej@ na dno ziemi do deski
przywalonej grudami chmur.
Dzi@ wystarczy, e jest od
pocztku do szcztu,@ od
niechcenia do szpiku koci,
nieuchwytna,@ nieobjta,
dotykalna, dotkliwa,@ dzi by
musi od nigdy do teraz.@
Kwestia rytmu
W dziecistwie nigdy nie umia
maszerowa w nog,@ w kadym
pochodzie byo to samo: zanadto
skupiony@ na koniecznoci
zachowania rytmu, usztywnia
krok,@ wypada z szyku i, jak w
koszmarnym nie,@ wszystkie
spojrzenia kieroway si na
niego.@
Po latach, na patriotycznej
mszy,@ nagle uwiadamia sobie ze
zgroz, e nie umie si
przeegna.@ Nie wie, ktr
rk i w ktr stron; robi to
tyle razy,@ ale zawsze
odruchowo, bez zastanowienia.@
Wszyscy wok wykonuj ten gest,
jednoczenie i pynnie, jak w
balecie,@ teraz mona by to
naladowa, ale jest o sekund
za pno,@ jego
nieprzynaleno byaby jeszcze
bardziej widoczna,@ rytm jeszcze
wyraniej zakcony.@ Stoi z
opuszczonymi rkami i cho
spojrzenia@ biegn w stron
otarza, jest znowu tak,@ jakby
wszyscy patrzyli tylko na
niego.@

Dlaczego waciwie nigdy nie


nauczy si na pami@ tekstu
tej pieni, znanej kademu od
wiekw?@ Porusza niemo i
rytmicznie ustami, aby
przynajmniej@ wyglda jak
naley, mylc z rozpacz:
nieprawda,@ mimo wszystko
jestem z nimi, po ich stronie.@
Msza za Polsk~
w St. Paul's Church,~
grudzie 1984
"A teraz, bracia i siostry,
otwrzmy piewniki na hymnie@
numer trzydzieci osiem"; w
gbi nawy@ bez przekonania
zawodzi niemowl, niechybnie@
mokra pieluszka; przecig
zimnymi klinami@ podwaa
klczce kolana; ten ksidz@
wyglda na Irlandczyka; kto z
tyu sucho zakaszla,@
otrzepywanie nogawek, chyba znw
mona si,@ tak, wszyscy
siadaj; to znaczy, z wyjtkiem
stojcych na baczno@
weteranw z sztandarem; brunetka
w futrze wymyka@ si na palcach
(ze skrzypicej szpary w
pmroku wionie@ jasny uliczny
mrz, a si ugina pomie@
wiec) i wraca, zatkawszy monet
przeyk licznika;@ "donie
przebite wiekami; za plecami
zwizane donie"@
czyby z tym nic wsplnego nie
miay? z reumatyzmami@ w
kociach, drobnymi w kieszeniach
i rodzinami na karku,@ z
rezygnacjami, do ktrych nigdy
si nie przyznamy,@ z
ucieczkami od strachu
sprzedawanego na kartki,@ z
haftem chorgwi i hymnw ("Jak
dugo mka twa trwa,@
Ojczyzno", przy bocznym otarzu
emigracyjny kontrakt,@ "twa trwa"! powinno si dawa mandat

za takie dwa@ zaparkowane zbyt


blisko sowa), z nasz po
ktach@ wiata upchnit
wsplnot, skrzypieniem gosek,
nalepk@ na zderzaku, z wiar w
lece zbyt cikim krzyem
sowa@ lub w art ("Czy wierz?
Bg mi wiadkiem, nie wiem")
wci od nowa@ z klsk i
klczek wstajcy zbyt desperacko
i lekko;@ "gowa w cierniach;
pakami zmasakrowana gowa"@
czy to obejmie, czy si to w
niej mieci?@ Bg nam
wiadkiem, nie wiemy. Otwieramy
piewniki na hymnie@ ywego
ciaa, numer nieskoczony, na
jego treci@ odkowej,
luzwce, nerwach wraliwych na
zimno@ i bl; tylko takimi
moesz nas obj, poj i
mie,@ ze wszystkim, ze
zdrtwiaym kolanem, spowia
chorgwi,@ nielogiczn
mioci do tych a nie innych
miejsc,@ twarzy, skrzypicych
dwikw; z nieuleczaln
chorob@ nadziei; i z
zapomnieniem; i z rozdzierajcym
je byskiem@ zrozumienia, jak
to jest, kiedy bez wiadka i
wiata@ ginie si wrd
niewiedzy pulsujcego krwi
wiata,@ syszc wasne
sabnce, decydujce o
wszystkim@ "woanie znad belki
krzya; uderzenia w baganik
fiata"@
Nowy wiat
Jedyny problem - znale
miejsce do parkowania,@
wszystkiego poza tym mog by
mniej wicej pewny,@ porannej
gazety na progu, wysokoci
federalnego podatku,@
sprawdzajcych si prognoz
pogody, zapachu myda@
wioncego od mijanych kobiet,

umiechu@ kasjera w banku,


punktualnego nadejcia
mierci,@ nawet tego, e
wracajc z pracy znajd@ w
skrzynce na listy, obok
rachunkw, prospektw i
reklam,@ pocztwk z widokiem
Nowego wiatu i pozdrowieniami@
od aresztowanego tymczasem
przyjaciela.@
Cambridge, Mass.,
1982_#1985
R~esum~e
Moje niedoceniane tutaj
kwalifikacje i osignicia:@
ja, ekspert na skal
wschodnioeuropejsk w kwestiach
odmowy zezna i mwienia midzy
wierszami,@ wielokrotny mistrz
osiedla w konkurencji zdobywania
miejsca w kolejce,@ rekordzista
wojewdztwa w godzeniu si z
losem na blisz i dalsz
met,@ dyplomowany specjalista
w dziedzinie czekania na
autobus@ godzinami, w zamieci,
w polu szczerym jak uzasadnienie
wyroku;@
jake to si marnuje tutaj,
gdzie wolno i gdzie wszystko
gra jak w kwarcowym zegarku.@ W
dodatku modo zesza na
nabywaniu tamtych kwalifikacji@
i ju si nie naucz (nie to
zdrowie i nie ta gowa, panie)@
nowych, bardziej przydatnych na
tutejszym rynku:@ sztuki
nieskrpowanego umiechu i
niezachwianej pewnoci,@ e
mona by tym, kim si chce
by.@
Wrzesie
W pokoju z biurkiem, tablic i
nie dajcym si otworzy oknem@
(klimatyzacja) wyjania

znaczenie zdania@ "gonic za


ywiokami drobniejszego
pazu"@ grupie zoonej z
Mulata, Japonki, dwojga
Anglosasw,@ nowojorskiego yda
i kalifornijskiej Irlandki.@ Po
chwili skupionego milczenia
Japonka podejmuje czytanie,@
brnc po kostki przez Batyk
spgosek. Za oknem wieyczka
Lowell House@ zoci si w
socu, jak co roku wieo
odmalowana.@ Skoczyo si,
dawno temu. Co? Modo. W
promieniu@ co najmniej mili
(1609,31 m)@ jeszcze przez
dobre pi minut oprcz niego
nie bdzie nikogo.@ Kto by
wiedzia, co znacz sowa
"splny acuch" oraz "ziemskie
kolisko".@
Nard, ktremu si~
lepiej powiodo
Nard, ktremu si lepiej
powiodo,@ moe, czemuby nie,
przybra posta studenta School
of Dentistry@ (taki
przynajmniej napis szczerzy
trzonowce na jego koszulce),@
ktry w tej wanie chwili, na
rogu Brattle i Church Street,@
przytracza acuchem rower do
parkingowego licznika.@
Nard, ktremu si bardziej
udao,@ ma, domylasz si,
swoje wasne powane problemy,@
trdzik modzieczy, egzamin, od
ktrego wszystko zaley,@
skandaliczny koszt studiw,
niezrozumiay fakt,@ e Jane z
drugiego roku udaje
obojtno.@
Nard, ktry wygra lepszy
los,@ jest godny twojego
podziwu, nie taniej kpiny.@ Bo
niby z jakiej racji miaby mu
si dosta los gorszy.@ Bo w
tym, e inni nie widz wyjcia,

nie ma jego winy.@ Przechodzisz


obok niego, a nard znad ramy
roweru@ ogarnia ci pojemnym,
nie czynicym rnic
umiechem.@
Garden party
"Pomaracza, jak widz, z Malty
- wymienita!"
(Norwid)
"Przepraszam, nie dosyszaam
nazwiska?... Banaczek?...@ Czy
to czeskie nazwisko? A, polskie!
To znaczy,@ pan z Polski? jake
mio. Pastwo przyjechali@ ca
rodzin? dawno?", "No nie,
wybacz, Sally,@ zamczasz
pytaniami, a trzeba, po
pierwsze,@ zaprowadzi do stou
- prosz, tu krakersy,@ "potato
chips", saatka - pan sobie
naleje@ sam, prawda? Witaj,
Henry -", "I co te si dzieje@
ostatnio w Polsce? Co porabia
Wa..., no, ten z wsami,@ zna
go pan osobicie? nie? Widz
czasami@ w dzienniku
demonstracje - cho czy mona
wierzy@ tej naszej telewizji,
koszmar, prawda? jey@ si wos
od wszystkich tych reklam cenzury -@ Europejczycy
susznie twierdz, e kultury@
nam brakuje -", "Cze, jestem
Sam. Mwi mi Billy,@ e pan z
Polski - znam Polsk, widziaem
dwa filmy@ z Papieem - ten
wasz Papie nic nie wie o
wiecie,@ straszny
konserwatysta -", "A jak paskie
dzieci?@ Mwi ju po
angielsku? Czy chodz do
dobrej@ szkoy?", "Te szkoy
publiczne to problem@ numer
jeden, niestety -", "Nie zgadzam
si, Sammy,@ szkoy s lepsze,
jeli rodzice, my sami,@ dbamy
o to -", "Tak, ale budet

federalny -",@ "Hej, wy tam,


skoczcie wreszcie, co to za
fatalny@ obyczaj - dyskutowa
przy winie, zaksce@ na powane
tematy -", "Wic? co sycha w
Polsce?"
Druga natura
Po paru dniach oko si
przyzwyczaja@ do wiewirki,
szarej, a nie rudej jak Pan Bg
przykaza,@ do samochodw,
przecitnie o ptora metra za
dugich,@ do zbyt czystego
powietrza, w ktrym rysuj si
wieo malowane@ reklamy na
dachach, oboki i poarowe
drabinki.@
Po paru tygodniach
przyzwyczaja si rka@ do innej
pisowni jedynki i do
nieprzekrelania sidemki,@
nie mwic o opuszczaniu kreski
nad "n" w podpisie.@
Po paru miesicach nawet jzyk
umie ukada si w ustach@ w
ten jedyny sposb, ktry
zapewnia waciw wymow
"the".@ Jeszcze par miesicy
i, przyklkajc na ulicy, aby
zawiza sznurowado,@
uwiadamiasz sobie, e robisz
to, aby zawiza sznurowado,@
nie po to, aby rutynowo zerkn
przez rami,@ czy kto za tob
nie idzie.@
Po paru latach ni si sen:@
stoisz przy zlewie w kuchni
leniczwki@ w pobliu
miejscowoci Sierakw, gdzie po
maturze, nieszczliwie
zakochany, spdzae wakacje,@
twoja lewa do unosi czajnik,
prawa kieruje si w stron gaki
kranu.@ Sen, jakby uderzy w
cian, staje nagle w miejscu,@
z mczcym nateniem skupiajc
si na niepewnym szczegle:@
czy gaka bya porcelanowa, czy
mosina.@ pic jeszcze, wiesz

przeraliwie jasno, e od tego


wszystko zaley.@ Budzc si
wiesz rwnie jasno, e nigdy si
nie przekonasz.@
Nie uywa sowa "wygnanie"
Sta obiema stopami na twardym
gruncie tej chwili,@ gdy kostka
jezdni podbiega zakosem, uderza
piekco w podeszwy@ i,
wytracajc pd, omoczc
trampkami w licealnej torbie,@
zbaczasz ukiem na chodnik (te
trzy, dokadnie trzy kroki)@ a
siedemnastka wlecze swj
ciemnozielony zgrzyt@ po
przeciwbienym uku szyn za rg
Mielyskiego i Fredry.@
Ca powierzchni doni
trzyma si uparcie tej klamki@
na stacji kolejowej Nojewo, w
pachnce deszczem i krowim
nawozem lato,@ jej grubej,
drewnianej walcowatoci,
wylizganej przez miejscowe
rce,@ naciska co chwil,
wyczuwa moment luzu i opr
spryny.@
I nie uywa sowa "wygnanie",
bo to nieprzyzwoicie i bez
sensu.@ Mona spojrze na
spraw z dwch punktw
wytonego widzenia.@ Albo nikt
ci nie zepchn z jezdni, po
ktrej wci jeszcze@
biegniesz, przez mgnienie
trwajce do tej pory,@ nikt ci
nie wydar z rk klamki
uchwyconej na sekund, na
zawsze.@ Albo te sam,
natychmiast gdy skrcae na
chodnik, wchodzie w drzwi
dworca, zostawiae je za sob,
samolubnie@ porzucone, bo z
kad chwil wybiera si inne
ycie.@
Ziemia usuwaa si spod ng

Ziemia usuwaa si spod ng,


ruchomy chodnik@ rozsuwajcych
si kontynentw unosi ci coraz
dalej@ z tekturow walizk u
nogi i wizank widncych
dalii@ na poegnanie
wrczonych, a gr nis si
gos chodny@ megafonistki?
anioa? niewane, do e
dali@ czego od ciebie gosem
na ksztat poziomej pochodni,@
a ziemia usuwaa si spod ng,
wyszarpnity ukradkiem@ dywanik
w niemej komedii; nie gorzej ni
Hardy czy Laurel@ tracie
rwnowag i, ratujc si przed
upadkiem,@ machae niezgrabnie
rkami, w imitacji, do nawet
udatnej,@ przybysza, ktry ju
wita nowy ld; i graby jeszcze
t rol,@ lecz gos wyznacza
ci celne i celestialne
kontrole,@
a ziemia usuwaa si spod ng,
latajcy dywan,@ ktry w
zniecierpliwieniu chce znie ze
swojej powierzchni@ zbdny
balast; gos da, aby si
uda popiesznie@ do bramy
numer szesnacie, i dywan ju
si wyrywa@ spod zabryzganej
jeszcze miejscowym botem
podeszwy,@ i przypieszae
kroku, swj wasny kibic i
rywal;@
a ziemia usuwaa si spod ng,
moe tylko deska@ zapadni; i
zamiast sta jak wronity w
ziemi,@ zamiast pdzi wraz z
ni na zabj i na przestrza,@
spadae w gb, i byo coraz
powolniej i ciemniej,@ i
odrzutowy ryk nieba cich, i
gos w grze obwieszcza@
zimnym ostrzem pomienia twoje
kolejne spnienie@
Atlantyda

"Tak samo jeden porucznik, co


emy@ go mieli w wojsku,
nazwisko Woniak, chop,
panie,@ jak wica", i przy
skroni prostolinijny i trzewy@
chd noyczek, gdzie z tyu
brzytwy o rzemie klaskanie,@
kapela Dzieranowskiego szczerzy
klarnety z radia@ i woda
"Przemysawka" ma wszystko w
koloskiej opiece;@ e
odpynem na inny kontynent, to
nieprawda,@ a raczej, to bez
znaczenia; bylimy ju wtedy
przecie@ - osiemnacie,
dwadzieciaa lat temu? zreszt,
to obojtne@ z kim, kiedy i czy
naprawd na rogu Libelta i
Placu@ Modej Gwardii - jak dwa
cal po calu rozsuwajce si
kontynenty,@ poczone ju
tylko ostatni mierzej
palcw,@ co pochylay mi gow,
aby dokadniej wygoli@ kark;
ostatni mielizn gosu, niknc
powoli@ - przez sekund, przez
lata - w gucho dzielcej nas
wodzie;@ ju wtedy zaczynaa
nieodwoalnym oowiem@ zapada
si w ni jeszcze jedna stracona
tajemnica,@ Atlantyda
porucznika Woniaka, ktry by
prosty jak wica,@ ktrego los
naprawd nic mnie nie
obchodzi@ i o ktrym niczego
wicej si nie dowiem@
Small talk
Jak Si Masz, Mam Si Dobrze;
kto mwi, e nie ma@ mowy o
jakiejkolwiek rozmowie midzy
nami,@ e nie ma porozumienia
midzy murkiem z szarego
kamienia@ i dreniem okiennej
ramy i tczowymi plamami@ oleju
na asfalcie, a mn; dlaczego
niby skamany@ miaby by
dialog mj z nimi, czemuby
miaa by niema@ ta konwersacja

hydrantu, mgy, schodw,


zgrzytu, gazi@ ze mn,
zagadywanym - w przelocie, w
przejciu, przejazdem -@
pytaniem wci tym samym i wci
tak samo przyjaznym@ Co
Sycha, Wszystko W Porzdku;
przecie serdecznie gawdzi@ ze
mn, wrd tylu goci, ten
wiat, gospodarz przyjcia,@
klepie mnie po ramieniu
kordialnym pytaniem, powica@
chwil cennego czasu, cakiem
przy tym wiadom,@ e wszystko,
co odpowiem, i tak nie bdzie
mie wikszej@ wagi, e nie
jest przyjte, aby si zbytnio
wywntrza@ w wymianie zda ze
znanym od tak niedawna
wiatem,@ e zreszt, chobym
nawet chcia, i tak nie zd@
wyj w tej krtkiej rozmowie
poza I Jak Tam, Niezgorzej@
Ze wstpu do rozmwek
Celem jest mwi pynnie, cho
w jzyku, ktry@ do koca
bdzie obcy. Ale co to znaczy@
mwi pynnie? To raczej mie
wzgld na suchaczy,@ ni
przeamywa sztywno tej
wyschej tektury,@ jzyka w
nietutejszej gbie. Rzecz w tym,
eby@ pozwoli im si przemkn
jak na wodnych nartach@ przez
sztuczny staw rozmowy, cokolwiek
jest warta@ jej gbia po
kolana; aby bez potrzeby@ nie
hamowa ich zjazdu po zjedalni
sw@ w brodzik porozumienia;
gdy rozmowa bdzie@ sportem
wodnym, gdy w swoim tponosym
pdzie@ ledwie munie
powierzchni oby
lizgacz_such,@ gdy dna mu nie
rozpruje koek epitetu@
nieoczekiwanego, albo naga
rafa@ zwierzenia - sowem,
kiedy sowo gadko trafia@ na

sowo i zda fala nie podnosi


grzbietu@ ponad dopisujce
zdrowie i t wciek@ droyzn
i pogod doprawdy dzi adn,@
gdy mwisz to, co umiesz, nie
to, co by pragn - na chwil
was opywa pytkiej unii
ciepo@ i w pluskaniu
podmiotw, chlupocie orzecze@
nareszcie zapominasz o tym, e
ruch warg@ moe by nieraz bywa nieraz - wart@ co
wicej; mwi pynnie, to
rozumie, e si@ nie opaca z
kim schodzi pod powierzchni
sw@ cudzej czy wasnej mowy choby jak najbieglej@ wid
go przez ciemne gbie, zawsze w
dole zblednie@ odstraszajco
piaszczyste i biedne@ dno
obcoci, przybyszu. Godzisz si?
To mw.@
Pi pocztwek od i do ~
Emily Dickinson
1.
Ca nieobjto wiata -@
czer wron - turkot k -@ kt,
pod ktrym pada wiato,@ gdy,
gstniejc ku@
krawdzi zachodu, czerwie@ w
jutrzejszy wit cieka -@ dech,
ktrego las zaczerpnie,@ gdy
nagle - przesieka -@
poirytowany syk@ elazka brzoskwi rumieniec,@ jakby im
byo wstyd@ tak cakiem wstydu
nie mie -@
a jeszcze deszcz - jeszcze na
pitro@ wdzierajcy si cal po
calu@ bluszcz - i t
nieobjto,@ t niepojtno
ca,@
wcznie z limakiem na
ciece,@ nie wykluczajc
ostu,@ zamieni - gupio,
popiesznie -@ na t
drobnostk,@
na ten wiek - na kraj jaki -

na ten@ los, z ktrego wyjcia


nie ma -@ na, taszy ni obraz
wiata,@ oleodruk sumienia?@
2.
Zrozum, ty jedna: Mj jzyk@
szeleci jak zwidy strzp@
gazety - w wynajtym@ pokoju
skrzypicy sprzt -@
cementowy py osiedli@ war
si na zawsze@ w ten gos
schrypy, powszedni -@ ktry,
jeli co zawrze@
w sobie, to nie rozpito@
tczy - nie obok -@ najwyej
kartk zmit,@ a przy niej obok -@
do, ktra nie umiaa@
podpisa aktu zdrady -@ taka
jest moja miara,@ takie s
straty.@
3.
Nie znajdziesz zrozumienia.@
adnych w tym naszych zasug,@
adnych win nie ma -@ spomidzy
czasw@
i przestrzeni wybierasz@ nie
ty sam przecie@ jakie tu jakie teraz -@ We wszystkich
punktach przeci,@
w ktrych Kto nas
rozstawia,@ jest to samo trotuar@ z kredowym obrysem jaskrawa@ to klonu tortura -@
zaciek na tynku - zmierzch -@
rne, te same@ skadniki tego,
co jest -@ czego nie
wybieramy.@
4.
Nie udawaj. Wiesz dobrze,@
zajrzae niejeden raz w gb:@
kurczce si palce na kodrze@
zagarniaj wicej ni glob -@
Chobymy chcieli zawsze@
bra w siebie, wchania
wiat,@ odbierze go nam,
zatrze@ najgbiej wyryty
lad@
ta jedna ostatnia krzywda,@

ktrej nic nie uchyli -@ ktr


widziaa oczyma@ suchymi@
pod skr cia, chmur,
gosw,@ sukien, jagd,
hipotez.@ Widzc, te na swj
sposb@ zakadasz protest.@
5.
Jeli wiat si w nim
rozpozna,@ sowo - w kocu jest tym@ wiatem - jest gdzie
ponad - poza@ zgod czy
protestem -@
I wiesz - cho si zwzi w
jzyk -@ w cztery kty kartki -@
w krzywy liter wyk -@
wiesz dobrze - e i tak warto@
ocali go - z kad usterk -@
do krwi - w caym blasku
niegu -@ na dnie kuferka@ na
mier zapomnianego -@
Strofa z Roberta Frosta
"Nietowarzyskim odludkiem
wprawdzie na zawsze zostan,@
lecz klub ludzkoci mnie
przyjmie, notujc w aktach
pobienie,@ e moim zajciem
byo co, co, cho nie
zakazane,@ jednak wskazane nie
jest. I dobrze widziane - te
nie;"@
i ja, i ja take; tak, zgadza
si, przybyem w towarzystwie@
tamtego siwego pana, ktry
wanie wszed,@ ja razem z
nim; ju prawie kad do na
klamce@ drzwi, spoza ktrych
oywione gosy,@ brzk lodu w
szklankach, miech, synkopy
kontrabasu. I ja,@ zajrzyjcie
do akt, i ja nale, przecie
pac regularnie@ skadk
ttna, przecie zapisaem swj
ostatni oddech@ funduszowi
wsplnego powietrza. Cika
rka@ spada na rami, zawraca
mnie od progu@ do dnia

narodzin, wczgostwo i
zakcenie porzdku,@
przekroczenie granicy, tamowanie
ruchu,@ pragnienie znalezienia
si nie tam gdzie moje
miejsce,@ taki jest zarzut
sprawnie obmacujcych mnie
doni@ a szczk kajdanek za
plecami poucza mnie przepisowo i
pynnie,@ e mam prawo zachowa
milczenie, e wszystko,@ co
powiem, moe obrci si
przeciwko mnie@
Okno
I opuszczenie bdzie
odpuszczeniem.@ Przez
podcignite - a nie uchylone -@
okno dobiegnie obcy idiom
popoudnia,@ pomruk strzyonych
trawnikw, tu obok@ mikkie
trzanicie drzwiczek
samochodu,@ gardowy gos
ssiada z naprzeciwka@ pozdrowi
po imieniu przybysza, w
jzyku,@ w ktrym "ssiad" i
"blini" to jedno i to samo@
sowo, w jzyku, ktry nie byby
twj wasny@ nawet gdyby, nawet
gdyby by twj.@ I opuszczenie
bdzie odpouszczeniem.@
Lot do Seattle
Mczyzna o wygldzie drwala i
kobieta w ciy,@ na oko pity
miesic, po twojej prawej
stronie;@ tak, ona mieszka na
Wschodnim Wybrzeu, leci@
odwiedzi matk w Seattle; tak,
spdzia tam cae dziecistwo,@
owszem, lubi to miasto; nie, on
leci dalej,@ do Anchorage, to
ju jego trzeci rok na Alasce,@
tak, jest tam adnie o tej porze
roku;@ ich sowa s dobroduszne
i obe jak oboki@ po lewej
rce. W trzech plastikowych

szklankach@ topniej jednakowe


kostki lodu.@ Trzy pary
rwnolegych stp, pod nimi
wolno@ przesuwa si wsplny
kontynent. Tak wielka i czua
blisko,@ tak cakowicie
jeste od nich oddzielony.@
Nie, ona jeszcze nie wie, e
odkryj u niej raka piersi,@
nie, jemu nikt nie powiedzia,
e po wybuchu na dworcu w
Atenach@ bdzie na fotografii
ciaem turysty, lecym@ koo
przechowalni bagau, z wystajc
spod przecierada doni.@ Tak
bardzo chciaby pomc, tak
zupenie nic@ nie moesz
zrobi, wpatrzony bezradnie w
obok.@ Kobieta prosi, aby
zasoni okno: razi j soce.@
Poczta
"Otrzyma pan natychmiast,
Mr. Baranazack,@ czek na
10.000.000 dolarw"; w okienku@
koperty wida tyle; tyle razy@
zdarzao si to ju, e nie ma
sensu@ rozdziera jej raz
jeszcze, by podziwia tupet,@ z
jakim komputer@ koczy swj
gupi dowcip: "...jeli do
lutego@ zwrci pan zaczony
blankiet i na pana@ los padnie
gwna wygrana":@ co z tego,@
e jest tam i przestroga:
"Mr. Baranazack,@ moe wanie
w tej chwili traci pan jedyn@
szans fortuny i szczcia";
naraam@ na szwank swj los, z
koszykarsk rutyn@ trafiajc
zmitoszon kopert do kosza;@
a jednak, owszem@ jest mi
troch nieswojo, kiedy, ot, tak
wanie,@ unicestwiam moliwo
(jeeli nie "szczcia",@ to
cho "fortuny"), ukrcam@ eb
szansie@
zamiast, jak inni... Wanie,
Mr. Baranazack,@ ot to, mamy

z panem wiecznie ten sam


problem:@ los - jeden, taki, co
si nie powtarza -@ jest panu
dany do rk, a pan dobrej@ woli
nie chce okaza i nie ruszy
palcem,@ nie wierzy w szans,@
nie chce zaryzykowa, otworzy
koperty.@ Do, Mr. Baranazack,
do tego; jeeli@ nie, to
spadnie pan z listy naszej
klienteli@ i przestaniemy
przysya@ oferty.@
Po przejciu~
huraganu "Gloria"
Po kilku godzinach popisw
wichura przekonaa@ sam
siebie, e nie ma sensu
produkowa si na trzech
kanaach@ w przerywanych
reklamami reportaach z terenw
zniszcze@ jako wiszczce to
dla wywiadw z miejscowym
burmistrzem,@ a przy tym
wystpowa na naszej ulicy na
ywo.@ Tyle roboty za frajer?
Za oknem, na krzy i krzywo@
zalepionym tamami, czekalimy,
a si zniechci,@ zastrajkuje,
odejdzie na pnoc, w stron New
Hampshire.@ Przez drzwi zapach
ozonu, mokrych lici,
bezpiecznej przygody.@ Stajemy
przy zwalonym klonie, ktry
pozrywa przewody,@ padajc w
poprzek jezdni przed domem pani
Aaron.@ Postukujc laseczk i
wygldajc jeszcze niestaro,@
prawie jak wtedy, kiedy ukryway
j zakonnice,@ bo miaa jasne
wosy, pani Aaron kry,
oblicza@ koszty napraw. Tu obok
pan Vitulaitis na skraju@
chodnika oglda z namysem pie,
ofiarowuje si nazajutrz@ z
pomoc i elektryczn pi,
przydadz si lata praktyki@ artuje - w tajdze. amic
cielce si na jezdni patyki,@

omal nie wjeda na pie


pciarwka nowego ssiada,@
jak mu tam, Nhu czy Ngu, ktry
hamuje, wysiada,@ pewnie nie
wspominajc chwili, gdy ich
d, wypeniona po brzegi,@ po
dwudziestu dziewiciu dniach
natkna si na frachtowiec z
Norwegii.@ Ogarnia nas nastrj
pikniku, wymieniamy uwagi i
arty@ na temat kataklizmu. Nie
by w kocu taki zaarty@ jak
zapowiaday prognozy, wikszych
ladw czy blizn po nim nie
ma,@ krzywdy, jakie wyrzdzi,
s do naprawienia@ i z rana
punktualnie pojawi si fachowy@
elektryk, wit, lustrator
ubezpieczeniowy.@ Pora wraca
do domu, usuwa krzye - te z
tamy@ oklejajcej szyby, tych
innych nie jestemy@ w stanie
usun z przeszoci albo
przyszoci, na ktrych@
stawialimy je tyle razy. - Tak
zwane kaprysy natury -@ orzeka
pani Aaron wzgardliwie, dodajc,
e kto ciekawy,@ niech oglda
zniszczenia, ona idzie zaparzy
kawy.@
Na pustym parkingu~
za miastem,~
zacigajc rczny hamulec
Na pustym parkingu za miastem,
zacigajc rczny hamulec,@
zastanawia si, co go waciwie
tutaj przynioso@ i czemu na
dobr spraw nigdy nie umia nie
ulec@ sztampie smutku, znanej
kademu, kto uprawia
niewidzialne rzemioso@
wygnania. Zawsze gdzie bdzie
ojczyzna asfaltw spotniaych@
pod mrozem wysokich latar,
ojczyzna zrudziaych podkadw@
pod par szyn, ktre take mog
liczy na wzajemne spotkanie@ w
nieskoczonoci dopiero;

ojczyzna rozpdu, rozpadu,@


ruchu przed siebie w wwozie
szpar w pododze rozeschej,@ w
wwozie lamp w cudzych oknach, w
wwozie ttnicy, w wwozie@
galaktycznego wybuchu. Co go
waciwie tu jeszcze@ trzyma,
unieruchamia, co go zamyka w
obwodzie@ tej a nie innej
skry, planety, parkingu za
miastem.@ I skd to urojone,
uroszczone prawo do wygnania,@
jakby nie byo prawd, e i tak
nikt dzi wieczr nie zanie@
na wasnej Ziemi. Gdzie bdzie:
nie z wasnej woli wybrana@
sekunda ocknicia si w ruchu,
porodku zdyszanego wyznania@
przecinek stawiany na olep, na
opak, na razie, na zawsze.@

Z tomu~
"Widokwka z tego wiata"~
(1988)
Co mam powiedzie
Ktry to wiat, czy ten? Nie w
takt, niespodziewane@
targnicia wiatru szarpi
rozespanym niebem.@ Co mam
powiedzie, wie, e bdzie
powiedziane.@
Furkot wrbla. Filc piki
uderza o cian@ garau. Szum z
odlegych szos. Znw, po raz nie
wiem@ ktry: to wiat, czytelne
"tak", niespodziewane@
przybicie stempla soca na
kolejny ranek,@ ktrego mogo
nie by, a jest, cay, jeden.@
Co mam powiedzie? "Wierz"?
Bdzie powiedziane@
tak wiele sw, a adne nie
zo si w zdanie@ proste
oznajmujce o Wiedzcym
Niemym,@ ktry, osiadszy w
ttnie, tka niespodziewane@
skrzyowania przypadkw na tej

jednej z planet,@ w jednym z


cia, midzy jednym a nastpnym
mgnieniem.@ Co nam w powiewie,
w wietrze bdzie powiedziane@
na ucho, to si moe w gbi
krtani stanie@ sowem, uwizym
midzy podziwem a gniewem,@
ktre powiadczy, bdzie trwa,
niespodziewane.@ Co mam
powiedzie - wierz - bdzie
powiedziane.@
Podnoszc z progu~
niedzieln gazet
W aden sposb nie moesz
wiedzie - oddzielony@ przez
strefy czasu, sze
strzpiastych klinw@ skrki
zdzieranej z pomaraczy globu -@
e wanie w tym momencie
(dokadnie pi minut@ po smej
rano, w ostronie zielonym@
pierwszym tygodniu kwietnia)
schylam si i z progu@ podnosz
cikie cielsko niedzielnej
gazety,@ zarnit na mj
otarz i obwis tusz@
minionego tygodnia - czy raczej
zmielony@ hamburger wiadomoci,
ogosze, programw@
telewizji, wynikw meczw,
prognoz, reklam,@ porad
yciowych - w sumie par
kilogramw@ rzeczy
zwilejszych lub barwniejszych
ni w naturze.@ Przyznaj si,
tylko nie kr, tylko nie
kam:@ tam, gdzie yjesz, nie
macie podobnej gazety.@
W aden sposb nie moesz
wiedzie - odgrodzony@ przez
zoa ziemi, sze stp zbitej
gleby,@ co bbnia grudkami o
wieko twej trumny -@ e wanie
ponad tob schylam si, aeby@
w porannym socu, ktre
ogrodowi@ przyspiesza wierkajcy
puls, speni nietrudny@ rytua
podniesienia niedzielnej

gazety:@ poczu znw to


strzyknicie w dole
krgosupa,@ ktre mi
przypomina, e, twj pogrobowy@
konkurent, cigle jeszcze gruj
nad tob@ t warstw gliny,
tym, e yj na zo@ tobie.
Ty, z binoklami i lamp
naftow,@ obud si i przez
chwil, ziemi, mier posuchaj@ i przyznaj, tylko
nie kr, nie fantazjuj:@ kiedy
ye, nie mielicie takiej
gazety.@
W jaki tam sposb musisz
wiedzie - wyniesiony@ nad
sfery nieba, sze (czy ile ich
tam@ jest u Ptolemeusza)
przezroczystych kopu -@ e
wanie pod nim, jasnym masywnym
jak lichtarz@ szecioramienny,
z progu podnosz zgniecion@ w
pakown kostk porcj Twego
mroku@ i Twojej wiedzy:
szecian niedzielnej gazety;@
na betonowe schodki
przedmiejskiego domu@ upuszczone
o wicie pkate nasiono.@ Nie
myl, e nie doceniam tego, e
agodnie@ oszczdzasz mnie, e
nie chcesz mnie oniemi@
wszystkim, e to jedynie okruch
grozy, zbrodnie@ ledwie
niektre z tych, o jakich Ci
wiadomo.@ Przyznaj si, tylko
nie kr, tylko nie milcz:@
tam, skd patrzysz, drukuje si
takie gazety.@
Dugowieczno oprawcw
Oprawcy - ale ci na
monumentaln skal,@ nie od
mokrej roboty ale od suchych
statystyk,@ nie od kanciastych
pici lecz od zaokrglonych
cyfr@ w obstawie szeciu zer sowem, oprawcy masowi,@ gdy
tylko wyjd cao ze swych
wasnych czystek@ i przejd do
historii, zaskakuj stale@ tym,

e kady doywa w zdrowiu do


pnego@ wieku.@
Wszyscy niesuszni wiadkowie
Jehowy, masoni,@ artyci,
chopi, ksia, posiadacze
ziemscy,@ mniejszoci narodowe,
opowiadacze anegdot,@
przypadkowi pechowcy, na ktrych
kto donis z zemsty,@ i ci,
ktrych nazwisko kto wyplu
razem z zbami,@ powtarzaliby
pewnie (gdyby ich wskrzesi)
wraz z nami@ (i chyba goniej)
swoje zdziwione "dlaczego",@
widzc tych krzepkich staruszkw
na rencie,@ jak grzej koci na
awce w ogrodzie,@ majstruj
dla prawnukw latawce, z
prostot@ siorbi barszcz,
korzystaj z dobrodziejstw@
dzisiejszej medycyny, prcz
starczych kopotw z prostat@
nie doznajc w zasadzie adnych
piekielnych udrcze.@
Domylam si, e w ten sposb
nadajesz nam jaki szyfr,@ e
kryje si w tym, jak zawsze,
Twj zamys,@ ktry wymierzasz
Tobie tylko wiadom miar.@
A jednak, o co chodzi? O
trzymanie ich midzy nami,@ by
da nam szans - na co? na
proces, spniony@ o par epok,
o miliony@ zlikwidowanych lat
ycia? na wyduszenie z nich@
zezna czy pamitnikw? na
zrozumienie natury@ ludzkiej na
tym raco ywym przykadzie?
Czy mamy@ stawa z nimi przed
lustrem, pozowa do zdj, na
ktrych@ bdzie wida, e
niczym si tak naprawd nie
rni@ kaci od tych, co zwykle
padaj ofiar?@ A moe chcesz
nam pokaza, e gdyby do koca
znik,@ wiadczyoby wci o
Tobie przynajmniej to, e na
prno@ usiujemy zrozumie, co
jest nagrod, co kar?@

Lipiec 1952
Ocknem si bez paniki: jakby
godzc si, e wzrokiem
natrafi@ na granatow emali
wiadra, tu obok na trawie,@ z
wod po brzegi, niezrozumiale
jasnoczerwon;@
kto, z ciurkaniem i wpraw,
wyyma cierk czy fartuch@ i
kretonowy, mokry, wskrzeszajcy
z martwych@ chd wdawa si w
ukady z moj praw skroni,@
w ktrej co pulsowao;
rozdziawione gamoniowato@ wrota
kuni, dyszce, tak jak przez
cae to lato,@ zastarza woni
opikw, iskier, skrzanych
miechw@
i przypalonych kopyt,
tumaczyy mi schrypym,
dymnym@ basem Hendryka, szwagra
naszej gospodyni,@ e jak si ma
sze lat, to nie mona,
czowieku,@
podchodzi za blisko kowada,
bo jak czasem odamek prynie,@
no to tego. I przez sekund
widziaem sam siebie,
przejrzycie@ odrbnego,
wielokrotnego, na progach
niezliczonych kuni,@
jak wchodzilimy w drog
odpryskom wiata, stali@ na
torach pdzcych pocigw,
gwiazd, losw, okruchw stali.@
"Ja" byo tym, co nie byo tym
wszystkim. Za p roku mia
umrze Stalin.@ O p globu by
inny kontynent. W p mgnienia
zaczynao si Pniej.@
Jakie Ty
Waciwie nie musz wiedzie o
tobie nic wicej, ni@ to, e
jeste tym jakim Ty, ktre
formuje mi w ustach@ i - przez
opar wydechu, przez opr jzyka,
przez ni@ atmosferyczny, przez

kby spalin nad jezdni, mg


lustra,@ py midzyplanetarny kae przebija si (z ust@ do
ust, przez morza, z tego wiata
na tamten, z chodnika@ na
chodnik, z murw mzgu w ten sam
mur czy mzg)@ drugiej osobie
liczby pojedynczej czasownika,@
jakiemu "syszysz", "nie
milcz", "pamitasz", "spjrz",
"bd",@ ktre, prostolinijnie
wysane przed siebie, ptl@
powraca, nie drasnwszy skry,
cian, urwisk, soc,@ mj
rozmwco, Fachowy
Psychoterapeuto,@ askawy
Czytelniku, Wszechmogcy
Panie,@ Niemiertelna Jedyna,
Od Czterdziestu Dwch@ Lat Ju
Wytajcy Nadaremnie Such@
Sobowtrze, Tubylcze Na Brzegu,
skd jak bumerang@ ze wistem
nadlatuje cigle to samo
pytanie@ zmienione w t sam
odpowied: e w midzyczasie
umieram@
Przewietlenie
Soce, tak dufnie jaskrawe@
na placu przed klinik,@
zamiast na wskro mnie
przenikn,@ umiao na dobr
spraw@
nawietli tylko
powierzchni@ mojej skry czy
kurtki,@ co najwyej
pobienie@ olni oczy przez
krtki@
moment przed ich zmrueniem;@
tu, w czterech pmrocznych
cianach,@ przez cis bry
ciaa@ przebija si nieznuenie@
i byskawicznie - nika@
blado promienia, ktry@ jak
wcibski brukowy dziennikarz@
ujawnia pod gruboskrnym@
zdrowiem wewntrzne wstydy,@
sztywn krucho i liski@

dygot, aosne spiski,@


skandale i ohydy,@
skrywane w sobie przed sob,@
by siebie nie przestraszy.@
Radiologu Bez Twarzy,@ niech
stan obok@
Ciebie, poka mi ekran@ z tym
mn, znanym na wylot@ jedynie
Tobie; chwil@ wiedzy niech
mnie przewietla@
Twj promie, tylko jedn:@
daj - nim j zaciemni,
zagrzebi -@ sprbowa, czy

znios t pewno@ siebie.@


Pan Elliot Tischler
Pan Elliot Tischler cigle
otrzymuje listy,@ cho pi lat
temu umar. W przedostatniej
chwili@ sprzeda dom
genetyczce, onie mediewisty,@
ktry w tych stronach nie mg
na adnej posadzie@ zaczepi
si na stae, wic dom opylili@
z kolei nam i teraz ucz gdzie
w Nevadzie.@ Pan Tischler, cho
te znik, jest bardziej
rzeczywisty:@
"Time" proponuje, e mu wznowi
abonament,@ komitet szkolny
liczy na jego gos w
przyszych@ wyborach, instytuty
zajte badaniem@ przyczyn
dystrofii mini prosz go o
datek,@ Lawn Shark Company
marzy o tym, by mu przystrzyc@
trawnik, i wci tym samym
zamierzchym mandatem,@ o
ktrym najwidoczniej zapomnia
na amen,@
nka go Biuro Grzywien w
Milford, gdzie - Bg raczy@
wiedzie, po co - parkowa w
miejscu nielegalnym.@ Nie cay

umar. Prawda, wiemy o nim


raczej@ mao: ciany malowa na
to; dla ony_@ _inwalidki
(zmar po niej) zrobi zjazd z
sypialni@ do ogrodu, z
masywnych desek
przygwodonych@ na fest, na
wieczno, miaem potpiecz
prac@
rozbierajc to wszystko.
Co jeszcze? Nic. Tyle@ co nic:
odciski palcw na kuchennym
blacie,@ ktrego si kurczowo
trzyma w tamtej chwili,@
kiedy, sam wrd gotowych do
transportu gratw@ i pude,
miesza cukier w ostatniej
herbacie@ i czu, e wszystko
na nic, e niknie bez ladu.@
Te odciski ju starte. A zreszt
si myli.@
Czerwiec 1962
Chciae, bym poszed w twoje
lady, wprasowane@ w osobliw
glin tych okolic (co w rodzaju
biaawego szamotu)@ przez
starte bieniki opon garbatej,
spracowanej@ warszawy (ta
skrzynia biegw: ile si
naszamota@ z jej topornym
lewarkiem), gdy wozia ci do
wiejskich pacjentw:@ wic
zdawao si naturalne, e
zabrae mnie do Szamotu,@
gdzie Szpital Powiatowy
rozpaszcza si bur,
pacnit@
w poblie rynku grud. Oprcz
nas nie byo nikogo@ w
kafelkowo spukanej, le
owietlonej kostnicy,@ tylko
starsza kobieta na stole,
tawa, jak pomnikowo_@
_skrcona brya piaskowca, by
jaki kosmiczny,@ komiczny,
Kolumbowy bd w tej niezbicie
napitej,@ poziomej
nieruchomoci. Na ksztat
odwrconej kotwicy@ uk eber

krzyowa si z dugim, w d
przez mostek biegncym
naciciem@
(wzgrek onowy taktownie
przykrye strzpem ligniny),@
w ktrym wyrczy ci wczeniej
szpitalny posugacz_osiek.@ I
zdawao si naturalne, e
pozwane na proces gnilny,@
upokorzone ciao poddawao si,
gdy podnosie@ do wiata
gumow doni jego serce czy
wtrob, badae@ tre jelit i
barw puc, rozcinae
tczowosine@ paty odka. A
wszystko swym ostatecznym
banaem@
sumowa odr, przed ktrym
ostrzege mnie jeszcze w
domu:@ "Co zrobi, jest tylko
biologia: co zostaje z
czowieka, to mierdzi."@ Ile
tomw, totemw, systemw tym
samym "ecce homo" zatykao mi
nos i usta pniej - jakby
chciay potwierdzi,@ e nie
dorosem do tego, aby o tych,
ktrzy musz umiera,@
powiedzie cokolwiek wicej ni
da si powiedzie o mierci.@
Lecz zdawao si naturalne, e
si musz buntowa, upiera.@
Yard sale
"Popielniczka, abaur, rowerek
dziecicy,@ stary mikser
(ebonit o lepkiej powierzchni@
z wartym w szczeliny kurzem),@
dwie walizy,@ jaskrawe bluzki,
krzeso bez lewej porczy,@
budzik, ksiki z zakresu
psychoanalizy@ i kuchni
chiskiej, toster - na wszystkim
przywieszki@ z cenami jak dla
zgrywy (dziesi centw,
dolar)@ i wszystko, wystawione
na sprzeda i trawnik, trwa pod
niedzielnym dzwonem soca i
wytrawn,@ cho autoironicznie

niedba kontrol@ piegowatej


dziewczynki w baseballowej
czapce.@ Moe po to te graty,
te komiczne ceny:@
aluzja, e waciciel jest
kim, kto nie zawsze@ dba tylko
o pienidze, e chodzi o
proste@ pozbycie si rupieci, o
wicej przestrzeni,@ o "fun", o
uatwienie w przyszej
przeprowadzce;@ i - przy okazji
- e ma w domu lepsze
sprzty?" -@ "A w tobie skd ten
sarkazm. Te twoje aosne@
zakurzone odkrycia, wizje w
kiepskim gucie,@ metafory
tandetne jak wasza epoka,@
taniocha tych konstrukcji, te
rymy na pokaz,@ te echa jak w
wulgarnie oprawionym lustrze,@
to przebieranie sensu w sztuczne
wkna mowy.@ Moe po to te
szmaty, te mimiczne weny,@
bym przyj, e strj, mina,
cay ten umowny@ ksztat nie
moe by tob, e masz co
lepszego@ w zanadrzu, jaki
wiecznie trzymany w kieszeni@
dowd, i jeste godny mnie, czy
te gotowy@ w razie potrzeby
(jakiej?) cakiem si
odmieni,@ by sob w razie
czego (a waciwie czego?)?" -@
"A w Tobie skd ta wyszo.
Tobie te nie wszystko@ wypado
bez zarzutu. Ty take
wystawiasz@ na pokaz, co masz,
kryjc w swj wewntrzny
nawias@ to, czym mgby by,
gdyby lepiej Ci to wyszo;@
przyznaj si, e tak jest, e
Ciebie te to drczy.@ Moe po
to te wiaty, te kosmiczne
sceny."@
Drobnomieszczaskie cnoty
Ta bezbrzena, zalana,
lirycznie_bokserska@ pogarda w
oczach artysty J., gdy si

przysiada w "Smakoszu",@
zionc nieogolonym, trzydniowym
podmuchem:@ jak to, ja pod
krawatem, kiedy on pod much,@
ja skrpowany, zapity, gdy on
ostatni z koszul@ rozrywa jak
krwawic pier! Filisterski
brak serca!@
Drobnomieszczaskie cnoty. Ja
wiem, ja si ich wstydz,@ od
lat poniej poziomu: co za
blama, nie mie w biografii@
ani jednego rozwodu, dewiacji,
wikszego naogu,@ kuracji
psychiatrycznej, burzliwego
romansu na boku,@
penokrwistego podcicia y;
jakie szare gafy@ zamiast
tczowych skandali; chandry
trwajce z tydzie,@
zamiast eby z szacunkiem
szeptano: "B. ma potworne@
wielomiesiczne kryzysy";
adnego dzwonienia po nocy@ do
przyjaci z daniem wysuchania
nowego wiersza,@ poyczki na
heroin czy kaucj, znalezienia
w ich yciu miejsca@ na mnie,
caego; nic - czasem list, lecz
bez krzyku "Pomocy!",@ najwyej
z aluzj typu: "Ostatnio jestem
w zej formie".@
Ja wiem, to nie materia na
mit, kult, legend,@ film z
Robertem De Niro, tuczeniem
szka i scenami.@ W ktrym
momencie zszedem, nieuleczalny
prymus,@ na t z drog? Skd
ten chorobliwy przymus,@ aby
udawa zdrowie, ustawia przed
zniszczeniami@ barierki i
makiety? Z pewnoci, e nie
bd@
i tak syszany ze swoj
zdawion suplik do nikd@ w
chrze profesjonalnie
dwicznych koloratur@ skowytu?
Z niemiaoci? Z nie do
zniesienia jaskrawej@
wiadomoci, e trzeba by, na
dobr spraw,@ w kadej

sekundzie ycia powtarza to


samo "ratuj"?@ Z niechci do
zakcania spokoju ratownikom@
czy z kracowej niewiary w ich
ratownicze talenty?@
Z pychy: e dam sobie rad z
upchnitym do wntrza zem?@
Czy z innej pychy: kogo, kto
jest tak niedocigym mistrzem@
wasnych brakw i mrokw, e nie
wciga w ich system zamknity@
nikogo, igrajc z myl: och,
gdybym tak zdradzi, co wiem;@
gdybym chcia wam powiedzie to
wszystko, o czym milcz?@
Wrzesie 1967
I jakim prawem mielimy w
sobie a tyle@ nieprzezornoci,
aby w bezsennym przedziale@
spdzi noc, wysi, drc z
zimna, i znale@ midzy dnem
szarych chmur a warstw rudych
szpilek@ liski od mawki,
pusty po sezonie camping -@ gar
supw do siatkwki i
sklejkowych ruder,@ zza ktrych
grzmiao morze; aby w
przemoknitym@ domku z dykty
nie zwleka ju ani przez
chwil@ duej i pa w
ubraniach na nagi materac@ i,
niezdarnie zdzierajc je z
siebie, dociera@ do nas,
odnalezionych Bg wie jakim
cudem@
i jakim trafem; aby nic wtedy
nie przeczu, chichota z
ukadanych wsplnie - senn
gow@ przy ciepej piersi gupstw: "Morze miarowo@ szumi,
Bo niemiarowo nie umi", pod
wieczr@ czu nadal w ciele
sony, dziki, jednostajny@ rytm
fal, ktre zbijay z ng
spienionym wiatem@ zmieszanym
z piaskiem, wirem i
wodorostami,@ i ten rytm
naladowa w pieszniejszym

narzeczu@ dwojga cia; aby


wargi, bdzce powoli@ pla
skry, trafiay na krysztaki
soli@ z morza? z potu? nie
wiedzc jeszcze, jakim wiatrem@
i jakim trwaniem bd
zdmuchnite, spukane;@ aby
jzyki dwa bez skutku ale
czule@ chciay si sple,
przytrzyma nawzajem, nie ulec@
sygnaowi z latarni morskiej,
gdy nad ranem@ bucza przez
mg, na znak, e wszystko ma
swj brzeg,@ i gdy do wntrza
domku przez kolaw ram@ okna
sczy si z anten, kominw i
drzew@ wit ze swoim natrtnie
milczcym pytaniem,@ jakim
waciwie cudem, jakim trafem,
jakim@ prawem wszystko ma odtd
pozosta tym samym@ morzem, tym
samym snem, tym samym sonym
smakiem.@
Cape Cod
"Gdyby, szpiegowska kamero,
krc wyej ni lakierowana@
na biao tusta mewa, swj
obiektyw nakierowaa@ na okie
tego pwyspu, z zadziornym
"Takiego waa!"@ wypinajcy si
w stron kosmosu? losu? na
Wschd?@
(cakiem jak synny okie
tyczkarza Kozakiewicza:@ dla
ciebie jasne jest wszystko,
nawet to, tajemnicza@ aluzja,
zrozumiaa - jak akcja
pozasceniczna@ dla postaci
Posaca, co wpada na scen bez
tchu -@
tylko dla kogo ze schyku
tysiclecia, kto zamieszkay@
by w pewnym kraju, wstrzsanym
to czkawk, to zamieszkami,@ to
szlochem, to rechotem
wisielczym; tu zawieszamy@
gos, zamykamy nawias na klucz
wrzucony w gb@

Atlantyku), wic gdyby,


kamero_kameralistko,@ w duecie
z mikrofonem nagrywaa tam teraz
wszystko:@ polerowan pluskiem
pasko kamienia, czysto@
sterczcych biao wieyczek, nie
przytpiony mg@
horyzont, lady przy brzegu,
gdzie przed chwil defiloway@
stadka mew, szaro drewna,
bogi umiech (do
debilowaty)@ opalajcych si,
nawet nie do koca zdepilowany@
wosek na ktrej z dugich,
poyskliwych ng -@
c by ci si udao wykry,
nakry, zarejestrowa@ na
gorcym uczynku i piasku, gdy
szum fali zaleje spowied,@ w
jednej z wielu pod socem gw
zawizane zaledwie w sowie@
przyznanie si do winy?" - "O,
gdyby tylko mg@
wiedzie, jak atwo wyowi z
tych rojowisk czy z tych
suchanych@ milcze, jak atwo
sporzdzi kartotek wszystkich
sprchniaych,@ zbrukanych,
obcych, ktrzy nie wywodz si z
czystych, spukanych@ muszel
czy kontynentw, ktrzy nie maj
praw@
do planety, kamyka, wizy,
ktrzy zawsze wnios w wiat na
podeszwach@ brud niepokoju,
zostawi oddechu lad na
powietrznych@ krysztaach,
smugi udrk na wypranych wiata
powierzchniach -@ jak ty, pita
kolumna, czowiek, mciciel
prawd!"@
Poudnie
Sodki lek prawdziwoci, smak,
co skrci z nami@ przejcie,
ten stromy szlak, pionow
drog@ z nagego krzyku tu po
urodzeniu@ w d; jeszcze
nieprzytomny@ biel kropli z

piersi,@ nagim potopem@


wiata,@ smak@ i@ znak@
wiata;@ jakim powrotem@ wielokrotny, pierwszy,@ twj jeszcze si przypomni@ na
dnie, po yciu ju, po
urojeniu@ trzewiej bezstronny:
smak ponownie troch@ sodki,
lecz bardziej gorzki, jak to z
truciznami@
Widokwka z tego wiata
Szkoda, e Ci tu nie ma.
Zamieszkaem w punkcie,@ z
ktrego mam za darmo rozlege
widoki:@ gdziekolwiek stan na
wystygym gruncie@ tej
przypaszczonej kropki, zawsze
ponad gow@ ta sama mrona
prnia@ milczy sw naogow@
odpowied. Klimat znony,
chocia bywa rnie.@ Powietrze
lepsze pewnie ni gdzie
indziej.@ S urozmaicenia:
klucz urawi, cienie@ palm i
wieowcw, grzmot, bufiasty
obok.@ Ale dosy ju o mnie.
Powiedz, co u Ciebie@ sycha,
co mona widzie,@ gdy si jest
Tob.@
Szkoda, e Ci tu nie ma.
Zawarem si w chwili@ dumnej,
e si rozrasta w nowotwr
epoki;@ cho jak j nazw, co
bd mwili@ o niej ci, co
przewysz nas o grub warstw@
geologiczn, stojc@ na naszym
prchnie, garstwie,@
niezniszczalnym plastiku,
doskonalc swoj@ wasn
mieszank miecia i rozpaczy -@
nie wiem. Jak zgniatacz zomu,
sekunda ubija@ kolejny stopie,
rosncy pod stop.@ Ale dosy
ju o mnie. Mw, jak Tobie
mija@ czas - i czy czas co
znaczy,@ gdy si jest Tob.@
Szkoda, e Ci tu nie ma.
Zagbiam si w ciele,@ w

ktrym zaszyfrowane s tajne


wyroki@ mierci lub doywocia co niewiele@ rni si jedno z
drugim w grzskim gruncie
rzeczy,@ a jednak ta lektura@
wciga mnie, niedorzeczny@
krymina krwi i grozy,
powie_rzeka, ktra@ swj
mtny fina pozna mi pozwoli@
dopiero, gdy i tak nie bd w
stanie unie@ zamknitych
ciep doni zimnych powiek.@
Ale dosy ju o mnie. Mw, jak
Ty si czujesz@ z moim blem jak boli@ Ciebie Twj
czowiek.@
Grudzie 1976
Na przykad Krawczyk Olgierd
(bo w takim szyku, z tym
szykiem@ zwyk si przedstawia
naszym sposzonym onom:
"Krawczyk@ Olgierd, cauj
rczki", staromodne trzanicie
obcasw),@ pamitasz, no, ten,
co to wci by ofiar szykan@
w swojej zajezdni czy gdzie to
byo - w Zakadach Naprawczych@
Taboru Kolejowego?, szczeglnie
pniej, od czasu@
afery z ulotkami; wiesz, ten
bez grnych siekaczy,@ w
wiecznej kurtce z zielonej
dermy, z baczkami na cay
policzek;@ ten, co to zawsze
musia najpierw si rozsi,
rozetrze@ w popielniczce
zkego peta, przedmucha jak
si patrzy@ szklan lufk,
pogada przez p godziny o
lidze@ pikarskiej i polityce,
zazawi w pokoju powietrze@
jednym i drugim "Klubowym",
wypoci par herbat,@
zrelacjonowa szczegy
najnowszego z przesucha czy
pobi@ (przedua te
opowieci, jakby na zapas, na
przyszo:@ siedziaem jak na
szpilkach - na biurku czeka

George Herbert,@ porzucony w


p rymu, ale co byo robi,@
Krawczyk Olgierd mia nad nim t
niewtpliw wyszo,@
e by ywy, posiniaczony,
niezwoczny): dopiero potem
zaczyna@ pakowa numery
gazetek we flanelowe zanadrze.@
Stary kawaler, mieszka na
Grczynie, ktem u matki.@
Rewizje, doby w aresztach - byo
take par zatrzyma@ po
wyjciu od nas, pod blokiem, ale
w takich momentach zawsze@
umia si sprytnie wyga i
nigdy nie byo wpadki:@
na przykad on. Chrzst
kurtki, czer smaru czy farby@
wok paznokcia kciuka, gdy
gruntownie gnit niedopaek.@
Co miaem powiedzie istnieniu,
ktre byo Krawczykiem
Olgierdem:@ "Jeste sam, twoje
skargi, protesty i tak tumi
martwy@ klosz ciszy nad tob,
nad globem: podnie tylko wzrok?"
Nie umiaem,@ nie byo na to
wsplnych sw. Tylko te
pytsze, umowne, ogldne,@ to,
co si w takich sytuacjach mwi,
co si bka znad kartki,@ na
ktrej dugopis notuje detale uchwytne, podatne -@ zwykego
za, krzywd prostszych ni
tamta, cho nie mniej
rzeczywistych,@ jakie:
"Spokojna gowa; nie ma si co
martwi";@ jakie: "Dam zna,
gdzie trzeba; zamiecimy w
"Biuletynie" notatk";@ jakie,
z bezradn wiar: "Poradzimy
sobie z tym wszystkim".@

Ustawienie gosu
Tak, takim moe gosem, jakim
pierwszy pilot@ owiadcza przez
goniki, e wszystko w
porzdku@ (tak jakby sto ton

stali prujcej na wylot@ chmur


nie byo gwatem na zdrowym
rozsdku) -@ ciepym, cho
ochodzonym i orzewiajcym@
napojem gosu, w ktrym musuj
bbelki@ wiary, e aden ciar
nie bdzie zbyt wielki,@ gdy w
gar wzi dwigni mskiej
odpowiedzialnoci;@
albo telewizyjnym gosem
kaznodziei,@ w ktrym pod
reflektorem nie ma ani cienia@
wtpliwoci (e niby wyjciem z
beznadziei@ jest wpaci czek
na konto przyjcia
Zbawiciela),@ gdy grzmi z
pitrowych estrad, w jaskrawo
niebieskim@ smokingu z
poliestru - w tle chrek
anielic@ z sekcj rytmiczn gotw cay si zamieni@ w
neon: "I Ty Si Znajdziesz W
Krlestwie Niebieskim";@
czy zwaszcza gosem, jakim
syntetyczny pieniarz,@ jaki w
jednej osobie Simon i
Garfunkel@ (tych dwch zreszt
naprawd lubi), ucielenia@
przekonanie, e nie jest le z
naszym gatunkiem,@ bo w gruncie
rzeczy c jest nienawi z
pogard:@ to dysonans, co
zmierza w tonik durow@ naszej
dobrej natury (tu, jak za
umow,@ sprawny chwyt modulacji
apie nas za gardo) -@
wic takim gosem gdyby mwi; ale
gdzie tam.@ aden
promieniujcy z przepony
rezonans:@ na drogach
oddechowych chropawa
nawierzchnia@ chrypki, na
rozpaczliwie skrzypliwych
resorach@ strun gosowych
cichncy gdzie w pustce
wehiku,@ ktry im bardziej
grozi na staro rozsypk,@ tym
czciej chce przekracza
dozwolon szybko.@ Nie eby
skpi mi specjalnych
wysannikw:@

ju tyle razy w szumie


niewidzialnych skrzyde@
zsyae ich, w nadziei, e
ktry ustawi@ mj gos. Stary
acinnik B. (sam zreszt
skrzypia):@ "Dykcja, mj
panie, dykcja! Porusza
ustami,@ nie mamrota pod
nosem!" Lub takie zjawisko,@
jak materializacja ktrej z
tych uroczych@ starszych pa,
kiedy tylko mj publiczny odczyt@
przebrzmi w pustawej sali:
"Ciekawe to wszystko,@
z tym, e nie mona byo nic a
nic zrozumie;@ czy pan nie
moe goniej, eby w tylnym
rzdzie@ te byo sycha?" Nie
wiem, jako nigdy w sumie@ nie
umiaem si zdoby na to, by
powiedzie@ cokolwiek na gos z
pen i natychmiastow@ wiar nie w prawd wasnych sw, ale
w potrzeb@ mczenia innych
tym, co w mce sam spostrzeg.@
Tylko wiara ustawia gos. A Ty jak z Tob@
jest, czy przypadkiem nie tak
samo? Czemu@ sam nic nie
powiesz peniej, pewniej?
Posiekane@ komunikaty, zgoski
tonce w milczeniu.@ Dykcja,
mj Panie, dykcja. Wszystko to
ciekawe,@ ale nic nie rozumiem
w moim tylnym rzdzie.@ Wybacz.
Ja nie kpi. Jako rozumiem Ci
w sumie,@ jak jkaa drugiego
jka rozumie,@ to znaczy, z
nim si mczc, gdy chce co
powiedzie.@
Obserwatorzy ptakw
Z drcej w upale szosy numer
8@ z jej motelami, pdem i
stacjami Esso@ do byo
skrci ostro, szorujc
podwoziem@ o piach, w cignc
si p mili len@ drog,
dotrze do kiosku z desek, gdzie

sumienna@ grubaska pobieraa


stosown opat,@ wydajc w
zamian umiech i broszur,@
zostawi wz pod sosn, ktrej
czubek z szumem@ mierzwi
oboki, i tak ju kudate,@ i
bez wikszego zrozumienia@
wpatrzy si w plansz z mapk
okolicy@ i strzak "Jeste
Tutaj". O sto metrw dalej@
sza ciek para z dziemi:
rwnie pospolici@ jak my, te
"byli tutaj" i zwiedzali.@ Nie
tak wyobraalimy sobie
rezerwat@ dzikiego ptactwa.
Prawda, i tak by to czysty@
wymys, ta caa komedia z
natur,@ ktra istnieje dziki
przewodnikom, ktr@ widzi si
w ramach zatrudnie turysty.@
Wiatr, ktry czujnie si
poderwa,@
by w kadym razie
autentyczny: wiey,@ nadmorski.
Machinalnie sprawdzajc w
broszurce@ szlak, ruszylimy,
depczc chrupicy wir
cieek,@ troch niepewni, czy
nie jest oszustwem@ ten cay
"show" - szczeglnie e gwna
atrakcja,@ to znaczy ptaki,
jako nie chciaa si stawi@
na scenie. Drka wychyna z
naga@ z zaroli na zjeone
traw sone bagna,@ kadki, w
sitowie oprawiony stawek:@ no,
wreszcie s! Gromadki ptactwa,@
zielonogowych kaczek, burych
gsi@ taplay si rodzinnie w
wodzie. Ale najpierw@ wpada
nam w oczy inna grupa, jeszcze
gciej@ stoczona obok, na
piaszczystej skarpie:@
obserwatorzy ptakw! Skadane
siedzenia,@ lunety na
trjnogach, lornetki polowe,@
kurtki z mnogoci fachowych
kieszonek,@ spowiae kapelusze
i kamery "Sony":@ prawdziwi,
tkwicy tu dobr poow@ dnia,
zjedajcy co niedziela@

obserwatorzy ptakw, ludzie,


ktrzy@ na pytanie "Kim
jestem?" mwi sobie: "Jestem@
obserwatorem ptakw"! By ich
prawie tuzin,@ wpatrzonych w
jedn stron. Nigdy jeszcze@
tak niezdefiniowany, tak z boku,
wygnany...@ nagle drgnem wraz
z nimi. Jakby wszystkich
przeszy@ ten sam prd: spoza
trzcin mokro zakapa@
groteskowo sflaczay dwik ogromna czapla@ wzbia si,
spjrz, jak blisko!, i
poprzecznym@ lotem poniosa nad
wydmami,@
tak, "Wielka Czapla Bkitna"
z fotosu@ w broszurce, "bardzo
rzadko spotykana"! Tumek@
wyda wsplny, radosny pomruk,
kilka osb@ podnioso oczy znad
wziernikw lunet:@ i wszystkich
obj umiech - bezpieczny,
bezsprzeczny.@ Wic wiat moe
jest po to, by przeszy,
otworzy@ nas czasem znak, jak
strzaka: "Jeste tutaj:@ wrd
ludzi, obcych, ale jestecie zaufaj -@ po jednej stronie,
wspobserwatorzy@ ptakw,
pogody, innych rzeczy."@
Sierpie 1988
"...Wystukiwae wierszy mych
rytm; gdy w nim zbdz@ Dzi,
o kulawo strofy twoj mier
posdz:@ utrata palca (wybacz,
e w aobne smutki@ pcham
kalambur) wiersz stworzy o stop
za krtki..."@
(Thomas Randolph
(1605_#35)
"Na utrat maego palca")
"Ten sierpie przejdzie do
historii meteorologii".
("The Boston Globe")
Ten sierpie przejdzie, ju
przeszed do historii mojego

ciaa@ jako epoka mokrych


koszul, pod ktrymi skra nie
wiedziaa,@ czy skrapla si na
niej pot, czy rekordowa
wilgotno powietrza;@ czas,
gdy przez bkit smogu drwia z
puc zwierciadlana
powierzchnia@ Hancock Tower,
wzniosej yletki postawionej na
sztorc w rodku miasta;@ gdy
uszy chony chodne,
kompetentne kanie syren,
gumiasta@ od upau jezdnia w
Roxbury utrwalaa lad po
dotyku@ opon karetki, a w
rodku modociany handlarz
narkotykw,@ trafiony w brzuch
seri z Uzi, szarza pod mask
tlenow,@ pdzc w banalny,
jedyny los, jaki kto mu
planowa;@ gdy w oczach,
wpatrzonych w ekran, punktowane
umiechem spikerki@ pony
samoloty na pasach, wytryskay
znad miast fajerwerki,@ grozi
powodzi Ganges, ciska donie
kandydat, trajkota@ komik w
reklamie Toyoty, narastaa
sytuacja strajkowa@ w Polsce,
afrykaski dyktator na trybunie
stroszy epolety;@ gdy na
goym, wilgotnym kolanie
tumaczyem fraszk poety,@
ktry trzy i p wieku wczeniej
egna swj may palec,@ ucity
w karczemnej bjce; gdy w kadej
sekundzie ospale@ toczyy si
wody rzek, krew krya w
miliardach krwioobiegw,@ nad
wszystkim, jeli istnia, czuwa
niewidzialny opiekun@ lub tylko
obserwator, nie wiem; czas, gdy
pod stop rozpraa@ si
chodnik, gazety pisay o
znajdowanych na plaach@
odpadkach ze szpitali, o
przemianach w klimacie globu;@
gdymy konali, jak zwykle, w
katastrofach, na raka, z
godu;@ gdy ktrego dnia, pod
prysznicem, obracajc w gowie

zmienian@ bez koca point


przekadu, wybraem: "widz z
niema@ udrk: "Trzeba bdzie
na wasny palec machn rk";@
gdy wczalimy klimatyzacj,
bilimy kolejny rekord,@
mdlelimy na torturach,
przeladowa nas motyw z
kwartetu@ e_moll Mendelssohna,
poranek powierza nas
otwartemu@ oknu soca, ze
skrzynek wyjmowalimy listy i
kartki,@ strzela do nas patrol
graniczny, caowalimy
delikatny@ puch na karku,
zastawki otwieray si miarowo w
sercu,@ gdy przez kady moment
i miejsce przewlekaa si nitka
sensu,@ ktrego nie chcielimy
dociec, a na naszych przegubach
ucity@ palec Thomasa Randolpha
wystukiwa bezgonie akcenty.@
Pierwsza pitka
W oceanicznym ryku nabitej
gowami hali@ Boston Garden, w
ekstazie od grnych galerii po
parter,@ wbiegaj truchtem,
luni, zblazowani, cali@ w
niby_leniwej glorii, pi
pitrowych panter:@ dugorki
Kevin Mchale, sze stp i
dziesi cali@
ofensywnego geniuszu; chmurny
i uparty@ wielkolud Robert
Parish; piegowaty Dennis@
Johnson, mistrz byskotliwych
poda; jego partner@ Danny
Ainge, cwany gwniarz z wygldu,
bezcenny@ artysta strzaw z
dystansu; a wreszcie wstpuje
na parkiet@
Larry Bird (z trybun:
"La_Ree!!!"), kluchowaty,
senny@ blondas, w ktrym nikt
by si nie domyli ywej,@
jedynej, wszystko dotd
zamiewajcej legendy.@ Fale
wrzawy wzbieraj, a burzliwe

grzywy@ wal si, naga cisza


wici ewidentny@
fakt: w dziejach koszykwki
nie byo druyny@ tak zgranej,
niezrwnanej. Gwizdek, pierwszy
wyskok@ do piki. Parish;
Johnson; Mchale czterema
duymi@ krokami dopada kosza,
dwa punkty, ryk: znw im
wyszo.@ "Socjotechnika: bez
meczw, lig, tabel zbyt by si
duyy@
tygodnie", mrucz zawistnie.
(Bird rzuca si w kbowisko@
cia, zwd, uk strzau:
znowu!). Nie: tylko troch mniej
niedoskonali@ ni kady, s
doskonale kochani, nienawidzeni,
s wysp@ wyros nad
obojtno. Na mgnienie. Tak,
ale na mgnienie ocali@ ich to,
e wystaj o gow ponad t
reszt, to wszystko.@
Zdjcie
Nie ruszaj si; tak, brawo;@
tylko poczekam, a@ przejd ci
ludzie i sprawy,@ z ktrymi
zbyt mao masz@
wsplnego; o, to jest dobre;@
tylko przybli si, eby@
usun poza obrb@ miliony
niepotrzebnych@
nieszcz i sw; o tak,
stj@ wanie tak; tylko
nastawi@ ostro, eby na
jawie@ uchwyci twj sen,
twj@
cie; tak, z t wanie@
min, w tej pozie;@ tylko si
cofn moe,@ eby nie za
wyranie@
rysoway si linie@ na
twarzy, na murze w tle;@ tak,
dobrze, wanie te@ myli, nie
inne;@
tylko migawka: niech@ na
mgnienie si uciszy@ czas, jego
miech@ nienajyczliwszy;@

tak, wreszcie, bd tak


chwilk;@ z tym, e ju
zmierzch:@ a zosta jeden tylko@
jednorazowy flesz@
I tak
A jeli nawet nie, to i tak
bd@ udawa sam przed sob, e
jest rodkiem wiata@ kade
moje ubocze, e biegego
wiadka@ mam nad kadym
pobytem, postojem i pdem,@ e
w kadym z moich zamie on
znajdzie do wiata,@ jak
superczuy noktowizor w mtnym@
mroku, tkwicy nad kadym
punktem i momentem@ szpiegowski
satelita, ratunkowa siatka,@ od
ktrej si odbij, gdy bry
kalek@ run z trapezu ziemi ku
widowni nieb@ nade mn,
rozpostarta czujnie i daleko@
siatkwka oka, na ktrego dnie@
moje odbicie i skd wraca echo@
tych samych w kko sw: A
jeli nawet nie@
Kontrapunkt
"Wariacje dla Goldberga", w
rozpoznawalnym od razu@
nagraniu Glenna Goulda, bryzny
z gonikw stereo,@ gdy
wczy starter; i z tym
gwatowniej mdlc odraz,@
mk waciwie, przekl to, co
natychmiast stano@ tp
przegrod w poprzek rwcego
strumienia akcentw:@
wiadomo, e si musi
popieszy, jeli na wieczr@
chce zajecha do miasta, znale
gdzie parking (w centrum!@ o
tej porze!) i zdy
przynajmniej na koniec wiecu,@
na ktrym, jak dobrze pjdzie,
uchwali si z pi rezolucji,@
potpiajcych (w sposb

stanowczy, kategoryczny,@ i
cakowicie bezsilny) amanie
praw ludzkich i ucisk.@ Nie eby
nie by ju w stanie czu blu,
wspczucia, goryczy.@ Im
pniej, im odleglej, tym
wiksz to miao warto,@ tym
atwiej, moe z nerww, zy
pieky w kcikach oczu.@ Przez
chwil, przez chwil gadzi
zwile spleciony warkocz@
kontrapunktu, rozwaa cud
wspistnienia gosw,@ z
ktrych kady odbywa w czasie
osobn podr@ a w kadym
punkcie czasu zwizuje je inna
harmonia.@ ycia by nie
starczyo, nie tylko tej chwili
- od@ to na pniej.
Przyspieszy, i dopiero gdy
ostro hamowa@ przed
skrzyowaniem, niejasna myl: e
w tak gstej muzyce@ jest
miejsce na wszystko, z nim
wcznie - e jedno nie
przeciwdziaa@ drugiemu, e nie
on sucha ale muzyka uycza@ mu
suchu, czasu, cierpienia,
wszystkiego, co przewidziaa@
Drogi kciku porad
1
Drogi kciku porad, cho z
natury@ spokojny, wpadam wci
w depresj, widzc@ krew. Pny
wieczr, wczam telewizor:@ znw
akt terroru, trupy dzieci.
(Ktry@ z nas, telewidzw, nie
zna takich zgryzot!)@ Snu!
(Lecz nie nasz jest win
ponury@ i krwawy@ bieg spraw
wiata.) Po raz wtry:@ Chc
spa! (Wystarczy spokj, kilka
wizyt@ u terapeuty.) Wieczna
bieganina@ sanitariuszy, dym z
ruin, kobiety@ zaamujce rce:
czy wiat zapomina@ o nas,
niewinnych, ktrych nie
ciekawi@ zo? W rezultacie

drczy mnie, niestety,@


bezsenno. (Wicej spacerw.
Mniej kawy.)@
2
Drogi sowniku doktryn
filozofw,@ prosz o pomoc, bo
trac apetyt,@ gdy przy
niadaniu w twarz skacze z
gazety@ kocisty gd. (I znowu
czowiek, znowu@ z problemem!)
Wynajd mi system. (Konkrety@
czyich trywialnych potrzeb to
nie powd,@ aby@ przymnaa
wiar wasnego chowu.)@ Kto mi
przywrci spokj? (Z dawnych
etyk -@ stoicyzm.) Jak mam
przekn bezsens nieszcz?@
Nie mog je, gdy znw na
zdjciu czowiek@ irracjonalnie
zdycha. Zdrowie jeszcze@
strac, jeeli nie znajd
zasady@ w tej miazdze. Odso
mi wicej, cho sowem,@ mw.
(Na co wicej czowiek jest za
saby.)@
3
Drogie niebiosa, nie miem
pyta. (Pytaj@ i nie miej
obaw.) Jak spyta pustkowie@ o
wasn pustk? (Na wszystko
odpowiem,@ cho nie usyszysz
ani sowa.) Ty tam@ w grze,
jakkolwiek mam Ci zwa,
jakkolwiek@ uproci, pozwl,
niech z czego odczytam@ znak.
(Tylko stuk@ wasnego serca.)
Rytmem@ serca wic, tchu i
mrugajcych powiek@ mw mi, co
chwil, e jestem, e jeste.@
(Jestem.) Nie sysz. (Nie ma
mnie przy tobie,@ bo jestem
wszdzie.) I przez ca
przestrze@ swoich galaktyk,
wirw, mlecznych smug@ ledzisz
ten okruch snu, wprawiony w
obieg,@ sam? (Bg jest take
sam.) Bg te? (Tak, Bg.)@

Wynoszc przed dom~


kuby ze mieciami
Prawie w ostatniej chwili
przed pjciem do ka@ myl:
zapomniaem - trzeba dzi
wystawi@ na skraj chodnika
kuby; ich cia, posuszna@
rytmom tygodnia, musi by
przerwana@ przez pneumatyczny
omot wozu, co si zjawi@ z
samego rana,@ by wyrwa z ich
wntrznoci spczniae przez
siedem@ dni plastikowe worki,
schludnie@ spite opakowania@
skrupulatnych odpadkw. Ko z
indyka, puszki@ po jedzeniu dla
kota, torba z czerstwym
chlebem,@ karton po mleku,
szko po winie "Gallo",@
reklamowe ulotki: echo guchych
dudnie@ poziomo toczy si
przez pustki@ przedmiecia, gdy
wystawiam przed dom ten swj
wkad@ w bieg dni - ofiar
caopaln@ z siebie,@ takiego
w kadym razie, jakim chce mnie
wiat.@
Prawie w ostatniej chwili
przed normalnym yciem@ myl:
jednak nie da si cakiem
zostawi@ za sob tamtych
zsypw, jednej z szarych
przyczyn@ mojego mzgu, wzroku,
zachowania@ w strunach
gosowych wizi (wizw?)
dawnej jawy:@ nie usuwana@
tygodniami, fetorem sigajc
podniebie@ blokowych piter,
rosa gra@ gnijcych resztek,
tania@ alegoria upadku. Okrawki
kapusty,@ niedopaki, krgosup
ledzia, tusty grzebie,@
flaszki po ytniej, "Polityka",
ochap@ nadpsutej woowiny: dno
przepaci, ktra@ pionowo ziaa
tchnieniem pustki,@ gdy
stawaem, ofiara na nieczynny
stos,@ strcajc ze mieciami w
otcha@ siebie,@ takiego w
kadym razie, jakim chcia

mnie los.@ Prawie w ostatniej


chwili przed ostatni chwil@
myl: mimo wszystko trzeba by
postawi@ na swoim (Twoim?),
czyta - moe si i mylc -@ w
gratach z wysypisk znaki i
przesania,@ jak ten patefon z
tub, w ktrej si objawi@
Gos Jego Pana@ prostodusznemu
psu. Jak to osign, nie
wiem:@ mwi, prbujc zbudzi
echo,@ pewnie jest jaka
ciana@ w tym bezbrzenym
przypadku. Co czuj opuszki@
palcw, gadzc pier; chrobot
zegara; na niebie@ lad
odrzutowca: takie z siebie
mieci@ w szczelnych zwrotkach
- ofiar yw, cho kalek - na
ukos, w gr, na skraj pustki@
wynosz za prg, pragnc w
zamian tylko krzty@ wiary, e
uda mi si zmieci@ siebie@ w
takim mnie - tu, na razie jakim chcesz mnie Ty.@
eby w kwestii tej nocy~
bya pena jasno
Poniewa nigdy nie wiadomo,@
czy oczy rwnie jutro z rana@
otworz si, czy biel strom@
rozwidni si jak co dzie
ciana@ na wprost; poniewa
wysypana@ wirem alejka szepcze
z chrzstem@ czyj pny powrt
i swj bana@ dwiczy gdzie
wierszcz; poniewa jestem@
- jak na sennego - do
wiadomy@ wasnego
niezasugiwania@ na miejsce w
punkcie, gdzie atomy@ si
zbiegy, i w niezbienych
planach@ planet; poniewa prcz
tykania@ sekund przez
fosforyczn przestrze@ tarczy
budzika nic nie wzbrania@
wdzicznym by w nie; poniewa
jestem@

- jak na blask gwiazd - do


niewidomy,@ aby mi z aski bya
dana@ zdolno sigania po
kryjomu,@ na olep, w zaczajony
na nas@ mrok, umiejtno
popeniania@ wykrocze poza
siebie, przestpstw@ przez
kordon czaszki, zbrodni
trwania@ wikszych ni mier;
poniewa jestem@
- jak mier - do ywego
zdania@ o krwi, ttnicej w
skro rejestrem@ ask, nie
myl, e nie jestem w stanie@
wierzy, e jest. W to nie
wierz: jestem.@

You might also like