You are on page 1of 15

Ta lektura, podobnie ak tysiące innych, est dostępna on-line na stronie

wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach pro ektu Wolne Lektury przez fun-
dac ę Nowoczesna Polska.

GUY DE MAUPASSANT

Horla
 .   
 maja — Co za cudowny dzień!… Spędziłem całe rano wyciągnięty na trawie, przed do-
mem, pod ogromnym platanem, który go przykrywa i ocienia w całości. Kocham ten kra
i lubię w nim przebywać, ponieważ tu tkwią mo e korzenie, te głęboko wpite i delikatne
korzonki, co łączą człowieka z ziemią, na które urodzili się i pomarli ego przodkowie,
co go wiążą z mie scowym sposobem myślenia, mówienia i odżywiania się, z obycza ami
i gwarą ludową, z zapachem ziemi, domów a nawet powietrza.
Kocham mó dom, w którym wzrosłem. Z mych okien widzę Sekwanę, płynącą
wzdłuż mego ogrodu, zaraz za drogą, prawie że u mnie, Sekwanę głęboką i szeroką,
zdąża ącą z Rouen do Hawru, przepełnioną statkami.
Tam, na lewo, widać Rouen, duże miasto o sinych dachach, u stóp tłumu kolczatych
wieżyc gotyckich. Jest ich bez liku, smukłe i rozsadziste, wysoko ponad wszystkiemi
żelazna iglica wieży katedralne , w nich dzwony, gra ące w błękitach pięknych ranków,
ciska ące aż do mnie swo e żelazne dźwięki, złagodzone oddalą, i swe spiżowe śpiewy,
które mi wiatr przynosi to mocnie sze, to słabsze, w miarę tego czy powiew ego wzmaga
się lub cichnie.
Jakiż to był rozkoszny poranek!
Około godziny edenaste długi sznur okrętów, z małym ak mucha statkiem holow-
niczym na czele, który charczał z wysiłku i wyrzucał kłęby gęstego dymu, przesunął się
przed memi sztachetami.
Po dwu angielskich dwumasztowcach z wzdyma ącemi się na tle nieba szkarłatnemi
pawilonami, przepłynął wspaniały trzymasztowiec brazylijski, cały w bieli, przedziwnie
czysty i lśniący. Skłoniłem mu się, nie wiem czemu, tak mi się spodobał od pierwszego
we rzenia.
 maja — Od kilku dni mam małą gorączkę; estem cierpiący a racze przygnębiony.
Gdzie może być źródło tych ta emniczych wpływów, co przepełnia ące nas uczucie
szczęścia ni stąd ni zowąd obraca ą w zniechęcenie a ufność naszą zmienia ą znagła w roz-
pacz. Rzekłbyś, że powietrze, niewidzialne powietrze, roi się od niezbadanych mocy, któ-
rych ta emne blizkości podlegamy. Budzę się rozradowany, śpiewać mi się chce. — Dla-
czego? — Puszczam się na przechadzkę brzegiem rzeki, naraz posępnie ę i zabieram się
z powrotem, akby mnie w domu oczekiwało nieszczęście. — Dlaczego?… — Czyżby
dreszcz zimna, musnąwszy mi skórę, szarpnął mnie za nerwy i zasępił mi duszę?… A mo-
że to kształt chmur lub kolor światła, zabarwienie przedmiotów, pełne takie rozmaitości,
przemyka ąc przed memi oczyma, myśl we mnie zachmurzyły?… Jestże to komukolwiek
wiadomem?… Wszystko, co tylko nas otacza, wszystko, co dokoła widzimy, nie patrząc,
o co się ocieramy, nie wiedząc o tem, wszystko, czego dotykamy, nie wyczuwa ąc, i czego
nie umiemy nawet rozróżnić, napotkawszy, wywiera może na nas, na nasze organa, a przez
nie na myśli, na serce nawet nasze, wpływ szybki, zadziwia ący i niewytłómaczalny.
Jakże głęboką est ta emnica Niewidzialnego!… Nie esteśmy w stanie e zbadać za
pomocą nędznych zmysłów naszych: naszemi oczyma, co nie umie ą dostrzedz ani rze-
czy zbyt wielkich ani zbyt małych, ani na zbyt krótką ani na nadto daleką metę ani
mieszkańców gwiazd, ani mieszkańców kropli wody…; naszemi uszyma, które nas ma-
mią, ponieważ przerabia ą dla nas wibracye powietrza na nuty brzmiące…; powonieniem
naszem, słabszem od węchu psa…; smakiem naszym, zaledwie zdolnym rozróżnić wiek
win!
Ach! gdybyśmy posiadali inne organa, zdolne dokazywać cudów na nasz pożytek, ileż
to rzeczy moglibyśmy podówczas odkryć dokoła nas!
 maja — Stanowczo, estem chory! A tak doskonale się miałem ubiegłego miesiąca!
Mam silną gorączkę a racze uległem akiemuś gorączkowemu zdenerwowaniu, w którem
ciało i dusza mo a w równym cierpią stopniu. Nie opuszcza mnie ani na chwilę strasz-
ne uczucie grożącego mi niebezpieczeństwa, akby strach przed nadchodzącem nieszczę-
ściem, czy zbliża ącą się śmiercią; przeczucia te ma ą niewątpliwie swe źródło w chorobie,
która się eszcze nie ob awiła, ale kiełku e uż w ciele i krwi.
 maja — Byłem radzić się lekarza, bo nie mogę sypiać. Znalazł u mnie przyspieszone
tętno, rozszerzenie źrenic, przedrażnienie nerwowe, żadnych ednak ob awów niepoko-
ących. Mam brać natryski i zażywać bromek potasu.
 maja — Żadne zmiany! Stan mó est dziwny doprawdy. W miarę zbliżania się
wieczoru ogarnia mnie niepo ęty niepokó , ak gdyby noc kryła dla mnie akąś straszliwą
groźbę. Spożywszy obiad szybko, próbu ę czytać; nie rozumiem ednak wyrazów, ledwie
rozróżniam litery. Zaczynam tedy chodzić po salonie wszerz i wzdłuż, z nieokreśloną
a nieprzepartą obawą snu, obawą łóżka.
Około godziny dziesiąte idę na górę, do me sypialni. Skoro tylko we dę, zamykam
drzwi natychmiast na dwa spusty i zasuwam rygle… Lękam się… czego?… Nie bałem
się niczego po dziś dzień!… Otwieram sza, zaglądam pod łóżko, wytężam słuch… za
czem?… Nie dziwneż to, aby drobna niedyspozycya, akaś nieprawidłowość w cyrkulacyi
krwi może, rozdrażnienie ednego nerwowego włókna, mała kongestya, niewielkie zabu-
rzenie w tych tak niedoskonałych i tak delikatnych funkcyach nasze machiny życiowe
— mogło zrobić melancholikiem na weselszego z ludzi, tchórzem — nieustraszonego?…
Następnie kładę się do łóżka i czekam snu, akbym czekał kata. Oczeku ę nań, bo ąc się
równocześnie ego przybycia; serce mi przytem bije, nogi drżą a całe ciało nie przesta e
ani na chwilę trząść się w cieple pościeli, dopokąd nie zapadnę naraz w sen, ak się zapada
w wodę ktoś, co się pragnie utopić. Nie czu ę dzisia — ak niegdyś — zbliżania się snu-
-zdra cy, co zaczaiwszy się tuż koło mnie, czatu e na chwilę, kiedy będzie na dogodnie
schwycić mnie za głowę, zamknąć mi oczy, unicestwić…
Śpię — długo — dwie do trzech godzin, a potem zaczynam śnić — nie — zmo-
ra mnie dusić zaczyna. Czu ę doskonale, że leżę i że estem uśpiony… czu ę to, wiem
o tem… Lecz czu ę także, że ktoś się do mnie zbliża, przypatru e mi się, dotyka mnie
a potem wchodzi do mego łóżka, klęka na moich piersiach, chwyta mnie oburącz za
gardło i ściska… ściska… ze wszystkich sił, chcąc mnie udusić…
Bronię się, skrępowany tą straszną niemocą, aka nas w snach obezwładnia; chciałbym
krzyczeć — nie mogę; chcę się ruszyć — nie estem w stanie; próbu ę z na większym
wysiłkiem, dysząc, odwrócić się, zrzucić z siebie tę istotę, która mnie przygniata i dławi
— nie potrafię!
Naraz budzę się, półobłąkany, cały w potach. Zapalam świecę — sam estem.
Po te kryzys, ponawia ące się, noc w noc, usypiam po raz wtóry i śpię, spoko nie uż,
do samego świtu.
 czerwca — Stan mó pogorszył się eszcze. Co mi u licha est? Brom nie pomaga
wcale, natryski pozosta ą bez skutku. Właśnie — chcąc zmęczyć ciało — takie znużone
zresztą, byłem się prze ść po lesie Roumare. Miałem nadzie ę, że świeże powietrze, lekkie
i miłe, pełne zapachu ziół i liści, odświeży mi w żyłach krew, wykrzesze z mego serca
nową energię. Poszedłem zrazu wielką ale ą myśliwską, poczem skręciłem ku La Bouille
wązką drożyną pomiędzy dwoma wo skami niezmiernie wysokich drzew, które między
mną a niebem tworzyły zielony, ciemny, prawie czarny dach.
Wtem dreszcz mnie przeszedł, nie dreszcz zimna ednakże, tylko szczególny dreszcz
lęku.
Przyspieszyłem kroku, zaniepoko ony mą samotnością w tym lesie, wylękły bez żadne
określone racyi, w zgoła niedorzeczny sposób, dlatego tylko, że byłem tam — sam. Naraz
wydało mi się, że za mną ktoś idzie, że mi następu e na pięty, dotyka mnie, że est tuż,
tuż…

   Horla 


Odwróciłem się znienacka, nie było nikogo. U rzałem poza sobą tylko ale ę, długą,
wysoko sklepioną i przeraża ąco pustą a w przeciwnym kierunku ciągnęła się ak wzrokiem
sięgnął, druga, zupełnie podobna, straszna.
Zamknąłem oczy. Dlaczego?… Począłem się obracać na pięcie, prędko, coraz to prę-
dze , ak yga, żem o mało nie upadł. Drzewa tańczyły teraz dokoła mnie, ziemia falowała,
musiałem usiąść. Lecz — ach! — nie wiedziałem obecnie, z które strony przyszedłem.
Co za myśl dzika!… Ani rusz zgadnąć! Skierowawszy się wreszcie na prawo, dotarłem do
alei, która mnie zawiodła w sam środek lasu.
 czerwca — Straszliwa noc! Muszę wy echać na kilka tygodni. Może mnie mała
podróż uleczy.
 lipca — Wracam. Jestem uzdrowiony. Zrobiłem prześliczną wycieczkę!… Byłem na
górze św. Michała, które nie znałem dotąd.
Co za wspaniały widok, kiedy się ak a, przybędzie do Avranches na schyłku dnia!…
Avranches wznosi się na wzgórzu. Zaprowadzono mnie do publicznego ogrodu na sa-
mym końcu miasta. Krzyknąłem z podziwu. Niezmierzona okiem zatoka rozwarła się
przedemną pomiędzy dwoma szeroko rozsuniętemi wybrzeżami, których krańce ginęły
w mgle oddalenia; w pośrodku zaś te zatoki, olbrzymie , asne , pod niebem złocistem,
promiennem, wznosiła się z tła piachów ciemna, kończata góra dziwnego kształtu. Słońce
co tylko zaszło a na pała ącem eszcze tle widnokręgu tem wyraziście się rysował fanta-
styczny profil te góry, na które szczycie wznosi się fantastyczny monument.
Poszedłem tam z brzaskiem na bliższego dnia. Stan morza był nizki, ak wczora wie-
czór, w miarę zaś ak dochodziłem szczytu, gmachy zadziwia ącego opactwa wynurzały
się coraz bliże przed mym wzrokiem. Po kilku godzinach drogi dotarłem nareszcie na
wierzch olbrzymie skały, dźwiga ące na sobie maleńkie miasteczko, ponad którem gó-
ru ą wysokie mury świątyni. Po przebyciu uliczki strome i ciasne wszedłem do na cud-
nie szego z domów bożych w stylu gotyckim, akie kiedykolwiek wzniesiono na ziemi,
rozległego ak miasto, pełnego nizkich wnętrz, przywalonych sklepieniami i wyniosłych
galeryi o smukłe kolumenki wspartych. Wstąpiłem w wnętrze tego olbrzymiego cacka
z granitu, lekkiego ak koronka, na eżonego lasem wieżyczek i lekkich dzwonnic, na które
się wchodzi po kręconych schodach i które wznoszą ku asnemu niebu dnia, ku ciemnym
niebiosom nocy, dziwaczne swo e głowy, nastroszone postaciami chimer i biesów, fan-
tastycznemi zwierzętami i kwiatami potwornych kształtów, powiązane z sobą misternie
rzeźbionymi łukami.
Znalazłszy się na szczycie, zagadnąłem mnicha, który mi towarzyszył:
— Musi wam tuta dobrze być, o cze?
Odparł:
— Wiatr tuta dmie straszliwy.
Poczęliśmy rozmawiać, przypatru ąc się przypływowi, który biegnąc coraz dale po
piaskach, zakuwał e w pancerz ze stali.
Zakonnik począł mi opowiadać historye, wszystkie dawne historye, związane z mie -
scem; legendy, same legendy.
Jedna z nich uderzyła mnie szczególnie . Mie scowa ludność, ta z góry, utrzymu e,
że nocami dolatu ą z piasków głosy ludzkie, a następnie że słychać beczenie kóz, edne
grubym, drugie cieńszym głosem. Według zdania niedowiarków są to po prostu krzyki
morskiego ptactwa, podobne uż to do beku kóz, uż to do ludzkich ęków. Ale zapóź-
nieni rybacy przysięga ą się, że krążąc po nadbrzeżnych piaskach, pomiędzy przypływem
i odpływem, dokoła te małe mieściny, leżące hen, za światami, spotykali niekiedy sta-
rego pastucha, którego głowy, nakryte płaszczem, nie było widać, prowadzącego za sobą
kozła z twarzą mężczyzny i kozę z kobiecem licem, obo e pokrytych długą, białą szerścią
i gada ących bez przerwy w nieznanym ęzyku, akby się z sobą kłócili, poczem naraz
dziwadła, zaniechawszy krzyku, poczynały beczeć z całych sił.
Zapytałem mnicha:
— Wierzy o ciec w to?
Szepnął:
— Czy a wiem.
Ja zaś:

   Horla 


— Toż gdyby istniały na ziemi stworzenia tak odmienne od nas, musielibyśmy e znać
od dawna?… Jakim sposobem staćby się mogło, abyście wy o cze nie widzieli żadnego ni
razu?… abym a ich nigdy nie widział?…
Odparł:
— A czyliż my widzimy ednę stutysięczną część tego, co est?… Patrz pan, oto na
przykład wiatr, edna z na większych sił w przyrodzie: obala on ludzi, burzy gmachy,
wyrywa z korzeniami drzewa, wzbija morze w olbrzymie góry wodne, kruszy skały, ciska
ogromnemi statkami, ak piłką, o podwodne ra, — a widziałżeś go pan kiedy? ten
wiatr, co ęczy, świszcze, zabija?… lub czy go pan esteś w stanie obaczyć?… A przecież
on istnie e.
Zamilkłem wobec tak prostego rozumowania. Ten człowiek mógł być zresztą równie
dobrze mędrcem ak i głuptasem; niepodobna mi było o tem rozstrzygnąć na pewno, —
ale umilkłem. To, co powiedział, i mnie przychodziło często na myśl.
 lipca — Źle spałem. W tute szym klimacie muszą się zna dować akieś zarodki febry,
ponieważ mó woźnica choru e w zupełnie taki sam sposób ak a. Wróciwszy wczora ,
zauważyłem zaraz, że pobladł bardzo, więc go zapytałem:
— A co ci to, Janie?
— Nie mogę sypiać, proszę pana: Noc z ada mi dnie. Od wy azdu pana nie opuszcza
mnie to ani na chwilę.
Reszta domowników ma się dobrze pomimo tego, — obawiam się ednak bardzo
u siebie recydywy.
 lipca — Stanowczo, mo a choroba wróciła mi się. Dawne zmory mnie nawiedza ą.
Te nocy uczułem wyraźnie, ak ktoś, przykucnąwszy na mnie i przytknąwszy swe usta do
mych ust, życie mi z nich wypijał. Tak est — wysysał mi e z piersi ak pijawka. Potem
się podniósł, nasycony, a a się przebudziłem, taki złamany, zbity, unicestwiony, że się nie
mogłem ruszać… Jeżeli to nie ustanie za dni kilka — będę musiał znowu wy echać.
 lipca — Czy a zmysły tracę, czy co?… To, co się stało, to, co widziałem ostatnie
nocy, est tak dziwne, że tracę głowę na samą myśl o tem!
Jak zwykłem to obecnie czynić co wieczór, zamknąłem za sobą drzwi sypialni na klucz;
ponieważ mi się chciało pić, wypiłem pół szklanki wody i zauważyłem przypadkiem, że
karafka est napełniona po sam korek z kryształu.
Następnie położyłem się i zapadłem niebawem w eden z tych moich strasznych snów,
z którego w dwie godziny potem zbudziło mnie eszcze straszliwsze wstrząśnienie.
Wystawcie sobie człowieka śpiącego, na którym spełnia ą mord, i który się budzi
z nożem w płucach, charcząc, zbroczony krwią, niezdolny złapać tchu… i kona… nie
wiedząc, co się z nim dzie e…
Zdoławszy w końcu odzyskać przytomność, uczułem znowu pragnienie, zapaliłem
więc świecę i poszedłem do stołu, na którym stała karafka. Podnoszę ą, przechylam nad
szklanką — nie wypłynęła ani kropelka. Była próżna!… była kompletnie próżna!… Zrazu
nie mogłem po ąć, co się stało; nagle prze ęło mnie wzruszenie tak straszliwe, że mu-
siałem usiąść, a racze , że padłem na krzesło. Wnet ednak zerwałem się ednym susem,
rozgląda ąc się dokoła. A potem usiadłem znowu, zdumiony i przerażony aż do obłędu!…
w obliczu tego przeźroczystego kryształowego naczynia, w którem nie było ani kropli…
Wpiwszy w nie wytrzeszczone oczy, siliłem się na przeniknięcie zagadki!… Ręce mi się
trzęsły… Więc woda została wypita!… Kto ą wypił?… Ja?… Bez wątpienia a sam… Nikt
innny przecie nie mógł e wypić, oprócz mnie… lecz w takim razie byłem somnambu-
likiem, żyłem — sam o tem nie wiedząc — owem ta emniczem, podwó nem życiem,
które każe powątpiewać, czy w nas przypadkiem nie mieszka ą dwie istoty, lub też czy
akaś istota obca, niewidzialna i niepoznawalna, nie owłada chwilami, gdy dusza nasza
pogrąży się we śnie — naszem ciałem, posłusznem e , ak nam samym, więce niżeli
nam samym.
I któż zdoła ob ąć okropny mó strach?… Kto po mie wzruszenie człowieka zdrowego
na umyśle, zupełnie otrzeźwionego ze snu, rozsądnego, który patrzy z przerażeniem na
wskróś szklane karafki, gdzie znikło trochę wody w czasie ego snu!… Siedziałem tak do
białego dnia, nie śmiąc do łóżka wracać.

   Horla 


 lipca — Jestem blizki obłędu. Ktoś wypił znowu całą karafkę te nocy; a racze a…
chyba a ą wypiłem.
Ale — czyż a?… Czy a⁈… Lub — kto?… Kto⁈… — Boże mó ! Ja oszale ę!… Któż
mnie ocali?…
 lipca — Poczyniłem zadziwia ące spostrzeżenia.
Stanowczo! estem waryatem!… A ednak!…
Dnia  lipca, przed położeniem się spać, postawiłem u siebie na stole wino, mleko,
wodę, chleb i poziomki.
Wypito — a wypiłem — wszystką wodę i nieco mleka. Wino, chleb i poziomki
pozostały nietknięte.
Siódmego lipca powtórzyłem to doświadczenie z takim samym rezultatem.
Ósmego lipca usunąłem wodę i mleko. Nie ruszono niczego.
Dziewiątego lipca wreszcie umieściłem na stole samą tylko wodę i mleko, wziąwszy się
przytem na sposób i owinąwszy obie karafki w biały muszlin, korki zaś przymocowałem
szpagatem. Następnie natarłem sobie dobrze wargi, brodę i ręce grafitem i położyłem się
spać.
Nieprzezwyciężona senność ogarnęła mnie prawie natychmiast, wkrótce po nie ed-
nakże nastąpiło okrutne przebudzenie. Ani się nie ruszyłem przez sen; nawet pościel na
łóżku nie nosiła na lże szych śladów grafitu, którym byłem uczerniony. Poskoczyłem do
stołu. Białe płatki, owija ące ednę i drugą butelkę, pozostały bez na mnie sze plamki.
Odwiązałem korki, trzęsąc się ze strachu. Wszystka woda była wypita! wszystko mleko
także!… Boże!…
Jadę natychmiast do Paryża.
 lipca — Paryż. Byłem tedy obrany z rozumu przez czas ostatnich dni! Musiałem
paść igraszką me zdenerwowane wyobraźni — eżeli przypadkowo nie estem napraw-
dę somnambulikiem lub eźli nie uległem ednemu z tych stwierdzonych, lecz dotąd
niewy aśnionych wpływów, noszących miano suggestyi. W każdym razie opętanie mo e
graniczyło z obłędem — na szczęście dwadzieścia cztery godzin Paryża wystarczyło, aby
mnie „na nogi postawić”.
Po całym szeregu wczora szych prze ażdżek i wizyt, które wpuściły do me duszy
świeże i ożywcze powietrze, zakończyłem dzień w „Teatrze ancuskim”. Grano sztukę
Dumasa-syna a pełen życia i krzepkości umysł tego pisarza uzdrowił mnie do reszty.
Zaiste, samotność nie est bezpieczną rzeczą dla pobudliwych imaginacyi. Potrzeba im
otoczenia ludzi, którzy myślą i mówią. Pozosta ąc zbyt długo sami, poczynamy zaludniać
ma akami próżnię.
Wróciłem do hotelu przez bulwary, bardzo wesół. Obszturkiwany łokciami tłumu,
nie bez ironii myślałem o mych obawach, o moich przypuszczeniach z tamtego tygodnia,
bo przecież zdawało mi się, tak est, formalnie zaczęło mi się zdawać, że akaś niewidzial-
na istota przebywa pod mym dachem razem ze mną. Jakże słabą est nasza głowa i ak
się łatwo przestrasza, ak łatwo popada w błąd, natknąwszy się na lada niezrozumiałą
drobnostkę.
Zamiast powiedzieć sobie: — „Nie po mu ę, ponieważ przyczyna nie est mi znana”
— wymyślamy zaraz Bóg wie akie straszliwe ta emnice i nadnaturalne siły!…
 lipca — Rocznica Rzeczypospolite . Wychodziłem prze ść się po mieście. Cieszy-
łem się z salw i chorągwi ak mały dzieciak. A przecież ileż to niedorzeczności w tym
nastro u radosnym pewnych ściśle oznaczonych dni. Lud est stadem głupców, to idy-
otycznie cierpliwych, to zrewoltowanych dziko. Powiedzą mu: — „Masz się bawić!” —
bawi się. Powiedzą mu: — „Idź się bij z sąsiadami!” — idzie się bić; — „Głosu za cesa-
rzem” — odda e głos cesarzowi; „głosu za republiką” — odda głos republice.
Ci, co nimi kieru ą, są także głupcami, z tą różnicą, że zamiast słuchać ludzi, słucha ą
zasad, które uż przez to samo są głupie, ałowe i fałszywe, że są zasadami, to znaczy
ideami, uchodzącemi za pewne i niezmienne — na tym świecie, gdzie nie ma nic pewnego,
ponieważ światło est złudą, ponieważ złudą est dźwięk.
 lipca — Widziałem wczora rzeczy, które mnie otoczyły mrokiem.
Byłem na obiedzie u mo e kuzynki, pani Sablé, które mąż est komendantem .
pułku strzelców w Limoges. Zastałem u nie dwie młode kobiety, z których edna est żo-

   Horla 


ną lekarza, doktora Parent, za mu ącego się specyalnie chorobami nerwów oraz nadzwy-
cza nymi ob awami, stwierdzanymi obecnie przez doświadczenia z hypnotyzmem i sug-
gestyą.
Między innemi opowiadał nam obszernie cudowne rezultaty, osiągnięte przez uczo-
nych angielskich i lekarzy w Nancy.
Przytoczone przez niego fakta tak mi się wydały dziwne, że nie kryłem przed nim
mo e całkowite nieufności.
— Jesteśmy niedalecy — twierdził — odkrycia edne z na doniośle szych ta em-
nic przyrody, chcę przez to powiedzieć: edne z na doniośle szych ta emnic na te ziemi,
bo istnie ą z pewnością nie mnie doniosłe tam, na gwiazdach!… Odkąd człowiek myśli
i odkąd umie swe myśli wypowiadać i pismem utrwalać, czu e, że ociera się nieustannie
o ta emnice, niezbadane dla ego grubych i niedoskonałych zmysłów i stara się wysiłka-
mi inteligencyi uzupełnić bezsilność swoich organów. Kiedy ta inteligencya pozostawała
eszcze w stanie pierwotnym, obcowanie człowieka z fenomenami niewidzialnego świata
przybierało formy banalnych okropieństw. Stąd wzięła początek ludowa wiara w rzeczy
nadnaturalne, legendy o duszach pokutu ących, o wróżkach, gnomach, straszydłach itp.
— Od akich stu lat wszakże ludzie zda ą się przeczuwać coś nowego. Mesmer i kilku
innych eszcze skierowali nas na nieoczekiwaną drogę, na które doszliśmy w rzeczy same ,
od czterech albo pięciu lat zwłaszcza, do zdumiewa ących wyników.
Mo a kuzynka, również wielki niedowiarek, rozśmiała się. Dr Parent zapytał ą wów-
czas:
— Chce pani, abym panią spróbował uśpić?
— I owszem, proszę pana.
Usiadła w fotelu a on począł się w nią wpatrywać uparcie, fascynu ąco. Dziwnie się
czułem wzruszonym, obserwu ąc tę scenę; serce me uderzyło mocnie , coś mnie poczę-
ło ściskać za gardło. Tymczasem powieki pani Sablé poczęły ciężyć, usta zacisnęły się
kurczowo, pierś dyszeć poczęła.
Po upływie dziesięciu minut spała.
— Stań pan poza panią — polecił mi lekarz.
Stanąłem za plecyma me kuzynki. Włożywszy e w ręce bilet wizytowy, rzekł doktor:
— Da ę pani lusterko. Co w niem widzisz?
— Widzę mo ego kuzyna — odparła.
— Co robi?
— Podkręca wąsy.
— A teraz?
— Wy mu e z kieszeni fotografię.
— Czy ą fotografię?…
— Swo ą własną.
Wszystko to było prawdą. Fotografie te zaś wręczono mi w hotelu tegoż wieczora.
— W akie pozie przedstawia go to zd ęcie?
— W sto ące , z kapeluszem w ręce.
Widziała zatem wszystko, ak w lustrze, na tym kawałku papieru.
Młode kobiety, przelękłe, poczęły wołać:
— Dosyć!… Dosyć!…
Ale lekarz rozkazał eszcze uśpione :
— Wstanie pani utro o godzinie ósme zrana, poczem odwiedzi pani swego kuzyna
w hotelu i poprosi go pani o pożyczenie  anków, których mąż pani, podróżu ący
właśnie, zażądał od pani.
Następnie obudził ą.
W powrocie do domu rozmyślałem o tym ciekawym seansie i nie zdołałem się oprzeć
plamiącym mnie pode rzeniom — nie co się tyczy absolutne i nieulega ące żadnym kwe-
styom dobre wiary me kuzynki, którą znałem od dzieciństwa ak siostrę, lecz w kierunku
możliwego oszukaństwa ze strony lekarza. Nie mógłże naprzykład ukrywać w ręce luster-
ka, które pokazywał uśpione wraz z biletem wizytowym?… Prestidigitatorzy z zawodu
dokazu ą także rzeczy zadziwia ących — na swó sposób.
Wróciłem tedy i położyłem się spać.
Tymczasem rano około wpół do ósme budzi mnie mó służący ozna mieniem:

   Horla 


— Pani Sablé pragnie się z panem natychmiast widzieć.
Ubrałem się spiesznie i przy ąłem ą.
Siadła mocno zakłopotana, ze spuszczonemi oczyma, i nie podnosząc woalki, rzekła:
— Kochany kuzynie, przyszłam do ciebie z wielką prośbą…
— Cóż to takiego, kuzyneczko?
— Wstydzę się doprawdy mówić o tem, no ale kiedy muszę. Potrzeba mi… ale to
koniecznie…  anków.
— Cóż znowu?… Tobie⁈
— Tak est, mnie, a racze memu mężowi, który polecił mi o nie się postarać.
Byłem tak zdumiony, że ęzyk począł mi się plątać, kiedy e chciałem odpowiedzieć.
Zapytywałem sam siebie, czy ona przypadkiem nie kpi ze mnie i z doktora Parent, — eżeli
to z drugie strony nie est poprostu figiel obo ga, z góry umówiony i zagrany wybornie.
Lecz kiedym się e uważnie przypatrzył, ustąpiły wszystkie me wątpliwości. Trzęsła
się ze wzruszenia, taką e krok ten sprawiał mękę, odczułem też, że musi się dławić od
wstrzymywanych łkań.
Wiedząc, ak są ma ętni, ponowiłem:
— Jak to?… Mąż twó nie miałby mieć do dyspozycyi  anków? Zastanów-no
się, proszę cię. Czy esteś pewną, że ci istotnie zlecił zażądać tych pieniędzy odemnie?
Wahała się przez kilka sekund, akby czyniła w pamięci ogromny wysiłek, poczem
odpowiedziała:
— Tak est… tak est… Jestem tego pewną…
— Pisał do ciebie?
Zawahała się znowu, namyśla ac się. Przenikałem męczącą pracę e mózgu. Nie wie-
działa, aką dać odpowiedź. Wiadomem e było edynie, że ma u umie pożyczyć dla męża
 anków — nie miała zaś odwagi kłamać.
— Tak est, pisał do mnie.
— A to kiedy?… Nie wspomniałaś mi o tem wczora ani słóweczka.
— Otrzymałam list dziś rano.
— Nie mogłabyś mi go pokazać?
— Nie, nie, nie… Są w nim rzeczy poufne… zbyt osobiste… To też… to też spaliłam
go…
— Zatem twó mąż robi długi…
Zawahała się, a potem szepnęła:
— Nie wiem.
Oświadczyłem e nagle:
— Niestety, nie rozporządzam w dane chwili  anków, droga kuzynko.
Wydała z siebie coś w rodza u okrzyku boleści.
— Och! proszę cię o to… bardzo cię proszę, postara się…
Poczęła się egzaltować, splotła ręce w błagalnym geście!… Zauważyłem przytem zmia-
nę tonu w e głosie… Rozpłakawszy się, poczęła bełkotać, pod nęka ącym wpływem roz-
kazu, który ą u arzmił.
— Och! błagam cię… Gdybyś wiedział, ak cierpię… Potrzeba mi tych pieniędzy dziś
eszcze…
Zlitowałem się nad nią.
— W takim razie będziesz e mieć niezawodnie. Przysięgam ci.
— O dzięki! dzięki!… Jakiś ty dobry!
Teraz ednak zapytałem ą:
— Czy sobie przypominasz, co się u was działo wczora wieczór?
— Przypominam.
— I to także, że cię dr. Parent uśpił?
— Tak est.
— Dowiedz-że się, że nakazał ci we śnie przy ść do mnie dzisia zrana z żądaniem
pożyczki  anków i że w te chwili esteś posłuszną te suggestyi.
Zamyśliła się na mgnienie oka, poczem rzekła:
— Kiedy tych pieniędzy żąda mó mąż.
Męczyłem się całą godzinę, aby ą przekonać, ale daremnie.

   Horla 


Po e ode ściu pobiegłem do doktora. Wychodził właśnie. Śmiał się, słucha ąc me
relacyi, a potem powiedział:
— Wierzysz pan teraz?
— Wierzę. Trudno nie wierzyć.
— Chodźmy do pańskie kuzynki.
Leżała na szezlongu, wyczerpana zmęczeniem. Lekarz zbadał e puls i wpatrywał
się w nią przez chwilę, podniósłszy rękę ku e oczom, które zamykały się zwolna pod
nieodpartym wpływem magnetyczne siły.
Skoro usnęła, rzekł:
— Mąż pani nie potrzebu e uż owych  anków. Zapomnisz pani więc, że prosiłaś
kuzyna o pożyczkę, a gdyby chciał o tem mówić, nie będziesz rozumieć niczego.
Następnie zbudził ą. Dobyłem z kieszeni portfelu.
— Służę ci kuzyneczko tem, czego odemnie żądałaś dziś zrana.
Była tak mocno zdziwiona, że nie śmiałem napierać. Próbowałem pomimo tego roz-
budzić e pamięć, przeczyła ednak wszystkiemu z siłą, zaczęła brać, co mówiłem, za żarty
i omal się w końcu nie obraziła.

Oto przebieg tego epizodu. Wróciłem stamtąd do tego stopnia wzburzony całym
eksperymentem, że nie byłem w stanie śniadania z eść.
 lipca — Wiele osób, którym opowiedziałem powyższe zdarzenie, żartowało sobie
ze mnie. Sam nie wiem, co o tem wszystkiem myśleć. Mędrzec mówi: Być może?
 lipca — Jadłem obiad w Bougival, poczem spędziłem wieczór na zabawie wioślarzy.
Stanowczo wszystko zależy od otoczenia i mie sca. Wierzyć w rzeczy nadnaturalne na
wysepce Kałuża byłoby skończonym idyotyzmem… ale na szczycie góry św. Michała?…
ale w Indyach?… Pozosta emy w straszliwe zależności od wpływów wszystkiego, co nas
otacza. Wracam do siebie na bliższego tygodnia.
 lipca — Przy echałem do domu wczora . Wszystko ak na lepie .
 sierpnia — Nic nowego: pogoda przecudna. Spędzam dnie na przypatrywaniu się
falom płynące Sekwany.
 sierpnia — Kłótnie wśród mo e służby. Utrzymu ą, że w nocy tłucze ktoś szklanki
w szafach. Loka obwinia kucharkę, ta wini praczkę, a ta znów innych dwo e. Kto z nich
właściwie winien? — mądry, kto zgadnie.
 sierpnia — Tym razem nie estem szalony!… Widziałem! widziałem! widziałem!…
Nie mogę uż teraz wątpić… widziałem!… Do te chwili zimno prze mu e mnie po same
końce palców… do szpiku kości przenika mnie strach… Widziałem!…
Przechadzałem się o godzinie drugie po słońcu wśród moich szklarni z różami…
szpalerem róż esiennych, które poczyna ą obecnie kwitnąć.
Zatrzymawszy się właśnie przed edną z nich, aby obe rzeć trzy wspaniałe kwiaty, a-
kiemi się pyszniła, u rzałem — ale to u rzałem na wyraźnie , o krok odemnie, ak łodyżka
edne z nich zgina się, niby pod naciskiem niewidzialne ręki, poczem nagle złamała się,
ak gdyby kwiat zerwano!… W ślad za tem róża uniosła się, opisu ąc łuk, akiby zakreśliła
ręka, podnosząca ą ku czy e ś twarzy i zatrzymała się, zawieszona w przeźroczem po-
wietrzu, tworząc niepołączoną z niczem, nieruchomą, straszliwą pąsową plamę tuż przed
mo emi oczyma…
Skoczyłem w e stronę ak szaleniec, by ą uchwycić!… Nic nie znalazłem; zniknę-
ła. Wówczas porwała mnie nieopisana wściekłość na samego siebie… Bo czyliż wypada
człowiekowi poważnemu i rozsądnemu dopuszczać do siebie podobne halucynacye⁈…
Ale czy to była rzeczywiście halucynacya?… Odwróciłem się, ażeby obe rzeć łodyż-
kę, i odnalazłem ą natychmiast na krzaku, świeżo złamaną, pomiędzy dwiema tamtemi
różami, które pozostały na swo e gałązce nietknięte…
Wówczas wróciłem do poko u, cały wzburzony, gdyż estem teraz pewien — pewien
ak tego, że po dniu następu e noc!… — istnienia w mem pobliżu istoty niewidzialne ,
która ży e wodą i mlekiem, może dotykać przedmiotów, chwytać e i przenosić z mie -
sca na mie sce, est zatem natury materyalne , aczkolwiek niepoznawalna dla zmysłów
naszych, i że istota ta mieszka ak a pod moim dachem…

   Horla 


 sierpnia — Spałem spoko nie. Wypił mi wodę z karafki, ale nie zakłócił mi snu
przyna mnie .
Pytam sam siebie, czy estem szalony, czy nie? Przechadza ąc się chwilę temu po słoń-
cu brzegiem rzeki, powziąłem nie akie wątpliwości co do stanu mego umysłu… Nie wąt-
pliwości mgliste, akie miewałem dawnie , lecz określone, stanowcze. Widziałem w ży-
ciu nieraz waryatów, znałem nawet pośród nich takich, którzy zachowali przytomność,
a nawet przenikliwość we wszystkich interesach życiowych, wy ąwszy eden akiś punkt.
Mówili o wszystkiem asno, sprytnie, niepowierzchownie nawet, wtem myśl ich, natra-
fiwszy na szkopuł ich obłędu, darła się w kawałki, rozpraszała się i tonęła w oceanie lęku
i furyi, pełnym podskaku ących fal, mgieł i wirów, które się zwą „obłędem”.
Zaiste uważałbym i siebie za waryata, za kompletnego waryata, gdybym nie posiadał
świadomości, gdybym sobie nie zdawał sprawy z mego stanu, gdybym go całkowicie nie
zgłębiał, analizu ąc go z zupełną asnością. Mógłbym być ostatecznie co na wyże rezonu-
ącym wizyonerem. W mózgu moim mogło powstać nieznane zaburzenie, edno z owych
zaburzeń, akie dzisie si fizyologowie próbu ą notować i określać, i to właśnie zaburze-
nie mogłoby w mym umyśle, w porządku i logice moich idei, wytworzyć głęboką rysę…
Podobne fenomeny zdarza ą się we śnie, który nas wodzi po labiryntach na nieprawdopo-
dobnie szych fantazmagoryi, nie budząc w nas zdziwienia, ponieważ aparat sprawdza ący,
ponieważ zmysł kontroli śpi w nas, podczas kiedy zdolność wyobrażania czuwa i pracu e.
Nie estże rzeczą możliwą, że eden z niewidzialnych klawiszów mo e klawiatury mózgo-
we uległ porażeniu?… Wszak zdarza się, że ludzie tracą skutkiem wypadków pamięć do
imion własnych lub cy, albo do samych tylko dat. Umie scowienie wszystkich drobin
myśli est dzisia rzeczą dowiedzioną. Owóż — coby w tem było dziwnego, gdyby mo a
zdolność kontrolowania nieprawdziwości pewnych halucynacyi zna dowała się w dane
chwili w strętwieniu.
Myślałem nad tem wszystkiem, idąc brzegiem wody. Słońce, oblewa ąc rzekę swym
blaskiem, czyniło ziemię rozkoszną, nasycało me spo rzenie miłością do życia, do askółek,
których ruchliwość taką rozkosz sprawia naszym oczom, do ziół nadbrzeżnych, których
szelest poi nasze uszy takiem szczęściem.
Powoli ednak zaczęło mną owładać uczucie akie ś niewytłómaczone niemocy. Mia-
łem wrażenie, że akaś niewidzialna siła czyni mnie ociężałym, nie pozwala mi iść dale ,
w tył mnie przyzywa. Czułem owo przykre nawoływanie do powrotu, akie nas nęka,
kiedyśmy zostawili w domu ukochanego chorego, u którego się obawiamy pogorszenia.
I otóż wróciłem, mimo me woli, pewien, że zastanę w domu złą wiadomość, list lub
depeszę. Nic podobnego; zdziwiłem się tem ednak i zaniepokoiłem bardzie , niż gdybym
został znowu nawiedzony akąś fantastyczną wizyą.
 sierpnia — Przeżyłem wczora straszny wieczór. Nie zdradza on się uż, czu ę go ed-
nak w me blizkości, czu ę, ak mnie szpiegu e, podgląda, przenika, opanowywa, strasz-
nie szy w tem uta eniu się, niż gdyby nadnaturalnemi z awiskami zdradzał swą obecność
niewidzialną a stałą.
Spałem pomimo tego.
 sierpnia — Nic nowego, lecz strach mnie nie opuszcza.
 sierpnia — Nic; co będzie utro?
 sierpnia — Ciągle nic; nie mogę tuta wytrzymać z tym ustawicznym lękiem i z tą
uporczywą myślą, co wpiwszy mi się w duszę, nie odstępu e mnie ani na krok. Wy adę.
 sierpnia — (godz.  wieczór). — Przez cały dzień się zbierałem, ażeby wy echać;
nie mogłem. Nie byłem w stanie wykonać tego tak prostego aktu woli, akim est: wy ść
— wsiąść do powozu i po echać do Rouen, no nie byłem. Dlaczego?…
 sierpnia — Są choroby, w których wszystkie sprężyny nasze istoty fizyczne wy-
da ą się akby połamane, energie unicestwione, muskuły zwiotczałe, kości rozmiękłe ak
ciało, a ciało płynne ak woda. Coś podobnego odczuwam w obecnym stanie me istoty
moralne w dziwnie do mu ący sposób. Jestem kompletnie bez sił, ani odrobiny odwagi,
nic panowania nad sobą, żadne zdolności puszczenia choćby w ruch woli własne . Nie
estem w stanie chcieć — ktoś inny natomiast chce za mnie, a a mu estem posłuszny.
 sierpnia — Jestem zgubiony! Ktoś opanował mą duszę i rządzi nią!… Ktoś kieru e
wszystkimi moimi czynami, każdym ruchem, myślą. Nie estem uż sam w sobie niczem,

   Horla 


niczem ak tylko widzem bezwolnym i przerażonym przez wszystko to, co robię. Chciał-
bym wy ść. Nie mogę. On nie chce; i zosta ę, tracąc głowę, trzęsąc się w fotelu, w którym
mnie zatrzymał. Chcę w końcu choćby tylko powstać, podnieść się, aby nie stracić wiary,
że estem eszcze panem samego siebie. Nie mogę! Jestem przykuty do mego krzesła,
a krzesło do podłogi, tak że żadna siła na świecie nie byłaby mnie w stanie poruszyć.
Wtem ni stąd ni zowąd — uczuwam, że muszę, muszę bezwarunkowo pó ść w głąb
mego ogrodu, nazbierać truskawek i z eść e. I idę. Zbieram truskawki, Z adam e!…
O Boże! Boże! Boże!… Czyliż est Bóg?… Jeżeliś est — oswobódź mnie, Panie! ratu !
wspomóż mnie!… Przebaczenia! Litości! Łaski!… Ratu mnie!… Och! co za cierpienie!…
Co za męka!… Co za okropność!…
 sierpnia — Oto w aki sposób była opętaną i kierowaną mo a biedna kuzynka, kiedy
przyszła do mnie pożyczyć  anków. Ulegała ona cudze woli, która wstąpiła w nią
niby cudza dusza, pasożytnicza i samowładna… Czyliż się zbliża koniec świata?…
Kim est ten niewidzialny, który mną włada? ten niepoznawalny włóczęga nadprzy-
rodzonego pochodzenia?…
Więc Niewidzialni istnie ą!… Dlaczego ednak w takim razie nie ob awili się dotąd od
początku świata sposobem tak wyrazistym ak uczynili to wobec mnie?… Nie zdarzyło
mi się nigdy czytać nic podobnego do tych rzeczy, akie się dzie ą w domu moim. Och!
gdybym go chociaż mógł opuścić, wynieść się zeń, uciec i nie wrócić. Byłbym wtenczas
uratowany!… Niestety — nie mogę.
 sierpnia — Zdołałem się dzisia wymknąć na przeciąg dwóch godzin ak więzień,
co zastanie przypadkiem niezamknięte drzwi swe celi. Naraz uczułem, że estem wolny
i że on się zna du e daleko… Kazawszy co prędze zaprzęgać, po echałem do Rouen. O cóż
to za rozkosz módz powiedzieć człowiekowi, który musi wypełnić nasze zlecenie: — „Jedź
do Rouen!”
Kazałem mu się zatrzymać przed biblioteką i poprosiłem o pożyczenie wielkiego trak-
tatu dra Hermana Herestauss’a o nieznanych mieszkańcach starożytnego i nowoczesnego
świata.
W chwili, kiedym napowrót wsiadał do powozu, chciałem powiedzieć: — Do przy-
stani! — tymczasem krzyknąłem, nie wyrzekłem, tylko krzyknąłem! tak głośno, że aż się
przechodnie odwracali: — Do domu!… — poczem, oszalały z przestrachu, padłem na
poduszki po azdu. Odnalazł mnie i opanował napowrót!…
 sierpnia — Ach! co za noc! co za noc!… A przecież zda e mi się, że bym się po-
winien cieszyć… Aż do godziny pierwsze po północy czytałem. Herman Herestauss,
doktor filozofii i teogonii, spisał historyę i znaki, przez które ob awia ą się wszystkie
istoty niewidzialne, krążące dokoła człowieka lub z awia ące mu się w snach. Kreśli on
ich pochodzenie, dziedzinę ich, ich moc. Żadna z nich wszakże nie est podobną do te ,
która mnie nęka. Rzecby można, że odkąd człowiek myśli — przeczuwał i lękał się zawsze
nowe istoty, silnie sze niż on spadkobierczyni swo e na ziemi, i że odczuwa ąc e bliz-
kość a nie będąc zdolnym przeniknąć natury tego władcy, stworzył, pod wpływem swo e
trwogi, cały fantastyczny tłum ta emniczych tworów, widm niepochwytnych, zrodzonych
z lęku.
Przesiedziałem tedy nad lekturą do godziny pierwsze zrana, poczem poszedłem usiąść
przy oknie otwartem, aby odświeżyć czoło i myśl w chłodnym powiewie mroków.
Tak było przy emnie!… Ociepliło się. Jakżebym się był rozkoszował dawnie taką no-
cą?…
Noc była bez księżyca. Natomiast gwiazdy iskrzyły się, drżące, w głębiach czarnego
nieboskłonu. Kto też zamieszkiwać może te światy?‥ Jakie kształty, akie istoty, akie
rośliny i zwierzęta zna du ą się tam?… Co wiedzą więce od nas ci, których myśl pracu e
w tych światach odległych?… O ile więce mogą oni — niż my? Co widzą — z rzeczy, dla
nas niedostrzegalnych wcale?‥ Czy nie po awi się pewnego pięknego dnia — przebywszy
przestwór — eden z nich na nasze ziemi, aby ą zawo ować, ak niegdyś Normandowie
morza przebywali, aby podbijać ludy od nich słabsze?…
Jesteśmy tacy bezsilni, tacy bezbronni, tacy niewiedzący i mali na te kruszynie błota,
co krąży, rozmokła w kropli wody.
Zasnąłem, marząc tak na chłodnym wietrze nocy.

   Horla 


Wtem, przespawszy około czterdziestu minut, otwarłem oczy bez poruszenia, zbu-
dzony nie wiem akiem wrażeniem niepochwytnem i dziwnem. Zrazu nie spostrzegłem
nic, wtem wydało mi się, że kartka książki, która leżała na stole otwarta, obróciła się
sama przez się. Z okna nie wpadał na lże szy nawet powiew wiatru. Zdziwiony czekałem.
Po upływie mnie więce czterech minut widzę, tak est, widzę na własne oczy, ak druga
kartka podnosi się i opada na poprzednią, akby ą ktoś palcem przewrócił. Fotel mó był
pusty, wydawał się pusty, zrozumiałem ednak, że on tam był, on, usadowiony na mo em
mie scu, i czytał. Jednym wściekłym skokiem buntu ącego się zwierzęcia, które rzuca się,
aby rozedrzeć pogromcę, przebyłem pokó , chcąc go schwytać, zdusić, zabić!… Lecz fo-
tel, zanim go zdążyłem dosięgnąć, przewrócił się, akby z niego ktoś przedemną uciekał…
stół zachwiał się, lampa zgasła, a oba skrzydła okna zamknęły się, ak gdyby przydybany
na gorącym uczynku złoczyńca rzucił się w mrok, zatrzasku ąc za sobą oburącz kwatery.
A więc uciekł!… Bał się… bał się mnie!… On!…
Lecz w takim razie… w takim razie… utro… albo po utrze… lub któregokolwiek
dnia, dostanę go wreszcie w mo e ręce i o ziemię roztrzaskam!… Czyliż nie zdarza się
czasem, że psy zagryzą i rozszarpią swego pana?…
 sierpnia — Spędziłem dzień na rozmyślaniu. Tak est… będę go odtąd słuchał,
poddawał się ego wpływom, spełniał wszystko, co zechce, stanę się pokornym, uległym,
nikczemnym… On est silnie szy… Ale przy dzie godzina…
 sierpnia — Wiem… wiem… wiem wszystko! Oto co wyczytałem w „Revue du
monde Scientifique”:
„Dość ciekawa wiadomość doszła nas z Rio de Janeiro. Obłęd, epide-
miczny obłęd, podobny do zaraźliwych szałów, akie nawiedzały ludność Eu-
ropy w średnich wiekach, szerzy się obecnie w prowincyi San-Paulo. Prze-
rażeni mieszkańcy rzuca ą swe domy, opuszcza ą wsie, zostawia ą na łasce
losu uprawne pola, utrzymu ąc, że są ścigani, opętani, owładnięci przez nie-
widzialne, choć dotykalne istoty, które na podobieństwo wampirów żywią
się ich życiem w czasie ich snu, a nadto piją wodę i mleko, nie tyka ąc, ak
się zda e, żadnych innych pokarmów.
Prof. Don Pedro Henriquez wy echał w towarzystwie kilku uczonych
lekarzy do prowincyi San-Paulo, aby studyować na mie scu pochodzenie
i ob awy tego dziwnego szału a następnie przedstawić cesarzowi środki, akie
wydadzą się na odpowiednie szymi w celu przywrócenia normalnego stanu
umysłu obłąkane ludności.”
Ach! przypominam, przypominam sobie teraz ów piękny brazylijski trzymasztowiec,
co przepłynął pod memi oknami, zdąża ąc w górę Sekwany ósmegoma a tego roku!…
Wydał mi się taki śliczny, biały, wesoły… On płynął tym statkiem! przybywa ąc stamtąd,
z kra u, który est ziemią o czystą ego rasy!… on mnie również zobaczył!… Spostrzegłszy
dom mó , również biały, wyskoczył z okrętu na brzeg. O! mó Boże!
Teraz uż wiem, prze rzałem. Panowanie człowieka skończyło się.
Przyszedł On, Ten, przed którym lęk wyrażały pierwsze dreszcze strachu ludów w sta-
nie dzieciństwa, Ten, którego egzorcyzmowali bo aźliwi księża, którego czarownicy wy-
woływali w ciemne noce, nie mogąc się eszcze doczekać ego z awienia, któremu prze-
czucia tymczasowych panów świata nadawały wszelkie możliwe postacie, potworne czy
też wdzięczne gnomów, duchów, geniuszów, wróżek, chochlików. Po grubych koncepcy-
ach prymitywne bo aźni ludzie bystrze si poczęli się zdobywać na aśnie sze przeczucia.
Mesmer go odgadł, lekarze zaś odkryli lat temu uż dziesięć drogą ścisłych doświadczeń
naturę ego siły, zanim on sam e użył. I poczęli igrać z tym orężem nowego władcy,
z wpływem ta emnicze woli na dusze ludzkie, w bezwolę popadłe. Nazwali to magnety-
zmem, hypnotyzmem, suggestyą… czy a wiem?… Widziałem ich igra ących ak niero-
zumne dzieciaki z tą straszną siłą!… Biada nam!… Biada człowiekowi!… On się z awił na
ziemi… ach… akież est ego imię?… mam uczucie, akby mi e krzyczał w ucho… nie
mogę ednak dosłyszeć… tak est… krzyczy e… Wytężam słuch‥ nie mogę… Powtórz‼…
Horla‼… Usłyszałem… „Horla est ego imię!” Na ziemi z awił się Horla!
Ha!… sęp pożerał gołębie, wilk owce, lew z adał spiczastorogie bawoły, człowiek za-
bijał lwy i bawoły strzałą, oszczepem, kulą — a Horla uczyni z nami, co my czyniliśmy

   Horla 


z koniem i bykiem: swo ą własność, swego sługę i swe pożywienie — samą siłą swe woli.
Biada nam!…
A przecie zwierzę buntu e się niekiedy i uśmierca tego, co e u arzmił… To też i a
chcę… i mogę… Trzeba Go ednak wpierw poznać, dotknąć, zobaczyć! Uczeni twierdzą,
że oko zwierząt nie est takiem ak nasze, że widzi ono od naszego odmiennie… Tak samo
mo e oko, tak samo i a nie estem w stanie dostrzedz nowego przybysza, który mnie
dręczy.
Dlaczego?… Ach, przypomina ą mi się słowa mnicha z góry św. Michała: „Czyliż my
widzimy edną stutysięczną część tego, co est?… Patrz pan, oto naprzykład wiatr, edna
z na potężnie szych sił w przyrodzie: obala on ludzi, burzy gmachy, wyrywa z korzeniami
drzewa, wzbija morze w olbrzymie góry wodne, kruszy skały, ciska ogromnymi statkami,
ak piłką o podwodne ra, a widziałżeś go pan kiedy — ten wiatr, co ęczy, świszcze,
zabija?… lub czy go pan esteś w stanie zobaczyć?… A przecież on istnie e!”
I pomyślałem eszcze: oko mo e est tak słabe, tak niedoskonałe, że nie dostrzega
nawet ciał twardych, gdy ma ą przeźroczystość szkła!… Jeźli mi tafla zwierciadlana bez
lustrzane polewy zagrodzi drogę, rozbiję się o nią ak ptak, usiłu ący uciec z poko u,
rozbija głowę o szybę. Tysiące rzeczy mami i myli nasz wzrok, cóż więc dziwnego, że nie
może on dostrzedz nowego ciała, przepuszcza ącego promienie świetlne.
Nowa istota!… i czemużby nie?… Musiała się ona po awić z pewnością, bo i dlaczegóż
my, ludzie, mielibyśmy tuta być ostatnimi?… Nie widzimy e , tak ak wszystkie inne,
przed nami stworzone, ponieważ przyroda e est doskonalszą, ciało delikatnie szem, bar-
dzie skończonem niżeli nasze, takie słabe, tak nieudolnie poczęte, przeładowane orga-
nami, nużącemi się ustawicznie, zawsze opornemi, ak zbyt skomplikowany mechanizm;
niżeli nasze, wiodące byt sposobem roślinnym i zwierzęcym, karmiące się powietrzem,
trawą i mięsem: machina zwierzęca, wystawiona na choroby, zniekształcenia, gnicie, dy-
chawiczna, nieregularnie idąca, naiwna i cudaczna, dowcipnie zfuszerowana, utwór zara-
zem gruby i delikatny, szkic istoty, która mogłaby być inteligentną i cudowną.
Jest nas trochę, tak niewiele, tworów ży ących na tym świecie, od ostrygi do człowie-
ka. Czemu ani edne istoty więce od chwili, zamyka ące eden z okresów, co odgradza ą
kole ne po awianie się rozmaitych gatunków.
Dlaczego ani edne ponadto? Czemu się nie po awia ą inne eszcze drzewa o kwia-
tach olbrzymich, świetnie zabarwionych, napełnia ących całe okolice swym zapachem?…
Czemu nie ma innych eszcze żywiołów prócz ognia, powietrza, ziemi i wody?… Jest ich
cztery — czterech tylko rodziców-żywicieli istot! Co za ubóstwo! Czemu nie czterdziestu,
czterystu, cztery tysiące?… Jakież to wszystko ubogie, liche, nędzne! skąpo odmierzone,
sucho pomyślane, ciężko obrobione!… Słoń, hipopotam — ileż w nich wdzięku!… Wiel-
błąd co za wytworność!…
Ale — powiecie — motyl!… lata ący kwiat!… Mnie się ednak marzy taki, coby miał
ogrom stu wszechświatów, skrzydła — których kształtu, krasy, barw i poruszeń wyrazić
nawet nie potrafię… Widzę go przecie‥ ak z gwiazdy na gwiazdę przelata, chłodząc e
i napawa ąc zapachem przez harmonijny i lekki powiew swego lotu!… A ludy, zamiesz-
ku ące przestwór, patrzą, ak płynie, w oczarowaniu i zachwycie!…

Cóż się więc ze mną dzie e?… To on, on, to Horla mnie opętał i budzi we mnie takie
myśli! Jest we mnie, sta e się mo ą duszą; zabiję go!
 sierpnia — Zabiję go! Udało mi się go wreszcie zobaczyć!… Usiadłszy wczora
wieczorem przy stole zacząłem udawać, że piszę z wielką uwagą. Wiedziałem naprzód,
że będzie krążył dokoła mnie, coraz bliże , tak blizko, że mógłbym go może dotknąć,
pochwycić?… A wówczas⁈… Wówczas dobędę z siebie wszystkich sił desperata, uży ę
rąk, kolan, piersi, czoła, zębów — i zduszę go, zgniotę, zagryzę, poszarpię.
Począłem czatować na niego wszystkimi moimi zmysłami w na wyższem napięciu.
Zapaliłem na kominku obie lampy i ośm świec, ak gdybym go wśród takiego blasku
łatwie mógł odkryć…
Przedemną mo e łóżko, stare łóżko dębowe, z kolumnami, na prawo kominek, na lewo
drzwi starannie zamknięte, które czas dłuższy pozostawiłem otworem, aby go przywabić;

   Horla 


za mną bardzo wysoka szafa z lustrem, przed którem codzień zrana goliłem się, ubierałem
i miałem zwycza przeglądać się od stóp do głowy, ilem razy koło niego przechodził.
Owóż zacząłem udawać, że piszę, aby go zmylić, bo i on szpiegował mnie także; naraz
uczułem, ale to uczułem z całą pewnością, że czyta mi przez ramię, że est tuż przy mnie,
że się ociera o mo e udo.
Wówczas zerwałem się z wyciągniętemi rękoma i odwróciłem tak szybko, żem o mało
przy tem nie upadł. I cóż?… W poko u było asno ak w biały dzień — a a się nie u rzałem
w zwierciedle!… Było puste, asne, wgłębione, pełne światła!… Nie było w niem mego
odbicia a stałem przecie nawprost niego!… Widziałem tuż przed sobą, w całe wielkości,
tylko przeczystą taflę szklaną. I zapatrzyłem się w nią oszalałemi oczyma, nie śmiąc po-
stąpić kroku, nie śmiąc się poruszyć, czu ąc wszakże, że on tu est, lecz że mi się eszcze
wymknie tym razem, — on! którego nieuchwytne ciało zasłoniło w lustrze me odbicie.
W akimże byłem strachu!… Po chwili zacząłem nagle widzieć samego siebie w głębi
źwierciadła ak przez mgłę, akby przez warstwę wody; wydało mi się, że ta woda przesuwa
się od lewe strony ku prawe , zwolna, przywraca ąc tem samem z każdą sekundą mo emu
odbiciu coraz to większą wyrazistość! Był to ak gdyby koniec zaćmienia. To, co mnie do
te chwili przesłaniało, zdawało się nie posiadać ściśle określonych zarysów, lecz pewien
rodza półprzeźroczystości, rozpływa ące się nieznacznie.
Nareszcie mogłem u rzeć siebie wyraźnie, ak codzień, w mo em lustrze.
Otóż widziałem go! Przerażenie nie opuszcza mnie od te chwili czu ę dotąd dreszcze.
 sierpnia — Zabiłbym go — lecz ak? skoro nie mogę go dosięgnąć rękoma?… Przez
otrucie?… Zobaczy, ak będę truciznę mięszał z wodą… Pytanie zresztą, czy zabó cze dla
nas trucizny będą tak samo oddziaływać na ego niepochwytne ciało? Nie — bez żadne
wątpliwości. A więc?… A więc?…
 sierpnia — Kazałem sobie sprowadzić z Rouen ślusarza, aby sporządził do mego
poko u żelazne okienice, akie są w Paryżu na parterze niektórych domów prywatnych
dla ochrony przed złodzie em. Zrobi mi również takie same drzwi. Zrobiłem z siebie
w ten sposób tchórza, lecz mało mnie to obchodzi.

 września — Rouen, hotel kontynentalny. Stało się… stało się… czy zginął ednak?…
Jestem do głębi duszy wzburzony tem, na co patrzyły mo e oczy.
Wczora więc, kiedy ślusarz umocował drzwi żelazne i okienice, pozostawiłem edne
i drugie otworem do same północy, mimo, że się zaczęło oziębiać.
Naraz uczułem, że on est w poko u i radość, szalona radość prze ęła mnie na wskróś.
Powstawszy zwolna, zacząłem się przechadzać tam i nazad po poko u; chodziłem dość
długo, aby się nie domyślił niczego; następnie zd ąłem buciki i wdziałem pantofle, nie-
dbale; poczem zamknąłem żelazne okienice i powróciwszy na spoko nie w świecie do
drzwi, zamknąłem e również na dwa spusty. Teraz powróciłem do okna i zamknąłem
okienice dodatkowo na kłódkę, od które klucz schowałem do kieszeni.
Wtem odczułem, że zaczął krążyć wkoło mnie, że się przeląkł, że mi nakazu e otwo-
rzyć… Niewiele brakowało, abym mu uległ, nie uległem ednak, lecz przysunąwszy się
plecami do samych drzwi, uchyliłem e akurat tyle, aby się przez nie raczkiem prze-
smyknąć, ponieważ zaś drzwi są nizkie, otarłem się czubem głowy o poprzeczną odrzwi.
Pewien, że mi się wymknąć nie zdołał, zamknąłem go samego, samiuteńkiego!… Co za
radość!… Miałem go nareszcie!… Następnie zbiegłem co żywo na dół, i wszystką naę
z dwóch lamp w salonie tuż pod moim poko em wylałem na dywany, meble, posadzkę
— podpaliłem! — i uciekłem, zamknąwszy drzwi wchodowe na dwa spusty.
Pobiegłem się ukryć na tyłach mego ogrodu, w wawrzynowym lasku. Jakże to długo
trwało!… Jak długo!… Dokoła mrok, milczenie, nieruchomość. Ani ednego wietrzyka,
ani edne gwiazdki, tylko góry chmur, których nie byłem w stanie do rzeć w ciemności,
lecz które tak strasznie mi przygniatały ciężarem swoim duszę.
Patrzyłem na mó dom i czekałem. Jakże to długo trwało!… Zacząłem uż przypusz-
czać, że ogień zgasł lub też że on go stłumił, On; gdy naraz edno z okien na dole pękło
pod parciem pożaru i płomień, potężny płomień czerwono-żółty, wydłużony, wiotki,
pieszczotliwy, wspiął się po murze pod sam dach i przylgnął do niego akby w pocałun-
ku. Jasność pobiegła między drzewa, między gałęzie i liście, a za nią dreszcz — dreszcz

   Horla 


trwogi!‥ Pobudziły się ptaki; pies zaczął wyć; myślałem, że świta! Niebawem wysadziło
eszcze dwa okna i cały parter mego domu zamienił się w edno straszliwe ognisko. Wtem
krzyk, krzyk straszny, przeraźliwy, rozdziera ący, krzyk kobiety, przeszył ciemność i dwa
okna w dachu rozwarły się!… Zapomniałem o moich służących!… U rzałem ich obłąkane
twarze, ich wyciągnięte ramiona!…
Natenczas — oszalały z przerażenia — puściłem się pędem ku wiosce, krzycząc:
— Na pomoc! Ratu cie! Pali się!‥ — a napotkawszy ludzi, którzy spieszyli uż w stronę
ognia, wróciłem z nimi, aby doglądać ratunku.
Dom był uż obecnie ak eden olbrzymi i wspaniały stos gore ący, potworny stos,
oświetla ący swym blaskiem całą ziemię, stos, na którym płonęli ludzie i na którym on
także gorzał, On, On! mó eniec, nowa istność, nowy mocarz, Horla!…
Naraz dach cały zapadł się w głąb murów i wulkan płomieni i iskier trysnął pod sam
niebieski strop. Przez wszystkie okna, ukazu ące wnętrze, pełne żaru, widać było eden
odmęt płomieni a a myślałem na ten widok, że on tam est, w tem piekle — martwy!…
… Martwy?… Rzecz możliwa… Lecz ciało ego… czy ego ciało, przez które świa-
tło przenika, nie może być również niezniszczalnem wobec wpływów, uśmierca ących
nasze⁈…
Jeżeli więc nie zginął?… Boć może eden tylko czas potrafi unicestwić Istotę Nie-
widzialną i Straszliwą… Po cóżby e to ciało prze rzyste, nieuchwytne, to ciało Ducha,
gdyby się, pomimo niego, obawiać miała — i ona także — cierpień, ran, kalectw, przed-
wczesne zagłady?
Przedwczesne zagłady?… wszak wszystkie człowiecze obawy w nie ma ą swe źródło!
Po człowieku — Horla! — Po tym, któremu śmierć groziła codziennie, o każde go-
dzinie, minucie, od tysiąca przypadków, — przyszedł ten, który umrze dopiero w dniu
oznaczonym, o oznaczone godzinie, minucie, gdy do dzie do granic swego istnienia.
Nie, nie!… Bez żadne wątpliwości, bez żadne a żadne wątpliwości — nie zginął!…
W takim razie ednak… w takim razie a… a sam muszę odebrać sobie życie!

Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod wa-
runkiem zachowania warunków licenc i i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur.
Ten utwór est w domenie publiczne .
Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licenc i Wolne Sztuki ..
Fundac a Nowoczesna Polska zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.() Ustawy
o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystu ąc zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o
zapisach licenc i oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur. Zapozna się z
nimi, zanim udostępnisz dale nasze książki.
E-book można pobrać ze strony: http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/horla/
Tekst opracowany na podstawie: Guy de Maupassant, Horla. Nowela, tłum. Z. Niedźwiecki, Nakładem i dru-
kiem księgarni Wilhelma Zukerkandla, Lwów-Złoczów .
Wydawca: Fundac a Nowoczesna Polska
Publikac a zrealizowana w ramach pro ektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl) na podstawie tekstu do-
stępnego w serwisie Wikiźródła (http://pl.wikisource.org). Redakc ę techniczną wykonała Agnieszka Dąbrow-
ska, natomiast korektę utworu ze źródłem wikiskrybowie w ramach pro ektu Wikiźródła. Dofinansowano ze
środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

ISBN ----
Wesprzyj Wolne Lektury!
Wolne Lektury to pro ekt fundac i Nowoczesna Polska – organizac i pożytku publicznego działa ące na rzecz
wolności korzystania z dóbr kultury.
Co roku do domeny publiczne przechodzi twórczość kole nych autorów. Dzięki Two emu wsparciu będziemy
e mogli udostępnić wszystkim bezpłatnie.
Jak możesz pomóc?
Przekaż % podatku na rozwó Wolnych Lektur: Fundac a Nowoczesna Polska, KRS .
Dołącz do Towarzystwa Przy aciół Wolnych Lektur i pomóż nam rozwijać bibliotekę.
Przekaż darowiznę na konto: szczegóły na stronie Fundac i.

   Horla 

You might also like