You are on page 1of 241

Nowy Tarzan.

Opowiadania wesołe i
niewesołe
Antoni Lange

Gebethner i Wolff, Warszawa, 1925

Pobrano z Wikiźródeł dnia 26 czerwca 2023

1
ANTONI LANGE

N O W Y TA R Z A N
OPOWIADANIA WESOŁE I NIEWESOŁE

NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA


WARSZAWA — KRAKÓW — LUBLIN — LÓDŹ
PARYŻ — POZNAŃ — WILNO — ZAKOPANE

2
SKŁADY GŁÓWNE:
„THE POLISH BOOK IMPORTING CO., INC.“ — NEW YORK
„KSIĘGARNIA POLSKA NA ŚLĄSKU, SP. AKC.“ — KATOWICE

1925
Zakłady Graficzne Straszewiczów, Warszawa, ul. Leszno 112.

S P I S R Z E C Z Y:
Str.
Nowy Tarzan 5
Pojedynek 19
Bogowie 35
Widłak 57
Zupa więzienna 77
Fatum 95
Zagadnienie moralne 121
Noc (Opowiadanie reemigranta) 135
Śmierć Czuwaja 155
Azais (Temat do filmu) 171
Nieurodzeni 205
Srebrna łania 217

3
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

4
N O W Y TA R Z A N

Dawno minęły te czasy, kiedy A. Lange wywołał


sensację swoją historją o babuni, która, mając lat 91, po
kilkomiesięcznej chorobie — jakąś drogą prawie naturalną
— zmieniła się w śliczną pannę dziewiętnastoletnią. Żadnej
sztuki tam nie było potrzeba; lekarze nie rozumieli tej
choroby, a choroba ta była poprostu odrodzeniem i
odmłodzeniem zgrzybiałego organizmu. W pismach
medycznych z tego powodu rozwinęła się polemika, czy
wogóle taki fakt jest możliwy; niektórzy twierdzili
stanowczo, że autor zaczerpnął tę opowieść z fantazji; inni
mówili, że przesadził i uogólnił fakta poszczególne; u
pewnych, rzadkich jednostek w starszym wieku następuje
częściowa regeneracja: odrastają zęby, oczy nabierają
połysku, skóra staje się gładka, żądze młodzieńcze budzą
się w pełni i t. d.; nigdy jednak odrodzenie to nie ogarnia
całego organizmu.

Minęło kilkanaście lat, a tymczasem Steinach, Woronow,


Jaworski i inni lekarze wynaleźli rozmaite eliksiry młodości
— i zapomocą wszelakich operacyj chirurgicznych
ożywiali starców płci obojga, wlewając w ich żyły młodość,
energję, pragnienie rozkoszy, bujność sił żywotnych,

5
nadzieję powtórnej egzystencji w wydaniu nowem,
ulepszonem.
Każda z tych metod miała swoje zalety, ale największem
zaufaniem cieszyła się metoda Woronowa. Jednakże, aby
przeprowadzić należycie operację, konieczną dla
odrodzenia ludzi sędziwych, trzeba było zawsze mieć
szympansa.
Niestety, liczba szympansów jest na ziemi bardzo mała.
Mieszkańcy nadbrzeżnych krain afrykańskich, gdzie
szympansy przebywają, polowali na nie bezustanku,
starając się pochwycić sztuki żywe. Niejeden przecie
szympans ginął w kwiecie wieku wskutek niezręczności
myśliwych. Te więc, które schwytano, dochodziły do
nadzwyczajnej ceny. Maurowie poprostu urządzili pasek na
szympansy i żądali po miljonie franków za sztukę, pewni
zawsze, że znajdą amatora.
Wobec tego faktu kilku lekarzy francuskich postanowiło
w Afryce północnej urządzić na wielką skalę hodowlę
szympansów. Byli to: dr. Vingtquatre, dr. Adameva, oraz dr.
Brun de Vignavert. Znaleźli oni odpowiednich kapitalistów,
którzy im dali 30 miljonów franków, i w ten sposób
powstała spółka akcyjna z ograniczoną poręką pod nazwą
„Société anonyme pour l’élevage des chimpanzés“. Akcje
Towarzystwa należały do najmocniejszych na giełdzie
paryskiej.
Nabyli oni na granicy Algieru i Marokka około trzech
włók gruntu, na którym zbudowali całą osadę obliczoną na
1000 — 1200 sztuk szympansów, nie mówiąc o ludziach.
Wystawili około 300 małych domków z ogrodami,
6
zasadzili drzewa, urządzili łąki i pastwiska, przeprowadzili
aleje parkowe, wybudowali mosty, wykopali studnie
artezyjskie: słowem urządzili wspaniałe sanatorjum-
letnisko. Mając kilkanaście żywych małp, zarówno
samców, jak samic, zaczęli się niemi opiekować i
prowadzić ich racjonalną hodowlę.
Dla siebie lekarze zbudowali laboratorjum i salę
operacyjną wraz z infirmerją, w której mieli przebywać
pacjenci. Zbudowali też kilka domów wiejskich dla swoich
rodzin, gdyż byli to ludzie żonaci i dzietni.
Było nadto kilku asystentów, służba, pielęgniarki, kilku
szoferów. Było nieco koni i krów, wozy, samochody. Była
stajnia, obora, garaż. Była też szkoła dla dzieci, apteka,
czytelnia. Był nawet kinematograf.
Życie płynęło tam sielankowo — w nieustannej pracy i
studjach — ale niema na świecie nic doskonałego.
Szympansy były bardzo zadowolone, gdyż główną troską
zwierzęcia jest poszukiwanie strawy, tymczasem tu
pożywienie samo do nich przychodziło, podawane jakąś
troskliwą ręką. Oczywiście i Amor nie zapominał o naszej
kolonji: po roku z dwunastu szympansów narodziło się
nowych sztuk trzydzieści zgórą. Był to żywioł niezmiernie
ruchliwy, lubiący łazić po drzewach i skory do wylotu w
dalekie światy. Rzecz tę oczywiście przewidzieli zgóry
założyciele Towarzystwa.
To też całe to osiedle było dokoła otoczone sztachetą z
grubego drutu, wysoką na siedem do ośmiu piętr. Nie dość
tego: szczyt, że tak powiemy, sufit tego okratowania był
również okryty wielką siatką drucianą: w ten sposób
7
światło i powietrze doskonale dochodziły do osiedla, ale dla
małp przedostać się poza sztachety dołem czy górą — było
prawdziwem niepodobieństwem. Szympansy lubiły czepiać
się krat — i spoglądać na szerokie i dalekie drogi, widoczne
poza ich olbrzymią klatką — ale rychło zrozumiały, że jest
granica, poza którą wyjść nie mogą.
Kto zdaleka przygląda się gromadzie małp, temu się one
wszystkie wydają jednakowe. Ale zbliska łatwo mógłbyś
zauważyć, że każda z nich ma swoją własną fizjognomję i
swoją osobowość. Zarówno lekarze, jak służba i
pielęgniarze — umieli doskonale rozróżniać indywidua
małpie. W momencie, który opisujemy, już wszystkie chaty
osiedla szympansów były zamieszkane. Koło 300 rodzin
zasiedziało się w chatach. Każda chata miała numer; do
każdych pięciu chat przypisany był dozorca, który czuwał
nad postępowaniem swoich pupilów; każdy z nich miał psa,
który mu pomagał.
Znali oni doskonale swoich wychowańców, ich
temperamenty, ich zamiłowania i t. d. Nadawali im
pieszczotliwe imiona, i między dozorcą a rodzinami
szympansów zazwyczaj panowała przyjaźń. Oczywiście
hodowanie małp jest trudniejsze, niż hodowla baranów lub
świń. Stworzenia te lubią łazić po drzewach, skakać z
jednego na drugie, gonić się, ukrywać — tak, że nieraz
długo trzeba było szukać zaginionych. Pies mógł tylko
wskazać, gdzie dany Kiku lub Fiku się ukrywał. Ale wleźć
na palmę daktylową — i to co grubszą i mocniejszą —
umiał tylko dozorca. To też służba nie była tu synekurą:
choć dobry psycholog umiał zawsze trafić do małpiej duszy
8
— i jak zapewniał Piotr: z szympansem nieraz łatwiej dać
sobie radę, jak z niejednym rozbrykanym chłopcem.
Ostatecznie zwierzęta nawykły do tego życia i oswoiły
się z ludźmi, choć nie wiedziały bynajmniej, do jakich
zbrodniczych celów człowiek się z niemi tak pieści.
Widziały tylko, że niektóre pewnego razu odchodzą i długo
nie wracają, aż wreszcie pokazują się znowu: smutne,
osowiałe i postarzałe.
Zakład prosperował znakomicie. Coraz nowi ludzie z
różnych krańców Europy i Ameryki przybywali do osady i
oddawali się w ręce lekarzy, którzy łowili któregoś z
pupilów, aby go pozbawić życiotwórczych gruczołów i
zaszczepić je człowiekowi. Coraz nowe hotele i pensjonaty
powstawały na owem terytorjum, coraz nowi goście
przyjeżdżali. Byli to zazwyczaj ludzie bardzo bogaci,
którzy prawem i lewem żyli i zdobywali majątek, którzy
przeżyli młodość w sposób plugawy i nieczysty i chcieli
dalej uprawiać tę plugawość i nieczystość. Słowem — była
to kanalja, niegodna jednej młodości, a nie dopiero drugiej!
Doktór Vingtquatre nieraz mówił, że ma odrazę do swoich
pacjentów i zastanawiał się nad tem, czy nie byłoby
właściwiej zakazać tych praktyk i nie dopuścić do
odmładzania tych chamowatych paskarzy. Ale przemogła
wkońcu miłość nauki, gdyż doświadczenia coraz nowe
wciąż ulepszały metodę wskrzeszania półumarłych.
To też dr. Adameva i dr. Brun de Vignavert, choć
również czuli awersję do tej samolubnej i ohydnej zgrai,
zwracali uwagę dr. Vingtquatre’a, że jednak od czasu do
czasu zjawia się tu jakiś Faust, który poszukuje nowej
9
młodości, aby w dalszym ciągu zgłębiać tajemnicę bytu,
albo wykonać dzieło sztuki, nad którem w głębi duszy
pracuje od wielu, wielu lat.
Bądź jak bądź, szympans za szympansem dostawał się
do laboratorjum i ulegał ludzkiej przemocy. Człowiek
odzyskiwał młodość, ale szympans ją tracił.
Odmłodzeni ludzie korzystali z drugiej młodości równie
bezecnie, jak z pierwszej.
Kiedy zaś szympans wracał do swojej chaty, ten
niedawno rześki i pełen ognia twór okazywał się starcem,
zniedołężniałym i apatycznym. Małpy z podziwem mu się
przyglądały, obchodziły go dokoła, obwąchiwały — i
wkońcu przestawały nim się interesować. Gdyż małpy są
bardzo lekkomyślne i łatwo o wszystkiem zapominają.
Ale i wśród małp trafiają się osobniki poważniejsze.
Takim był właśnie pewien szympans, którego później
nazwano Tarzanem. Od chwili urodzenia wyróżniał się od
innych małp pewną szczególną budową głowy: była ona
mniej naprzód podana, czoło miała szersze i nos bardziej
wyodrębniony z twarzy, niż to zwykle bywa u małp; broda
wdół idąca. Oczy miał niezwykle bystre i spostrzegawcze.
Naogół czworonożni mieszkańcy osady chętnie
naśladowali ludzkie gesty, ale Tarzan wykonywał je tak,
jakby to czynił sam z siebie, poprostu, naturalnie. Łóżko
zaściełał sobie jak ludzie, ubierał się jak ludzie, jadał jak
ludzie, fajkę palił jak ludzie, i wogóle różnica między nim a
człowiekiem była minimalna.
A mowa? Wiadomo, że małpy mają swój język — i
słynny Amerykanin Griffith, który kilka lat przemieszkiwał
10
wśród goryli, doskonale się z niemi porozumiewał w ich
własnej mowie. Był to wielki błąd ze strony założycieli
osady, że nie sprowadzili tu filologa, któryby nauczył się
mowy szympansiej. Małpy z sobą rozmawiały dużo,
wrzaskliwie, ze znaczną modulacją głosów: widać, że
niejedno miały sobie do powiedzenia, ale nikt tego nie
rozumiał.
Tarzan, kiedy był mały, zaprzyjaźnił się z młodszemi
dziećmi doktorów: byli to chłopcy po 10 — 11 lat, którzy
się od Tarzana uczyli małpich figlów; on zaś uczył się od
nich figlów ludzkich. Prowadzili go ci chłopcy daleko, aż
pod samo laboratorjum i salę operacyjną, tak, iż od
dziecięctwa przywykł do tych widoków — i niesłychanie
był ciekawy, co się dzieje za temi murami. Kiedy już nieco
dorósł, mając lat trzy, cztery, sam chętnie puszczał się na
wyprawy i z wysokości drzewa obserwował tajemnice tych
laboratorjów. Spenetrował je doskonale — i zrozumiał
przyczynę, dla której szympansy wracają do swych chat
okaleczone i stare.
Raz chłopcy zabrali go z sobą do kinematografu.
Dawano „Przygody Tarzana“. Szympans był zachwycony:
podobało mu się bardzo małpie życie na swobodzie.
Podobał mu się Tarzan — i gdybyśmy mogli przeniknąć
myśl naszego bohatera, to zapewne formuła jej byłaby taka:
— Jeżeli Tarzan nauczył się tak żyć jak małpa, dlaczego
ja nie miałbym nauczyć się żyć jak człowiek?
Ponieważ bardzo głośno i nieumiarkowanie wyrażał
swój zachwyt, chłopcy nazwali go Tarzanem.
I dozorcy również go lubili: bo nieraz, kiedy która małpa
11
ukryła się bardzo tajemnie, on umiał wynaleźć jej
legowisko. Coś po swojemu zaczął gadać — już to
łagodnie, już oburkliwie — i małpa wychodziła. Widać, że
miał śród nich powagę i że go słuchały, jakby przywódcy.
Chłopców wysłano do szkół średnich do Paryża — i
Tarzan został sam. Miał lat siedem, a zasób jego
spostrzeżeń rósł nieustannie. Pewnego razu, ukryty na
drzewie, zauważył, jak automobil wyjeżdża z garażu i
dociera do sztachet. Jeden z dozorców zbliżył się do
pewnego miejsca sztachety, gdzie tkwił jakiś sztyft żelazny;
pokręcił sztyftem i nagle część sztachety rozwarła się w
prawo i w lewo; automobil wyjechał, a dozorca na nowo
ściągnął podwoje i sztyftem je umocował — tak, że znów
poza klatkę wyjść nie było można.
Po ukończeniu tej sceny Tarzan spłynął z drzewa nadół i
pobiegł do bramy, uważnie przyglądając się kluczowi,
którym próbował manewrować jak dozorca. Po kilku
dniach takich ćwiczeń doszedł do niemałej wprawy.
Zaprzyjaźnił się też z szoferem i próbował podług jego
wskazówek kierować samochodem. Woźnica śmiał się z
całego serca:
— Wyborny byłby z ciebie szofer.
Zwolna Tarzan się rozzuchwalił. Najbezczelniej wszedł
do sali operacyjnej i przyglądał się, jak dr. Vingtquatre
krajał człowieka, a potem szympansa — i jak wszystkie
operacje wykonywał. Zauważył też, że przedtem ich
usypiano w pewien sposób chloroformem.
Stał tak poważnie zamyślony i tak zajęty całą tą sprawą,
ręce wtył założywszy, że lekarze śmiać się zaczęli:
12
— Mógłby zostać naszym asystentem!
— Pewnie — rzekł Vignavert — bestja mądra, że szkoda
go na eksperyment.
— To jakiś szympans wybrany do wyższych przeznaczeń
— dodał Adameva.
Ani się domyślał Adameva, że mówi prawdę. Tarzan
bywał i w laboratorjum i w sali codziennie; odwiedzał
rekonwalescentów, którzy się z nim bawili, dając mu figi,
daktyle, banany. Odwiedzał też szpital chorych
szympansów, które mu się skarżyły na krzywdy, doznane
od ludzi. Tarzan karbował sobie w pamięci te krzywdy — i
zapewne rozmyślał, co czynić mu wypada.
Pewnego razu znikło z laboratorjum kilka lancetów i
inne przyrządy, wata, chloroform i t. d. Ponieważ zapas
tych objektów był duży, nie zwróciło to zbytniej uwagi i
mało się tem zajmowano.
Ale wielka była sensacja w całej osadzie, gdy zginął bez
śladu pewien chłopiec osiemnastoletni, syn jednego z
pacjentów, Mr. Wilsona z Chicago. Stary przyjechał tu na
kurację, ale mając jedynego syna, wziął go z sobą dla
towarzystwa. Młodzieniec krążył swobodnie po całem
terytorjum, aż raz (jak to później opowiadał) porwały go
dwie potężne małpy i uniosły na drzewo, gdzie go
przywiązały sznurem. W nocy go zabrały z sobą i
wciągnęły do jakiejś chałupy. Był tam pewien okaleczony
szympans; inny (młodzieniec nie wiedział, który, ale my
wiemy: Tarzan) związawszy go, położył na podłodze i
wykrajał mu gruczoły, poczem zajął się chorym
szympansem. Ukończywszy tę robotę, znów go porwał i
13
nieprzytomnego z upływu krwi — zaniósł po drzewach
przed wrota szpitala. Tam go znaleziono bez zmysłów i
wezwano pogotowie.
Lekarze odgadli, że nikt inny nie mógł tego zrobić, tylko
Tarzan. Ale ten się ukrył tak tajemniczo, że nikt nie
wiedział, gdzie się znajduje. Zaczęto teraz pilnować
młodych ludzi, a jednak mimo to dwa razy jeszcze zdarzyła
się taka sama historja i widoczną było rzeczą, że się Tarzan
mści za swoją rodzinę. Młodzieńcy porwani przez Tarzana
tracili całą żywotność i energję młodzieńczą; natomiast
pokaleczone szympansy, którym małpi lekarz zaszczepiał
siłę żywotną, na nowo wracały do młodości.
Gdyby szympansy miały pieniądze, to niewątpliwie
stworzyłyby Towarzystwo akcyjne ku odmładzaniu
pokrzywdzonych przez człowieka szympansów.
Tymczasem w osadzie zapanował niepokój.
Postanowiono zdwoić straże, a nawet w razie potrzeby
wezwać na pomoc siłę zbrojną.
Ale Tarzan był zbyt mądry, aby tego wszystkiego nie
odgadnąć. Miał on śród małp swoich adherentów, którym
powierzył pewne tajemnice; dał wskazówki i wyznaczył
hasła. Pewnego razu, o północy, zabrzmiał długi, przeciągły
świst śród małp. Ponieważ takie wrzaski nieraz się zdarzały,
nie zwrócono na to uwagi. Tymczasem wszystkie zdrowe i
młode małpy, w liczbie około pięciuset, opuściły tłumnie
chaty i wspięły się na drzewa. Skacząc z drzewa na drzewo,
dotarły do tego miejsca sztachet, gdzie była brama.
Wówczas Tarzan zsunął się na ziemię, kluczem bramę
otworzył i szeroko ją rozwarł. Przy tem klucz wyjął i zabrał
14
go z sobą. Za nim runęły tłumem małpy jedna za drugą.
Nieopisana wrzawa, jaką czyniły małpy, obudziła czujność
dozorców. Ale było już za późno. Próżno wypuszczono psy
w pogoń za małpami. Szympansy były już na swobodzie w
lesie pobliskim, na wysokich drzewach — i coraz dalej
zagłębiały się w dżunglę.
Nazajutrz z rana nasi uczeni nie znaleźli ani jednej małpy
w swojej osadzie, prócz kilkunastu na nic nieprzydatnych
inwalidów.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

15
POJEDYNEK

Kiedy ostatni raz przybyłem do Krakowa, niezmiernie


trudno mi było znaleźć mieszkanie. Hotele były
przepełnione; również pensjonaty, znane mi z dawniejszych
czasów. Znajomych nie spotykałem, gdyż były jeszcze
wakacje i większość siedziała poza Krakowem.

Był to nowy, powojenny Kraków, jakże różny od starego,


o którym możnaby napisać powieść niemniej ciekawą, jak
„Alt-Heidelberg“. Inna zupełnie publiczność w
kawiarniach.
Rozważając swój los bezdomniaka, siedziałem w jakiejś
kawiarni, gdym usłyszał głos: — Moje uszanowanie panu
redaktorowi.
Znajoma twarz. Kelner z Warszawy, który się kiedyś
przeniósł do Krakowa.
— A, dzieńdobry! — uradowałem się, marząc, że może
on mi ułatwi znalezienie mieszkania. Nie pamiętałem, w
której on służył kawiarni warszawskiej, ale sam mi to
przypomniał:
— Co tam, proszę pana, słychać w kawiarni
Portugalskiej?
— Już od pięciu lat nikt tam nie bywa z przyzwoitych

16
ludzi. Straszna hołota zrobiła najazd na tę kawiarnię.
Publiczność ohydna: paskarze, ptaki niebieskie, utajeni
bandyci, Pochronie — a kobiety!... Boże, zmiłuj się...
— Tak — tak! I u nas tu, w Krakowie, to samo. Niema
tej dawnej publiczności, co to radcy, redaktorzy, artyści,
malarze, uczeni panowie... Ja i pana Wyspiańskiego
znałem! To poznikało... Niech pan dobrodziej spojrzy, co tu
za dranie siedzą...
Rzeczywiście twarze były dokoła zakazane, coś, co
ledwie się szkicuje; twarze niewyrysowane, niedoludzkie.
Nowa, z podziemia wychodząca warstwa.
— Więc tu nikt nie został z dawnych ludzi?
— Kto mógł, to uciekł do Warszawy. Ale paru malarzy
zostało, np. pan Żegota.
— Ach, pan Żegota jest!
— On tu do nas przychodzi. Niech pan mało wiele
poczeka, a pewnikiem się pokaże.
Poprosiłem o gazety, których wogóle unikam, gdyż jest
to dla mnie jeden z najgorszych grzybów naszej kultury — i
zacząłem przeglądać jeden dziennik po drugim. Była
rodzina dziewiąta wieczorem. Koło dziesiątej wszedł do
zakładu Żegota z kilku panami, których nie znałem.
Powitałem się ze starym kolegą serdecznie, zapoznałem się
z towarzystwem. Opowiedziałem mu swoje troski; on zaś
mię natychmiast z niedoli wydobył.
— Będziesz nocował u mnie. Mam teraz podwójną
siedzibę. Na pierwszem piętrze mieszkam z żoną i dziećmi;
na trzeciem mam pracownię, gdzie się możesz doskonale
pomieścić. Jest tam otomana.
17
— Jesteś moim wybawcą! Będę ci wdzięczny do śmierci.
— No, już nie blaguj! Zaraz do śmierci. Powiedz: do
wyjazdu z Krakowa. Ale musimy uczcić twój pobyt w
dawnych Atenach polskich, które mocno podupadły.
Chodźmy gdzie na kieliszeczek!
Kieliszeczek! Bałem się tego, bo u Żegoty kieliszeczek
— to może znaczyć parę butelek. Nie mogłem jednak
odmówić: poszliśmy do Grand-Hotelu — i zaczęliśmy
kieliszeczkować. Muszę stwierdzić, że obaj towarzysze
Żegoty za kołnierz nie wylewali; ja sam wielokrotnie się
zaklinałem, że kropli do ust nie wezmę, ale jakoś nigdy nie
byłem w stanie klątwy dotrzymać. Teraz wracałem z
Truskawca, i lekarz mi doradzał, abym przynajmniej przez
dwa tygodnie powstrzymał się od alkoholu. Miałem szczery
zamiar, ale czy to możliwe wobec tak miłej kompanji — a
zwłaszcza wobec nadziei wygodnego noclegu w pracowni
Żegoty. Kolejka szła za kolejką — mnie się już mroczyło w
głowie — ale na sposób amerykański piłem nieustannie
wodę sodową, a potem zażywałem dwa razy t. zw. polską
ostrygę.
Co to jest polska ostryga? Bierzesz kieliszek od wina i
pomieszczasz w nim żółtko, na to wyciskasz pół cytryny
(bez pestek), na cytrynę sypiesz soli i pieprzu quantum
satis. Przechylasz do ust — i łykasz jednym haustem.
Choćbyś był najmocniej ululany, trzeźwiejesz natychmiast i
możesz rozpoczynać na nowo.
Dodam w nawiasie, że t. zw. polska ostryga jest podobno
wynalazkiem wielkiego poety Jana Kasprowicza. Chwała
mu za ten wynalazek, gdyż jest to jedno z pięknych dzieł
18
jego żywota. Dzięki tej ostrydze wytrzymałem niezliczoną
ilość kieliszków rożnobarwnych wódek, win i likierów — i
zachowałem w pełni przytomność umysłu.
Zaznaczam tę trzeźwość, gdyż zdarzenie, jakie niżej
opowiem, możnaby tłumaczyć właśnie, jako wynik
niezupełnej przytomności umysłu. Ale czytelnik widzi, że
pomny wskazań lekarza z Truskawca, czuwałem nad sobą
— i zwyciężyłem wszelką moc złowrogą.
Była może druga godzina nad ranem, gdyśmy wracali
plantami do domu. Księżyc świecił wspaniale, a z poza
drzew od czasu do czasu wypływały dachy kamienic, co
robiło wrażenie jakby dekoracyj teatralnych. Skręciliśmy
wreszcie w ulicę Graniczną, i w jednej z bocznic
zatrzymaliśmy się przed domem Żegoty. Dwaj panowie
pożegnali się z nami, Żegota drzwi otworzył i zaprowadził
mię na trzecie (najwyższe) piętro swego domu. Otworzył
drzwi i znalazłem się w jego pracowni. Była to obszerna
sala, jasno oświetlona promieniami księżyca, pełna płócien
jużto wykończonych, już niewykończonych, oraz
najrozmaitszych objektów, zwłaszcza z dziedziny broni
siecznej i palnej. Z pracowni tej szły kręcone schody na
pięterko wyżej — i tu był niewielki pokoik z okrągłem
oknem, a w pokoiku otomana i umywalnia. Otomana była
świeżo zaścielona; poza tem było na ścianie wieszadło na
rzeczy.
To był mój nocleg. Dziękowałem serdecznie
gospodarzowi, i zszedłszy do pracowni, zacząłem się
przyglądać jego zbiorom. Na ścianach wisiały tam łuki i
arkabuzy, garłacze z XVI wieku i karabiny z czasów
19
napoleońskich, ogromne miecze krzyżackie, szable
damasceńskie, szable szwedzkie, florety i szpady z czasów
Zygmunta Augusta, pałasze z roku 1831. Była mała
armatka-wiwatówka. Były na ścianach gobeliny,
wyobrażające sceny z XVIII wieku. Były kostjumy różne,
kobiece i męskie, polskie i szwedzkie, tureckie i tatarskie,
misiury i kolczugi, pancerze i tarcze, mundury pułków
rozmaitych, francuskich i polskich. Były i inne objekty:
wspaniałe siodło, które Żegota (nie wiem czy ściśle)
nazywał siodłem Michała Wiśniowieckiego, oraz szpinecik,
który nazywał szpinetem księcia Józefa. Były i inne stare
instrumenta: arfa, lutnia, padwan.
Wcale nie mieliśmy ochoty do snu, a Żegota tak był
zakochany w swoich zbiorach, że zupełnie pomijał swe
obrazy, choć byłem ich równie ciekawy.
Na stalugach stał niedawno zaczęty portret jednej z
pięknych pań z okolic Krakowa. Naprzeciw niego manekin
w wytworną suknię przybrany. Dama pozowała kilka razy
(dla odmalowania twarzy), resztę zostawiła artyście i
manekinowi. Ale dokoła miałeś szereg płócien: były tam i
krajobrazy — i na sposób Malczewskiego postaci z jakimś
przedmiotem symbolicznym w ręku — i portret rycerza z
XV wieku. Ten stał przybrany cały w żelazo, potężny miecz
trzymał w ręku. Miał to być „grabia“ Tęczyński, którego
fizjognomję z jakichś starych portretów odtworzył Żegota,
przyczem jednak znalazł rzekomo podobnego modela,
pewnego studenta, który lubił pozować malarzom. Był to
ten sam Tęczyński, co w r. 1462 został zamordowany przez
mieszczan krakowskich za uwiedzenie jakiejś pięknej
20
dziewczyny; chłop naschwał — i wejrzenie miał srogie.
Spojrzałem mu w oczy — i coś mnie tknęło. „Grabia“
patrzył na mnie złowrogo i jakby z nienawiścią. Błysk jego
czarnych oczu miał w sobie groźne iskry płomienne.
Wyznaję, że i ja poczułem do niego nagłą antypatję — i
niewiadomo skąd zbudziło się we mnie pragnienie, aby tego
obrazu nie było. Nie mogłem jednak powiedzieć tego
Żegocie.
Ten był już mocno wyczerpany — i, ziewając, życzył mi
dobrej nocy i pożegnał się ze mną. Zostałem sam z całą tą
masą oręża, obrazami i kurjozami. Spojrzałem jeszcze raz
w oczy Tęczyńskiego i wyczytałem w nich krwawą
zapowiedź: zemsty! Za co? Nie mogłem zrozumieć. Zresztą
zacząłem lekceważyć tę sprawę, boć ostatecznie wszystko
to było urojeniem.
W zadumaniu krążyłem po pracowni i przyglądałem się
szablom i innym rzeczom. Uderzyła moje oczy piękna
pochwa ze stali medjolańskiej, inkrustowana srebrem i
złotem, a w niej szabla z rękojeścią pozłacaną. Wyjąłem
szablę z pochwy: była świeżo wyostrzona i przy zgięciu
dzwoniła, jak kielich wina szampańskiego, gdy nim uderzyć
o drugi. Niżej rękojeści były złotem wyryte trzy lilje
burbońskie i ten napis: „Virgo, ora pro nobis“.
Byłem-ci ja zawsze lichym fechtmistrzem, ale nagle
przypomniałem sobie wszystkie ruchy, jakich mnie
napróżno niegdyś uczył ś. p. Marjan Olszewski, i zacząłem
wywijać szablą, niby rapierem. — Robiłem ósemki, tercje,
kwarty... Przecinałem powietrze...
W pewnej chwili odwróciłem się tak, że widziałem
21
portret Tęczyńskiego. Stanąłem zdumiony: na obrazie ręka
była podniesiona i miecz również, a tak dziwnie, jakby
skierowany był ku mnie, raczej przeciwko mnie. Z szablą w
ręku ruszyłem do malowidła, aby się przekonać, co to jest.
Oczywiście złudzenie: ręka — jak poprzednio — była
opuszczona, a miecz oparty o ziemię.
Zacząłem się zastanawiać, dlaczego ten portret robi
wrażenie żywego tworu: wynikało to z metody malarskiej
Żegoty. Nigdy on (z małemi wyjątkami) nie malował
człowieka odzianego. Naprzód odtwarzał akt, a potem
nagość przystrajał w suknie. W ten sposób pod pancerzem
nie była próżnia, ale jakby żywe ciało człowieka.
Przyglądając się bliżej płótnu — zauważyłem jednak
dziwne u tak sumiennego mistrza zaniedbanie. W dwóch
miejscach: pod pachą i z lewej strony koło czwartego żebra,
pancerz był na pół cala niedomalowany, i przeglądało jakby
żywe ciało. Punkt drobny, a przecież ważny.
Ale i ja zacząłem się czuć wyczerpany. Była już godzina
trzecia rano — i na dworze dawno już było jasno; Żegota
jednak zapuścił ciemnoszafirowe, gęste sztory tak, że w
pracowni i w pokoiku, po zgaszeniu elektryki, było prawie
ciemno; była to ciemność niebieskawa.
Poszedłem na górę do swego pokoju i, prawie nie
zdejmując ubrania, padłem na otomanę; mimowoli wziąłem
z sobą szablę burbońską i postawiłem ją w kącie, koło
otomany. Usnąłem natychmiast, ale spałem bardzo krótko,
gdyż po 15—20 minutach obudziłem się, dziwnie
wypoczęty i nadzwyczaj czujny. Słyszałem jakiś głos w
pracowni, raczej okrzyk:
22
— Zemsta! — wołał ktoś tam w atelier.
— Cóż to być może? — pomyślałem. — Chyba pójdę
zobaczyć.
Ale zaledwiem to pomyślał, usłyszałem na dole jakieś
ciężkie kroki, i wnet kroki te zadzwoniły na schodach.
Mówię zadzwoniły, gdyż był w nich, rzekłbyś, dźwięk
metalowy. Po chwili zjawiła się w moim pokoju wielka
postać: był to rycerz, od stóp do głów przybrany w stal i
żelazo, z mieczem w ręku. Spoglądał na mnie okiem
płomiennem i pełnem nienawiści.
— Czego chcesz? — zapytałem. — Kto jesteś?
— Nie poznajesz mnie? — powiedział. — Jestem grabia
Jędrzej Tęczyński. Przychodzę pomścić się za swoje
krzywdy.
— Ależ panie hrabio, pierwszy raz w życiu widzę ciebie.
Przecież my żyjemy w zupełnie innych czasach.
— Czas jest jeden — i żyjemy wszyscy jednocześnie.
Nie zgadza się to wcale z teorją Einsteina, ale nie
chciałem się zapuszczać z hrabią w dyskusję naukową,
zwłaszcza zaś o przedmiocie, który znam bardzo słabo i
którego podobno sam Einstein nie rozumie.
— Być może — powiedziałem. — Ale o co panu
chodzi? Skądże ta nienawiść do mnie?
— Blanka! — zawołał. — Coś uczynił z Blanką?
— Z Blanką? Nic nie rozumiem.
— Z Blanką de la Tour-Galant.
— Zaklinam się, żem jej nigdy nie znał — mówiłem, ale
ten wysłannik szatana spoglądał na mnie tak przenikliwem
okiem, żem zaczął wątpić, czy mówię prawdę. Blanka de la
23
Tour-Galant? Tak, znałem kiedyś taką. Czy to nie była ta
śliczna tancerka z Chatelet? Nie, ona się nazywała Suzette
Nevers. To była inna...
— Przypomnij mi, panie hrabio...
— Więc nie pamiętasz dworu cesarza Okcytanji,
gdzieśmy razem przebywali jako wysłańcy króla
jegomości?
— Cesarza Okcytanji?
Nie byłem pewien, czy wogóle istniało takie cesarstwo
na świecie, ale naraz przypomniałem sobie wszystko jak
najdokładniej.
Bywa w psychice naszej takie szczególne zjawisko:
przypomnienie rzeczy, które nigdy nie miały miejsca. Teraz
wiedziałem, że cesarstwo okcytańskie nigdy nie istniało, a
jednak miałem pamięć, że w tym kraju byłem i że znałem
jego monarchę — i jego córkę, Blankę, księżniczkę de la
Tour-Galant.
— Tak, przypominam sobie szlachetnego cesarza Karola
— zawołałem. — Był to prawnuk owego bohatera, co dwór
swój opuścił i długie lata żył jako żebrak i przewoźnik
rzeczny, i umarł jako święty Julian Szpitalnik.
— A więc pamiętasz tę piękną, rosłą dziewicę
złotowłosą, którą ja kochałem, a na którą ty ośmieliłeś się
rzucić spojrzenie?
— Nie pamiętam zgoła tych zdarzeń, ale gdy ty mi je z
mroków pamięci wydobywasz, przypominam sobie
wszystko powoli.
Dawno jużem wstał ze swego posłania i, nie
zapomniawszy szabli, schodziłem razem z hrabią nadół do
24
atelier. Tu uderzył mnie w oczy fakt, że wszystkie
przedmioty, które były na środku sali, jak stalugi, manekin,
pudła farb, krzesełka, taburety — usunięte zostały pod
ścianę, i sala była przygotowana niby do tańca. Hrabia
mówił.
— Ostatni to był wieczór, kiedy ją widziałem. Był u
cesarza Karola bal maskowy. Liczni joculatores zabawiali
gości — a ty zamiast siedzieć śród rycerzy, zająłeś miejsce
śród tej nikczemnej zgrai. Śpiewałeś na lutni jakąś pieśń —
i widocznie djabeł był z tobą. Blanka, której miłość
przysiągłem i która mnie przysięgała, słuchała twojej
pieśni. Nagle opuściła salę — i ty z nią razem zniknąłeś.
Zauważyliśmy to dopiero później. Nie widziałem już potem
Blanki nigdy. Tyś ją porwał — coś z nią uczynił? Była
twoją kochanką — jak długo, nie wiem — ale mam
wrażenie, że przez ciebie znieprawiona i sponiewierana,
zginęła w kwiecie wieku — ona, księżniczka okcytańska! A
możeś ty z nią uciekł w te inne czasy, o których mi
wspomniałeś?! Mów prawdę — zapowiadam ci zemstę.
Odpokutować musisz za swą zdradę. Na ostrzu tego miecza
jest twoja śmierć!
— Jakże tu powiedzieć prawdę? Jedno tylko mogę
oświadczyć: zazdroszczę samemu sobie tej historji, której
nigdy nie było — bo w mojem realnem życiu nigdy nic
podobnego mi się nie zdarzyło. Owszem, raz miałem
bogatą pannę, z którą byłem półzaręczony, ale właśnie
sprzątnął mi ją z przed nosa ktoś inny!
— Wszystko to mi jest obojętne! Uwiodłeś moją
kochankę — i ja w imieniu Blanki i cesarza Okcytanji, ojca
25
Blanki, wzywam cię, abyś natychmiast stanął do walki ze
mną!
Istotnie naraz przypomniałem sobie całą tę historję:
uwiodłem Blankę — pojechaliśmy do Paryża — była jakiś
czas moją kochanką. Potem w moich wspomnieniach luka.
Ale teraz trzeba myśleć o sobie.
— O Boże! — pomyślałem — jak ten zacznie mnie
rąbać swoim olbrzymim mieczem, to zginę w jednej chwili!
I zacząłem mu się przyglądać bystrym wzrokiem: z lewej
strony koło serca pancerz był nieco rozwarty, oraz z prawej
strony pod pachą. To jest jego, że tak powiem, pięta
Achillesowa! Walka oczywiście nierówna: on ma olbrzymi
miecz, ja elegancką ale znacznie słabszą szablę; on jest cały
okryty żelazem, ja półrozebrany. Jakże tu walczyć?
Jedno mię pocieszało: ciężka zbroja hrabiego utrudniała
mu ruchy, gdy ja mogłem dowolnie skakać, odskakiwać,
pochylać się, cofać się, atakować — wciąż mając wzrok
utkwiony w słabe punkty rycerza. Przypomniałem sobie
szermierkę rapierową, ale nigdy nie miałem w ręku miecza
takiego, jaki nosił Tęczyński, i nie miałem pojęcia, jak
odbijać ciosy tej maczugi.
Stanąłem w pozycji — i postanowiłem walczyć jak się
trafi. Za radą jakiegoś mistrza pojedynków, dla uspokojenia
nerwów, zacząłem głośno recytować coś po łacinie, a był to
osobliwy heksametr Niegoszewskiego (XVI w.), który
brzmi jednakowo czytany wstecz i naprzód.
— Si bene te trades, sedes, sed arte tenebis.
Tamten zaś dokończył:
— Et si se retro feret, utere, forte resiste!
26
Znał ten wiersz. Zaczynałem go szanować. On zaś ruszył
krok naprzód i zgóry uderzył na mnie. Szczęśliwie się
uchyliłem i uniknąłem śmierci. Zacząłem odrzucać jego
uderzenia: sam zacząłem nacierać. Szczęk był dziwny —
gdyż niejednakowy gatunek broni wywoływał raczej zgrzyt
szorstki i chropowaty. Dość długo trwała ta rąbanina:
Tęczyński stał prawie nieruchomy, ja się kręciłem jak fryga.
On teraz był w defensywie. Nareszcie udało mi się trafić
tam, gdziem zamierzał. Pod czwarte żebro — cios trudny
— zboku. Krew trysnęła z rany — i rycerz padł na ziemię
martwy.
Gdzieś w sąsiedztwie zabrzmiały dzwony kościelne.
Jakem umiał, tak zacząłem szeptać Pater i Ave. Czułem się
wyzwolony. Zwyciężyłem niebezpiecznego wroga. Teraz
mogę udać się na spoczynek. Wróciłem na górę i spałem do
południa. Obudził mię Żegota. Przyszedł wraz ze służącą,
która mi przyniosła kawę. Służąca wyszła, a Żegota mi
powiada:
— Co się tu stało?
— Co się stało? — Jakieś niejasne wspomnienie zdarzeń
niezrozumiałych zaczęło budzić się we mnie. Co się stało?
Aha, już wiem. I opowiedziałem mu całą swoją przygodę.
— Ależ, bój się Boga — toż ty mi na szmaty podarłeś
cały obraz!
— Jaki obraz? Obraz!
— A więc chodź i spojrzyj.
Przyodziałem się jako tako i zszedłem na dół. W
pracowni zastałem wielki nieporządek. Wiele przedmiotów
poprzewracanych, inne gdzieś zepchnięte ze swego miejsca.
27
Na środku sali leżał portret Tęczyńskiego w stanie litości
godnym: poszarpany, podarty, pocięty. Lewy bok formalnie
przebity. Obok leżała szabla burbońska.
Przyglądając się ranie lewego boku, zauważyłem
zjawisko szczególne: — Patrz! — zawołałem — widzisz tę
czerwoną plamę? To krew!
Podnieśliśmy obraz, aby go postawić pod ścianą — i na
podłodze była fala krwi. Skądże ta krew?
— No, mój drogi — powiedział Żegota — widzę, że
byłeś ululany do zielonych djablików!
Tajemnicze moje zdarzenie Żegota uważał za wynik
pijaństwa. Ale ja wiem, że byłem zupełnie przytomny: tej
krwi, co z piersi mego wroga trysnęła, nie wytłumaczysz
pijaństwem.
Przykro mi było, żem się tak odpłacił za gościnność, i
przepraszałem gorąco Żegotę; on mnie jednak pocieszał, że
to się da odrestaurować i znaku nie będzie.
Mimo wszystko zacząłem nazajutrz szukać innego
noclegu w Krakowie.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

28
BOGOWIE

Heniuś zaczął rok piąty — i jesteśmy oboje, to jest moja


żona Marynia wraz ze mną, bardzo niespokojni o jego
przyszłość i zbawienie. Chłopiec okazuje skłonności zgoła
pogańskie i bluźniercze, i choć nie można go nazwać
ateuszem (przeciwnie, stworzył sobie całą gromadę bogów i
demonów), to jednak stanowczo się oparł nakazowi
modlitwy, i z boleścią stwierdzam, że jej potęgi ani
świętości wcale nie rozumie.

Wynikło zaś to niewątpliwie z mimowolnej


niezręczności Maryni. Chciała go nauczyć modlitewki,
odpowiedniej do jego umysłu, i przytem wierszami, bo
Heniuś bardzo lubi wiersze. Więc, gdy raz wieczorem,
kładąc się do snu, stał już w koszulce przy łóżeczku,
Marynia mu powiedziała:
— Heniusiu, od dziś będziesz się modlił do Bozi i do
aniołków.
— A jak to się modli?
— Uklękniesz, złożysz rączki i będziesz tak mówił:
Aniele, Stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój!

29
Na to Heniuś:
— Kiedy ja nie chcę stróża... Niech on nie stoi przy
mnie... Nie będę się modlił...
Od paru dni trwa wojna mamy z Heniusiem o modlitwę.
Marynia jest pełna trwogi. Zwierzyła mi się poufnie, że to
chyba sam djabeł mówi przez tego chłopca; inaczej być nie
może. W tych latach taka skłonność do bluźnierstwa!
Jednakże ta niechęć Heniusia przeciwko modlitwie ma
swe uzasadnienie. Stróż naszego domu, Wincenty, jest to
wielki, jasnowłosy olbrzym, z ziemi Kurpiów pochodzący;
niedokładnie wymyty i ufryzowany, nosi osobliwy kubrak
wełniany w szerokie kraty bronzowe i brudno-żółte; ma
długie, czarne, zabłocone buty i zjawia się czasami w
przedpokoju, jako widmo potężne nieznanego, złowrogiego
świata.
Jest to nasz nadworny dostawca rózg, gdyż pomimo, że i
ja i moja żona wyznajemy różne nader postępowe zasady
pedagogiczne, to jednak w praktyce trzymamy się starej,
poczciwej metody: „lania“. Obiecujemy sobie zawsze, że to
się prędzej czy później zmieni, ale tymczasowo, w
odpowiednich okazjach, Marynia wychyla się przez okno i
woła:
— Wincenty!
Natychmiast w mieszkaniu stróża powstaje ruch, i jeżeli
go niema w chałupie, wówczas gruba, przysadzista jego
małżonka basem powtarza na całe podwórze sopranowy
okrzyk mojej żony:
— Wincenty!
Heniuś nie lubi tego okrzyku, czy to w sopranie, czy w
30
basie. Istotnie, natychmiast prawie wychodzi z jakiejś
tajemniczej kryjówki Wincenty i, po krótkiej scenie
mimicznej z żoną, wyrusza do nas z rózgą w ręku.
Słychać w przedpokoju donośny dzwonek. Heniuś
rozumie, co to znaczy. Niespokojnie chowa się gdzieś w
kącik i zapewnia matkę, że „będzie grzeczny“. Niańka
otwiera drzwi i ogromne, rudowłose widmo stróża zjawia
się w naszem mieszkaniu.
— Jestem — rzecze Wincenty — przynoszę rózgę.
— Dziękuję wam — mówi mama i jeszcze daje mu za to
cztery grosze.
Heniuś krzywem okiem patrzy na stróża, w którym widzi
jakąś tajemniczą i złowrogą potęgę. Ponieważ jednak i
gniew mamy i niegrzeczność Heniusia już minęła, Marynia
już nie zamierza sprawić mu lania; Heniuś to czuje i nabiera
rezonu, Wincenty zaś poufnie dowiaduje się, co to napsocił
ten młodzianek. Mama mu opowiada, a stróż zapewnia, że
doniesie o tem węglarzowi i stójkowemu, co Heniusiowi się
niezupełnie podoba. Węglarza się nie boi, to jakiś duch
życzliwy, ale nie lubi stójkowego.
Że zaś właśnie w przedpokoju stał kosz do bielizny,
Marynia, włożywszy Heniusia do kosza, powiada stróżowi:
— Weźcie go z sobą i zanieście tak do Wodnej Baby,
niech go tam w Wiśle zatrzyma.
Heniuś się przeraża; nie chce iść do Wodnej Baby, ale
Wincenty go uspokaja. Dowiedział się właśnie, że Wodna
Baba pojechała do Jędzy, co mieszka w głębokim lesie, w
domku piernikowym, i dopiero na jesień powróci.
Heniuś odetchnął. Można powiedzieć, że mu się dziś
31
nieźle udało i zresztą, prawdę mówiąc, zdarza się to
najczęściej. Mama, w gruncie rzeczy, niechętnie sprawia
„lanie“ swemu synkowi. Tak np. było w ubiegłym
tygodniu; ni mniej, ni więcej, tylko Heniuś wlazł na komin i
o mały włos nie wpadł w gorejące palenisko. Zdarzyło się,
że przez minutę nie było w kuchni ani matki, ani kucharki, i
młody przestępca z tej sposobności skorzystał. Gdy
Marynia ujrzała tę zgrozę, załamała ręce z rozpaczy.
Istotnie, Heniuś mógłby się poparzyć i Bóg wie jakie
zgotować sobie nieszczęście.
Dostał też „lanie“, co się zowie, a gdym się o tem
zdarzeniu dowiedział, dreszcz mnie przeszedł od stóp do
głów. Sposobem przypowieściowym opowiedziałem mu
straszną rzecz o chłopczyku, co się właśnie w podobnej
okazji spalił na węgiel i na popiół. Ta wymyślona historja
zrobiła na Heniusiu nadzwyczajne wrażenie, zwłaszcza,
żem mu fakt spalenia się chłopca przedstawił nader
plastycznie. Dał mi słowo, że już nigdy na palenisko nie
wejdzie.
Słowa dotrzymał, ale znalazło się sto innych,
nieprzewidzianych motywów do psoty — i oczywiście
nowe przyczyny gróźb ze strony matki, nowe wołania:
„Wincenty!“ — i nowe zapasy rózg. To też nie dziw, że
postać stróża długi czas budziła w Heniusiu uczucie grozy...
Jakże więc jeszcze miał się modlić do niego, aby Wincenty
„zawsze przy nim stał“.
Nie można powiedzieć, aby Heniuś bezwzględnie go się
lękał. Zauważył niewątpliwie, że na dwanaście zjawień tego
strasznego widziadła, raz ledwie zdarza się realne odczucie
32
efektów jego zjawień. Podejrzewam go, że nawet począł
lekceważyć mistyczną potęgę, ukrytą w postaci
Wincentego, i kilka razy, przy mniejszych psotach, gdy
matka go burczała, ironicznie mówił:
— Wincentego zawołać!
Wogóle Heniuś ma w sobie duszę ironisty i
„buntowszczyka“, sam siebie nazywa teraz
„socjaldemokratą“ albo „esdekiem“, a parę razy czupurnie
się postawił wobec matki. Powiedział jej urągliwie, że jest
„inteligentna“ i że „do żadnej partji nie należy“.
Muszę wytłumaczyć, jak Heniuś doszedł do takich
wniosków. Heniuś ma wyborną pamięć; uderzają go
zwłaszcza długie i niezrozumiałe wyrazy cudzoziemskie,
jak np. metafizyka, hematogen, socjaldemokrata,
menażerja, kinematograf, inteligentna i t. d. „Metafizyki“
nauczył się od brata mojej żony, Karola, profesora, który o
wszelkich rzeczach oderwanych, powikłanych i niejasnych
miał zwyczaj mówić: „To metafizyka!“ — przyczem
właśnie najwięcej go interesowały te sprawy niejasne i
oderwane.
Co się tyczy wyrazu „inteligentna“, to zdobycz ta w
leksykonie Heniusia ma swoją własną historję. Żona moja,
nader miła i zacna osoba, ukończyła znakomitą pensję
panny de Coselle, a potem była na „latającym
uniwersytecie“, gdzie słuchała filozofji, socjologji,
ekonomji, biologji, antropologji i różnych nauk wyższych,
w wykładach Warburga, Żywickiego, Fiorentowicza,
Ratuszewskiego i innych najświetniejszych profesorów.
Mimo to często robi szczególne błędy: raz np. dowodziła,
33
że zając jest rodzajem kota, bo nawet myśliwi inaczej go
nie zowią, jak kotem; innym razem sprzeczała się ze mną,
że Nieśwież leży w Galicji; raz powiedziała: perły
„orleańskie“ i t. p. W tych i tym podobnych razach mam
zwyczaj mówić do swej żony:
— Dziękuję ci! Jesteś inteligentna! Masz tu dziesiątkę!
— co natychmiast czynem realnie stwierdzam; żona moja tą
drogą zarobiła już sobie siedem złotych i groszy dziesięć.
Wyrazy takie, jak socjalizm, partja, rewolucja,
konstytucja — weszły do jego słownika, dzięki rozmowom
osób starszych o ruchu spółczesnym. Brat mój, Adam,
lekarz z zawodu, nie nazywał go inaczej, jak
socjaldemokratą, gdyż malec nosił czerwone podwiązki, a
Karol w jakiejś okazji pogardliwie o kimś wspomniał, że do
żadnej partji nie należy. Te wszystkie wyrażenia zapamiętał
sobie Heniuś i raz w momencie gniewu powiedział matce:
— Mama jest inteligentna! Mama do żadnej partji nie
należy! A ja jestem esdek; mam czerwone podwiązki i
czerwony krawat!
Oczywiście matka śmiać się zaczęła z tych synowskich
powiedzeń, a Heniuś dalej trwał w swoim esdeckim
nastroju i zaczął śpiewać dyszkantem: „Czerwony
sztandar“, „Jeszcze Polska“, „Z dymem pożarów“, „Na
barykady“ — czego nauczyła go niańka Anusia do współki
z Marynią. Całą tę ekstazę zakończył okrzykiem:
— Niech żyje konstytucja!
Heniuś miał swoje „dni polityczne“, ale właściwie nie
polityka jest jego powołaniem. Jest to umysł konstrukcyjny,
który tworzy nieustannie nowe systemy teologiczne,
34
filozoficzne, a właściwie jest on rzeczywistym mitotwórcą.
Dla niego niema żadnej niemożliwości; wszystko u niego
żyje, myśli i mówi; ptaki, chmury, drzewa, meble, zegary,
rondle, zabawki — wszystko to żyje; wszystko to z
najwyższą łatwością zmienia postać i miejsce; Wincenty —
jak to się dowiemy — ma stosunki bezpośrednie z niebem,
węglarz — w krainie leśnych drzew, a o kominiarzach
trzeba osobno badanie przeprowadzić; wogóle między
człowiekiem a duchem (demonem, herosem, bogiem)
granica jest niewyraźna, i bóg z człowiekiem ciągle się
wiąże i miesza. Trzeba odróżniać duchy złe i dobre.
Stanowczo Heniuś jest reformatorem religijnym, a w
każdym razie stworzycielem mitologji, która się niczem nie
różni od mitologji Hindusów, Persów i Greków.
Widzieliśmy, że sprawa modlitwy była momentem
przełomowym w życiu Heniusia. Pominąwszy sprawę
grozy, jaką w nim budził Wincenty, nie należy zapominać,
że Heniuś w nim przeczuwał jakąś mistyczną potęgę.
Wincenty to w gruncie nie byle kto. Wieczorami zapalał on
lampy na schodach i na podwórzu; również i na ulicy paliły
się latarnie, które zapalał naturalnie Wincenty (któżby
inny?). Na ulicy jest niezliczony szereg tych latarń, a takie
same latarnie palą się wysoko na niebie, gdzie mieszka
Bozia. A któż Mu lampy zapala? Oczywiście ten sam
Wincenty, gdyż wpływ tego potężnego człowieka sięga
daleko i wysoko, i Heniuś wyobraża sobie, jak to Wincenty
wieczorami rośnie do niepojętych rozmiarów i olbrzymią
ręką sięga aż do samego nieba, rozżarzając wielkie zapałki i
pokolei wszystkie gwiazdy rozpłomienia, a potem księżyc,
35
do czego już potrzeba tylu zapałek, ile jest palców u rąk.
Czasami brak mu zapałki i dlatego księżyc pali się niecały.
Kto zapala słońce, nad tem Heniuś jeszcze nie rozmyślał,
wydaje mu się bowiem rzeczą bardzo naturalną, że we dnie
jest jasno i słońce świeci.
Wincenty jest — można powiedzieć — najważniejszą
osobą między niebem a ziemią, ale ma on pomocników,
widzialnych i niewidzialnych. Do widzialnych należy
człowiek czarny — węglarz, oraz człowiek świecący —
stójkowy.
Stójkowy jest „Moskal“ i mówi bardzo dziwnie, np.
„gaspadin“ zamiast „pan“, a zamiast „głupi“ mówi „durak“.
Stójkowy pokazuje się bardzo rzadko, przynosi zawsze
jakieś papiery, które się wiążą z mistyczną postacią
komornika. Pokaże się, chwilę postoi w przedpokoju i wnet
znika. Heniuś zauważył, że zjawienia tego widma są mi
bardzo przykre, i uważa go za istotę złą, która fatalnie
oddziaływa na ludzi. O stójkowych ma Heniuś uprzedzenia
bardzo niemiłe: stójkowi noszą pałasz, którym siekają
dzieci; mają też u siebie głęboką piwnicę, gdzie je rzucają
pomiędzy szczury i myszy.
Nieraz mu w chwilach niegrzeczności mówiła niańka
(albo mama):
— Oddam cię stójkowemu — albo zgoła — Moskalowi!
Heniuś nie ufa temu rodzajowi; wie, że z Moskalem
niema żartów, i nie chce się zgodzić na to oddanie. Wyrobił
sobie pod tym względem szczególne pojęcie i rozumuje
przez analogję. Raz w ogrodzie publicznym, mimo
przestróg matki i Anusi, latał po trawnikach, aż jeden pan
36
go zatrzymał i powiada:
— Jeżeli nie przestaniesz psuć trawy, to zawołam
ogrodnika...
Heniuś na chwilę się przestraszył, a potem zapytał tego
pana:
— A czy pan jest Moskal?
Nieznajomy się roześmiał serdecznie i odszedł, a mama
skorzystała z okazji, aby chłopcu dać nauczkę moralną.
Heniuś słuchał z pokorą, a potem nagle zażądał piernika,
albowiem poeta mówi:
„Widząc to, ojciec przyniósł mu piernika“.
Czytelnik rozumie teraz wielkie znaczenie mityczne,
jakie powstało w umyśle Heniusia na tle Moskala-
stójkowego. Był to demon potężny, w czapce z daszkiem, o
srebrnych guzikach i z szablą u boku; brak mu jeno było
tych cech dodatnich, jakiemi się odznaczał, skądinąd
przykry, stróż Wincenty.
Człowiek czarny — węglarz — była to przeciwnie
postać dobroduszna. Przychodził do nas jakoś dwa razy na
tydzień, przynosił duży kosz węgla na grzbiecie, z wielkim
rumotem strącał węgiel do skrzyni koło komina i,
pokazując białe zęby, poczciwie się uśmiechał do Heniusia i
opowiadał o swoich dzieciach, bardzo grzecznych, a Heniuś
wyobrażał sobie, że są to dzieci czarne, jak ta lalka
czekoladowa, którą na imieniny dostał od babci. Że istnieją
czarne dzieci, o tem Heniuś wiedział, bo przecież są na
świecie Chijorki (o czem niżej). A chociaż niańka straszyła
Heniusia węglarzem, chłopiec nie wierzył w jego
złośliwość, tem bardziej, że czarnym dzieciom dawał w
37
upominku swoje popsute zabawki, skoro tylko dostał nowe.
To też węglarz bardzo kochał Heniusia i grubym głosem
mówił do niego pieszczotliwie: tiu — tiu — tiu!
Przytem węglarz mu opowiadał o ślicznym lesie, pełnym
zielonych drzew, w którym rośnie bujna trawa, grzyby,
jagody, orzechy; tam po drzewach skaczą wiewiórki, w
trawie kryją się zające, a w krzakach śpiewają kosy, wilgi i
makolągwy. Pod lasem jest jezioro, gdzie można się kąpać i
gdzie dużo rybek mieszka, a na wodzie jest łódka, tataraki,
kaczki i gęsi. Dalej jest tam łąka, a na niej krowy i
owieczki, i chałupy, pokryte słomą... Dzieci tam grają na
fujarkach i chodzą boso. Heniuś słuchał tego z rozkoszą i
przypominał sobie swój pobyt na wsi. Lubił też węglarza,
jako zwiastuna tej tajemniczej, wiośnianej, zielonej,
dalekiej krainy...
Nic też nie bał się czarnego człowieka, choć znowu inny
gatunek czarnych ludzi go przerażał; były to Chijory. Przez
ten wyraz należy rozumieć kominiarza, a nowotwór ten
lingwistyczny wprowadziła do naszego domu Anusia —
niańka.
Podobno, że kominiarze, wołając do siebie z dachu na
dach, krzyczą zwykle:
— Hi—or—hi!
Ja, coprawda, nigdy tego nie słyszałem, ale Anusia, która
się doskonale zna na sprawach kominiarskich, zapewnia, że
tak jest bezwątpienia. Anusia to nauczyła Henia śpiewki:
Kominiarza stan milutki:
Wytrze komin — palnie wódki!

38
Mama zaś mówiła mu za Jachowiczem:
Choć-em brzydki — choć-em czarny,
Alem chłopak grzeczny;
Nie dbam wcale o wdzięk marny,
Dość, żem pożyteczny!

Wiersz ten był dla Heniusia wielkim problematem; w


każdym razie nie kominiarza rozumiał on pod postacią tego
„grzecznego chłopca“, ale raczej węglarczyka. Wrócę
jeszcze do tej sprawy. Tu jedynie zaznaczę, że pod
wpływem uczonego słoworodu Anusi powstał wyraz
specjalny: Chijor, oraz imię jego dzieci: Chijorki.
Były to postacie zdaleka tylko widzialne i nigdy w
naszym domu, ale w sąsiednich posesjach.
Nasz dom był niewielki, dwupiętrowy, i miał dużo
swobodnej przestrzeni, otwierającej widok na dachy
sąsiednich domów. Siedząc w oknie, Heniuś obserwuje te
dalekie sfery i podziwia szczególne obyczaje Chijorów.
Chijory mieszkają w kominach i chodzą po dachach jak
koty. Przytem zawsze mają z sobą jakieś grube pęki
sznurów, z któremi tańczą na wierzchołku komina. W
kominie jest bardzo gorąco i czarno; ale Chijory lubią ogień
i nic im ogień nie szkodzi... Wieczorami latają po powietrzu
jak wrony, a sznury właśnie służą im za skrzydła. Chijory
są złośliwe i należy się ich wystrzegać; często porywają one
dzieci i strącają do komina, a to dla zabawy małych
Chijorków. Chijorki rzadko się pokazują, wolą siedzieć w
kominie, bo tam jest bardzo ciepło. Są to wielkie psotniki i
nieraz kucharkom wypijają mleko, kradną kotlety i ciastka;

39
bardzo lubią jabłka, orzechy i chleb świętojański; dzieciom
wyprawiają różne figle, a tym, które zostały porwane do
komina, okrutnie dokuczają, szczypią je, drapią, gryzą...
Małe Chijorki stanowią przejście od duchów
widzialnych do niewidzialnych. Nikt ich nigdy nie widział,
ale ich istnienie jest stwierdzone tradycją i
doświadczeniem. Chijorki mają wielką przyjaciółkę w
niewidzialnej Babie Piecowej. Baba ta mieszka w głębi
pieca i również lubi gorąco; słychać też nieraz ją, jak huczy
wewnątrz ogniska; rzekłbyś sowa. Zwłaszcza w czasie
wiatru gniewa się ogromnie. Jest to ciotka Chijorków i
pomaga im w psotach, to też ciągle oni do niej zaglądają.
Chijorki raz zabrały np. Heniusiowi pajaca z dzwonkami;
na drugi dzień znaleziono go; był zupełnie spalony, widać
siedział w kominie.
Zupełnie przeciwne Chijorkom są aniołki. Aniołki są
podobne do małych dzieci, ale mają one skrzydła, latają po
powietrzu jak gołębie, mieszkają u Bozi i schodzą na
ziemię, żeby dzieciom robić przyjemności. Aniołki np.
przynoszą na ziemię trawę, kwiaty, motyle i wszystko to, z
czego się robią cukierki i ciastka. Aniołki są bardzo
poczciwe i każde dziecko ma swego osobnego aniołka;
Heniuś też ma swego aniołka, ale to nie jest stróż, tylko
śliczne, złotowłose dziecko, czysto, bielusieńko ubrane, a
na ramionach ma białe skrzydełka. Heniusia aniołek jest
bardzo dobry, ale nieraz płacze, gdy Heniuś jest
niegrzeczny. Nie należy smucić swojego aniołka; Heniuś o
tem wie, ale często nie może wytrzymać i martwi aniołka.
Aby go przebłagać, Heniuś czasami, o ile ma, kładzie dla
40
niego cukierek angielski albo czekoladkę na krzesełku obok
swego łóżka.
Dlaczego Heniuś bywa niegrzeczny? Nie ze złej woli, ale
dlatego, że jest drugi Heniuś, niewidzialny Heniuś, i ten
drugi Heniuś psoty wyprawia temu pierwszemu
Heniusiowi, tak, że na oko wydaje się, że to właśnie ten
pierwszy, widzialny Heniuś jest niegrzeczny. Rzecz ta musi
być wyjaśniona osobno, a tymczasem wrócimy do sprawy
aniołków.
Czasami małe Chijorki biją się z aniołkami, ale niczem
są te bitwy wobec walk, jakie toczą z sobą wielkie Anioły z
wielkiemi Chijorami. Jak wiemy, wielkie, czarne Chijory
latają po powietrzu, niby wrony, a są oprócz małych
aniołków — wielkie Anioły. Anioł jest bardzo podobny do
mamy, kiedy ta się rozbierze do koszuli; tylko Anioły noszą
koszule długie do kostek i z rękawami; w dłoniach zaś mają
palmy albo lilje. Chijory chcą Aniołów pomalować na
czarno, Anioły zaś, przeciwnie, chcą pomalować Chijorów
na biało: stąd między niemi ciągła wojna, odwieczna wojna,
odwieczna wojna Ormuzda z Arymanem, o których zresztą
Heniuś nigdy nie słyszał.
Nie pojmował Heniuś, dla czego mama kominiarza
nazywa chłopcem grzecznym i pożytecznym. Czarny,
złośliwy duch, nieprzyjaciel aniołów, mieszkający w
ognistych czeluściach kominów — Chijor i „grzeczny
chłopak“, nie, to „metafizyka“.
Dopiero później wytłumaczyła mu matka znaczenie
gospodarcze kominiarza, i Heniuś dał się przekonać, ale
było mu bardzo żałośnie, gdyż stracił jedno wielkie
41
złudzenie. Smutno jest grzebać mary, chociaż błędne.
Jednakże bujna wyobraźnia Heniusia nie zaprzestała
tworzyć nowych bogów, a właściwie mówiąc, nie
dopuszczała, by stare wymarły.
Z aniołów najmilszy był święty Mikołaj, anioł osobliwy,
z długą białą brodą, w szafirowym płaszczu w złote
gwiazdy. Krąży on po świecie z wielkim koszem, pełnym
zabawek, na Boże Narodzenie obwiesza choinkę
ślicznościami, przynosi cukierki, pierniki, książki z
obrazkami; słowem, dobrze jest mu się przypodobać i być
grzecznym, a napewno dostaniesz konia, pajaca albo
szabelkę, żołnierzy ołowianych, obrazki lub łamigłówki.
Heniuś zapewnia, że raz, a było to latem, o purpurowo-
niebieskim zachodzie słońca, widział świętego Mikołaja na
niebie; poznał go po białej brodzie i szafirowym płaszczu,
na grzbiecie dobry anioł miał brunatny kosz, a w koszu
śliczne, świecące zabawki. Święty Mikołaj nie może więc
być uważany za istotę niewidzialną, gdyż Heniuś widział go
na własne oczy.
Ale są bóstwa rzeczywiście niewidzialne, jak Wodna
Baba, Jędza i Leśna Panna. Są to niedobre duchy, ale póki
Heniuś jest w Warszawie, prawie o nich zapomina. O
Wodnej Babie wiedział, że mieszka w Wiśle pod wodą; ma
tam pałac z muszli i korali, i właściwie surowej krzywdy
dzieciom nie robi, tylko bierze do siebie na poprawę dzieci
niegrzeczne. Tam je oddaje pod straż swoim córkom,
panienkom wodnym, które mają rybie ogony, a te bawią się
z dziećmi póty, póki się dzieci nie poprawią. Nie jest tam
źle, tylko córki Baby Wodnej lubią dzieci łachotać, a jeść
42
tam nic nie dają, prócz wody; kto lubi żaby, to może się
karmić żabami.
Teraz jednak Baby Wodnej niema w Warszawie;
pojechała do lasu, do baby Jędzy, co to mieszka w domu
piernikowym. Zdradliwa to baba. Wabi ona dzieci do lasu
różnemi sposobami: śpiewem, poziomkami, światełkami,
tańcem Leśnej Panny, zamyka je w klatce, daje im ciastka,
pączki, pierniki, cukierki, kluski z makiem, a potem, kiedy
dzieci są należycie tłuste, Baba je piecze lub gotuje i zjada
jak kurczęta nadziewane. Heniuś zna okropną historję Jasia
i Małgosi, i choć tym dzieciom udało się uciec, to jednak
nie zawsze tak szczęśliwie się kończy... Heniuś zanicby się
nie zagłębił w las, zresztą nie jadłby pierników złej
czarownicy. Najchętniej Jędza wysyła na wabia Leśną
Pannę; jest to śliczna, młoda dziewczyna, podobna do
najładniejszej lalki ze sklepu, ubrana w kolorową suknię z
muślinu, utkaną świecidełkami; na głowie ma wianek z
kwiatów leśnych, a na szyi paciorki i korale; buciki ma
złote i nóżki malusie. Leśna Panna tańczy cudownie, a które
dziecko ją zobaczy, to samo tańczyć zaczyna i biegnie za
nią, i dopiero wtedy się zatrzyma, kiedy zwodzicielka,
zagłębiwszy się w gęstwiny leśne, stanie przed domem z
pierników.
Nie myślcie, że Heniuś się boi; kiedy wybierał się do
cyrku na pokaz lwów i tygrysów, wuj Karol uprzedzał go o
rzeczy i mówił mu: nic się nie bój. To też, choć lwy i
tygrysy wyły przeraźliwie, Heniuś mówił ciągle: — Ja się
nic nie boję.
Ale co innego lew i tygrys, a co innego taka panna.
43
Pogląd bardzo racjonalny. Najosobliwszy duszek dla
Heniusia, to ów drugi Heniuś! — Tu wkraczam niejako w
dziedzinę spirytyzmu. Ten drugi Heniuś niby to jest on sam,
a niby nie on; niby to niewidzialny, a Heniuś ciągle czuł go
przy sobie. Ten drugi Heniuś nie zawsze istniał, pokazał się
nagle niewiadomo skąd i jak, i zaczął bardzo niepokoić
Heniusia.
Zdaje mi się, że Heniuś sam go sobie stworzył. Raz
Heniuś bardzo krzykliwie dopominał się pomarańczy;
wówczas mama opowiedziała mu historję o pewnym
Heniusiu, który dopominał się hałaśliwie pomarańczy i nie
dostał (bo się napierała — jak mówi poeta o Adelci). Owóż
drugi raz w podobny sposób Heniuś krzyczał: —
Pomarańczy! — ale natychmiast zrozumiał swój błąd i
dodał:
— To tamten Heniuś tak krzyczy.
Innemi słowy, on, nasz Heniuś widzialny, jest bardzo
grzeczny i po wersalsku prosi o pomarańczę, ale ten drugi
Heniuś krzyczy za niego.
I od tego czasu ten drugi Heniuś zaczął wyprawiać
straszne brewerje, a nasz Heniuś nie mógł sobie dać z nim
rady. To majtki mu podarł, to mu zdjął trzewiki i
pończochy, to atrament wylał, to połamał strzelbę, to znów
koniowi ogon wyrwał i oczy wydłubał.
— Kto to zrobił?
— To Heniuś, ale nie ja, tylko tamten drugi Heniuś.
I zapewne usunęlibyśmy ten fenomen rozdwojenia
Heniusinej osobistości, gdyby nie babcia, która
mimowolnie stworzyła trzeciego Heniusia i już zupełnie
44
zbałamuciła jego orjentację w rzeczach psychologji. Gdy
mianowicie po dwóch dniach ostrego napadu t. zw.
niegrzeczności, Heniuś wstał rankiem, nawiedzony przez
anioła, babcia powiedziała do mnie:
— To jest nowy, grzeczny Heniuś, a tamten dawny
poszedł sobie i nie ma go już u nas.
Heniuś był bardzo zadowolony, że jest nowym
Heniusiem, ale nie mógł zrozumieć, gdzie się podział ten
dawny Heniuś prawdziwy i ten drugi „tamten Heniuś“ — i
który właściwie odszedł, i czy „tamten“ nie będzie znów
temu nowemu Heniusiowi robił psikusów. Bo teraz jest
trzech Heniusiów, i niewiadomo, który jest, a który nie jest.
Słowem, powikłanie ogromne i sprawa dotąd
nierozwiązana.
Ani ja, ani moja żona, nie ujęlibyśmy tych wszystkich
poglądów Heniusia, gdyby nie wuj Karol, profesor i
metafizyk, z którym Heniuś lubił rozmawiać. Rozmowy
jego pierwiastkowo krążyły w dziedzinie przyczynowości,
następnie — celowości, wreszcie przeszedł do samej istoty
zjawisk (Ding an sich).
A więc: dlaczego w mieście nie ma lasu? dlaczego psy
nie mówią? dlaczego bociana nigdy nie widać z dziećmi?
dlaczego Wincenty się nie myje? dlaczego stójkowy ma
świecące guziki? dlaczego wujek nie ma dzieci?
Następnie pytał się — poco różne rzeczy istnieją? Poco
jest mieszkanie? poco jest kuchnia? poco są ptaki? poco są
pająki? poco są kasztany? poco jest woda? poco są konie i
psy? poco jest wojsko? poco jest na świecie człowiek?
Na wszystkie pytania wuj Karol odpowiadał cierpliwie i
45
dokładnie, ale na to ostatnie pytanie jeszcze nikt nie dał
odpowiedzi. Nie można jednak było milczeć; Karol mu
odpowiedział kombinacją niezrozumiałych dźwięków.
— Dla celów transcendentalnych! Rozumiesz?
— Rozumiem! — A po chwili dodał: — To metafizyka!
Nowa serja pytań brzmiała: Z czego się robi ubranie? z
czego się robią stoły i krzesła? z czego się robi drzewo? z
czego się robi dom? z czego się robi cegła? z czego się robi
mydło? z czego się robią: pomarańcze, jabłka, czekolada,
masło, jajka? z czego się robią konie, psy, kury i kaczki?
Nakoniec — — z czego się robi Pan Bóg?
Pytanie drażliwe. Wuj Karol znów użył fortelu i
powiedział:
— Z pojęć oderwanych. Rozumiesz?
— Rozumiem. Ale to metafizyka!
Przejście ze sfery teogonji do metafizyki — był to nowy
przełom w umyśle Heniusia, nowy etap jego rozwoju. Zdaje
się, że płynie on obecnie ku epoce pozytywizmu, choć i w
tym kierunku nie brak mu już na teraz pojęć: ma bardzo
ścisłe zrozumienie wartości śniadania, obiadu i kolacji, a z
drugiej strony od stryja Adama posiadł elementa wiedzy
medycznej i skutkiem tego czuje do niego pewną utajoną
niechęć; nie lubi zwłaszcza, gdy wuj, niby to na żarty, mówi
mu:
— Pokaż język.
Ale zarówno okres pozytywizmu, jak i metafizyki jest u
niego w zalążku. Właściwe odczucie bytu u Heniusia — to
czysta mitologja.

46
Zobacz też
opowiadanie o tej samej treści wydane jako Mitologja
w tomiku Zbrodnia (1907)
wydanie z 1912 roku

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

47
WIDŁAK

Pierwszy na tego człowieka zwrócił moją uwagę malarz


Jan Latour-Latur, z którym przez jakiś czas prowadziliśmy
w Warszawie bezładne, cygańsko-weneckie, nocne życie.
Trzecim zatraceńcem był Kazimierz Iwonicz, który
właściwie na tę drogę nas poprowadził. Zmuszony
niedawno zerwać z narzeczoną, oddawał się głębokiej
rozpaczy, którą zalewał winem burgundzkiem i
węgierskiem; jako przyjaciele nie mogliśmy, oczywiście,
Kazia pozostawiać w samotności i towarzyszyliśmy mu w
jego nocnych wyprawach przeciw bogom melancholji i
wspólnie piorunowaliśmy przeciw kobietom. Skutek był
ten, żeśmy wracali do domu zawsze koło trzeciej lub
czwartej rano, nieco podchmieleni; czasami ja
odprowadzałem Iwonicza i Latour-Latura do domu,
czasami znów oni mnie odprowadzali. Dodać trzeba, że Jan
od czasów paryskich prowadził życie systematycznie
bezładne, a ja wpadłem w okres próżniaczo-neurasteniczny
i nie byłem w stanie (dlaczego? — to do historji nie należy)
nad niczem pracować; całe ranki przesypiałem, całe
popołudnia gardziłem sobą i czyniłem sobie gorzkie
wyrzuty, a wieczorami znowu szedłem na pijaństwo;
słowem, błędne koło.

48
Latour-Latur, patrzący na świat po malarsku, zwracał
kilka razy naszą uwagę na szczególną postać, która krążyła
po mojej ulicy. Mieszkałem zaś przy ulicy Poprzecznej,
jednej z tych, co przecinają Marszałkowską.
Postać owa był to stróż nocny, jak dowiedzieliśmy się
później, imieniem Ignacy Widłak.
Wysoki, barczysty mężczyzna, lat około pięćdziesięciu, z
szeroką, czarną, siwiejącą brodą i dziwnie ognistem,
czarnem okiem, kroczył on po naszej ulicy od 11-ej
wieczorem do 7-ej rano, bacząc na porządek spraw
publicznych w nocy.
Zdaleka już słychać było uderzenia jego kija w asfalt
trotuaru i powolne kroki, miarowe, ciężkie; najczęściej
stąpał zadumany, z głową podniesioną, jak gdyby przenikał
tajemnice okien. Czasem przeciwnie, kłusem pędził z
jednego końca ulicy w drugi, podtrzymując swą pelerynę,
podobną do mniszego habitu. Czasem stał godzinami w
pobliżu latarni i, położywszy książkę na ścianie jakiego
domu, z uwagą niewzruszoną wczytywał się w jej stronice.
Zimą i latem nosił na sobie długą pelerynę koloru marengo,
z kapturem, co mu głowę szczelnie okrywał, tak iż tylko
część twarzy była widoczna. W pasie przewiązywał się
sznurem, a wychudła twarz, przy szpakowatej brodzie i
ognistem oku, nadawała mu minę niby średniowiecznego
mnicha-ascety, zabłąkanego przypadkiem w XX stulecie.
Okazało się, że Iwonicz go zna, i nawet raz, gdyśmy
zalewali jego smutne dzieje zerwania z narzeczoną, mówił
o nim bardzo tkliwie i zapewniał, że temu człowiekowi ma
dużo do zawdzięczenia; że on mu odkrył oczy na prawdę,
49
choć była to prawda bardzo gorzka.
— A ty — zapytałem Latour-Latura — czy masz mu co
do zawdzięczenia?
— Kto wie! Uratował mnie od czeluści piekielnych, a
może nawet od bardzo ziemskich przymiotów! W każdym
razie palnął mi raz takie kazanie, że poprostu nawrócił mnie
na drogę cnoty...
— A toż to misjonarz jakiś, w tak skromnej postaci
ukryty!...
— Być może. Trochę marzyciel, trochę apostoł, a trochę
bzik... Człowiek godny uwagi... Jak wiecie, nasza ulica jest
nieco malfamée... Oczywiście nie dlatego, że ja tu
mieszkałem, albo dlatego, że mieszka Władek (wskazał na
mnie), ale z powodu tych dam, których na niej aż zanadto.
Wracałem raz do domu późno w nocy i, natknąwszy się na
stróża nocnego — zgłupia frant, ot tak! dla farsy — pytam
go: — Powiedzcie mi też, dobry ojcze, gdzie tu tego...
rozumiecie?... — On zaś, ująwszy mnie za rękę, powiada:
— Na miłość boską, panie, i pocóż to panu dzieweczki?
Pan wygląda na uczonego człowieka — i pocóż to panu
rozpusta?... Zali pan chce zgubić swoją duszę? Alboż pan
nie wie, jakie to okropne katownie przygotowane są w
piekle dla tych, co się oddawali żądzom zmysłowym? Jako
ów żołnierz, o którym pisze o. Serafin, że chrapliwym
głosem gadał zato, iż się kochał w pieśniach wszetecznych,
a golenie i biodra wrzody mu obsypały, iż się kochał w
pięknych biodrach, a sprośna żaba wysysała mu piersi, iż
się kochał w całowaniu onych drażniąt: takie pana kary
wieczyste w otchłaniach piekielnych czekają! Niech pan
50
odpędzi szatana! A te nieszczęsne, biedne sieroty
wszeteczne — to są okropne wysłanki djabłowe! Potępione
— i innych na potępienie wiodą! — Tak mi gadał o piekle i
jego zgrozach ognistych nocny stróż z ul. Poprzecznej.
Nazywa się Ignacy Widłak. Malownicza figura. Kręcę się
koło niego, bo chcę go wziąć za modela, i można zrobić
pyszną rzecz, ale nie wiem, jak go namówić: nie pije, nie
pali, nie przyjmuje pieniędzy...


∗ ∗

Wracaliśmy do domu koło drugiej. Odprowadziliśmy


naprzód Kazia, a potem wkroczyliśmy na ul. Poprzeczną.
Było już błękitnawo i kamienice powoli wypływały z
mroku nocy. Okna, jak martwe źrenice, patrzały w nicość;
tu i owdzie świeciły lampy — może to sypialnie dzieci,
może kto umarł, może jaki poeta pisze coś, bezsenny.
Kasztany — w liczbie kilku — rosnące wzdłuż chodnika
— niewidoczne prawie we dnie — teraz po nocy, kiedy
ludzi niemasz na ulicy, nabrały energicznych kształtów,
jakby wywalczając prawo swej wyrazistości na ziemi.
Tylko co weszliśmy na ul. Poprzeczną, gdy w jej pobliżu
ul. Marszałkowską przechodził patrol. Usłyszeliśmy naraz
na naszej ulicy cichy gwizdek, a jednocześnie wszystkie
dziewczyny (było ich tam koło piętnastu) zaczęły pędzić
jak spłoszone kuropatwy, uciekając w stronę placu św.
Aleksandra. Ich suknie czerwone i zielone, podkasane
wysoko, odsłaniały jaskrawe pończochy, a pióra na

51
kapeluszach od ich pośpiesznego biegu latały jak gołębie.
Widocznie nasz stróż dawał im jakiś znak umówiony —
i dziewczyny uciekały przed policją.
— Dobry wieczór, ojcze Widłaku. Cóż to znaczy, że te
dziewuchy tak lecą?
— Znak im dałem, żeby się miały na baczności, bo to,
panowie, patrol szedł... Zawsze lepiej się pilnować!
Nieszczęsne — wszeteczne sieroty — potępione są na
wieki — biedne wysłannice djabła — całą nieskończoność
godzin smażyć się będą w ogniu przeraźliwym, jakowego
my tu na ziemi i odgadnąć nie możemy... Tam — one będą
goreć w piecu żelaznym bez końca — niechże więc tu
przynajmniej kar ziemskich unikną... Choć i to mało im
pomoże... Każda ma krew popsutą i pełno wrzodów — a te
żałości, co je gryzą we środku, w samem sercu... o Boże
miłosierny i sprawiedliwy, miej politowanie nad ich
grzeszną duszą...
— A wy znacie te kobiety?
— Jeszcze-by też! Jużci, że je znam wszystkie jak na
palcach. Dwa lata bezmała przyglądam się im — to i wiem,
przez co każda przeszła, co wycierpiała, jak się umęczyła.
Powiem panom, że każda z nich jest bardzo nieszczęśliwa.
Myślicie, że taka odrazu wyrasta? Gdzie tam, niejedna to w
sercu poczciwsza, niż poniektóra pani, co jej się wszyscy
kłaniają po pas. Ta Mańka, proszę pana, co to ma żółciejsze
włosy, przyjechała tu z Płocka, tam ją uwiódł jeden
podoficer kozacki — i co miała robić? Wstyd był jeno i
uciekła do Warszawy. Rok temu — pamiętam — wyglądała
jak wisienka, świeże, młode dziewczę... Ale dziś już ma
52
taką twarz, co to odrazu widać: potępiona!
— Twarz grzechu!
— Właśnie. Oto widzę, że pan się dobrze zna na
grzechu. Ale kiedy już tak, to panu powiem, że tu jest jedna
bardzo poczciwa. Taka czarniawa — chodzi w sukni
kratkowanej, Bronka. Zgubił ją jeden akademik, dziecko
ma i dla niego pracuje. Ale bardzo się martwi swojem
położeniem i dlatego postanowiła sobie zebrać 600 rubli i
założyć magazyn, bo ładnie szyje. Była pierwej
kamizelczarką. Jest bardzo oszczędna — już zebrała 140
rubli... musi jeszcze trochę nagrzeszyć.
— 230 razy po dwa ruble — obliczyłem staremu.
— Może być — ale jak tylko będzie miała 600 rubli, to
już się zmieni na bardzo porządną osobę...
— Czemuż lepiej do Magdalenek jej nie radzicie? Znacie
je wszystkie, jak dobry ojciec...
— Pewnie, że znam. Toć bezmała dwa lata włóczę się po
tej ulicy. Znam ci ja wszystkich, co tu mieszkają, wiem, co
się tu w każdym domu we środku odbywa...
— Djabeł kulawy! — zawołałem.
— Djabeł kulawy? a któż to inny kręci się dziś po
świecie... Boże miłosierny, ratuj tę grzeszną ziemię, bo już
się wypełniają czasy...
— Jakto?
— Ano, koniec świata już bliski. Nie więcej zostało nam,
jak 97 lat i 5 miesięcy żywota... Nieszczęśliwi, bądźcie
gotowi na kary wiekuiste, albowiem Bóg już podnosi
zasłonę... Sam tu, grzeszniku — mówi on — przystąp do tej
kraty żelaznej a ognistej, a co się z nią i za nią dzieje, bacz;
53
jeden ma klucz ta krata, którym wejście otwierają, a
żadnego niemasz, by wyjść z tej otchłani... Siły ludzkie i
anielskie jej nie przełamią, i owszem sam Bóg — dekretem
wolnym, lecz nieodwołalnym — tę moc sobie odjął, aby
mocy piekła nie nadwątlić...
— Co też wy, ojcze, mówicie?
— Są już znaki, że antykryst niedaleczko... Sam tu
niedawno widziałem na naszej ulicy wóz ognisty i srodze
śmierdzący, a który pędził zgoła bez konia — a takie wozy
to nieomylny znak, że już koniec świata bliski... Jest o tem
książka pobożna, napisana przez jednego świętego
człowieka...
— A cóż wy tam za książki czytacie?..
— Ot, same książki pobożne — o antykryście, o piekle,
o końcu świata, o sądzie ostatecznym, o aniołach i
djabłach...
— Nadobna literatura! Ciekawe książki!
— Nie przez ciekawość je czytam, ale że już idą czasy
ostateczne — siódmy tydzień świata — że już Bóg chce
odpocząć, bo się okrutnie zamęczył tym czuwaniem nad
grzeszną ziemią — więc teraz już ta grzeszna ziemia
pójdzie w otchłanie bezdenne, a nam biednym robakom,
czas wielki myśleć o zbawieniu duszy...
— A czemuż to nie myślicie o zbawieniu duszy tej
dziewuchy?... Każecie jej jeszcze grzeszyć trzysta razy, toć
lepiej ją na pokutę, do magdalenek...
— Nie, proszę pana... Do tych bogatych paniów, co to
nie mają miłosierdzia nad żadną nieszczęśliwą — i zawsze
jej w twarz rzucają gorzkie, brzydkie słowa, nie posyłam
54
żadnej... Dawniej, to doradzałem. Jedna tu była, Józia, co
się chciała wyrwać z tej ciemności i poszła do tych dobrych
paniów, a te jej tak nadokuczały, że po trzech dniach
uciekła i powiada: wolę skonać — wolę się utopić, niż się
męczyć u tych szelmów. Grzesznik, proszę pana, to
substelna istota, nie można nim poniewierać, a te panie to
wcale nie są delikatne... Poczciwa Józia płakała, do nóg im
się rzucała, a one do niej: Taka a taka, cóż ty nam tu grasz
komedje! Nie tak to łatwo zostać znów poczciwą!... Aż
Józia uciekła...
— No, a Bronka?
— Ona sobie poradzi. Jak tylko nagrzeszy za 600 rubli,
to się weźmie do pracy.
— To się nazywa „per aspera ad astra“.
— Już tam jak pan chce. Nie rozumiem po łacinie.
— Dziewucha zbiera kapitał po japońsku.
— I po japońsku nie rozumiem. Japończyki — to srogie
pogany i mają od djabła sobie darowaną wielką moc, tak, że
pobiją wszystkich królów za ich grzechy. A sam Japon —
to blisko piekła: tam jest jedna góra ognista — przez nią
widać wszystkie piece czartowskie, jak to mówi św.
Franciszek Ksawery, przez onych pogan umęczony... Ale
świętemu przejść przez piekło — to fraszka; bo go
piekielny ogień wcale się nie ima! Zato biada, biada
grzesznikowi...
— A jakże o nas myślicie? O panu Janie, o mnie...
— Bliżej panu do piekła niż do czyśćca nawet. Ja wiem,
że pan jest uczony i że pan po całych nocach siedzi i coś
pisze, ale nieraz koło okna pańskiego krąży duży, czarny
55
ptak... Przyleci — załopocze skrzydłem — zakracze — w
okno spojrzy — i ucieknie...
— Aż mnie ciarki przeszły... Bójcie się Boga, nic o tem
nie wiedziałem...
— Może pan nie wie, a ono tak jest. Ten zasię ptak — to
wysłaniec szatana, na zwiady chodzi... A gdyby go dotknąć,
to całkiem niecielesny ptak, jeno zupełnie duchowy... Czy
go często widuję? Na naszej ulicy prawie co noc, bo to
wszetecznie djabelska ulica. Pan go nie zobaczy, bo pan
niewierzący; trzeba mieć łaskę u Boga, aby go widzieć...
Tak się człek, śród grzechu brodząc, od grzechu ochrania...
Djabeł tu sobie hula na prawo i na lewo. A jeszcze panu
powiem, że te dziewuchy — to prędzej bardzo
nieszczęśliwe — i tym będzie przebaczone, ale zato inne —
ho, ho! Smażyć się będą w ogniu po łopatki — po sam
czubek głowy, ożogiem będą im palić sromy, któremi piły
rozkosze! Czy pan wie, co to było z panem Iwoniczem? To
bardzo dobry pan, bo choć nie z naszej ulicy, ale że tu
bywał co wieczór, więc na niego uważałem. On był
zaręczony z jedną panną, z pod Nr. 37, na drugiem piętrze.
Ta panna mieszkała z drugą siostrą i z matką, a cała ta
trójka — to, proszę pana, była hultajska trójka, a nietylko,
że nikt o tem nie wiedział, ale ba! każdy je miał za święte
— a pan Iwonicz to nieinaczej — tylko klęczał przed
swoją... Julja się nazywała... Codzień tam bywał o ósmej —
jak tylko z biura wychodził — bo to bardzo porządny i
pracowity pan; znosił bukiety, cukierki, bilety do teatru — i
niemało się na te baby szkodował. A one — niby to, że
takie poczciwe — jak tylko dwunasta — mówiły: panie
56
Stefanie — czas iść do domu... On też żegnał się z niemi...
Raz deszcz był krwawy, ale że go te panie wyprosiły —
wyszedł na ulicę — i tymczasem stanął we framudze.
Właśnie i ja tam stałem, a on wyciąga papierosa i powiada:
— Macie, ojcze. — Dziękuję, niepalący... A on: Jakże wam
tu stać na taką zlewę po nocy — nie przykro to?.. Na to ja:
— Lepsza taka zlewa, niż ogniste czeluście piekielne, gdzie
goreć będą dusze grzeszne, i ci, co z nieświadomości są
wspólnikami ich grzechu... Aż pan Iwonicz patrzy na mnie i
w czoło się stuka, niby, że ja jestem warjat. Ale ja nie
warjat... Tylko mówię pobożnie, a ludzie światowi
odzwyczaili się od mowy pobożnej, kaznodziejskiej.
Mówię zaś panu Stefanowi tak: — Niechno pan tu chwilę
postoi — to zobaczy pan to, co ja widzę koło tej bramy
każdego wieczora, a naprzód niech pan idzie na drugą
stronę ulicy, to zobaczymy, jak to się tam odbywa u tych
paniów. I oto co było. Pan Stefan myślał, że już tam będzie
prawie ciemno, a tymczasem nie; jasność ogromna we
wszystkich pokojach. Trudno było dojrzeć, co się tam
robiło, ale panie przechodziły ciągle z pokoju do pokoju;
ruch, jak na bal! Dopiero w małe pół godziny zajechała
przed bramę Nr. 37 kareta, a w karecie dwóch panów —
zadzwonili — stróż bramę otworzył, weszli widać na górę
— i niedługo wrócili, nie sami, ale każdy z jedną panną,
jeden z Julją, a drugi z Lucią — i mama też była z niemi —
a obie tak postrojone, że to nawet dziw na taki deszcz! A
śmiały się, a chichotały, a świergotały! Pan Stefan myślał,
że piorun w niego trzasł... A jeden pan zawołał: — Do
Bristolu! — i pojechali... Dopiero panu Stefanowi
57
powiadam: — Tak a tak! Że pan jest poczciwy człowiek, to
niech pan wie, że te panie, to wcale nie takie, jak pan
myślał... Ja wiem, że się pan chciał z jedną żenić, ale
Opatrzność pana ochroniła...
W ten sposób dowiedzieliśmy się o powodach zerwania
Iwonicza z narzeczoną. Rzeczywiście, mógł wpaść w
gorzką rozpacz — i nie dziwiłem się teraz, że tyle węgrzyna
i burgunda spijał.


∗ ∗

Wkrótce jednak zmieniły się stosunki. Burgund i


węgrzyn zasechł w beczkach, a Stefan wyjechał do Włoch,
by tam na łonie rzymianek i florentynek zapomnieć o
goryczach swego narzeczeństwa. Opuścił mię też Latour-
Latur, gdyż zakochał się na serjo i poprzysiągł sobie noce
przepędzać, jak przystoi dobremu obywatelowi. Znalazłem
sobie inną kompanję, która jednak poprzestawała na
zwyczajnem piwie. W każdym razie wracałem co noc do
domu bardzo późno.
Muszę tu zaznaczyć, że od tygodnia mieliśmy nowego
stróża domu. Stróż ten, Jakób, miał minę nożowca i ożenił
się niedawno z dziewczyną, która wyglądała na kokotę
niższego rodzaju. Oczywiście, w stróżowskim stanie
miodowe miesiące są niezbyt spokojne. Stróż w naszym
domu miał dwa mieszkania, tak zwaną „dyżurkę“ w bramie,
oraz izbę w suterenie, gdzie pomieścił żonę. Koło drugiej
po północy Jakób kombinował, że już wszyscy lokatorzy są

58
w domu, że więc może opuścić dyżurkę — i szedł do swej
Cytery.
Tymczasem zdarzyło się, że przyszedłem o czwartej.
Dzwoniłem bez końca, uderzałem kijem w bramę,
kołatałem klamką, ale w rozkosznych objęciach swej
ukochanej — Jakób nie słyszał nic. Gdym tak łomotał
rozpaczliwie i mówił sobie: — Ktoś śpi, aby ktoś nie mógł
spać! — usłyszałem za sobą głos:
— Widzę oto, że pan się do bramy dostać nie może —
powiedział Widłak.
— Złość mnie ogarnia, ale cóż chcecie... Jakób świeżo
po ślubie — to się z żoną gzi a migdali...
— Ach, jak też pan mówi nieskromnie, aż obraza uszu
boskich...
— No, a jakże mam mówić?...
— Grzech popełnia konieczny, grzech nakazany. Bo to
już Pan Bóg miłosierny w łasce swojej tak uczynił, że
nieinaczej się człowiek rodzi, jeno z grzechu, a znowu ten
grzech — to sakrament — i niemałą z tego człowiek ma
uciechę.
— Zgadzam się na tę piękną peryfrazę, ale dlaczegóż ja
mam stać na ulicy tak długo?
— Pewnie sprośna to okoliczność ku utrzymaniu
pokolenia Adama, ale chłop powinienby mieć
zastanowienie... i nie zapominać otwierania bramy.
Obowiązek — to święta rzecz...
Coprawda nie wiem, czy w położeniu Jakóba miałbym
zastanowienie, ale w tej chwili kląłęm tę bezmyślną
dążność ludzkiego bydlęcia do płodzenia potomstwa.
59
— Nie mam-że racji, ojcze Widłaku?
— Bo i pewnie. Im prędzejby się ludzie przestali rodzić,
tem prędzejby był sąd ostateczny, a ci, co sobie zasłużyli na
tę wieczną szczęśliwość, zdobędą ono słodkie a przeczyste
zboże rajskie wybranych.
— Mój ojcze, zapominacie o jednem, że tylko sam Pan
Bóg zna dobrze numerum electorum — liczbę wybranych
— i dopóki ta liczba się nie wypełni — koniec świata
nadejść nie może, a że wybranych jest maluczko, to i
nieprędki może być koniec świata.
Słowa te powiedziałem bardzo uroczyście i zupełnie w
stylu Widłaka. To też trafiły mu bardzo do przekonania i
zaczął gorliwie walić kijem w bramę, gdyż byłem w
położeniu grzesznika, który chce z piekła wrócić do raju,
ale niemasz klucza, coby tę bramę otworzył.
— Ślicznie to pan powiedział. Bo chociaż zły ptak nad
panem krąży, to jednak widzę, że się pan rozumie na
rzeczach pobożnych.
— Cóż to za ptak? — mówiłem, cisnąc guzik
elektryczny. — Nigdym go nie widział.
— Niech pan uważa na swoją duszę... Ja tego ptaka
znam, bo on dawniej do mnie przychodził, a teraz to, panie,
jak go zobaczę — pędzę za nim, a baczę, przy którem oknie
się zatrzyma, i taką mam chęć, żeby go jakąś mocą anielską
— ubić naszczęt; takbym ja zbawił świat od grzechu — i od
djabelstwa...
— Kiedyż to do was przychodził ten ptak?
— Przychodził do mnie nieraz, a ja go nie widziałem, aż
dopiero później, kiedy się nawróciłem. Byłem ci ja — tyle
60
jako pan — światowy człowiek. Niemało nagrzeszyłem —
Boże, bądź miłościw! aż się nawróciłem na drogę
pobożności... Nieczysty byłem, jako wieprz — i żądzom
zmysłowym cały oddany; dopiero, jakem raz na własne
oczy tego djabłowego ptaka zobaczył; dopiero, jak on mi
całe piekło pokazał — i ten ogień straszny a niewygasły po
wieki wieków, i te katownie grzeszników — nawróciłem
się, dzięki Ci, o miłosierny Panie i królu niebieski! Precz
szatańskie pokusy!. Dawniej — to ja byłem — jako mówię
— światowy człowiek — i służyłem za stangreta. Więc jak
byłem u jednej hrabini, co teraz zarządza u magdalenek, to
tam stało się tak. Bo ta hrabini to była bardzo elegancka
pani, ale srodze grzechowi oddana. Więc ona mnie
namówiła, żebym ją kochał; tak ja, panie, ją kochał — Boże
mi odpuść to wszeteczeństwo! ale niedość tego, bo ta
hrabini miała córkę; może 18 lat panienka, taka chuderlawa
i substelna, a czarne miała oko, jak ten djabelski ptak; więc
ta panienka też mi się kazała kochać, to też, panie, ja i tę
dziewuchę kochał. Z początku — to jedna o drugiej — nic
nie wiedziała; ale mnie zdradziła jedna pokojowa, co
chciała, żebym się z nią żenił. Dopiero, panie, jak się ta
matka z córką pokłóciły, a zaczęły się wyzywać: ty taka —
ty owaka! — to mnie wygnały precz. Byłem potem za
stangreta u jednego bankierza, chrzczonego Żyda; a jego
żona znów mi się kazała kochać, a zato mi dawała różne
prezenty... Teraz dopiero widzę, z jakiego
niebezpieczeństwa łaska boża mnie wyrwała; bo wiadomo,
że antykryst ma się narodzić z Żydówki! Cóżby to było —
o nieszczęsny Widłaku (tu bił się mocno w piersi) — gdyby
61
się antykryst narodził z ciebie i z tej bankierzowej! Ale nie
dopuścił Pan miłosierny do tego. Owszem — jedna
dziewczyna, co chciała, żebym się z nią kochał — zdradziła
mnie przed onym bankierzem i ten mnie znowuż wygnał
precz. Poszedłem na inną służbę, a zawsze z grzechu w
grzech i z piekła w piekło. Co te baby upatrzyły sobie do
mnie — to nie wiem. Ignasiu! Ignasiu! zawsze tak mi
gadały, a co mnie naściskały, nacałowały — o, wszeteczne
wysłanki djabła! Aż raz zobaczyłem tego czarnego ptaka,
co mi zaczął krakać nad uchem okropne kary piekielne! I
odtąd byłem uratowany! Zmieniłem życie i oddałem się
pobożnym rozmyślaniom. Już to piąty rok mija, od kiedy
porzuciłem furmaństwo — i przystałem za nocnego stróża.
— Bardzo to dobrze, żeście porzucili drogi wszeteczne
— zauważyłem, choć moja myśl dzieliła się między losy
Widłaka a moje fatalne położenie.
Prawie godzina minęła od chwili, gdym zaczął dzwonić.
Widocznie, że już tej nocy nie będę spał u siebie; chyba
pójdę gdzie do znajomych albo do hotelu. Zwierzyłem się z
tą myślą Widłakowi, prosząc go zarazem, aby rano o
siódmej, skoro tylko zobaczy Jakóba, powiedział mu o tem
zdarzeniu i gorzkie mu palnął kazanie. Sama myśl
wygłoszenia oracji pobożnej wielce się spodobała
Widłakowi; obiecał mi, że napewno to zrobi; poczem
ruszyłem w stronę Marszałkowskiej dla wyszukania
noclegu. Szliśmy jakiś czas razem, a Widłak, pochylając ku
mnie głowę, zaczął mi naraz mówić półszeptem:
— Chciałem się pana o jedną rzecz zapytać! Bo to pan
ma pewnie znajomość z djabłem, pan jest uczony człowiek,
62
to mi pan wytłumaczy. Mam ja, proszę pana, takie gorzkie
myśli, że ich księdzu boję się powiedzieć. Bo dlaczego
djabeł jest taki mocny, że nawet od Boga mocniejszy?
Djabeł łowi dusz więcej, a Bóg mniej; piekło jest aż
przepełnione, a w raju pusto. Więc jeżeli Pan Bóg o tem
wie, dlaczego na ludzkie dusze tyle zsyła obłąkań? Bo
jeżeli Pan Bóg wie, że ja będę grzeszył, to już jakbym
grzeszył z woli samego Boga. Bo wszystko jest w ręku
Boga — i djabeł jest w ręku Boga — i wszystko, co djabeł
robi, to robi za pozwoleństwem Boga. Grzech jest też z
woli Boga — i samego djabła stworzył Bóg.
— Ale przecież to były zbuntowane anioły.
— Albo to o tem Bóg nie wiedział? Tak samo wiedział. I
te anioły — to były buntowszczyki, bo taka była Jego
święta wola. Widać, że Pan Bóg uważał grzech za
potrzebny. To i djabeł jest potrzebny, a taką ma służbę
katowską, tyle co strażnik ziemski, albo dozorca w
hareszcie... Toć jeżeli bez grzechu świat być nie może, bo
Pan Bóg sam wyznaczył osobne gospodarstwo do tego —
to jakże Pan Bóg będzie karał za grzechy?.. To mi się zdaje
dziwne u Boga...
Słuchałem ciekawie, bo mię interesował wielce sam
fenomen tych rozmyślań sceptycznych.
— Zapewne — mruknąłem — to byłoby dziwne.
— A widzi pan... Więc o co mi idzie? Kto jest
mocniejszy, djabeł czy Bóg, bo mi się czasem wydaje, że na
ziemi więcej widać djabła, niż Boga. Ile to tego grzechu, a
biedy, a ciemnoty, a chorób! Ile nieszczęść i lamentu!
Choćby na tej jednej ulicy! Ja tu, panie, wiem, co się za
63
każdem oknem dzieje; kto płacze, a kto się śmieje, kto się
rodzi, a kto umiera... Ja wszystko wiem — i myślę, że na
świecie to jest więcej żałości i biedy, niż grzechu... Czy to
warto się rodzić, czy to warto żyć, czy to warto umierać,
żeby na wieczne czasy siedzieć w piekle? Ale to wszystko
wola Boża. Jednak przecież tu, jak policja złapie
grzesznika, to go sąd skaże na 10 lat — na 20 lat — na
posielenie — ale nie na wieczne czasy. Tak mi się to
czasem widzi, że choćby człowiek nie wiem jak nagrzeszył
— to cóż są grzechy wobec Boga? Czy On nigdy nie
przebaczy? Otóż ja tego nie mogę zrozumieć! Kto
mocniejszy? Bo ja to sobie tak myślę: albo djabeł jest
mniejszy od Boga — to wszystko się mieści w Bogu, więc i
djabeł jest w Bogu; albo djabeł jest większy od Boga, ale na
to rozum nie pozwala, albo jest równy Bogu, a wtedy co?
Bóg i djabeł — to jedność... Tak mi się zdaje — a nie mogę
sobie wyprzeświadować, jak to jest naprawdę... I jeszcze się
lękam, czy nie jestem heretyk — i czy nie będę potępiony,
bo to czuję, że mi sam djabeł te myśli podsuwa...
Pytanie Widłaka wprawiło mnie w kłopot. Nie chciałem
w tej sprawie z nim rozmawiać; byłem więcej sceptykiem,
niż on.
— Nie jestem księdzem. Poprostu radziłbym wam iść do
spowiedzi. Idźcie do księdza N. (dałem mu adres
znajomego, który był wytrawnym dialektykiem), ten was
uspokoi. To bardzo ludzki człowiek. Ale powiedzcie mi,
ojcze, czy wy nie żyjecie zbyt samotnie? Macie żonę —
dzieci?
— Nie, proszę pana, jestem sam jak palec. Jeno (tu
64
znowu zaczął szeptać) powiem panu, że właśnie już nieraz
myślałem, jako źle jest samotnemu człowiekowi, a właśnie
ta Bronka, co to sobie zbiera na magazyn — to jest
poczciwości dziewczyna — i już nawet kilka razy mówiłem
z nią o tem... Ona mówi, że potępiona, a że ja dla niej za
święty, ale dlaczegóżbym nie miał przebaczyć zbłąkanej,
wszetecznej sierocie, com ją sobie dycht dopasował do
serca?..
Chciałem go błogosławić na te gody, alem się
powstrzymał i powiedziałem:
— Niezła myśl! Ale czas chyba iść spać, a jeszcze nie
wiem, gdzie będę spał. Bądźcie zdrowi.
Była godzina blisko piąta. Słyszeć się dały długie świsty
fabryczne. Na świecie było zupełnie biało. Fury zieleniny,
mleka i drzewa płynęły z za rogatek ul. Marszałkowską.
Coraz częstsi przechodnie śpiesznym krokiem sunęli przez
ulicę. Miasto budziło się do życia. Czas mi nareszcie udać
się na spoczynek.
Zadzwoniłem u drzwi najbliższego hotelu.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

65
Z U PA W I Ę Z I E N N A

W poniedziałek, dnia 10 września 1907 r., pod wieczór,


reduta nowogrodzka A, fortu kobryńskiego, twierdzy B. L.
— była usposobiona bardzo spokojnie. Więźniowie nawykli
z biegiem czasu do tego życia; zdawało im się poprostu, że
są na wilegjaturze. Była tu istotnie stosunkowo niemała
swoboda; B. L. przypadkowo i na krótki okres czasu
wzmocnionej liczebności aresztantów został zmieniony na
więzienie. Ale okna były tu nieokratowane, a cała reduta
nowogrodzka przechowała charakter tego, czem była:
lazaretu wojskowego. Dolne piętro składało się z
oddzielnych izb, zwanych „kamery“, dla oficerów; a górne
miały kilka obszernych sal dla „niżnich czynów“. Żołnierze
(warty czyli „karauły“) byli bardzo życzliwie dla nas
usposobieni — i pozwalali nam czynić wiele wbrew
przepisom.

Przestrzeń reduty — w formie trzech ćwierci koła —


była dość obszerna dla przechadzek i gonitw, którym się
młodzi więźniowie oddawali namiętnie od rana do
wieczora. Podwórzec ten, otoczony dokoła spadzistym
wałem, liczył zgórą dziesięć tysięcy metrów kwadratowych.
Chociaż był to już początek jesieni, jednakże palisady były

66
jeszcze pokryte zieloną trawą i gęstwinami krzaków tarniny
i lonicerji. Poza bramą reduty — patrząc z pewnego
stanowiska na palisadzie — można było z dnia na dzień
obserwować żółkniejące powoli ulistwienia klonów i
purpurowy uwiąd sumaków. Kawki i wrony gromadami
unosiły się nad naszą redutą, a niebo bywało owemi czasy
jedwabiście szafirowe, o zachodzie zaś barwiło się
szkarłatnemi wstęgami obłoków. Powietrze było tu
wiejskie, czyste i świeże.
W głębi reduty stały z dwóch stron w sąsiedztwie wałów
dwie kazamaty, t. j. budynki piętrowe, nieco niżej gruntu
ziemi postawione.
W kazamatach było koło ośmnastu cel — czyli, jak tu
mówiono: kamer; w każdej mieściło się po piętnaście do
dwudziestu osób, a w większych, na górnym piętrze, do
trzydziestu.
Wogóle — w naszym więzieniu nie można się było żalić
na samotność; raczej przeciwnie, na brak samotności, na
nieco zbyt nieprzerwane towarzystwo prawie ciągle tych
samych ludzi.
Zresztą w takich warunkach przymusowo się
dziecinnieje. Była tu gromada młodzieży (razem około
czterechset osób), skazanej na bezczynność; więźniowie
zapełniali czas nieustanną gawędą, hałaśliwą i
urozmaiconą; były tam wspomnienia z minionych dni i
spory teoretyczne i skargi na niesprawiedliwość — i
wielkie marzenia — i pieprzne anegdoty.
Owego dnia, pod oknem kamery XV stał żołnierz,
mówiący źle po rosyjsku. Gdy go zapytano, jakiej jest
67
narodowości, odpowiedział:
— Ja Nalitwu. Saratowska gubernja.
Wzruszony Karabajtys zaczął z nim mówić po litewsku,
ale się okazało, że szyldwach nic nie rozumie. Skąd wogóle
Litwini w Saratowszczyźnie? Jest nas — mówił żołnierz —
parę wsi, razem 3000 dusz.
Wezwano Września, jako eksperta w sprawach
językowych:
— Jak mówicie: Bóg?
— Tak samo: Boh.
— Wyraz pożyczony. Jak po waszemu b y ć?
— Ulem.
Wrzesień, obracając się do Karabajtysa, powiedział:
— Po fińsku olen, po węgiersku len-ni. A jak mówicie:
mój ojciec, twój ojciec, jego ojciec?..
— Mon tetyöm, ton tetyöt, son tetyöze.
Natychmiast Wrzesień wyjaśnił:
— Po węgiersku: mienk atyam, tied atyad, öve atyja.
— Jak mówicie: jeden, dwa, trzy?
— Aki — hate — kolme.
— Po węgiersku: egy — kettö — harom.
Chcieliśmy dalej badać żołnierza, ale właśnie wezwano
„karauł“ do wieczornej „powierki“, czyli sprawdzenia
liczby więźniów.
Wrzesień skonstatował, że język żołnierza należał do
grupy ugro-fińskiej, a Karabajtys, zmartwiony, że „naród,
który się zowie „Nalitwu“, niema nic wspólnego z Litwą,
śpiewał sobie pocichu:

68
Kur banguje Nemunelis,
Kur Szeszupe mera plauke:
Ten Lietuva mano szauge,
Ten Lietuva mano brauge.
Tworkowski, leżąc na „kojce“, t. j. łóżku drewnianem —
bardzo prostej konstrukcji, mówił do Grecza:

— Żeby nie ten mój proklaty wygowor, to ja ci mówię,


prostoby w aktory poszedł... Bo ja po polsku mówię
doskonalno, tylko to udarenje... Ja to czuję... Ja się hodował
w Pietierburgie — i zaraz poznasz: ot, z tamtych stron... A
tak śpiewać, jak wy, po warszawsku — trudno mi się
wyuczyć. Komik byłby ja, że nie daj Boh! Cała publika
łopałaby od śmiecha.
Mordko, krawiec z Kielc, człeczyna spokojny, który
niewiadomo zaco dostał się do naszej reduty, jęczał od
czasu do czasu — i wołał:
— Oj, poco ja tu wlazł?
Tymczasem Promachow i szewc Rudawski, leżąc na
swoich kojkach i ćmiąc okropną machorę, zaczęli spór
bardzo głośny. Mówili o wojnie: Promachow, który
uchodził za znawcę strategji, ostro napadał na całą
organizację armji, ale Rudawski się obraził i z szewcką
pasją mówił:
— Cała armja — k’czortu, może być! Ale nasz
diewiatnadcatyj wostoczno-sibirskij strełkowyj połk, to były
chwaty, że ojra! Żebyś nas widział pod Wafangou, tobyś
gębę rozdziawił. Szedł ci tam grochot i była taka ojra, że
lu! Potem walą Japońce — lu! Potem my na nich — lu! I

69
sumatocha się robi okropna — i lu, lu! Pewnie, że cała
armja psu na budę, ale co nasz pułk — to ojra!

Kułakowski z Fiszerem prowadzili poważną dyskusję,


czy kooperacja jest dla socjalizmu użyteczna czy
szkodliwa, a tymczasem Stern śpiewał sobie:
A kto chce rozkoszy użyć,
W rewolucji idź-że służyć!
W rewolucji, jak to ładnie,
Kiedy żołnierz na cię wpadnie,
A „p r y k ł a d ó w“ nie żałuje,
Jeszcze końmi potratuje!

Lampa (z rodzaju kuchennych) już była zapalona i


mdłym blaskiem oświetlała naszą kamerę. Wszyscy mniej
więcej leżeli już na kojkach; jeden przy stole pisał list, a
dwóch grało w więzienną grę „patyczki“.
Wąsowski — gospodarz z wyboru w naszej celi — robił
rachunek wydatków i układał „wypiskę“ na jutro, gdy
weszła warta.
Obliczono, że jest nas siedemnastu, jak być powinno — i
podoficer, człowiek starszy, z orderami na piersiach,
zasłużony w ostatniej wojnie — pożegnał się z nami i
wyszedł w ciemne podwórze, słabo rozświetlone blaskiem
kilku latarń naftowych; poszedł sprawdzić inne kamery.
Wrota naszej sieni zamknięto na klucz.
Chwilę była cisza i spokój, gdy naraz, blady i zdyszany,
wpadł do nas zarządzający redutą, porucznik Łysienko, i
pyta:
— Czy niema u was Bąka?

70
Bąk był to więzień z celi Nr. 1; nie było go u nas.
— Ale może gdzie się ukrył? może gdzie tu jest w kącie?
może pod łóżkiem?
Zaczęliśmy badać wskazane miejsca, ale Bąka nie było.
— Może kto z was co wie? Mówcie. Taka
nieprzyjemność!
Bąk zniknął. Ale nikt nie wiedział o tem. Była to dla nas
niespodzianka. Niepokój nas opanował.
— To był melancholik! — ktoś szepnął.
— Ślepy, jak kret! Trzeci numer szkieł.
— Może sobie zrobił co złego.
— Może z wału spadł w rów!
— Może samobójstwo!
Łysienko był najbardziej strwożony: w rubryce jego
służby takie zniknięcie więźnia — to zła nota; a przytem co
wieczór bywał on w pewnym zielonym domku, niedaleko
reduty, gdzie mieszkała ładna panna, w której młody
porucznik się kochał. Znaliśmy ten domek i tę pannę, gdyż
co dwa tygodnie chodziliśmy do łaźni do miasta — i po
drodze oglądaliśmy te cuda. Czy samobójstwo, czy
wypadek, czy ucieczka — wieczór stracony i „wygowor“ ze
strony władzy.
— A może to żart (szutka)? — zawołał, czepiając się tej
myśli, jak tonący brzytwy. — No, jeżeli żart — to... to... już
bardzo gruby.
— Ale skąd Bąkowi do żartów! W ostatni poniedziałek
nawet z ojcem się nie chciał widzieć. To melancholik!
— Już mnie ta melancholja! Czort ją pobierz!
Zaczęło się poszukiwanie więźnia po całej reducie.
71
Przejrzano wszystkie cele po kolei: oczywiście towarzysze
Bąka z kamery pierwszej byli najbardziej podejrzani, ale
wiedzieli jak najmniej. Żołnierze z tak zwanej kancelarji, z
latarniami w rękach — zaczęli krążyć dokoła placu,
zaglądając we wszystkie kąty. Otwarto prochownię, ale
Bąka w niej nie było. Również nie znaleziono go w kuchni.
Nie było go nigdzie na dachu. Nie znaleziono go też w
dyskretnej ubikacji, stojącej nieco zboku, którą badano
szczegółowo, gdyż Łysienko przypuszczał możliwość, że
się Bąk (melancholik!) utopił w najrozpaczliwszym
elemencie.
Przeszukano również żywopłoty na palisadach, gdy
jeden z żołnierzy zawołał radośnie: „Jest!“ Jakoż po
krótkiej chwili schwytał jakąś żywą istotę. Cała kancelarja z
latarniami zbiegła się do odkrywcy — i przekonali się, że to
był kot, zresztą niewiadomego pochodzenia i wogóle
niemeldowany.
Alesza, t. zw. wzwodny, naczelnik kancelarji, mistyk z
usposobienia, widział w tem dowód, że Bąk umarł i dusza
jego błądzi w postaci kota; zawsze, kiedy kto umrze,
pokazuje się nieznajomy kot w okolicy.
Koło celi Nr. 1 były od niepamiętnych lat nieotwierane
drzwi, prowadzące do korytarzy podziemnych. Drzwi
otwarto — i jakiś czas żołnierze badali, czy nie znajdzie się
tam śladów zbiega. Przypuszczano, że Bąk dorobionym
kluczem, „albo czem innem takiem“, przedostał się tam i
uciekł tą, zresztą bardzo niepewną i niewiadomo dokąd
prowadzącą, drogą.
Najbardziej wstrząśniony, oprócz Łysienki, był naczelnik
72
„karaułu“, stary żołnierz, który po kampanji japońskiej
służył dalej w wojsku, marząc o awansie, a tymczasem
sprawa Bąka była dla niego fatalna. Groziła mu surowa
kara, a i żołnierze obawiali się niezadowolenia władzy
wyższej, i w jednej chwili ich zazwyczaj przyjazne
usposobienie dla więźniów — zmieniło się w złowrogi
pomruk.
Śród więźniów panował nastrój szczególny: zazdrość,
zdumienie, zadowolenie.
— Tęgo się spisał — mówili wszyscy — a któżby się
tego domyślił? Taki się zdawał nieprzedsiębiorczy,
apatyczny człowiek!
Przyczem rozważano kwestję, jak on to zrobił? Ale co do
tego nie mogliśmy dojść do żadnego wniosku.
Naraz dały się słyszeć trąbki na placu; poczem
zabrzmiały inne poza redutą — i znowu inne, coraz dalej,
niby echo. W dobre półgodziny nowa półrota zjawiła się w
reducie — rozstawiono straże na samym placu i na wałach.
Przybył „runt“, t. j. dyżurny „po karaułam“, którego
obowiązkiem jest czuwać nad sprawnością wartowników w
różnych punktach fortecy (oczywiście „runtów“ jest w
fortecy więcej, niż jeden).
Latarnie naftowe na podwórzu dawno już były zapalone,
lecz teraz uważano je za niedostateczne. Alesza, mistyk
duszą, ale bardzo trzeźwy w sprawach realnych — wpadł
po coś na chwilę do kamery XV i, zrozpaczony, gadał po
małorusku:
— Szczo wy nadiłali! Hetot Bonk utik, a tepericza nam
bida! Od jutra to już palić się będzie ta wielka sztuczna
73
lampa na środku placu...
— A co — zawołał jeden — Bonk mołodeć!
— Ech, ja was-by usich ta u Sibir! A już do kniazia
doszła wiadomość. — To rzekłszy, Alesza wybiegł.
— Panowie — zawołał Tworkowski, zawsze przezorny,
stary bywalec więzienny — jutro rano, najpóźniej o szóstej,
będzie rewizja we wszystkich kamerach. Noże, brzytwy —
co kto ma — czuj duch!
Nieprędko się zasnęło, a niejeden we śnie widział Bąka,
bujającego swobodnie po morzach i stepach.
Wkrótce po godzinie szóstej drzwi naszej celi się
otworzyły — zbudziło nas hałaśliwe wejście kilkunastu
osób, w czem zarządzający, runt, ośmiu żołnierzy z
podoficerem i czterech żandarmów.
Rozkazano nam wstać natychmiast z „kojek“, przybrać
się jakkolwiek i zgromadzić się w jednym punkcie koło
okna.
Zaczęła się rewizja. Badano kuferki, walizy, tłumoki;
podnoszono i przetrząsano sienniki, zaglądano w kąty, w
buty, w piec, pod łóżka, pod wieszadła. Jeden z naszych
towarzyszy, który niedawno wyszedł z wojska, za jedyny
kostjum miał, prócz spodni — płaszcz żołnierski z
guzikami cywilnemi; płaszcz ten służył mu również za
kołdrę; przedmiot ten został mu skonfiskowany. Mordce
wzięto jego krawieckie nożyce, staremu Z. skonfiskowano
paszport, a Greczowi, który trochę rysował i miał całą tekę
szkiców, jak kazamaty, podwórzec, wały z wartownikami
i t. d. — aresztowano wszystkie owe arcydzieła.
Jak nam później tajemniczo, szeptem mówił Grisza:
74
— Znaleźli u jednego plan fortecy.
Owego dnia Grisza poszedł po „wypiskę“ do miasta.
„Wypiska“ jest to spis przedmiotów, które są więźniom z
miasta potrzebne: tytuń, prowjant, papier, marki, mydło,
farby do wyrobów z chleba i t. d. Codzień gospodarze
spisują życzenia więźniów i zbierają pieniądze. Ponieważ
więźniów było koło 400, „wypiski“ szło codziennie
przecięciowo za czterysta złotych polskich (60 rb.), z czego
żołnierz pobierał 10%, czyli koło 6 rubli zysku, nie licząc
tego, co mu dawali kupcy. Codzień chodził inny. Jeżeli
który był sprytny, jak ten Juzik, chłop z pod Orenburga —
to i nowiny przynosił. Griszy poleciliśmy, aby się
wywiedział, co tam w mieście mówią o Bąku. Jakoś
natychmiast po rewizji Łysienko wyjechał, a stary
podoficer, naczelnik warty, surowe zaprowadził porządki;
nie pozwalał wychodzić na dziedziniec, przełazić z celi do
celi, nawet „do wietru“ puszczał tylko po czterech, a pod
ubikacją stał bardzo czujny wartownik.
Rozmowy jednak prowadzono z więźniami.
Pod naszym oknem stał młody Czernihowiec, który nie
mógł zrozumieć jednej rzeczy, tej samej — której i my nie
rozumieliśmy.
— Jak to jednak on się stąd wydostał?
— Ba — gadał ktoś na żarty — on był w cyrku i umiał
skakać przez trzypiętrowy dom, a cóż dopiero przez taką
palisadę.
— No, to i prawda! Takiemu nietrudno.
Koło 10 przybył Grisza z miasta i doniósł nam, że tam,
na skutek depeszy o ucieczce Bąka, wieczorem
75
aresztowano koło 40 osób podejrzanych; nad ranem
przyjechał Łysienko, aby zbadać, który z nich jest Bąk.
— Ale Bąka „nie okazałoś“, a Bąk, „mołodeć!“
niewiadomo gdzie... Zato stary „unter“ pocierpi.
Tymczasem rozpoczęła się na placu nowa robota.
Pośrodku stał tu słup, lekko zaokrąglony u szczytu; miała
tam wisieć lampa acetylenowa, od pięciu lat niezapalana.
Trzeba ją było zawiesić, umocować, przygotować
należycie, aby świeciła. Kto ją zawiesi? Kto się wdrapie na
szczyt słupa?
Tłusty Alesza chciał się wdrapać, ale po siedmiu
łokciach zsunął się na dół; ani Grisza, ani Paweł nie umieli
sobie poradzić.
Kucharza Waśki niepodobna się było dowołać;
wytłumaczył, że nie może porzucać zupy, i gorliwie
pracował w swoim departamencie.
Łysienko i runt zaczęli się niecierpliwić. Kto wejdzie na
słup?
Tu mógłbym przemówić stylem Wiktora Hugo. Z
gromady więźniów wystąpił bosonogi, licho odziany
olbrzym o minie andrusa z nad Wisły i powiedział:
— Ja!
Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Był to niejaki
Lipski, z zawodu mularz, podejrzany o zabójstwo agenta
policyjnego, Grüna, a który dla jakichś powodów siedział w
osobnej celi. W latach młodzieńczych Lipski niejedną
zdobył nagrodę słupa na igrzyskach wielkanocnych w
Warszawie. Teraz chciał wszystkich olśnić raz jeszcze.
W minutę — jak wiewiórka — był na szczycie słupa;
76
spuścił drut, do którego przyczepiono lampę, pociągnął ją
ku sobie i umocował odpowiednio. Dla próby lampę
zapalono, ale po chwili zgasła (długo nieużywana).
Próbowano jeszcze dwa, trzy razy; ciągle gasła, nareszcie
się udało: lampa zapłonęła ładnym błękitno-białym
płomieniem. Lipski spuścił się w minutę nadół, jakby
płynął po powietrzu — i wrócił do swojej celi, dokąd go
odprowadził żołnierz. Gdy zaś Lipski go pytał, poco ta
lampa, ów odrzekł tajemniczo:
— Kniaź przyjedzie.
Osoba, zwana kniaziem — był to komendant fortecy,
którego runt, zarząd, kancelarja i karauł oczekiwały
gorączkowo.
Niemniej gorączkowo oczekiwał go nasz arcymistrz
kuchni — Waśka.
Kilku żołnierzom nakazano jeszcze pościnać na wałach
wszystkie krzaki, aby nikt się w tej puszczy nie mógł ukryć.
I tak palisada reduty nowogrodzkiej A fortu kobryńskiego
twierdzy B. L. została wygolona na gładko i na długi czas
pozbawiona swych ornamentów.
Jednocześnie Alesza wyszedł na plac i zaczął czytać
nazwiska jakichś trzynastu więźniów, którym nakazano
natychmiast upakować swoje tobołki, gdyż, dla
niewiadomych zresztą powodów — mieli być przeniesieni
do t. zw. „okrużnej“, mocno okratowanej budowli, poza
naszą redutą, w innem miejscu twierdzy. Pozwolono im
tylko poczekać na obiad. Kniaź będzie niedługo, a takich
buntowszczyków, których zresztą wybrano na chybi trafi —
pokazywać mu, to i niemiło.
77
Nadto cela Nr. 1 została zupełnie zniesiona: piętnastu jej
mieszkańców rozmieszczono po innych kamerach, a trzech
skazano na pobyt w okrużnej.
Było południe. Właśnie nieszczęsny bohater z pod
Laojanu opuszczał redutę wraz ze swemi żołnierzami,
przyszedł zaś nowy karauł. Nowi ludzie byli już zgoła
wrogo usposobieni względem nas i zaprowadzili w
więzieniu mały stan wojenny. Obliczono dokładnie ilość
więźniów w każdej celi, żołnierze rozstawili się na wałach i
koło okien — i znów gorączkowo oczekiwano kniazia.
Waśka nakoniec otworzył swoje tajemnicze laboratorjum
i wydał Pawłowi krótki rozkaz:
— Dzwoń!
Paweł uderzył w dzwon, z którym krążył w różnych
kierunkach na placu reduty — i tym sposobem wszystkich
dyżurnych zawiadamiał, że obiad gotowy. Dyżurni galopem
jęli pędzić do kuchni. Każda cela wysyła do kuchni dwóch
ludzi (codzień innych), z których jeden trzyma dwa wielkie
cynkowe kociołki do zupy; kociołki te zowią się „baki“.
Drugi nosi dzbanki na gorącą wodę do herbaty. Na odgłos
dzwonu dyżurni w podskokach, jakby na wyścigi, śpieszą
do kuchni, aby, tworząc queue, jak w kasie teatralnej,
znaleźć się możliwie najbliżej Waśki.
Cela nasza (Nr. 15) mieściła się prawie tuż obok kuchni;
znalazłem się też (byłem dziś dyżurny) jednym z
pierwszych w szeregu.
W kuchni był wielki komin o trzech olbrzymich kotłach:
w jednym gotowano zupę (i mięso), w drugim kaszę, w
trzecim wodę.
78
Waśka z nader uroczystą miną, dzierżąc potężnej miary
łyżkę cynową w ręku — rozlewał zupę w „baki“. Już przy
wejściu do kuchni uderzał cię dziś upajający zapach;
nozdrza twoje doznawały rozkoszy niewymownej, a był to
aromat grochowej zupy, którą mieliśmy dziś otrzymać.
Biało-błękitna para buchała z kotła — i, wchodząc, byłeś
gotów sądzić, że to kuchnia Wulkana, którego zastąpiła na
chwilę jego wierna i urocza małżonka — Wenusa, jak
mówił jeden z naszych towarzyszów.
Kiedy powróciłem do celi z bakami — i gdy zupę
rozlaliśmy w miseczki, rynki, talerze — gdy ją powąchano,
gdy jej posmakowano — niesłychany entuzjazm zapanował
śród biesiadników.
— Co za zupa! Co za grochówka!
— Daj nam, o Panie Boże miłosierny, codziennie taką
zupę!
— Książę bułgarski w dniu, kiedy został królem, nie jadł
takiej zupy!
— Ani Paillard ani Marguéry nic podobnego nie zrobią
— mówił jakiś bywalec paryski, a Stern śpiewał podług
starej operetki:
Jaka smaczna ta grochówka!
Nie jadłem takiej z rok!
Zapach nęci podniebie-e-e-enie.

— Niech żyje Waśka!


Waśka słynął jako znakomity artysta w swojej sztuce:
zwłaszcza jego kasza hreczana była bajeczna. Była to
wielka sołdacka gryka, t. zw. żelazna, którą można dostać
79
tylko w wojsku albo w więzieniu.
Trudno w słowach powiedzieć tej kaszy woń cudną.
Otrzymywaliśmy ją codziennie: był to nasz deser,
prawdziwe delicje. Zupy Waśki — niestety — były
zazwyczaj o wiele niższego gatunku, pozbawione
wszelkiego smaku, a czasami nie można ich było wprost
wziąć do ust.
Ale dzisiejsza grochówka! „Chapeau bas!“.
Była to meta-grochówka, ambrozja, nad-ambrozja.
Winszowaliśmy też Waśce tego paroksyzmu genjalności
w sztuce kuchennej.
Waśka, duży chłop jarosławski, uśmiechnął się chytrze
pod skąpym wąsikiem czarniawym, jego duża, nieforemna,
piegowata twarz błyszczała z zadowolenia, a piwne,
figlarne oko skakało na prawo i na lewo.
— Bo to kniaź miał być, niby dla rewizji — przez tego
Bąka. Myślę sobie, i do kuchni zajrzy — pokosztuje zupy
— to trzeba się pokazać.
O Bąku, jakżeśmy cię błogosławili za twój czyn
bohaterski! Nagroda nas zato spotkała w postaci
przewybornej zupy grochowej. Obyś dojechał szczęśliwie
do przystani.
Nazwaliśmy ową zupę grochówką à la Bąk i często
marzyliśmy o powtórzeniu uczty podobnej.
Niestety, kniaź zjawił się w reducie dopiero po czwartej
— i siedział niedłużej nad pięć minut — a do kuchni
zajrzeć nawet mu na myśl nie przyszło.
Waśka, zniechęcony, wrócił do dawnej metody
gotowania zupy.
80
Tak się skończyła dla nas historja ucieczki Bąka.
Nastąpiły pewne obostrzenia, zwłaszcza ze strony
wartowników. Wieczorem tego dnia nie zapalano już lamp
naftowych, tylko wielką acetylenową, która cały plac jasno
oświetliła, ale koło północy zgasła doszczętu i nasza reduta
została pogrążona w bezdennym mroku. Znużony i
znudzony tą ciemnością runt — przyszedł do nas na gawędę
i siedział do trzeciej rano.
Tejże nocy Lipskiego wywieziono do Warszawy.
W jakie dziesięć dni potem niektórzy więźniowie
otrzymali kartki obrazkowe z napisem:
„Pozdrowienia z Zakopanego. Bąk“.
Na co mu odpisano:
„Cześć bohaterowi. Dzięki za grochówkę“.

A. B. C. D.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

81
F AT U M

Mglisty, siwy, wilgotny, ale ciepły ranek sierpniowy.

Była siódma, kiedy Karol, przeszedłszy pół miasta w


towarzystwie policjanta, znalazł się na dziedzińcu ratusza,
przed zieloną, drewnianą bramą, poza którą mieściło się
więzienie.
Brama się otwarła, i Karol poczuł takie ściśnienie serca,
że — zdawało się — zamierał. To koniec mego życia: już
nigdy się stąd nie wydostanę.
Po załatwieniu różnych formalności meldunkowych,
dyżurny stójkowy zaprowadził go na piętro, i Karol znalazł
się w długim, niezbyt szerokim a ciemnym korytarzu.
Ze względu na wczesną godzinę, korytarz był dość pusty,
choć się już po nim przechadzały różne ptaszki ranne.
Z trwogą śmiertelną wszedł za wskazówką stójkowego
do celi, oznaczonej numerem 4. — Była to ciupa niewielka
— z małem oknem, zakratowanem u góry. W celi
znajdowało się sześć „kojek“, czyli prycz, t. j. opartych o
drewniane, wysuwalne kozły tarcic, zbitych z sobą ladajako
po cztery. Na każdej pryczy leżał siennik i poduszka słomą
nabita; za nakrycie służyły dery i palta.
Uderzył Karola w izbie szczególny zapach: mieszanina

82
potu ludzkiego, hawany, jockey - klubu i machory.
Na czterech kojkach leżało czterech drabów, którzy już
nie spali — i właśnie pili herbatę. Jeden z nich, zwany
„Baronem“, był ubrany bardzo elegancko i nosił jedwabny
krawat ognisto-czerwony; zamiast słomianej poduszki miał
wytworną, dobrze edredonem nabitą poduszkę w białej
powłoczce i kołdrę w pierwszorzędnym gatunku, szafirową;
całe jego łoże było obficie spryskane jockey - klubem; był
to wcale przystojny, jasny szatyn, starannie ogolony — i
palił wonne cygaro hawańskie.
Drugi gość tutejszy był to niewysoki grubas o twarzy
kobiecej, w nieco brudnym kostjumie cyklisty, w krótkich
popielatych rajtuzach i hindenburgach dokoła łydki; tak
został aresztowany; nazywano go „Leośka“. Dwaj inni
nosili zwykły strój miejski, dość przyzwoity; jeden z nich
bardzo blady — zwany był dla niepoznaki „Czerwoniec“,
drugi zaś, rudowłosy, nosił przezwisko „Murzyn“. Obaj
kurzyli poślednią machorkę, t. zw. „antracyt“.
Jak się poźniej Karol dowiedział, była to arystokracja
złodziejska.
Dwie prycze stały puste.
„Dziadźka“ więzienny wprowadził Karola do celi i rzekł:
— Tu będziesz siedział — a to twoja kojka — dodał,
wskazując na jedną z pustych prycz. Karol ukłonił się
grzecznie towarzystwu, na co „Baron“ powiedział: — Bon
jour! — i inni powtórzyli za nim to samo.
„Murzyn“ zaś rzekł do Leośki[1]:
— Epu seks! Co za biedroń? Jak kumasz?
— Co tu ziwrać — odparł cyklista. — Odrazu kapuj:
83
czterdziestak — szczur i tyle!
— Pewnie wilk? — zwrócił się Czerwoniec wprost do
Karola — co, brachu?
— Przepraszam panów, ale niebardzo rozumiem co
mówicie!
— Ha-ha-ha! Nie rozumie naszej muzyki. To ci kimber!
Nie festniak widać. A na długo? Na pół funta? na dwa
łokcie?
— Jabłko było przy labdzie? Poruta? Jakież to chatrałeś
barachto? — pytał Leośka.
— Nie wiem, co na to powiedzieć.
— No, no skumasz nasze hakowanie. Każdemu zmodni
się wsypa! Jesteś nowy.
— A jaki ty jesteś? Podkopnik, pajęczyniarz, lipkarz,
konduktor, pudlarz, marwicher, mojkarz, czardinek,
szopenfeldziarz?
— A może skakier, potokarz, froter, narzeczony,
bugajczyk?
— Et, co wy tam bałakacie, on i na świeczkę i na konika
nie klawy. To może jolt, witysznik i nic więcej.
— No, to nic, jak będzie jarecki, to się nauczy.
— Rychtyk! Naprzód człowiek bywa jazgier i mikrus, a
potem z niego będzie kataryniarz, jak się lipuje!
— Klawe jest nasze życie! Tylko nic się nie kucać: ani
cukru, ani kochanki, ani wojtka, ani gliny, ani bośni. Nam
to wszystko wiadome. Na cukier czasem dość kawał bartka
i postronka, trochę wierbła i opoki — troić! a do tego bania
kiry — i już! hajda na labdę. Może cię czeka młyn i szum:
ale ty na to pluń. Czy to lamur czy szewc, socha czy słowik,
84
karmelik czy boruta, śledź czy sandacz — to wszystko
jeden gips! Ani kwacz, ani gemza nam nie straszna, ani
gwardjan z luśnią — ani skowron — ani czubarik, co cię
lewiruje — ani szulawa, ani nawet sam felek! Bo i to się
może zmodnić. Żyje się mokro.
— Byle tylko człek miał klawjaturę jak należy: generała,
fekstiera, wydrę, koziboka, bramowicza, falkę, pojedyńczy i
podwójny — a i robaczek się przyda!
— Wtedy idź na siatkę: wosk czy lustro, czy bałamutek
szafirów, a jeszcze w borówkach: wszystko chatraj,
wszystko twoje!
— Wtedy choćby kawa się polała, wszystkie lupy twoje
— truj cienki ołówek, całuj, szubraj się! A kikaj na
blendówki, na meliny: dla nas niema ani szperaka, ani
gruszki, ani piotrówki, ani pokutnika.
— A jak dobre kielco — i kiedy w niem żłób — to ci
klawa laba! Trzeba tylko mieć urban na wszystko, mieć
lewkę, ciemne okulary, i zawsze umieć zrobić pont! Bo
nasza sztuka — to wieczna piekarnia. Odpucujemy ci
jeszcze to wszystko — i wyjdziesz na człowieka.
Karolowi zdawało się poprostu, że mu wiatrak huczy w
głowie od tej gadaniny, którą więźniowie, widać dla
uciechy, znęcali się nad nowym gościem. Jeden tylko Baron
nie brał udziału w rozmowie; owszem w pewnej chwili
groźnie zawołał:
— No, dosyć już tego blatnego szczebiotu! Widzicie, że
to gość delikatny — i nie męczcie go dłużej. — Lepiej
dajcie mu herbaty.
Jakoż tamci natychmiast zamilkli. Baron jawnie miał nad
85
nimi przewagę moralną. Przygotowali dla Karola szklankę
dobrej herbaty, za którą ten był bardzo wdzięczny, a Leośka
poczęstował go niezłym papierosem. Baron po chwili
zapytał Karola najlepszym akcentem paryskim:
— Si vous ne parlez pas français, monsieur?
— Oui, monsieur, un tout petit peu — odrzekł Karol
nieco zdziwiony — i odtąd zaczęła się rozmowa po
francusku.
— Muszę pana przeprosić za moich towarzyszów. Są to
bardzo dzielni i godni ludzie, ale mają duże braki w
oświeceniu i manierach. Przytem uprawiają oni zwykłe
złodziejstwo, które oczywiście wymaga śmiałości i tężyzny,
siły charakteru i przytomności umysłu, ale nie wymaga
bynajmniej wyrobienia inteligencji, co jest rzeczą
nieodzowną w mojem rzemiośle. Bo ja nie jestem złodziej;
moja specjalność — to tour de force, truc, po polsku
„kant“! Jestem kanciarz. Jest to sztuka daleko wyższa, do
której potrzebna wielka pomysłowość.
Opowiem panu kiedy moje kanty, to się pan uśmieje
zdrowo i przekona, ile trzeba fantazji i orjentacji, ile
znajomości duszy człowieka, jakiej przenikliwości,
szybkości decyzji, intuicji — poprostu natchnienia — żeby
zdobyć gotówkę w dużej ilości, gładko, bezpiecznie i bez
żadnych rękoczynów ordynarnych i nużących. Jestem
człowiek subtelny — i, oczywiście miewam, jak np. teraz
— pewne nieporozumienia z władzą, ale naogół jesteśmy z
sobą wcale dobrze. Trzeba się szanować — to moja zasada.
Dlatego ja — mimo trudności starałem się kształcić i
nauczyłem się po francusku i po niemiecku, dużo
86
podróżowałem po świecie, czytałem Markusa i Darwiena i
z ich mądrości stworzyłem osobną partję: P. P. P. P. P. P. —
polska partja polityczna prędko potrzebujących pieniędzy.
Zresztą żyję rozsądnie, pieniędzy nie marnuję, owszem
oszczędzam i mam w Banku złożonych 9.000 rubli. Bez
kapitału nie można zrobić poważnego kantu. Ostatnio,
powiem panu, co za kawał urządziłem: jeden hrabia zabił
swojego szwagra, młodego chłopca. Wielkie było
wzburzenie w społeczności. Baronie — myślę sobie — co
ty na tem zarobisz? Idę ja do jednej redakcji i powiadam
tak: — Panie redaktorze, mam pewne nici, które mnie
doprowadzą do odkrycia całej tajemnicy. Trzeba iść po linji
Kraków — Lwów — Wiedeń. Będę wam o tem nadsyłał
wiadomości. — Przystali. — Prosiłbym o 600 rubli
zaliczki. — W tej chwili, choć nie znali mnie zupełnie,
sumę mi wypłacono. — Zaprosiłem kilku panów
dziennikarzy do knajpy — i dużo z nimi gadałem o tej
sprawie: przyczem wykazałem niezwyczajny dar
imaginacji. Nazajutrz w piśmie ogłoszono, że „baron X., w
imieniu naszej redakcji wyjeżdża do Krakowa — Lwowa i
Wiednia na wywiad w sprawie zbrodni hrabiego Z.“
Oczywiście tyle mnie widzieli. Uśmiałem się wybornie.
Pojechałem do Wiednia, ale zupełnie poco innego. Widzi
pan — to jest właśnie kant.
Przemowy tej z pewnem zdumieniem słuchał nowy gość
— tak był niespodziewany i nowy dla niego pogląd na
rzeczy „barona“. Podziwiał zwłaszcza pogodę jego ducha,
spokój i wesołość. „Baron“ był wcale miłym człowiekiem.
— Ale przepraszam pana, że ciągle mówię o sobie:
87
chodziło mi o to, aby pana zapoznać z naszym światem.
Widzę bowiem, że pan jest nowicjusz i że się pan odrazu
wsypał. Więc może dałoby się panu dopomóc? Tutaj w
ratuszu, w celi 12-tej, siedzą polityczni — dzielni chłopcy
— piszą nam podania do sądu, do prokuratora. Właśnie
mam iść do nich za jakąś godzinę, bo mi obiecali
wygotować pismo w sprawie mojego nieporozumienia z
władzą. Może i panu mogliby napisać? Za co pana wzięli i
jakby to się dało wybielić?
Karol nie miał potrzeby ukrywać swej sprawy, wszystko
Baronowi opowiedział, zaznaczając przytem, że ma stryja
adwokata, który się jego nieszczęściem zajmuje, tak, że
pomoc politycznych jest mu niepotrzebna.
— Jak pan uważa, bądź co bądź w każdej chwili jestem
na pańskie usługi.
— Serdecznie panu dziękuję...
Nagle Baron ujął Karola za rękę i, patrząc mu w oczy,
powiedział, jakby w życzliwem zaufaniu:
— Niech pan powie szczerą prawdę. Czy pan nie...
tego...
— Ależ panie, co też panu do głowy przychodzi?
— Nie, ja tylko tak... Bo w naszym zawodzie główna
rzecz wszystkiemu przeczyć...
— Tu jest zupełnie inna sytuacja...
— Zapewne. Ale zawsze... Jeżeli jednak to prawda, to
powiem nawet panu, że gdyby nie pewne względy etyki
zawodowej, to mógłbym panu być bardzo pomocny w tej
sprawie. Pan jest bardzo podobny...
— Masz tobie — pomyślał Karol — zawsze jestem do
88
kogoś podobny...
— ...podobny do jednego kanciarza w gorszym gatunku.
Cała technika tej roboty wskazuje, że to on... Pewno stąd
wynikła omyłka.
— Nie może pan powiedzieć, kto to?
— Ach, tego niech pan nie żąda. To należy do policji — i
bądź pan pewien, że naczelnik służby wywiadowczej,
Karpowiak, trafi do niego. W ciągu trzech, czterech dni
sprawa będzie wyjaśniona. Karpowiak — to człowiek z
talentem i na wyrywki zna wszystkich pracowników
naszego zawodu.
Tymczasem mieszkańcy kamery Nr. 4 poszli do
umywalni — t. j. do szeregu kranów, które się znajdowały
w korytarzu — i tam porządkowali swą tualetę. Również i
Baron to uczynił.
W niedługim czasie wszyscy wrócili — i jeszcze każdy
się ładnie uczesał. Murzyn i Czerwoniec żałowali, że nie
mają brzytew i nie mogą się ogolić; Leośka nie posiadał
wcale zarostu, a Baron przemycił sobie w bochenku chleba
pierwszorzędną gilletę, ale nikomu jej nie ustępował. Sam
zwykle w nocy się golił, gdyż posiadanie brzytwy było w
ratuszu zakazane.
Chwilowo jeszcze wszyscy legli na prycze, które zresztą
doprowadzili do porządku; jeden, jako dyżurny celi, zamiótł
izbę, a wkońcu Baron udał się do celi Nr. 12, gdzie
„polityczni“ obiecali mu napisać podanie do prokuratora.
Inni wyszli na przechadzkę po korytarzu.
Karol został sam.

89
II

Zaczął się zastanawiać nad swoim losem. Jest oskarżony


o złodziejstwo, o „kant“ ściślej biorąc — i, jak widać ze
słów Barona — stało się to przez omyłkę.
Źródłem omyłki było jego podobieństwo do jakiegoś
innego człowieka.
Do fatalnych zjawisk życia Karola należało to, że
poprostu nie miał własnej twarzy. Zawsze był do kogoś
podobny. Gdziekolwiek się zjawił, zawsze mu ktoś
powiedział: — O, jakże pan jest podobny do Henryka, albo
do Michała, albo do Stasia i t. d.
Kiedy jechał raz do Krakowa, pewien kolega mu
powiedział:
— Słuchaj, Karolu, muszę cię ostrzec. Jesteś podobny do
największego łotra w całym Krakowie, niejakiego Rostry.
Więc, gdyby kto na plantach wpadł na ciebie i chciał cię
obić kijem, to krzycz odrazu: ja nie jestem Rostro!
Istotnie raz w teatrze krakowskim woźny zbliżył się do
niego i zapytał: — Przepraszam, czy nie pan Rostro? —
Niech Bóg broni! — odpowiedział Karol przerażony.
Miejże tu własną duszę, nie mając własnej twarzy! To też
nie miał Karol nawet własnego losu: sam go nie tworzył.
Jakieś fatum go ścigało. Nie można powiedzieć, aby
wielkie nieszczęścia łamały lub prostowały jego życie.

90
Przeciwnie, szereg drobnych, mizernych ukłuć losu, które
mu nigdy nie dały wypłynąć choćby pod czubek fal oceanu
życia. Sterczał gdzieś głęboko, jak nędzny ślimak. Prądy
morskie rzucały nim w prawo i w lewo. Zdarzenia
bezmyślne i obrażające swą bezmyślnością strącały go w
jakieś lepkie bagno, jak to się stało dzisiaj. Oskarżony
został o kradzież.
I to już drugi raz w życiu. Pamięta zdarzenie z czasów
uniwersyteckich, bolesne i również niedorzeczne, a które
mu wykrzywiło stosunki koleżeńskie aż po dzień dzisiejszy.
Karol nie miał w sobie talentu zdobywcy. Na
uniwersytecie żył w wielkiej nędzy; utrzymywał się z licho
płatnych korepetycyj. Miał dwie lekcje, które mu
przynosiły razem 12 rubli miesięcznie. Gospodarzowi był
winien za mieszkanie 10 rubli za dwa miesiące.
W owym czasie studenci zbierali składkę na pewnego
znakomitego pisarza polskiego zagranicą, znajdującego się
w złych warunkach finansowych. Były na to odpowiednie
kwitarjusze. Karol od jakiejś dobroczynnej damy otrzymał
10 rubli, o czem było wiadomo. Tegoż samego dnia
wypłacono Karolowi 12 rubli za lekcje. Rankiem był u
niego gospodarz i zażądał rachunku za mieszkanie. Karol
wypłacił mu natychmiast 10 rubli — poczem wyszedł na
miasto, chcąc złożyć otrzymane 10 rubli w komitecie
składkowym, którego prezesem był p. Stanisław B., student
medycyny. I naraz przekonywa się, że tych 10 rubli niema.
Szuka po wszystkich kieszeniach, wraca do domu,
przeszukuje wszystko. Niema. Zginęły. Tylko on miewał
takie zdarzenia. Zgubił nieswoje 10 rubli; fatum go
91
zmiażdżyło. Poszedł się wytłumaczyć, że 10 rubli mu
przepadło, ale że je zwróci. Koledzy przyjęli do
wiadomości jego oświadczenie, ale kiwali głowami bardzo
podejrzliwie. W gruncie uważano jego postępek za
sprzeniewierzenie i kradzież. Choć mu nikt tego wyraźnie
nie powiedział, Karol jednak czuł z rozmaitych
uśmieszków, półsłówek, lekceważących ukłonów, że go
mają za złodzieja.
I tak powstała o nim dwuznaczna opinja. Zauważył
dokoła siebie pustkę. Ile razy była jakaś kwestja pieniężna,
szeptano: Karola trzymać zdaleka.
Tymczasem Karol sześć miesięcy pracował, aby zebrać
10 rubli i zwrócić je komitetowi. Nic to jednak nie pomogło
— opinja pozostała nieubłaganą, jak była. Owszem suma
kradzieży rosła co parę tygodni: okazało się wkońcu, że
Karol na prawo i na lewo setki rubli sprzeniewierzył. Byli
tacy, którzy mu to wręcz powiedzieli. Najostrzej o tem
wyraziła się panna Zofja, osoba, której oddał swe serce i
która mu bardzo sprzyjała. Oświadczyła mu pewnego dnia,
że wieści chodzą o nim tak nieprzyjemne, że się za niego
rumienić musi. I wkońcu go poprosiła, aby przestał u niej
bywać. Życie stało mu się gorzkie i niemiłe. Postanowił
szkołę opuścić i bez paszportu uciekł zagranicę.
Znając trochę ogrodnictwo, pieszo przewędrował prawie
całą Europę — Niemcy, Austrję, Włochy, Francję,
zatrzymując się tu i owdzie i zarabiając na życie i dalszą
podróż pracą ogrodniczą.
Jaki był cel tej podróży? Karol sam nie wiedział. Był
łazikiem, któremu zawsze się wydawało, że kiedy opuści
92
jedno miejsce i znajdzie się w drugiem, to mu los się
uśmiechnie i Fatum będzie przeważone. Sześć lat wałęsał
się tak po różnych końcach świata, ale nigdzie mu los się
nie uśmiechnął i wszędzie go ścigało to samo
przeznaczenie.
Zniechęcony i znużony postanowił wrócić do kraju. Miał
pewne przykrości na granicy z powodu braku paszportu, ale
ostatecznie jakoś się wytłumaczył i powrócił do rodzinnego
miasta, również nędzny i przez fortunę prześladowany, jak
przedtem.
Zdawało się, że nakoniec życie mu popłynie inaczej:
jego stryj, Jan Gorba, który dotychczas mieszkał w
Lublinie, osiadł od trzech lat w Warszawie i otworzył
kancelarję adwokacką. Powodziło mu się bardzo dobrze i
mógł pomóc bratankowi. Wygnaniec zamieszkał u stryja,
przy ul. Siermiężnej, i miał parę tygodni spokoju.
Szukał zajęcia: w czem miał przeszkodę niemałą z
powodu braku jakiego takiego obleczenia. Odziany był
nędznie — w pelerynie dość podniszczonej, w maciejówce
na głowie.
Stryjowi, który bardzo kochał jego rodziców i dla niego
był wcale życzliwie usposobiony, jakoś nie przyszło do
głowy, żeby mu sprawić nowe ubranie. W istocie stryj nie
był z niego kontent: uważał Karola za człowieka
zmarnowanego. Karol co rano wychodził na miasto i szukał
stanowiska. Ściśle biorąc, nic on nie umiał i szukał byle
czego. Był we wszystkiem — nawet w ogrodnictwie —
niewykwalifikowany. Znał obce języki — i mógłby
zapewne dawać lekcje, ale obawiał się, że tu za nim opinja
93
się dowlecze i że mu naraz drzwi pokażą. Chciał więc
znaleźć pracę w takiej dziedzinie, gdzieby nie spotykał się z
kolegami.
Dowiadywał się o nich: niejeden zrobił już karjerę; o
niektórych mówiono dwuznacznie, że niezbyt czystą drogą
doszli w prędkim czasie do majątku i stanowiska, ale
szanowano ich bardzo, bo mieli pieniądze.
Panna Zofja wyszła za mąż za młodego prawnika, który
najwięcej się przyczynił do zniesławienia Karola, a który
znany był ze spraw „ryzykownych“.
To go zabolało najwięcej — i już rozmyślał, czyby
zpowrotem nie wyjechać zagranicę.
Jednakże nie miał środków, a nie chciał wędrować w
takich samych warunkach, jak poprzednio.
Więc studjował ogłoszenia w „Kurjerach“ i gdziekolwiek
znalazł coś odpowiedniego dla siebie, szedł natychmiast, i
zwykle mu odmawiano. Nastrój pesymistyczny rozwijał się
w nim coraz bardziej. Znalazł się na jakiejś drodze
beznadziejnej, niewiadomo dokąd i do czego prowadzącej.
Zaczął wierzyć, że się urodził pod złą gwiazdą.
Oczekiwał jakichś rzeczy groźnych: owszem pragnąłby
piorunów, burzy, które druzgoczą, ale których wielkość
uszlachetnia duszę. Nie przyszły jednak pioruny; przyszła
raz jeszcze sprawa niedorzeczna i nad wyraz bolesna, która
już miała w Karolu wywołać wstręt do życia ostateczny.

III.
94
Pewnego razu Karol po południu wrócił do domu ze
swojej wyprawy.
W bramie stali dwaj chłopcy po lat 10 — 11, którzy mu
się bardzo szyderczo przypatrywali, gdy Karol wstępował
na schody, usłyszał naraz za sobą półszeptem powiedziane
słowo:
— Złodziej!
Nie rozumiał tego zupełnie nie przypuszczał, że to się
stosuje do niego.
W domu stryj, spoglądając na Karola dość posępnie,
rzekł po niejakiem milczeniu:
— Karolu, o godzinie czwartej pójdziemy do cyrkułu dla
konfrontacji z ludźmi, którzy ciebie oskarżają...
— Jakto, mnie oskarżają? O co?
— No, oczywiście, musi tu być pomyłka. Ale chodzi o
to, żeby tę historję wyświetlić.
— Cóż to za historja?
— Niemiła historja dla ciebie, a również dla mnie.
Niedaleko od mojej kancelarji, przy sąsiedniej ulicy
Tęczowej Nr. 17, mieszka adwokat Kowalewski. Owóż
dzisiaj rano przyjechali ze wsi dwaj gospodarze, którzy
mają spór o grunta ze swoim sąsiadem. Postanowili mu
proces wytoczyć, gdyż chodzi razem o siedem morgów
ziemi. Aby się nie spóźnić i zastać Kowalewskiego w
domu, przyszli o szóstej rano. Oczywiście stróż ich nie
dopuścił do mieszkania i kazał im czekać do ósmej i pół, a
nawet do dziewiątej. Siedli zatem na ławce przed bramą i
przyglądali się życiu miejskiemu, które ospałe jeszcze koło
szóstej, zaczęło się powoli ożywiać i zawrzało po siódmej
95
szalonym ruchem. Tłumy dziewcząt z koszykami; wozy
pełne jarzyn, kartofli, mięsiwa, chleba; inne wózki z
mlekiem; cykliści, dorożki i powozy — wszystko to falą
płynęło po ulicy. Sklepy otwierały się jedne po drugich,
przyczem zasłony drzwi sklepowych z gwałtownym
zgrzytem unosiły się do góry. Potem się pokazały gromady
chłopców i dziewczynek z książkami, idących do szkoły;
starsi panowie, którzy śpieszyli do biur. Z otwartą gębą
przyglądali się nasi włościanie tym nieznanym sobie
dziwom. Coraz kto inny z kamienicy, a nawet z
przechodniów, zbliżał się do nich i rozpytywał, poco tu
przyjechali. Oni zaś chętnie opowiadali wszystko i
pomstowali na tego Bartosza, co to szelma okrutny chce
skrzywdzić ich na siedm morgów, a ich ojce i dziady na
tych morgach siedziały w Krętowicach. „Jużeśmy nawet
proces mieli w Piotrkowie, ale tam przegraliśmy, bo nasz
adwokat był do niczego: miamla taki, ledwie słówko
czasem zrządził, a tamten, niby adwokat Bartosza, to nic,
ino oczy zamknął i szczekał a szczekał! Takiego nam
potrzeba, a że to sprawa teraz idzie do Warszawy, więc my
tu przyjechali do pana Kowalewskiego, bo powiadają, że
tęgi w pysku“. Była już godzina ósma, gdy zbliżył się do
nich jakiś z waszecia wyglądający jegomość, który bardzo
po przyjacielsku wdał się z nimi w rozmowę. Okazało się,
że znał i Krętowice, i Bartosza, i ich spór, i wszystkie
adwokatów z Piotrkowa. Znał także i adwokatów
warszawskich. „No, a Kowalewski dobry?“. „Owszem
dobry, ale są lepsi. Chcecie sprawę wygrać, to idźcie do
Gorby, tu niedaleko, na ulicy Siermiężnej Nr. 7, na drugiem
96
piętrze. To jest gęba nad gęby, jak zacznie brechać, to
nabresze tak, że nikt słowa nie piśnie. Ja go znam, bo mojej
sprawy bronił, jak mnie jeden okradł i jeszcze chciał do
kozy wpakować“.
— No, dobrze, ale cóż to mnie dotyczy?
— Czekaj chwilę, a dowiesz się o wszystkiem.
Rozumiesz dobrze, że ten drab, który ich do mnie
skierował, jest mi zupełnie nieznaną osobą, gdyż ja
„naganiaczy“ nie mam i nie używam. Są mi niepotrzebni.
Nie chciał on wieśniaków odrazu do mnie wysłać, że niby
zawcześnie, ale odciągnął ich od domu Kowalewskiego i
zaproponował im, by razem pójść na kieliszeczek. Chłopi
dali się namówić, poszli z nim do szynku, sam za nich
płacił i dopiero po dziewiątej powiedział im: „No, teraz
czas“. Gdyby ci wieśniacy mieli bystrą uwagę, to
spostrzegliby, że ich przewodnik po drodze dawał jakieś
znaki innemu człowiekowi, o którego się otarł i powiedział
mu: „Gorba“. Tamten człowiek, w pelerynie i maciejówce,
w okularach i z czarną bródką, natychmiast pobiegł dalej i
zniknął. Chłopi tymczasem dowlekli się do ulicy
Siermiężnej Nr. 7, i stróż ich poinformował, jak mają iść do
adwokata. Ruszyli zatem i oto na przejściu z parteru na
pierwsze piętro zaczepił ich jakiś człowiek: „Ach, to wy z
Krętowic?“ „A ino“ — odpowiedzieli zdumieni, że już o
nich tu wiedzą. „Pewnie do adwokata? do pana Gorby?“ „A
juści“. „No, to doskonale, bo adwokat na was czeka — ja
właśnie jestem jego pomocnik — i wysłał mnie w tej
sprawie na miasto. Tylko trzeba 15 rubli na koszta. Więc
dajcie zaraz, ja za pięć minut wracam“. Chłopi zaczęli
97
szukać po kieszeniach, ale 15 rubli nie mieli. Jeden wyjął
setkę. „No, setki nie trzeba. Ale ja wam zmienię.
Poczekajcie tu w sieni“. Gospodarz dał mu setkę — i
oczywiście więcej go nie zobaczyli. Ja o niczem nie
wiedziałem i, gdym koło wpół do jedenastej wyszedł z
kancelarji, spostrzegłem w bramie duże zgromadzenie: był
tam stróż, i szewc, i blacharz, i parę kucharek z naszej
kamienicy, i owi dwaj wieśniacy. Rajcowali gorąco, a stróż
powiada: „O, to jest adwokat“. Zbliżyłem się do nich i
pytam, co to wszystko znaczy. Opowiedzieli mi całą
historję od godziny 6-ej do 9-ej. Oświadczyłem im, że źle
zrobili, słuchając nieznajomego człowieka na ulicy i żeby
natychmiast wrócili do p. Kowalewskiego, któremu to
wszystko opowiem. „Ale ten pomocnik...“ „Ja żadnego
pomocnika nie mam. To był zapewne wspólnik tamtego
filuta“. Pożegnałem ich i poszedłem na miasto. Tymczasem
oni jeszcze pozostali w bramie i zaczęli się zastanawiać nad
tem, kto był ów pomocnik.
— Jak wyglądał?
— A no, taki z czarną bródką, w okularach; na głowie
miał maciejówkę i takie palto bez rękawów, z drugiem
małem paltyszkiem na wierzchu.
— Aha, to peleryna — powiedziała jedna ze służących,
znawczyni garderoby męskiej.
— No, tak, w takiej perlinie.
— To pewnie ten, co przyjechał niedawno z zagranicy i
mieszka u p. Gorby. Ponoć jego bratanek — powiedział
stróż.
— Rychtyk — zauważyła jedna z kucharek — taki sam:
98
w pelerynie i maciejówce, w okularach i z czarną bródką.
— Kiedy wróciłem do domu koło 2-giej zjawił się u
mnie rewirowy i oświadczył, że przyszła skarga na ciebie i
że dwaj przybyli ze wsi chłopi są przekonani, że to ty ich
okradłeś! Ponieważ wiem, żeś wyszedł z domu dzisiaj o
siódmej rano, więc odrazu widziałem, że to absurd. A
jednak konfrontacja jest konieczna i musimy iść o piątej do
cyrkułu. Mam głęboką wiarę, że to się skończy dziś jeszcze
w sposób najpomyślniejszy.
Karolowi serce bić zaczęło, jak młot.
— Tylko mnie zdarzają się sprawy tak idjotyczne. Co to
będzie?
Oczekiwał najgorszego.
O godz. 5-ej Karol ze stryjem udali się do cyrkułu.
Chłopi już tam byli, w osobnej izbie, dokąd wprowadzono
Karola. Stryj wszedł również. Chłopi przyglądali się
nieszczęsnemu, którego Fatum wyklęło. Nie byli pewni.
— To chyba nie on — szeptali.
— Nie, to on, jak Bozię kocham, on — i ta perlina, i te
okulary, i ta bródka...
— Tak, tak, był taki czarny i mówił tak samo.
— Jak mówił? — zapytał Karol.
— Uważajcie dobrze, gospodarze, co mówicie —
zauważył stryj. — Bo to wielka odpowiedzialność rzucić na
kogoś podejrzenie o kradzież.
— Czy to on — czy nie on?
— Pewnie, że on.
— Ale ja was pierwszy raz widzę w życiu!
— A my przysięgniewa, że to on — —
99
Stryj był zrozpaczony. Karol o mało co nie zemdlał.
— Więc co teraz będzie? — zapytał rewirowego, który
był obecny.
— Stryju, ja ci przysięgam...
— No, zapewne. Ja ci wierzę! To omyłka!
— Postaraj się — coś zrób dla mnie!
— Zrobię wszystko, co będzie można. No, i cóż, panie
rewirowy.
— A no, zatrzymamy aresztanta.
— Słuchajcie — powiedział stryj do chłopów —
namyślcie się jeszcze, nie obciążajcie sumienia grzechem.
— A no, im więcej się patrzymy, tem pewniej się nam
widzi, że to on — —
I tak Karol znalazł się w areszcie dzielnicowym, a
nazajutrz o siódmej rano odprowadzono go do celi czwartej
w więzieniu ratuszowem.


∗ ∗

Karol prawie nie wychodził ze swojej celi — i mało


zwracał uwagi na rozmowy sąsiadów. W istocie trawiła go
nieustannie jedna myśl: samobójstwo. Dla niego innej drogi
niema.
Jakoś czwartego dnia wyszedł na korytarz, gdyż było mu
za duszno w ciasnej celi i wiecznie w towarzystwie tych
samych osobników. Francuskie rozmowy z Baronem
również go umęczyły, jak żargon złodziejski.

100
Przechadzał się głęboko zamyślony, nic nie widząc
dokoła, gdy naraz usłyszał wołanie: „Karol“.
Odwrócił się. Przed nim stał p. Stanisław B., były
student medycyny, dzisiaj lekarz, który jednak wiecznie był
zamieszany w jakieś konspiracje — i teraz miał nową
sprawę.
— Karol — zawołał uradowany. — I ty jesteś tutaj? Czy
do jakich anarchistów przystałeś? Czy do P. P. S., czy do
innej partji? Dawno tu jesteś? Dlaczegoś nie przyszedł do
nas? Do 12 celi. Same inteligenty. Czysta publika! Gdzie ty
jesteś?
— Jestem w celi Nr. 4.
— Nr. 4-ty? — żachnął się Stanisław. — Dlaczego?
— A bo to mój los! Znajdować się w położeniach
niedorzecznych, męczących i bezpłodnych. Jeżeli chcesz, to
ci wszystko opowiem.
— Słucham.
Powiedział mu całą swoją historję od chwili ucieczki z
Warszawy aż do ostatniego momentu.
— I cóż ty na to powiesz?
— To jest bardzo dziwne, co mówisz. Myślę, że...
Zresztą — to wszystko jedno. Bądź zdrów.
I odszedł, nie podawszy mu ręki. Dla p. doktora Karol
słusznie został posadzony w celi Nr. 4. To było widoczne.
Dzięki staraniom stryja, Karpowiak wynalazł kanciarza,
który chłopów oszwabił, i po tygodniu Karol został
wypuszczony z więzienia.
Stryj postarał się w kilku dziennikach puścić wiadomość
o „niesłusznie posądzonym o kradzież uczciwym
101
człowieku“, aby Karola oczyścić w opinji.
Ale opinja pozostała: siedział w więzieniu za kradzież —
chłopaki w bramie domu na jego widok zawsze szeptali
sobie: złodziej!
W parę miesięcy potem Karol, obdarowany przez stryja
sumą tysiąca franków, wyjechał do Ameryki.

1. ↑ Rozmowa tu prowadzoną jest w argocie


złodziejskim, czyli t. zw. „blatnej muzyce“. —
Podajemy niżej przekład w języku pospolitym.
— Uwaga! Co za chłop? Jak myślisz?
— Co tu gadać? — odparł cyklista. — Odrazu
zrozumiesz; złodziej nieumiejętny — mały chłopiec
(złodziejaszek) — i tyle.
— Pewnie pierwszy raz aresztowany — zwrócił się
Czerwoniec wprost do Karola — co, przyjacielu?
— Przepraszam panów, ale nie rozumiem, co
mówicie.
— Ha, ha, ha! On nie rozumie naszej mowy. To-ci
złodziej. Niewyrobiony — widać. A na długo? Na pół
roku? Na dwa lata?
— Przeszkoda była przy robocie? Nieudana
(kradzież?) Jakież to kradłeś towary? — pytał Leośka.

102
— Nie wiem, co na to powiedzieć — —
— No, no, poznasz naszą ciężką pracę. Każdemu
zdarzy się wypadek. Jesteś nowy.
— A jaki ty jesteś? Taki co robi podkopy, zł.
bielizny, zł. wdzierający się oknem, gościńcowy,
kasiarz, kieszonkowy, usypiacz pasażerów, koniarz,
okradający sklepy wobec personelu?
— A może okradający przedpokoje, okradający
wozy i platformy, podający się za frotera, technika
i t. p. Może okradający dziewczyny, jako ich
narzeczony, woreczkarz?
— Et, co wy tam gadacie! on i na takiego co stoi na
straży i na pomocnika niezdatny. To może poczciwiec,
nie mający nic wspólnego ze złodziejstwem — i nic
więcej.
— No — to nic. Jak będzie starszy — to się nauczy.
— Rychtyk! Naprzód człowiek bywa szczeniak i
malec, a potem z niego będzie złodziej doświadczony,
jak się patrzy.
— Wyborne jest nasze życie! Tylko niczego się nie
bać: ani głodu, ani nocy, ani księżyca, ani policjanta,
ani szpitala. Nam to wszystko wiadome. Na głód
czasem dość kawała chleba i kiełbasy, trochę mleka i
sera — jeść! — a do tego flaszka wódki — i hajda na
robotę. Może cię czeka komisarjat i sąd: ale ty na to
pluń. Czy to dyrektor policji, czy komisarz więzienny,
czy naczelnik więzienia, czy ajent policyjny, czy
inspektor więzienny, czy dozorca, sędzia śledczy, czy
członek sądu — to wszystko jedno. Ani więzienie, ani
103
szubienica nam nie straszna, ani żołnierz z karabinem,
ani żandarm, ani stójkowy, co cię śledzi, policjant, ani
nawet sam kat! Bo i to się może przytrafić! Żyje się
niebezpiecznie.
— Byle tylko człek miał wytrychy jak należy:
wytrych doskonały, do kłódek, do zamków
angielskich, do zamków bębenkowych, do bramy, do
przekręcania klucza, wytrychy do otwierania zamków
zwykłych pojedyńczych i o podwójnym spuście — a i
świderek się przyda.
— Wtedy idź na polowanie (na pieniądze): złoto
czy srebro, czy portfel pieniędzy, a jeszcze w
tysiączkach — wszystko bierz, wszystko twoje!
— Wtedy, choćby krew się polała, wszystkie
dziewczyny twoje: pij wino, całuj, kochaj się. A bacz
na wystawy sklepowe, na mieszkania: dla nas nie ma
ani klucza, ani rygla, ani kłódki, ani stróża.
— A jak dobre miasto — i kiedy w niem jarmark —
to ci wielka rozkosz! Trzeba tylko mieć baczność na
wszystko, mieć fałszywy paszport, fałszywe nazwisko
— i zawsze umieć zrobić mistyfikację. Bo nasza
sztuka — to wieczna fabryka fałszywych pieniędzy.
Wytłumaczymy ci jeszcze to wszystko — i wyjdziesz
na człowieka.

Przypisy

104
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora: Antoni Lange.

105
ZAGADNIENIE MORALNE

Zebraliśmy się w K. N. R. (t. j. w kawiarni na rogu), a


Jerzy zaczął nam opowiadać taką historję:

— „Ponieważ posiadam duże długi, zaliczam się do klas


„posiadających“. Że zaś bądź jak bądź — uprawiam
moralność klas posiadających — o tem przekonałem się
przed paru dniami, gdyż ciągle jeszcze prześladuje mnie
katzenjammer tej moralności. Nastąpiło bowiem w mojem
życiu starcie moralności klas posiadających z moralnością
klas nieposiadających — i po rozwadze doszedłem do
wniosku, że w gruncie moralność klas nieposiadających jest
uczciwsza, niż moralność klas posiadających, choćby
przedstawiciel tych klas posiadał tylko długi.
Ale najwięcej posiadający człowiek jest zarazem
„posiadany“, jest objektem posiadania. Co do mnie jestem
objektem posiadania mojej żony i moich córek. One to
głównie wprowadziły do mojego domu moralność klas
posiadających, gdyż ja naogół na „moralności“, jako takiej,
znam się niewiele.
Ale moja żona — zresztą najzacniejsza osoba — jest
bardzo surowa.
Wyobraźcie sobie, że przyjeżdża z prowincji jakiś pan,

106
który nie zna Warszawy. Wyobraźcie sobie, że jego żona
jest w przyjaźni z moją żoną. Pan z prowincji przybywa do
nas wprost z dworca — i nie ma mieszkania. Chce
ulokować się u nas. Mieszkanie mamy niewielkie: w
jednym pokoju jest sypialnia mojej żony i moja, w drugim
sypiają moje córki z ciotką, która przyjechała do nas na
tydzień i siedzi trzy lata. Jest jeszcze bardzo mały pokój
jadalny, który nocami, o ile nie jestem w redakcji, służy mi
za miejsce do pracy.
Owóż ten znajomy — chce spać w jednym pokoju z
moją żoną — w mojej nieobecności. Ani ja się na to nie
mogę zgodzić, ani moja żona. — A coby pomyślała sobie
jego żona?
Oczywiście musielibyśmy mu odmówić.
Allez vous coucher ailleurs!
Czy rozumowanie logiczne? Niewątpliwie logiczne. Ale
ze stanowiska moralności klas posiadających.
Przychodzę raz wieczorem do domu na herbatę — i
słyszę urywki rozmowy.
— To jest skandal — mówi ciotka. — Jabym na to nie
pozwoliła.
— Ależ i ja nie mogę pozwolić. Przecież ja mam dorosłe
córki w domu. Siedzi od czwartej po południu i nie myśli
wychodzić. Już jest po dziesiątej.
— On tu zamyśla nocować — mówi moja żona.
— Czy mówiłaś o tem z Małgosią?
— Owszem, mówiłam. Ona jest jakoś skwaszona.
Widać, że to jej bardzo nieprzyjemnie.
— Więc niech mu to powie.
107
— Kiedy nie śmie.
Muszę zaznaczyć, że ponieważ to była kolacja, zająłem
się przedewszystkiem sprawą odżywienia organizmu, a że
rozmyślałem o artykule, który miałem pisać na temat
„Grabskiego“, więc rozmowa ciotki z moją żoną dochodziła
do mnie jakby z drugiego pokoju. Jednakże zjadłszy kotlety
cielęce z groszkiem i marchewką — i pijąc herbatę —
zapytałem o co chodzi.
— A no, taka sprawa, że tu z Kaolina przyjechał jakiś
młody człowiek — siedzi w kuchni od godziny czwartej i
zamierza u nas nocować, razem z Małgosią i Józią.
Słyszane to rzeczy?
— Cóżto za jeden?
— Ani ja go znam, ani nikt...
— Jakto, Małgosia go nie zna?...
— Owszem, ona go zna, ale widać, że to jej
nieprzyjemnie. Tylko nie wie, jak mu to powiedzieć.
— A ty nie próbowałaś?
— Skądże ja? Jakże ja mogę się mieszać do tego? Ale
sam to zrozumiesz, że gdzie są dorosłe panny w domu, tam
nie można pozwolić, żeby jakiś obcy chłop spał w jednym
pokoju z dziewczętami!
— Hm, hm! Zapewne...
— Żeby tu był jaki mężczyzna, toby sobie dał radę —
powiedziała żona.
Była to delikatna aluzja do mnie: jeżeli dotychczas ten
„obcy chłop“ nie został zrzucony ze wszystkich schodów
— to widać, że nie jestem mężczyzną.
To mnie ubodło: muszę się okazać mężczyzną. I taki
108
szlachetny cel: obrona cnoty.
Poszedłem do kuchni: przy stole siedział ubrany z
miejska młody człowiek, lat dwudziestu sześciu lub
siedmiu — i pił herbatę. Obok niego dwie służące:
Małgosia — starsza, krzątała się koło kuchni, Józia zaś,
która jest u nas dopiero od wakacyj siedziała przy stole i
rozmawiała z gościem. Wszyscy troje byli z Kaolina i mieli
sobie dużo do powiedzenia o wspólnych znajomych.
Obrazek był idyliczny — i gdyby nie nastrój, w jaki mnie
wprowadziła żona swojem: „Gdyby“..., tobym się z
przybyszem rozmówił.
Alem zaniechał wszelkich badań i spokojnym a
lodowatym głosem powiedziałem:
— Słyszałem, że ten młody pan (jako demokrata tytułuję
każdego „panem“) zamierza tu nocować!
— Tak jest, proszę pana — odrzekł młodzieniec,
nawiasem mówiąc, wcale przystojny chłopiec.
— Tu nie jest miejsce na nocleg dla pana — tu są
kobiety — i mężczyzna spać tu nie może. Proszę sobie
noclegu szukać gdzie indziej.
— Dobrze, proszę pana — odrzekł nasz gość z Kaolina i
— natychmiast wyszedł.
Ja zaś wróciłem do jadalni triumfujący, ale niebardzo
pewny, czy to, com uczynił, miało jaki sens, czy nie. W
każdym razie moja żona przekonała się, że jestem
mężczyzną, a ciotka pocałowała mnie w czoło, mówiąc:
— Dobrze zrobiłeś, mój Jerzyku.
Córki moje przez cały czas milczały — ale policzki
miały zaczerwienione. Widać, że je ta sprawa mocno
109
zdenerwowała. Żona mi dziękowała, ale nieco sucho, jakby
była w obawie, że stało się coś niewłaściwego.
Ja natychmiast po kolacji — musiałem iść do roboty;
musiałem rąbać Grabskiego — i starałem się możliwie
skondensować myśli. Ale nim jeszcze wyszedłem,
usłyszałem w kuchni straszny lament: obie dziewczyny
zapłakiwały się gorąco.
Małgosia jest osobą, która pracuje u nas od lat piętnastu
— i traktujemy ją raczej jak przyjaciółkę, niż jako służącą. I
ona też jest do nas przywiązana — a żonie swojej muszę
przyznać, że wiele taktu wykazywała zawsze w tej sprawie
i umiała wprowadzić między nami harmonję. Wspominam
o tem, gdyż jest to rzecz dzisiaj rzadka. Małgosia jest
niezamężna, ale zwolna zaczyna jej wiek dokuczać: nie ma
siły dostatecznej do wykonywania wszystkich prac,
zwłaszcza od czasu, gdy moja żona zaprowadziła „obiady
domowe, tanie i pożywne“ — i trzeba codzień gotować na
dwadzieścia kilka osób. Z tego powodu sprowadziliśmy dla
niej pomocnicę — w osobie Józi, również z Kaolina.
Małgosia, jako przedstawicielka klas nieposiadających,
była w naszej rodzinie jedyną osobą, która w tym roku
wyjechała na odpoczynek wakacyjny. My wszyscy
pozostaliśmy w Warszawie. Małgosia siedziała w Kaolinie
blisko siedem tygodni, gdyż ją tam wszyscy bardzo lubią i
puścić nie chcieli. Ma tam wielu krewnych i przyjaciół, a w
każdej prawie chacie jest kumą — „kochaną ciocią
Małgosią“.
Ostatecznie Małgosia wróciła razem z Józią, którą
bardzo starannie i szczęśliwie wybrała. W kuchni było
110
łóżko żelazne, na którem sypiała Małgosia, a oprócz tego
łóżko polowe, rozkładane na noc dla Józi. Można
powiedzieć, żeśmy w departamencie służby domowej
wygrali wielki los na loterji.
Tymczasem dziś...
Siedziałem przy biurku redakcyjnem mocno wzburzony.
Zacząłem takie gromy ciskać na Grabskiego, że jeżeli ten
człowiek nie runie jutro, to widać niema siły, coby go
mogła obalić. Wykazałem jak na dłoni, że „jego“ podatki
rujnują ziemiaństwo, przemysł i kupiectwo; że niedługi
czas, a wszyscy ludzie z klas najzamożniejszych — padną
w piekło bankructwa i nędzy; to, co się zowie inteligencją
— straci ostatnie szczątki swego stanowiska; kraj runie w
otchłań proletaryzacji powszechnej, ciemnoty i anarchji, z
czego nie omieszkają skorzystać dobrze zagospodarowane,
a dyszące zemstą Niemcy i zbrodnicza ale karna Moskwa:
szaleć zacznie komunizm i bolszewizm, poczem nadejdzie
nowy upadek Polski, nowy podział, stuletnia niewola i t. d.
Tak tragicznie mi się przetransponowała historja
dzisiejszego wieczora. Alem się uspokoił tem wylaniem
żółci: zacząłem się uśmiechać, nietyle sam do siebie — ile
do swego artykułu. Nigdy nic równie tęgiego nie napisałem.
Tylko byłem niespokojny co się stało z tym chłopcem.
Telefon. — Halo, halo! kto mówi?
— Czy jest Jerzy?
— Przy telefonie. Kto mówi?
— Komisarz XLV okręgu.
— A, Stefan?
— Tak jest.
111
— Czego sobie życzysz?
— Tu jest sprawa, w której twoje nazwisko się
wspomina.
— Cóż to za sprawa?
— Podobno usunąłeś z domu dziś wieczorem pewnego
młodego człowieka z Kaolina. Chciał u was nocować, a tyś
mu nie pozwolił.
— Tak, to prawda.
— Otóż — jest to bardzo przyzwoity człowiek, lat 27,
odbył służbę wojskową, otrzymał krzyż za męstwo.
Wszystkie papiery ma w porządku. Chciał w Kaolinie
wstąpić do milicji i z tego powodu przybył do Warszawy.
Wziął z sobą sto pięćdziesiąt złotych. Miasta nie zna — i
dlatego chciał nocować u was.
— Zaczynam się domyślać. Byłem o niego niespokojny.
Może go napadli i ograbili? Może go aresztowaliście jako
włóczęgę?
— Coś jakby. Poprostu napotkał jakąś dziewczynę, która
mu zaproponowała nocleg u siebie. Ponieważ jest to
człowiek, który obyczajów warszawskich nie zna, a jest
bardzo wierny swojej żonie — nie chciał jej zdradzać z
nieznajomą osobą, ale szczerze jej powiedział, poco przybył
do Warszawy, jak miał zamiar nocować, jak go wyleli, ile
ma pieniędzy. O tobie dziewczyna powiedziała wprost, że
jesteś „drań“. Zapewniła go, że nie żąda od niego miłości,
ale żeby jej za nocleg zapłacił 20 złotych. Młody
kaolińczyk zgodził się na to — i poszedł do niej nocować.
Usypiał już, ile że był znużony podróżą — gdy naraz
weszło do izby dwóch drabów, którzy go półsennego
112
okradli i zabrali mu zegarek i wszystkie pieniądze;
zostawili mu jednak dwa złote „przez ludzkość“. Poczem
wyprowadzili go z tej siedziby i wypędzili na ulicę. Tak
więc drugi raz został wygnany. Błądził teraz biedak
ulicami, at go policjant zapytał, co za jeden. Wygnaniec
szczerze mu całą historję opowiedział — i zaprowadzono
go do komisarjatu. Takiego to bigosu narobiłeś. Musisz się
zająć tym człowiekiem. Do rana posiedzi u nas. Ja mam
dyżur tej nocy.
— Będę u was.
Zadzwoniłem na woźnego. Oddałem mu artykuł do
drukarni. Było już koło czwartej rano — i postanowiłem iść
do komisarjatu, aby się zobaczyć ze Stefanem. Był to mój
stary kolega szkolny: razem braliśmy dwójki z łaciny i
razem przechodziliśmy elementarną szkołę Amora. Trzeba
było jednak zebrać 150 złotych, jako odszkodowanie dla
nieszczęśliwego chłopca. Miałem sam koło 50, od kolegów
zebrałem koło stu — i ruszyłem na ulicę Focha, gdzie był
komisarjat.
Sumienie mnie gryzło, żem narobił niedorzeczności.
Nigdy nie stawałem w obronie cnoty, i oto naraz
spudłowałem. Co to znaczy brak wprawy! Zająłem się
rzeczą, na której się nie znam.
Stefan — jak wspomniałem — miał dziś dyżur i siedział
w swoim gabinecie. Uprzedziłem go, że przyjdę, — czekał
na mnie.
Wręczyłem mu jakieś 130 złotych, a Stefan od siebie
dodał 20. Chłopiec nie pamiętał dokładnie ulicy i numeru
domu, w którym mieszkała dziewczyna; zauważył tylko, że
113
latarnia z numerem miała szkło nie niebieskie, lecz
zielonawe. Takich latarń jest niewiele. I łatwo można było
skontrolować, który to dom. Z drugiej strony prosiłem, aby
Stefan poparł starania młodego wygnańca i aby możliwie
prędko zaspokoić jego prośbę. Stefan mi obiecał, że sprawę
załatwi, gdyż chłopiec mu się podobał: jest solidny i godny
zaufania.
Komisarz chciał mi aresztanta sprowadzić, ale przyznaję
się do tej małoduszności, że nie śmiałem spojrzeć mu w
oczy. Prosiłem natomiast Stefana, żeby chłopiec, gdy z
więzienia wyjdzie, przyszedł nas odwiedzić.
Pożegnałem komisarza i ruszyłem do domu. Szedłem
niezbyt pewny siebie: co też zastanę w domu? Żona moja
już nie spała. Owszem, jakem się dowiedział, całą noc spać
nie mogła, gdyż bardzo się zdenerwowała tem wszystkiem,
co się zdarzyło wczorajszego wieczora.
— A to wszystko przez ciebie! — dodała w charakterze
konkluzji.
— Domyślałem się tego.
— Bo ty zawsze jesteś taki raptus — szast prast —
wszystko robisz bez zastanowienia! Pocoś ty chodził do
kuchni i wypędził tego człowieka? Nicby się złego nie
stało, gdyby i spał tutaj. Bo Małgosia z Józią spałyby w
jednem łóżku, a on na łóżku polowem w oddaleniu od nich.
Moralność nicby na tem nie ucierpiała...
Rozmyślałem, czy mam powiedzieć żonie to, czegom się
dowiedział o losach młodego człowieka. Postanowiłem się
wstrzymać, aby nie komplikować sytuacji.
— Nie masz pojęcia, co się tu działo, kiedy wyszedłeś.
114
Poczciwa Małgosia aż spazmów dostała: musieliśmy ją
ratować laurowemi kroplami.
— Więc to tak — proszę pani — to ja tu służę tyle lat, a
pani mnie traktuje jak ulicznicę — i nie pozwala u mnie
spać znajomemu? Jak ja tam przyjeżdżam, to mnie w
Kaolinie wszyscy na rękach noszą, pieszczotami mnie
obsypują: „kochana ciociu Małgosiu“ — tak wszyscy
mówią — a ja, co mogłam się raz im za to wywdzięczyć, to
mnie pani kompromituje docna! Przecież ja nie będę śmiała
tam nikomu spojrzeć w oczy. Ach, co za wstyd, co za
wstyd! A co powie jego żona, że ja mu u siebie spać nie
pozwoliłam. Ładne o mnie będzie miała pojęcie!
— Otóż to mnie uderzyło. To jest zupełnie inna
moralność: moralność klas nieposiadających — i niema w
niej ani źdźbła tej obłudy, którą się odznacza moralność
klas t. zw. wyższych. Każde słowo Małgosi jest
zaprzeczeniem tego wszystkiego, co mybyśmy powiedzieli.
— No, i cóż dalej?
— Trzeba ci wiedzieć, że żona tego człowieka — to
najlepsza przyjaciółka Małgosi; jest to jej chrzestna córka, a
Małgosia trzymała ją do chrztu, kiedy sama miała lat
dwanaście, była jeszcze dzieckiem, a potem ją
wychowywała. I oto teraz...
— Ale dlaczego ona była taka kwaśna, jak powiedziałaś
— z przyczyny jego obecności?
— Właśnie to samo jej mówiłam: ale ona zaprzecza.
Wcale nie była niezadowolona. Tylko była zakłopotana,
jaki będzie nasz stosunek do tej sprawy.
— Słowem, jest to nieporozumienie dwóch
115
światopoglądów. Nasza cnota jest krucha — i jabym panu
Kazimierzowi nie pozwolił spać z tobą, ani pani
Kazimierzowa na toby nie pozwoliła: ale Małgosia jest
pewna siebie — ona wie, że jej się nic złego nie stanie — i
przeciwnie — żona znajomego obrazi się, jeżeli mu ona u
siebie spać nie pozwoli. Może to jest nieco prostacze, ale
szczere i bardzo uczciwe.
— Ale też serce biło Małgosi jak młot! Zanosiła się od
płaczu. Czuje się bardzo poszkodowaną na honorze.
Powiedziała, że już cię nie lubi tak, jak lubiła dotychczas.
Jest obrażona. Zawzięta.
— A Józia?
— Józia trochę spokojniej traktowała cały ten dramat, ale
też popłakiwała: łzy jej ciurkiem płynęły z oczu.
— No, ale koniec końców uspokoiłyście się.
— O, nieprędko! Małgosia nie mogła zasnąć — i coraz
nowe sobie wyobrażała okropności tam, w Kaolinie, jako
skutek dzisiejszej awantury. Musiałam jej dać bromurolu:
dopiero zasnęła.
Powiedzieć, czy nie powiedzieć? Postanowiłem się
wstrzymać do chwili, gdy nieznajomy wygnaniec zjawi się
ponownie w naszym domu. Oczekiwałem go koło
dziewiątej, dziesiątej rano. Ale nie przyszedł.
Dowiadywałem się o niego u komisarza. Stefan mnie
objaśnił, że pieniądze mu wręczył, niby jako odebrane od
złodziei, i prosił go w mojem imieniu, aby zaszedł do nas.
Ale młody człowiek wręcz odmówił. Obrażony jest na mnie
śmiertelnie — i nigdy już do nas nie przyjdzie. Stefan
obiecał mu sprawę jego poprzeć; on zaś natychmiast
116
pojechał na dworzec kolejowy i wrócił do Kaolina. Ani
słowem nie dał znać o sobie.
Tak się skończyła ta historja nieporozumień: gdyż ja
byłem przekonany, że staję w obronie honoru i cnoty
Małgosi, a tymczasem wszystko stało się naodwrót.
Małgosia jest na mnie obrażona — nie mówi do mnie —
i na znak swej pogardy dla mojej osoby przestała mi
czyścić buty. Józia też poszła za jej przykładem. Trwało to
przez trzy dni, a że czułem się winny, nie śmiałem się
upominać o swoje prawa. Przez tę parę dni buty czyściły mi
córki, które pracują w biurze, jako maszynistki — i musiały
przez te parę dni wstawać o kwadrans wcześniej.
Ostatecznie stosunki się jakoś unormowały, i choć
Małgosia jest jeszcze rozżalona, to jednak od czasu do
czasu parę słów do mnie mówi.
Kandydat na milicjanta w Kaolinie, który wraz z żoną
pisywał nieraz do Małgosi długie listy, teraz milczy
całkowicie, nieprzejednany.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

117
N O C
(Opowiadanie reemigranta)

Se non è vero, è ben trovato.

Był już r. 1919, a ja ciągle jeszcze nie mogłem wyrwać


się z Moskwy, gdyż różne sprawy mnie tu zatrzymywały.
Wszyscy prawie moi bliscy znajomi dawno już siedzieli w
Warszawie, gdy ja wlokłem się w kieracie, związany ze
sprawami towarzystwa: „Krokodyl“.
Była to wytwórnia lamp w Warszawie, nazwana tak od
swego znaku fabrycznego, który wyobrażał małego
krokodyla. W czasie wichury w r. 1914 ministerjum wojny
kazało nam wyrabiać kapsle do pocisków — i doszliśmy w
tym kierunku do znacznej doskonałości, tak, że kiedy w
roku następnym zaczęła się ewakuacja — i naszą fabrykę
zmuszono, aby się przeniosła poza sferę działania armji
niemieckiej.
Cały więc zarząd fabryki, administracja, dwudziestu
kilku robotników — wraz z całym dobytkiem (miedź,
maszyny, piece), a także żony i dzieci naszego personelu:
wszystko to pewnego ranka znalazło się w białokamiennej
Moskwie, na ulicy Trzeciej Mieszczańskiej, zajęło pewną

118
kamienicę i tu na pewien czas się osiedliło.
Robiliśmy doskonałe interesy, gdyż kapsle były w
niezliczonych ilościach potrzebne armji rosyjskiej.
Po przewrocie r. 1917 nowy rząd zajął naszą fabrykę,
znacjonalizował ją i dał nam za inspektorów kilku
analfabetów, którzy w ciągu dwóch tygodni zrobili w
naszym zakładzie taki przeraźliwy chaos, że poprostu
doprowadzili go do zupełnego upadku. Cały nasz zarząd,
administracja, robotnicy w r. 1918 uzyskali paszporty i
wyjechali do Warszawy.
Tylko ja oraz dwóch jeszcze urzędników biurowych
pozostaliśmy w Moskwie dla likwidacji zniszczonego
interesu.
Likwidacja zajęła nam sporo czasu, a nadto miałem
jeszcze zobowiązania względem różnych naszych dawnych
dostawców, kupców i innych osób.
Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że już dość nam tej w
gruzy rozpadającej się Moskwy. Obliczyłem swoje kapitały:
miałem jakieś 10.000 rubli carskich oraz trzydzieści parę
złotych dziesięciorublówek. Najbardziej dbałem o te
pieniądze złote — i zręcznie je rozsypałem w pakietach
herbaty, w workach kaszy, w tytuniu; zaszyłem je potroszku
w krawaty, w marynarki, w palta i t. d. Kilka zostawiłem
przy sobie. Co do 10.000 papierowych, to uzyskałem
pozwolenie na ich wywóz; zresztą kosztowało mnie to
2.000 rubli. Pozwolenie wyrobił mi jakiś wpływowy mąż
komisarski w urzędzie, w którym starałem się o paszport.
Był to, jak się okazało, mój stary znajomy, który się bardzo
ucieszył na mój widok. Za młodych lat znałem go, jako
119
ucznia golarskiego przy ul. Elektoralnej. Był tam kiedyś
„felczer i koifer“ p. Rozenberg, a młody Ischakowicz
sposobił się u niego do tej samej profesji. Jakiemiś drogami
w r. 1917 trafił do Moskwy — i odrazu pozyskał wysokie i
wpływowe stanowisko.
Przyjął je — jak mi to w szczerem wyznaniu na
osobności oświadczył — ze strachu. Przyszli raz do niego:
kazali mu coś głosować, coś podpisać, i grozili, że jeżeli nie
— to zrobią ze mną straszny gwałt! Co miałem robić?
Głosowałem, krzyczałem, podpisałem — i tak zostałem
komunistą pierwszej klasy. Pan teraz jedzie do Warszawy!
Oj, żebym ja mógł się tam dostać! Ale czy to ja mogę? Ja
panu co powiem: ja jeszcze komisarzem zostanę — od
wojennych dzieł, albo targowych dzieł. Teraz wszystko jest
możliwe. I co ja na to poradzę? Tutaj są takie porządki.
Ostatecznie dał mi różne poświadczenia, które później
zatwierdził polski urząd reemigracyjny. Zbieraliśmy się
powoli, by wyjechać z Moskwy. Odwiedzałem jeszcze
niektórych znajomych — Polaków i Rosjan, aby się z nimi
pożegnać.
Chodzenie po ulicach nie było rzeczą łatwą, gdyż tu i
owdzie włóczyły się zbrojne bandy chłopców do lat
dwudziestu najwyżej, krasnoarmiejców, którzy strzelali
jużto na wiwat, jużto węsząc kontrrewolucjonistów.
Pewnego razu wracałem około godziny ósmej
wieczorem od jakichś znajomych — szedłem Twerskim
bulwarem. Był początek września, i wieczór już zapadał.
Ubrany byłem możliwie nędznie, aby wyglądać na
„towarzysza“. Nie chcąc na wszelki wypadek być bez
120
pieniędzy, wziąłem z sobą 1.000 rubli i dwa złote imperjały.
Szedłem ostrożnie; bulwar był pusty, ale środkiem ulicy
przechodzili wciąż strażnicy „nowego porządku“ i szukali
„buntowszczyków“ nowego typu. Przytem „gromko“
śpiewali — prawie ciągle jedną i tę samą pieśń:
Po ulicach chodiła
Bolszaja krokodiła:
Onà — onà
Zielonaja byłà!

Pewien muzyk pouczał mnie kiedyś, że ducha wielkich


momentów dziejowych najlepiej poznać z tego, co lud
śpiewa. Owóż w rewolucji rosyjskiej najbardziej się
upowszechniła ta absolutnie bezmyślna piosenka. Śpiewali
ją wszyscy i nieustannie. Do marszu była niezła.
Dodam, że nie było tu żadnej aluzji do naszego
„Krokodyla“.
Krasnoarmiejcy, stosownie do humoru, od czasu do
czasu zatrzymywali mnie i żądali dokumentów.
Miałem wszelkie papiery, a nawet przepustkę nocną,
którą mi wydał golarz z ulicy Elektoralnej. Tak się jakoś
prześlizgiwałem poprzez niebezpieczne drogi moskiewskie,
pozbawione zupełnie oświetlenia. Szczęściem księżyc
świecił dość jasno.
Ilekroć widziałem zupełną pustkę — przyśpieszałem
kroku. I oto na bulwarze natknąłem się na kobietę, dość
ubogo przyodzianą, ale z ruchów jej, chodu, z postawy, z
małych nóżek — łatwo było odgadnąć, że jest to jakaś
upadła wielkość; może z arystokracji — jaka księżna,

121
generałówna, szlachcianka; osoba, która musiała przedtem
zajmować wyższe stanowisko społeczne.
Było to dla mnie zjawienie tak dziwne, że nie zawahałem
się spojrzeć jej w oczy. Była bardzo przystojna, miała w
twarzy dużo słodyczy i nader serdeczne spojrzenie.
Robiła wrażenie istoty ponętnej i tkliwej: zdawała się jak
dziecko zabłąkane. Chociaż w nędznej sukni wyglądała
staro, nie zdawała się mieć więcej nad 27 — 28 lat.
Zacząłem się zastanawiać nad jej losem: zapewne
głodem zmuszona, ta kobieta spadła na samo dno zepsucia.
Ale kiedym się do niej zbliżył, przyśpieszyła kroku.
— Dlaczego pani ucieka? — zapytałem.
— Ach, tak się boję! tak się boję! — powiedziała
miękkim, przenikającym głosem, jaki miewają Rosjanki z
dobrego towarzystwa. — Teraz tak strasznie u nas! Czy pan
mnie zabije?
Ażem się roześmiał prawie na cały głos, gdy usłyszałem
te słowa.
— Skąd pani to do głowy przyszło? Czy ja wyglądam na
zabójcę kobiet?
Teraz dopiero zaczęła mi się przyglądać.
— Ach, naprawdę, nie! Pan jest ubrany „hadko“, ale
teraz wszyscy się tak noszą. I widzę, że pan jest
inteligentny. Może pan był jaki wysoki czynownik?
— Nie, proszę pani. Byłem przemysłowcem, ale teraz
zlikwidowałem interesa — i wyjeżdżam z Rosji.
— Dokąd?
— Do Warszawy!
— Ach, Warszawa! Ja tam byłam z mężem przed wojną!
122
To śliczne miasto. Jak tam wesoło. Gdyby pan mógł mię
zabrać ze sobą!
— Ale skąd pani wraca o tak późnej porze? Gdzie pani
mieszka? Czy pani ma przepustkę?
— Przepustkę mam. Dawna służąca mojej ciotki
wyrobiła mi ją u komisarza. A byłam u tej ciotki
generałowej, żeby mi dała co do jedzenia, bo u nas straszny
głód. Męża mi komuniści zabili, a ja żyję ze starym ojcem,
co miał czterdzieści wsi we wszystkich gubernjach naszej
imperji, a teraz nie ma nawet kawałka chleba. Ale ciotka też
nic nie ma — dała mi parę pastylek sacharyny i sześć
kartofli; służąca stara, bardzo wierna, przynosi jej co rano.
Taki to nasz los. Widać Bóg za nasze grzechy tak nas karze.
W tej chwili dał się słyszeć odgłos kroków jakiegoś
oddziału czerwoniaków. Kobieta pochwyciła mię za ramię:
— Idą — idą! Zabiją!
Kazali się nam zatrzymać. Obejrzeli dokumenty.
— „Prochoditie!“ — Poszli.
— O, jak ja się boję! jak ja się boję! — ślicznie to
wymawiała. — Nie wiem, czy dojdę do domu — na Wielką
Sadową.
— Pani mieszka na Sadowej?
— O, jaki pan byłby dobry, gdyby pan mię odprowadził!
Jak ja panu będę wdzięczna! Teraz mało dżentelmenów.
Taki przeklęty reżym! Co pan o nim myśli?
W tej chwili przyszło mi do głowy, żeby ją raczej
zaprosić do siebie; ale się powstrzymałem. Co zaś do
rozprawy politycznej, to tyle było w Moskwie
prowokatorów, że własnemu cieniowi nikt nie wierzył.
123
— Jestem cudzoziemiec — powiedziałem jej — i nie
wydaje mi się właściwem sądzić taki przewrót w obcym
kraju.
— Może pan ma rację.
Zaczęła teraz mówić po francusku. Opisywała mi
przeżycia ostatnich paru lat, od chwili abdykacji cesarza.
Mąż jej miał dobre stanowisko w zarządzie stadnin
cesarskich, a jej ojciec prawie całe życie był gubernatorem
to w tym, to w innym obwodzie. Wychowywała się w
zbytkach i nadmiernych bogactwach. Jeździła zagranicę.
Znała Szwajcarję, Włochy, Francję. „Ach! Biarritz,
Arcachon, Ostenda, Trouville! Ach, Riviera, Nicea, Monte
Carlo! Już to na zawsze stracone!“ — Tak szczebiotała
czarownie — i robiła na mnie wrażenie dziecka, któremu
lalka się potłukła.
Szczerze wyznam, że mało która kobieta podobała mi się
tak, jak ta nieznajoma. Tyle miała wdzięku niemal
dziewczęcego, tyle naturalności, takie słodkie uśmiechy, tak
wyrobioną dialektykę — i tak upajająco lękała się tego, co
się stać może przy tym okropnym reżymie!
Nie chcę powiedzieć, że się zakochałem z miejsca;
bynajmniej, ale bardzo mię interesowała, i towarzystwo jej
było mi niezmiernie miłe: jakby jakaś oaza na tle tej
straszliwej pustyni, co naraz zapanowała tu wkoło.
— Na Sadową to jeszcze daleko. Możeby pani lepiej do
mnie wstąpiła? — zdecydowałem się zrobić jej taką
propozycję.
— Z przyjemnościąbym się na to zgodziła. Czemużby
nie? Ale papa będzie niespokojny, bo po południu wyszłam
124
z domu, i on nie wie, co się ze mną dzieje. A nie mam
nikogo więcej na świecie.
Uznałem słuszność tego poglądu. I dalej, gawędząc coraz
serdeczniej, zbliżaliśmy się do ul. Wielkiej Sadowej.
Oparła się miękkiem dotknięciem swego ramienia na
mojem ramieniu i tak szliśmy dalej po bezbrzeżnie pustych
ulicach, nasłuchując ciągle, w której stronie huczą strzały.
„Twerski bulwar“ należy do tak zwanego „pierścienia
bulwarnego“, który płynie w środku Moskwy, jak planty
krakowskie. W odległości 20 minut drogi jest drugi wielki
pierścień bulwarowy, zwany ulicą Wielką Sadową.
Pierścień ten liczy zapewne do dziesięciu kilometrów. Koło
nie jest prawidłowe i znaczna część Wielkiej Sadowej — to
szeroka ulica raczej letniskowa, niż miejska. Szereg gęstych
ogrodów, a w każdym ogrodzie dom, najczęściej t. zw.
„osobniak“, t. j. dworek dla jednej rodziny, parterowy lub
jednopiętrowy; bywają domy murowane, ale najczęściej
drewniane. W niektórych są różni lokatorzy, i na
sztachetach, osłaniających ogrody, trafiają się szyldziki z
napisem: „fryzjer“, „praczka“, „krawiec“ i t. d.
Przed takim domkiem stanęliśmy; byłem tak zagadany z
moją towarzyszką, że nie zauważyłem numeru. Chociaż od
bulwaru do Sadowej nie jest daleko, ale samą Sadową
szliśmy ze 20 minut. Księżyc już gdzieś odpływał w
nieskończoność; gwiazdy gasły, ale było jeszcze ciemno.
Nieznajoma zatrzymała się przed jedną ze sztachet — i
wyjęła z kieszeni mały kluczyk, którym otworzyła furtę.
Nawiasem mówiąc, było to zupełnie zbyteczne, gdyż
ludność Moskwy w braku opału najspokojniej kradła
125
tarcice, z których składały się sztachety. Można było z
łatwością do ogrodu się dostać szerokim otworem furty, a
nawet parkanem w któremkolwiek miejscu.
Znaleźliśmy się wreszcie w alejce, prowadzącej do domu
mojej pięknej nieznajomej. Chciałem się z nią pożegnać,
ale ona z najsłodszym uśmiechem, dziękując za opiekę,
prosiła mię, abym nie pogardził ich skromnym dachem i
abym wstąpił do nich na herbatę.
Rozumiecie, żem przystał z ochotą.
Weszliśmy na werandę. Pani zapukała i drzwi się
otworzyły. Ukazał się człowiek starszy, szpakowaty, ale
jeszcze bardzo rześki, lat pięćdziesięciu kilku. Miał na
sobie t. zw. frencz koloru chaki, resztka stroju
żołnierskiego.
Byliśmy w przedpokoju. Ojciec, trzymając w ręku mały
świecznik mosiężny z niewielką łojówką, zawołał radośnie:
— Ach, nakoniec przyszłaś, Soniu! Prawdę mówię, a nie
kłamię! Gdyż mi świadectwo daje sumienie moje w Duchu
Świętym: że mam wielki smętek i ustawicznie boleje serce
moje.
Zdziwiła mię ta przemowa. Czy ten stary nie jest trochę
mente captus? A jednocześnie mrugając okiem, pytał córkę
widać o mnie.
— Ten pan był tak dobry, że mnie odprowadził.
Zaprosiłam go na herbatę.
Szepnąłem swoje nazwisko. Ona zaś mi rzekła w rodzaju
wyjaśnienia:
— Mój ojciec ciągle czyta Apokalipsę i takim się
językiem nauczył mówić.
126
Ukłonił mi się stary i rękę podał.
— Dziękuję panu. Bo to teraz na świecie straszni
smokowie się włóczą. A z gęby ich wychodzi ogień i dym, i
siarka. A od tych plag pobita jest trzecia część ludzi. Ocalił
pan tę czystą gołębicę. Pozdrowienie ci, iżeś
popieczętowany sługa boży.
— Proszę — rzekła Sonia — niech pan wejdzie, bo to i
świeczki szkoda.
Wszedłem za nimi do jadalni czy salonu. Zdaje się, że
mieszkanie było niewielkie. Skórzana, podniszczona
otomana stała w jadalni, pośrodku stół i parę krzeseł. Na
małym stoliku samowar. Na ścianie parę portretów-
fotografij: kilku wojskowych, kobiety. Umeblowanie
nędzne. Jedyny przedmiot zbytku — to pianino Bechsteina.
Z dwóch stron spostrzegłem dwoje drzwi, co prowadziły do
innych pokojów.
Do jednego z nich weszła dama — i po chwili, bez
płaszcza wróciła po samowar. Chciałem jej dopomóc, ale ze
śmiechem odrzuciła moją służbę, mówiąc, że sama sobie
lepiej da radę.
Zostałem sam ze starym. Przy małej świeczce, która
żałobne światło rozlewała po izbie, ojciec mojej
nieznajomej, wskazując książkę leżącą na stole, rzekł mi:
— Panie, gdyby nie ta książka, to jabym wpadł w
obłąkanie. Ale tu w Apokalipsie jest prawda. Wszystko
przewidziane. Czy pan czytał Morozowa objaśnienie
Apokalipsy?
— Owszem, czytałem. Ale zupełnie mnie nie przekonał.
— Bardzo słusznie. Pan mi się podoba. Morozow to był
127
nihilista — bolszewik. W Pietropawłowskiej twierdzy
siedział całe życie — i słusznie. Bo to on jest jednym z
ojców tego przewrócenia świata...
— Zapewne! On tam widzi poprostu jakiś układ gwiazd
— i nic więcej — —
— Układ gwiazd? Ale co ten układ znaczy?
„I zakrzyknął drugi Anioł w mocy: upadła, upadła
Babilonja wielka — i stała się mieszkaniem czartów i strażą
wszego ducha nieczystego. A królowie ziemie
wszeteczeństwo z nią płodzili. I kupcy ziemscy z mocy
rozkoszy jej bogatymi się stali...
„A oto w jeden dzień przyjdą plagi jej: śmierć, i smętek,
i głód, i ogniem będzie spalona: iż mocny jest Bóg, który ją
osądzi.
„Biada, biada! miasto ono wielkie Babilonja, miasto ono
mocne: iż w jedną godzinę przyszedł sąd twój!
„A kupcy ziemscy płakać będą i żałować na nią: iż
towarów ich żaden nie kupi, towaru złota i srebra, i
kamienia drogiego, i pereł, i bisioru, i szkarłatu, i jedwabiu,
i karmazynu — — i wszelkiego naczynia z miedzi, z
żelaza, z marmuru — — i cynamonu, i maści, i kadzidła, i
wina, i oliwy, i mąki, i pszenice, i owiec, i koni, i
niewolników, i dusz ludzkich...
— Upadł nasz Babilon za grzechy nasze i Bóg zsyła na
nas wszystkie plagi egipskie — i coraz nowe grzechy każe
nam popełniać!.. — Tu zaczął bić się w piersi i jak piewczy
cerkiewny wołał: — Pomiłuj ny, pomiłuj ny!
Istotnie tekst Apokalipsy dość trafnie malował stan
dzisiejszy w Rosji. Ale był to przedmiot, o którym wolałem
128
milczeć. Słuchałem tylko, co deklamował eks-gubernator.
Nawiasem mówiąc, nie miał on wcale miny człowieka
wygłodzonego: tak samo zresztą, jak i Sonia. Widać, że
posiadali jakieś zasoby i odżywiali się nieźle. Głód, o
którym wspominała piękna dama, był zapewne retoryczną
przesadą.
Nareszcie wróciła Sonia. Samowar był gotowy. Tym
razem nie odrzuciła mej pomocy. Wszedłem do jej pokoju:
był to pokój damy zubożałej. Ładne łóżko metalowe, na
ścianach różne ornamenta, wachlarze, malowanki, bukiety
sztucznych kwiatów, szarfy kolorowe — wszystko nie bez
smaku ułożone. Lusterko z konsolą. Szafka zwykła
kuchenna, w której mieściły się kostjumy — była już
nabytkiem z nowej epoki. Na biurku (właściwie nędznym
stoliku) kilka romansów francuskich przedwojennych:
Bourget, Loti, A. Daudet i in. Dalej była kuchnia, której
drzwi otwierały się na ogród. Drzwi były zlekka otwarte:
samowar stał nazewnątrz — na schodkach kuchni, w
ogrodzie. Tu mię zaprowadziła Sonia i prosiła, bym
samowar zaniósł do pokoju.
— Niech pan nie myśli, że ja się lenię. Bo ja codzień tu
wodę sama dźwigam ze studni. Tylko myślałam, że panu
sprawi to przyjemność.
— Ależ niesłychaną! Takie piękne, wypieszczone
stworzenie — i tak musi się trudzić!
O, jakże słaba jest istota ludzka! Nie wytrzymałem:
objąłem Sonię wpół — i zacząłem ją całować — całować
— całować! Ona niby to się wzbraniała, ale niebardzo; niby
to się gniewała na mnie, ale śmiała się przytem jak dziecko.
129
— Proszę skończyć! Jeszcze kto zobaczy!
Skończyłem. Ale moje marzenia popłynęły daleko na
niepowstrzymanych skrzydłach. Zaniosłem samowar do
jadalni, gdzie stary siedział przy wciąż malejącym ogarku
świecy — i czytał półgłosem Apokalipsę.
— Znam uczynki twoje, iż masz imię, iż żywiesz, aleś
jest umarły. Bądź czujny, a utwierdzaj inne, co umrzeć
miały. Albowiem nie najduję uczynków twoich zupełnych
przed Bogiem moim. Po chwili zaś dodał:
— A ja panu mówię, że wszystkie nieszczęścia zaczęły
się od czasu, kiedy przestali bić rózgą!
Sonia weszła wraz ze mną, przynosząc na talerzyku kilka
kęsów czarnej masy, która miała wyobrażać chleb. Nalała
herbatę do szklanek i każdemu ofiarowała po jednej;
sacharyna miała służyć do ocukrzenia napoju. Co się mnie
tyczy, wolałem herbatę gorzką, ale Sonia i jej ojciec
przywykli do sacharyny i znajdowali w niej smak dobry.
Stary zamilkł, a Sonia bardzo się ożywiła i zaczęliśmy
rozmowę o powieściach francuskich, o miłości, o teatrze
Stanisławskiego, o różnych dziełach dramatycznych, o
operze, o śpiewie, o muzyce, o Szumanie, Bachu, Szopenie.
Sonia była wielbicielką Szopena i obiecała mi coś
zagrać. Objaśniła mię, że prawie wszystkie meble musieli
sprzedać, ale fortepian zachowała, i nawet rząd jej na to
pozwolił, gdyż podała się za nauczycielkę muzyki, i jej
„trudowaja kniżka“ tak właśnie opiewa.
Po herbacie zaczęła grać i istotnie grała b. przyjemnie, z
odczuciem i pogłębieniem. Muzyka mnie rozmarzyła — i
myślałem o tem, jak się zobaczyć z Sonią choćby jeszcze
130
raz przed wyjazdem. Zacząłem jej o tem szeptać — i już
miałem jej naznaczyć „randkę“, uprzedzając ją, że czas już
do domu, gdy ona mi powiada:
— Poco pan do domu będzie wracał? Po takich
niebezpiecznych drogach — jeszcze noc — może się panu
trafić co złego. Niech pan się prześpi u nas — a jutro rano
będzie panu raźniej wracać.
Pomysł bardzo mi się spodobał. Roiło mi się, że ten
nocleg w rozkoszny sposób wyzyskam. Stary pewnie
będzie spał, a Sonia tak zachęcająco spoglądała na mnie...
Pokazała mi na drugie drzwi:
— Tam się pan umieści. Tylko, że wszystko będzie
pociemku, bo świeczka się kończy.
— Dziękuję pani za gościnę — rzekłem, mrugając
mimowoli okiem porozumiewawczo.
Sonia śmiać się zaczęła, jakby mówiąc:
— Rozumiem. Zgoda na wszystko!
Było mi słodko, pieściwie, nadzieja przygody
nieoczekiwanej kołysała mię i upajała.
— Papo! — rzekła Sonia. — Pan zostanie u nas na noc.
Odprowadź go do alkowy.
Pocałowałem ją w rękę i życzyłem dobrej nocy. Sonia
pokłoniła się nam i poszła do swego pokoju.
Mówiąc nawiasem — świeczka już zupełnie zgasła.
Byliśmy w mroku całkowitym. Stary otworzył drzwi i
powiedział:
— Proszę, niech pan wejdzie. Tam, wprost pod ścianą,
jest łóżko. Dobranoc panu!
Cofnął się i zamknął drzwi. Leciuchny i powolny
131
usłyszałem zgrzyt w zamku.
Dotknąłem drzwi — były zamknięte.
— Widać w obawie o córkę tak czyni — pomyślałem.
Pokój był niesłychanie ciemny. Nie wiedziałem, jak się
w nim poruszać. Nagle przypomniałem sobie, że mam w
kieszeni latarenkę elektryczną.
Zapaliłem ją i przekonałem się, że alkowa nie ma
zupełnie okna. Z żadnej strony wyjścia.
Postanowiłem zobaczyć łóżko i zbadać, czy niema tam
jakich insektów. Zbliżyłem się do jego brzegu i bacznie
sprawę badałem, gdy naraz moja noga uderzyła o coś
miękkiego.
Zajrzałem pod łóżko. Leżał tam człowiek. Szeroko
rozwarte usta świadczyły, że to człowiek umarły.
Dotknąłem go: ciało było zimne, ale jeszcze się nie
rozkładało. Widać trup świeży. Wczorajszy.
Co to ma znaczyć? Czy to nie jest jaka pułapka?
A nuż i mnie taki los czeka?
Postanowiłem przygotować się na wszystko.
Przedewszystkiem zdjąłem buty, aby się zachowywać jak
najciszej.
Trupa wyciągnąłem i położyłem na łóżku. Z pugilaresu
wyjąłem wszystkie dokumenty i paręset rubli; resztę zaś w
pugilaresie umieściłem w bocznej kieszeni marynarki
umarłego.
Sam położyłem się pod łóżkiem na miejscu nieboszczyka
i czuwałem.
Co będzie dalej?
Nie byłem zmęczony — spać mi się wcale nie chciało.
132
Marzyłem o Soni — ale rzecz oczywista, że nie potrafię się
do niej przedostać. Chwilami całe jej zachowanie —
wydawało mi się bardzo podejrzane. Czy ona nie wciągnęła
mię tu z umysłu?
Co znaczy ten trup?
Byłem sam milczący, jak człowiek umarły — oddech
wstrzymałem, jakbym był fakirem. Ale słuch mi się naraz
wyostrzył, że słyszałbym rozmowę robaków, jak Tomcio
Paluch.
Jakoż po pewnym czasie usłyszałem w sąsiednim pokoju
kroki człowieka, stąpającego boso. Potem leciuchny
zgrzycik w zamku drzwi mego więzienia. Drzwi uchyliły
się niezbyt szeroko — i wąska smuga szarawego światła
przenikła do wnętrza alkowy. Stanął w nich ciemno
przybrany generał. Drzwi przymknął, ale ich nie zamknął.
Oko utkwił w łóżko, jakby śledząc moją osobę. Przybliżył
się, miał w ręku sztylet — i zwolna się czając, nagle przebił
serce człowieka, leżącego na łóżku. Potem schylił się i
zaczął gmerać w jego marynarce. Widocznie szukał
pugilaresu. Zanim jednak tę sprawę załatwił, ja
skorzystałem z okoliczności i bez szmeru wysunąłem się z
pod łóżka — wypełzłem z pokoju bez okna i przedostałem
się do jadalni. Tu drzwi od alkowy ostrożnie zamknąłem i
klucz we drzwiach obróciłem. Mój zabójca został wewnątrz
uwięziony. Ja zaś bez butów, coprawda, ale żywy,
śpieszyłem do drzwi głównych. Wyznaję, żem na śmierć
zapomniał o Soni i o tem, że mógłbym teraz skorzystać z jej
bezbronności. Otworzyłem drzwi i wpadłem do ogrodu.
Przedostać się na ulicę — w braku sztachet — nie było
133
rzeczą trudną.
Była godzina czwarta rano, i na ulicy było już prawie
zupełnie biało. Odetchnąłem, jakbym wydobył się z topieli.
Przypadkiem trafiłem na izwoszczyka. Ofiarowałem mu
sto rubli, żeby mnie zawiózł do domu. Zażądał
przedewszystkiem przepustki, bo mogliby go zastrzelić za
kontrrewolucję. Gdym mu ją okazał, chętnie pojechał.
— Ach, Soniu, Soniu! — myślałem. — Czarowna,
słodka, miękka, przymilna istoto!
Zrozumiałem teraz, dlaczego eks-gubernator i jego
córka, mimo powszechnego głodu, wyglądają tak zażywnie.
Na trzeci dzień, zaopatrzony we wszystkie „bumagi“,
opuściłem Moskwę.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

134
Ś M I E R Ć C Z U WA J A

Zdarzyło się w Jarzębinowie, że ulubiony pies pana


Michała Gorby, właściciela tego majątku, został
przejechany przez pociąg kolei żelaznej. Plant kolejowy
snuł się tu o cztery, pięć wiorst od dworu. Widocznie pies
musiał się zapędzić i rzucił się nierozważnie na tajemniczą
bestję, którą ujrzał niespodzianie, a która potoczyła się po
jego osobie i ciężarem swoim go przygniotła.

Stało się to w nocy. Nad ranem znalazł go na plancie


Walek, syn stelmacha, lubownik dalekich wypraw i
poszukiwacz zjawisk niezwykłych. Wielkie też wrażenie
zrobił śród chłopców wiejskich, gdy zjawił się z martwym
psem na ręku koło warsztatu ojcowego. Toć nie każdemu
się zdarza znaleźć psa, przejechanego przez koła pociągu!
Chłopcy mu zazdrościli tego odkrycia, Walek zaś,
rozpoznawszy psa dworskiego, ruszył w stronę dworu.
Pierwsi go zobaczyli Józio i Wandzia, dzieci naszego
gospodarza. Oboje bardzo miłowali psa i, przerażeni
katastrofą, zanosili się od płaczu.
Postanowili mu urządzić godny pogrzeb i pochować go

135
w ogrodzie.
Również i starszyzna była zasmucona tym wypadkiem,
gdyż pies był niezmiernie poczciwy, pełny dobrodusznych
figlów i doskonały do polowania.
W Jarzębinowie w czasie wakacji bawiło zawsze wielu
gości: w owej chwili, oprócz mnie, było jeszcze paru
naszych kolegów, a między innymi pan Władysław
Herkner, zwany Dantyszkiem, gdyż rodził się w Gdańsku,
literat nie bez rozgłosu, a który miał nawet parę miesięcy
sławy, takiej warszawskiej sławy, co to błyśnie, zahuczy,
gaśnie i zamiera.
Ponieważ tragiczna śmierć psa na parę dni stała się
głównym przedmiotem naszych rozmów, ciągle więc
poruszaliśmy wszystkie momenty jego życia i staraliśmy
zanalizować przyczyny jego śmierci.
Pan Władysław powiedział:
— A może to było samobójstwo?
— Co też panu do głowy przychodzi! — rzekła pani
Michałowa, uśmiechając się, gdyż bawiły ją paradoksalne
uwagi Dantyszka.
— Nie jest to niemożliwe. U psów się to zdarza. Nie
znam dostatecznie psychologji zabitego, ale sam przed
kilkunastu laty byłem świadkiem psiej tragedji,
zakończonej niewątpliwie samobójstwem.
— Pan miewa szczególne obserwacje.
— Obserwacja moja, dotycząca wypadku, o któym
mówię, była dostatecznie długa, gdyż trwała blisko dwa
miesiące czasu. Badałem rzecz uważnie i ze wzruszeniem,
gdyż samobójca był najlepszym przyjacielem, jakiego
136
miałem w życiu.
— I cóż mogło być powodem samobójstwa?
— To samo, co najczęściej zdarza się u ludzi:
zawiedziona miłość.
Słuchacze, a zwłaszcza płeć piękna, śmiać się zaczęli.
— Mówię zupełnie serjo. Przyczyną śmierci Czuwaja
było okrucieństwo pewnej suki, którą mój przyjaciel kochał
bez pamięci!
— Co za dziwadła!
— Żałuję prawdziwie, że nie umiem zwierząt opisywać
tak, jak Dygasiński, bo mógłbym na tem tle wspaniałą
powieść ułożyć. Powiem wam prawdę, że zacząłem tę
historję układać wierszem, ale przerwało mi się na drugiej
strofie.
— Jakie to brzmiało? — pytał ten i ów. — Niech nam
pan powie.
— Z przyjemnością. Oto ów „niedokończony poemat“:
Psią miłość śpiewam i tragiczny lament,
A tragizm będzie taki sukisyński,
Że, choć to własny pisze mój atrament:
Powieść tę mógłby stworzyć Dygasiński,
Który, zmierziwszy sobie ludzki nierząd,
Ukochał troski i radości zwierząt.
Choć, im się więcej poznaje człowieka,
Tem psa się więcej szanować zaczyna:
Jednak — i w owem stworzeniu, co szczeka,
Dziś obyczajów jest wielka ruina.
A zwłaszcza suki... Dla waszej nauki
Piszę tę powieść, o potomne suki!

137
— Brawo, brawo! — wołali słuchacze. — Cóż dalej?
— Tu rękopis się urywa. Ale ponieważ wobec
dzisiejszych okoliczności byłoby rzeczą właściwą
przypomnieć żywot i śmierć Czuwaja, przeto zestąpimy z
hymnu do prostej powieści.
Mieszkałem kiedyś w majątku Gończej, gdzie
zajmowałem skromne stanowisko nauczyciela domowego
dwóch baszybuzuków o łbach zakutych, a przytem
nadzwyczajnych urwisów.
Właściciele Gończej byli to ludzie bardzo zamożni i
nawet nieźli, ale papa zapewne też prochu nie wymyślił;
matka zaś uważała się za osobę z lepszej sfery i swój
związek z panem Tadeuszem traktowała jako mezaljans.
Gospodarstwo nie było zbyt porządnie prowadzone, gdyż
zarówno pan jak i pani dziedziczka lubili się wysypiać do
południa. Natomiast chętnie uprawiali rzeczy luksusowe —
np. hodowali konie. W momencie, o którym mówię, mieli
cztery klacze cugowe, zakupione na Węgrzech; z tych dwie
były źrebne. Nadto osiem wypieszczonych wałachów. Poza
tem była tam pewna ilość koni fornalskich.
Mówię tu głównie o zwierzętach, gdyż w owym czasie
zaczęła już we mnie kiełkować mizantropja. Ludziom
przypatrywałem się mało.
Bardzo mię interesowały psy, należące do dworu. Było
ich czworo: dwa, które swobodnie krążyły sobie po świecie
we dnie i w nocy — i dwie półdzikie, z Syberji
sprowadzone, płowej barwy suki-wilczyce o pyskach
ostrych i straszliwych zębach.
Z psów swobodnie krążących jeden był wielki brytan o
138
szerści białej, zlekka błękitnej, przeplatanej dużemi
garściami uwłosienia czarnego; łeb i szyja do połowy były
czarne. Wabił się Boks. Był to straszny leń, niebezpieczny
dla młodych indyczek, których na folwarku było
dwadzieścia kilka. Ze trzy sztuki chytrze zagryzł, a choć go
obito, nic sobie z tego nie robił. Miał zato wielką pewność
siebie — i w oczach jego znać było energję: była to szelma,
która wykona wszystko, czego zapragnie bezwzględnie.
Słowem — był to stwór mocnej woli.
Przeciwnie, miękki w usposobieniu, łagodny i pieściwy
był Czuwaj, mieszaniec wyżła i kundla. Przywiązał się do
mnie i z radością zawsze mię witał; towarzyszył mi w
moich samotnych wycieczkach po lasach i polach — i
zawsze mieliśmy sobie coś do powiedzenia.
Byłem mu wdzięczny za to uczucie, bo właśnie
rozszedłem się, nieco przełamany w sobie, z pewną panną
Wandą, która mię zapewniała, że kocha. Tak samo
przedtem kochała mnie panna Marja.
Ach, wiem, że one mię kochały, ale każda z nich kochała
mię jak „osobliwe zwierzę“, a Czuwaj jedyny kochał mnie
jak człowieka.
Dwie suki, Diana i Maja — był to nabytek świeży: ktoś
je przywiózł z Sybiru wraz z pewnym prześlicznym
kwiatem, który się zowie narcyz syberyjski, albo rose de
Noël, gdyż osobliwość jego polega na tem, że wykwita
przepysznym, białym kielichem dopiero z pod śniegu, na
Boże Narodzenie. Narcyz był dla pani, suki dla pana. Były
to istoty bardzo dzikie — i przez tydzień czasu wcale ich
nie spuszczano z łańcucha, aż się zwykły z otoczeniem.
139
Dłuższy czas psy żyły w dziecięcej niejako przyjaźni, jak
koledzy szkolni — i nocami wyprawiały harce rozmaite,
skowycząc i jazgocząc na różne tony i różnym głosem, że
mi się przypomniała „szczeko-deklamacja“, którą słyszałem
kiedyś w powiecie nowogrodzkim.
Więc naprzód pośpiesznie, ostrym dyszkantem, hałasiły
suki:
A my tego nie wiedziały,
A my tego nie wiedziały,
Że myśliwy kiep, kiep, kiep!

Poczem barytonem podszczekiwał Czuwaj:


A to zato, a to zato
Myśliwemu...

wreszcie Boks kończył przerywanym, ciężkim, twardym


basem:
w łeb — w łeb — w łeb!

Tak to rozkosznie żyły psy na naszym folwarku, póki się


do tej sprawy nie wmieszał Eros.
Raz słyszałem, jak „kurna“ baba mówiła do „ludzkiej“
kucharki:
— A to biedaczysko, ten Czuwaj! Nie chce go Maja — i
wychudł nasz kundel na wiór, a te oczy — to jakby cięgiem
zapłakane.
Rzeczywiście: Czuwaj od pewnego czasu był taki
smutny, jakby go jakieś wielkie tęsknice ogarniały. Chodził

140
osowiały. Był maj. Zielenią już się pokryły wierzby i
brzozy, ruń szmaragdową falą płynęła po ozimych polach, a
łąki się pokryły wszelaką trawą i kwieciem: jaskry, zawilce,
ostróżki, barwinki, kostrzewa, wiklina, tymotka, lulek
barwiły łąkę na złoto, różowo, błękitno i biało.
Świat dyszał miłością. Kurna baba w swojem królestwie
wiedziała o tem doskonale. Wiedział o tem i p. Tadeusz,
który pożyczył na dwa dni od jednego z możnych sąsiadów
wspaniałego ogiera półkrwi angielskiej.
Przywieziono go na platformie, bardzo ostrożnie, aby się
nie sfatygował, i po drodze karmiono go przednim chlebem
razowym. Potem wypoczął sobie należycie, i koło szóstej
rano wyprowadzono go na polankę nieco wzniesioną, która
leżała poza budynkami folwarcznemi. Pod opieką dwóch
mocnych chłopów, co go na długim sznurze trzymali, stanął
na wyżynie piękny zwierz bułany, niemal różowy,
czteroletni, ognisty. Ale chowano go misternie, aby sił nie
marnował: nie był on z tych ogierów, co chodzą w stadzie;
żył w odosobnieniu, jak wielki pan. Cechował go wielki
spokój; to też, kiedy stanął na polance i gdy w pewnem
oddaleniu ujrzał stojące szeregiem cztery kobyły,
zachowywał się jak sułtan turecki, do którego z pokłonem
przyszły damy dworu. Naprzeciw niego stały dwie klacze
węgierki oraz dwie fornalki. Płomienna tęsknota gorzała w
ich oczach, aż wzruszyła serce bułanka. Radosnem rżeniem
oznajmił klaczom, że pragnie być ojcem. Wybiegł z polanki
do swych odalisek, które z rozkosznej trwogi zaczęły
uciekać. Ale ogier je dopędził: powiódł mu się raptus
puellae. Uścisk jego był jak piorun, a tyle czasu trwał, co
141
błyskawica. Pierwszą jego kochanką była węgierka, a
później mu się poddała druga klacz, cugowa. Wówczas,
nieco uspokojony, wrócił na swoje miejsce na polanie i z
angielską flegmą czekał, co będzie dalej. Siwa kobyła
zdaleka go obserwowała — i w pewnej chwili w sposób
zdecydowany ruszyła ku niemu, zapatrzona jak w słońce w
swego baszę. Pieszczotliwie ocierała mu się szyją o szyję i
o grzbiet, który zwolna zaczął drgać, jak struna, dotknięta
ręką mistrzowską. Chwilowo ogier stał zadumany i patrzał
w bezmiar, jakby stamtąd czerpał natchnienie. Nie
zadzwoniono jeszcze na południe, gdy poraz czwarty opętał
go w swe sieci Kupido. Dano mu zasłużony odpoczynek do
następnego rana.
W pewnej odległości śledziłem tę scenę, a niemniej
ciekawie przyglądał się temu Czuwaj. Zauważyłem, że był
ponury, jak noc; coś z Hamleta przewinęło się przez jego
duszę. Może płakał nad sobą, że nie jest ogierem.
Gdyśmy wracali do domu, spostrzegłem, że w kilku
miejscach jest pogryziony i pokrwawiony. Skomlenie
żałosne od czasu do czasu wyrywało mu się z piersi. Po
drodze spotkaliśmy Boksa, który — przeciwnie — pełen
humoru skakał, jak istota zadowolona z życia.
Czuwaj, skoro tylko go zobaczył, rzucił się na niego,
jakby go chciał zagryźć na śmierć. Nastąpiła między obu
psami straszliwa walka, że choć je chciałem rozłączyć
zapomocą kija, nie mogłem dać rady. Dopiero dwóch
parobków przybiegło mi na pomoc — i rozłączyliśmy
nieprzyjaciół. Wzięliśmy psy na smycze, ale jeszcze
zdaleka ujadały na siebie. Od parobków dowiedziałem się
142
tragicznej tajemnicy.
Od kilku dni trwają między parą naszych psów i parą suk
— gorące zaloty.
Boks „ferlakurniczał“ — mówiąc po petersbursku —
jednej, a mój Hamlet — drugiej. Zdawałoby się, rzecz
zgodna z logiką i porządkiem prawno-społecznym.
Boks wybrał sobie Dianę i Diana była mu wzajemna.
Bezwzględny i energiczny brytan zdobył kochankę
wstępnym bojem. Tymczasem delikatny, miękki Czuwaj nie
doznał względów drugiej suki. Okrutna Maja nie chce
Czuwaja!
Czy przeto, że jeszcze czas jej nie nadszedł, czy też, że
mdły Hamlet nie podobał się potężnej, dzikiej wilczycy —
niewiadomo.
Złośliwy Antek, jeden z parobków, zapewniał, że Boks
obie suki wziął sobie za kochanki, a Czuwaja wszystko
troje odrzuciło precz. Zdaje się jednak, że to była potwarz.
I tak znalazł się Czuwaj, jakby poza linją życia — i
poprostu mówiąc, istnienie jego nie miało celu.
Co noc odtąd słyszeliśmy na podwórcu okropne hałasy:
to Czuwaj, jak zakochany student, psie serenady wyprawiał
pod oknami swej królewny, a ona szyderczo ujadała na
niego. Poczem wszystko troje wpadali na niego, który się
próżno szamotał: gryzły go, kąsały, wyrywały mu całe
garści włosów i kęsy ciała.
Nazajutrz poraniony, posiekany, pokrwawiony, leżał
osowiały, jak istota, która sobie powiedziała:
— Niemasz dla mnie nadziei!
Tylko, widząc zdaleka Boksa, warczał nienawistnie.
143
Dobry, poczciwy, nieszczęsny Czuwaju, do czegoż to cię
doprowadziła ślepa i obłąkana namiętność!
Czasami Czuwaj, nadmiernie prześladowany przez
okrutną kochankę i jej sojuszników, uciekał w światy. Ale
nie chciały mu darować: goniły go, dopędzały, znów go
kąsały, znów szarpały, znów gryzły.
Ogromne kłaki jego szerści napotykano nieraz o wiorstę
i dwie wiorsty od dworu. Na łąkach, na ugorach, w lasku
przyległym.
Przytem sobaki te wyły, warczały, jargały się, skowytały,
ujadały i wyprawiały z dnia na dzień coraz większe hałasy,
gdyż energja trojga przeciw jednemu rosła nieustannie.
Czuwaj zaś był coraz bajroniczniej i werteryczniej
usposobiony; coraz bardziej okaleczony i poprostu ze skóry
odarty.
Aby go ochronić od tych okrutnych prześladowań, pan
Tadeusz postanowił Czuwają na noc zamykać w stodole.
Tem bardziej, że od tej krwawej, psiej wojny nikt w całym
domu nie mógł spać. Przypuszczaliśmy więc, że będzie na
folwarku cisza.
Tymczasem nic podobnego. Zamknięty Czuwaj wył
jeszcze przeraźliwiej, a troje nieprzyjaciół smętnego
kochanka pod tą samą stodołą rozmawiało z nim
urągliwem, szyderczem ujadaniem.
Wrzaskot był jeszcze gorszy — i znów spać było
niepodobieństwem.
Dwie noce jeszcze przepędził Czuwaj w stodole, ale na
trzecią zostawiliśmy go na swobodzie.
Później obmyślił pan Tadeusz, aby go przenieść na inny
144
folwark, o trzy wiorsty odległy. Ale kiedyśmy rano się
obudzili, cóż się okazało? Czuwaj powrócił — i był cały od
góry do dołu w ranach jeszcze bardziej poszarpanych, niż
zwykle. Zacząłem podejrzewać, że te męczarnie sprawiają
mu większą rozkosz, niż gdyby miał żyć w
bezpieczeństwie, a zdala od ukochanej.
Aby serce jego pocieszyć — wziąłem go z sobą do lasku,
w nadziei, że cisza go ukoi.
Siedliśmy u samego wejścia tego lasu (1200 metrów
obszaru!) i przyglądaliśmy się łąkom i polom dookolnym.
Już pierwsze siano ścięto kosą i ułożono w duże, zielone
stogi. To też pachniało sianem, jak w zaczarowanym
ogrodzie.
Słońce złotemi smugami po tej zieleni snuło się powoli
— tak, że wszystko jakoś słonecznie wyglądało.
Patrz, Czuwaj! jakie jasne słońce tu dokoła. Zapomnij o
tej chytrej i złośliwej suce. Życie jest piękne!
Ale Czuwaj mi nie wierzył. Nagle podniósł głowę do
góry i zaczął się niebu przyglądać.
I ja również spojrzałem ku niebu. Jakaś ciemna, ruchoma
chmura szła ku nam — i zasłoniła niebo, zamroczyła
ziemię.
Jednakże chmura nie była deszczowa, była to chmura z
żywych istot złożona.
Na czele tej chmury unosił się wielki jastrząb, a za nim
niezliczona ćma wszelkiego ptactwa: kawki i jaskółki
szeregami, jakby w wici ustawione, płynęły powietrzem,
nacierając na drapieżca; za niemi w mniejszych ilościach
rozmaite drobne skrzydlaki, raszki i pokląskwy, kosy czarne
145
i mysiekróliki z czerwonym czubkiem, piegże i sikory,
dzierlatki, pliszki, trznadle, gile, czeczotki, zięby i pospolite
wróble, wilgi złote, sójki i kraski, wrony, dzierzby,
muchołówki, nawet gołębie domowe. Pół kilometra
bezmała zajmowała ta armja, która powstała samorzutnie,
solidarnością ptasią wyczarowana. Wspólny wróg, który
tyle zniszczenia robił w królestwie śpiewaków leśnych i
polnych — doczekał się zemsty.
Było to wyświecanie jastrzębia.
Coraz to inna ptaszyna, drobna i niedołężna, dopadała
drapieżca i szarpała go pazurkami, dziobem kłuła,
obezwładniała wroga. Jeden cios, oczywiście, był dla niego
niczem: ale setki i tysiące tych ukłuć i tych zadrapań
doprowadziły jastrzębia do niemocy. Trafiały się też
chytrzejsze ptaki, które mu się dobierały do oczu.
Przerażony, omdlewający ze zmęczenia, jastrząb poczuł się
nagle niewidomym. Wkrótce runął na ziemię — w naszym
lasku — niedaleko miejsca, gdzie siedział Czuwaj ze mną.
Wyznaję, że miałem dla nieszczęsnego współczucie. I
Czuwaj podobnież. Gdyby umiał mówić, toby niewątpliwie
powiedział, że jastrzębia ścigały te ptaki tak właśnie, jak
jego ścigała Diana i Maja z Boksem.
Znakomita część ptaków, z chwilą upadku jastrzębia,
rozleciała się na cztery strony świata; niektóre jednak, a
zwłaszcza kawki, wrony, kraski i sójki, zgromadziły się
dokoła oślepłego drapieżnika i jęły go torturować, póki nie
legł ostatecznie trupem. Wtedy wrony i kawki zaczęły się
jego ciałem pożywiać.
Czuwaj ze wstrętem przyglądał się tej scenie i warczał
146
złowrogo; ja zaś — powróciłem z nim razem do domu.
I znów się zaczęły nocne ujadania psów — i straszliwa
walka z Czuwajem. Zęby i pazury Mai szarpały
nieszczęsnego kochanka, który codziennie się zjawiał i
mówił:
— Kocham cię! Bądź moją!
Ona zaś mu odpowiadała:
— Nie!
Czasami niefortunny Czuwaj nie mógł wytrzymać
nacisku trojga nieprzyjaciół; ból fizyczny i moralny dręczył
go bez miary.
Chciał uciekać i uciekał, sam nie wiedząc dokąd. Boks i
suki pędziły za nim.
W początkach lipca, w upalną noc bezksiężycową,
zdarzyła się taka zajadła gonitwa. Czuwaj przez łąki i pola
biegł jedną wiorstę — drugą — trzecią.
Naraz ujrzał linję bez drzew i bez pól, bardzo dogodną
do ucieczki. Boks i suki chwilowo się zatrzymały. Czuwaj
zaś pędził dalej, aż wkońcu sam się też zatrzymał.
Z prawej i lewej strony drogi, która nieco się wznosiło
nad polami, widział dwie błyszczące, żelazne sztaby, idące
jakby na koniec świata. Czuwaj usłyszał poza sobą ryk,
mocniejszy niż wycie brytana. I ujrzał wielkie, ogniste oko:
zapewne to Boks zamienił się w taką bestję.
Dym czarny buchał mu z gęby, a długość potwora była
taka, że oko jej wymierzyć nie mogło. Zamiast nóg miał
żelazne koła i toczył się na nich hucząc, sapiąc, świszcząc,
wyjąc i warcząc, i ujadając przeciągle a groźniej, niż stu
Boksów i sto suk razem.
147
Czuwaj dziwił się postaci tego smoka, ale go się nie
lękał. Owszem gotów był do walki i szczekał na niego
pełen gniewu.
Zarazem jednak duszę mu olśniło. Powszechna anima
rerum jęła go kusić. Pójdź do mnie! — wołała. Oto ten
żelazny potwór zaprowadzi cię na moje łono odwieczne, w
którem wszystko zlewa się w jedność i tożsamość.
I Czuwaj odczuł rozkosz nadchodzącej nicości.
Smok naraz zbliżył się do jego mordy, do jego brzucha,
do nóg. Trzasnął go sobą, powalił na ziemię i wszystkiemi
kołami przejechał po nim... Po przejściu pociągu Czuwaj
spłaszczony i zdruzgotany, leżał na plancie kolejowym z
twarzą spokojną na wieki, wyzwolony od wszystkich
cierpień.
Jego miłość obłędna i nienasycona znalazła rozwiązanie.
Maja spostrzegła nazajutrz, że Czuwaja niema, ale już
pod wieczór o nim zapomniała. To też z czystem
sumieniem oddawała się harcom i pląsom.
Tak zginął najlepszy mój przyjaciel. Czy to nie było
samobójstwo?
Samobójstwo z zawiedzionej miłości?

148
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

149
A Z A IS
(Temat do filmu)

KILKA SŁÓW OBJAŚNIENIA

Rozdział I. JAK SIĘ URODZIŁ AZAIS.


Rozdział II. ZAPOMNIANY FILOZOF.
Rozdział III. TAJEMNICZY WPŁYW KOBIETY.
Rozdział IV. ZJAWISKO BAJECZNIE KOLOROWE.
Rozdział V. AZAIS POWRACA.
Rozdział VI. TABLICA MARMUROWA.
Rozdział VII. POLSKA HRABINA.
Rozdział VIII. UCZYMY SIĘ DOBRZE.
Rozdział IX. CZARNA WENUS.
Rozdział X. POSĘPNE WIDZIADŁA.
Rozdział XI. NOWA ŚWIĄTYNIA MIŁOŚCI.
Rozdział XII. PRAWDZIWY AZAIS PRZYJEŻDŻA.
Rozdział XIII. PRZYGODA PANA PIOTRA.
Rozdział XIV. MAJĘTNOŚCI W BESARABJI.
Rozdział XV. SHERLOCK HOLMES ZWYCIĘŻONY.

150
UZUPEŁNIENIE.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

151
KILKA SŁÓW OBJAŚNIENIA.

Życie nigdy się nie układa tak, jak to czytamy w


powieści. Autor romansu zbiera fakty ze wspomnień
osobistych, z obserwacyj, ze studjów, z rozmyślań nad
społecznością i duszą człowieka i t d. — i wiąże to
wszystko w pewną konstrukcję harmonijną, czego nie
znajdziesz w rzeczywistości.
Gdyby ktoś obmyślił np. powieść w stylu życia Byrona
(nie chodzi tu o realną biografję, ale o żywot urojony
człowieka, który nie istniał), to niewątpliwie przypisałby
mu jakieś długotrwałe uczucie, dałby mu zwycięstwo pod
Missolungi, koronę grecką i t. d. To byłaby konstrukcja.
Rzeczywistość wygląda inaczej. Życie najczęściej to
szereg dni jednostajnych i szarych, ale czasami bywają w
niem niespodzianki i błyskawice. Zdarza się w życiu
czasem splot faktów szczególnych, wyjątkowych,
nieoczekiwanych — a przytem niepowiązanych żadną
koniecznością logiczną i nie prowadzących do żadnej
konsekwencji.
Ta luźność i chaotyczność zjawisk — świadczy o dwóch
zasadniczych cechach rzeczywistości: o jej egzotyzmie i
irracjonalizmie.
Taki szereg egzotyczno-irracjonalnych zdarzeń chcę tu
zreferować z opowieści Seweryna K., mego kolegi naprzód
w jednem z gimnazjów warszawskich, a potem na studjach

152
w Paryżu. Ja uczęszczałem do Szkoły nauk moralnych i
politycznych, on zaś był w Szkole Centralnej, ale
widywaliśmy się często i znałem niemal wszystkie
szczegóły jego życia. Historja jego nie zawiera w sobie nic
nadzwyczajnego, a jednak pojedyńcze jej ogniwa są tak
barwne, że mi się wydaje, niby dziwaczny a ciekawy film,
choć pozbawiony konstrukcji.
Ktoś o konstrukcji zapomniał.
Kto? Życie.
Życie też pognało każdego z nas na inne krańce świata. Z
piętnaście lat nie widzieliśmy się z sobą. Nakoniec się
spotkaliśmy. Było to na wsi, u wspólnych znajomych.
Wspominaliśmy młode lata, czasy paryskie. Raz długo w
noc opowiadał mi Seweryn rzeczy, które znałem częściowo,
ale które dopiero teraz zrozumiałem w całości.
I cóż z tej opowieści wynika? W życiu fakt płynie za
faktem nie jako splot przyczyn i skutków, ale jako szereg
zjawisk jednoczesnych lub kolejnych, a przecie
samodzielnych.
Życie jest egzotyczne i irracjonalne. Takeśmy w naszych
rozmowach zadecydowali. Teraz niech mówi Seweryn.
Niema tu nic zmyślonego. Wszystko to są zdarzenia
prawdziwe „z nieprawdziwego zdarzenia“.

153
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

154
Rozdział I.

JAK SIĘ URODZIŁ AZAIS.

Za czasów mego pobytu w gimnazjum pisywałem


wiersze. Nigdy ich nie drukowałem: była to literatura
rękopisowa, a nawet poniekąd ustna, rzekłbyś, ludowa,
gdyż koledzy nasi utwory moje kopjowali na wiele rąk, a
nawet umieli je na pamięć. Mogę bez przesady powiedzieć,
że w swojem kółku miałem niemało wielbicieli. Zbiór
moich arcydzieł był to zeszyt, na którego pierwszej stronie
czytałeś: Poezje A. Z.
Taki był mój kryptonim, urobiony z pierwszej i ostatniej
litery alfabetu. Ale nasz „prymus“ do tych liter A. Z. dodał
końcówkę grecką ais — i zrobił z tego Azais. Inaczej też
mnie koledzy nie nazywali. Moje nazwisko rzeczywiste
niejako poszło w zapomnienie.
Zostałem na zawsze: Azais.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

155
Rozdział II.

ZAPOMNIANY FILOZOF.

W szczególny sposób to nazwisko fikcyjne dwa razy


jeszcze wcisnęło się w moje życie. Będąc w szkole
inżynierskiej w Paryżu, zamieszkałem na dłuższy czas przy
ul. Bara Nr. 5. Ulica ta niewielka, ale dość szeroka i bardzo
słoneczna — w pobliżu ogrodu Luksemburskiego z jednej
strony i Avenue de l’Observatoire z drugiej. Bardzo
polubiłem i tę ulicę, i ten dom, i ten pokoik, i różne
wspomnienia łączące się z tym pokoikiem.
Pewnego razu, gdym wychodził z domu, uderzyła moje
oczy, koło drzwi wejściowych, tablica marmurowa ze
złoconym napisem, na którą jakoś dotychczas nie
zwróciłem uwagi. Na tablicy z niemałem zdumieniem
przeczytałem:

Piotr Hiacynt Azaïs


znakomity filozof
mieszkał w tym domu
w latach 1827 — 1833.

Gdyby nie to, że w r. 1833 jeszcze nie było mnie na


świecie i że nie jestem ani Piotr, ani Hiacynt, pomyślałbym,
że w niepojętem przeczuciu mnie to właśnie taki hołd
złożyli paryżanie.

156
Wyznaję ze wstydem, że nic nie wiedziałem o istnieniu
takiego filozofa. Zajrzałem do Larousse’a. Dowiedziałem
się stamtąd, że P. H. Azaïs, ur. 1766, zmarł w r. 1845. Był
profesorem retorytyki i filozofji w szkole Saint-Cyr i w
innych — i stworzył system własny, który nazwał
„Philosophie des Compensations“.
Doktryna ta naucza, że jeżeli na świecie jest dużo złego,
jest też dużo dobrego; jeżeli są cierpienia, są też i rozkosze;
wszystko się wyrównywa i ma swą kompensatę. Nie bądź
ani wyłącznie pesymistą, ani wyłącznie optymistą, gdyż i to
i tamto ma rację bytu.
Byłem nieco rozczarowany, że mój pseudonim uprawiał
taki dobroduszny i nieszkodliwy eklektyzm. Wolałbym
jakieś idee z większym temperamentem.
Bądź jak bądź, mogłem sobie powinszować, że
mieszkam w sławnej kamienicy.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

157
Rozdział III.

TAJEMNICZY WPŁYW KOBIETY.

Muszę tu jeszcze na jedną okoliczność zwrócić uwagę.


Mój pokój mieścił się na drugiem piętrze: była to izba
niewielka, ale jak na owe czasy zupełnie dla mnie
wystarczająca.
Pokój ten wydawał mi się chwilami najcudowniejszym
pałacem, gdyż ozłacało mi go wspomnienie pewnej
czarodziejki, która mnie tu odwiedzała i która na długie,
długie czasy pozostawiła mi zapach swej duszy. Była to
dama z Białej Rusi, która przyjechała do Paryża na pół
roku, aby się uczyć śpiewu. Jedna z moich warszawskich
znajomych poleciła jej moją osobę: miałem w obcem
środowisku być jej przewodnikiem. Skoro tylko
otrzymałem wezwanie od nowoprzybyłej, którą tu będę
nazywał Ireną, natychmiast dostosowałem się do nowej roli
i znalazłem w niej nadzwyczajne zadowolenie. Rychło
między nami zawiązał się stosunek tak przyjacielski i
serdeczny, że musieliśmy się codziennie choć na parę chwil
zobaczyć i porozmawiać z sobą. Wielokrotnie Irena
zaszczyciła swą obecnością mój pokój, który stał się dla
mnie świątynią.
Tu muszę uczynić pewną dygresję. Byłem zawsze bardzo
sceptycznie usposobiony względem zjawisk t. zw.
nadprzyrodzonych. Jednakże miałem oddawna pewien dar
158
odgadywania — i kiedyśmy bawili się w „tłusto-chudo“,
odrazu szedłem tam, gdzie dany przedmiot był ukryty. W
wyższych klasach gimnazjalnych uprawialiśmy hipnotyzm,
odgadywanie myśli, odczytywanie zamkniętych listów
i t. d.
Odkryłem też, że istnieje pewien stan półhipnotyzmu:
polega on na tem, że ja przyglądam się medjum i milczę,
nakazując mu tylko, aby wyłożyło swe tajemnice. Medjum
nie śpi, ale milczy, przyczem staje się jak otwarta księga,
którą hipnotyzer z łatwością odczyta. Doszedłem w tej
sztuce do niemałej wprawy. Później, innemi rzeczami
zajęty, zarzuciłem te doświadczenia. Oczywiście nie było w
tem nic nadprzyrodzonego: była to raczej pewna mało
znana gałąź algebry psychicznej. Mówię o tem wszystkiem
z powodu, że nagle teraz, pod wpływem sympatycznej
atmosfery, jaką mnie owionęła dusza Ireny, na nowo
przebudziła się we mnie umiejętność odczytywania medjów
ludzkich. Wymagało to z mojej strony pewnego wysiłku,
ale było raczej nieświadome, niż świadome. Myślę, że
dawne, choć poniechane próby, skondensowały się we mnie
w siłę o charakterze automatycznym. Pod wpływem
głębokiego sentymentu, jaki wywołała we mnie Irena,
dusza moja stała się czujną i przenikliwą. Był to jakby
nowy zmysł, nowy instynkt.
Patrząc na kogokolwiek (o ile ktoś zwrócił czem bądź
moją uwagę), mimowoli starałem się go zahipnotyzować —
i natychmiast widziałem całą jego przeszłość; widziałem
jego wszystkie dawno zamarłe gesta i czyny, słyszałem jego
słowa. Przenikałem do cna każdego człowieka — i rzecz
159
godna uwagi — ponieważ sam pod wpływem Ireny byłem
dobry, widziałem najczęściej rzeczy jasne, czyste, dobre —
wogóle to, o czem się nie mówi.
O czem się nie mówi? Nie mówi się o ludziach, którzy
nie popełnili nic złego; o kobietach, które nie zdradziły
kochanka; o wypadkach, które nikomu nie wyrządziły
krzywdy; o poświęceniach i ofiarach cichych i nie
rozreklamowanych i t. d. Otóż to właśnie czytałem w
nieznajomych medjach, którem napotykał w ogrodzie,
czytelni, kawiarni, w tramwaju i t. d., gdyż objekt moich
jasnowidzeń mógł się trafić wszędzie.
Przekonałem się, że na świecie jest wielu ludzi bardzo
dobrych, ale łotry interesują nas więcej.
Zrozumienie tej tajemnicy znajdowało się w związku z
obecnością Ireny.
Irena wyjechała. Ostatnie jej pocałunki pozostaną w mej
pamięci na zawsze, jako najsłodsze wspomnienie mego
życia.
Opowiem może kiedy historię mojej miłości i te wizje
żywotów dobrych ludzi, które przeniknąłem dzięki Irenie.
Nigdy już się z nią potem nie spotkałem, gdyż odjechała
do rodziny — gdzieś w okolice Świtezi — i tam surowe
obowiązki porwały ją w swe kleszcze.
W miesiąc może po odjeździe Ireny, zatraciłem zdolność
przenikania cudzych żywotów. Słabła we mnie ta
umiejętność z dnia na dzień — aż znikła. Widocznie, że ta
właściwość zależy od wzruszenia, jakie we mnie budzi
druga osoba, słowem pewna siła motoryczna,
nadracjonalna.
160
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

161
Rozdział IV.

ZJAWISKO BAJECZNIE KOLOROWE.

Byłem smutny, jakby się coś oderwało od mojej duszy.


Tylko wówczas, kiedy się znalazłem tam, gdzie niegdyś
bywaliśmy razem, a zwłaszcza w swoim własnym pokoju
— cień jej naraz się wyłaniał z nicości i rozmawialiśmy z
sobą, i na nowo przeszłość zmartwychwstała we mnie.
Tem bardziej pogrążyłem się w pracy i zapomocą formuł
matematycznych chciałem przepędzić smutki. Zacząłem też
uprawiać sport pieszy. Składało się tak, że koło piątej
wychodziłem z domu.
Od paru tygodni w chwili, kiedy wybierałem się na
wycieczkę, codziennie ukazywała się w ulicy Bara na
przeciwnym trotuarze — grupa pięciu kobiet.
Napełniały one całą ulicę pogrążoną w słońcu,
nadzwyczajnym rozblaskiem kolorów, tak, że aż ćmiło
oczy: bo i same były kolorowe, a każda inna — i suknie ich
lśniły jaskrawo, pstrokato, tęczowo.
Dwie były kobiety starsze i trzy panny po lat piętnaście
do siedemnastu. Starsze kroczyły ztyłu, młodsze na
przedzie.
Były to widocznie osoby z kolonij — rozmaitych ras i
kolorów skóry. Jedna ze starszych była czarna jak węgiel;
nie była to jednak murzynka, ale raczej Berberyjka z Afryki
północnej; Berberowie mają skórę czarną, lecz rysy ich nie
162
różnią się niczem od europejskich; gdyby zrobić posąg
którego z nich w białym marmurze, to mógłbyś go wziąć za
Apollona lub Antinousa.
I nasza Berberyjka, kobieta lat trzydziestu kilku, była w
całem tego słowa znaczeniu piękna; była to prawdziwa
czarna Wenus, zbudowana jak posąg z czarnego marmuru.
Druga z tych pań miała barwę czekolady; pochodziła z
Indostanu, była szlachetnego rodu, z wyższej kasty i miała
w swej postaci dumę wielkopańską.
Z trzech panien — pierwsza odznaczała się barwą
mlecznej kawy, był to rodzaj mulatki, ale bez rysów
murzyńskich; druga — była żółta i miała typ jawański lub
japoński; trzecia wreszcie — biała prawie jak mleko, ale
coś było w niej nie-europejskiego, widocznie kreolka, a jej
białość była aż zbyt biała.
Takie oto zjawisko zaczęło się regularnie ukazywać na
naszej ulicy. Panie te wychodziły z domu o trzeciej,
powracały o piątej. Nie będę opisywał ich sukien, które do
gamy kolorów ich skóry dodawały swoją krzykliwą gamę
niezgodnych odcieni.
Młode pokolenie przybrane było w mieszaninę barw
zielonych, czerwonych, niebieskich i żółtych. Kreolka
ubierała się w czarne ze złotem. Berberyjka nosiła suknie
barwy krem, Indjanka suknie lila.
Zresztą zachowanie ich świadczyło, że należą do sfer
kulturalnych i że nie są to bynajmniej istoty dzikie z
dziewiczych lasów Afryki Środkowej. Książki, które panny
zazwyczaj nosiły z sobą, można było uważać za dowód, że
przyjazd ich do Paryża miał na celu wykształcenie. Między
163
sobą mówiły zawsze po angielsku z akcentem
amerykańskim.
Zaczęły mię interesować te kobiety, jako coś
egzotycznego. Budziły we mnie marzenia jakichś dalekich,
sennych wysp podzwrotnikowych, gdzie te różnobarwne
kobiety po głębokiej dżungli krążą nagie, albo kołyszą się
w hamakach — śród śpiewu i krzyku kolibrów i papug,
śród brzęku złoto-zielonych żuków i olbrzymich
kolorowych motyli, śród zapachu gąszczy tytuniowych.
Pod wpływem tego wielobarwnego zjawiska zacząłem
marzyć o podróżach gdzieś w dalekich krajach
egzotycznych. Nęciła mnie zwłaszcza Afryka, jako
najmniej znana część świata. W Afryce zaś najbardziej
nęciła mnie Abisynja, gdyż miałem to przekonanie, że
kultura egipska wiele zawdzięcza Etjopom.
Ponieważ codziennie spotykałem się z niemi, znały mnie
dobrze i mimowoli uśmiechały się do mnie. I ja również
uśmiechałem się do nich i zacząłem się im kłaniać.
Wkońcu zapoznałem się z niemi przez bardzo banalny
przypadek; jedna z pań upuściła torebkę, ja ją podniosłem i
podałem. Stąd rozmowa. Przedstawiłem się i zacząłem im
towarzyszyć.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

164
Rozdział V.

A Z A I S P O W R A C A.

Bawiła mię ekspansywność tych istot, które, mówiąc


nawiasem, nie robiły na mnie wcale wrażenia kobiet. Były
to dla mnie jakieś kotki, łasice, wiewiórki, papużki — nie
kobiety. Bardzo reservées, a zarazem niezmiernie gadatliwe
i ciekawe.
Z drugiej strony — ponieważ kultura wszystko
banalizuje, więc i one, przy całym swoim egzotycznym
wyglądzie, miały pospolite imiona, jak Nelly, Daisy, Ketty.
Berberyjka nosiła imię Jane, i tylko Indjanka zachowała
jakby starożytny klejnot imię Sita. Ona też jedna
wyznawała swoją rodową religję, gdy wszystkie pozostałe
kobiety należały do jakiejś sekty amerykańskiej
hyperewangelistów czy coś podobnego.
Jakoż wszystkie pochodziły z Ameryki i były
obywatelkami U. S. Wszystkie się tam urodziły i ani Jane
nigdy nie była w Berberji, ani Sita w Indjach. Rodzice ich
już się tam przenieśli i tam się one wychowały. Poza
angielskim nie znały żadnego języka.
Trzy panny — były to siostry przyrodnie — z jednego
ojca i różnych matek. Ojciec tych panien, jak mi zaraz
pierwszego dnia powiedziały, był to widocznie wielki
urwis, który, korzystając z luźnych bardzo praw,
dotyczących małżeństwa w Stanach Zjednoczonych,
165
korzystał z tego w ten sposób, że się żenił np. w Stanie
Michigan, poczem wyjeżdżał do Illinois albo do Louisiany i
tam żenił się z inną osobą. Musiał to widocznie być
człowiek działający na kobiety — gdyż liczba jego żon była
znaczna i przytem wybierał sobie zawsze panny bardzo
bogate. Czy rozmaitość kolorów skóry żon była wynikiem
obojętności jego pod tym względem, czy przeciwnie był to
skutek wyrafinowanej perwersji lub żądzy coraz innych
wrażeń — niewiadomo.
Ojciec tych panien, mając w ręku fortunę danej kobiety,
operował nią tak, aby ją potroić: skoro tylko cel był
osiągnięty, zwracał żonie posag, jaki otrzymał, zabierał
jedno z dzieci i przenosił się do innego stanu. Jedną z jego
żon była Berberyjka, córka zamożnego handlarza dywanów
w Michigan; córką jej była Nelly, osoba barwy café au lait.
Papa rozszedł się z jej matką bardzo dobrze, a jej siostra,
właśnie Jane, zajęła się wychowaniem dziewczyny i nigdy
jej nie opuściła.
Matka Daisy była Jawanką i typ żółto-skóry w dziecku
się zachował, a stara Indjanka była jej ciotką. Nakoniec
matką Ketty była kreolka z Florydy, gdzie ojciec jej
posiadał wielkie plantacje trzciny cukrowej.
Pominę tu inne liczne żony naszego Sinobrodego, gdyż
interesują mnie tylko te, których córki poznałem. Wiem
jedynie, że ten Sinobrody majątek swoich żon kolosalnie
powiększył i zebrał wcale pokaźną fortunę. Miał już parę
miljonów, ale dążył do miljarda.
Okazuje się, że tego Don Juana wszystkie owe panie
bardzo lubiły; Berberyjka Jane mówiła o nim zawsze z
166
zachwytem. Podobało się jej to, że ten człowiek umiał tak
gładko z każdą kobietą się związać, a potem odłączyć od
niej.
— Ale teraz — mówiła mi — to już nie będzie mógł
odwiązać się tak od kobiety. Bo teraz to się ożenił z jedną
panią z Chicago, ale ta powiedziała, że ślub weźmie tylko w
Paryżu, w kościele — i tak wszystko przeprowadziła, że już
on sobie nie da rady.
— Cóż to za jedna?
— To jest jakaś biała, polska hrabina. Nie pamiętam
nazwiska, bo trudne. Ale mam zapisane.
Rozmawiać nam nie było łatwo, bo te panie mówiły
słabo po francusku, a ja słabo po angielsku. Przyjechały tu
właśnie, aby ukończyć edukację panien — i prosiły mnie,
abym je uczył francuskiego. Chętnie się na to zgodziłem.
Prosiłem o nazwisko, gdyż dotąd go nie znałem.
— Azaïs, 12, rue Bara, 12.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

167
Rozdział VI.

TABLICA MARMUROWA.

Azaïs! znowu to samo nazwisko. Było to nazwisko


panien oraz ich ojca. Jane i Sita inaczej się nazywały, ale
niema poco o tem mówić.
Azaïs! Obstupui. Czy jest jakaś logika konieczności w
tem, że ciągle się z tem nazwiskiem spotykam? Czy to
igraszka przypadku, luźna i nie mająca żadnego znaczenia?
Jakoż dotychczas jest to przypadek, który do żadnej
konsekwencji nie prowadzi! Jak błyskawica przeszło mi
przez myśl przypuszczenie, że owa hrabina polska — to
Irena, ale przedewszystkiem Irena nigdy nie była w
Chicago, a następnie oddawna jest zamężna.
— Azaïs! powiedziałem, a czy panie wiedzą, że w moim
domu mieszkał kiedyś jeden Azaïs?
— Czy być może?
Cała ta rozmowa toczyła się w ogrodzie Luksemburskim.
Było już po piątej i panie miały wracać do domu. Prosiłem,
aby zatrzymały się przed numerem piątym i pokazałem im
tablicę. Tu po raz pierwszy moje różnokolorowe niewiasty
utraciły spokój europejski i, zarówno stare, jak młode,
zaczęły skakać przed tablicą, śmiały się, krzyczały radośnie
i klaskały w ręce. Aż się zrobiło dokoła zbiegowisko osób
małoletnich, które również zaczęły skakać, krzyczeć i
klaskać.
168
Namówiłem wreszcie moje księżniczki, aby poszły do
domu.
Były bardzo rozweselone i od tego czasu nazywały mnie
stale: Azaïs!

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

169
Rozdział VII.

POLSKA HRABINA.

Azaïs pochodził z emigrantów francuskich i wcale nie


jest rzeczą wykluczoną, że był z tej samej rodziny, co mój
Piotr Hiacynt Azaïs, zwłaszcza, że i sam miał na imię Piotr.
Widziałem jego portret. Był to typ korsarza,
konkwistadora; typ awanturnika w nowym gatunku. Umiał
on nietylko w stepach ścigać bawoły i dzikie konie; był
nietylko myśliwcem i sportsmenem pierwszorzędnym, ale
razem był to zdobywca kobiet i zdobywca dolarów.
Zarówno Jane, jak Sita wyrobiły się w Ameryce na osoby,
rozumiejące business i umiały mi świetnie wytłumaczyć,
jak to Azaïs za pieniądze, które otrzymał, spekulował
cukrem, herbatą, wełną, skórami, miedzią i t. d., i jak jego
majątek ciągle olbrzymiał. Fakt, że zmieniał żony jak
rękawiczki, wcale ich nie oburzał; gdyż żony te już mają
nowych mężów, więc żadna im się krzywda nie stała. On
zaś musi swój majątek powiększyć, więc ożenił się teraz
znowu, i to z białą kobietą, z hrabiną polską, ale teraz wziął
ślub bezpowrotny — tak jak to się robi w Europie.
Byłem ciekawy nazwiska tej hrabiny. Nazwisko to
znajdowało się na karcie, donoszącej o ślubie — w kościele
Saint Honoré w Paryżu — pani Jadwigi Ciecierskiej z
panem Piotrem Azaïsem.
W tymże liście była fotografja pani Jadwigi oraz, rzecz
170
osobliwa, mapka Besarabji (część pewna zakreślona
czerwonym atramentem), wreszcie objaśnienie tajemnicy
tego małżeństwa.
Ciecierska była w Ameryce chwilowo, bawiąc u dalekich
krewnych, raczej u przyjaciół.
Była to bardzo piękna szatynka z tych, jakie się rodzą na
granicy Bukowiny i ziemi huculskiej: typ półsłowiański,
półrzymski, być może trochę krwi ormiańskiej. Ciecierscy
byli zamożni, ale posag panny Jadwigi był dla Piotra
błahostką (50.000 guldenów). Pani Jadwiga miała natomiast
wielką sperandę i walka o tę sperandę nadawała specjalny
urok w oczach Piotra temu małżeństwu. Mianowicie
prapradziad Jadwigi, Stanisław Ciecierski, odznaczył się
bardzo podczas odsieczy wiedeńskiej. Z tego powodu król
Jan Sobieski nadał Ciecierskiemu obszerne posiadłości,
wynoszące 200.000 hektarów w Besarabji. I Ciecierscy
siedzieli w tych dominjach aż do czasu, gdy Turcy zabrali
ten kraj zpowrotem pod swoje panowanie. W roku 1878
Besarabja dostała się pod berło rosyjskie: ponieważ zaś
monarchowie rosyjscy przyjęli na siebie zobowiązania
królów polskich, przeto gdyby potomkowie Ciecierskich
wystąpili z odpowiednio umotywowaną pretensją, to
powinni odzyskać swoje prawa do tych posiadłości.
Przedstawiały one wartość 60 miljonów rubli. Azaïs poznał
się z Jadwigą u jej krewnych, z którymi prowadził interesa.
Jako kobieta bardzo mu się podobała, miała ona w sobie coś
egzotycznego, a jednak była mu bliższa, niż wszystkie jego
dotychczasowe kolorowe żony. On zaś robił na niej
wrażenie człowieka wielkiej siły woli, nie licząc, że
171
zachował piękny typ Francuza z XVIII wieku.
Kiedy zaś opowiedziała mu historję majątków
besarabskich, poczuł w sobie energję bajecznych
Argonautów — zwłaszcza, że Jadwiga była ostatnią i
jedyną przedstawicielką imienia Ciecierskich: on musi
zdobyć te majątki.
Jadwiga próbowała zająć się tą sprawą; były nawet w
Warszawie i Petersburgu konferencje adwokatów, ale na
samo poruszenie tej sprawy trzeba było paru miljonów rubli
i adwokaci nie mogli się zdecydować na takie ryzyko.
Azaïs postanowił na tę grę rzucić wszystkie kości.
Naprzód ożenił się z Jadwigą — i pojechał z nią do
Warszawy, a potem zwiedziwszy swe dominja w Besarabji,
udał się do Petersburga. Tu zawiązał stosunki z
pierwszorzędnymi adwokatami, nie zaniedbując
wpływowych osób na dworze.
Zgórą rok czasu już prowadził tę sprawę — i zapowiada,
że niedługo ją ukończy.
Taka była treść jego ostatniego listu. Panie te bardzo
mało co wiedziały o Polsce, o Besarabji, o Janie Sobieskim
i t. d., i musiałem im to wszystko tłumaczyć.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

172
Rozdział VIII.

UCZYMY SIĘ DOBRZE.

Ludzie kolorowi mają niepospolitą łatwość do nauki


języków obcych. Nietylko moje panny, które były w
kolegjum „pour jeunes filles de colonies“, ale i obie starsze
damy brały u mnie lekcje. W ciągu paru miesięcy doszły do
wielkiej wprawy w języku francuskim tak, że
rozmawialiśmy z sobą bardzo swobodnie.
Stosunki między nami urobiły się bardzo przyjacielskie i
jeżeli buddyzm naucza, że powinniśmy kochać bliźnich bez
różnicy koloru skóry, to mogę śmiało powiedzieć, żeśmy to
przykazanie ściśle wypełniali. Lubiliśmy się wzajemnie, a
że wszystkie te kobiety miały w sobie coś dziecinnego,
właściwego ludziom pierwotnym — i ja przy nich stawałem
się dzieckiem. Po lekcji zwykle nasze panny w swoich
kolorowych sukniach zaczynały tańce, nieco osobliwe,
przypominające dawne pląsy, t. zw. canaries; muzykę
wyobrażał instrument w rodzaju pozytywki, ale o dźwięku
mocniejszym. Przy tem nasza mulatka Nelly śpiewała, a
miała głos przecudny, jak dzwonek srebrzysty, sopran,
jakim w niebie śpiewają aniołowie.
Panie te miały apartament obszerny, z sześciu pokojów
złożony, w których porozstawiały kupne meble, niezbyt
wyszukane co do stylu, ale wygodne w znaczeniu
amerykańskiem. Tylko Sita umieściła w swoim pokoju
173
rodzaj ołtarza z figurką Wisznu, siedzącego na grzbiecie
wielkiego ptaka Garudy; nad ołtarzem z rubinów i szafirów,
złotem inkrustowanych, widniała swastyka, czyli krzyż
bramiński. Posiadała też ona nad lewą brwią maleńkie
wycięcie wytatuowane: był to znak magiczny, który ją
chronić miał od wszelkich złych przygód.
Wyróżniała się ona jeszcze i tem, że gdy wszystkie inne
z tych dam kolorowych miały kult dla Europy i Ameryki,
dla ich urządzeń, wynalazków, ustroju, ona uważała się
zawsze za istotę wyższą i dla ludów białych czuła pogardę,
jako dla barbarzyńców.
Przyjaźń nasza miała w sobie coś spokojnego;
bywaliśmy razem na wycieczkach zamiejskich, jeździliśmy
nawet do Wersalu; uczęszczaliśmy do teatrów, muzeów, na
igrzyska jarmarczne i wyścigi konne.
W tym spokoju taiła się jedna nuta ostrzejsza:
zachowanie się Jane wobec mojej osoby było nieco
zagadkowe. Spoglądała na mnie wzrokiem tak dziwnym, że
wpadałem w omdlenie. Poprostu zdawała się mnie
hipnotyzować.
W Courbevoie, niedaleko Paryża, panie te miały kółko
znajomych, również kolorowych dam z Ameryki, które od
czasu do czasu odwiedzały. Wyjeżdżały zwykle na cały
dzień.
Pewnego razu, Jane w ogrodzie Luksemburskim
szepnęła mi w ucho: — Przyjdź do nas jutro o godzinie
drugiej. Mam ci coś do powiedzenia.
Przy pożegnaniu mocno uścisnęła mię za rękę.

174
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

175
Rozdział IX.

CZARNA WENUS.

Stosownie do życzenia Afrykanki, byłem nazajutrz w


oznaczonej godzinie na miejscu.
Mieszkanie było puste. Wszystkie panie wyjechały do
Courbevoie. Jedna tylko Jane została w domu. Ze
śmiechem, szczerząc swoje piękne, perłowe zęby,
powiedziała mi, że pod pozorem lekkiej niedyspozycji,
zatrzymała się w Paryżu umyślnie, aby znaleźć się ze mną
sam na sam, gdyż bardzo ją nuży to, że jesteśmy zawsze w
towarzystwie osób trzecich.
Poprosiła mnie do swego pokoju, w którym — jakby
naprzekór czarności skóry Berberyjki — wszystko było
białe i kremowe. Olśniewająco biała była pościel na łóżku,
białe firanki osłaniające żaluzję w oknie, białe pokrowce
foteli, biały abażur na lampie. Lekki zapach piżma unosił
się w powietrzu. Spoglądała na mnie czarną, jak piekło
źrenicą, którą otaczało prawie niebieskie białko. Pod
powiekami czerwona płomieniała krew. Bujna, silna pierś
falowała gwałtownie. Całe jej ciało dygotało.
Oczekiwałem jakichś bliższych wyjaśnień, ale Jane nie
mówiła nic, tylko naraz rzuciła się na mnie i zaczęła mnie
całować tak szalenie, tak namiętnie, tak gwałtownie, że
prawie mnie kąsała, gryzła, siniaczyła.
Byłem wobec tego wybuchu nieco bierny, ale wkońcu i
176
ja zacząłem ulegać szaleństwu.
O Ireno! przebacz mi, ulituj się nade mną! Jakże słaby
jest człowiek! Zdarzenie jednak było tak wyjątkowe i
rzadkie, jedyne w swoim rodzaju, że choć półnieprzytomny,
śledziłem mimo to zimnym, analitycznym rozumem
wszystkie perypetje tego zjawiska.
Jane oprzytomniała pierwsza. Wyszła na chwilę i
przyniosła owoce i zimne napoje, oraz likier jakiś, nieznany
mi dotychczas, wyrabiany we Florydzie.
Jedliśmy i piliśmy. Likier był upajający i rozpalił mi
krew do wrzenia.
Jane nastawiła pozytywkę, która zabrzmiała jakąś
półdziką melodją i powiedziała mi:
— Zatańczę ci taniec pszczoły.
Jest to taniec arabski, który na tem polega, że almei
(tancerce) niby to gdzieś za staniczek wpadła pszczoła.
Almea chce tę pszczołę złowić i wyrzucić, ale owad coraz
gdzie indziej się ukrywa i trzeba go szukać gdzie indziej. Z
tego powodu tanecznica kolejno zdziera z siebie suknie, aż
nareszcie staje zupełnie naga i dopiero pszczołę znajduje.
Jest to rzeczywiście taniec, który może i tancerkę i widza
doprowadzić do szału. Wirował przedemną jakiś biało-
kremowy kłąb materji, którego oś stanowił żywy, czarny
posąg świadomie obłąkanej istoty. Nieustannie zmieniały
pozycję jej ręce, poszukujące pszczoły i jej nogi, unoszące
się do góry i spadające nadół. Jużto kładła się na ziemi,
niby to chcąc pszczołę zgnieść na grzbiecie, przyczem nogi,
dygocąc, unosiły się w powietrzu; jużto stawała na czterech
łapach, jak antylopa. Wreszcie zrzuciła z siebie stanik,
177
potem spódnicę, potem gorset, potem koszulę — i
widziałem czarną boginię wspaniałą, szaloną, upojoną.
Od czasu do czasu krzyczała: „Ai—ha! Ai—ha!“
I w tym ostatnim momencie, triumfalna, lekka jak sarna,
płomienna, jakby wszystkie pożary świata w niej się
zjednoczyły — rzuciła się na mnie powtórnie i znów mię
zaczęła całować swoim afrykańskim, piekielnym sposobem.
Przebacz mi, o Ireno! O jakże mdłe i kruche jest ciało
ludzkie! Nie zwyciężyłem pokusy. Berberyjska piękność
tego dnia została moją władczynią.
Tak zabawialiśmy się do godziny szóstej po południu.
Naraz Jane, znów przytomniejsza ode mnie, powiedziała:
— Teraz idź! One przyjdą niezadługo.
Byłem jej posłuszny. Jane musiała się teraz położyć do
łóżka, niby jako chora.
I oto przekonałem się, że moja czarna władczyni miała
jednak w sobie coś z niewolnicy. Na pożegnanie padła
przede mną na kolana i ucałowała moje nogi i ręce.
Muszę dodać, że wogóle mało rozmawialiśmy z sobą i że
starczyły nam za wszystko pocałunki.
Powiedziała mi tylko, gdym już drzwi otwierał:
— Jutro będę u ciebie o godzinie jedenastej przed
południem.

178
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

179
Rozdział X.

POSĘPNE WIDZIADŁA.

Byłem tak oszołomiony tem, co mi się zdarzyło, że już


nie wiedziałem, czy jestem sam sobą. Gryzło mię sumienie,
że oto zdradziłem pamięć Ireny. Tłumaczyłem sobie, że to
jest zupełnie co innego; że to jest szał zmysłowy i nic
więcej. A przytem było to interesujące wprost jako
doświadczenie, jako doznanie, jako wrażenie. Nie można
takich zjawisk lekceważyć i przejść nad niemi do porządku
dziennego.
Jeszcze we mnie huczały te uściski i pocałunki, jeszcze
we krwi mej płonął ognisty likwor z Florydy, jeszcze
miałem w oczach tańczącą nagą, czarną boginię, jeszcze
zapach piżma bujał mi w nozdrzach.
Błądziłem jakiś czas po ogrodzie luksemburskim — ale
nie zapanowałem jeszcze nad sobą. Czułem się jakby pod
obcą władzą. Muszę się wyzwolić.
Zaszedłem do kawiarni i zażądałem pepermentu z lodem.
Ochładzało mnie to powoli.
Tłumy ludzi były naokoło. Mimowiednie zacząłem się
im przyglądać.
Naprzeciw mnie siedziała jakaś para — młoda, ładna
kobieta z mężczyzną. Miałem poczucie, że to jest mąż i
żona. Ale naraz koło tej kobiety ukazała mi się postać
innego mężczyzny — i widziałem ją nagle, jak dorożką
180
jedzie na jakąś ulicę i do mieszkania tego mężczyzny
wchodzi. I znów widzę ich oboje, jak krążą po różnych
magazynach i on jej kupuje suknię, kapelusz, buciki,
płaszcz, klejnoty. Wszystko, co miała na sobie ta kobieta,
było zapłacone nie przez męża.
Odwróciłem się. Przy innym stole siedział człowiek lat
około czterdziestu, o fizjognomji poważnej. Czekał na
kogoś. Naraz ujrzałem jego przyszłość: był to
cudzoziemiec, który w swoim kraju służył jako kasjer.
Systematycznie przez lat dziesięć okradał bank tak
zręcznie, że tego nikt nie zauważył. I zgromadziwszy tą
drogą znaczne pieniądze, ukrył się w Paryżu. Dopiero w rok
później odkryto defraudację.
I znów moją uwagę zwróciła inna para: starsza kobieta z
młodym chłopcem. Był to student bardzo ubogi, który
znalazł opiekunkę, osobę mającą lat zgórą pięćdziesiąt.
Ożenił się z nią, a ta pieniędzy mu dawała tyle, ile
konieczność nakazywała, ale zato była nienasycona tak, że
młodzieniec był blady jak trup.
Przy jednym stole siedziała grupa Rosjan: wszyscy byli
źle ubrani, nieogoleni, widocznie zgłodniali. Mówili bardzo
głośno w niezrozumiałym dla otoczenia języku. Spierali się
o „pryncypy“, a zwłaszcza jeden z nich najstraszliwsze
wygłaszał poglądy. Słuchano go z nabożeństwem. I oto
zobaczyłem, jak człowiek ten rozmawia z tajnymi
agentami, których rząd rosyjski utrzymuje w Paryżu;
widziałem go, jak pisze raporty do trzeciego wydziału w
Petersburgu i jak na skutek jego doniesień aresztują, na
Sybir wysyłają i w więzieniach trzymają młodzież. Był to,
181
słowem, szpieg i prowokator.
I gdziekolwiek spojrzałem, rysowało mi się w oczach
minione życie każdego człowieka, jego wczoraj aż po dzień
dzisiejszy. I zawsze a wszędzie widziałem jakieś ponure
występki, grzechy godne potępienia, ohydy i plugastwa
najtajniejsze dusz ludzkich.
Przypomniałem sobie dawne czasy. A więc powróciło
moje jasnowidzenie. Tak samo niegdyś przenikałem
godziny minione. Ale wówczas, kiedy moja dusza była
rozkołysana atmosferą Ireny, miałem obrazy jasne, czyste,
dobre — i wierzyłem w dobroć człowieka. Teraz — pod
działaniem szału, jaki we mnie budzi ta czarna królewna,
widzę wszystko, co w ludziach jest ujemne, złe i szatańskie.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

182
Rozdział XI.

NOWA ŚWIĄTYNIA MIŁOŚCI.

Nazajutrz o godzinie jedenastej Jane była u mnie.


Zwróciłem jej uwagę, że nasza ulica jest mała; że jej osoba
jest tu aż zanadto znana; że rozeszłyby się o niej plotki,
bardzo przykre. Owszem, chętnie będę się z nią widywał,
ale musimy sobie znaleźć osobne mieszkanie na innym
krańcu Paryża.
Uznała moje ostrożności za słuszne i prosiła, abym
znalazł taką kryjówkę. Tegoż samego dnia wynająłem
zaciszny pokój w niewielkim hotelu przy bulwarze
Rochechouart, i parę razy w tygodniu spotykaliśmy się
tutaj. Trwało to dwa do trzech miesięcy — i wkońcu oboje
zaczęliśmy zwolna stygnąć — tak, że nasza „miłość“ sama
przez się wygasła. Zostaliśmy zresztą w największej
przyjaźni.
O ile można przypuszczać, nikt w domu się nie domyślał
naszego stosunku. Sita, zarówno jak nasze panny, tyle w
sobie zachowały dzieciństwa, że nigdyby o nic podobnego
nie posądziły swej czarnej cioci.
Ale moja zdolność czarnowidztwa trwała wciąż — i
mógłbym śmiało zostać detektywem. Przewyższyłbym
Sherlocka Holmesa.

183
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

184
Rozdział XII.

PRAWDZIWY AZAIS PRZYJEŻDŻA.

Pewnego dnia Sita otrzymała telegram następujący:


Wszystko doskonale. Wtorek czwarta wieczorem
przyjeżdżam Gare du Nord. Piotr.
Cała nasza gromadka udała się na dworzec północny, aby
powitać dawno oczekiwanego gościa. Wielka była radość,
gdyż dziewczyny bardzo kochały ojca, a niemniej życzliwe
były dla niego i ciotki.
Stanęliśmy w wielkiej halli, niedaleko urzędu cłowego,
gdyż tamtędy wychodzili wszyscy, którym już
zrewidowano bagaże. Czekaliśmy bez końca — i nie
mogliśmy się doczekać.
Wtem usłyszałem rozmowę kilku konduktorów i
roznosicieli:
— Trzeba zemdlonego człowieka zanieść do sali
szpitalnej.
— A może on umarły?
— Nie, tylko chory. Trzeba wezwać Pogotowie.
Jakoż w niecałe dziesięć minut potem widzieliśmy kilku
tragarzy, dźwigających na noszach bezwładne ciało
człowieka, zemdlonego czy umarłego — niewiadomo.
Tłum gapiów otoczył tragarzy i myśmy również
przybliżyli się do nich. Naraz dziewczyny zaczęły krzyczeć
i płakać:
185
— Papa, papa!
Publiczność się rozstąpiła, zarówno wzruszona boleścią
dziewcząt, jak i zdumiona ich osobliwym wyglądem.
Przyjrzałem się uśpionemu — i pierwsza rzecz, która
mnie uderzyła w jego osobie, to poszarpane, a raczej
pocięte ubranie. Zarówno spodnie, jak surdut, miały taki
pozór, jakby je ktoś zoperował nożycami.
I w jednej chwili zobaczyłem tego uśpionego podróżnika
w przedziale wagonu. Z nim kobieta, której twarzy nie
widzę. Kobieta częstuje go papierosem. Piotr usypia.
Kobieta nożycami rozcina mu ubranie i z różnych kryjówek
wydobywa pieniądze — dużo pieniędzy.
Wprowadzono chorego do sali szpitalnej. Doktór
miejscowy określił jego chorobę jako wynik działania
chloroformu. Ale nie był w stanie go obudzić. Dopiero
lekarz z Pogotowia, zapomocą różnych zabiegów,
przywrócił go do przytomności.
Dziewczęta były uszczęśliwione, gdy Piotr oczy
otworzył. Był jeszcze osłabiony, ale mógł się z dziećmi
serdecznie powitać, a widać było, że je niezmiernie kocha.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

186
Rozdział XIII.

PRZYGODA PANA PIOTRA.

Wówczas zjawił się komisarz policji z prośbą, aby chory,


jeśli może, opowiedział swoją przygodę.
Piotr Azaïs wracał z Petersburga, gdzie, na skutek
pewnego procesu, uzyskał znaczną sumę. Część tej sumy,
300.000 franków, w trzystu papierach tysiącfrankowych,
wziął z sobą. Do granicy francuskiej miał je przy sobie. W
Charleroi przeniósł się do wagonu francuskiego, w
przedziale był sam jeden. Wkrótce jednak weszła do
przedziału kobieta młoda i przystojna, należąca z pozoru do
najlepszego towarzystwa. Podróżny zaczął z nią rozmowę,
a że zawsze był wrażliwy na wdzięki niewieście — coraz
bardziej zaczął ulegać nieznajomej. W pewnej chwili dama
wyjęła papierosa i zaczęła palić; potem on ją poczęstował
papierosem; potem znów ona jemu ofiarowała cygaretkę,
która zdawała mu się dziwną w smaku, a po kilku
zaciągnięciach usnął kamiennym snem. Spał aż do Paryża, i
tu go dopiero sztucznie obudzili.
— Jak wyglądała kobieta? — zapytał komisarz. I ja w tej
samej chwili zobaczyłem ją jak najdokładniej. Nie chciałem
jednak nic mówić.
— Ile panu zabrano pieniędzy?
Piotr zaczął szukać koło siebie. Trzysta tysięcy podzielił
na paczki po 50.000. Jedna mu pozostała. Szczęśliwym
187
trafem złodziejka nie zabrała teczki z papierami. Stracił
250.000 franków.
Panie prosiły mnie o sprowadzenie dorożki, co
natychmiast uskuteczniłem. Przedstawiły mnie pod
nazwiskiem Azaïs, przyczem śmiały się serdecznie.
Wyjaśniłem mu, na czem polega ten dowcip — i Piotr
sam śmiać się zaczął, obiecując sobie, że koniecznie napis
zobaczy. Był to atleta, zdrowy i silny — i nim dojechaliśmy
do ulicy Bara, wrócił już zupełnie do siebie i, przyglądając
się swoim sukniom, śmiał się wesoło, gdyż obdarty i
obszarpany był do szczętu.
Porobił on sobie różne skrytki na swoje pieniądze ztyłu,
zprzodu, zboku, nawet w nogawicach, ale piękna
towarzyszka podróży spenetrowała wszystko. Być może
czas nie pozwolił jej na wycięcie szóstej kieszeni.
Natychmiast po przyjeździe do domu sprowadziłem
krawca, który we dwadzieścia minut przystroił p. Piotra
według ostatniej mody paryskiej.
Cała ta awantura wprowadziła go w doskonały humor.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

188
Rozdział XIV.

MAJĘTNOŚCI W BESARABJI.

Proces o rewindykację majętności w Besarabji,


zakończył się jak najpomyślniej. Z kancelarji cesarskiej
otrzymał Piotr zatwierdzenie ostateczne swoich praw do
własności całego terytorjum, oprócz jakichś paru tysięcy
morgów, które otrzymał drogą łaski monarszej jeden z
wysokich urzędników dworu.
Teraz Piotr postanowił majątek rozparcelować i
sprzedać. Oddał tę sprawę w ręce jednego z adwokatów
warszawskich i ma nadzieję w ciągu roku odzyskać koło 60
miljonów rubli, czyli 150 miljonów franków. Wtedy będzie
mógł powrócić do Ameryki, o ile żona się na to zgodzi.
Ale pani Jadwiga nie lubi Ameryki, najlepiej chciałaby
żyć w Polsce, choćby na Bukowinie. Może być, że i on się
tam przeniesie i córki swoje zabierze do Polski. O żonie
swojej mówił z uwielbieniem i, widoczną było rzeczą, że
półdzika jego natura spragniona była delikatnych i
miękkich wzruszeń, jakie mu dać mogła szlachetna kobieta
białej rasy. Oczekiwał potomka. O ile będzie możliwe,
wkrótce po przyjściu na świat dziecka biała pani przyjedzie
do Paryża.

189
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

190
Rozdział XV.

SHERLOCK HOLMES ZWYCIĘŻONY.

Od czasu do czasu policja zwracała się do Azaïsa w


sprawie kradzieży. W gruncie rzecz Piotr już się tą całą
rzeczą nie interesował; strata była dla niego bez znaczenia.
Z Piotrem zawiązałem miły stosunek i chętnie
zwiedzaliśmy razem Paryż nocny. Czasami towarzyszyła
nam Jane, gdyż Sita nie chciała tego wcale widzieć.
Pozostawała w domu, aby czuwać nad dziećmi.
Byliśmy raz w Folies-Bergères. W czasie antraktu
przechadzaliśmy się po wspaniałem foyer tego teatrzyku,
gdzie setki kobiet wystawiają na pokaz swe wdzięki.
Lustra, żyrandole, aksamitne kanapy, dywany. Muzyka,
wrzawa, ruch.
Wtem uderzyła moje oczy kobieta miedzianowłosa, z
oczami podmalowanemi à la Dongen, w towarzystwie
eleganckiego bruneta w smokingu. I nagle zobaczyłem ją w
wagonie między Charleroi a Paryżem; przy niej Piotr;
uśpiwszy go, wycina mu skrytki z pieniędzmi w ubraniu.
Niewątpliwie Piotr się wygadał. Poczem na jednej ze stacyj,
wpobliżu stolicy, kobieta wyszła z wagonu. To ona! Ten
elegant to jej wspólnik. Szepnąłem o tem do ucha Piotrowi,
prosząc, aby się nie zdradził. On zapewniał, że tamta była
brunetka, ale łatwo się domyślić, że się przemalowała.
Zawiadomiliśmy policję i natychmiast ją aresztowano
191
wraz z jej towarzyszem.
Tak zastąpiłem najtęższych detektywów i mogę z całą
pewnością stwierdzić, że Sherlock Holmes nie potrafiłby
nic podobnego uczynić. Trentowski mógłby mię pomieścić
w swej „Demonologji“!

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

192
U Z U P E Ł N I E N I E.

Na tem skończył opowiadanie swe Seweryn. Oto jest


irracjonalizm rzeczywistości: cały ten splot zdarzeń
osobliwych służyć miał poto, aby przyszły budowniczy
mostów i dróg żelaznych odkrył tajemnicę kradzieży,
popełnionej przez awanturnicę.
Ale ofiarą tej kradzieży był Azaïs — i któż go miał
bronić, jeżeli nie Azaïs?
Zdaje się, że już więcej Seweryn z żadnym Azaïsem się
nie spotkał. Można jednak śmiało twierdzić, że sam sobie
winien. Powiedziałem mu o tem.
— Azaïsie! błąd popełniłeś, żeś się nie wybrał do
Abisynji tak, jakeś zamierzał. Właśnie czytam, że w
Abisynji długie czasy przebywał, prowadził rozkopy i
porobił nader ciekawe odkrycia pewien badacz, nazwiskiem
Azaïs. Przeznaczenia swego nie dopełniłeś w całości.
Napewnobyś w Abisynii spotkał się z tym Azaïsem.

193
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

194
NIEURODZENI

Między gwiazdą gama Andromedy a delta Centaura


promienieje samotna gwiazda barwy błękitnej jak sen, na
którą astronomowie dotychczas nie zwracali uwagi; jedyny
tylko indyjski mędrzec Tarawida wspomina o niej w
swojem dziele p. t. Ananga-’Sastra, t. j. księga miłości.
Natchniony ten myśliciel jasnowidz dostrzegał wiele rzeczy
na ziemi i na niebie, o których się nie śniło filozofom.

Gwiazda owa zowie się w jego księdze Adżata, to znaczy


gwiazda „nieurodzonych“. Szeroko mówi autor o tej
gwieździe — i po największej części słowa jego byłyby dla
nas niezrozumiałe, gdyby nie to, że astronom włoski
Reginaldi ostatniemi czasy gwiazdę na nowo odkrył i na
nowo tajemnice jej zbadał.
Gwiazda to niewielka: objętość ma najwyżej pięć razy
taką, jak nasz księżyc ziemski, ale barwę ma niesłychanie
błękitną, wyraźnie odmienną od koloru otaczającego nieba;
błękitność ta zależy równie od czystości atmosfery, jak i od
błękitności ducha jej mieszkańców.
Błękitność owa czasami się tęczuje w sposób tak dziwny,

195
jakby tam częstotliwy deszcz w promieniach słońca padał, i
przez załamanie światła tworzy się tam nieprzerwana na
wszystkie strony siedmiobarwna tęcza. Przerwy w widmie
tęczy świadczą o pewnej soli, przegryzającej ciągłość
światła.
Reginaldi, opierając się zarówno na swoich własnych
badaniach, jak i na niektórych jasnowidzeniach Tarawidy,
dochodzi do wniosku, że sól ta, oprócz zwykłej materji,
zawiera pewien element psychiczny; sól ta jest składową
częścią łez, które nieraz wylewają mieszkańcy Adżaty.
Dzięki nadzwyczajnym narzędziom astronomicznym,
obmyślonym przez Reginaldiego, stwierdzone zostało
niemal wszystko, co mówi Tarawida, świątobliwy bramin.
Mianowicie na zasadzie tych dziwnych tęcz, które
powstają z łez mieszkańców tajemniczej gwiazdy,
Reginaldi zadał sobie pytanie: dlaczego mieszkańcy Adżaty
płaczą? Owóż są to dusze tych, którzy by pragnęli zstąpić
na ziemię, pragnęliby się urodzić, a nie mogą.
Wydzierają się do bytu, ale znajdują po temu zapory
niezwalczone. Jeżeli płaczą, płaczą nie nad sobą, ale nad tą
ziemią, której są potrzebni jak rosa poranna, a która staje
się coraz czarniejsza duchem, coraz mniej woniejąca
miłowaniem, coraz surowsza i drapieżniejsza — tak, że
zstąpić w ten mrok, w tę bezwoń, w to kolisko walk
okropnych — jest dla nich rzeczą niepodobną: niemasz dla
nich sposobu przestąpienia tych fal wzburzonych
wszystkiem, co jest złe, jadowite i szatańskie, oraz tem, co
jest bierne, obojętne, bezwładne w naturze ludzkiej.
Na rozkosznych błoniach i w gajach Adżaty mogliby
196
istnieć spokojnie ci bogowie w samolubnem upojeniu. Ale
są to duchy najwybrańsze: myśliciele, poeci, twórcy,
wynalazcy, jasnowidze, bohaterowie, prorocy, których
przeznaczeniem byłoby, zda się, zstąpić na tę niską, biedną,
czarną ziemię i opromienić ją swoim duchem; otworzyć jej
widnokręgi nieskończoności, wywalczyć prawdę i
wyzwolenie, chleby rozmnożyć, dusze rozpalić ogniem
miłości.
Ale, by się urodzić, szukają oni takich istot na ziemi,
które mogliby sobie wybrać za ojca i matkę. Pragną zaś,
aby to byli ludzie czyści i świetlani; ludzie miłości
doskonałej, których całe jestestwo przeniknione jest
miłością.
Bo tylko miłość prawdziwa i doskonała jest
podścieliskiem prawdziwego i doskonałego pocałunku — i
tylko z takiego pocałunku urodzić się może prawdziwy
człowiek. Pragną też oni, aby ci ludzie, których oni chcą
sobie wybrać za rodziców, byli potomstwem takich właśnie
ludzi czystych i w miłości skąpanych.
I nie mogą znaleźć tych dusz czystych, bo to, co tu na
ziemi się zjawia, to są potomkowie ludzi, którzy nie znali
miłości prawdziwej. Albo oddani żądzom przewrotnym,
uprawiali raczej małpią parodję miłości, niżeli miłość
istotną; albo związkiem ich kierował interes i zimne
wyrachowanie; albo nawet jeżeli się kochali, to w ich
miłości było tyle dysonansów, że miłość ich przybierała
czasem larwę nienawiści.
I oto z tych, co żyli w grzechu i rozpuście, powstały
istoty poczwarne, złośliwe, nieszlachetne, niemądre.
197
Z tych, co się łączyli dla interesu, rodziły się istoty
czasami wcale rozumne, lecz lodowate, bezuczuciowe,
obojętne na zło i dobro, niezdolne do entuzjazmu i
samolubne.
Ci zaś, którzy się łączyli z miłości opętanej furją; ci,
którzy byli dziećmi szału i nieprzytomnych upojeń: ci mieli
w sobie bolesną nierównowagę, nieustanne poczucie
jakichś braków nieokreślonych, trwogę czynu, niedostatek
woli...
Słowem, na ziemi troisty gatunek się rodzi: jedni mają
wielkie namiętności i ambicje, umieją życie stawiać na
kartę, ale brak im rozsądku; drudzy właśnie są bardzo
rozumni i wyrachowani, ale nie mają serca, nie mają duszy;
inni jeszcze są nadmiernie wrażliwi, ale łatwo wpadają w
bezwład czynu i apatję.
Wszyscy są niezadowoleni z siebie i z otoczenia, bo
urodzeni z miłości niedoskonałej, nie czują w sobie pełni
człowieczeństwa i w gruncie nienawidzą swego istnienia.
— Pocom się rodził? — mówi niejeden.
Bo jego dusza nie wyrywała się ku bytowi z jakiejś
nieznanej gwiazdy, i ściągnął ją na ziemię obłąkany
przypadek. Dlatego nieraz jeden tylko znajdują środek
rozwiązania tego wewnętrznego braku harmonji:
przyśpieszyć dobrowolnie śmierć i opuścić tę ziemię, na
której się znaleźli niedobrowolnie.
Dla tych zaś nieurodzonych, co z dalekiej gwiazdy
obserwują ziemię, te wszystkie istoty w ludzkiej postaci —
to nie ludzie.
— Gdzie jesteś, mój ojcze? gdzieżeś ty, moja matko?
198
Gdzie jesteście, abym mógł z waszego uścisku objawić się
na ziemi? Gdzie ten uścisk czysty, świetlany, prawdziwy?
Inne zaś czyhają jeszcze niebezpieczeństwa na genjusz
twórczy. Są bowiem tacy, którzy by w związku swoim
mogli urodzić bogów, ale nieraz się zdarza, że jedno i
drugie znajdują się na dwóch krańcach planety i nigdy się
nie spotkają; albo spotkają się na chwilę, spojrzą na siebie,
coś przeczuwają, ale wkońcu się rozchodzą dla tych czy
innych powodów; albo zdarzyć się może, że on się jeszcze
nie urodził, ona zaś już umarła lub naodwrót — i tysiące
innych może być przyczyn, dla których ci przeznaczeni do
stworzenia bogów nie łączą się ze sobą.
Tak paraliżuje się rozpęd duszy, która z tej gwiazdy
dalekiej już na ziemię zejść miała — i wtedy nieurodzeni
bogowie płaczą.
Są tacy, którzy choć się łączą z sobą, sami unicestwiają
nowe pokolenia — i znowu płaczą bogowie, bo nie mogą
zejść na ziemię.
Są tacy, którzy mogliby stać się ojcami bogów, ale
napotykają serca kamienne, lekkomyślne, zmienne,
fałszywe, a których ta lodowatość popycha w głębiny fal
lub im podsuwa kielich trucizny. Śmierć przeważa miłość.
Ta jedyna, któraby mogła zostać macierzą nowego
człowieka, wyższego człowieka, ojca nowej rasy, przez swe
odchylenie od prawdy nie dopuściła do narodzin boga — i
wtedy wielce się powiększyła ilość soli w atmosferze
gwiazdy.
Na tej gwieździe dalekiej są łąki cudowne, pełne
wielobarwnych kwiatów. Kwiaty są podobne do ziemskich,
199
ale znacznie większe, dziesięciokrotnie większe: róże czy
lilje, fiołki czy lotosy. To też czarowne zapachy płyną tu po
powietrzu.
Na tych kwiatach krążą wielkich rozmiarów motyle,
również o barwach rozmaitych i świetnych. Są to właśnie
dusze nieurodzonych genjuszów, tęskniących za ziemią i
stuleciami szukających łona pięknej i wytwornej niewiasty,
z której pieszczot mogłyby się przedostać na ziemię. Bo
takie jest prawo bytu, że ten duch tylko przez łono
niewieście może zstąpić na ziemię.
Cóż czynią owe nieśmiertelne motyle, owe psychai
gwiazdy dalekiej?
Oto rozmawiają z sobą o świecie ziemskim i o innych
światach, do ziemi podobnych. Bo nietylko na ziemi, ale i
na innych planetach są istoty do ludzi podobne. To też
motyle, przeznaczone dla ziemi, z pewną zazdrością albo
raczej z żalem patrzą, jak inne motyle na inne planety
odpływają szczęśliwe i rozradowane, wiedząc, że tam jest
miłość i czystość serc, i że tam znajdą łono kobiety
kochającej, gniazdo dla swego wcielenia.
— Patrzcie — mówią — jaka tam na ziemi czarna noc
ducha panuje.
— Ja mam pieśni niewyśpiewane, któreby plemię
ludzkie uniosły wysoko, wysoko wgórę!
— Ja mam obrazy, któreby zbogaciły oko ludzkie
tysiącem kolorów nieznanych!
— Ja mam dźwięki czarowne, coby im życie zamieniły
w jedną nieskończoną melodję!
— Ja mam myśli, co by im rozjaśniły wszystkie
200
tajemnice bytu.
— Ja mam słowa, coby im pozwoliły zrozumieć zaświat
i Boga.
— Ja mam cyfry, coby im pozwoliły rozłożyć treść
natury na pierwsze elementy.
— Ja mam czary, co by im pozwoliły czynić wiekuiście
cud pomnożenia chleba, aby nigdy nikt nie był głodny.
— Ja mam uczucia tak niezmierzone, że się każde serce
zaspokoi miłością.
Tak rozmawiają z sobą duchy nieurodzonych, co się nam
czasami zamajaczą we śnie, na chwilę błysną bladozłotym
ogniem i gasną na wieki niewcielone.
Duchy te doskonale widzą, co się dzieje na ziemi —
czują, jak są tej ziemi potrzebni i konieczni — czują,
jakiem błogosławieństwem i drogą do szczęśliwości byłoby
ich zstąpienie na ziemię i dla nich samych, i dla naszej
planety.
Dlatego dusze te płaczą, gdyż są jak topielcy wieczni, co
i utonąć nie mogą i wydostać się ze swej otchłani. Dlatego
tęczuje się błękit tej gwiazdy — i dlatego w widmie tęczy
są czarne linje. Kometa Bieli, która tamtędy płynęła, od
tych łez i tęsknot duchów nieurodzonych rozpękła na
drobne meteory, które ognistym deszczem padały w
nieskończoność — i nawet na naszą ziemię trafiały.
Płaczą, bo widzą, jako ta ziemia jest nieszczęściem,
nędzą, smutkiem, wojną, bratobójstwem, ciemnotą. Zło
nietylko na niej nie znika, ale owszem jest coraz
potężniejsze, coraz się bardziej panoszy, coraz się
bezczelniej nad ludzkością unosi — i wszystkie próby jego
201
usunięcia nietylko zła nie usuwają, ale rodzą nowe zło, jak
ten bajeczny smok stugłowy, co to mu łeb odrąbany ciągle
odrasta.
Patrzcie — oto jest motyl srebrnoskrzydły, który
wskazuje na tę kobietę, co była niegdyś piękna i miała
zostać matką genjusza-bohatera, wybawcy ludów i
światłonoścy prawd wiecznych — i dla igraszki odrzuciła tę
wielkość i tę piękność.
Dusza mieszkańca Adżaty mówi:
— Nie zstąpiłem na ziemię, nie urodziłem się z łona tej,
co miała być moją matką, albowiem nie było w niej
miłości. Ona po różach stąpa, w wonnościach się kąpie, jak
królowa ukazuje się wszędzie, gdzie bywają tłumy ludzkie,
które czołem kornie przed nią uderzają; ona zaś, zawsze
uśmiechnięta, szczęśliwa, dumna, przyodziana w jedwabie i
adamaszki, kroczy nieświadoma popełnionej zbrodni, iż nie
dopuściła do mego wcielenia na ziemi.
I nietylko ja jeden, ale setki są takich, co się na ziemi nie
narodzili, a jeżeli się narodzili — przyszli w porze
niewłaściwej i żyli nie w swoim czasie, nie w swojej ziemi,
ale gdzieś indziej, zdaleka, w innym okresie, śród innych
ludzi — i czuli się osamotnieni, niezrozumiani, wykolejeni.
A to wszystko dlatego, że niema na ziemi miłości czystej
i prawdziwej: jest szał, jest opętanie, jest żądza, jest interes,
jest obojętność — ale niema doskonałej miłości.
I przez ten brak ziemia jest nieszczęśliwa i ciemna — dla
niewypowiedzianych myśli, niewyśpiewanych pieśni,
nieurzeczywistnionych marzeń, dla niezaspokojonych
tęsknot, dla niewcielonych miłości.
202
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

203
SREBRNA ŁANIA

I.
II.
III.
IV.
V.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

204
I.

Rok DCLXX od założenia Rzymu (czyli 83-ci przed Nar.


Chr.) był to rok wielkiej trwogi i niespokojnych oczekiwań.
Mijało bowiem w tym roku dziesięć pełnych żywotów
ludzkich — to znaczy dziesięć stodziesięcioleci, czyli 1100
lat od zburzenia Troi. Nazywano to tysiącoleciem. Tysiąc (a
właściwie 1100) lat upływało w tym roku od chwili, gdy
Eneasz, uszedłszy z płonących ruin Iljonu — po długiem
błądzeniu wśród mórz i ludów nieznanych — stanął u
brzegów Tybru. Oddawna głosiła nieomylna przepowiednia
Sybilli, że w tysiąc i sto lat po upadku Troi w gruzy upadnie
i zburzona będzie córka jej, Roma, że w tym roku będzie
koniec świata.
Cały naród latyński z zapartym oddechem oczekiwał tej
godziny ostatecznej: nikt nie wiedział, czy ten koniec
świata ma nastąpić od wody, jak to było za potopu
Deukaljona; czy od ognia, gdyż, jak mówili niektórzy,
tysiące wulkanów takich, jak Etna, zaleje naraz ziemię
swoim piekielnym ogniem; czy od powietrza, skąd miały
powiać jakieś wichry jadowite i wytruć całe plemię ludzkie.
Zarówno w samym Rzymie, jako i w innych częściach
Italji, trwoga była nieopisana. Niektórzy łączyli upadek
Rzymu z upadkiem republiki i powrotem Tarkwinjuszów.
W oczach wielu Rzymian wcieleniem upadku miał być
król-imperator, który zgnębi senat i lud i rządzić będzie jak

205
monarchowie azjatyccy.
Istniały zaś słuszne obawy, że taki człowiek jest już na
świecie. Był to Sulla, który, choć ogłoszony za wroga ludu,
wojował teraz w Grecji z Mitrydatem.
Rok DCLXX był nazwany Przeznaczeniem Rzymu.
Sulla zaś postanowił zwalczyć Przeznaczenie.
Tego się lękali Rzymianie — i pod wodzą Marjusza
stanęli przeciw niemu. Tymczasem wielki obrońca ludu
umarł, ledwie pozyskawszy siódmy konsulat.
Śmierć ta była jedną ze złych wróżb — i nikt nie bolał
nad nią tak, jak Kwintus Sertorjusz, choć znał on dobrze
wszystkie błędy, jakie popełnił bohaterski wieśniak z
Arpinum. Rozumiał jednak, że błędy Sulli były większe:
albowiem Sulla to zagłada republiki.
Nikt też tak jak Sertorjusz nie śledził baczniej
wszystkich znaków na niebie i ziemi, które zapowiadały
koniec świata.
Przedewszystkiem świętość ogniska rodzinnego w
Rzymie została sprofanowana: była w stolicy świata
prastara świątynia bogini Westy, gdzie ogień wieczny
podtrzymywały czyste dziewice kapłanki, co ślub składały,
że nigdy męża nie zaznają.
I nigdy nikt nie słyszał, aby westalka złamała przysięgę.
Wchodziły do świątyni w latach półdziecięcych i umierały
jako dziewice, czcią powszechną otoczone. I oto na parę lat
przed r. DCLXX rozeszła się wieść przeraźliwa: od
założenia Rzymu pierwszy raz się zdarzyło, że dwie
westalki złamały ślub i na urąg wszystkim bogom porodziły
dzieci.
206
Nie ominęła ich kara śmierci — ale dziewictwo bogini
Westy było sponiewierane. Taka zgroza mogła stać się tylko
w przededniu końca świata.
Tak, zniszczenie Rzymu było w wyrokach Jowisza:
księga Sybilli głosi prawdę.
Pewnego razu w Kampanji Rzymskiej konsul, w
otoczeniu liktorów i niewielkiego oddziału wojska, udawał
się na granice Etrurji, aby tam obejrzeć grunta, rozdane
weteranom: i oto nagle z jasnego nieba, w czasie słonecznej
pogody, uderzył piorun z przeciągłym grzmotem: a potem
zahuczał jeszcze mocniej po raz drugi i po raz trzeci.
Poza Tybrem, gdzie siedzą wyprawiacze skór bawolich i
końskich, u jednego z nich naraz wszystkie skóry, jeszcze
nożem nietknięte, zaczęły rżeć i ryczeć, jakby żywe konie i
żywe byki.
W ziemi Pelignów ukazała się niezmierna liczba wężów,
jakich dotychczas nie widziano, a w Samnium kruki pożarły
swoje własne dzieci i samice przestały kłaść jaja.
W Lilybaeum na Sycylji urodziło się cielę o dwu
głowach i sześciu nogach, tak zbudowane, że każda głowa
była na innym końcu ciała, a zady oba połączone w jeden
pośrodku: cielę zdechło wkrótce po narodzeniu, ale
przemyślny gospodarz wypaproszył je należycie i skórę
napełniwszy żywicą, słomą, oraz trocinami, na pamiątkę
utrwalił je niby żywe i pomieścił w świątyni Diany.
Wszystkie te znaki doskonale znał Kwintus Sertorjusz,
ale najgroźniejszą wróżbę powiedziała mu jedna kobieta,
bardzo przez niego umiłowana, a która miała ducha
wieszczego, jak Sybilla.
207
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

208
II.

Sertorjusz był to najprawszy mąż, jakiego wydała


republika rzymska. Znała go dobrze i kochała ludność
Hiszpanji, którą zarządzał niegdyś z ramienia senatu: miał
on w swojej duszy jakieś bóstwo sprawiedliwości, które mu
nie pozwalało nikogo ukrzywdzić. Trudno jednakże znaleźć
wielu ludzi prawych: najprawsi nawet, jak Grakchowie,
albo Marjusz, czynili tumulty, rzezie i naruszali ustawy. A
jednak Rzymianin nie może po świecie krążyć sam: musi
przyłączyć się do jakiegoś związku. Przeciwnicy Marjusza
jeszcze bardziej prawo naruszali — i wprost dążyli do
tyranji. Dlatego Sertorjusz przystał do Marjańczyków.
Sertorjusz miał swój dom i ogród wpobliżu cichej,
zielenią winogradów pokrytej góry Wezuwjusza —
niedaleko miasta Partenopy, zwanego też Neapolis. Był
gospodarzem pierwszorzędnym, życie prowadził surowe,
jak Rzymianie pierwotni — i wierny dawnym cnotom
republiki, naśladował starego Cyncynnata.
Ale w Partenopie mieszkało wielu uczonych Greków, a
Sertorjusz był lubownikiem mądrości greckiej i nieraz z
uczonymi biesiadował. Zwłaszcza miły mu był wielce
Arystodem, uczeń Platona i Eskulapa.
Dom swój zbudował Sertorjusz zprosta, aby mu
przypominał raczej namiot żołnierski. Ale były w nim
dzieła rzeźbiarzy i malarzy greckich, były też pisma

209
autorów greckich i nieliczne utwory Latynów.
Rozkoszą jego życia, dla której babieniec wytworny
urządził, była Adonizja, niewolnica kartagińska, którą sobie
sprowadził z Gadesu w Hiszpanji i którą bardzo kochał.
Była to dziewczyna niezmiernej piękności — o twarzy
białej prawie jak mleko i włosach złotych jak łan pszenicy.
Wiadomo, że wśród niewiast punickich włosy takie trafiały
się często, i Rzymianie tak się w tem rozlubowali, że
kobiety rzymskie sztucznie zaczęły sobie włosy barwić na
złoty kolor.
Oczy miała orzechowe jak łania i było w jej postaci coś z
łani. Znała tajemnice pieszczot niewyczerpanych — miała
uśmiechy i spojrzenia upajające — śpiewać umiała gorące
pieśni w nieznanym języku i znała wszystkie tańce Azji i
Afryki. Umiała wróżyć z ziarn pszenicy, z lotu ptaków, z
gdakania kur, z obłoków; umiała wróżyć z ręki. Miewała
sny przedziwne i codzień z rana widzenia swoje opowiadała
kochankowi. Była wreszcie bardzo ciekawa mądrości
greckiej.
Arystodem znał tę Kartaginkę, gdyż bywał częstym
gościem w domu Sertorjusza: Adonizja, pomimo
niezmierną piękność i pozory siły młodzieńczej, cierpiała
na palpitacje serca — i zacny Grek sprowadzał dla niej
zioła uśmierzające.
Nieraz Sertorjusz z filozofem z Partenopy długie
prowadzili rozprawy o tem, co objawił Platon, choć obaj nie
byli też obcy nauce Zenona ze Stoi. Sertorjusza najwięcej
nęciła księga Platona o republice, Adonizję zaś wzruszała
historja Atlantydy, którą Platon opowiada w Timeuszu i
210
Krytjasie. Historja ta nie była jej nieznana, gdyż z tradycji
wiedziała, że w dawnej Kartaginie żeglarze, którzy nieraz
wypływali poza słupy Herkulesowe, niemało przynosili
wieści o tych Wyspach Błogosławionych, a zwłaszcza
Hannon, co dłużej się tam zatrzymał, szczegółowo je opisał.
— Rzym skazany jest na zagładę — mówił Sertorjusz.
— Sybilla dawno wywróżyła jego zburzenie — trzeba drugi
Rzym założyć — bo świat nie może istnieć bez Rzymu.
Kiedy patrzę na to, co się u nas dzieje — wierzajcie —
mam poczucie, że koniec świata nie nadchodzi: on już
nadszedł. Znaki są nieomylne. Ale Sybilla mówi też, że
zanim nadejdzie zagłada ostateczna, Jowisz wybierze
sprawiedliwych i na Wyspy Błogosławione ich przeniesie.
Najwyższa klęska się zbliża: są wiadomości, że Sulla
powraca do Italji. Przewiduję straszliwą wojnę domową.
Zanim on się pokaże, ja opuszczę tę ziemię, na którą bogi
piekielne się sprzysięgły. Pojadę szukać Wysp
Błogosławionych.
— A więc sądzisz się godnym Atlantydy? — pytał
Arystodem.
— Rozważałem to pytanie. Staram się być, jak dawni
Rzymianie, człowiekiem wolnym, posłusznym prawu i
oddanym cnocie. Odrazę mam do występku — i nie mogę
zapomnieć słów, jakie wygłosił barbarzyniec Jugurta o
Rzymie: — „Sprzedajne miasto!“ — powiedział. — W
Rzymie uczynisz wszystko z pomocą złota. Ja chcę
stworzyć Rzym, w którymby złoto znaczyło tyle, co piasek.
Albowiem pieniądz cnotę pożera. Jestem wrogiem
występku.
211
— A więc go zniszcz!
— Jak to uczynić? Tego nie wiem. W tym Rzymie, który
teraz jest, nie odrodzi się cnota. Dni jego są policzone.
Trzeba nowy Rzym założyć.
— Gdzie? — zapytała Adonizja, która przysłuchiwała
się w milczeniu rozmowom obu uczonych mężów.
— Nie wiem. Może na tych wyspach Błogosławionych,
bo tam nie będzie występnych. Ale jak do nich dopłynąć,
skoro nikt nie wie, gdzie one leżą? Ziemia odrodzi się i
oczyści po zniszczeniu zła, po zagładzie świata, po upadku
nowej Troi. My zaś, jak Eneasz, pojedziemy szukać nowej
ojczyzny.
— O, jakże to będzie pięknie! — zawołała Adonizja.
— Ty, sarniooka, jesteś drugą Sybillą, miewasz widzenia
prorocze. Ty możesz nam powiedzieć, gdzie stanie nowy
Rzym.
— Na mnie schodzą widzenia we śnie. Nie miałam o tem
snu.
— A więc nakaż sobie taki sen.
Adonizja obiecała, że się o to pomodli.
Noc już była głęboka. Srebrny księżyc na szafirowem
niebie sierpniowej nocy cicho szybował w otoczeniu
gwiazd migotliwych. Wezuwjusz czarno-zielonym cieniem
unosił się w dali na widnokręgu — cisza była dokoła — i
tylko nietoperze od czasu do czasu przelatywały powietrze
kołową linją, niby rumaki na arenie cyrku. Pod szerokim,
rozłożystym plantem siedzieli nasi przyjaciele. Upojeni
winem i rozmową, rozeszli się na sen późno po północy.
Nazajutrz z rana, kiedy Sertorjusz ujrzał Adonizję, zbladł
212
z przerażenia. Co się stało? Adonizja miała włosy białe, jak
srebro. W jedną noc osiwiała. Tu i owdzie przeświecały
jeszcze złote promiona. Wiedziała już o tem. Służebnice ją
zawiadomiły. Przejrzała się w zwierciadle.
— To ze snu, o który się modliłam. Widać, że była w tem
pycha, której bogowie nie lubią i pomścili się nade mną.
Widzenie miałam przerażające, a tak prawdziwe, że mi
serce zaczęło się szarpać i przez cały ranek, niby ptak,
łopotało. Śniło mi się, że ta góra Wezuwjusz, co tak
zielenieje w słońcu od winnic, taka cicha i dobroczynna,
naraz się otworzyła i buchnęła ogniem tak straszliwym, że
pół nieba zasłoniła płomienistą chmurą — aż ogień ten
spłynął jakby potokiem na wsie i miasta sąsiednie — i
żeśmy wszyscy pod tą falą ognia zatonęli i zamarli. Cały
świat tak zginie. Nie od wody zginie, lecz od ognia.
Osiwiałam z przerażenia. Ale zniosłabym wszystko, gdyby
nie ten ból, co mi serce przeszywa! Ratujcie mię,
Sertorjuszu, Arystodemie!
Arystodem dał jej ziółka uśmierzające. Chwilowo jej to
pomogło, ale niedługo potem pochwycił ją ból stokroć
ostrzejszy.
Jeszcze konie Apollina nie doszły do szczytu nieba, gdy
Merkury się zjawił po duszę dziewczyny kartagińskiej.
Adonizja nie żyła.
Rozpacz Sertorjusza była bezgraniczna: on sam wywołał
to widzenie senne, to nagłe osiwienie i tę śmierć
gwałtowną. Padła jak świeży kwiat, zerwany lekkomyślną
dłonią. Adonizja — była to jedyna istota, co go z ziemią
łączyła. Teraz nie miał już co robić na świecie.
213
Próżno mu Arystodem wykładał tajemnice
nieśmiertelności duszy, podług Platona i Sokratesa. Nie był
w możności go uspokoić.
Ostatnie widzenie Adonizji było najwyższem
potwierdzeniem wróżb Sybilli. A właśnie goniec przybył z
Brundusium i powiedział:
— Sulla przyjechał ze Wschodu! Idzie na Rzym.
Żołnierze nasi przechodzą do niego. Zapowiada rzeź,
wygnanie i konfiskatę mienia wszystkich tych, którzy stali
po stronie Marjusza i Cynny.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

214
III

Zmarłą Sertorjusz pochował dostojnie. Dziewięćdziesiąt


dziewięć najpiękniejszych pinij kazał zrąbać i ułożyć z nich
stos, na którym spłonęło ciało jego kochanki. Urnę z jej
popiołami umieścił w c i n e r a r i u m na cmentarzu
rodzinnym.
Bogini Dianie, która była opiekunką Adonizji, ofiarował
posążek złoty, wyobrażający jej osobę.
Tymczasem z Rzymu nadchodziły straszne wieści.
Wszystkich Marjuszów i jego przyjaciół Sulla skazał na
śmierć. Nawet powszechnie ukochany Marius Gratidianus
został ścięty. Codzień nowe listy proskryptów wisiały na
wrotach senatu. Setki i tysiące najzacniejszych mężów
musiały opuścić Rzym i pójść na wygnanie. Szli w świat,
jako nędzarze, bo wszystko ich mienie było skonfiskowane
i sprzedane ludziom nieuczciwym.
Cóż w takim stanie rzeczy w republice miał czynić
Sertorjusz?
— Jedźmy w świat szukać wysp Szczęśliwych.
Arystodema namówił i pojechali razem. Udali się
naprzód do Partenopy i siedli na okręt, który płynął do
Mauretanji.
Sertorjusz był smutny — i choć przypominał sobie nauki
Zenona, to jednak trudno było mu zwalczyć gorycz, co mu
serce przepełniała.

215
Gdy go znów Arystodem chciał pocieszać, mówił mu
owdowiały Sertorjusz:
— Nie wspominaj mi o Adonizji. Niech ona wrośnie w
moją duszę: ona jest zawsze ze mną, ale ona kocha
milczenie. Mam teraz inne troski. Cnota zamiera na ziemi.
Konsulowie czuwać przestali, by republika jakiej krzywdy
nie doznała. Nie wiem, którą iść drogą, bo Rzym przestał
być Rzymem. W dawnym Rzymie żołnierz był żołnierzem
republiki. Dziś jest on żołnierzem swego dowódcy: są
żołnierze Marjusza i żołnierze Sulli. Ja stanąłem po stronie
Marjusza, bo Sulla — to wróg ludu i republiki. Ale kiedy
zwyciężył Marjusz — więcej wyciął obywateli rzymskich,
niż ktokolwiek z wrogów Rzymu. Teraz zaś, kiedy Sulla
powrócił, jeszcze okropniejszą rzezią krwawi własną
matkę. Czyli weźmiesz sprzedajny senat, czy lud rzymski,
żądny darmowego chleba i krwawych widowisk, jednakie
bratobójstwo i jednaką masz zbrodniczość. Opuszczam
Italję — nowy Rzym chcę stworzyć, taki Rzym, jaki był za
naszych wielkich praojców, kiedy panowała cnota. Jeżeli ja
stworzę armję, to nie będzie to armja Sertorjusza, ale armja
republiki rzymskiej. Powiedz mi, Arystodemie, coby
uczynił Sokrates na mojem miejscu: czyby poszedł za
Marjuszem, czy za Sullą?
— Mędrzec wszędzie znajdzie spokój, bo świat mędrca
jest w jego duszy. Ale ty chcesz działać: pożądasz czynu, a
człowiek czynu nie może być nigdy samotny. Do swego
czynu powołać chcesz jeno ludzi prawych. Sokrates był
przeciwny temu, by mędrzec oddawał się polityce; tak
mówi w swej apologji. Bo niewielu znajdziesz ludzi
216
prawych — i kto wie, jaki człowiek bezecny cię opęta, gdy
mu zaufasz? Chcesz stworzyć nowy świat — i sądzisz, że
ten nowy świat będzie tam, gdzie ty się znajdziesz.
— Takbym przynajmniej pragnął.
— Zapewne Rzym nie jest tem, czem powinien być. Bo
on miał przygarnąć ludy jak ojciec, a tymczasem wysysa je,
niby upiór. My, Grecy, mieliśmy zawsze małe państewka, i
to była nasza słabość. Aleksander umarł zbyt młodo.
Potrzebny byłby taki ośrodek świata, któryby w sobie
połączył wszystkie narody: takim miał być Rzym. Ale
Rzym omdlał w sile — w tej sile dobroczynnej, jaką mieć
powinien. Rzym niema dziś dokoła siebie żadnej potęgi.
Ostatnią była Kartagina. Teraz Rzym wszędzie napotyka
tylko słabość — i zaraża się tą słabością. Podbija wszystko i
ogromnieje, lecz słabnie. Nie jest najpotężniejszy, ale
najmniej słaby. I to jest Fatum Rzymu. Powiadają o Sulli,
że zwyciężył Fatum, ale on sam jest od Fatum groźniejszy.
Tak rozważali sobie sprawy świata dwaj ci ludzie, a
statek powoli się toczył po spokojnych falach morza
Śródziemnego, aż po trzech tygodniach dotarł do Kartenny,
przystani w prowincji mauretańskiej.
Na statku, którym płynął Sertorjusz, wielu jeszcze było
zbiegów rzymskich. Za nimi zaś inne płynęły statki,
również pełne zwolenników Marjusza i Cynny. Niemało ich
też napotkali w Kartennie.
W porcie były liczne okręty handlowe, a żeglarze ich
różne widywali ziemie. Sertorjusz, skoro tylko znalazł
kwaterę dla siebie i dla Arystodema, zapoznał się z
żeglarzami i chętnie szukał ich towarzystwa.
217
Częstował ich obficie winem i rozpytywał ciekawie, czy
wiedzą co o wyspach Szczęśliwych. Niektórzy słyszeli o
tych wyspach, choć żaden na nich nie był. Leżą one poza
słupami Herkulesa, opodal brzegów Afryki. Kraj to cudny
— i wieczna tam panuje wiosna. Ziemia sama przez się
rodzi wszystko, jak to było za wieku złotego, a lud
gościnny jest i łagodny. Z opisu żeglarzy, lud ten
przypominał Feaków, u których, jak to prawi Homer, gościł
Ulisses. Jakże tam dojechać? Oni mu drogę opisywali,
podług tego, co im inni mówili. Najlepiej przez Mauretanję
i Tingitanę iść poza góry Atlas, a stamtąd rzeką Asamą do
brzegów morza Oceanu.
Sertorjusz gotów był każdej chwili wyruszyć i
poszukiwał śmiałków do tej wyprawy. Ale plemiona
tamtejsze, choć nibyto będące pod władzą i opieką Rzymu,
prowadziły z sobą zaciekłą wojnę: Mauretanja walczyła z
Tingitaną. Przedostać się przez ten kraj, który się pławił w
nieustającej wojnie, było niepodobieństwem.
Sertorjusza na nowo smutek ogarnął. Chyba już nigdy
nie dotrze do Atlantydy?
Kiedy większość Rzymian, co się tu znalazła na
wygnaniu, oddawała się pijaństwu, miłostkom i grze w
kości — Sertorjusz w samotnych wędrówkach po okolicy
szukał pocieszenia. Były zaś tam głębokie puszcze
cedrowe, gęsto przesiane dębem i pinją.
Tu błądził Sertorjusz, nie zapominając wziąć z sobą łuku
i pocisków, na wypadek spotkania z jaką bestją. Nieraz
siadał na pniu zwalonym i rozmyślał o swoich
zamierzeniach, które urzeczywistnić tak trudno.
218
Pewnego razu, gdy tak siedział zadumany, nagle z
ciemnej głębi lasu — niewiadomo skąd, ale tak, jakby od
strony zachodniej — ukazała się łania przedziwna.
Była rosła jak duże cielę sześciotygodniowe, ale
kształtna, wysmukła i nader wdzięcznej postaci.
Szerść miała białą jak srebro, z poblaskiem jakby
księżycowym, a tu i owdzie przeświecały kępki włosów
złotych. Nigdy jeszcze nie widziano takiej łani.
Stanęła naprzeciw Sertorjusza — i długo stała jak posąg
nieruchoma, przypatrując mu się uważnie. Nieswojo było
Sertorjuszowi wobec tego zjawiska, jakby coś
niesamowitego działo się w tej chwili. Aby zażegnać
niepokój, co w nim przebudził się nagle z przyczyny
niezrozumiałej, kiwnął do niej ręką przyjaźnie, choć nie
przypuszczał, że to leśne zwierzę ruch taki zrozumie.
A jednak właśnie natychmiast ruszyła z miejsca i poszła
wprost do zadumanego wygnańca. Przybliżyła się tuż, tuż i
spoglądała na niego swem przenikliwem,
ciemnoorzechowem okiem.
Sertorjusza na widok tego oka przeniknął dreszcz do
szpiku kości; to było oko Adonizji: ta sama barwa, ta sama
oprawa, to samo wejrzenie. Toć on zawsze mówił, że
dziewczyna miała oczy sarnie!
I jeszcze jeden krok dalej zrobiła. Dotychczas stała
wyprostowana, z szyją wzniesioną ku górze, z nogami
jakby w ziemię wrosłemi. Naraz uklękła przy nim i
położyła mu głowę na kolanach, pełna zaufania i
życzliwości. Gładzić ją zaczął i ucałował.
Zrozumiał teraz wszystko: ta łania, jakiej nigdy
219
dotychczas nikt nie widział — to wcielenie Adonizji. Te
same oczy i ten sam włos srebrny, z kępkami złotych
promion.
Ruszył do miasta zpowrotem, a srebrna łania poszła za
nim. Miał to sobie za dobrą wróżbę — i poweselał na
duszy.
Srebrna łania nadzwyczajne wrażenie zrobiła w mieście.
Rzymianie uznali ją za wysłanniczkę bogini Diany, a ci, co
czytali tragików greckich, byli przekonani, że to jest ta
sama łania, którą niegdyś bogini pomieściła na ołtarzu
zamiast Ifigenji.
Ludzie miejscowi uczcili ją, jako nieznajome nowe
bóstwo, a żeglarze upewniali, że nie skąd inąd przybywa
ona, tylko z Atlantydy, bo nigdzie tu w Afryce niema istoty
podobnej.
Powróciwszy na kwaterę, Sertorjusz zażądał posiłku dla
siebie i dla łani — i siadł w ogrodzie koło swego domu, a
łania przy nim uklękła na ziemi.
W kilka chwil potem zbliżył się do niego niewolnik i
zawiadomił, że jacyś cudzoziemcy pragną z nim pomówić.
Byli to posłowie z Hiszpanji, przedstawiciele plemienia
Luzów.
Chcieli pozdrowić Sertorjusza, ale łanię ujrzawszy,
naprzód jej się pokłonili.
Przywódca ich, nazwiskiem Seneka, tak mówił:
— Bądź pozdrowiona, wysłanniczko Artemidy! Bądź
pozdrowiona bogini! Zjawienie twoje wróży nam, że się
pragnienia nasze urzeczywistnią. A oto nasze pragnienia. Z
za dalekich mórz przybywamy tu, Sertorjuszu, aby znaleźć
220
ciebie. Poszukujemy Rzymianina prawego, a choć w naszej
ziemi teraz niemało jest Rzymian wygnańców, ale ciebie
znamy najlepiej, gdyż pamiętamy, jakoś zarządzał naszą
ziemią mądrze i sprawiedliwie. Niemasz takiego
prokonsula, jako ty: i chcemy, abyś nam dalej był
prokonsulem, ale na inny sposób, niż niegdyś. Chcemy, aby
ten prokonsul, co dziś nami rządzi, opuścił nas. Gnębi nas i
uciska, ostatnią skórę z nas zdziera. Zboże i len, wino i
oliwę, krowy i owce, pieniądze i skarby — wszystko nam
zabiera. Przeto powstaliśmy przeciw Rzymowi i chcemy
rządzić sami sobą. Wiadomo nam, żeś wygnany przez Sullę
i że chciałbyś z nim walczyć: dlatego cię prosimy, abyś
został naszym dowódcą i razem z nami walczył przeciw
senatowi rzymskiemu, a gdy się ze szponów ucisku
wyzwolimy, jesteśmy twoi słudzy — prowadź nas na Rzym
— jak drugi Hannibal — razem z tobą przejdziemy Alpy.
Nie odpychaj nas!
Sertorjusz słuchał ich uważnie i zaczął się wahać. Jakże
to, on, rzymianin, będzie walczył z Rzymem?
I mimowoli spojrzał w oczy srebrnej łani. Ta spoglądała
na niego bacznie i przenikliwie — jakby rozumiała całą tę
rozmowę. Sertorjusz czytał w jej oczach: — Jak sądzisz,
Adonizjo? I przeczytał:
— Jedź z nimi. To nie walka z Rzymem — to walka z
Sullą. Tam nowy Rzym założysz.
Posłuchał jej wskazania. Postanowił jechać — w tej
jeszcze nadziei, że z Mauretanji będzie łatwiej dostać się na
Wyspy Szczęśliwe.
Arystodem pojechał z nim razem. Również i liczni z
221
proskryptów, co przebywali w Kartennie.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

222
IV.

Jest na Luzach miasto Oska, niewielkie i raczej do wsi


podobne, zamieszkane przez ludzi surowych i pierwotnych,
a przy tem pełnych wiary w cuda.
Tu przebywało wielu wygnańców, którym Sulla tyran
kazał ziemię rodzinną opuścić. Niejeden z nich co w Syrji,
w Bitynji, w Kapadocji, albo i w Rzymie samym przywykł
do wytworności wschodnich, teraz powrócił niby do stanu
natury — i na nowo prowadził obozowe życie żołnierskie
lub rolniczo-chłopskie.
Wielki dopływ nowych osiedleńców wymagał budowy
licznych domów. Było zaś w legjonach Marjuszowych
niemało ludzi plebejskiego rodu, wprawnych we wszelkiem
rzemiośle. Byli murarze, cieśle, stolarze i t. d. Ci więc
zabrali się do roboty i na sposób rzymski zaczęli budować
domy kamienne, czego dotychczas nie znano w Hiszpanji.
Hiszpanie słynęli zawsze z wielkiej mocy charakteru,
przywiązania do starych obyczajów i starych bogów.
Ale te nowości rzymskie przyjmowali chętnie. Umęczył
ich prokonsul, gdyż zwyczajem namiestników rzymskich
myślał tylko o zgromadzeniu wielkiego majątku — i
ludność z tego powodu bardzo cierpiała.
Zamierzali oni wybuchnąć powstaniem przeciw władzy
rzymskiej, a wygnańcy, którzy tu byli, chętnie się
przyłączyli do nich w tej nadziei, że im to ułatwi walkę z

223
Sullą, Zapowiadali im, że l e x F u l v i a z r. DCXXVIII i
l e x J u l i a z r. DCLXIV, które Italikom nadawały prawo
obywatelstwa rzymskiego — rozciągnięte będą i na
Hiszpanję.
Hiszpanie są mężni i łatwo uczą się rzeczy wojskowych.
Pod kierunkiem oficerów marjańskich utworzyli rychło
legjony niegorsze od rzymskich, a przytem ożywione
wielkim ogniem żądzy wolności.
Niecierpliwie oczekiwano Seneki, przywódcy posłów,
którzy mieli w Afryce szukać Sertorjusza.
Jakoż nadszedł dzień szczęśliwy: Sertorjusz przybył
wraz ze swoją łanią cudowną, a z nimi Arystodem i liczni
Rzymianie.
Powitano ich uroczyście — a ludność uczciła boginię
srebrnowłosą pieśniami i tańcem, jaki się tańczy na cześć
Diany.
Sertorjusz, zgromadziwszy proskryptów rzymskich i
patrycjat Luzów, tak im powiedział:
— Z woli tej oto wysłanki bogów, łani świętej,
przybyłem do was, o Luzowie, i chcę wasze sprawy tak
poprowadzić, abyście byli zaspokojeni. Świat rzymski jest u
swojego schyłku i lada dzień runie w klęsce niewiadomej.
Ale zasłużył Rzym na tę karę, albowiem sprzeniewierzył się
sam sobie. Rzymianie i Luzowie, wiedzcie, że najwyższym
tworem na ziemi jest republika. Człowiek jest ogniwem
tego tworu i nie ma prawa wywyższać się ponad państwo.
Tak było w Rzymie dawnemi czasy i póki obywatel
pojedyńczy nie wywyższał się ponad Rzym, póty nasz kraj
był potęgą i promieniał jak słońce. Ale ostatnio ukazali się
224
mężowie, dla których republika stała się tylko przedmiotem
ich miłości własnej; stoją ponad nią i wyzyskują jej
osłabienie, aby zdobyć zaszczyty i stanowisko. Wygnańcy
rzymscy i wy, Hiszpanie! Świat nie może istnieć bez
Rzymu: niechaj Oska stanie się nowym Rzymem, a
właściwie niechaj to będzie Rzym stary, Rzym ludzi
surowych i pełnych cnoty, w całości oddanych potędze i
nieśmiertelności republiki. Albowiem Roma to nasza
najwyższa bogini. Tylko ludzie prawi i czyści będą mieli
dostęp do naszej nowej Romy; tylko ci, którzy się zrzekną
własnej osobistości i całą swą duszę roztopią w jej istocie:
tylko ci niech z nami pozostaną. Nie zatrzymuję nikogo.
Kto z mojem słowem się nie zgadza, niech wystąpi i niech
swoje zdanie wypowie.
Ale wszyscy milczeli, gdyż mowa Sertorjusza bardzo ich
oczarowała, a wzrok łani, która stała tuż obok, rzekłbyś,
działał na nich magnetycznie.
— Niech żyje Sertorjusz! — wołali. — Niech żyje
srebrna łania!
Ponieważ wielu z pomiędzy Hiszpanów nie znało mowy
łacińskiej, Seneka im rzecz wytłumaczył w języku
iberyjskim — i również wywołał entuzjazm.
Zaprzysięgli mu wierność i posłuszeństwo.
On zaś przedewszystkiem usunął dotychczasowego
prokonsula oraz jego głównych, a najbardziej
nienawistnych urzędników i kazał im zamieszkać w pewnej
dolinie nad rzeką Baetis.
Sam został prokonsulem obwołany — i wszystkie
władze zorganizował tak jak to było w Rzymie: stworzył
225
senat z 300 osób złożony i wyznaczył zgromadzenie
ludowe, wybrał pretorów, cenzorów, kwestorów, edylów.
Wybrał trybunów ludowych i wszelkich magistratów.
Zbudował Kapitol i Forum; świątynie Jowisza, Westy i
Diany; łaźnie i koloseum. Po roku nie poznałbyś Oski;
wyglądała jak miasto latyńskie, jak mały Rzym. Nazywano
jego założyciela nowym Romulusem.
Zbudował wielką szkołę, której prowadzenie powierzył
Arystodemowi: uczono tam wszelkiej mądrości greckiej i
rzymskiej — a młodzież hiszpańska z ochotą do tej szkoły
się garnęła; po paru latach młodzi Hiszpanie najpiękniejszą
mówili łaciną, a potomkowie Seneki zaliczali się do
najprzedniejszych pisarzy rzymskich.
Do głównych prac Sertorjusza należała organizacja
armji. Od czasów Scypjona — rzec można — nie miał
Rzym armji tak doskonale wyćwiczonej i tak oddanej
sprawie państwa. Tężyzną odznaczali się zwłaszcza
Hiszpanie, którzy są namiętni w boju, w miłości i
entuzjazmie. Pokochali oni Sertorjusza jak istotę
nadziemską, a dla Adonizji zbudowali małą świątyńkę,
gdzie jeden pasterz miejscowy złożył jej posążek snycerską
robotą z drzewa wyrzezany.
Codziennie, gdy który łanię napotykał, klękał
zachwycony i szeptał ciche zaklęcia — a w świątyńce
odbywały się ciągłe nabożeństwa i modły.
Obok świątyni na drążkach, pionowo i poprzecznie
ustawionych, składano siano i pachnące trawy, i łania
przychodziła tu, wiedząc, że zawsze sutą ucztę zastanie.
Wielka trwoga nastała pewnego dnia w murach Oski,
226
gdy się okazało, że Adonizja zniknęła. Dokąd poszła? Nikt
nie wiedział. Czy ją zamordowano? Czy utonęła? —
Tajemnica!
Zniknęła tak nagle, jak się ukazała. Sertorjusz chodził,
jak obłąkany, gdyż tak mu było, jakby duszę utracił. Toć on
siedzibę swą tak urządził, że w jednej izbie sypiali: a teraz
był samotny i osierocony. Niedość tego: w orzechowych
oczach srebrnej łani czerpał on natchnienie, siłę ducha i
wiarę w swe poczynania, a bez niej wszystko mu
sposępniało i cały świat zdał się nocą.
Hiszpanie i niektórzy z plebejuszów rzymskich byli
niepocieszeni. Ci i owi rozbiegli się po sąsiednich lasach,
aby szukać łani. Dwa dni nie powracali, aż nakoniec
przybyli z puszczy. Żaden nic nie widział. Jeden tylko ów
pasterz, co z drzewa wyrzeźbił posążek łani, ujrzał w lesie
wielką jasność, w którą się długo wpatrywał: była to mgła
promienna, co wkońcu przybrała postać widomą bogini z
półksiężycem na głowie, a przed nią półklęcząca stała
srebrna łania.
Nie wszyscy mu wierzyli, gdyż go uważano za chłopca
niespełna rozumu — i nieraz mówił o rzeczach, które niby
to widział, ale których na pewno nie było nigdy na świecie.
Jednakże tym razem większość chętny posłuch dawała
jego opowieści, ile że wszyscy chcieli wierzyć, że Adonizja
nie zginęła. Rozumieli tedy, że poszła do lasu, aby z boginią
Dianą się rozmówić.
Istotnie na czwarty dzień niespodzianie powróciła; jak
się radował Sertorjusz, tego nikt wypowiedzieć nie zdoła.
Płakał z rozrzewnienia.
227
Długo teraz i z wielką powagą spoglądała w oczy swemu
przyjacielowi, jakby mu przynosiła wieści tajemnicze od
bogini.
Przeczuwał z jej spojrzeń, że ciężka teraz praca go
oczekuje. Odgadywał, jakie zadanie stoi przed nim, i
postanowił się do niego przygotować.
Od następnego ranka zaczął ćwiczyć legjony z
podwójnem napięciem. Miał wiadomości od
nowoprzybyłych wygnańców, że w Rzymie przeciw niemu
szykuje się wielka wyprawa. Prokonsul oczywiście przez
zaufanych doniósł o wszystkiem, co się stało w Hiszpanji.
Jakoż nie minął miesiąc czasu, gdy na licznych okrętach
nadpłynęła armja rzymska w liczbie 6.000 ludzi pod wodzą
doświadczonego wojownika, Kwinta Metellusa, zwanego
Pobożnym. I pewnie łacnoby Kwintus Metellus dał radę
tym rokoszanom, gdyby nie szał bojowy, który ogarniał
Hiszpanów zawsze, gdy na ich czele był Sertorjusz, a koło
niego srebrna łania. Zapewne i Rzymianie w armji
powstańczej spisywali się tęgo, ale ich operacje wojenne
miały charakter zimnego rachunku liczbowego, gdy
Hiszpanie szli jak opętani szałem upojenia.
— Sertorjusz! Adonizja!
To były ich hasła. Przeciw ludziom z taką wiarą walczyć
niepodobna.
Osiem lat wojował Metellus z armją Sertorjusza i nie był
w możności złamać jej energji.
A w tym samym czasie nowy Rzym, przez wygnańców
stworzony, rozrastał się, powiększał, przyozdabiał coraz
nowemi budynkami, aż się w prawdziwy niemal Rzym
228
zamienił; Hiszpanie zaś porzucali swą mowę iberyjską i z
dumą używali języka łacińskiego. Arystodem znalazł tu
niejednego, co się rozmiłował w Platonie. Śmiało można
powiedzieć, że nietylko Rzym: nowe Ateny tu powstawały.
Nieraz bywały a r m i s t i c i a, gdyż wojskom republiki
niebardzo chciało się wojować. Kraj tu był przyjemny;
niczego nie brakło: ani chleba, ani mięsa, ani oliwy, ani
wina. Dziewczyny tylko były dla cudzoziemców srogie i
nieprzystępne.
Głównie jednak do boju zniechęcał żołnierzy strach
zabobonny — na widok srebrnej łani i jej przyjaciela: ani
jedna strzała nigdy ich nie tknęła, choć i Sertorjusz, i
srebrna gazela, jak wicher zawsze się rzucali w sam ogień
walki, i choć celowano w nich tłumnie.
— To urzeczona istota — wszystkie strzały ją omijają!
Ani ona, ani on — nie zginą na polu bitwy.
Podobnie mówiła też wiedźma, którą Metellus dla wróżb
przywiózł z sobą.
Żołnierze senatu rzymskiego mieli słuszność.
Niepodobna wojować z wiarą niezłomną, jaką mieli
Hiszpanie, i z tą cnotą surową i ofiarną, jaką Sertorjusz
wśród swoich Rzymian zaprowadził.
Przytem Sertorjusz nie zaniedbał żadnych maszyn
wojennych, jakie poznał w Rzymie. Osobnych miał
żołnierzy do wyrobu kul kamiennych, które pomieszczał w
p o l y b o l a c h (wielorzutniach) rozmaitych. Miał takie, co
wyrzucały naraz 12 kamieni, 25 kamieni i nawet 40
kamieni, niemałe zniszczenie szerząc w wojsku rządowem.
Kilka razy podczas a r m i s t i c i u m łania na dwa, trzy
229
dni przepadała. Sertorjusz smucił się wtedy, ale wiedział, że
Adonizja powróci: gdyż pobiegła jedynie, aby się z
Artemidą porozumieć.
Pewnego razu wróciła bardzo smutna: rzekłbyś, długo i
gorzko przedtem płakała. Żałosnem okiem przyglądała się
Sertorjuszowi. On jednak starał się ją pocieszyć, pieścił i
całował, gdyż sądził, że się łania smuci sama za siebie. A
przecie za niego płakała. Bogini widać złe jej wróżby
szepnęła. Ale Sertorjusz tego nie spostrzegał.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronie autora: Antoni Lange.

230
V.

Metellus Pobożny, wobec nieudolnego kierownictwa


wojną, został odwołany, a na jego miejsce przysłany był
młody, trzydziestoletni zaledwie naczelnik, Pompejusz,
którego sam Sulla nazwał Wielkim. Wbrew zasadzie, gdyż
nawet kwestorem jeszcze nie był, wyznaczony został
dowódcą armji rzymskiej w zbuntowanym kraju, ale nie
było nikogo, coby mu dorównał w potrzebie tak ciężkiej.
Choć tak młody, już się odznaczył, zdobywając Afrykę na
zwolennikach Cynny i łamiąc tumult Lepidowy. A nigdy
republika takich trosk nie miała, bo właśnie rokosz
podnieśli niewolnicy pod wodzą Spartaka. Z tymi wojował
Krassus, a Pompejusz miał zwalczyć legjony sertorjańskie.
Pewny był siebie, bo wszystko wykonywał piorunem.
Ale tu się zawiódł. Nigdy jeszcze nie trafił na tak
niezwalczonego ducha w sercach wojowników, jak tutaj.
I starzy legjoniści Metellusa, i ci nowi, którzy z
Pompejuszem przybyli, cofać się musieli przed nieugiętą
energją nowych Rzymian.
Nieraz w momentach zawieszenia broni rozważał
Sertorjusz z Arystodemem: kiedy się skończy ta wojna? i
kiedy nareszcie będziemy się mogli wybrać do Atlantydy?
Bo nie zapomniał on wysp Błogosławionych, i tylko,
mimo tylu lat poszukiwań, nie mógł się dowiedzieć o ich
położeniu.

231
Tymczasem do miasta Oski przybyła grupa stu
kilkudziesięciu legjonistów pod dowództwem Perperny. Był
to jeden z wygnańców rzymskich, który dotychczas
przebywał na wyspie Sardynji; siedział długo bezczynny, aż
go sława zwycięstw Sertorjusza ściągnęła do ziemi Luzów.
Kiedy Perperna w otoczeniu swych oficerów
przybocznych wszedł do namiotu Sertorjusza, miał uśmiech
przyjazny na twarzy nieco grubej, zmysłowej i pospolitej.
Srebrna łania, która leżała u nóg swego pana, powstała
nagle i zaczęła się gościom przypatrywać gniewnem i
nieufnem okiem. Ruszyła przeciw nim szybko, jakby chcąc
im drogę zagrodzić, i zaczęła kwilić żałośnie.
Gdyby Sertorjusz rozumiał jej kwilenie, toby usłyszał:
— to są źli ludzie, nie mów z nimi. — I rzucała się na nich,
jakby mówiła im: — precz!
Ale jakieś zaćmienie przyszło na Sertorjusza.
Dobroduszny uśmiech na szerokiej gębie Perperny złudził
go tak, że z pełnem zaufaniem przyjął jego słowa.
— Sertorjuszu! — mówił Perperna — sława twoich
zwycięstw dotarła do Sardynji. Żołnierze moi od wielu lat
siedzą bezczynnie na tej wyspie, chyba tyle tylko wojują, co
z kozicami w górach tamtejszych. Pragną wojny
rzeczywistej, jako przystoi Rzymianom. Tu zaś wojna się
toczy z wrogiem ludu rzymskiego i republiki — Sullą i jego
ustawą. Pragniemy stanąć pod twojem dowództwem, abyś
nas do nowych zwycięstw prowadził. Będziemy ci
najwierniejsi ze wszystkich, co cię otaczają, a wiemy, że cię
naród tutejszy pokochał.
Spodobała się ta mowa Sertorjuszowi, a choć srebrna
232
łania wciąż dopadała gości, jakby ich zamierzała kopać —
to jednak Sertorjusz ze śmiechem ją odciągał, aż znużona
klękła na ziemi i oczy odwróciła od nieznajomych. Była
bardzo smutna.
Srebrna łania instynktem przeczuła, że na głowę
Sertorjusza spaść ma nieszczęście.
W to koło ludzi czystych i prawych, na jakich wyrobili
się wszyscy mieszkańcy nowego Rzymu, wdarli się ludzie
źli i występni.
Perperna słyszał o sławie Sertorjusza i o tem, jak go
kochają legjoniści rzymscy i Hiszpanie — i sławy tej z
duszy serca mu zazdrościł.
— Czemuż to ja nie mam być Sertorjuszem? — tak
mówił sam do siebie i pewną liczbę oficerów wtajemniczył
w tę sprawę.
Tymczasem nowy dowódca rzymski, Pompejusz, po
krótkiem zawieszeniu broni, na nowo rozpoczął kroki
nieprzyjacielskie.
Sertorjusz wyznaczył Perpernie trudne stanowisko, chcąc
zbadać jego uzdolnienie wojskowe. Przybysz z Sardynji
spisał się znakomicie i pozycję obronił, a nieprzyjacielowi
zadał klęskę. Ale jak zwykle, tak i dziś, właściwym
zwycięzcą był Sertorjusz i jego łania, która była coraz
zacieklejsza w walkach, jakgdyby śmierci dobrowolnie
szukała.
Pompejusz, który był nieco podobny do Aleksandra
Wielkiego i chętnie go naśladował, przekonał się mimo
wszystko, że Sertorjusza niełatwo zwyciężyć! I znów
wojska senatu rzymskiego zaczęły tracić wiarę w swego
233
wodza.
Natomiast Hiszpanie coraz bardziej zapalali się do cudu
tej wojny, a w modlitwach swoich codziennie wspominali
Adonizję.
Perperna jednak poufnie i swoich bliskich i innych
żołnierzy zapewniał, że wszystkie zwycięstwa nad
Pompejuszem — to jego zasługa. Sertorjusz zbyt jest
surowy i nudny: od czasu, kiedyśmy przybyli do Hiszpanji,
ani ja, ani moi żołnierze nie mieliśmy żadnej uczty.
Żołnierzowi potrzebna jest rozrywka: muzyka, śpiew,
taniec, pijaństwo. Teraz jest znowu przerwa w wojowaniu.
Urządzimy sobie zabawę. Do swojego namiotu zapraszam
wszystkich, którzy się chcą zabawić. Samego Sertorjusza
zaproszę: niech i on się rozchmurzy, niech przyjdzie ze
swoją łanią. I jej także damy wina: niech i ona się upije.
Jakoż gońca posłał do naczelnika z prośbą, aby dziś po
południu przybył do niego na ucztę.
Adonizja kwilić poczęła żałośnie, a Sertorjusz, choć
niechętnie, bo takich zabaw nie lubił, przystał jednakże.
Rozumiał, że bądź jak bądź ci nowi ludzie nowe obyczaje
chcą zaprowadzić w Osce.
Jakoż Perperna urządził ucztę — nietyle wytworną co
obfitą. Nie brakło na niej mięsa bawolego, ani sarniny, ani
ryb, ani ostryg, ani ptaków najrozmaitszych dzikich i
domowych. Były owoce, ciasta, słodycze różne. Były wina
białe, czarne i czerwone.
Sprowadził też flecistki i tancerki — i wraz ze swymi
przyjaciółmi śpiewał nieprzyzwoite piosenki z lupanarów,
co niezmiernie raniło poczucie zacności Sertorjusza.
234
Zżymał się, ale milczał, gdy tamci po żołniersku jęli
baraszkować z flecistkami i tancerkami. Wrzawa też była
straszna w namiocie; śpiewanie żołdaków, chichoty
dziewcząt i spory rozochoconych legjonistów, przerywane
już to śmiechem, już bójką.
Wszystko to miało charakter wysoce karczemny.
Przypomniał sobie Sertorjusz swoje biesiady z
Arystodemem i innymi Grekami z Partenopy — i odrazę
czuł do tej hulackiej, rozpustnej zabawy.
Chciał opuścić zebranie, gdy naraz u wejścia namiotu
uczynił się mały rozruch. Weszła srebrna łania, a nigdy nie
była tak srebrna, jak dzisiaj.
Była bardzo niespokojna, jakby chciała wyprowadzić
Sertorjusza z namiotu Perperny.
Naraz Perperna wstał i z dobrodusznym uśmiechem,
podnosząc czarę wina, zawołał:
— Przyjaciele! Jeżeli nas opromienia sława, to
zawdzięczamy ją głównie naszemu dowódcy! Niech żyje
Sertorjusz!
I to mówiąc, podsunął kielich Sertorjuszowi, a sam
swoją czarę do ust przechylił.
Sertorjusz nie mógł się wymówić: wypił, choć z
niesmakiem. Wówczas Perperna czarę swoją rzucił na
ziemię. To był znak umówiony. Oficerowie sardyńscy
rzucili się na Sertorjusza i przebili go puginałami. Runął na
ziemię człowiek prawy i bohaterski, nikczemną zdradą
zamordowany.
Adonizję — rzekłbyś — wściekłość opanowała: rzuciła
się na zabójców, gryzła ich, kąsała, kopała nogami. Ale,
235
jakaż jest broń, jakaż siła gazeli? Trzydzieści sztyletów
wpiło się w jej ciało — i ostatniem spojrzeniem swoich
smutnych oczu rzuciła im krwawe przekleństwo.
Perperna ogłosił wojsku, zarówno Rzymianom, jak
Hiszpanom, że Sertorjusz umarł śmiercią nagłą i
niespodzianą na uczcie — i jego, Perpernę, naznaczył
swoim następcą.
Jak piorun podziałała ta wieść na ludność całą, a
zwłaszcza na Hiszpanów.
— Gdzie Adonizja? — pytali.
— Adonizja też umarła.
— Cud się skończył. Jesteśmy w złej mocy.
Perperna jednak narzucił się wszystkim na wodza, a z
taką czynił to bezczelnością, że nikt mu się nie oparł. Tylko
ogień, który popychał rycerzy do walki, zagasł na zawsze i
nic już go rozpalić nie mogło.
Adonizja i Sertorjusz krążyli teraz daleko w Elizejach.
W ciągu najbliższych dni po śmierci samotnego
marzyciela, Pompejusz rozbił Perpernę i triumfalnie
wchodził w mury Oski. Działo się to w r. DCLXXXII.
Jak zaś senat ukarał buntowników, o tem już opowieść
nie do nas należy.

236
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronie autora: Antoni Lange.

237
O tej publikacji cyfrowej
Ten e-book pochodzi z wolnej biblioteki internetowej
Wikiźródła[1]. Biblioteka ta, tworzona przez wolontariuszy,
ma na celu stworzenie ogólnodostępnego zbioru
różnorodnych publikacji: powieści, poezji, artykułów
naukowych, itp.

W publikacji została zachowana oryginalna ortografia,


oczywiste błędy w druku zostały poprawione przez
redaktorów Wikiźródeł. Przypisy dodane przez redaktorów
oznaczono logiem Wikiźródeł.

Wersja źródłowa tego e-booka znajduje się na stronie:


Nowy Tarzan. Opowiadania wesołe i niewesołe

Książki z Wikiźródeł są dostępne bezpłatnie, począwszy od


utworów niepodlegających pod prawo autorskie, poprzez
takie, do których prawa już wygasły, i kończąc na tych,
opublikowanych na wolnej licencji. E-booki z Wikiźródeł
mogą być wykorzystywane do dowolnych celów (także
komercyjnie), na zasadach licencji Creative Commons
Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach wersja 3.0
Polska[2].

238
Wikiźródła wciąż poszukują nowych wolontariuszy.
Przyłącz się do nas![3]

Możliwe, że podczas tworzenia tej książki popełnione


zostały pewne błędy. Można je zgłaszać na tej stronie[4].

W tworzeniu niniejszej książki uczestniczyli następujący


wolontariusze:

Zdzislaw
Bonvol
Wieralee
Joanna Le
Vearthy
PMG
Mudbringer
Seboloidus
Bromskloss
Bender235
AzaToth
Tene~commonswiki
Paelius
KABALINI
Boris23
Rocket000
Tommy Jantarek
PatríciaR

239
1. ↑ https://pl.wikisource.org
2. ↑ http://www.creativecommons.org/licenses/by-
sa/3.0/pl
3. ↑
https://pl.wikisource.org/wiki/Wikiźródła:Pierwsze_kr
oki
4. ↑
http://pl.wikisource.org/wiki/Wikisource:Skryptorium

240

You might also like