You are on page 1of 399

Płynie, lecz nie mija.

STANY NADZWVCZAJNE
Wstęp
Kiedy mimo zawiłych wyjaśnień kolejarza drepczące­
go bezradnie wzdłuż torów i coraz bardziej stanowczych
obietnic nerwowo wbiegającego raz po raz na peron na­
czelnika stacji osobowy kursujący pomiędzy zastygłymi
na mrozie osiedlami połudhiowej Niziny, ciągnącymi
się od Cisy aż do podnóża Karpat, ciągle nie nadjeżdżał
(„No, proszę, znów się gdzieś zawieruszył..." - ze złością
machnął ręką osowiały kolejarz), awaryjny skład, złożo­
ny z rozklekotanego, używanego jedynie w tak zwanych
„szczególnych przypadkach" wagonu z drewnianymi
ławkami i starego, sfatygowanego wagonu o numerze
424, wreszcie ruszył z niemal dziewięćdziesięciominuto­
wym opóźnieniem w stosunku do nieobowiązującego
zresztą, a i tak niezbyt dokładnego rozkładu jazdy, by
miejscowi, przyjmujący do wiadomości najpierw nie­
pewnie, potem z obojętną rezygnacją, Że oczekiwany
z zachodniego kierunku osobowy nie przybędzie do sta­
cji, jakoś jednak dotarli do celu, odległego o pięćdziesiąt
kilometrów stąd, na drodze, do której prowadziła bocz­
na linia. Nikt nie był tym szczególnie zaskoczony, wszak
sytuacja w mieście nie pozostała bez wpływu na funkcjo­
nowanie kolei, codzienny porządek stał pod znakiem

9
zapytania, rosnący w niepohamowanym tempie chaos
niszczył utrwalone przyzwyczajenia, przyszłość okazała
się pełna podstępów, przeszłość pogrążona w niepamię­
ci, a funkcjonowanie codziennego życia tak nieprzewi­
dywalne, Że ludzie godzili się na wszystko, nic nie było
niemożliwe do wyobrażenia, nawet to, Że już nigdy nie
otworzą się żadne drzwi, a pszenica zacznie rosnąć
w przeciwnym kierunku, ludzie rozpoznawali sympto­
my nadchodzącego rozkładu, ale nie znali i nie umieli
wyjaśnić jego przyczyn, zatem nie mogli uczynić nic
więcej niż z całą siłą rzucić się na wszystko, co jeszcze
mogli zdobyć, na stacji kolejowej tak się właśnie zacho­
wywali i w niepłonnej nadziei, Że uda się im znaleźć
miejsce w coraz bardziej zatłoczonych przedziałach,
przypuścili atak na zamarznięte, z trudem otwierające
się drzwi. W niepotrzebnych (jak się wkrótce okazało,
dla wszystkich starczyło miejsc siedzących) zmaganiach
wzięła również udział Pflaumowa, wracająca do domu
z wizyty, jaką każdej zimy składała swojej rodzinie, roze­
pchnęła stojących przed nią podróżnych i z siłą sprzecz­
ną z możliwościami jej drobnego ciała powstrzymała
napierających z tyłu pasażerów; wreszcie udało się jej
zdobyć miejsce przy oknie, przeciwnie do kierunku jaz­
dy pociągu, przez jakiś czas nie potrafiła odróżnić wzbu­
rzenia, jakie wywoływał w niej nieludzki ścisk, od gnie­
wu i strachu, Że z biletem i miejscówką w pierwszej
klasie będzie musiała zadać sobie najistotniejsze w tej
i tak ryzykownej podróży pytanie, czy w ogóle uda jej
się dotrzeć do domu wśród tych wrzeszczących i bekają­
cych chłopów, w smrodzie czosnkowej kiełbasy, palinki

10
z mieszanych owoców i gryzącego taniego tytoniu. Jej
samotne siostry, nieopuszczające domu z powodu wie­
ku, nigdy by jej nie wybaczyły, gdyby zaprzestała od­
wiedzin celebrowanych regularnie od wielu lat, przez
wzgląd na siostry nie zrezygnowała więc z niebezpiecz­
nego przedsięwzięcia, choć, podobnie jak inni, zdawała
sobie sprawę, Że wszystko wokół uległo gruntownej prze­
mianie i Że w takiej sytuacji najmądrzej postąpi ten, kto
nie będzie się wystawiał na jakiekolwiek ryzyko. Nie
było jednak łatwo okazać mądrość, rozsądnie ocenić sy­
tuację i przyszłe wydarzenia, bo - tak jak gdyby w jedna­
kowym od zawsze składzie powietrza nastąpiły nagle
głębokie, choć trudne do wykrycia zmiany - doskonała
w swej niedostępności, bezimienna zasada, rządząca, jak
to się zwykło mówić, światem, której jedynym namacal­
nym śladem był właśnie ten świat - nagle ta zasada jak
gdyby straciła na sile, a jeszcze bardziej nieznośne od
dręczącej świadomości grożącego niebezpieczeństwa sta­
ło się wspólne wszystkim poczucie, Że wkrótce coś musi
się wydarzyć i Że to „wszystko" - zasada pojawiająca się
w swojej słabości - okazało się bardziej niepokojące od
wszelkich ludzkich nieszczęść i coraz bardziej pozba­
wiało ludzi szans chłodnej oceny. I już choćby z tego
powodu trudno było rozeznać się w coraz częstszych
i coraz bardziej przerażających, nadzwyczajnych wyda­
rzeniach, bo wieści, plotki, opowieści i doświadczenie
coraz bardziej sobie przeczyły (na przykład wczesne
ostre przymrozki, które nastały już w początkach listo­
pada, tajemnicze rodzinne tragedie, następujące po so­
bie wypadki na kolei i wieści o bandach nieletnich

11
wyrostków, dochodzące z dalekiej stolicy, pozostawały
bez żadnego racjonalnego związku), w dodatku żadna
nowa wiadomość nie znaczyła tego, co miała znaczyć,
wszystko bowiem wskazywało, Że jest tylko zwiastunem
- jak coraz częściej mówiono - „nadchodzącej katastro­
fy". Nawet Pflaumowa słyszała o dziwnych zachowa­
niach, jakie zaobserwowano u zwierząt - i choć wydawa­
ło się to nieodpowiedzialnym sianiem paniki, nie
ulegało wątpliwości, Że ludzie uczciwi, w przeciwień­
stwie do tych, którym, jak sądziła Pflaumowa, sprzyjał
ten niepojęty zamęt, nie powinni opuszczać domów,
tam bowiem, gdzie „ot, tak sobie!" znikają pociągi, roz­
myślała głośno Pflaumowa, „nic się nie liczy". Była przy­
gotowana, Że powrót do domu nie będzie tak łatwy jak
droga w tę stronę, gdy jechała w bezpiecznym wagonie
pierwszej klasy, bo przecież „w tej koszmarnej drezy­
nie", myślała z irytacją, musi się liczyć z najgorszym,
i jak ktoś, kto najchętniej stałby się niewidzialny - usiad­
ła prosto, ze złożonymi nogami, niby mała dziewczyn­
ka, i w cichnącym hałasie kłótni o miejsca, ze spojrze­
niem oznaczającym naganę, spięta i pełna podejrzeń
obserwowała przerażający widok odbijających się w ok­
nie niewyraźnych twarzy, z tęsknotą i strachem wspomi­
nając pozostawione w domu ciepło: miłe popołudnia
z Madaiową i Nuszbeckową, niedzielne przechadzki
wśród bujnych drzew alei Papsor, piękne meble i mięk­
kie dywany, emanujący spokojem ład troskliwie pielęg­
nowanych kwiatów i ulubionych drobiazgów, wspo­
mnienia niedzielnych popołudni, które na tej wyspie
niepewności były dla przyzwyczajonej do spokoju jedy-

12
ną ochroną i ratunkiem. Niczego nie rozumiejąc, z peł­
ną zazdrości pogardą stwierdziła, Że hałaśliwi towarzy­
sze podróży - zapewne prostaccy chłopi z okolicznych
wsi i podejrzanych osad - z konieczności będą umieli
dostosować się do panujących w pociągu warunków:
i rzeczywiście, jak gdyby nie wydarzyło się nic nadzwy­
czajnego, wokół rozległ się szelest paczuszek z prowian­
tem zawiniętym w pergamin, strzelały korki, kapsle od
piwa spadały na poplamioną smarem podłogę, ze wszyst­
kich stron dochodziły odgłosy mlaskania, „obrażające
poczucie dobrego smaku", choć, jak sądziła, „normalne
dla tego rodzaju ludzi'', czterej siedzący naprzeciw niej
najgłośniejsi pasażerowie zaczęli grać w karty - tylko
ona siedziała sztywno, na gazecie podłożonej pod misia,
wśród wzmagającego się gwaru rozmów, nie odzywając
się ani słowem, i odwróciwszy głowę do okna, pełna
obaw tak kurczowo przyciskała do brzucha torebkę
z klamerką, Że nawet nie spostrzegła, jak lokomotywa,
świecąc w ciemnościach dwiema czerwonymi lam parni,
niepewnie ruszyła wśród zimowego mroku. Pomruk za­
dowolenia, jaki rozległ się wokół siedzącej w milczeniu
Pflaumowej, głośne, pełne ulgi westchnienia, Że po dłu­
gim oczekiwaniu na zimnie wreszcie coś się wydarzyło,
nie trwały długo, pociąg, jak gdyby nagle ktoś odwołał
sygnał do odjazdu, zatrzymał się sto metrów za cichą
wiejską stacją; rozlegający się wokół ryk niezadowolenia
szybko przeistoczył się w śmiech rozzłoszczonych, ni­
czego nierozumiejących chłopów, którzy wreszcie poję­
li, co ich czeka, i Że podróż, z powodu coraz większego
chaosu pociągów niekursujących zgodnie z normalnym

13
rozkładem jazdy, zamieni się w smutny ciąg bezustan­
nego ruszania i stawania, i nagle pogrążyli się w ra­
dosnym otępieniu, stanie ducha, w którym człowiek,
pragnąc zapanować nad strachem, jaki czuje przed praw­
dziwym wstrząsem, bałagan uważa za efekt nierozumie­
nia otaczających go wydarzeń, a irytującą monoto­
nię próbuje zrównoważyć bolesną siłą szyderstwa.
I choć szorstki ton słyszanych raz po raz „powiedzo­
nek" niechybnie uraził jej wrażliwą duszę, Pflaumowa,
mimo coraz bardziej wulgarnych, choć już ciszej opo­
wiadanych Żartów („Jakbym sie z kobitom tak w łóżku
namyśliwał!. .. ), nieco się rozluźniła i usłyszawszy jedno
"

czy drugie bardziej udane powiedzonko, nie starała się


- bo przed wybuchającym w ślad za nimi rechotem ina­
czej nie umiała się obronić - ukryć zawstydzonego
uśmieszku. Ostrożnie, ukradkiem obrzuciła przelotnym
spojrzeniem współtowarzyszy podróży, wprawdzie nie
tych siedzących obok, lecz zajmujących dalsze miejsca,
i wśród groteskowego nastroju radości i otępienia - przy­
tupujący chłopi, przeżuwający jedzenie, wesoło droczą­
cy się z kobietą, o której wieku niewiele można było
powiedzieć, nawet jeśli ją przerażali, nie wydawali się już
tak niebezpieczni - próbowała zapanować nad obawami
i wyobraźnią, uwierzyć, że nie powinna przejmować się
niebezpieczeństwem, którego obawiała się ze strony tej
odstręczającej, gburowatej hołoty, i Że choć doświadcza­
ła wyjątkowej wrażliwości na złowieszcze znaki i poczu­
cia osamotnienia wśród tej lodowatej obcości, dojedzie
do domu wprawdzie cała, ale wyczerpana napięciem
i strachem. Pflaumowa nie miała żadnych powodów, by

14
sądzić, Że podróż zakończy się dla niej szczęśliwie,
a jednak nie potrafiła oprzeć się zwodniczej pokusie uf­
ności: i choć pociąg, czekając na sygnał semafora, długie
minuty znowu stał w polu, ze spokojem stwierdziła, Że
„przecież jedziemy", zapanowała nad nerwami i znie­
cierpliwieniem, wywołanym ciągłym piskiem hamulców
i bezczynnym oczekiwaniem, i w cieple, jakie wreszcie
zaczęło dawać włączone w chwili odjazdu ogrzewanie,
wreszcie zdjęła misia bez obawy, Że się zaziębi, gdy wyj­
dzie na wiatr i mróz. Wygładziła wiszącego z tyłu misia,
na kolanach położyła kołnierz ze sztucznego futerka,
splotła dłonie na wypchanej wełnianym szalikiem toreb­
ce, wyprostowana tak samo jak przed chwilą wyjrzała
przez okno i nagle w brudnym lustrze szyby zobaczyła,
Że siedzący naprzeciw niej, „podejrzanie milczący", po­
pijający śmierdzącą palinkę, zarośnięty mężczyzna nie
spuszcza (pożądliwego!) wzroku z jej dużych, zbyt wy­
raźnie rysujących się pod bluzką i żakietem piersi. „Wie­
działam!" - odwróciła szybko głowę, i choć oblał ją Żar,
udała, Że niczego nie zauważyła. Jakiś czas siedziała nie­
ruchomo, bezmyślnie wpatrzona w mrok za oknem,
i choć próbowała przywołać w pamięci postać mężczy­
zny, którego obrzuciła przelotnym spojrzeniem (pamię­
tała tylko zarośniętą twarz, „jakiś brudny" płaszcz
z sukna i obrzydliwe, chytre spojrzenie, które kiedyś
w przyszłości jeszcze ją bardzo zadziwi), i powoli, z na­
dzieją, Że teraz może to bez ryzyka uczynić, przesunęła
wzrokiem po szybie, natychmiast odwróciła głowę, bo
mężczyzna „i tam świńska się patrzył", ale i tak nie uda­
ło się jej uciec przed jego spojrzeniem. Od siedzenia

15
w bezruchu rozbolały ją ramiona, kark i szyja, ale i tak
nie mogła spojrzeć w żadnym innym kierunku, gdyż
czuła, Że gdziekolwiek odwróci wzrok od ciasnego mro­
ku okna, wszędzie ją dopadnie jego przerażające, nieru­
chome spojrzenie, swobodnie przemieszczające się po
całym przedziale. „Od kiedy tak na mnie patrzy?" - za­
stanowiła się, a możliwość, Że od samego początku po­
dróży ohydnie wodzi po niej oczyma, uczyniła jego
wzrok jeszcze bardziej przerażającym niż w chwili, gdy
ich spojrzenia po raz pierwszy się skrzyżowały, zrozu­
miała to w jednej chwili. W oczach mężczyzny czaiło się
„oślizgłe pożądanie", „a nawet - zatrzęsła się na samą
myśl - tliła się w nich zwyczajna pogarda". Wprawdzie
nie uważała się jeszcze za staruszkę, jednak wiedziała,
Że już dawno przestała być kobietą, którą mężczyźni -
w taki zazwyczaj prostacki sposób - się interesują,
i z obrzydzeniem myśląc o mężczyźnie (cóż to za chłop,
co czuje pociąg do takich starych kobiet?), z przestra­
chem uświadomiła sobie, Że być może ten cuchnący pa­
linką drań po prostu chce z niej zadrwić, chce ją ośmie­
szyć i poniżyć, a potem rzucić ze śmiechem „jak szmatę".
Pociąg szarpnął, ruszył ociężale i przyspieszył bieg, koła
stukały po szynach jak szalone, Pflaumową ogarnął daw­
no zapomniany, niejasny, dojmujący wstyd, a jej pełne,
ciężkie piersi... zaczęły płonąć pod bezczelnym, bez­
wstydnym wzrokiem mężczyzny. Kiedy próbowała się
zasłonić, ramiona nie słuchały jej, jak gdyby ktoś ją
związał, nie umiała ukryć poniżającej nagości, czuła się
coraz bardziej bezbronna i obnażona, aż z rezygnacją
uświadomiła sobie, że im bardziej będzie starała się

16
ukryć swoją bujną kobiecość, tym bardziej stanie się
naga. Chłopi grający wśród głośnych swarów w karty
skończyli kolejną partyjkę, w hałasie przenikającym
strumień wrogiego gwaru, który rozsupłał więzy krępu­
jące jej wolę, z pewnością udałoby się jej zapanować nad
nieszczęsnym oszołomieniem, gdyby nagle, by jak po­
myślała z rozpaczą, dopełnić próby, nie wydarzyło się
coś jeszcze gorszego. Kiedy z rezygnacją, kierowana in­
stynktownym wstydem, w mimowolnym sprzeciwie
ukrywając piersi, ostrożnie opuściła głowę, zgarbiła ple­
cy i wysunęła do przodu ramiona, przerażona poczuła,
Że od tej niecodziennej pozycji rozpiął się jej biusto­
nosz. Skonsternowana spojrzała wyżej i nawet nie zdzi­
wiło jej, Że mężczyzna ciągle nie spuszczał z niej wzroku
- i jakby wiedząc, cóż za śmieszne nieszczęście ją spot­
kało, zrobił do niej oko. Pflaumowa wiedziała, co nastą­
pi za chwilę, ale pechowe zdarzenie tak ją wyprowadziło
z równowagi, Że siedziała nieruchomo, znowu bezbron­
na, z twarzą płonącą ze wstydu, wśród hałasu nieregular­
nie szarpiącego i coraz szybciej jadącego pociągu musia­
ła znosić pewny siebie, uradowany jej nieszczęściem,
pogardliwy wzrok, ślizgający się po wyswobodzonych
z ucisku stanika, podskakujących piersiach. Nie miała
odwagi jeszcze raz na nich spojrzeć, ale była pewn�, Że
teraz już nie tylko ten jeden mężczyzna, ale wszyscy
„znienawidzeni ohydni chłopi" obserwują jej mękę, wi­
działa otaczające ją zwyrodniałe, zachłanne, roześmiane
twarze„. i ta poniżająca udręka pewnie nigdy by się nie
skończyła, gdyby do wagonu nie wszedł konduktor -
wyrostek o dziecinnej, pokrytej wypryskami twarzy,

17
a donośny, dziecinny głos („Bilety proszę!") nie wyzwo­
lił jej z Żenującej pułapki, szybko wyciągnęła z torebki
bilet i splotła ręce na brzuchu. Pociąg znowu się zatrzy­
mał, tym razem tam, gdzie powinien, i kiedy - by nie
patrzeć na naprawdę już przerażające twarze - odrucho­
wo przeczytała widniejącą na słabo oświetlonym dachu
stacji nazwę miejscowości i chciała krzyknąć z ulgą, bo
z dobrze jej znanego rozkładu jazdy, który zawsze stu­
diowała dokładnie przed odjazdem, wiedziała, Że dzieli
ją od miasta zaledwie kilka minut, że („Wysiądzie! Wy­
siądzie!" - dodawała sobie odwagi) wreszcie uwolni się
od swego prześladowcy. Podniecona i spięta obserwowa­
ła zbliżającego się powoli konduktora, którego ciągle
ktoś zatrzymywał, szyderczo wypytując o przyczynę
spóźnienia, i choć postanowiła, że kiedy do niej podej­
dzie, natychmiast poprosi o pomoc, nastolatek o dzie­
cinnej twarzy, wystraszony wrzaskiem pasażerów tak
mało przypominał urzędową osobę, w której możliwoś­
ciach było zapewnienie innym bezpieczeństwa, Że kiedy
stanął obok niej, zmieszana zapytała tylko, gdzie jest
ubikacja. „A gdzie ma być? - odparł ze złością konduk­
tor i przedziurkował bilet. - Tam gdzie zwykle. Z przo­
du i z tyłu". „Ach, oczywiście!" - wydukała Pflaumowa,
robiąc usprawiedliwiający gest, podskoczyła z miejsca,
przycisnęła torebkę i chybocząc się na boki w rytm ru­
szającego pociągu, przeszła wzdłuż siedzeń na tył wago­
nu, po chwili, kiedy już znalazła się w zapaskudzonej
toalecie i zadyszana oparła plecami o zamknięte drzwi,
uświadomiła sobie, Że na wieszaku zostawiła misia. Wie­
działa, Że musi działać szybko, a jednak minęła przynaj-

18
mniej minuta, nim - choć nie wróciła po cenne futerko
- zdążyła się pozbierać: chwiejąc się w podskakującym
wagonie, zdjęła żakiet, w jednej chwili ściągnęła bluzkę,
chwyciła pod pachę ubranie i torebkę i podciągnęła ko­
szulę aż do ramion. Dłońmi drżącymi ze zdenerwowa­
nia obróciła do przodu stanik i widząc, Że zapięcie („Na
szczęście!") nie jest uszkodzone, odetchnęła z ulgą. Szyb­
ko zapięła biustonosz i nieporadnie zaczęła się ubierać,
kiedy nagle za jej plecami, w korytarzu, ktoś cichutko
i ostrożnie, ale zdecydowanie zapukał do drzwi. W tym
pukaniu była jakaś poufałość, która po tym wszystkim,
co przeszła, w oczywisty sposób ją przestraszyła, ale po
chwili, myśląc, Że zapewne igra z nią rozedrgana wyob­
raźnia, czuła już tylko złość, Że ktoś ją popędza; zapięła
stanik, spojrzała w brudne lustro, już chciała chwycić
klamkę i wyjść, kiedy znów posłyszała zniecierpliwione
pukanie. „To ja". Zaskoczona cofnęła rękę, ale kiedy do­
myśliła się, kim może być natarczywy osobnik, nie tylko
wydało jej się, Że jest w pułapce, ale zrozpaczona prze­
stała cokolwiek rozumieć, bo w zdławionym, schrypłym
głosie mężczyzny nie wyczuwała ani natarczywości, ani
nikczemnej agresji, brzmiała w nim najwyżej nuta znie­
cierpliwienia, ponaglenie, by wreszcie otworzyła drzwi.
Przez chwilę obydwoje trwali w bezruchu, jak gdyby
oczekując od siebie jakichś wyjaśnień, i dopiero wów­
czas kiedy jej prześladowca stracił cierpliwość i nerwowo
szarpiąc za klamkę, wrzasnął ze złością: „No i co? Miz­
drzyć się lubimy, byle bez dupczenia?!", Pflaumowa zro­
zumiała, Że padła ofiarą nikczemnego nieporozumienia.
Przerażona spojrzała na drzwi. Z niedowierzaniem

19
i goryczą pokręciła głową, tak zaskoczona i oszukana
„piekielną praktyką", atakiem ze strony, z której się go
najmniej spodziewała, Że aż poczuła ucisk w gardle.
Wzdragając się na myśl o niesprawiedliwym oskarżeniu
i nieskrywanej wulgarności, powoli zrozumiała, Że - jak­
kolwiek to niepojęte, bo przecież ... naprawdę... do koń­
ca mu się opierała - ten zarośnięty chłop od samego
początku sądził, Że to ona składa mu propozycję. Wresz­
cie dla Pflaumowej stało się jasne, co sobie pomyślał ten
„zepsuty potwór", gdy zdejmowała misia, gdy przyda­
rzyło się jej tamto Żenujące nieszczęście, gdy wypytywa­
ła, gdzie jest toaleta, że odczytał jej zachowanie jako
propozycję, jednoznaczny dowód przyzwolenia, zawsty­
dzający ciąg tanich chwytów grzesznej namiętności,
a teraz ona musiała odpierać haniebny atak na własną
cześć i przyzwoitość, tolerować, by taki śmierdzący pa­
linką, brudny, odrażający ludzki śmieć odzywał się do
niej jak do „jakiejś ostatniej zdziry". Uraza i wściekłość
okazały się bardziej bolesne niż poczucie bezradności.
Wreszcie Pflaumowa, nie wytrzymując pułapki, w której
się znalazła, zdeterminowana wrzasnęła zdławionym
z emocji głosem: „Poszedł precz, albo zawołam o po­
moc!" Po chwili mężczyzna zaczął walić pięścią w drzwi
i z lodowatą pogardą w głosie, aż przeszły jej po plecach
ciarki, syknął: „Bujaj się, stary kurwiszonie! Nawet tego
nie jesteś warta, żebym rozwalił te drzwi i wsadził ci łeb
do kibla". W oknie ubikacji zaczęły migać światła przed­
mieść, pociąg z wysiłkiem pokonywał zwrotnice, Pflau­
mowa, żeby nie upaść, musiała złapać się uchwytu. Sły­
szała oddalające się kroki, ostre uderzenie drzwi

20
oddzielających platformę od wnętrza wagonu, zrozu­
miała, Że mężczyzna, podobnie jak ją napadł, teraz puś­
cił ją wolno, z osłupiającym lekceważeniem, a ona, ze
zdenerwowania drżąc na całym ciele, wybuchła płaczem.
I choć w rzeczywistości minęło zaledwie kilka minut,
trwało całą wieczność, nim w samotności spazmów pła­
czu na krótki jak błyskawica moment zobaczyła z góry
samą siebie, jak z okna pociągu pędzącego niczym pu­
dełko w gęstych ciemnościach potężnej wieczornej prze­
strzeni wygląda maleńka twarz, jej twarz: załamanej,
nieszczęśliwej i zagubionej. I choć obrzydliwe, dziwne,
gorzkie słowa upewniły ją, Że już nie musi obawiać się
kolejnego ataku, odzyskana wolność napełniła ją takim
samym niepokojem jak wcześniejsza napaść, nie potra­
fiła bowiem znaleźć odpowiedzi na pytanie - skoro
wszystkie jego zamiary i czyny przeczyły samym sobie
- czemu zawdzięcza nieoczekiwane wyzwolenie. Nie są­
dziła, by prześladowcę odstraszył jej zrozpaczony, zała­
mujący się głos, czuła, Że jest tylko nędznym celem jego
okrutnych zamiarów, podobnie jak dla tego wrogiego
świata, przed którego nagim zimnem nie istnieje praw­
dziwa obrona, pomyślała, jest tylko niczego niepodej­
rzewającym, łatwowiernym przedmiotem. Jak gdyby ten
zarośnięty mężczyzna ją zhańbił, zdruzgotana przytła­
czającym podejrzeniem zataczała się w dusznej, cuchną­
cej moczem ubikacji, szukając sposobu, jak się przed
nim obronić, a kłębowisko trudnego do opisania stra­
chu przeistoczyło się w niej w bolesną gorycz: czuła, Że
to nadzwyczajna niesprawiedliwość, Że zamiast spokoj­
nie żyć, staje się niewinną ofiarą, właśnie ona, która

21
przez całe życie pragnęła pokoju i nigdy nikogo nie
skrzywdziła, a jednocześnie uświadomiła sobie, że to
wszystko nie· ma już najmniejszego znaczenia, nie ma
do kogo zwrócić się o pomoc, nie ma jak protestować
ani nie może mieć nadziei, Że to, co tu się rozpętało,
można jeszcze powstrzymać. Po tylu słowach i po tylu
strasznych opowieściach sama musiała doświadczyć, że
wszystko „zmierza w jednym kierunku", zrozumiała,
Że jeśli w ogóle coś się skończyło, był to zaledwie incy­
dent, który się jej przydarzył, a „w świecie, w którym był
możliwy, nadal trwa szalony rozpad". Posłyszała zza
drzwi niespokojny gwar podróżnych szykujących się do
wyjścia, pociąg wyraźnie zwolnił; zadrżała ze strachu, Że
przecież pozostawiła swojego misia na pastwę losu, szyb­
ko przekręciła klamkę i wyszła pomiędzy rozpychają­
cych się ludzi (nieprzejmujących się ani trochę bezsen­
sem wyścigu do drzwi, na które napierali z taką samą
determinacją jak przy wsiadaniu), i potykając się o nie­
zliczone walizki i torby, z trudem dotarła do swojego
miejsca. Miś wisiał tam, gdzie go zostawiła, ale w pierw­
szej chwili nie mogła znaleźć kołnierza ze sztucznego
futerka, zaczęła gorączkowo szukać, myśląc nawet, czy
nie zabrała go do ubikacji, i nagle zwróciło jej uwagę, Że
w nerwowym chaosie nigdzie nie widzi swego prześla­
dowcy, prawdopodobnie jako jeden z pierwszych wy­
siadł z pociągu, pomyślała uspokojona. W tej samej
chwili pociąg się zatrzymał, a opustoszały na chwilę wa­
gon błyskawicznie wypełniła jeszcze większa i jeszcze
bardziej przerażająca, zamarła w milczeniu horda,
i choć nietrudno było ocenić, Że przez pozostałe do

22
końca podróży dwadzieścia kilometrów ta ponura ciżba
także przysporzy jej powodów do obaw, zrozumiała, Że
lęk, jakim napawał ją zarośnięty brodacz, nie okaże się
bezpodstawny. I kiedy ubrana w misia narzuciła na ra­
miona kołnierz wyciągnięty spod błyszczącej ze starości,
zniszczonej ławki, by bezpiecznie spędzić resztę podró­
ży w drugim wagonie, z trudem uwierzyła własnym
oczom, gdy na oddalonym siedzeniu z przodu dostrze­
gła niedbale przerzucony przez oparcie („Jak gdyby go
dla mnie zostawił!") sukienny płaszcz. Przystanęła, po
czym szybko ruszyła naprzód, wyszła tylnymi drzwiami
i wreszcie - znalazłszy się w kolejnym wagonie - usiadła
zrezygnowana, tak jak wcześniej, na środkowym miej­
scu, przeciwnie do kierunku jazdy. Przez jakiś czas ob­
serwowała drzwi, gotowa do ucieczki, nie wiedząc, kogo
właściwie się boi i z jakiej strony grozi jej atak, kiedy
jednak nic się nie wydarzyło (pociąg nadal stał na sta­
cji), spróbowała zebrać siły, by nie dać się zaskoczyć,
kiedy nadejdzie dalszy ciąg strasznej przygody. Ogarnę­
ło ją nieludzkie zmęczenie, chore nogi piekły w butach
z wkładką, czuła, Że bolące ramiona „zaraz się urwą", ale
nie potrafiła się rozluźnić ani uspokoić, tylko kręcąc
powoli głową, rozruszała obolałą szyję i pochylona nad
puderniczką, mechanicznymi ruchami doprowadziła
do porządku mokrą od płaczu twarz. Powtarzała tylko:
„Koniec, koniec, już niczego nie trzeba się bać", choć
była pewna, Że nie wolno jej ani w to wierzyć, ani bez
ryzyka, Że zaskoczy ją atak, wygodnie rozsiąść się na
swoim miejscu. Wagon bowiem, podobnie jak poprzed­
ni, poza kilkoma jadącymi dalej podróżnymi pełen był

23
„złych twarzy", takich samych jak tamte, których opusz­
czając poprzednie miejsce, tak bardzo się przestraszyła,
a jej nie pozostaje nic więcej niż mieć nadzieję, Że gwa­
rancją jej bezpieczeństwa są trzy ostatnie wolne miejsca,
te obok niej, i że nikt na nich nie usiądzie. Jakiś czas
wydawało się to możliwe, bo niemal przez minutę (pod­
czas której lokomotywa dwukrotnie wydała gwizd) do
wagonu nie wszedł żaden podróżny, nieoczekiwanie jed­
nak na przedzie ostatniej fali wsiadających pojawiła się
w drzwiach hałaśliwa, gruba, zadyszana, posapująca
wiejska kobiecina w chustce na głowie, z ogromnym to­
bołem i koszem, i kręcąc na wszystkie strony głową („jak
kura" - przemknęło przez myśl Pflaumowej), zdecydo­
wanym krokiem ruszyła w jej kierunku, stękając i po­
chrząkując, z nieznoszącą sprzeciwu natarczywością, by
natychmiast zawładnąć wszystkimi trzema siedzeniami,
odgrodzić samą siebie oraz Pflaumową - tak można
było sądzić z wyrazu jej twarzy - od godnego pogardy
tłumu, który napierał za jej plecami. Pflaumowa nie
odezwała się oczywiście ani słowem i tłumiąc złość, po­
myślała, może to nawet dobrze, skoro już nie udało się
jej uchronić zapewniających poczucie bezpieczeństwa
wolnych miejsc, Że przynajmniej nie zajęła ich tamta
milcząca banda, pociecha jednak nie trwała długo, gdyż
niezbyt przyjemna towarzyszka podróży (Pflaumowa
pragnęła tylko jednego, żeby ją zostawiono w spokoju),
poluźniwszy chustkę pod brodą, bez wahania się jej
uczepiła. „Przynajmniej grzeją! No, nie?" Pflaumowa,
usłyszawszy jej skrzeczący głos i zobaczywszy złośliwe,
przeszywające spojrzeniem oczy wyglądające z trójkąta

24
chustki, postanowiła, Że skoro nie potrafi ani zmienić
miejsca, ani się od niej opędzić, najlepiej będzie, jak
uda, Że jej nie zauważa, demonstracyjnie odwróciła gło­
wę i wyjrzała przez okno. Ale kobieta, z pogardą wodząc
wzrokiem po wagonie, ani trochę się tym nie przejęła.
„Nie gniewa się pani, Że o coś zapytam? Chyba lepiej,
jak sobie trochę we dwie pogawędzimy, prawda? Dokąd
pani jedzie? Ja aż do ostatniej stacji, do syna". Pflaumo­
wa zerknęła na nią z niechęcią, ale uznawszy, Że jeśli
nadal będzie udawać, iż jej nie zauważa, kobieta prędzej
czy później się znudzi, przytaknęła. „No, bo - ożywiła
się wieśniaczka - mój mały wnuczek ma urodziny, dla­
tego jadę. Zapytał w Wielkanoc, jak u nich byłam, zapy­
tał, małe złotko, ale przyjedziesz, mamo, na pewno? Tak
do mnie mówi ten mój wnuczek, Że mamo. No to jadę".
Pflaumowa uśmiechnęła się z musu, ale szybko poża­
łowała, bo z kobiety dopiero teraz wylał się potok słów.
„Gdyby wiedział, dzieciaczyna, jak trudno jest babci
w tym wieku! Cały dzień stać na tych chorych nogach,
na targu, zmęczy się człowiek do wieczora. Bo wie pani,
ja tam sprzedaję, mamy mały ogródek, bo przecież
z emerytury nie da rady wyżyć. Doprawdy nie wiem,
skąd te lśniące mercedesy i te wszystkie bogactwa?! Ale
ja pani powiem. Ze złodziejstwa i z oszustwa! Nie liczy
się już Boże słowo na tym pokręconym świecie! I jaka
paskudna pogoda, słyszy pani? Co z tego wszystkiego
będzie, niechże pani powie? Już jest źle. Mówią w radio,
Że jest siedemnaście stopni, na minusie. A przecież
mamy dopiero koniec listopada. Wie pani, co będzie?
Zaraz pani powiem. Zamarzniemy tu wszyscy do wios-

25
ny! Tak! Bo nie ma węgla. Tylko co robią ci wszyscy
rozleniwieni górnicy tam w górach? Wie pani? No właś­
nie". Pflaumową od tej niekończącej się tyrady już roz­
bolała głowa, i choć z trudem znosiła gadaninę, nie po­
trafiła zmusić kobiety do milczenia, zresztą doszła do
wniosku, Że tamta wcale nie oczekuje, by jej słuchano,
wystarczy, Że co jakiś czas przytaknie głową, coraz dłu­
żej obserwowała w oknie powoli oddalające się światła,
by uporządkować rozedrgane myśli, pociąg tymczasem
wyjechał z miasta, a Pfiaumową, choć próbowała o tym
zapomnieć, coraz bardziej niepokoił porzucony na sie­
dzeniu płaszcz, bardziej nawet od przerażających, zło­
wieszczo wpatrzonych przed siebie ludzi. „Przepędzili
go? - zastanawiała się - czy może się upił? A może spe­
cjalnie?„." Postanowiła nie dręczyć się domysłami i jak­
kolwiek to ryzykowne, sprawdzić, czy płaszcz jeszcze
tam jest, nie zwracając więc uwagi na kobiecinę, przeszła
pomiędzy stojącymi pasażerami aż na platformę, prze­
dostała się przez pomost łączący obydwa wagony i z naj­
większą ostrożnością zajrzała przez szparę w drzwiach.
Przeczucie, Że lepiej będzie, gdy zainteresuje się okolicz­
nościami zniknięcia brodacza, nie zawiodło jej, bo ów,
ku jej wielkiemu zdziwieniu, siedział tyłem w zatłoczo­
nym wagonie, tam gdzie zostawił swój płaszcz, i z głową
odchyloną do tyłu wlewał w siebie palinkę. Pflaumowa,
żeby ani on, ani żaden z milczących pasażerów jej nie
zauważył (bo wtedy nic nie uchroniłoby jej przed zarzu­
tem, Że sama napytała sobie kłopotów), wstrzymując
oddech, wróciła do swojego wagonu, by osłupiała zoba­
czyć, że korzystając z jej krótkiej nieobecności, jakiś

26
gość w futrzanej czapce bezczelnie zajął jej ime1sce,
a ona, jedyna elegancka kobieta w całym wagonie, stoi
gdzieś z boku, musiała przyznać, była głupia, łudząc się,
że skoro tamten w sukiennym płaszczu zniknął z pola
widzenia, to znaczy, iż się od niego uwolniła. Już nie
miało dla niej znaczenia, czy poszedł do WC, czy na
stację (oczywiście: „Bez płaszcza?!") po kolejną butelkę
śmierdzącej palinki, nie obawiała się nawet, Że mężczy­
zna znów się do niej przyczepi, bo tłum, który raczej jej
nie zaatakuje („Choć takim wystarczy miś, kołnierz czy
torebka!. .. "), a ścisk w pociągu, pomyślała, jakoś ją przed
nim uchroni; błędny osąd zmusił ją jednak, by stanąć
twarzą w twarz z czymś jeszcze gorszym, z myślą, Że
z powodu przeklętego pecha (niezrozumiałego, niepoję­
tego fatum) już nigdy się od niego nie uwolni. Ta niepo­
jęta myśl doprowadziła ją do rozpaczy, kiedy bowiem
minęło bezpośrednie zagrożenie, przypomniawszy so­
bie wydarzenia sprzed chwili, nie w tym dostrzegła
największe niebezpieczeństwo, Że chciał ją zgwałcić
(„A przecież coś takiego trudno nawet głośno wypowie­
dzieć!"), lecz w tym, Że sprawiał wrażenie człowieka, któ­
ry „nie ma w sobie Boga" i który nie zadrży nawet przed
ogniem piekielnym, a jeśli tylko nadarzy się sposobność,
będzie zdolny do wszystkiego („Do wszystkiego!").
Znów widziała przed sobą jego lodowate spojrzenie, za­
rośniętą, nieokrzesaną twarz, jak z cynicznym gryma­
sem puszczał do niej oko, znów słyszała bezbarwny,
ironiczny głos, gdy mówił: „To ja", i była pewna, Że nie
tylko los postawił ją twarzą w twarz z rozpustnym ło­
trem, ale Że musiała uciekać przed niepojętą, gotową

27
siać zniszczenie ludzką wściekłością, żądną tylko jedne­
go, by stratować wszystko, co jeszcze czuła, bo dla tam­
tego łajdaka spokój, ład i przyszłość były nie do zniesie­
nia. „A - usłyszała nagle skrzekliwy głos przekupki,
która swą niekończącą się przemową raczyła teraz nowe­
go towarzysza podróży - niezbyt dobrze pan wygląda,
nawet jeśli pan o tym nie wie. Ja nie mogę narzekać, sam
pan widzi. Tylko wiek, po prostu starość. No i zęby.
Niech pan popatrzy - rozdziawiła usta, pochylona nad
sąsiadem w futrzanej czapce, i odchyliła palcami spęka­
ne wargi, żeby tamten mógł zobaczyć - wszystkie zjadł
czas. Ale ja nie dam, żeby ktoś mi tam dłubał. Może
sobie doktorek gadać! Jakoś doćlamkam do śmierci, no
nie? Nie wzbogacą się na mnie te dranie, niech ich
wszystkich szlag trafi. Niech pan zobaczy - wyciągnęła
z torby plastikowego żołnierzyka - ile kosztuje takie
byle co! Nie uwierzy pan, trzydzieści jeden forintów! Za
taki złom! No, bo co to jest? Karabin i czerwona gwiaz­
da. I mają czelność chcieć za to trzydzieści jeden forin­
tów! No ale - schowała żołnierzyka do torby - 'dzisiaj
dzieci nie chcą niczego innego. No to co ma człowiek
robić? Kupuje. Zgrzyta zębami i kupuje. No nie?" Pflau­
mowa odwróciła głowę ze wstrętem, szybko wyjrzała
przez okno, ale od chwili, kiedy usłyszawszy tępe ude­
rzenie, zerknęła w ich stronę, nie potrafiła już odwrócić
oczu ani poruszyć się z miejsca. Nie wiedziała, czy był
to cios wymierzony gołą pięścią, niemilknąca cisza nie
zdradzała też przyczyny, kącikiem oka zdołała jedynie
dostrzec, jak przekupka przewraca się do tyłu... a głowa
opada jej na bok. .. i tylko ciało trwa na oparciu w tym

28
samym miejscu, a siedzący naprzeciw mężczyzna w fu­
trzanej czapce („pociągowy uzurpator. .. ) z kamienną
"

twarzą prostuje się i rozpiera na swoim miejscu. Nawet


gdy ktoś zabije wstrętną muchę; przez chwilę słychać
wokoło pomruk, ale teraz nikt nie odezwał się ani sło­
wem, wszyscy stali albo siedzieli, obojętni i nieporusze­
ni. „Czyżby to milczenie zgody, czy znów igra ze mną
wyobraźnia?'', pomyślała, gapiąc się przed siebie, ale
szybko porzuciła tę myśl, bo to, co usłyszała i zobaczy­
ła, wskazywało, Że to tamten uderzył kobietę. Znudziła
się mu jej gadanina i bez słowa strzelił ją w pysk, tak,
bez słowa, pomyślała Pflaumowa, nic innego nie mogło
się wydarzyć, choć było to tak okropne, Że zlana potem
stała w miejscu jak wryta. Kobieta leżała bez przytom­
ności, pot spływał jej z czoła, a gość w futrzanej czapce
nawet nie drgnął, reszta też trwała w bezruchu na swo­
ich miejscach, mój Boże, jak ja się tu znalazłam, wśród
tej nikczemnej hołoty? Odrętwiała z bezsilności widzia­
ła przed sobą tylko okno, okienną ramę i swoje odbicie
w brudnej szybie, a kiedy po kilku minutach przymuso­
wego postoju pociąg ruszył, zmęczona nałożonymi na
siebie, niewyraźnymi obrazami, z zamętem w głowie ob­
serwowała przesuwającą się za oknem wymarłą, pogrążo­
ną w ciemnościach okolicę i ciemny masyw nieba, który
wyłaniał się w świetle księżyca. Ale ani widoki, ani niebo
nic jej nie mówiły, a to, Że dojechała na miejsce, zauwa­
żyła dopiero w chwili, gdy pociąg minął przejazd z nie­
opuszczonym szlabanem (przez szosę prowadzącą do
miasta), a ona wyszła na platformę, stanęła przed drzwia­
mi i pochylona nad cieniem własnej dłoni zobaczyła

29
posępne budynki mteJscowego gospodarstwa rolnego
i wznoszącą się nad nimi niezgrabną wieżę ciśnień. Już
od dzieciństwa szlabany na przejeździe i długie, płaskie
budynki tonące w gorącym oddechu zwierząt pierwsze
mówiły jej, że bezpiecznie wróciła do domu, teraz jed­
nak, choć miała po temu powody, bo oznaczało to ko­
niec poważnych kłopotów, nie poczuła bicia serca, tak
jak przed laty, kiedy z odwiedzin u krewnych czy z ulu­
bionych, oglądanych raz na pół roku spektakli opero­
wych wracała do swojego mieszkania i nieistniejącej już
od lat rodziny, wtedy jeszcze wierzyła, Że miasto, przyja­
zne i pełne ciepła, chroni jej dom niczym mury obron­
ne, teraz jednak, od dwóch czy trzech miesięcy, a zwłasz­
cza teraz, gdy dostrzegła haniebną prawdę, Że świat jest
pełen brodaczy i typów w sukiennych płaszczach, z daw­
nego ciepła nie pozostało nic, był tylko szorstki labirynt
pustych ulic, gdzie okna, podobnie jak ci wszyscy sie­
dzący za nimi, tępo patrzą przed siebie, a dławiącą ciszę
przerywa jedynie „przeraźliwe ujadanie rozwścieczonych
psów". Przyglądała się światłom bliskiego już miasta,
a kiedy pociąg przejechał przez tę część gospodarstwa,
w której stały maszyny rolnicze, by posuwać się dalej
wzdłuż ledwie widocznej w ciemnościach, równoległej
do torów topolowej alei, ze ściśniętym sercem próbowa­
ła odnaleźć w dalekim, słabym blasku oświetlonych do­
mów i latarń trzypiętrowy budynek, w którym znajdo­
wało się jej mieszkanie, właśnie tak, ze ściśniętym sercem,
bolesne bowiem uczucie ulgi, Że wreszcie dotarła do
domu, przysłoniła obawa, dobrze wiedziała, iż z powo­
du niemal dwugodzinnego opóźnienia nie może już li-

30
czyć na ten co zwykle wieczorny autobus, Że drogę ze
stacji do domu będzie musiała („sama... ) pokonać pie­
"

szo, nie mówiąc o tym, Że nim się zastanowi, co powin­


na potem zrobić, najpierw musi wydostać się z pociągu.
Przed oknem przesuwały się niewielkie parcele ogród­
ków działkowych z pozamykanymi na kłódki drewnia­
nymi domkami, na chwilę wyjrzał z ciemności mostek
nad zamarzniętym kanałkiem, tym razem nie oznaczały
one jednak wyzwolenia, lecz były dla Pflaumowej, drę­
czonej uczuciem, Że choć jest o krok od wyzwolenia,
w każdej chwili zza pleców może ją dosięgnąć całkowi­
cie niezrozumiały atak, pełnymi udręki stacjami kolej­
nych prób. Mokra od stóp do głów ze strachu, zrozpa­
czona obserwowała niezliczone stosy sośniny w ciągnącym
się w nieskończoność tartaku, rozklekotaną stróżówkę,
parowóz śpiący w bezruchu na bocznym torze i słabe
światło, sączące się zza zakratowanych szklanych ścian
hali. Za plecami Pflaumowej jeszcze nic się nie działo,
stała sama na platformie wagonu. Chwyciła lodowato
zimną klamkę drzwi, ale nie umiała podjąć decyzji: jeśli
otworzy za wcześnie, mogą ją wypchnąć, jeśli zrobi to
zbyt późno, nie zdoła uciec przez „nieludzką, żądną
ludzkiej krwi bandą". Pociąg zwolnił, jadąc wzdłuż nie­
kończącego się, nieruchomego składu towarowego, i za­
czął hamować ze skrzypem, Pflaumowa wyskoczyła na
ziemię, zobaczyła żwir pomiędzy kolejowymi podkłada­
mi, usłyszała za sobą kroki i po chwili znalazła się na
stacji. Nikt na nią nie napadł, lecz nagle zgasły w okoli­
cy latarnie, jak gdyby pozostawało to w jakimś związku
z jej przybyciem i wkrótce się okazało, Że zgasły także

31
w całym mieście. Nie patrzyła ani na prawo, ani na lewo,
tylko pod nogi, by nie przewrócić się w ciemnościach,
szybko pobiegła na przystanek, w nadziei, że autobus
poczekał na przyjazd pociągu albo Że uda się jej zdążyć
na późniejszy kurs, jeśli taki jeszcze jest. Ale ani jeden
autobus nie przyjechał na przystanek, nie mogła też li­
czyć na „późniejszy kurs'', bo z tablicy przy głównym
wejściu wynikało, Że autobus, który odjechał w chwilę
po planowanym przyjeździe pociągu, był ostatni -
w dodatku cały rozkład jazdy przekreślono na czerwo­
no ... Próbowała uciec, ale nim litera po literze przeczy­
tała rozkład jazdy, na placu wyrósł już las futrzanych
czap, wytłuszczonych chłopskich kapeluszy i czapek
uszanek, a kiedy zbierała siły, by ruszyć naprzód, i zada­
ła sobie przerażające pytanie, co oni tu właściwie robią,
wtedy nagle ogarnęło ją uczucie, Że po lewej stronie
widzi naprzeciw tego, którego straszne wspomnienie
niemal zatarli w jej pamięci tamci z drugiego wagonu
i o którym już prawie zapomniała; jeszcze rozejrzała się
wokół, jak gdyby czegoś szukając, i obróciła na pięcie,
by zniknąć mu z oczu. Wszystko działo się w takim
tempie, a on stał tak daleko (nie mówiąc o tym, Że
w mrocznych ciemnościach nie potrafiła odróżnić zja­
wy od realnego człowieka), Że nie miała pewności, czy to
rzeczywiście był on, ale nawet sama możliwość tak bar­
dzo ją przestraszyła, Że rzuciwszy się biegiem przez bez­
czynnie stojący, złowieszczy tłum, popędziła do domu.
Nie była nawet szczególnie zaskoczona, choć wydawało
się to niewyobrażalne (a czy sama ta podróż też nie była
czymś trudnym do wyobrażenia?), gdy w pociągu, kiedy

32
wbrew wszelkim nadziejom zobaczyła go znowu, pomy­
ślała, Że ta historia z brodaczem - i straszna próba gwał­
tu - jeszcze się nie zakończyła, a teraz musi się obawiać
nie tylko tego, Że „z tyłu napadną ją bandyci", ale Że
wśród nich będzie także on („O ile rzeczywiście to był
on ... a nie wytwór mojej wyobraźni... "), Że może pojawić
się z każdej strony, wyłonić z każdej bramy, stawiała
kroki, jak gdyby nie umiała zdecydować, czy w tej sytu­
acji zrobi lepiej, jeśli będzie się cofać, czy biec naprzód.
Zostawiła w tyle tajemniczy czworobok placyku przed
stacją, skrzyżowanie z ulicą Zoldag prowadzącą do szpi­
tala dziecięcego, ale na prostej jak strzała drodze biegną­
cej pod łysymi kasztanowcami - choć przecież spotkać
kogoś znajomego byłoby zbawieniem - nie spotkała ży­
wej duszy, poza własnym oddechem i cichym skrzypem
własnych kroków słyszała tylko ciche, przeciągłe sapanie
jakiegoś niemożliwego do rozpoznania mechanizmu,
być może starej piły. W ciemnościach nieoświetlonych
ulic, w drętwej, zdławionej ciszy, choć starała się nie ule­
gać niszczycielskiej władzy okoliczności, czuła się jak
ofiara rzucona na Żer, gdziekolwiek spojrzała, szukając
wzrokiem oświetlonych mieszkań, widok przypominał
oblężone miasto, którego mieszkańcy, widząc darem­
ność dalszego wysiłku, zrezygnowali z wszelkich atrybu­
tów niebezpiecznie zdradzających obecność człowieka,
w nadziei, Że choć poddali ulice i place, ludziom ukry­
tym za grubymi murami domów nie grozi poważne nie­
bezpieczeństwo. Szła chodnikiem nierównym od przy­
marzniętych śmieci, była już przy niewielkiej wystawie
słynnej niegdyś ORTOPEDII, należącej do miejscowego

33
cechu szewców, kiedy z przyzwyczajenia zatrzymawszy
się na światłach przed skrzyżowaniem (z powodu braku
benzyny już w dniach przed jej wyjazdem ruch był
niewielki), zajrzała w ciemną ulicę Sandora Erdelya, na­
zywaną przez mieszkańców - jako Że biegła wzdłuż
ogrodzonego kolczastymi zasiekami budynku sądu
(i więzienia) - po prostu sądową. W środku, w głębi
ulicy, dostrzegła cień stojącej w milczeniu grupy zgro­
madzonej wokół studni artezyjskiej, i nagle wydało się
jej, Że w tej głuchej ciszy kogoś biją. Przerażona zaczęła
uciekać, co chwilę oglądając się za siebie, i dopiero wów­
czas zwolniła tempo, gdy minąwszy budynek sądu
(i więzienia), przekonała się, że nikt jej nie goni. Zza
budynku nikt się nie wyłonił, nikt też jej nie ścigał, mar­
twego spokoju wymarłego miasta nie zakłócało nic poza
tamtym, teraz już coraz głośniejszym, przypominają­
cym posapywanie dźwiękiem, a we wzbudzającej strach
idealnej ciszy nie usłyszała ani wołania o pomoc, ani
ciosów bijącego, przestępczy czyn, bo cóż innego mogło
to być, odpowiadał na nieskalaną ciszę, jaka zapanowała
wokół studni artezyjskiej, swoją bezgłośną historią -
wcale jej nie zdziwiło, Że w okolicy nie było ani jednego
człowieka, w normalnych okolicznościach - teraz bo­
wiem wszyscy, jak gdyby uciekając przed epidemią, za­
mknęli się w swoich domach - powinna spotkać choćby
kilku przechodniów, zwłaszcza tutaj na nieodległym od
śródmieścia odcinku alei Beli Wenckheima. Pędziła
przed siebie, gnana złymi przeczuciami, czuła się jak
w złym śnie, gdy już znalazła się całkiem blisko sapiące­
go dźwięku i pomiędzy pniami kasztanowców dostrze-

34
gła niezgrabną maszynę, wreszcie nabrała pewności, że
to strach igra z jej wyobraźnią, bo to, co zobaczyła, było
nie tylko zaskakujące, ale wprost niewiarygodne. Nie­
opodal, środkiem szerokiej jezdni, samotnie sunęła
w zimowych ciemnościach upiorna konstrukcja - o ile
coś takiego w ogóle można nazwać ruchem, szatański
pojazd wlókł się nieporadnie niczym walec drogowy,
walcząc o każdy kolejny centymetr, udręczony zmierzał
w stronę śródmieścia. Jak gdyby nie posuwał się po po­
wierzchni, zmagając się z przeciwnym wiatrem, lecz
przedostawał się przez gęstą, lepką, z całą siłą powstrzy­
mującą go w miejscu materię. Przykryta dwoma płatami
niebieskiej blachy falistej, zamknięta ze wszystkich
stron, przypominająca wagon, pokryta jaskrawożółtymi
napisami (z ciemnobrązowym niezrozumiałym rysun­
kiem w środku) ciężarówka była znacznie dłuższa
i większa - stwierdziła osłupiała - od tureckich tirów,
które kiedyś przejeżdżały przez miasto, ów nadzwyczaj
nieforemny, cuchnący słodkawo rybami gruchot z nie­
ludzkim wysiłkiem ciągnął przedpotopowy, brudny od
smaru, dymiący wrak podobny do traktora. Gdy tylko
znalazła się blisko, ciekawość zwyciężyła w niej strach,
zwolniła, ale choć przyglądała się nieznajomym literom,
nie rozumiała treści . to jakiś słowiański język. .. albo
„ ..

turecki!..."), nie potrafiła się domyślić, do czego służy,


co robi w środku wymarłego, dręczonego wichurą i zim­
nem miasta, nie wiedziała, skąd ów wrak się tu wziął,
przecież w takim żółwim tempie nawet z sąsiedniej wsi
jechałby całe lata, nie potrafiła sobie wyobrazić (choć
przecież nie mogło być inaczej), Że przywieziono go tu

35
pociągiem. Znów przyspieszyła kroku i kiedy minęła
potwora, odwróciła się jeszcze raz i za szybą kabiny zo­
baczyła znudzoną twarz wielkiego, zarośniętego męż­
czyzny w samym podkoszulku, trzymał w ustach papie­
rosa, gdy tylko dostrzegł ją na chodniku, strojąc
szydercze miny, podniósł ręce znad kierownicy (jak gdy­
by chciał pozdrowić przechodnia). Wszystko razem
było szokujące (w dodatku rozebranej górze mięsa sie­
dzącej za kierownicą najwyraźniej było gorąco, jak gdy­
by w kabinie za mocno działało ogrzewanie). Pflaumo­
wa, uciekając, kilkakroć spojrzała za siebie, mężczyzna
wydał się jej egzotycznym potworem, który nieuchron­
nie pochłania wszystko, co napotka na swojej drodze,
jednoznacznie dając do zrozumienia, Że tam, gdzie się
pojawi, nic nie jest już takie, jakie było, i powoli, ale
wytrwale posuwał się pod oknami niczego niepodejrze­
wających mieszkańców. Od tej chwili rzeczywiście czuła
się niczym w szponach strasznego snu, tylko Że po tym
śnie nie nadchodziło przebudzenie: dobrze wiedziała,
Że to jest rzeczywistość, najprawdziwsza rzeczywistość,
zrozumiała, że wydarzenia mrożące krew w żyłach, któ­
rych była świadkiem i uczestnikiem (upiorny, dziwacz­
ny pojazd, bijatyka na ulicy Sandora Erdelya, jak gdyby
zaplanowane zaciemnienie w całej okolicy, nieludzki
motłoch przed stacją kolejową, a zwłaszcza przerażająca
postać mężczyzny o nieustraszonym, lodowatym spoj­
rzeniu, ubranego w sukienny płaszcz), nie tylko nie były
samowolnymi tworami pełnej lęku wyobraźni, ale pozo­
stawały ze sobą w ścisłym i racjonalnym związku. Jedno­
cześnie kosztowało ją wiele wysiłku, by nie uwierzyć

36
w coś tak niebywałego, nie traciła przy tym nadziei, Że
wreszcie znajdzie się choćby najstraszniejsze, ale zrozu­
miałe wyjaśnienie rozszalałej przemocy, a przynajmniej
niczym niewytłumaczalnej przerwy w dostawie prądu,
z tym bowiem nie potrafiła się pogodzić, Że wraz z bez­
pieczeństwem i porządkiem skończyła się w tym mieście
wszelka racjonalność. No, i tu się nie rozczarowała: nie
wyjaśniły się wprawdzie powody braku światła, ale cel
i przeznaczenie zadziwiającego pojazdu wkrótce wyszły
na jaw. Przeszła przed domem Gyorgya Esztera, człowie­
ka powszechnie szanowanego w miasteczku, pozo­
stawiwszy za sobą tajemniczy szum parku okalającego
dawny Drewniany Teatr, dotarła do ewangelickiego koś­
ciółka i tam niespodziewanie przykuł jej wzrok okrągły
słup ogłoszeniowy; natychmiast przystanęła, podeszła
bliżej, stała, raz za razem czytając tekst przypominający
słowa pisane przez okolicznych łazęgów, choć przecież
wystarczyło przebiec wzrokiem, bo nalepiony na wcześ­
niejsze obwieszczenie, powieszony niedawno plakat, są­
dząc po świeżym kleju spływającym bokami, tłumaczył
wszystko.

ATRAKCJA! WIELKA ATRAKCJA!


NAJWIĘKSZV WIELORYB ŚWIATA
i inne sensacyjne tajemnice przyrody
na placu Kossutha (na prawo od Rynku)
1, 2, 3 grudnia
Tuż po wspaniałym tournee po Europie!!!
Bilety w cenie SO Ft
(Dzieci i żołnierze za pół ceny!)
ATRAKCJA! WIELKA ATRAKCJA!

37
Myślała, że jeśli zrozumie przynajmniej jeden ele­
ment całego zamieszania, łatwiej się w nim odnajdzie
i obroni (oczywiście: „Broń Boże, by zaistniała taka po­
trzeba".), gdyby „coś się działo", ale przed plakatem,
gdy już zaczynała cokolwiek pojmować, ogarnął ją jesz­
cze większy strach, dotychczas bowiem kłopot polegał
na tym, Że we wszystkim, czego doświadczyła jako świa­
dek i uczestnik, brak było racjonalnego czynnika, teraz
jednak, gdy okazało się, Że ta „odrobina" wyjaśnienia
(„największy wieloryb świata i inne sensacyjne tajemnice
przyrody") to zbyt wiele - zaczęła się zastanawiać, czy
przypadkiem nie działa w tym wszystkim jakaś surowa,
ale bezrozumna siła.

Co to jest, cyrk? Tutaj? Kiedy nie wiadomo, czy do


jutra nie zawali się cały świat. Wpuścić taki upiorny po­
jazd ze śmierdzącą bestią? Kiedy w całym mieście panu­
je zagrożenie. Kto w tym zamieszaniu ina ochotę na
rozrywki? Co to za głupi Żart? Co to za niedorzeczny,
okrutny pomysł?!„. A może„. chodzi o to, Że„. już
wszystko jedno? I ktoś „zabawia się w tym chaosie"?!
Szybko odeszła od słupa i przebiegła przez jezdnię. Po
drugiej stronie stały dwupiętrowe budynki, z kilku okien
sączyło się słabe światło. Przycisnęła torebkę i pochyliła
się na wietrze. Kiedy doszła do ostatniej klatki, jeszcze
raz się rozejrzała i otworzyła, po czym zamknęła za sobą
drzwi. Poręcz była lodowata. Palma, ulubiona, pielęgno­
wana przez wszystkich barwna ozdoba półpiętra - jak
przewidziała przed wyjazdem - nieuchronnie przemarz­
ła na zimnie. Wokół panowała martwa cisza. Pflaumo-

38
wa była w domu. W drzwiach, w szczelinie nad klamką,
czekała na nią kartka z wiadomością. Zerknęła jednym
okiem i ze złością wydęła wargi, wreszcie weszła do
mieszkania, przekręciła klucz w zamku i zamknęła
drzwi na łańcuch. Oparta plecami o drzwi przymknęła
oczy. „Mój Boże. Jestem w domu". Mieszkanie było, jak
to się mówi, zasłużonym owocem jej wieloletniej pracy
i starań. Kiedy pięć lat wcześniej pochowała zmarłego
nagle (na wylew) świętej pamięci drugiego męża, a wkrót­
ce życie pod jednym dachem - z synem z pierwszego
małżeństwa, który niestety po zdeprawowanym ojcu
odziedziczył skłonność do „wiecznych ucieczek" i nie­
ustannego włóczenia się, brak nadziei zaś na jakąkol­
wiek poprawę stał się dla niej nieznośnym ciężarem -
było już nie do wytrzymania, wyprowadziła się do
wynajętego pokoju i nie tylko pogodziła się z niezmien­
nością swojego losu, ale nawet poczuła swego rodzaju
ulgę, bo choć świadomość straty mocno ją dotknęła
(miała dwóch mężów i - teraz nieistniejącego już dla
niej syna), zrozumiała, Że nic nie stoi na przeszkodzie,
by wreszcie, w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat, zamiast
„skakać wokół innych" zacząć żyć dla siebie. Zbyt duży
dla niej samej domek zamieniła - z sowitą dopłatą - na
małe, ale „śliczne" (wyposażone w domofon) mieszkan­
ko w śródmieściu, znajomi odnosili się do niej z szacun­
kiem należnym podwójnej wdowie, a na temat syna,
znanego w miasteczku z „włóczęgowskiego trybu Życia'',
mówili z właściwym taktem, ona tymczasem z zapałem
i radością po raz pierwszy w Życiu (dotychczas poza
ubraniem i pościelą nie miała nic własnego) oddawała

39
się radości posiadania. Kupiła miękki sztuczny perski
dywan, firanki i wesołe zasłony, pozbyła się starych,
ciężkich i niewygodnych mebli i wstawiła do pokoju
nową meblościankę, korzystając z porad popularnego
w miasteczku pisma ŁADNE MIESZKANIE, urządziła
nowoczesną kuchnię, pomalowała ściany, wymieniła
stary toporny piecyk gazowy i przerobiła łazienkę. Była
niestrudzona i jak kiedyś zauważyła z uznaniem jej są­
siadka, Viragowa, pełna energii, ale naprawdę poczuła
się w swoim żywiole, gdy po zakończeniu remontu
wreszcie mogła się zabrać cl.o upiększania „swojego
gniazdka". Pomysłów miała bez liku, jej fantazja nie
znała granic, z codziennych zakupów wracała z lustrem
w kutej ramie potrzebnym do przedpokoju albo z prak­
tyczną krajalnicą do cebuli czy efektowną szczotką do
ubrań, na której rączce widniał śliczny inkrustowany
widoczek przedstawiający panoramę miasteczka. I choć
dwa lata wcześniej nie mogła („Przez wiele dni!") dojść
do siebie po żałosnej wyprowadzce syna, którego, gdy
odchodził z płaczem, musiała niemal siłą wypchnąć na
ulicę, choć w ciągu dwóch lat dzięki jej usilnym stara­
niom w mieszkaniu nie pozostała nawet odrobina wol­
nego miejsca, odczuwała jakiś dotkliwy brak. Uzupełni­
ła stojącą w serwantce kolekcję porcelanowych figurek,
ale szybko zrozumiała, że one też nie są w stanie wypeł­
nić pustki; łamała sobie głowę, lustrowała mieszkanie,
nawet sąsiadkę poprosiła o radę, aż wreszcie któregoś
popołudnia (właśnie, siedząc w fotelu, robiła kolejny
„kwadracik Irmy"), zapatrzona w porcelanowe figurki
łabędzi, Cyganeczek z gitarami, zapłakanych chłopców
i szczęśliwych, rozmarzonych, półleżących dziewcząt,
nagle zrozumiała, czego jej tak bardzo brakuje. Kwia­
tów. Miała wprawdzie dwa fikusy i jeden marny aspara­
gus (jeszcze ze starego domu), ale one nie były w stanie
zaspokoić jej, jak powiadała, nieoczekiwanie przebudzo­
nego „instynktu macierzyńskiego". W kręgu znajomych
z łatwością znalazła osoby, które podobnie jak ona „lu­
biły piękno", i szybko weszła w posiadanie pięknych
sadzonek, cebulek i ablegierków, a po kilku latach spę­
dzonych w towarzystwie oddanych miłośników roślin,
doktora Provaznyika, pań Madaiowej i Mahowej, nie
tylko jej parapety zapełniły się troskliwie pielęgnowa­
nymi palemkami, filodendronami i sansewieriami, ale
musiała zamówić w warsztacie znajdującym się w ru­
muńskiej dzielnicy miasteczka najpierw jeden, a potem
trzy kwietniki na wodne fuksje, pilee i kaktusy, których
z powodu ogromnej ilości innych roślin nie miała już
gdzie postawić w „przytulnym i miłym jej sercu" miesz­
kanku. I teraz nagle ma nadejść koniec tego wszystkie­
go, miękkich dywanów, wesołych zasłonek, wygodnych
mebli, luster, krajalnic do cebuli, szczotek do ubrań,
jej słynnych kwiatów, całego spokoju, bezpieczeństwa
i szczęśliwego dobrobytu?! Poczuła się bezgranicznie
zmęczona. Kartka, którą trzymała w lewej ręce, wypadła
jej z dłoni na podłogę. Otworzyła oczy, spojrzała na
zegar wiszący nad kuchennymi drzwiami, którego zwin­
na wskazówka przeskakiwała kolejne sekundy, i choć
miała pewność, Że nic już jej nie grozi, choć tak bardzo
tego potrzebowała, nie czuła się bezpieczna: w głowie
miała gonitwę myśli, raz to, raz tamto wydawało się jej

41
ważniejsze, wreszcie - gdy już się rozebrała, zdjęła buty
i rozmasowała opuchnięte nogi, włożyła wygodne kap­
cie - spojrzała przez okno na wymarłą aleję (ale: „Ni­
gdzie nie było żywej duszy ani skradającego się cienia
człowieka.„ widziała tylko ciągnik wiozący cyrkowe re­
kwizyty... i słyszała jego nieznośne posapywanie... "),
chcąc się przekonać, że wszystko jest na swoim miejscu,
pootwierała szafy, jedną po drugiej, zaczęła myć ręce,
ale przerwała w obawie, Że jak jeszcze raz nie sprawdzi,
czy drzwi są dobrze zamknięte, nie dopełni tego, co
najważniejsze. Ale już trochę się uspokoiła, podniosła
z podłogi i ze złością przeczytała kartkę wrzuconą do
śmietnika w kuchni (było na niej cztery razy powtórzo­
ne: „Mamo, szukałem cię", z tego pierwsze trzy linijki
były przekreślone), wróciła do pokoju, podkręciła ogrze­
wanie i by raz na zawsze skończyć z nerwową bieganiną,
po kolei sprawdziła kwiaty, kiedy okaże się, Że z nimi
też wszystko jest w porządku, z pewnością w końcu się
uspokoi. Nie zawiodła się na miłej sąsiadce, którą prosi­
ła, by pod jej nieobecność codziennie wietrzyła ostroż­
nie mieszkanie i pilnowała jej ulubionych roślin: ziemia
była wilgotna, a jej „zwyczajna, prostolinijna, a w głębi
duszy dobra i sumienna przyjaciółka" nawet o tym po­
myślała, żeby co jakiś czas odkurzyć listki bardziej wraż­
liwych palm. „Nieoceniona jest ta moja droga Rózsika!"
- westchnęła Pflaumowa rozrzewniona, i widząc w my­
ślach wiecznie krzątającą się, potężną kobietę, usiadła
w jednym z jasnozielonych foteli i powiodła wzrokiem
po nienaruszonych przedmiotach, wszystko było w „naj­
lepszym porządku", podłoga, sufit, ściany w kwieciste

42
wzory były tak oczywiste, że kalwaria, którą przeszła,
jawiła się jako nierzeczywisty wytwór zszarganych ner­
wów i chorej fantazji. Jak gdyby to wszystko było jedy­
nie złudzeniem, ona bowiem, dla której całymi latami
radości i kłopoty sprowadzały się do robienia jesiennych
przetworów, wiosennych porządków, popołudniowego
szydełkowania i sumiennej opieki nad kwiatami, przy­
wykła, Że chroniona zbawiennym dystansem, może ob­
serwować szaleńczy . pęd, w jakim wiruje zewnętrzny
świat, który z perspektywy jej domowego zacisza wyda­
wał się mglistą niepewnością i bezpostaciową parą, tak
jak teraz, kiedy znowu siedziała za ochronnym parawa­
nem zamkniętych drzwi, zamknięta na klucz przed
światem, a napawające trwogą wspomnienia z podróży
traciły na sile, powoli przesłaniał je gęsty welon, wrzask­
liwi pasażerowie kolejki tracili ostrość konturów, męż­
czyzna o upiornym spojrzeniu, ubrany w sukienny
płaszcz, przewracająca się przekupka, cienie bijących ja­
kiegoś nieszczęśnika w ciemnościach i ciszy, osobliwy
cyrk, gruby krzyż na pożółkłej papierowej tablicy z roz­
kładem jazdy, wreszcie ona sama, jeszcze niewyraźna,
jak za wszelką cenę próbuje się ratować, rozpaczliwie,
niczym w labiryncie, pędzi do domu. Wszystko, co
przeżyła w ciągu kilku minionych godzin, stawało się
coraz wyraźniejsze i coraz mniej rzeczywiste, ciągle jed­
nak miała przed oczyma bolesne, nieznośne, straszne
obrazy z cuchnącej moczem ubikacji, brudne kamyki
pomiędzy szynami i kierowcę machającego do niej z ka­
biny. Tutaj, wśród swoich kwiatów i mebli, w poczuciu
coraz większego bezpieczeństwa nie obawiała się już ni-

43
czyjego ataku, uwolniła się od męczącego napięcia i sta­
nu ciągłej gotowości, ale na przygnębienie, które leżało
jej niczym kasza w żołądku, nie potrafiła znaleźć lekar­
stwa. Była wyczerpana jak nigdy dotąd, postanowiła,
że uda się na spoczynek. Szybko wzięła prysznic, uprała
bieliznę, na nocną koszulę włożyła ciepły szlafrok i po­
szła do spiżarni, by skoro nie ma już siły zrobić porząd­
nej kolacji, przynajmniej zjeść przed snem trochę owo­
ców z kompotu. Spiżarnia, centralny punkt jej mieszkania,
kryła w sobie niesamowitą ilość jedzenia: u góry wisiały
szynki z przyczepionymi do nich łańcuchami papryki,
kiełbasy i wędzona słonina, na dole zaś stały w szeregu
wystarczające do zbudowania niewielkiej barykady to­
rebki z mąką, solą i ryżem; po bokach znajdowała się
kawa, mak, orzechy, przyprawy, ziemniaki i cebula,
a wreszcie tę twierdzę wzniesioną z żywności, bogactwo
świadczące o umiejętności przewidywania, koronowały
- tak jak las cieszących oczy roślin mieszkanie - uśmiech­
nięte na półkach środkowej ściany, ustawione w karnych
szeregach kompoty. Znalazła tu wszystko, co zdołała
przygotować przez całe lato, od słodkich owoców po­
cząwszy, przez kiszonki, sok z pomidorów, aż po orze­
chy w miodzie, teraz więc, tak samo jak zawsze, bezrad­
nie powiodła wzrokiem po lśniących słoikach, by wrócić
do pokoju z wiśniami w rumie, i sadowiąc się w jasno­
zielonym fotelu, raczej z przyzwyczajenia niż z cieka­
wości włączyć telewizor. Wygodnie się oparła, bolące
nogi położyła na pufie i odświeżona prysznicem, wi­
dząc w przyjemnym cieple, Że ku jej wielkiej radości
znów w telewizji pokazują operetkę, poczuła, Że mimo

44
wszystko jest nadzieja na powrót dawnego spokoju i po­
rządku. Dobrze wiedziała, Że zrozumienie świata - jak
do znudzenia powtarzał jej zakochany w gwiazdach syn
- wykracza poza możliwości jej umysłu „niczym światło
poza wzrok", miała świadomość, Że podczas gdy ci wszys­
cy, włącznie z nią, żyjący w swoich cichych gniazdkach,
oazach przyzwoitości i ostrożności, ze strachem myślą
o tym, co dzieje się na zewnątrz, tamta nieokrzesana,
barbarzyńska hołota, jak choćby zarośnięty brodacz,
z instynktowną pewnością siebie doskonale się w nim
porusza: ona nigdy jednak nie próbowała buntować się
przeciw światu, przyjmowała jego niezrozumiałe zasady
i wierzyła, Że los uchroni ją przed niszczącymi ciosami.
Uchroni ją i tę małą wysepkę, na której żyje, nie pozwo­
li, Pflaumowa szukała odpowiednich słów, by ona, któ­
ra zawsze i dla wszystkich pragnęła ładu i spokoju, stała
się ofiarą rzuconą na Żer. Subtelne melodie (Hrabina
Marica!.„ - rozpoznała natychmiast z przejęciem) wy­
pełniły pokój czarem i delikatnym aromatem, jak gdyby
do mieszkania wpadł leciutki wiosenny wietrzyk, i kiedy
teraz, kołysząc się „na słodkich falach melodii", znowu
zobaczyła prymitywny tłum w dodatkowym pociągu,
już nie czuła strachu, lecz pogardę - dokładnie taką
samą jak na początku podróży, kiedy pierwszy raz ujrza­
ła ich w brudnym wagonie. Dwa obrazy „mlaskających
awanturników" i „milczących złoczyńców" zlewały się
w jej pamięci w całość, czuła, Że wreszcie może spojrzeć
na nich z góry, by w bolesnej potrzebie wznieść się - tak
jak teraz muzyka wznosi się ponad okropnościami tego
świata - nad przytłaczające przeżycia. Może teraz,

45
pomyślała, patrząc odważnie na ekran, gdy rozgryzała
kolejną smakowitą wisienkę, w ciemnościach nocy,
w straszliwych przepaściach gospód i ludzkich osiedli ta
hołota będzie jakiś czas panem, ale i tak, gdy te awantu­
ry staną się nie do zniesienia, wreszcie wrócą jak trzeba
tam, skąd przyszli: gdyż tam jest ich miejsce, tam, po­
myślała Pflaumowa, poza naszym sprawiedliwym i spo­
kojnym światem, poza nim, na zawsze i nieodwołalnie.
A do chwili, w której dopadnie ich zasłużony wyrok,
pomyślała z przekonaniem, niechże się rozpęta piekło
bez granic, ona nie chce nic o tym wiedzieć, bo o n a
n i e m a n i c wspólnego z nieludzką władzą takich
ludzkich wyrzutków, których miejsce jest w więzieniu,
i w takiej sytuacji postanawia, skoro tamci panoszą się
na ulicach, Że nie wyjdzie z domu ani na krok, nie chce
brać w niczym udziału ani nie chce o niczym słyszeć
dopóty, dopóki ta haniebna historia nie dobiegnie koń­
ca, dopóki znowu nie zaświeci słońce, a w naszym życiu
zapanuje wzajemne zrozumienie i zdrowy rozsądek.
Silna i rozmarzona patrzyła na wspaniałe zakończenie,
w którym hrabia Tasilo i hrabina Marica wbrew wszel­
kim przeciwnościom wreszcie są razem, i z oczyma peł­
nymi łez pogrążała się w bezbrzeżnym szczęściu począt­
ku finału, gdy nagle zadzwonił domofon. Chwyciwszy
się ręką za serce, aż zatrzęsła się ze strachu („Znalazł
mnie! Szedł tu za mną!. .. ), ze złością na twarzy
"

(„A tam! Niemożliwe!") spojrzała na ścienny zegar i po­


deszła do drzwi. Nie mogła to być jej przyjaciółka ani
sąsiadka, dawniej dobre maniery nakazywały nie odwie­
dzać nikogo po siódmej wieczorem, teraz strach

46
zatrzymywał je w domach, i niemal pewna, kto dzwoni
do drzwi, odsunęła sprzed oczu pojawiającą się niczym
zmora postać mężczyzny w sukiennym płaszczu. Syn,
odkąd wyprowadził się do pokoju, wynajmowanego
u Harrerów, prawie co trzy dni pojawiał się u niej nocą,
by ziejąc wyżłopanym winem, całymi godzinami zamę­
czać ją bełkotliwymi opowieściami o niebie i o gwiaz­
dach albo - zwłaszcza ostatnio - by ze łzami w oczach
i z kradzionymi, jak sądziła rozczarowana synem mat­
ka, kwiatami „przypodobać się tej, której mimo woli
sprawił tyle bólu". Kiedy się wyprowadzał, powiedziała
mu przecież, żeby nie przychodził, nie dręczył jej i zo­
stawił ją w spokoju, nie chce go widzieć, nie ma wstępu
do jej mieszkania, i rzeczywiście tak było, nie chciała go
widzieć, dość miała spędzonych razem gorzkich dwu­
dziestu siedmiu lat, kiedy każdego dnia od rana do wie­
czora musiała płonąć ze wstydu, Że ma takie dziecko.
Osobom bliskim i wyrozumiałym przyznawała się, że
próbowała wszystkiego, aż wreszcie postanowiła, Że sko­
ro syn nie potrafi przyzwoicie żyć, ona nie zamierza
ponosić za to kary. Za karę miała już starego Valuskę,
swojego pierwszego męża, którego doszczętnie zniszczył
alkohol - powtarzała wszystkim wokół, a z synem też
już dość się namęczyła. Radzili jej, i czasem nawet ich
słuchała, żeby „dopóki jej szalony syn nie wyzbędzie się
złych nawyków, niech go po prostu nie wpuszcza", ale
po pierwsze, „do czego jest zdolne matczyne serce", a po
drugie, zobaczyła, że to też niewiele daje. Powiedziała
mu przecież, Że dopóki nie wykrzesze z siebie woli, a tej
mu właśnie brakowało, żeby normalnie żyć, niech do

47
niej nie przychodzi, Valuska tymczasem dalej się wałko­
nił i trzeciego dnia pojawił się u niej, by z roześmianą
miną oświadczyć, że „już ma silną wolę". Zmęczona da­
remną walką, świadoma, Że głupkowaty syn nawet nie
rozumie, czego od niego oczekuje, przepędzała go
z domu, podobnie chciała zrobić teraz, a tymczasem,
gdy podniosła słuchawkę domofonu zamiast słów jąka­
jącego się syna („To ... tylko ... ja ... mamo ... ") usłyszała
ciepły, niski kobiecy głos: „Kto tam???" - spytała zasko­
czona Pflaumowa i na chwilę odsunęła słuchawkę od
ucha. „Pirike, to ja! Eszterowa!" „Eszterowa? Tutaj?
O tej porze?!" - zdziwiła się i niezdecydowanym ruchem
poprawiła szlafrok. Kobieta należała do tych osób, od
których Pflaumowa i - jak się domyślała - także pozo­
stali mieszkańcy, „próbowała trzymać się z daleka", nie
miały ze sobą żadnych kontaktów, poza nieunikniony­
mi, ale chłodnymi słowami powitania może ze dwa razy
do roku wymieniały kilka zdawkowych zdań o pogo­
dzie, więc jej odwiedziny były co najmniej nieoczekiwa­
ne. Eszterowa nie tylko z powodu „skandalicznej prze­
szłości, wątpliwych zasad moralnych i niejasnej sytuacji
rodzinnej" była wiecznym tematem damskich plotek,
ale jej tupet, natarczywość i okropne maniery, z których
po chamsku nie zdawała sobie sprawy, wyzywające stro­
je, nieodpowiednie do jej tuszy i bez gustu, wywoływały
oburzenie porządnych rodzin, nie mówiąc o tym, Że
bezczelnie się podlizując, gdy trzeba, zmieniając się
szybciej niż kameleon, przysparzała sobie zagorzałych
wrogów. W dodatku kilka miesięcy wcześniej, wykorzy­
stując panujące zamieszanie i powszechny strach, dzięki

48
swemu kochankowi, kapitanowi milicji - osiągnęła, Że
mianowano ją przewodniczącą Komitetu Kobiet, od
tego czasu jeszcze bardziej zadzierała nosa i niemal pę­
kając z dumy i radości, jak trafnie zauważyła sąsiadka
Pflaumowej, „z tą swoją zniszczoną twarzą i mdłym,
lepkim uśmieszkiem" pod pretekstem kurtuazyjnej wi­
zyty wdzierała się do domów, do których dotychczas
nie miała wstępu. Nietrudno było zgadnąć, Że Esztero­
wa i tym razem knuje coś podobnego, Pflaumowa szła
więc do bramy z zamiarem, Że najpierw porządnie ją
zbeszta za brak wychowania („Zapewne ta kobieta nawet
nie wie, Że o tej porze nie wypada do kogoś przycho­
dzić!"), i dając do zrozumienia, Że nie ma tu dla niej
miejsca, szybko odprawi do domu. Ale stało się inaczej.
Ale stało się inaczej, musiało się tak stać, gdyż Eszte­
rowa doskonale zdawała sobie sprawę, z kim ma do czy­
nienia, i nie sprawiło jej najmniejszego kłopotu, by -
zgodnie z tym, co każdego dnia podszeptywał jej
przyjaciel, kapitan milicji, że „nie tylko wagą i wzro­
stem jest olbrzymką ... ale także ... " - w poczuciu własnej
wyższości, stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem
zgasić opierającą się Pflaumową: kilkakroć dodając dud­
niącym, męskim głosem słodziutkie „moja droga", wy­
jaśniła jej, że dobrze wie, która jest godzina, ale przyszła
z niecierpiącą zwłoki „sprawą prywatną", natychmiast
muszą porozmawiać, i korzystając z zaskoczenia Pflau­
mowej, pchnęła drzwi, popędziła po schodach, jak za­
wsze z głową zwróconą w bok („Żeby się o coś nie ude­
rzyć... "), przez otwarte drzwi wpadła do przedpokoju
i chcąc odwrócić uwagę od niecierpiącego zwłoki celu
swojego przybycia, zaczęła mówić o „wspaniałym poło­
żeniu mieszkania", „ładnych wzorach" na chodniku
i „godnym podziwu świetnym guście'', o którego „cha­
rakterystycznej wulgarności" przekonała się, gdy wiesza­
jąc płaszcz, powiodła wzrokiem po meblach. Nie da się
ukryć, Że „odwrócenie uwagi Pflaumowej" było w tym

50
momencie zabiegiem koniecznym, bo cel, który sobie
wyznaczyła - ze względu na pilność sprawy - by jeszcze
dziś spędzić z matką Valuski kilka chwil, na wypadek,
gdyby jutro rano gdzieś ją spotkała, móc się przypo­
mnieć, mogła osiągnąć jakimkolwiek innym sposobem;
jednak nie wybrała rozwiązania najbardziej oczywistego
(że usiądzie w jednym z paskudnych foteli i zacznie
opowiadać o młodzieńczej tęsknocie za ogarniającą cały
kraj powszechną odnową i o entuzjazmie, jaki zapano­
wał w rosnącym pod każdym względem w siłę miejskim
Komitecie Kobiet), bo choć była na to przygotowana,
„to plugawe gniazdko rozmemłanego wygodnictwa,
dusznego nieróbstwa i cukierkowatego czaru" tak ją
rozwścieczyło, Że umiejętnie skrywając złość, uległa po­
kusie obejrzenia całej twierdzy Pflaumowej. Idąc na krok
przed zmieszaną i milczącą, rozgniewaną Pflaumową,
obejrzała wszystkie zastawione do niemożliwości po­
mieszczenia i udając, Że nie szczędzi pochwał (jeszcze
nie nadszedł „czas gry w otwarte karty"), dudniącym,
niskim głosem raz po raz powtarzała posuwającej się za
nią krok w krok czerwonej na twarzy gospodyni, co
chwilę poprawiającej figurki i drobiazgi: „Nie ulega wąt­
pliwości, Że tylko kobieta potrafi tchnąć życie w martwe
przedmioty i tylko kobieta potrafi nadać domowi tak
zwany indywidualny czar'', choć naprawdę - w środku!
- ledwie potrafiła się powstrzymać, by nie chwycić któ­
rejś z obrzydliwych figurek i nie zgnieść jej w potężnej
dłoni, niczym kurzą szyję, bo przecież cała ta lepka,
duszna mieszanina rączek u szczotek, koronkowych ser­
wetek, zakończonych łabędzimi głowami popielniczek

51
i puszystych, sztucznych perskich dywanów, lekkich jak
mgiełka tiulowych firanek i ustawionych za szybką bul­
warowych powieści wyjaśniała, dokąd doprowadziło
świat obcesowe rozpasanie „rozpustnego lenistwa i bra­
ku silnej woli". Dokładnie się wszystkiemu przyglądała,
nic nie uszło jej uwagi, i aby umocnić się w podjętym
postanowieniu, z gorzką, niemal masochistyczną rozko­
szą wciągnęła powietrze zatrute najrozmaitszymi zapa­
chami i odświeżaczami - ten smród, mdlący odór „sło­
dziutkich domków dla lalek", z daleka charakteryzujący
ich mieszkańców, który - od chwili wyboru na przewod­
niczącą Komitetu z oburzeniem i drwiną powtarzała to
kapitanowi milicji po powrocie z wizyt składanych
mieszkańcom - już od progu („Zawsze!") przyprawiał ją
o ciężkie mdłości. Obojętne, czy Eszterowa sobie kpiła,
czy rzeczywiście robiło się jej niedobrze, jej przyjaciel
był pewien, Że siłę jej ducha wystawiono na ciężkie
próby, odkąd bowiem „wspólnym postanowieniem",
w uznaniu zasług w ciągu kilkudziesięcioletniej pracy,
uwolnił ją od obowiązku prowadzenia miejscowego
chóru męskiego (gdzie niegodną jej osoby męczarnię
osładzał jedynie „stały repertuar", składający się z mar­
szów, pieśni robotniczych i powitań wiosny) i uczynił
przewodniczącą Miejskiego Komitetu Kobiet oraz jego
niepodważalną przywódczynią, musiała codziennie
(„Całymi godzinami!") przebywać w takich mieszka­
niach, właściwie tylko po to, by ciągle na nowo przeko­
nywać się, Że to, co dotychczas jedynie podejrzewała,
jest najprawdziwszą prawdą. Wiedziała, Że tu, właśnie
tu, w dusznej atmosferze przesłodzonych kompotów,

52
dusznych kołder, wyczesanych frędzli u dywanów i fote­
li ukrytych pod pokrowcami ginie każdy pełen siły za­
miar, że w śmiertelnym bagnie pożeraczy operetek,
grzejących nogi w kapciach, którzy uważając się za śmie­
tankę miejscowej społeczności, z butną wyższością trak­
tują zwyczajnych, zdrowych ludzi, grzęźnie entuzjazm
działania, z drugiej zaś strony dobrze wiedziała, co na
przykład jest przyczyną, że za jej sprawą powzięta wiel­
kiej wagi akcja czystości mimo jej wielomiesięcznych
wysiłków ciągle jeszcze jest w żałosnych powijakach.
Szczerze powiedziawszy, nie bardzo liczyła na inny roz­
wój wydarzeń i wcale nie była zaskoczona, kiedy okaza­
ło się, że te zadufane w sobie darmozjady bez skrupułów
odrzuciły rzeczowe argumenty, w ich zarzutach (że jak
to: „Konkurs czystości w grudniu? Może później, w po­
rze wiosennych porządków?") Eszterowa nieomylnie
wyczuła istotę tego sprzeciwu, a mianowicie, że chorob­
liwa niezdolność do działania i tchórzliwa uległość ma
swoje korzenie w nieuzasadnionym, choć akurat w ich
przypadku słusznym strachu cechującym tych, którzy
w nadejściu nowego widzą złowieszcze oznaki powszech­
nego upadku, a w niezłomnym dążeniu do nowego -
oznaki bezgranicznego chaosu i, słusznie, siłę, która
zamiast ich chronić, niszczy bez litości to, co już i tak
jest nieodwracalnie martwe, a pustą nudę egoizmu wy­
czerpanego posiadaniem zamienia we „wzniosłą namięt­
ność wspólnego czynu". Nie da się ukryć, Że poza kapi­
tanem milicji i kilkoma zaufanymi osobami była
w mieście jedyną osobą, która w ten dziwny sposób in­
terpretowała niespotykane, nadzwyczajne wydarzenia

53
ostatnich kilku dni: ani trochę jednak jej to nie prze­
szkadzało, ani nawet nie skłaniało do przemyśleń, coś
bowiem podszeptywało, Że „zwycięstwo, które przyzna
jej rację, jest już blisko". I choć nie potrafiła znaleźć
zwięzłej odpowiedzi na pytanie, co też miałoby stano­
wić istotę owego zwycięstwa, jej wiara w nie była tak
głęboka, Że „jakkolwiek wytrwali i liczni okazaliby się
ci wszyscy pantoflarze", w ogóle się nie bała, nie czuła
przed nimi najmniejszego strachu, tym bardziej Że
jej prawdziwym wrogiem - i tu walka o dobro publicz­
ne stała się jednocześnie osobistą potyczką - był sam
Gyorgy Eszter, samotnik i dziwak, a naprawdę po pro­
stu chorobliwie leniwy Eszter, jej for-mal-ny mąż, oto­
czony powszechnym, choć niewolnym od strachu sza­
cunkiem, Eszter, który - choć w przeciwieństwie do niej
nie mógł „wykazać się żadną działalnością publiczną"
- niczym żywy pomnik miasta od lat wylegiwał się
w łóżku, by w najlepszym razie raz w tygodniu („Po­
wiedzmy!") wyjrzeć przez okno. I to on miał być praw­
dziwym przeciwnikiem? Był czymś więcej, dla Esztero­
wej był „beznadziejnym piekłem przeszkody nie do
pokonania", a zarazem jedyną jej szansą, skoro nie
chciała na zawsze zrezygnować z szacownego miejsca
wśród najważniejszych osobistości miasteczka, znalazła
się więc w potrzasku, w pułapce, z której ani nie potra­
fiła się wyzwolić, ani nie umiała jej zniszczyć. Tak jak
zawsze, Eszter był kluczem do wszystkiego, najważniej­
szym ogniwem w łańcuchu urzeczywistnienia jej ambit­
nych planów, właśnie on, on, Eszter, który kilka lat
wcześniej, odszedłszy z powodu „kłopotów z kręgosłu-

54
pem" na emeryturę z miejscowej szkoły muzycznej,
z nieskrywanym cynizmem oświadczył, Że „już nie po­
trzebuje, by prowadziła mu dom", a ona nazajutrz mu­
siała za zaoszczędzone pieniądze wynająć sobie miesz­
kanie nieopodal Rynku, i ten właśnie człowiek, który
w dodatku - nie inaczej niż z zemsty - położył kres ich
i tak już rzadkim wspólnym występom, zrezygnował
z prowadzenia miejskiej orkiestry symfonicznej, jak sły­
szała, podobno dlatego, Że jego, Esztera, interesuje już
tylko muzyka, muzyka i nic więcej, a czy ktoś słyszał, bo
ona, Eszterowa, może zaświadczyć, jak fałszywie i boleś­
nie dla uszu wali w ten ce-Io-wo roz-stro-jo-ny fortepian,
oczywiście tylko wtedy, gdy uda mu się wywlec spod
skandalicznej góry miękkich poduszek i pledów osła­
bione wiecznym próżniactwem ciało. Kiedy rozmyślała
nad tym wszystkim, przywołując w pamięci niekończą­
cą się kalwarię poniżeń, jakie spotkały ją w ciągu minio­
nych lat, miała ochotę dać sobie ze wszystkim spokój,
a bezczelnego męża posiekać tasakiem na kawałki w jego
własnym łóżku, ale na to właśnie nie mogła sobie po­
zwolić, zdając sobie sprawę, Że bez niego nigdy nie zdo­
będzie miasta i że cokolwiek przedsięweźmie, zawsze
w drodze natknie się na Esztera. Tłumaczyła, Że miesz­
kają oddzielnie, gdyż mąż potrzebuje do pracy spokoju
i samotności, z musu utrzymywała pozory małżeństwa,
odsuwając od siebie myśl o upragnionym rozwodzie,
a nawet godziła się, by z pomocą ulubieńca i faworyta
Esztera, głupkowatego, zdegenerowanego Valuski, syna
Pflaumowej z pierwszego małżeństwa - w tajemnicy
przed mężem, choć na oczach całego miasta - prać jego

55
ubrania i „brudne gacie". Sytuacja niewątpliwie była
trudna, ale Eszterowa się nie poddawała, nie wiedziała
wprawdzie, co jest ważniejsze, osobista zemsta czy
„wspólna sprawa", nie umiała zdecydować, co ma dla
niej większe znaczenie: odpłacić Eszterowi („Za wszyst­
ko!") czy ostatecznie umocnić swoją chwiejną „pozycję",
wiedziała jednak, Że taka sytuacja nie będzie trwać wiecz­
nie i kiedyś, może nawet w niedalekiej przyszłości, dzię­
ki wywalczonej pozycji i zyskanej wraz z nią władzy po­
liczy się z tym żałosnym łajdakiem, który drwiąc sobie
z niej, „z rozmysłem" zatruwał jej życie. Eszterowa mia­
ła powody, by wierzyć, Że tak się stanie, bo poza tym
(„że tak będzie, bo tak musi być") funkcja przewodni­
czącej nie tylko oznaczała „swobodę i odpowiedzial­
ność", ale także stanowiła obiecujący znak coraz więk­
szej niezależności - nie mówiąc o tym, że odkąd
zrozumiała, w jaki sposób może pozyskać upartych
mieszkańców miasteczka dla pierwszej wielkiej akcji or­
ganizowanej przez Komitet i jak może zbliżyć się do
Esztera, choć nigdy nie brakowało jej pewności siebie,
od tamtego czasu stała się jeszcze bardziej zadufana,
była pewna, że znalazła się na dobrej drodze, że zmierza
prosto do celu i nikt już jej nie powstrzyma. Plan był
bez zarzutu i, „jak z reguły genialne pomysły'', prosty
jak parasol, tylko że jak to zazwyczaj bywa, właśnie to
jedno jedyne rozwiązanie z takim trudem przyszło jej
do głowy: już w chwili kiedy ogłaszała akcję, nie miała
wątpliwości, Że tylko Eszter będzie umiał pociągnąć za
sobą obojętnych i przeciwnych jej pomysłom mieszkań­
ców, jeśli się jej uda zmusić go, by się przyłącŻył, jeśli

56
zdoła go przekonać, by stanął na czele ruchu, a jej
śmieszny, stojący na progu porażki program, puste ha­
sło CZVSTE PODWÓRKO - PORZĄDNY DOM, stanie
się początkiem prawdziwej, szeroko zakrojonej akcji.
Tylko jak to zrobić? Oto pytanie. Wiele tygodni, a może
nawet wiele miesięcy starała się, by porzuciwszy szereg
nietrafnych pomysłów, raz prosząc, raz strasząc karami,
znaleźć jeden jedyny sposób na przyparcie go do muru,
aż w pewnej chwili pojęła, że potrzebuje tylko pomocy
„poczciwego Valuski" i jego ukochanej mamusi, Pflau­
mowej, o której wszyscy wokół wiedzieli, że odsunęła się
od syna, wtedy poczuła spokój, którego nikt i nic nie
potrafiło zakłócić, tym bardziej teraz, kiedy paląc papie­
rosa, siedziała tu sobie, wśród miękkich dywanów i od­
kurzanych bez końca mebli drobniutkiej („ ... ale ciągle
jeszcze cycatej !") Pflaumowej i nawet bawiło ją, Że gdy
strzepywała popiół - kosztując stojącego na stole kom­
potu z wiśni - twarz tamtej „aż płonęła". Eszterowa
z zadowoleniem dostrzegła, jak bezradność rozwścieczo­
nej Pflaumowej („Boi się mnie!") powoli bierze górę nad
gniewem; rozejrzała się po pokoju pełnym roślin, w któ­
rym czuła się niczym na polu, na wygonie porośniętym
chwastami, i znowu zniżając głos - teraz już tylko dla
zabawy - dodała z uznaniem: „No, cóż. Ludzie z miasta
zawsze pragnęli wprowadzić do swoich mieszkań trochę
natury. Jesteśmy takie same, moja droga Piri". Ale Pflau­
mowa nic nie odpowiedziała, przytaknęła tylko z musu,
a Eszterowa wywnioskowała, że lepiej zrobi, jeśli od razu
przejdzie do rzeczy. Czy Pflaumowa zgodzi się odegrać
rolę pośrednika, czy nie - nie przypuszczając nawet, Że

57
„tak" powiedziała już wtedy, kiedy nie starczyło jej sta­
nowczości, by zamknąć przed nosem drzwi swojego
mieszkania, bo sama jej obecność była „przedmiotem"
- i ani jej niechęć, ani zgoda nie miały tu żadnego zna­
czenia, a jednak kiedy słowo po słowie wyjaśniła, o co
chodzi (że mianowicie: „Musisz wiedzieć, moja droga,
że to nie ja, lecz ludzie w mieście chcą Esztera, ale pozy­
skać dla sprawy człowieka, o którym wszyscy wiedzą, jak
bardzo jest zajęty, może tylko i wyłącznie twój kochany,
pełen dobroci serca syn ... ") i przyjaźnie, jak tylko potra­
,

fiła, przenikliwym wzrokiem spojrzała jej w oczy, na­


tychmiastowa odmowa zaskoczyła ją i nieprzyjemnie
dotknęła, zrozumiała wtedy, w czym rzecz: Że Pflaumo­
wa „wiele lat temu zerwała wszelkie kontakty" z Valuską
i Że jej obowiązkiem jako matki jest trzymać się z dala
od wszystkich wyskoków syna, choć łatwo sobie wyobra­
zić, jakie to gorzkie i bolesne tak mówić o własnym
dziecku, Że nie tylko jest niedobry, ale niewdzięczny
i nieudaczny, chodzi też o to, że w tym zdecydowanym
„nie" krył się cały gniew, słabość i bezradność Pflaumo­
wej, która po prostu chciała się zemścić na Eszterowej
za afronty, jakie spotkały ją w ciągu minionych kilku
chwil, za to, że jest mała i słaba, a Eszterowa jest wielka
i silna, ale choć bardzo tego pragnęła, nie była w stanie
zaprzeczyć, Że jej syn, „mieszkający kątem u Hagelmay­
era", to głupkowaty nieudacznik, który doszedł tylko
do tego, by zostać roznosicielem w miejscowym Urzę­
dzie Pocztowym - i teraz musi się do tego przyznać
przed obcą osobą, cieszącą się wśród jej przyjaciół złą
sławą. Mogła wprawdzie uznać, że Pflaumowa, „ta karli-

58
ca", jest wobec niej całkowicie bezbronna, i potraktować
to jako zadośćuczynienie za to, Że przez dwadzieścia
minut musiała znosić jej „lizusowski uśmiech" i fałszy­
we spojrzenia, ale bez wahania podskoczyła z jasnozie­
lonego fotela i rzucając przez zęby, Że już musi iść, prze­
biegła pomiędzy stojącymi gęsto, jedna obok drugiej,
roślinami, niechcący zrzucając ramieniem zawieszony w
przedpokoju mały gobelinek, zgasiła papierosa w nigdy
dotąd nieużywanej porcelanowej popielniczce i bez sło­
wa włożyła wielki czarny płaszcz ze sztucznej skóry.
I choć zdobyła się na spokój, znała siebie dobrze i wie­
działa, Że nic nie może jej zaskoczyć, to jednak, kiedy
ktoś śmiał się jej sprzeciwić, tak jak przed chwilą Pflau­
mowa, natychmiast krew zalewała ją ze złości - nie mia­
fa bowiem pojęcia, jak winna zareagować na takie wro­
gie „nie". Gotowała się ze wściekłości, trawił ją gniew,
toteż nic dziwnego, że kiedy ze wzrokiem wlepionym
w sufit, z roziskrzonymi oczami i zaciśniętymi wargami
zapięła ostatnią metalową klamerkę przy płaszczu, na
pytanie („Jestem taka niespokojna... Dziś wieczorem
wróciłam do domu od siostry... i ... ledwie poznałam
miasto ... Nie wie pani, dlaczego nie palą się latarnie? ...
Dawniej coś takiego się nie zdarzało ...") wystraszonej
i nerwowo załamującej ręce Pflaumowej odpowiedziała
krzykiem. „Mamy powody do niepokoju. Nadchodzą
trudne, ale szczere lata. Zbliża się nowa epoka, moja
Piri". Usłyszawszy głębokie słowa, jakie wypowiedziała
Eszterowa, groźnie podnosząc palec, Pflaumowa aż po­
bladła; ale i to nie usatysfakcjonowało Eszterowej, choć
sprawiło jej przyjemność, Że „ta mała cycata" aż do

59
ostatniej chwili, aż zeszły po schodach na parter i Pflau­
mowa zamknęła za nią drzwi wejściowe, miała nadzieję,
Że rozzłoszczony gość wreszcie coś powie nieopatrznie,
coś, co ją uspokoi, ale to było wszystko, co otrzymała;
„nie" Pflaumowej jeszcze długo tkwiło w jej zranionych
uczuciach niczym zatruta strzała w drzewie, a Esztero­
wa musiała ze wstydem przyznać, Że - nagle - zamiast
wprawdzie bolesnej, ale drobnej przykrości czuła coraz
większy ból. Gdyby Pflaumowa z entuzjazmem przytak­
nęła, tak jak Eszterowa się spodziewała, stałaby się nie­
ważną marionetką w toczących się poza nią, jej samej
niedotyczących wydarzeniach, a jej mało istotna rola
w całej sprawie zakończyłaby się niebawem, ale stało się
inaczej („Stało się inaczej!"), bezczelną odmową Pflau­
mowa podniosła swoją nikomu niepotrzebną osobę do
rangi partnera, swoją małością wzięła na cel niewątpliwą
wyższość Eszterowej i sprowadziła ją do własnego pozio­
mu, by w ten sposób zemścić się za promieniującą
z gościa wyższość, której nie potrafiła znieść i której nie
umiała pokonać. Jakkolwiek to wszystko, podobnie jak
uraza i udręka, nie trwało wiecznie, Eszterowa nie mo­
gła powiedzieć, Że łatwo przyszło jej się „z tym" pogo­
dzić, nic więc takiego nie powiedziała, a gdy później -
już w domu - mówiła kapitanowi, co się wydarzyło,
unikała wspominania o szczegółach i powiedziała tylko,
Że „to cudowne, zapierające dech w piersiach powie­
trze'', które natychmiast ją odświeżyło, gdy tylko wyszła
z dusznej klatki Pflaumowej, „wywarło cudowny wpływ"
na jej zdolność oceny sytuacji, a kiedy dotarła do sklepu
mięsnego Nadabana, była już tą samą co dawniej osobą:

60
zdecydowaną i odporną na wszystko, zrównoważoną
i pewną siebie. I wcale nie przesadzała, choć panujące
minus szesnaście stopni niewątpliwie pomogło jej zszar­
ganym nerwom, Eszterowa należała bowiem do osób,
które w dosłownym tego słowa znaczeniu „są chore, gdy
nadchodzi wiosenne ciepło, a tym bardziej letnie upa­
ły", dla których męczący upał, wyczerpujące gorąco
i palące słońce są koszmarem powalającym je do łóżka
z migreną i krwotokiem; dla niej zimno nie stanowiło
trudnego do zniesienia Zła, obserwowanego spod niosą­
cego ratunek rozgrzanego pieca, ale naturalny żywioł;
gdy wreszcie nadchodziły mrozy, a z północy docierał
arktyczny wiatr, ona niemal zmartwychwstawała, bo lu­
dziom takim jak ona tylko mróz pozwala trzeźwo pa­
tn:eć na świat, studzi ich rozchwiane emocje, porządku­
je zagubione w letnich upałach myśli, tak jak teraz, gdy
Eszterowej, pochylonej na lodowatym wietrze, dmącym
w alei barona Beli Wenckheima, zatrważająco wczesny
mróz pomógł, tak jak i licznej większości, poukładać
myśli i stosownie do wagi sprawy z godnością wznieść
się ponad uszczypliwą ripostę Pflaumowej. A było do
czego się wznieść i było czemu się przyglądać: kiedy
zimno przyjemnie przenikało każdą odrobinę jej ciała,
a ona z coraz większą łatwością pchała swoje zwaliste
cielsko, jak gdyby było lekkie jak piórko, prostą jak
strzała ulicą, myśląc z zadowoleniem, Że nieodwracalny
proces upadku, rozpadu i destrukcji trwa zgodnie ze
swoim surowym porządkiem i że każdego dnia kurczy
się obszar, na którym „sprawy" są jeszcze Żywe i zdolne
do działania; wydawało się jej, Że nawet pozostawione

61
samym sobie domy czekają, by dopełnił się ich los, bo
znikł wszelki związek pomiędzy budowlą a jej miesz­
kańcami: tynk odpadał wielkimi kawałami, przeżarte
przez korniki futryny odchodziły od ścian, a zapadnięte
dachy straszące po obydwóch stronach ulicy mówiły, że
drewniane krokwie - podobnie jak kamienie, kości i zie­
mia - powoli stają się coraz słabsze; śmieci walające
się po chodnikach i ulicach, z braku przedsiębiorców
chętnych do ich wywiezienia, coraz gęściej pokrywały
miasto, a wokół rosnących gór odpadków grasowały roz­
mnożone w niebywałym tempie koty, które nieustra­
szone, w nocy przejmowały władzę nad ulicami, nawet
przed ciężkimi krokami Eszterowej w ostatniej chwili
leniwie usuwały się na bok, by przepuścić ją przez mro­
wie swoich wypasionych pobratymców. Eszterowa
wszystko widziała, patrzyła na pordzewiałe żaluzje, po­
zamykane od tygodni na kłódki, na opadające ramiona
ślepych latarni, przyglądała się porzuconym z braku pa­
liwa, samochodom i autobusom... i nagle przebiegła jej
po krzyżu słodka łaskotka, bo to wielkie spustoszenie
już od dawna nie było dla niej znakiem niosącego roz­
czarowanie końca, lecz zwiastunem tego, czemu dojrza­
ły do upadku świat niebawem odda miejsce, oznaczało
więc nie koniec, ale początek, zaczyn nowego porządku,
„zbudowanego na bezlitosnym odrzuceniu chorobliwe­
go kłamstwa", który nie zna nic ważniejszego niż „siła
ciała i moc oraz piękno porywającej z sobą żądzy dzia­
łania". Przyszła właścicielka oglądała miasto oczyma
dzielnej spadkobierczyni, a przekonanie, że stoi w obli­
czu „absolutnie innej, obiecująco nowej epoki'', oparte

62
było nie tyle na codziennych oznakach końca starego,
lecz na kilku - doświadczanych każdego dnia - trud­
nych do wytłumaczenia, osobliwych, a przez to odświęt­
nych wydarzeniach, które niezbicie wskazywały, Że nie­
uniknioną odnowę, jeśli „zamiary walecznych ludzi"
okażą się niewystarczające, wymusi tajemna, potężna
siła Niebios. Przedwczoraj na skraju miasta, tam gdzie
rozciągają się ogrody Gondoes, niebezpiecznie zachwia­
ła się wielka wieża ciśnień, przez kilka minut chybotała
się nad maleńkimi domkami, a nauczyciel matematyki
i fizyki, pracownik stacji astronomicznej znajdującej się
na wieży, który przerwał samotną grę w szachy i natych­
miast zbiegł z góry do miasteczka, twierdził, że zjawisko
było całkowicie „niezrozumiałe". Wczoraj przestraszył
ludzi (a oświecił Eszterową!) nieruchomy od lat zegar na
kościele katolickim w śródmiejskim Rynku, nagle,
mimo Że kiedyś zdjęto wskazówki, ruszyły trzy z czte­
rech pordzewiałych mechanizmów, by od tamtej chwili
tępymi uderzeniami coraz częściej przypominać o mija­
jącym czasie. Kiedy więc zobaczyła, co się stało z rosłą
topolą przy hotelu Komló wznoszącym się na rogu
uliczki Hetvezer, wcale się nie zdziwiła, już od zmierz­
chu bowiem oczekiwała, że coś się wydarzy, była też
pewna, Że i teraz nie unikną „znaku ostrzegawczego".
Kolos blisko dwudziestometrowej wysokości, pamiętają­
cy jeszcze czasy wielkich powodzi, gdy wylewała pobli­
ska rzeka Koros - drzewo, na którym znajdowały schro­
nienie całe stada wróbli, podziwiana od pokoleń
miejscowa osobliwość - leżał bez Życia, zwalony na fasa­
dę hotelu, i tylko dlatego nie spadł na ziemię w wąskim

63
zaułku, Że gęste, pozbawione liści gałęzie zatrzymały go
w pół drogi na zerwanej częściowo rynnie; jednak to nie
pień rozpękł się pod naporem wichury ani to nie konar
nie wytrzymał ataków robactwa i powodzi nawiedzają­
cych okolicę przez dziesięciolecia, ale całe drzewo leżało
wyłamane na chodniku i jezdni, z korzeniami sterczący­
mi z twardej jak skała ziemi. Można było przypuszczać,
Że kiedyś stare drzewo wreszcie się przewróci, ale Że to
stało się właśnie teraz, Że korzenie właśnie teraz wyrwały
się z ziemi, miało dla Eszterowej szczególne znaczenie.
Patrząc na mrożący krew w żyłach widok topoli utkwio­
nej w poprzek ciemnej ulicy, Eszterowa rzekła tylko
z tajemniczym uśmieszkiem: „Jasne. Nie mogło być ina­
czej". Ruszyła z zadowoleniem przed siebie, jak ktoś,
kto wie, Że to jeszcze nie koniec niespodzianek i „wiele
mówiących znaków". I nie myliła się. Ledwie zrobiła
kilka kroków, przed jej oczyma wypatrującymi nadzwy­
czajnych wydarzeń wyrosła u zbiegu z ulicą Part grupka
stojących w milczeniu ludzi, których obecności o tej
porze dnia - opuszczać o tej godzinie dom w pogrążo­
nym w ciemnościach mieście było oznaką nie lada od­
wagi - nie można było niczym wytłumaczyć. Nie umiała
sobie nawet wyobrazić, kim byli i czego tu po nocy szu­
kali, i szczerze powiedziawszy, niespecjalnie ją to intere­
sowało, bo to też - podobnie jak zdarzenie z zegarem na
kościele i z topolą - podniecająco wróżyło, Że po chwi­
lach upadku nadejdą chwile wzniosłe, a zniszczenie
przeistoczy się w budowę nowego; kiedy dotarła do koń­
ca alei i weszła na plac Kossutha, pomiędzy ogołocony­
mi z liści akacjami spotkała kolejne grupki oczekują-

64
cych w milczeniu ludzi, a na myśl, że po długich,
pełnych nadziei miesiącach („Latach! Latach! ... ") wkrót­
ce nadejdzie decydująca chwila, kiedy czas przygotowań
przerodzi się w czas działania i ·wreszcie „dopełni się
przepowiednia", oblał ją Żar. O ile mogła dostrzec, po
przeciwnej stronie placu na oblodzonym trawniku pięć­
dziesięciu czy sześćdziesięciu mężczyzn stało w grup­
kach po dwóch czy trzech; na nogach mieli juchtowe
buty, na głowach czapki z nausznikami albo wytłusz­
czone chłopskie kapelusze, kilku paliło papierosy. Na­
wet w ciemnościach nie było trudno ustalić, że to obcy,
i właśnie tych pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu obcych,
stojących późnym wieczorem na skrzącym się mrozie,
było czymś więcej niż zaskoczeniem. Jeszcze dziwniejsze
było jednak ich milczenie i bezruch, oniemiała Esztero­
wa obserwowała to z końca alei, jak gdyby nagle ujrzała
przebranych Aniołów Zagłady. Musiała przebiec przez
plac, pomiędzy nimi, tędy prowadziła najkrótsza droga
do jej domu, stojącego przy idącej z naprzeciwka uliczce
Honved, ale kierowana instynktem, niewolnym od
odrobiny - tylko odrobiny! - strachu, ominęła ich, okrą­
żając plac i wstrzymując oddech, jak cień przemknęła
pod dom�mi. Wprawdzie nie można powiedzieć, żeby
się załamała, gdy odwróciwszy głowę, na rogu uliczki
Honved spostrzegła potężnych rozmiarów samochód,
wprawdzie niepodający dokładnej daty, ale wieszczący
od kilku dni przyjazd cyrku, poczuła jednak głębokie
rozczarowanie, gdy nagle sobie uświadomiła, że „to wca­
le nie przebrani wysłannicy nowych czasów", lecz „po­
ubierane w łachmany koniki", które z bezgranicznej

65
żądzy zysku zdolne są całą noc spędzić na zimnie, by
nazajutrz rano, zaraz po otwarciu kasy, wykupić wszyst­
kie bilety i z pewnością nieźle na nich zarobić. Tym
większa była gorycz jej rozczarowania, Że nagłe otrzeź­
wienie z gorączkowych majaków odebrało sens prawdzi­
wej radości i dumie, którymi napełniał ją przyjazd i wy­
stępy słynnej trupy cyrkowców: przyjazd cyrku uważała
za swoje pierwsze zwycięstwo, kiedy gdzieś przed tygo­
dniem - dzięki pomocy kapitana milicji - udało się jej
przekonać tchórzliwych przedstawicieli Miejskiego Ko­
mitetu Wykonawczego, którzy motywując swój sprzeciw
dochodzącymi z pobliskich wiosek i osad informacjami
i niesprawdzonymi plotkami - wedle nich ta dziwna
trupa wszędzie budziła panikę, a nawet wszczynała nie­
ładne awantury - nie chcieli jej wpuścić do miasta. Tak,
to było jej pierwsze duże zwycięstwo (wiele osób twier­
dziło, Że przemówienie, które wygłosiła na temat „pra­
wa człowieka do naturalnej ciekawości", można było
wydrukować nawet w gazecie), a teraz nie mogła cieszyć
się jego owocami, w dodatku to właśnie cyrkowcom za­
wdzięczała, Że zbyt późno ich zauważając, w śmieszny,
nie da się ukryć, sposób błędnie odczytała, kim są ci
wszyscy zgromadzeni wokół cyrkowego wozu. Tak ją
gryzło, Że się ośmieszyła i nie zainteresowała się nawet
zagadkowym, potężnym wozem, i nie obejrzała, ulega­
jąc „naturalnej ludzkiej ciekawości", egzotycznego po­
jazdu, o którym krążyło tyle plotek, z pogardliwym gry­
masem na ustach odwróciła się od „cuchnącego
wieloryba oraz złych łotrów" i dudniącymi krokami ru­
szyła do domu wąskim chodnikiem. Gniew Eszterowej

66
- podobnie jak w chwili, gdy wychodziła od Pflaumo­
wej - był, jak to się mówi, słomiany, kiedy bowiem dotar­
ła do końca uliczki Honved i zamknęła za sobą starą
bramę ogrodu, opanowała rozgoryczenie, to wystarczy­
ło, by sobie przypomniała, Że od jutra nie będzie już
biernym podmiotem rzeczywistości, ale prawdziwym za­
rządcą własnego losu, lżej łapała powietrze i znowu po­
czuła się sobą: była zdecydowana wcielać w życie każde,
najbardziej szalone marzenie, „gdyż wytrwałość dopro­
wadzi ją do zwycięstwa". Z przodu mieszkała właściciel­
ka, starsza kobieta trudniąca się handlem winem, ona
zajmowała pokój z tyłu rozpadającej się wiejskiej chału­
py, i choć pomieszczenie wymagało remontu, Esztero­
wa ze swojego lokum była zadowolona: wprawdzie
w niziutkim pokoju nie mogła stanąć prosto, co oczywi­
ście utrudniało poruszanie się po nim, niedomykające
się maleńkie okiennice i tynk odpadający z wilgotnych
ścian także pozostawiały wiele do życzenia, ale Esztero­
wa konsekwentnie wyznawała zasadę, Że nie należy mieć
wygórowanych wymagań, i na takie drobiazgi nie zwra­
cała uwagi, żywiąc głębokie przekonanie, Że w lokalu
mieszkalnym winno znaleźć się łóżko, szafa, miednica
i lampa; i skoro deszcz nie wpada do środka, lokum
spełnia wszelkie stawiane mu wymagania. Zgodnie z za­
sadami, które Eszterowa wyznawała, w pokoju nie było
znienawidzonych przez nią dywanów, firanek czy lu­
ster, a poza żelaznym łóżkiem, jednodrzwiową szafą,
miednicą wraz z dzbankiem, ustawioną na stołku, i bla­
szaną lampą był tylko stół z surowych desek i pozbawio­
ne oparcia krzesło, gdzie mogła pracować nad ciągle

67
mnożącymi się urzędowymi papierami, i jeszcze składa­
ny stojak do nut, na wszelki wypadek, gdyby chciała
w domu poćwiczyć, i wieszak dla gości, żeby mieli gdzie
powiesić płaszcz. Wprawdzie jeśli idzie o gości, odkąd
poznała kapitana milicji, nikogo u siebie nie przyjmo­
wała, jedynie on odwiedzał ją każdego wieczora, a od
dnia, w którym oczarowała ją koalicyjka, pas, wybłysz­
czone buty i wiszący u boku rewolwer, był dla niej nie
tylko przyjacielem, mężczyzną służącym samotnej ko­
biecie za oparcie, ale zaufanym sprzymierzeńcem, z któ­
rym bez obaw dzieliła się troskami i któremu mogła się
wyżalić w chwilach słabości. Ich związek, mimo Że
w większości spraw rozumieli się dobrze, nie był bez­
chmurny, a skłonny do melancholii kapitan był czło­
wiekiem porywczego charakteru, „dawna rodzinna tra­
gedia'', strata Żony zmarłej w kwiecie wieku i synowie
wychowujący się bez matczynej miłości" niestety wpę­
dziły go w alkoholizm; choć pytany wielekroć, wyzna­
wał, Że „tylko kobiece ciepło Eszterowej daje mu pocie­
szenie w bólu", nigdy nie udało mu się skończyć
z piciem. Otóż to, nigdy, a Eszterowa - spodziewając
się, Że kapitan powinien już być w domu, nabrała podej­
rzeń, Że znowu topi smutki w jakiejś mordowni na
przedmieściach, kiedy więc usłyszała kroki, podeszła do
kuchennego stołu i sięgnęła po puszkę z sodą, a także
ocet, wiedziała, że teraz już nic innego mu nie pomoże,
tylko popularny w mieście „gęsi szprycer'', który, jak
uważała - wbrew temu, co powszechnie sądzono - był
doskonałym środkiem wymiotnym, skutecznym nie tyl­
ko na kaca, ale także w przypadku alkoholowego upoje-

68
nia. Przy wejściu, ku swemu zaskoczeniu, nie zobaczyła
jednak leżącego pod drzwiami kapitana, ale Harrera, go­
spodarza Valuski, kamieniarza, z powodu dziobatej twa­
rzy zwanego w mieście sępem - bo jak się szybko okaza­
ło, gdy kamieniarz, rozpaczliwie wymachując rękoma,
próbował chwycić się klamki, jego nogi, nie zdoławszy
utrzymać tracącego równowagę ciała, odmówiły posłu­
szeństwa. „A ten co tu tak leży?" - wrzasnęła kobieta ze
złością, ale Harrer nawet nie drgnął. Był malutkim,
cherlawym człowieczkiem, teraz, gdy zwinięty w kłębek,
z nogami podkulonymi pod siebie leżał na progu,
zmieściłby się w małym ogrodowym koszu, cuchnął ta­
nią palinką, a straszny odór wypełniający podwórko,
wdarłszy się do domu przez szpary, zerwał z łóżka Esz­
terową, która odsunąwszy zasłonę w oknie wychodzą­
cym na podwórko, zadała sobie pytanie: „Dlaczego te
ludziska nie piją wina?"; tymczasem Harrer, jak gdyby
nagle się namyślił, niespodziewanie oprzytomniał i sko­
czył na równe nogi, a Eszterowa doszła do wniosku, Że
to tylko Żart. Szybko jednak okazało się, Że to wcale nie
był Żart, niebezpiecznie chyboczący się kamieniarz,
z butelką palinki w jednej ręce i bukiecikiem kwiatów
w drugiej, patrzył na nią zezem, jego wzrok był pełen
powagi, a Eszterowej nawet nie przemknęło przez myśl,
by mu współczuć, i słysząc dukanie Harrera, Że pragnie,
by tak jak dawniej wzięła go w ramiona („Tylko wy po­
traficie rozweselić moje pełne smutku serce!...), tak jak
stał, złapała go za kołnierz i bez ceregieli wyrzuciła za
drzwi. Ciężki płaszcz spadł na ziemię niczym pusty wo­
rek (przed oknem ciągle jeszcze kręcącej z niedowierza-

69
niem głową Eszterowej), a Harrer, nie wiedząc, czy ko­
lejny upadek czymkolwiek różni się od wyzwań, którym
tego wieczora musiał sprostać, wiedziony przeczuciem
ruszył w stronę ulicy; Eszterowa wróciła do pokoju,
przekręciła klucz w zamku i dla uspokojenia po nie­
przyjemnym zajściu włączyła leżący obok łóżka tranzy­
stor. Miłe jej uszom melodie - „barwna muzyka ludo­
wa" - jak zawsze uspokoiły powoli jej wzburzone nerwy,
tego zaś potrzebowała najbardziej, bo choć powinna się
przyzwyczaić, coś takiego zdarzyło się przecież nie po
raz pierwszy, Że takie - nielojalne - osoby zakłócają jej
nocny odpoczynek, za każdym razem wpadała w gniew,
gdy jakiś z jej dawnych znajomych, jak choćby Harrer
(czasem nawet miała wielką ochotę się z nimi zabawić,
„kiedyś, rzecz jasna, kiedyś!), za nic miał jej nową pozy­
cję społeczną, która nie pozwalała jej oddawać się swa­
wolnym rozrywkom, gdyż wróg, którego Eszterowa nie­
mal zawsze miała przed oczyma, „tylko na to czeka"!
Tak: potrzebowała spokoju i ciszy, wiedziała, że jutro,
kiedy będzie się rozstrzygał los prowadzonej przez nią
akcji, musi być wypoczęta, zatem posłyszawszy na po­
dwórku znajome kroki kapitana, w pierwszej chwili
chciała, żeby sobie poszedł, razem z tym swoim pasem,
butami, rewolwerem i wszystkimi akcesoriami; ale kiedy
otworzyła drzwi i zobaczyła niższego od siebie o dwie
głowy, chudego pijanego mężczyznę, zapragnęła czegoś
wręcz przeciwnego, ten bowiem nie tylko nie zataczał
się, ani nie wrzeszczał, lecz stał niczym „pantera gotowa
do walki", a Eszterowa pojęła w lot, Że tu nie będzie
potrzebna soda, lecz całkowite poświęcenie, bo jej towa-

70
rzysz, przyjaciel i sprzymierzeniec - inaczej, niż się wie­
czorem spodziewała - przybył do niej niczym wyposz­
czony żołnierz, któremu, czuła, nie będzie w stanie się
oprzeć. Nie miała powodów, by narzekać, że kapitanowi
kiedykolwiek brakowało męskiego zdecydowania, ona
zaś „potrafiła docenić mężczyznę, który nawet nie zdej­
mując butów z cholewami, potrafił zaprowadzić kobietę
na nieosiągalne dla wielu szczyty rozkoszy"; jednocześ­
nie wiedziała, jak wielka wartość kryje się w okazji, która
- tak jak teraz - obiecuje, Że skromne możliwości dadzą
nadspodziewane efekty. Nie odezwała się ani słowem,
nie czekała na wyjaśnienia, ale go nie odpędziła, tylko
bez zbędnych ceregieli, w ogniu coraz gorętszych i coraz
więcej obiecujących spojrzeń, powolnymi ruchami wy­
zwoliła się z sukienki, rzuciła na podłogę majtki, włoży­
ła prześwitujący delikatnie, rzadko noszony pomarań­
czowy peniuar, do którego kapitan zawsze miał słabość,
i czekając na rozkazy, z zażenowanym uśmieszkiem
klęknęła na czworakach na łóżku. Jej „towarzysz, przyja­
ciel i sprzymierzeniec" zdjął tymczasem pas i broń, zga­
sił światło i w ciężkich buciorach, krzycząc jak zawsze:
„Do ataku!", rzucił się na nią. Eszterowa i tym razem
nie doznała rozczarowania, w ciągu kilku minut kapi­
tan otrzeźwiał z wieczornej libacji, a kiedy po chwilach
nieokiełznanej miłości leżeli w łóżku, ona - niczym zdy­
scyplinowany żołnierz - wyraziwszy uznanie dla powoli
trzeźwiejącego mężczyzny, z niewielkimi skrótami opo­
wiedziała historię, która przydarzyła się jej wieczorem
z Pflaumową oraz „hołotą" na Rynku, i wstąpiła w nią
pewność siebie, jej wielkie ciało ogarnął błogi spokój,

71
czuła, Że jutro nie tylko czeka ją pewne zwycięstwo, ale
że już nikt nie zdoła odebrać owoców jej trudu. Wytarła
się ręcznikiem, wypiła szklankę wody i położyła się
z powrotem do skotłowanego łóżka, jednym uchem słu­
chała chaotycznych opowieści kapitana, bo nic już nie
było dla niej ważniejsze niż „pewność i spokój", „słodki
pokój" i oznaki szczęścia, ulatujące wesoło ze wszyst­
kich zakamarków jej ciała. Nie miało znaczenia, że jakiś
„gruby dyrektor cyrku" zatrzymał go z powodu „nie­
zbędnego urzędowego pozwolenia", ani trochę jej nie
interesowało, że kapitan uznał-eleganckiego, choć śmier­
dzącego rybami dyrektora znanego w świecie zespołu
cyrkowego za „wytwornego w każdym calu człowieka",
który z butelką „nienaruszonego seguina" w dłoni pa­
miętał nawet o tym, by mając na względzie porządek
publiczny, zwrócić się (na piśmie) o urzędową ochronę,
aby trzydniowa impreza mogła się odbyć bez zakłóceń,
gdyż dopiero teraz poczuła, że „kiedy przemówi ciało",
wszystko inne traci na znaczeniu, i Że nie ma słodszego
i wznioślejszego uczucia, niż kiedy pośladki, piersi, uda
i łono nie pragną niczego więcej tylko miękkiego muś­
nięcia snu. Wysoce usatysfakcjonowana wyznała, Że dziś
już go nie potrzebuje i - nie szczędząc dobrych mat­
czynych rad „na temat sierotek"- wyprawiła w drogę
kapitana, który dopiero po wielu próbach budzenia wy­
gramolił się z ciepłego łóżka i o którym, gdy wychodził
z mieszkania na przenikliwy chłód, pomyślała może
nie z miłością, bo od takich romantycznych głupstw
zawsze stroniła, ale na pewno z dumą, po czym prze­
brawszy się z cieniutkiego peniuaru w grubą wełnianą

72
koszulę, wróciła do łóżka, by wreszcie „zapaść w sen".
Wygładziła ramieniem pogniecione prześcieradło, stopą
wciągnęła kołdrę zsuwającą się z łóżka, wreszcie prze­
wracając się z jednego boku na drugi, wygodnie się uło­
żyła i schowawszy twarz w miękkim cieple ramienia,
zamknęła oczy. Miała dobry sen, po kilku minutach już
drzemała i tylko drgające nogi, powoli obracające się
pod cienkimi powiekami gałki oczne i regularnie falują­
ca kołdra wskazywały, Że straciła poczucie rzeczywisto­
ści i coraz bardziej oddala się od znikającej z jej świado­
mości, ale nazajutrz znów żywej, brutalnej żądzy
panowania, która w chwilach jasności umysłu nieodpar­
cie podszeptywała jej, Że wśród tych skromnych, zim­
nych przedmiotów to ona jest panem, a ich los zależy
1.vłaśnie od niej. Przestała istnieć miska i nienaruszona
szklanka z sodą, znikła szafa, wieszak i rzucony w kąt
poplamiony ręcznik, rozpłynęła się podłoga, ściany i su­
fit, a ona stała się bezbronnym przedmiotem wśród mi­
liardów innych śpiących przedmiotów, ciałem, które
każdej nocy powraca do smutnej bramy istnienia, przez
którą przejść może tylko jeden jedyny raz, pierwszy
i ostatni. Podrapała się w szyję - ale nie pamiętała tego;
bolesny grymas wykrzywił jej twarz, ale i on już niczego
nie wyrażał; ciężko westchnęła, jak dziecko z trudem
cichnące po płaczu - ale to westchnienie nic nie zna­
czyło, było tylko zwyczajnym, szukającym rytmu od­
dechem; mięśnie zwiotczały, a broda - podobnie jak
u nieboszczyków - opadła, i nim kapitan dotarł na
iskrzącym mrozie do domu i rzucił się na łóżko obok
dwóch głęboko uśpionych synów, ona już zapadła

73
w bezdenną otchłań snu .. W mrocznych ciemnościach
.

pokoju wszystko zdawało się nieruchome; brudna woda


w emaliowanej misce nawet nie drgnęła, bezwładny swe­
ter, szlafrok i gruba fufajka wisiały na trzech metalo­
wych wieszakach, niczym ciężkie wieprzowe żeberka
nad rzeźniczą ladą, spokojnie wisiał w zamku ciężki pęk
kluczy, jak gdyby w nich wszystkich znieruchomiał wie­
czorny gniew Eszterowej. I nagle trzy młode szczury, jak
gdyby na to czekając, jak gdyby całkowity bezruch i spo­
kój dały sygnał, w wielkiej ciszy wylazły spod łóżka.
Pierwszy wynurzył się ostrożnie, po chwili dwa następne
podniosły do skoku małe łebki i zastygły w bezruchu,
po czym bezszelestnie ruszyły dalej i powodowane głę­
boką, instynktowną nieufnością, co każdy metr na chwi­
lę przystając, obiegły cały pokój. Niczym odważni zwia­
dowcy atakującej armii, którzy przed natarciem
rozpoznają otoczenie wroga, sprawdzają, co gdzie jest,
w czym kryje się niebezpieczeństwo, a co nie stanowi
zagrożenia, tak samo one badały progi, butwiejące kąty
i szerokie szczeliny w gnijącej podłodze, kreśliły dokład­
ną mapę odległości, dystans pomiędzy drzwiami, sto­
łem i szafą, krzywym stołkiem i parapetem - i niczego
nie dotykając, w mgnieniu oka biegiem zawracały pod
łóżko w rogu, by jeden po drugim zniknąć w wejściu do
kryjówki, dziurz_e w ścianie prowadzącej na wolność.
Minęła zaledwie minuta, kiedy wyszło na jaw, co stało
się powodem ich nagłej ucieczki, one zaś znacznie
wcześniej, nim cokolwiek się wydarzyło, czuły, że coś się
stanie, i w obawie przed nieznanym, ale pewnym zagro­
żeniem wybierały błyskawiczny odwrót. Eszterowa po-

74
ruszyła się długo po tym, jak szczury wyniosły się z po­
koju, przerywając niczym niezakłóconą dotychczas
ciszę, lecz kiedy ona, wynurzywszy się na chwilę z mor­
skich głębin snu na drgającą powierzchnię świadomości,
gwałtownym ruchem zrzuciła z siebie kołdrę i przeciąg­
nęła się, jak gdyby powoli szykując się do wstania, trzy
szczury już całkowicie bezpieczne siedziały na dworze
z tyłu domu. Ale to nie było jeszcze przebudzenie, Esz­
terowa - raz po raz wzdychając ciężko - znów zapadła
w otchłań snu, z której przed chwilą się wynurzyła. Jej
niczym nieprzykryte ciało wydawało się jeszcze większe
niż za dnia, zbyt duże w stosunku do łóżka i do całego
pokoju, niczym potężny jaszczur w maleńkim muzeum,
który nie wiadomo jak się tam dostał, bo przecież nie
mógł się przecisnąć ani przez drzwi, ani przez okno.
Leżała na plecach z rozrzuconymi nogami, a wielki jak
beczka brzuch - tłusty kałdun, jaki miewają podstarzali
mężczyźni - podnosił się i opadał niczym ociężała pom­
pa; nocna koszula podciągnęła się aż do gardła, na brzu­
chu i potężnych udach Eszterowej z zimna wystąpiła
gęsia skórka. Ale to tylko jej skóra odczuwała chłód,
śpiąca kobieta niczego nie czuła, hałasy umilkły, żaden
dźwięk nie przerywał ciszy, a trzy szczury znowu odwa­
żyły się wejść do pokoju i już odważniej, choć ciągle
czujne i w każdej chwili gotowe do ucieczki, znanymi
drogami kilka razy obiegły po podłodze pokój. Były tak
szybkie i tak bezszelestne, Że ich istota ledwie przekra­
czała czułe granice istnienia, i nie odrywając się nawet
na chwilę od subtelnie rozmywających się plam, balan­
sowały na rozległych i groźnych granicach, by nikt nie

75
mógł się domyślić, że tych kilka ciemnych plam widocz­
nych w mrokach pokoju to nie złuda zmęczonego wzro­
ku ani przemykający bezcielesny cień nocnego ptaka,
lecz trzy ostrożne, tajemnicze zwierzątka, wytrwale po­
szukujące pożywienia. Przyszły tu, gdy śpiąca kobieta
ucichła, na żer, a potem wróciły, choć z wejściem na
stół, gdzie wśród walających się okruszyn leżało niedoje­
dzone pół bochenka chleba, zaczekały, aż będzie pewne,
Że nie zdarzy się nic nieoczekiwanego. Zaczęły od skór­
ki, wsuwały do środka małe spiczaste noski, by z coraz
większym zapałem wgryzać się w miękisz, i choć w ich
szybkich ruchach nie było ani odrobiny zniecierpliwie­
nia, chleb popychany z trzech stron i mocno już ponad­
gryzany zsunął się wreszcie z krawędzi stołu i stoczył
prosto pod taboret. Plaśnięcie spadającego bochenka na
moment je zatrzymało, wszystkie trzy uniosły łebki, ob­
serwując, czy nie nadeszła pora ucieczki; ale z łóżka nie
dochodziły żadne szmery, słychać było tylko spokojny
oddech Eszterowej, więc po chwili szybko zeskoczyły na
podłogę i wbiegły pod stołek. I jak się później okazało,
tak nawet było lepiej, bowiem tu w dole gęsty, ciężki
mrok nie tylko dawał lepsze schronienie, ale pozwalał,
by niezauważone, mniej ryzykując, mogły wślizgnąć się
pod łóżko, a stamtąd popędzić na powietrze, gdy tylko
nieomylny i wyczulony na wszystko instynkt podpowie
im, Że już pora porzucić ponadgryzany ze wszystkich
stron bochenek. Noc dobiegała powoli końca, rozległo
się ochrypłe pianie koguta i zajadłe szczekanie psa, i tak
jak tysiące niespokojnie śpiących istot - przeczuwają­
cych zbliżający się świt - Eszterowa śniła ostatni tej nocy

76
sen. Trzy szczury wraz ze swymi niezliczonymi pobra­
tymcami biegały między przemarzniętymi kolbami ku­
kurydzy w szopie obok sąsiedniego domu, kiedy Eszte­
rowa - jak gdyby wstrząśnięta przerażającym widokiem
- rozpaczliwie chrapnęła, zadrżała, rzucając głową po
poduszce i - nagle - z przerażeniem w oczach usiadła na
łóżku. Chaotycznie wodząc wzrokiem po rozwidniają­
cym się pokoju, z trudem łapała powietrze, aż wreszcie
zrozumiała, gdzie jest i że to, co jeszcze przed chwilą
wydawało się rzeczywiste, już nie istnieje, potarła palące
oczy, rozmasowała pokryte gęsią skórką członki, okryła
się spadającą z łóżka kołdrą i z westchnieniem ulgi po­
łożyła się z powrotem. Ale już nie mogła zasnąć, kiedy
bowiem odpędziła wspomnienie okropnych snów
i przypomniała sobie, co ją niebawem czeka, poczuła
miłe podniecenie i już nie mogła zmrużyć oka. Świeża
i gotowa do działania, szybko postanowiła nie zostawać
w łóżku ani chwili dłużej, i przekonana, Że po tej decyzji
musi natychmiast nastąpić czyn, bez wahania wyszła
spod kołdry, niepewnie stanęła na lodowatej podłodze,
włożyła fufajkę, chwyciła pustą bańkę i wyszła na po­
dwórze po wodę do mycia. Głęboko wciągnęła ostre po­
wietrze, spojrzała na żałośnie szarą kopułę chmur i za­
dała sobie pytanie, czy istnieje i czy może istnieć coś
bardziej emocjonującego niż te męskie, okrutne, zimo­
we świty, kiedy wszystko, co słabe, chowa się zatrwożo­
ne, a „na wierzch wychodzi to, co zdolne do życia". Jeśli
Eszterowa kiedykolwiek coś kochała, to właśnie tę prze­
rażoną mrozem ziemię, ostre jak żyletka powietrze, nie­
odwołalny masyw tam w górze, niebo, które niczym

77
ściana bezlitośnie odbijało rozmarzony wzrok, by nie
zmąciła go fałszywa dal niezmierzonego nieboskłonu.
Pozwoliła, by wiatr przeniknął ją aż do kości, wdarłszy
się przez rozchylające się przy każdym ruchu poły fufaj­
ki, i choć zimno paliło stopy wsunięte w rozczłapane
kapcie, nawet nie pomyślała, by przyspieszyć kroku.
Myślała o wodzie, która zmyje z niej resztki ciepłego
łóżka, ale tu - choć czekała na wodę jak na ukoronowa­
nie nocnych przeżyć - ku jej największej wściekłości cze­
kało ją rozczarowanie: pompa zamarzła, mimo Że prze­
cież dzień wcześniej owinęli ją szmatami i gazetami,
więc z wody pozostałej z wieczora w miednicy zebrała
resztki brudnej piany i zamiast porządnie się umyć, tyl­
ko zwilżyła twarz i płaskie piersi, a owłosione podbrzu­
sze, z braku innej możliwości, jak żołnierz wytarła do
sucha ręcznikiem, bo przecież „nie podmyje się tymi
brudami". Była niezadowolona, że musi odmówić sobie
rozkoszy, jaką obiecywała lodowata woda, ale ten dro­
biazg („takiego dnia„.") nie był w stanie popsuć jej hu­
moru, a kiedy wytarła się do sucha i oczyma wyobraźni
zobaczyła zaskoczoną twarz Esztera, jak w kilka godzin
później pochyla się nad otwartą walizką, przestała się
zadręczać, Że cały dzień „będzie od niej czuć", i zaczęła
krzątać się po pokoju. Robota paliła się jej w rękach,
i nim na dworze się rozwidniło, była ubrana, pościeliła
łóżko, zamiotła podłogę, na której znalazła ślady noc­
nych napastników (choć naprawdę wcale się na nich nie
gniewała, bo, po pierwsze, miała sposobność przywyk­
nąć, poza tym lubiła tych dzielnych maleńkich awan­
turników), nadgryziony bochenek chleba posypała „do-

78
brą trutką", niech się „jej słodkie dranie" najedzą na
zawsze, jeśli będą miały odwagę jeszcze raz wkraść się do
pokoju, i kiedy nie zostało już nic do uporządkowania,
odstawienia na miejsce czy pozbierania i uładzenia, ra­
dosna, z uśmieszkiem wyższości zdjęła z szafy zniszczo­
ną walizkę, otworzyła i uklękła obok na podłodze, prze­
biegła wzrokiem półki, na których leżały bluzki i ręczni­
ki, ułożone w równe słupki majtki i pończochy i w ciągu
kilku minut wrzuciła wszystko w czeluście kufra.

Zamknąć pordzewiałe zamki, włożyć płaszcz i ruszyć


przed siebie z lekką jak puch walizką, czyli po tylu przy­
gotowaniach i oczekiwaniach wreszcie zacząć działać
- to było to, na co tak długo czekała, i co tłumaczyło,
dlaczego do tej precyzyjnie zorganizowanej akcji przy­
wiązywała tak wielką wagę. I choć nie miała wątpliwości,
Że tak powinna postąpić - jak sama się później przeko­
nała - nadmierna ostrożność i rozwaga, nadzwyczajna
przezorność, wszystko potrzebne było jedynie po to, by
w tym dobrze sobie znanym kufrze zamiast upranych
kalesonów, skarpetek, podkoszulków i koszul Eszter
znalazł coś, co go całkowicie zaskoczy, a mianowicie
„pierwsze i ostatnie ostrzeżenie ofiary, która zyskała
świadomość swoich praw", i jeśli dzisiejszy dzień niósł
ze sobą jakąś zmianę, to tę, Że od wojny prowadzonej
z ukrycia - przeciw Eszterowi i w imię „lepszej przy­
szłości" - przeszła do otwartego ataku. Ale tu i teraz na
śliskim od lodu, wąskim chodniku ulicy Honved, kiedy
zamiast dusić się długo odsuwaną możliwością działa­
nia, wreszcie zaczerpnęła upojnego powietrza czynu,

79
nawet największa ostrożność nie wydawała się wystar­
czająca, a ona, niemal płynąc w stronę Rynku, szukała
w myślach najbardziej wyszukanych zwrotów, dzieliła
zdania na kawałki, by kiedy dotrze na miejsce, zwalić
Valuskę z nóg. Eszterową nie targały wątpliwości ani nie
obawiała się, Że sprawy przybiorą nieoczekiwany obrót.
Była tak pewna siebie, jak człowiek może być pewien
tego, co robi, a jednak nie potrafiła myśleć o niczym
innym, tylko o zbliżającej się rozmowie, Że kiedy znala­
zła się na placu Kossutha i zobaczyła gromadzący się od
wieczora, a rano przybierający niewiarygodne rozmiary
tłum „obrzydliwych koników", poczuła złość, zamiast
zdziwienia, na myśl, że nie przedrze się pomiędzy nimi
bez walki, a przecież - w tej sytuacji! - „nie może so­
bie pozwolić na najmniejszą stratę czasu"! Tymczasem
nie miała wyboru, musiała się przedostać przez ciżbę,
a stojące w miejscu postacie (dla niej, która sama je za­
trzymała, pozbawione już czaru) wypełniały nie tylko
plac, ale wszystkie ujścia biegnących od Rynku uliczek.
Eszterowa znów posłużyła się walizką, raz niczym tar­
czą, a raz unosząc ją nad głową, przedostała się w kie­
runku ulicy Hid, wytrzymując spojrzenia podstępnie
błyszczących oczu i wyciągnięte ku niej toporne dłonie.
Większość z nich stanowili nietutejsi, zapewne, myślała
Eszterowa, chłopi z wiejskich przedmieść, którzy zje­
chali się na wieść o wielorybie, znała ich z widzenia,
z targu odbywającego się tu raz w tygodniu, ale na twa­
rzach miejscowych też malowała się jakaś niepokojąca
obcość. O ile gęsty tłum i odległość, jaka dzieliła ją od
cyrkowców, pozwalały ocenić, cyrkowcy nie spieszyli się

80
z rozpoczęciem występów, i w tym Eszterowa domyślała
się powodu, dla którego w skierowanych na nią spoj­
rzeniach malowało się lodowate napięcie, ale nie inte­
resowała jej ani ich złość, ani zniecierpliwienie, a nawet
przez moment pomyślała nie bez dumy i satysfakcji,
aczkolwiek wczoraj jej się nie udało, Że ta ludzka ciżba
nie ma pojęcia, iż to wszystko zawdzięcza właśnie jej, bo
bez niej, Eszterowej, bez jej pełnej determinacji, pamięt­
nej mowy nie byłoby tu „ani cyrku, ani wieloryba, ani
żadnych występów". Przez chwilę, tylko przez króciutką
chwilę, kiedy bowiem zostawiła ich z tyłu i ruszyła po­
między starymi domami ulicy Hid w stronę placu ba­
rona Vilmosa Apora, musiała mocno wziąć się w garść
i z coraz większą złością, ściskając skrzypiące ucho waliz­
ki, jeszcze bardziej bojowo kroczyła chodnikiem, szyb­
ko wróciła do niemile przerwanych przed chwilą roz­
myślań i tak zgubiła się w labiryncie przeznaczonej dla
Valuski przemowy, Że gdy z naprzeciwka wyłoniło się
dwóch milicjantów, zapewne spieszących w stronę Ryn­
ku, zapomniała odpowiedzieć na ich wyrażające głęboki
szacunek powitanie, a kiedy się spostrzegła i roztargnio­
na skinęła ręką, oni już zdążyli się oddalić. Na szczęś­
cie, nim znalazła się u zbiegu placu Apora i ulicy Hid,
zdążyła sobie wszystko przemyśleć i nie miała już nad
czym się zastanawiać, wiedziała, że panuje nad każdym
słowem oraz nad każdym potrzebnym sformułowaniem
i Że cokolwiek się zdarzy, nic już jej nie zaskoczy: dzie­
siątki razy odgrywała w pamięci, od czego zacznie i co
odpowie na to Valuska, a jego znała nie gorzej od samej
siebie, i teraz, kiedy zgodnie z planem dokonała ostat-

81
nich poprawek w monumentalnej budowli zdań pro­
wadzących do celu, nie tylko spodziewała się, ale miała
pewność, Że wydarzenia, które niebawem nastąpią, przy­
biorą korzystny dla niej bieg, wystarczyło, Że przywołała
w pamięci żałosną postać Valuski - zapadniętą klatkę
piersiową, przygarbione plecy, cieniutkie nóżki i „jego
płonące oczy", wystarczyło, że przypomniała sobie jego
chwiejny krok, jak z wielką torbą na listy co jakiś czas
przystaje pod ścianą, opuszcza głowę, jak gdyby metr
po metrze obseiwował coś, czego inni nie widzą - by
nie mieć wątpliwości, że Valuska zrobi to, czego od
niego oczekuje. „A jeśli nie - pomyślała, uśmiechając
się ze spokojem, i przełożyła walizkę do drugiej ręki
- złapię go zaraz za te zwiędłe jaja. Taki chuderlak. Taki
sobie nikt. Połknę go jak muchę". Zatrzymała się przed
domem Harrera ze spadzistym dachem, popatrzyła na
kawałki szkła zatopione w betonie wieńczącym ogro­
dzenie i tak weszła przez bramę, by wyglądający przez
okno Harrer, który przenikliwym „sokolim wzrokiem"
natychmiast ją wypatrzy, nie mógł mieć wątpliwości:
nie ma czasu na pogawędki, „zdepcze go bez słowa,
jak niepotrzebny chwast". I aby jeszcze dobitniej pod­
kreślić, jakie ma zamiary, zamachnęła się walizką, ale
jego - zapewne niesłusznie domyślającego się, że t y m
r a z e m Eszterowa wybiera się do Harrerów - nic
nie mogło odstraszyć: i kiedy właśnie chciała skręcić
w prawo, by okrążywszy dom, podejść do starej kuch­
ni na tyłach domu, w której mieszkał Valuska, nagle
Harrer wyskoczył do drzwi, zatrzymał się i w milczeniu
podniósł na nią zrozpaczony, błagalny wzrok. Eszte­
rowa tymczasem - natychmiast domyśliwszy się, że jej

82
wieczorny gość w milczeniu czeka na słowa przebacze­
nia - była nieustępliwa: spojrzała pogardliwie na Har­
rera, bez słowa odepchnęła go swoją walizką, niczym
gałąź, która weszła w drogę, i zrobiła krok naprzód, jak
gdyby w ogóle go tam nie było, jak gdyby wstyd i po­
czucie winy dręczące Harrera - który jednak wszystko
pamiętał! - nic dla niej nie znaczyły. Bo, nie da się za­
przeczyć, rzeczywiście nic dla niej nie znaczyły, podob­
nie jak nie liczyła się Pflaumowa ani wyrwane z korze­
niami drzewo, ani cyrk, ani czekający tłum, ani nawet
słodkie wspomnienie godziny spędzonej z kapitanem,
kiedy bowiem z wytrwałą pomysłowością rozgoryczo­
nych, okrążając budynek z drugiej strony, „ze wstydu
i poczucia winy" czerwona jak burak, bez słowa przy­
stanęła na ogrodowej dróżce prowadzącej do drewnia­
nej chatki Valuski i rzuciwszy: „Nie ma przebaczenia!'',
poszła dalej, tylko dwie rzeczy władały jej zauroczonym
żądzą działania umysłem, walizka, nad którą pochyli się
Eszter, by zrozumieć, Że z tej pułapki nie ma dla nie­
go ucieczki, i Valuska, który w swojej brudnej, ciemnej
norze, jak zawsze w ubraniu, leży na łóżku i w oparach
cuchnącego dymu rozmarzony gapi się w sufit, oczy mu
błyszczą, jak gdyby nie rozumiał, Że z góry nie spogląda
na niego rozgwieżdżone niebo, lecz sufit z odpadającym
tynkiem. I rzeczywiście zapukała dwa razy, otworzyła
rozklekotane drzwi i w środku zobaczyła dokładnie to,
czego się spodziewała: rozgrzebane, tonące w oparach
nikotyny łóżko pod sufitem pokrytym purchlami -
tylko nigdzie nie zobaczyła tych „błyszczących oczu" ...
no i oczywiście: rozgwieżdżonego nieba.
HARMONIE WERCKMEISTRA

Rozwinięcie
Kiedy bardzo już o tej porze senny pan Hagelmayer,
właściciel znajdującego się przy ulicy Hid szynku Pfef­
fer i S-ka, znanego powszechnie pod nazwą Pefeffer,
z coraz większym zniecierpliwieniem spoglądał na zega­
rek, co oznaczało, Że - akcentując każde wypowiadane
gniewnym, skrzeczącym głosem słowo („ Ó sma, pano­
wie, zamykamy!") - niebawem wyłączy zachęcający po­
mrukiem do pozostania piec olejowy, zgasi światło
i otworzy drzwi, by lodowaty chłód ciągnący z ulicy
skłonił do wyjścia nawet najbardziej opornych gości -
Valuska, radośnie rozglądający się w tłumie rozpiętych
albo narzuconych na ramiona kożuchów i fufajek, wca­
le nie był zaskoczony, gdy znów go poprosili, żeby „po­
kazał, jak to jest z tą Ziemią i Księżycem'', to samo ro­
bili przecież wczoraj i przedwczoraj, i kto wie, ile razy
w ciągu minionych lat, gdy - z powodu nieodpartej ko­
nieczności wypicia „ostatniego szprycera" - chcieli od­
wrócić uwagę sennego karczmarza od głośno zapowie­
dzianej groźby zamknięcia szynku. Po wielekroć
powtarzane objaśnienia Valuski, poza tym, Że były efek­
townym pretekstem, nikogo naprawdę nie interesowały.
Tym bardziej nie interesowały coraz bardziej ceniącego

87
rozkosze snu Hagelmayera, który „dla porządku" już
o wpół do ósmej zapowiedział, Że na dziś koniec, i żeby
tylko sobie nie pomyśleli, „Że uda się im go nabrać na
taki tani chwyt", nie interesowało też zjeżdżających
z okolicy woźniców, ładowaczy, malarzy i piekarzy, pro­
sili Valuskę z przyzwyczajenia, tak samo jak przyzwy­
czaili się do podłego smaku taniego rieslinga, jak przy­
wykli do swoich znaczonych kufli, podobnie szybko
uciszyli i zmusili do milczenia gorączkującego się chwi­
lami Valuskę, gdy ten, pragnąc poprowadzić drogich
przyjaciół ku zapierającemu dech bezkresowi kosmosu
- chciał opowiadać o Drodze Mlecznej, gdyż byli pewni,
Że wszystko, nowe wino, nowe kufle i nowe rozrywki,
„będzie gorsze od dawnego", bo w ogóle nie pragnęli
żadnych wątpliwych nowinek, a wspólne, wyrażone sło­
wami doświadczenie podpowiadało im, że wszelka zmia­
na, wszelki ruch, każda poprawka i każda ingerencja
będzie oznaczać upadek. A skoro tak było zawsze, tym
bardziej teraz, gdy ich pełne strachu myśli towarzyszyły
niewytłumaczalnym wydarzeniom, a także niespotyka­
nemu tu pierwszego grudnia, dziesięcio-, a nawet pięt­
nastostopniowemu, ściskającemu mrozowi, nagłej zimie
bez odrobiny śniegu, tak bardzo niezgodnej z ich do­
tychczasowym doświadczeniem i wiedzą o funkcjono­
waniu przyrody i następujących po sobie porach roku,
aż nabrali podejrzeń, że coś wokół nich („Na niebie!
Czy na ziemi?!") uległo gruntownej zmianie. Od tygo­
dni pogrążali się w tym zamieszaniu i niepokoju, zde­
nerwowani i zasmuceni, a ponieważ z rozwieszonych
wieczorem plakatów dowiedzieli się, Że ogromny wielo-

88
ryb, o którym z okolicznych wiosek napływały złowiesz­
cze i wzbudzające strach opowieści, z całą pewnością
nazajutrz pojawi się w miasteczku, w chwili gdy Valuska
o tej co zwykle porze przybył do tutejszej stacji swojej
wiecznej wędrówki, wszyscy już byli pijani. Kiedy go za­
czepiali („Nie rozumiem Janas, skąd to nieludzkie zim­
no?"), z bezradną miną, strapiony kręcił głową i gapiąc
się, z zaciekawieniem słuchał, co w Pefefferze ludzie mó­
wili o dziwnie tajemniczym, złowieszczym cyrku i jego
tutejszych występach, i nie dowierzając krążącym po­
głoskom, mimo obojętności, z jaką odnoszono się do
zapowiedzianego przedstawienia, był jedyną nieznudzo­
ną, pełną entuzjazmu osobą, co więcej, jego zapał udzie­
lał się innym, tym, z którymi miał szansę przeżyć „świę­
te chwile natury", jego samego zaś ten nastrój wprowadzał
w gorączkowe podniecenie. Nie obchodziło go udręczo­
ne zimnem miasto ani nie interesowało, „kiedy wreszcie
spadnie śnieg", miał nadzieję, Że jeśli tylko dotrwa do
{takiego samego jak zawsze) końca przedstawienia, go­
rączkowe podniecenie w ciągu kilku chwil dramatycznej
ciszy, rozpierające go uczucie... tak jak zawsze nagle
przeistoczy się w nieopisaną radość, tak wielką, że jakoś
przywyknie do obcego smaku przynoszonego mu w na­
grodę wina rozcieńczonego wodą, którego zresztą (po­
dobnie jak palinki i piwa) przez wiele lat nie zdołał po­
lubić, choć nigdy nie odmawiał, wiedział bowiem, Że
jeśli tylko odrzuci te stale i na nowo demonstrowane
oznaki miłości swoich „drogich przyjaciół" albo nie
ukryje niechęci do słodkich likierów (aż w końcu wyzna,
Że tak naprawdę lubi tylko słodkie soczki), Hagelmayer

89
po prostu wyrzuci go z Pefeffera. A z powodu takiego
niewiele znaczącego drobiazgu nie chciał ryzykować
utraty zaufania karczmarza i jego stałych gości, więc kie­
dy wieczorem, około szóstej, skończył pracę u swojego
wielbionego, słynnego protektora, by potem zajrzeć tu,
do niezmiennej od niepamiętnych czasów przystani
swojej wiecznej wędrówki, do „dobrych ludzi" i bez­
piecznych ścian, w których czas się zatrzymał, tymcza­
sem zaś znajdujący się tuż za wieżą ciśnień lokal pana
Hagelmayera - jak już nieraz wyznał słuchającemu z ka­
mienną twarzą karczmarzowi - stał się dla niego niemal
drugim domem, nic dziwnego, Że z powodu kieliszka
likieru czy szklaneczki wina nie chciał narażać się na
ryzyko. Skoro więc powiedział „b", mógł także powie­
dzieć „a", gdyż spokój i swobodę oznaczał dla niego
szacunek okazywany mu w zaciemnionym zasłonami
pokoju przez otoczonego troskliwą opieką przyjaciela,
tu zaś znalazł poczucie ludzkiej wspólnoty i rodzinnego
ciepła, którego nie miał w samotnie zajmowanej starej
kuchni na tyłach ogrodu Harrera, właśnie tu, w Pefeffe­
rze, gdzie jak sądził, uznali go za swojego, a w zamian
on musiał tylko bez zarzutu odgrywać przeznaczoną
mu rolę, a kiedy go poprosili, bezbłędnie recytować hi­
storyjkę „o nadzwyczajnych zjawiskach i ruchu ciał nie­
bieskich", właśnie tu przyjęli go do siebie, choć o tym,
Że mają podstawy, by darzyć go zaufaniem, musiał jesz­
cze wielekroć ich przekonywać pełnymi żaru opowieś­
ciami; nikt nie przeczył, Że stał się jedynym obie'ktem
ich nieszkodliwych, ale grubiańskich Żartów, i choć wy­
glądem wyraźnie odróżniał się od pozostałych gości,

90
miał prawo czuć, Że stał się nieodłącznym „elementem"
szynku Hagelmayera. A jednak nieustanne dowody, Że
do nich należy, choć podtrzymywały gorejący w nim
płomień słów wypowiadanych załamującym się z emocji
głosem, same nie były zdolne go podtrzymać, do tego
potrzebny był „przedmiot", bezustanna i za każdym ra­
zem urzeczywistniająca się możliwość, że przed żywiącą
- jak mu się wydawało - wobec niego braterskie uczucia
publiką, złożoną z chwiejących się na nogach, opitych
winem woźniców, ładowaczy, malarzy i piekarzy, bez­
myślnie gapiących się przed siebie, ma szansę wejrzeć
w „monumentalną doskonałość kosmosu". Kiedy więc
tylko padały słowa zachęty, dla Valuski przestawał ist­
nieć i tak już pogrążony w mroku świat, zapominał,
gdzie jest i kim są ci wszyscy wokoło, jak gdyby za spra­
wą czarodziejskiej różdżki nagle przenosił się w bajkowy
świat, tracił z oczu wszystko, co ziemskie, ciężar, barwy
i formy rozpływały się nagle w ostatecznej lekkości, zni­
kał Pefeffer, czuł, Że ponad braterską wspólnotą, wpa­
trzoną „w tę wspaniałość'', nie ma już nic, tylko bez­
kresne niebiosa. Choć o tym ostatnim, rzecz jasna, nie
mogło być mowy, bo dziwaczna ludzka zbieranina
z oślim uporem ciągle jeszcze tkwiła w Pefefferze, nie
zdradzając najmniejszej ochoty, by wdawać się w podej­
rzane przygody, i jak na razie nie dawała najmniejszego
znaku, Że zamierza posłuchać czyjejś osamotnionej
prośby („Patrzcie! Janos znów nam pokaże!") i skupić
całą uwagę na Valusce. Tych, którzy w kącie przy piecu,
pod wieszakiem albo z głową na bufecie zapadli w sen,
nie przebudziłyby nawet armaty, a pojąć, o co chodzi,

91
nie byli w stanie nawet ci, którzy tracąc wątek w rozmo­
wach o spodziewanym tu jutro potworze ze szklanymi
oczyma, trzymali się jeszcze na nogach, choć nie ulegało
wątpliwości, że - ze względu na karczmarza, co chwilę
gniewnie spoglądającego na zegarek - i ci leżący po ką­
tach, i ci, którzy jeszcze jakoś trzymali się na nogach,
wszyscy, co do ostatniego, nawet siny na twarzy piekarz,
który tylko kiwnięciem głowy zdołał wyrazić aprobatę,
w głębi duszy się z nim zgadzali. Ta jednoznaczna cisza
była dla Valuski wyraźnym znakiem, Że wszyscy czekają
już na jego opowieść, więc z pomocą umazanego od
stóp do głów wapnem malarza, który przed chwilą po­
prosił go o występ, podświadomą resztką praktycznego
zmysłu zrobił sobie miejsce pośrodku tonącego w kłę­
bach papierosowego dymu szynku: wraz z malarzem
przestawił dwa wysokie barowe stołki, a kiedy usilne
prośby malarza pomagającego Valusce, żeby „przesunęli
się trochę do ściany", nie przekonały wspartych na ku­
flach, otępiałych chłopów, ch_cąc nie chcąc, zrobił
z nimi to samo co z tymi, którzy ożywili się dopiero
wówczas, gdy już uspokoiło się zamieszanie człapiących
z konieczności w głąb sali chłopów, a na wolne miejsce
wkroczył wreszcie stremowany Valuska i poza malarzem
wybrał do pomocy - bo akurat oni dwaj stali najbliżej
- zezowatego woźnicę o haczykowatym nosie i potężne­
go ładowacza, nazywanego przez wszystkich po prostu
Siergiejem. Jeśli idzie o nadzwyczaj żywotnego malarza,
który już w trakcie przygotowań pokazał swoją zręcz­
ność, nikt nie wątpił, że się nadaje, a w dodatku ma
dobre chęci, jednak o dwóch pozostałych me mozna

92
było tego powiedzieć, nie tylko bowiem nic jak dotąd
nie wskazywało, by mieli choć blade pojęcie, o co w tym
wszystkim chodzi i z jakiego powodu ciągle ktoś ich
przesuwa, to pozbawieni oparcia w zbitej i podtrzymu­
jącej się nawzajem ciżbie, osowiali patrzyli bezmyślnie
przed siebie na środku szynku i zamiast przysłuchiwać
się zagajeniu Valuski i wczuć w - niezrozumiałe dla nich
- zachwycające iskrzenie, usiłowali zapanować nad opa­
dającymi powiekami, wszak co kilka chwil, wśród coraz
bardziej ogarniającej ich nocy, czuli groźne zawroty gło­
wy, a ten wirujący chaos wcale nie był odpowiedni dla
czarującego tańca odgrywanych przez nich ciał niebie­
skich. Ale dla Valuski, który skończywszy swój wieczny,
szarpany, wirujący prolog „o podrzędnej roli człowieka
we wszechświecie", podszedł do zataczających się po­
mocników, nie miało to żadnego znaczenia, nie patrzył
na żadnego z nich trzech, w przeciwieństwie do „swych
drogich przyjaciół", którzy bez tamtych wybrańców
z trudem poruszyliby uśpionymi móżdżkami (o ile
w ogóle poruszyliby), on, by puścić wodze fantazji, ni­
czego nie potrzebował, co więcej, nie musiał nawet fan­
tazjować, by z tej trawionej suszą, maleńkiej ludzkiej
osady przedostać się na „bezkresny ocean Nieba", gdyż
od trzydziestu pięciu lat w myślach i wyobraźni, które
u niego zawsze splatały się ze sobą, Żeglował wśród fal
cudownej ciszy rozgwieżdżonego sufitu. I choć Valuska
nie miał niczego - cały jego majątek składał się z płasz­
cza, w jakim chodzą listonosze, torby na pasku, czapki
i butów - wszystko, co posiadał, porównywał do oszo­
łamiających odległości tej bezkresnej kopuły, w jej

93
gigantycznych przestrzeniach poruszał się swobodnie,
tam czuł się u siebie, podczas gdy tu, na dole, w tej nie­
porównywalnej z niczym ciasnocie „trawiącej suszy",
jak więzień wolności nie potrafił sobie znaleźć miejsca.
Wodził tylko błyszczącymi oczyma po przyjacielskich,
ale ponurych i tępych twarzach, tak jak teraz, kiedy sto­
jąc przed wysokim niczym tyczka woźnicą, rozdzielał
dobrze już wszystkim znane role. „Wy będziecie Słoń­
cem" - rzekł cicho, pochylając się do ucha woźnicy,
i nawet nie przeszło mu przez myśl, Że rola jest tamte­
mu nie w smak, Że pomylił go z kimś innym, właśnie
jego, który - z przymkniętymi oczyma rozmyślając nad
groźnie zbliżającą się nocą - nie potrafił zaprotestować,
gdy go obrażano. „A wy jesteście Księżycem" - Valuska
odwrócił się do rosłego ładowacza, który - dając do zro­
zumienia, „Że jemu za jedno" - raptownie wzruszył ra­
mionami i nagle zaczął wymachiwać rękoma, kręcić
nimi jak cepami, by odzyskać utraconą w wyniku nie­
przemyślanego ruchu równowagę. „A ja jestem Ziemią,
jeśli dobrze pamiętam" - malarz uprzejmie skinął na
Valuskę i łapiąc Siergieja rozpaczliwie wymachującego
ramionami, przesunął go na sam środek koła, ustawił
naprzeciw woźnicy posmutniałego od okrutnego ataku
zmierzchu, i grzecznie, tak jak należało, stanął krok za
nimi. I nim pan Hagelmayer, niewidoczny zza gości
otaczających pierścieniem ich czworo, ziewając demon­
stracyjnie, zaczął głośno przestawiać szkło i skrzynki,
dając do zrozumienia gościom odwróconym plecami
do lady, że czas kończyć, Valuska obiecał, Że wszystko
wyjaśni przystępnie i dla wszystkich zrozumiale, powie-

94
dział, Że wskaże im szczelinę, przez którą „my, zwykli
ludzie, będziemy mogli zrozumieć nieśmiertelność",
i poprosił tylko, by wraz z nim przenieśli się do nieogar­
nionej przestrzeni, której „panem jest niezmienność,
pokój i pustka", i żeby sobie wyobrazili, Że tutaj, w tej
niepojętej, bezkresnej, dźwięczącej ciszy panują nieprze­
niknione ciemności. Goście Pefeffera - którzy kiedyś
wybuchali gromkim śmiechem - teraz słuchali znanych
na pamięć, wzniosłych, niepotrzebnie!, słów z całkowitą
obojętnością, choć tak łatwo mogli spełnić prośbę Valu­
ski, gdyż - nie da się zaprzeczyć - wokół nie widzieli nic
więcej, tylko całkowite, „nieprzeniknione" ciemności;
co do rozrywki, tym razem też dobrze się ubawili
i mimo podłego nastroju nie darowali sobie, by kilka­
kroć nie parsknąć radosnym śmiechem, kiedy Valuska
objaśniał im, Że zezowaty woźnica otępiony winem jest
w tej „bezkresnej nocy" „źródłem wszelkiego ciepła i ży­
cia, czyli mówiąc inaczej: światła". Valuska, nie wspo­
mniawszy, że wobec niepojętych rozumem rozmiarów
kosmosu w gospodzie było za ciasno, kiedy nadszedł
moment, w którym miał pokazać ruch niebios, posta­
nowił zrezygnować z maksymalnie wiernego odwzo­
rowania i nie próbował nawet nakłonić do obrotów
smętnego, bezsilnego woźnicy, stojącego pośrodku ze
zwieszoną głową, a swoje instrukcje skierował do coraz
bardziej ożywionego malarza i do Siergieja. Na począt­
ku wcale nie szło mu łatwo: w przeciwieństwie do szcze­
rzącej się w nieszczerym uśmiechu Ziemi, która trudny
manewr podwójnego obrotu wykonała z lekkością i ła­
twością zawstydzającą akrobatów skupionych wokół

95
Słońca o nosie niczym haczyk, Księżyc się przewrócił,
nim Valuska zdążył go dotknąć, jak gdyby powaliła go
bolesna wiadomość, i mimo pełnej najlepszej woli
ostrożności smutny efekt dalszych prób był taki, Że za
każdym razem trzeba go było stawiać na nogi, a gorącz­
kowo biegający we wszystkie strony i gubiący się w udu­
chowionej opowieści („„.Tu ... teraz ... zobaczymy... tylko
ogólny... ruch ... ") Valuska pojął, że jednak będzie lepiej,
jeśli zamiast marnie radzącego sobie ładowacza rozejrzy
się za bardziej odpowiednim pomocnikiem. Wtedy
Księżyc, jak gdyby nagle odnalazł skuteczny lek na swo­
je rozedrgane członki, zdobył się na odwagę, w pół­
obrocie wyrzucając wysoko grube nogi, zaczął - choć
przeciwnie do podanego kierunku - wirować z taką za­
pamiętałością, że nie tylko w przypominającym krok
popularnego czardasza ruchu planet okazał się najbar­
dziej wytrwały ze wszystkich, ale nawet zdołał („jak ci
zara dm w psk") odzyskać mowę. Wszystko było więc na
miejscu, a Valuska, ocierając pot z czoła, przystanął
z boku na chwilę, by przez przypadek nie przesłonić
pozostałym widoku i pozwolić wszystkim bez wyjątku
podziwiać boską harmonię doskonale tym razem przed­
stawionego ruchu Ziemi, Księżyca i Słońca - teraz już
przeszedł do rzeczy, zdjął na moment czapkę, odrzucił
do tyłu włosy opadające na oczy i gwałtownym ruchem
znów skierował na siebie napiętą - jak czuł - do granic
wytrzymałości uwagę stojących kołem chłopów i zwró­
cił czerwoną z emocji twarz ku Niebu. „Na początk�···
nawet nie zauważamy, Że jesteśmy świadkami nieco­
dziennych wydarzeń - odezwał się cicho, a w reakcji na

96
jego zniżony do szeptu głos i nadzieję na głośne salwy
śmiechu w jednej chwili zapadła w szynku cisza. - Cu­
downe światło słońca... - tu zamaszystym gestem za­
miast na woźnicę, który zgrzytając zębami, zmagał się
z przeciwnościami losu, skinął na malarza zapamiętale
wirującego wokół woźnicy - ciepłem i ... światłem zale­
wa ... zwróconą ku niemu stronę Ziemi. - Tu delikatnie
zatrzymał Ziemię, zawistnym wzrokiem zerkającą na wi­
dzów, obrócił ją do Słońca, stanął z tyłu, pochylił się,
niemal je obejmując, i sponad ramion Słońca, jak gdyby
było medium pozostałych, mrużąc oczy w oślepiającym
świetle, spojrzał prosto na kołyszącego się woźnicę. -

I stoimy wśród tego ... blasku. Aż nagle widzimy, jak tar­


cza Księżyca... - tu złapał Siergieja, obracającego się
upartymi czardaszowymi krokami wokół malarza, i po­
stawił go pomiędzy Niebem a Ziemią - widzimy, że tar­
cza Księżyca... żłobi... żłobi na płonącej kuli Słońca
ciemną plamę... Ciemna plama staje się coraz większa...
widzicie?„. za chwilę Księżyc jeszcze bardziej przesłoni
Słońce ... i na Niebie zobaczymy... tylko wąski ... świecący
sierp. I za chwilę - szepnął Valuska głosem łamiącym się
ze wzruszenia, przesunąwszy wzrok wzdłuż stojących
rzędem woźnicy, ładowacza i malarza - powiedzmy, Że
teraz jest pierwsza w południe, będziemy świadkami
dramatycznego zwrotu. Bo ... nagle... w ciągu kilku mi-
nut ... zrobi się zimno.„ czujecie?... Niebo się zachmu-
rzy... i ... zapadną ciemności! Psy zawyją w budach! Przy-
cupnie przestraszony zając! Stado jeleni przerażone
rzuci się do ucieczki! I w tych przerażających, niepoję­
tych ciemnościach... nawet ptaki„. (Ptaki! - zawołał

97
Valuska i pokazując zdumienie, podniósł wysoko ra­
miona, a szerokie poły jego płaszcza uniosły się niczym
skrzydła nietoperza) nawet ptaki przestraszone poukry­
wają się w gniazdach. I zapadnie cisza. I... zamilknie
wszelkie stworzenie. I... my też nie będziemy umieli wy­
dobyć głosu z gardła ... Ruszą z posad góry? Runie... nie­
bo? Ziemia zapadnie się pod stopami? Nie wiemy. Na­
stąpiło całkowite zaćmienie Słońca". Ostatnie zdanie,
podobnie jak poprzednie, wypowiedział tym samym od
lat, uduchowionym, profetycznym tonem, dokładnie,
słowo po słowie, nie zmieniając nawet akcentu (tak żeby
niczym nie zaskoczyć słuchaczy), i kiedy skończył tę
opowieść emanującą niecodzienną siłą, potargany i zmę­
czony poprawił zsuwający się ciągle z ramienia pasek
torby i rozejrzał się z radosnym uśmiechem na ustach,
tak i tym razem jego pokaz wprawił obecnych w zakło­
potanie, w gospodzie pełnej ludzi na blisko pół minuty
zapadła cisza jak makiem zasiał, a niewątpliwie rozba­
wieni, choć niepewni przez chwilę stali bywalcy znów
patrzyli na Valuskę tępym, pustym wzrokiem, jak gdyby
obawiając się wyrazić swoje uczucia bez reszty, jak gdy­
by mimo wszystko wzbudzało ich niepokój, Że „głupko­
waty Janos" nie potrafi wrócić do „trawiącej suszy", bo
nigdy nie opuścił „niebiańskiego oceanu", podczas gdy
oni, pustynne ryby skąpane w blasku kufli z lanego
szkła, nigdy się stąd nie ruszyli.

Czyżby na chwilę szynk stał się zbyt ciasny?


Albo świat stał się zbyt obszerny?
I chociaż tylekroć

98
słyszeli te słowa,
„tonące w ciemnościach niebo"
i „zapadająca się ziemia"
i „ptaki kryjące się w gniazdach"
ich szalone dzwonienie
jak gdyby nagle
obudziły w nich coś
o czym
dotychczas nawet nie mogli wiedzieć?

Chyba nie mogli, czy raczej, jak to się mówi, na kró­


ciutką chwilę „zapomnieli zamknąć drzwi", bądź też -
właśnie na to czekając - mimo wszystko obejrzeli za­
kończenie, w każdym razie, kiedy cisza ciążąca nad
Pefefferem trwała już zbyt długo, nagle wszyscy otrzeź­
wieli, i jak człowiek wpatrzony w szeroki łuk zataczany
przez frunące ptaki, który sam chce poderwać się do
lotu, lecz postawiwszy na ziemi pierwszy krok, nagle
opamiętuje się, podobnie stało się z ich nieokreślonymi,
nieukształtowanymi, mrocznymi i kruchymi uczucia­
mi, które gdy tylko przypomnieli sobie o nieustępliwym
Hagelmayerze, zapinającym za ladą płaszcz, powoli
opadły na dym leniwie unoszący się z papierosów, na
blaszany żyrandol kołyszący się nad ich głowami i na
puste szklanki do wina dzierżone w dłoniach. Wśród
hałasów i zgiełku, nie szczędząc drwin i pochwał, oto­
czyli kołem promieniejącego z dumy malarza i dwie zbi­
te z tropu, niczego już nierozumiejące planety, poklepa­
li ich po ramieniu, Valuska dostał swoje wino i nagle
został sam. Niezdarnie odsunął się od tłoczących się

99
jeden przy drugim kożuchów i fufajek, stanął w najod­
leglejszym kącie obok lady, a ponieważ na tamtych nie
mógł liczyć, znów był jedyną osobą, która niczym wier­
ny, zachwycony obserwator śledziła dalszy ciąg zapiera­
jącej dech historii spotkania trzech ciał niebieskich, by
zamroczony radością przywołanego oczyma wyobraźni
widoku oraz hałasem, w którym słyszał wiwaty, sam jak
palec przyglądać się Księżycowi, powoli wyłaniającemu
się z przeciwnej strony zza rozpalonej kuli Słońca.
Chciał widzieć, więc widział, jak na Ziemię powraca jas­
ność, chciał czuć, więc czuł znowu rozchodzące się cie­
pło, chciał przeżyć, więc przeżywał głębokie wzruszenie
człowieka, który zrozumiał, że udało mu się wyzwolić
ze strachu, jaki budziły w nim przerażające, zimne, zło­
wieszcze ciemności, ale mówić o tym czy choćby poroz­
mawiać nikt się nie kwapił, publiczność, jak zawsze, nie
była ciekawa „próżnej gadki", gdy tylko zapadał zło­
wieszczy zmierzch, uznawała przedstawienie za skoń­
czone i rozpychała się w kolejce po ostatniego szprycera.
Powracające jasności? Rozchodzące się ciepło? Wzrusze­
nie i wyzwolenie? Tu Hagelmayer, jak gdyby czytając
w myślach Valuski, nie potrafił się powstrzymać, by
niby niechcący się nie wtrącić: nalał „ostatni napitek",
zgasił światło, otworzył drzwi i bez zbędnych ceregieli,
sennie mrużąc oczy, zacząć wrzeszczeć: „Wynocha, piju­
sy, wynocha!" Nie mając wyboru, musieli pogodzić się
z faktem, że to już koniec, że ich wyrzucił i Że mogą
sobie iść, dokąd ich oczy poniosą. W milczeniu ruszyli
na ulicę, i choć stojąca przed drzwiami reszta nie zdra­
dzała najmniejszej ochoty do zabawy, znalazło się jed-

100
nak kilku, którzy - gdy Valuska przyjacielsko pożegnał
się przed gospodą ze swoimi ukochanymi towarzyszami
(z tymi, z którymi mógł, bo ci, których musiano obu­
dzić, żeby się wynieśli, gdy tylko ich owiało lodowate
powietrze, pobiegli pod ścianę wymiotować) - patrzyli,
jak się oddala, tak samo jak wczoraj i jak przedwczoraj,
i kto wie ile razy w ciągu minionych lat, gdy rozgorącz­
kowany widokiem, jaki oglądał oczyma wyobraźni, zo­
stawiał ich przy barze i charakterystycznie przygarbiony
i pochylony, ze zwieszoną głową, małymi, szybkimi kro­
kami („jak ktoś, komu się spieszy... ") ruszał po wylud­
nionych uliczkach - śmieli się z niego w duchu, wresz­
cie gdy skręcał przy wieży ciśnień, wybuchali głośnym,
zdrowym śmiechem, gdyż teraz, kiedy wszyscy bez wy­
jątku, woźnica, ładowacz, malarz i piekarz, poczuli, że
„ ... życie się zatrzymało", nie mieli nikogo, z kogo mo­
gliby Żartować, a Valuska, jak powiadali, „był za dar­
mo", jego zabawna powierzchowność - błyszczące, sar­
nie oczy, nos barwy i wielkości marchwi, nieodłączna
torba na listy, mizerna postura i okropny, sięgający ko­
stek płaszcz - dziwnym trafem jeszcze im się nie znudzi­
ła i, jak zawsze, stanowiła dla nich źródło niewyczerpa­
nej radości. Stojący przed Pefefferem nie mylili się,
Valuska istotnie „dokądś się spieszył". A kiedy zaczyna­
li go wypytywać, zmieszany odpowiadał, Że przed pój­
ściem spać musi trochę się przebiec, bo od kilku dni
o tej porze, koło ósmej, wyłączał się z życia, by w gęstwi­
nie niepotrzebnych lamp rozejrzeć się po mieście zasty­
głym w martwej ciszy, przejść od cmentarza Świętego
Józefa do cmentarza Świętej Trójcy, obejść wymarłe

101
place od moczarów Bardossa aż do stacji kolejowej,
okrążyć miejski szpital, Pałac Sprawiedliwości (i więzie­
nie) i oczywiście potężne, walące się ruiny zamku i pała­
cu Almassych, których miasto nie zdołało odbudować,
więc raz na dziesięć lat tylko byle jak je malowano.
Właściwie nikt nie wiedział, po co to robił ani jaki ma
w tym cel, mroku tajemnicy nie rozjaśniały nawet tłu­
maczenia Valuski, który - gdy pytający nie dawali za
wygraną - czerwieniąc się, odpowiadał, że „niestety, gna
mnie wewnętrzny przymus", choć oznaczało to tylko
tyle, Że nie potrafił (ani nie chciał) odróżnić starej kuch­
ni w ogrodzie Harrera służącej mu za mieszkanie,
od domów innych ludzi, Biura Kolportażu Gazet od
Pefeffera, dworcowej Sortowni od ulic i malutkich zie­
leńców, nie dostrzegał głębokiej i zasadniczej różnicy
pomiędzy życiem własnym a życiem innych, jego miesz­
kaniem było dosłownie całe miasto, od ulicy Nagyvarad
do fabryki mleka w proszku, całe miasto - które, ni­
czym gospodarz swoją ziemię, musiał obejść każdego
dnia i w którym, chroniony sławą miejscowego półgłów­
ka, z powodu swojej wielkiej ufności i nieposkromionej
wyobraźni przywykłej do „wielkiej wolności kosmosu",
niczym w maleńkim gniazdku, od trzydziestu kilku lat
poruszał się niemal na pamięć. A Że całe jego życie było
jedną wielką, niekończącą się wędrówką pomiędzy in­
tymnymi scenami jego dni i nocy, kiedy mówił, że przed
„pójściem spać" „musi pobiegać", trochę sprawy uprasz­
czał, gdyż, po pierwsze, spał tylko kilka godzin _przed
samym świtem (a i wtedy tylko drzemał w ubraniu, tak
Że nie można było o nim powiedzieć, by jak wszyscy

102
„kładł się spać"), z drugiej zaś strony, jeśli idzie o jego
dziwne bieganie - od dwudziestu lat nie robił nic inne­
go, tylko w tę i z powrotem gnał przez miasto, przebie­
gając przed zasłoniętym firankami oknem pana Esztera,
Biurem, Sortownią, hotelem Komló (skąd przynosił
obiady dla chorego przyjaciela) czy wieżą ciśnień, ale
nigdy nie były one celem jego niekończącej się gonitwy.
Wszystko to - jego bezustanna wędrówka, która z natu­
ry rzeczy wystarczyła, by mieszkańcy nie uznawali go za
swojego, lecz mówiąc oględnie, myśleli o nim jak o cha­
rakterystycznej, barwnej plamie swojego miasteczka - nie
oznaczało, by stale go obserwowali z uporem i niepoko­
jem czy maniacko pilnowali, jednak dla uproszczenia
sprawy, a może z przyzwyczajenia to właśnie o nim mó­
wili. Valuska bowiem w ogóle nie „widział" miasta, za­
wsze patrzył prosto pod nogi, skoro już nie mógł zawsze
patrzeć na oszałamiającą kopułę nieba. W przydepta­
nych buciorach, w ciężkim służbowym płaszczu, w czap­
ce z daszkiem ozdobionej godłem poczty i ze skórzaną
torbą z zamkiem, niemal przyrośniętą do skóry, przy­
garbiony, swoim niezapomnianie charakterystycznym
krokiem krążył bez końca między niszczejącymi doma­
mi rodzinnego miasteczka, ale widzieć - widział tylko
ziemię, proste odcinki i zakręty chodników, wyasfalto­
wanych ulic, kocich łbów i zadeptanych ścieżek na pery­
feriach miasta, pełnych przymarzniętych śmieci, stano­
wiących dla innych przeszkodę nie do pokonania; nikt
nie znał lepiej niż on biegnących w dół, spękanych
i dziurawych uliczek, z zamkniętymi oczyma wyczuwał
pod szurającymi stopami, w jakim jest miejscu, ale nic

103
nie wiedział o drobniejszych szczegółach domów, ogro­
dzeń, bram i rynien, które starzały się wraz z nim, nic
nie wiedział, a to dlatego, Że obraz, jaki zachował w pa­
mięci, nie zniósłby nawet najmniejszych zmian, a Valu­
ska miał o tym taką samą wiedzę (mianowicie, Że wszyst­
ko jest na swoim miejscu), jaką miał na temat swojego
kraju, zlewających się ze sobą pór roku oraz żyjących
wokół ludzi. Już we wczesnych wspomnieniach - mniej
więcej z okresu, kiedy pochowano jego ojca - chodził po
tych samych uliczkach (znów: tylko w pewnym sensie,
gdyż na początku były to tylko najbliższe okolice placu
Maróthyego, na które odważyło się zapuścić sześciolet­
nie dziecko), i szczerze mówiąc, Valuski z tamtych lat
i obecnego Valuski nie tylko nie dzieliła przepaść, ale
nawet lekko zarysowana granica, od tamtego czasu, kie­
dy po raz pierwszy ze zrozumieniem przyjrzał się roz­
gwieżdżonemu niebu, stał się niewolnikiem światełek
błyskających w bezkresnych przestrzeniach. Wyrósł, wy­
szczuplał, włosy posiwiały mu na skroniach, ale podob­
nie jak wtedy, dziś też nic nie znaczyła dla niego ludzka
skala, do dziś się nie nauczył jak w niepodzielnym biegu
wszechświata, którego był częścią (mknącą tak samo jak
inne), mądrze odnaleźć moment oddzielający przeszłość
od przyszłości. Bez gniewu i współczucia, smutny i nic
nierozumiejący, stał wśród powolnie toczących się ludz­
kich losów i mimo Że bardzo starał się ogarnąć umy­
słem i sercem, o co chodzi „drogim przyjaciołom", jego
rozum ogarniający całość wszechświata wykluczał go
z kręgu ziemskiego pojmowania i (ku wielkiemu wsty­
dowi matki i ogromnej radości mieszkańców) zamykał

104
w wiecznej, nierozerwalnej bańce przezroczystej chwili.
Szedł, kroczył, „niezmożony gnał na oślep", „z me­
lancholijnym pięknem własnego kosmosu" w duszy -
jak nie bez złośliwości mawiał 'jego wielki przyjaciel
(i z tym samym od dziesiątków lat niebem ponad gło­
wą i z tą sarną niemal niezmieniającą się ziemią pod
stopami) i prawie niezmieniającymi się drogami chod­
ników i ścieżyn, a jeśli w jego życiu działa się jakaś
historia, była to historia coraz szerszych kręgów, jakie
zataczał, począwszy od najbliższych okolic placu Ma­
róthyego, aż wziął w posiadanie całe miasto, ale i tak
w zadziwiający sposób nadal pozostał dzieckiem, i choć
o jego losie tego powiedzieć nie można, w jego rozumo­
waniu nie zaszły zasadnicze zmiany, a jego zachwyt -
nawet gdyby trwał dwa razy dłużej - zawsze był ten sam.
Błędem byłoby jednak twierdzić (a tak za jego plecami
mówili bywalcy Pefeffera), Że nie dostrzegał tego wszyst­
kiego, co działo się wokół, że nie miał pojęcia, iż mają
go za półgłówka, a zwłaszcza Że nie zauważał złośliwych
spojrzeń, pod których ostrzałem przyszło mu żyć. Ze
wszystkiego doskonale zdawał sobie sprawę i kiedy
w szynku, na ulicy, w Komló czy w Sortowni nagle prze­
budzony ze swej kosmicznej wędrówki głośnym śmie­
chem albo donośnym krzykiem („No, Janos, co tam
w tym kosmosie?"), przyłapany na gorącym uczynku, Że
„nie stąpa po ziemi", w ich drwiącym głosie wyczuł ton
pobłażania, wtedy zaczerwieniony spuszczał wzrok
i stłumionym, gardłowym głosem coś cicho dukał.
Bo przecież wiedział - i już sarna ta myśl wydawała mu
się piękna - że podczas wiecznych ucieczek, które

105
usprawiedliwiało jedynie to, iż odrobiną posiadanej wie­
dzy, tak jak wszystkim, dzielił się z przygnębionym pa­
nem Eszterem i towarzyszami z Peffefera, nie jest mu
dane oglądać „królewskiego spokoju wszechświata"
i z pewnością mu przypomną, iż lepiej by zrobił, gdyby
zamiast oddawać się tajemnej radości wszechświata, za­
jął się swoją żałosną, beznadziejnie nikomu niepotrzeb­
ną osobą. Valuska nie tylko rozumiał nieodwołalny wy­
rok, ale - i nie robił z tego tajemnicy - całkowicie się
z nim zgadzał, wielekroć powtarzając, Że „jest prawdzi­
wym wariatem", który nawet nie myśli, by protestować
przeciw czemuś tak oczywistemu, i doskonale wie, jak
dalece jest winien miastu wdzięczność, Że „nie zamknęli
go tam, gdzie jest jego miejsce", i Że tolerują, iż mimo
skruchy i najszczerszych chęci nie potrafi skończyć
z wpatrywaniem się w to, co „Bóg stworzył, by trwało
po wieczne czasy". Ile w tych jego najszczerszych chę­
ciach było skruchy, tego Valuska nigdy nie wyjawił,
w każdym razie swoich „błyszczących oczu", będących
przedmiotem wiecznej drwiny, nie potrafił odwrócić od
nieba: czego oczywiście nie należało i nie można rozu­
mieć dosłownie, już choćby dlatego, Że doskonałe dzie­
ło, „stworzone przez Boga, by trwać po wieczne czasy"
- tu, w dolinie otoczonej Karpatami - niemal zawsze
zakrywała gęsta para, wilgotna mgła i nieprzeniknione
chmury, a on żył marnymi wspomnieniami coraz krót­
szych, w okamgnieniu kończących się letnich miesięcy,
by raz jeszcze - przytaczając niezastąpione wyrażonko
pana Esztera - szczęśliwie przypomnieć sobie „ulotny
widok klarownego wszechświata" i pod niebem, znów

106
na kolejny rok zasnutym chmurami, studiować nierów­
ną płaszczyznę chodników i grubą mapę przykrywają­
cych je śmieci. To, co widział, w swej doskonałości jed­
nocześnie niszczyło go i budowało, i choć o niczym
innym nie potrafił mówić, przekonany, Że „to wszyst­
kich interesuje", nie umiał znaleźć tych kilku słów,
w których mógłby jasno wyrazić, co widzi. Kiedy twier­
dził, Że nic nie wie o wszechświecie, nie wierzono mu
i go nie rozumiano, co ma na myśli, a przecież Valuska
naprawdę niczego o wszechświecie nie wiedział, gdyż
jego wiedza w istocie rzeczy nie była wiedzą. Brakowało
w niej punktów odniesienia i wewnętrznego imperaty­
wu, zrozumienia, nie było tęsknoty za zmierzeniem się

z istoty cudownych „bezgłośnych niebiańskich wrze­


cion", gdyż Valuska jednego był pewien: z faktu, Że
on odnosi się do wszystkiego, nie wynika, Że to wszyst­
ko odnosi się do niego. I kiedy widział wszechświat, wi­
dział też ziemię, miasto, w którym mieszkał, a ponieważ
czuł, Że każda historia i każde wydarzenie, każdy gest
i każdy zamiar są tylko powtórzeniem samych siebie,
żył pośród nich z nieuświadomionym przekonaniem,
że nie może dostrzec zmian tam, gdzie ich nie ma, toteż
nie robił nic ponad to, Że bezustannie wykonywał - ni­
czym kropla deszczu, gdy spadając, odrywa się od chmu­
ry - to, co przypadło mu w udziale. Przechodził pod
wieżą ciśnień, okrążał potężny, betonowy pierścień
pod śpiącymi dębami parku ludowego Gondocs, a po­
nieważ robił to przed południem i po południu, wczo­
raj i przedwczoraj, przez niezliczone przedpołudnia
i popołudnia, niezliczone poranki i wieczory, teraz,

1 07
kiedy wrócił na równoległą do bulwaru ulicę Hid i ru­
szył pod górę, nie widział potrzeby, żeby w jakikolwiek
sposób odróżniać tę wędrówkę od poprzednich, więc jej
nie odróżniał. Przebiegł skrzyżowanie z ulicą Sandora
Erdelya, ale zobaczywszy tylko migotliwe plamy sylwe­
tek, przyjacielsko skinął na ludzi, którzy jak z odległości
mogło się wydawać, stali w bezruchu wokół artezyjskiej
studni, i swoim osobliwym, kaczym krokiem podążył
ulicą Hid do końca, okrążywszy stację kolejową, zajrzał
do Sortowni gazet, „na straszną pogodę" napił się gorą­
cej herbaty z kolejarzem narzekającym na niepunktual­
nie przyjeżdżające pociągi, przestraszonym jakimś „po­
twornym pojazdem" - ale to wszystko nie było
zwyczajnym powtórzeniem tego, co wydarzyło się wczo­
raj i przedwczoraj, ale - właściwie - dokładnie tym sa­
mym, tymi samymi krokami, w tę samą stronę, w tej
niepodzielnej pełni, która pod oczywistym pozorem
kierunku i ruchu skupia w jednej niekończącej się chwi­
li wszystkie ludzkie zdarzenia. Usłyszał gwizd nocnego
osobowego (też niepunktualnego) z Vesztó, a kiedy sta­
ry pociąg zatrzymał się przed bezradnie salutującym
kierownikiem stacji, dostrzegł z okna Sortowni niespo­
tykany o tej porze widok ludzi tłoczących się na pero­
nie, podziękował za herbatę, pożegnał się z kolejarzem,
przeszedł pomiędzy pasażerami niezdecydowanie drep­
czącymi przy sapiącej lokomotywie, by pomiędzy gro­
madami kotów pójść dalej aleją barona Beli Wenckhei­
ma - nie którędykolwiek, właśnie tędy, krocząc śladami,
które pozostawiły jego własne buty na skrzypiącym od
zimna, iskrzącym chodniku. Poprawiwszy ciągle zsuwa-

108
jący się z ramienia pasek, kilkakroć okrążył masywny
budynek sądu (i więzienia), kilkakrotnie okrążył zamek
i pałac Almassych, wreszcie przebiegł pod ogołoconymi
z liści wierzbami płaczącymi wzdłuż rzeki Koros, aż do
mostu w N emetvaros, by tam skręcić w stronę cmenta­
rza w Kisolahvaros - nie zwróciwszy nawet uwagi na
pogrążone w milczeniu grupy niemal okupujące już
miasto - choć skąd miał się domyślić, Że to właśnie oni
i Że tak potoczą się wypadki, iż począwszy od następnej
nocy, połączą go z nimi nierozerwalne więzy. Krążył
spokojnie po wymarłej okolicy, wśród pozostawionych
własnemu losowi autobusów i samochodów, tak samo
jak bez przeszkód krążył po własnym życiu, niczym ma­
leńka planeta, która nie chce się dowiedzieć, jakiemu
ulega przyciąganiu, i nie posiada się z radości, że choć
przez moment może mieć udział w tym niczym nieza­
kłóconym, pieczołowicie przemyślanym świecie. Na uli­
cy Hetvezer natknął się na przewróconą lipę, ale jego
uwagi nie przykuł olbrzymi nagi konar utkwiony w ryn­
nie, lecz powoli jaśniejące w górze niebo, podobnie jak
później, w hotelu Komló, dokąd poszedł się rozgrzać
i gdzie musiał puścić mimo uszu słowa nocnego portie­
ra, który w swojej dusznej przeszklonej budce opowia­
dał z wypiekami na twarzy o wydarzeniach, jakie miały
miejsce na bulwarze („ ...Jeszcze wczoraj, gdzieś między
ósmą a dziewiątą!"), i o przejeżdżającym przez bulwar
strasznym cyrkowym wozie („Czegoś takiego, Janos,
jeszcze nie widziałeś! W porównaniu z tym twój kosmos
to małe piwo!"), bo myśli Valuski zajmował już nadcho­
dzący świt, „na nowo spełniająca się przepowiednia",

1 09
mówiąca, Że Ziemia wraz z nim i całym miastem wresz­
cie wynurzy się z cienia i po subtelnym świtaniu zatonie
w świetle... Portier mógł sobie mówić o „zahipnotyzo­
wanym podobno tłumie" i mógł krzyczeć przed wej­
ściem do hotelu, żeby wreszcie tam poszli (bo przecież:
„Musisz to zobaczyć, bracie!"), Valuska, tłumacząc się,
że powinien pójść na stację po dzisiejsze gazety - nie
chciał go słuchać, wprawdzie na swój sposób też był cie­
kaw wieloryba, ale chciał jeszcze przez chwilę postać sa­
motnie pod dniejącym niebem i spojrzeć w - niewidocz­
ną zwykle z powodu gęstych chmur - „niebieską studnię,
z której do wieczora będzie bez końca tryskać światło".
Tłum napierający szybkimi falami ku rynkowi utrud­
niał dotarcie do Sortowni, drogę powrotną do miasta,
pokonał, zmagając się ze sobą i powstrzymując nogi na­
wykłe do biegu, by nie zderzyć się z tłumem na wąskim
chodniku, choć w rzeczywistości wcale nie czuł, że się ze
sobą zmaga, jak gdyby krążyć w tym posępnym tłumie,
gdy się myśli o czymś tak budującym, było rzeczą najzu­
pełniej naturalną, nie zważał zatem na to nieoczekiwane
zbiegowisko i zanurzył się bez reszty we wzniosłych
chwilach, on, maleńki mieszkaniec odwracającej się ku
Słońcu Ziemi, przepełnił go przy tym taki entuzjazm,
Że kiedy wrócił na miejsce, w którym bulwar zbiegał się
z rynkiem (z pięćdziesięcioma egzemplarzami wczoraj­
szej gazety w torbie, bo jak się okazało w Sortowni, świe­
że nie dotarły na czas), miał ochotę krzyczeć, żeby dali
sobie spokój z tym wielorybem i spojrzeli w niebo„. Ale
zamarły w bezruchu, niespokojny szereg, wypełniający
wtedy cały już niemal plac Kossutha, zamiast lśniącego,

1 10
przestronnego nieba widział w górze pusty stalowoszary
masyw, a napięcie, z jakim wyczekiwał, wyraźnie wskazy­
wało, Że żadna siła nie zdoła odwrócić uwagi tłumu od
tego, po co tu przyszedł. To właśnie było najtrudniejsze,
zrozumieć, czego tu chcą, co z taką siłą przyciąga ich do
tego cyrkowego gruchota, bo rozstrzygnięcie, o ile praw­
dziwe są złowieszcze doniesienia o „pięćdziesięciome­
trowym ładunku" i czy jest choćby źdźbło prawdy
w tych wszystkich niesamowitych opowieściach o po­
dobno oszalałej, liczebnej niczym armia „hołocie",
podążającej za wielorybem od wsi do wsi i od miastecz­
ka do miasteczka, odważnym mieszkańcom (na przy­
kład pełnemu odwagi nocnemu portierowi), zebranym
tu na placu Kossutha, nie sprawiało trudności, gdyż
umęczona, wynędzniała ekipa wędrownego „potwora"
i dwudziestometrowy, pomalowany na niebiesko blasza­
ny kolos mówiły same za siebie. Mówiły same za siebie,
niczego wprawdzie nie zdradzając, kiedy jednak widok
blaszanego kolosa sprawił, Że stało się oczywiste, iż
wszyscy, jak to się mówi, „rozsądnie myślący ludzie"
byli w błędzie, twierdząc wczoraj, Że „to wszystko" wcale
nie jest zagadkowe i Że to tylko zwyczajny, zręczny
chwyt, stosowany przez wędrujące trupy dla zwrócenia
na siebie uwagi, trudno się dziwić, Że kiedy nagle po­
twierdziły się krążące plotki, stojący na placu mieszkań­
cy i ciągle jeszcze napływający na plac nowi gapie nie
mogli zrozumieć, o co chodzi w całej tej obiecanej hi­
storii z wielorybem. W mieście mówiono, Że snująca się
jak cień banda zjechała się z pobliskich wsi, i co do tego,
Że licząca co najmniej trzysta osób publiczność - więcej

111
niż wierna - pochodziła z okolicy, nikt nie miał naj­
mniejszej wątpliwości (skąd bowiem mogliby przyje­
chać, jak nie z lepianek położonych na biednych obrze­
żach wiosek i osad Vesztó, Sarkad, Szentbenedek,
Kotegyan), ale żaden z gapiów wcześniej nawet nie przy­
puszczał, Że po trzydziestu latach corocznych przemów
o optymistycznych planach i rozkwicie kraju tak wielu
jest jeszcze tych niebezpiecznie chytrych, niczym się
niezajmujących nędzarzy, nieobliczalnych w swojej wro­
gości i wierzących w najprymitywniejsze cuda. Nie li­
cząc dwudziestu czy może trzydziestu osób, o nieco
różnej od tamtych powierzchowności (jak się okazało
później, to oni byli najbardziej nieustępliwi), trzystu
biedaków najwyraźniej coś ze sobą łączyło, już choćby
wygląd zewnętrzny, trzysta niemal takich samych kożu­
chów, fufajek i sukiennych płaszczy, trzysta par podku­
tych butów z cholewami i wyszmelcowanych chłopskich
kapeluszy całkowicie wystarczało, by gorączkowa cieka­
wość ludzi takich jak nocny portier, obserwujących tłum
z bezpiecznej odległości, w jednej chwili zamieniła się
w głęboki niepokój. A tu chodziło przecież o coś więcej,
o ciszę, stłumioną, długą, złowieszczą ciszę, w której nie
było słychać najmniejszego odgłosu, kilkaset osób coraz
bardziej zniecierpliwionych, upartych, wytrwałych, go­
towych do skoku, w najgłębszym milczeniu czekających
na rozpoczęcie przedstawienia, jak gdyby przestało się
sobą interesować, było im obojętne, po co tu stoją, albo
wręcz przeciwnie, jak gdyby przykuto je do siebie łańcu­
chami, a niewola czyniła beznadziejną każdą próbę od­
zyskania wolności i odbierała sens słowom, które chcia-

1 12
łyby wypowiedzieć. Jednak złowieszcze milczenie było
tylko jedną z przyczyn „głębokiej obawy", drugą stano­
wił niewątpliwie otoczony przez tłum niezgrabny po­
jazd; portier, a wraz z nim ciekawski tłum natychmiast
dostrzegli, Że w blaszanych, zabitych gwoździami ścia­
nach pojazdu nie ma ani klamek, ani rączek, ani szcze­
liny, która zdradzałaby znajdujące się tam drzwi, wszyst­
ko wskazywało, Że (choć to przecież oczywisty absurd)
pod ostrzałem setek spojrzeń stoi konstrukcja, której
z żadnej strony, ani z przodu, ani z tyłu, ani z boku nie
można otworzyć i do której ten milczący tłum z takim
uporem usiłował teraz się dostać. Nic jednak nie potra­
fiło rozwiać strachu i obaw zgromadzonych tu miesz­
kańców, przeczuwających, że ich zainteresowanie wielo­
rybem jest całkowicie jednostronne. Mieli pewność, Że
tym razem idzie nie tylko o wyczekiwane z ciekawością
nadzwyczajne widowisko, ale Że są świadkami mrocznej,
toczącej się od dawna, choć z góry rozstrzygniętej walki,
w której najgorsza ze wszystkiego była pełna buty pogar­
da, z jaką odnosił się do dalekiej od obojętności, wręcz
entuzjastycznej publiczności chorobliwie podobno oty­
ły właściciel tytułujący się „dyrektorem'', a także, jak
mówiły krążące pogłoski, zdegradowany do roli cyr�o­
wego pomocnika olbrzym, były bokser. Mimo wielu go­
dzin oczekiwania na placu nadal nic się nie działo ani
nic nie wskazywało, by pokaz miał się niebawem rozpo­
cząć, niektórzy, wśród nich także nocny portier, zaczęli
podejrzewać, że opóźnienie jest celowe, a jego przyczyna
leży tylko i wyłącznie w niegodziwości cyrkowców, ura­
dowanych widokiem skostniałych na siarczystym mro-

1 13
zie ludzi, cierpliwie wyczekujących na wieloryba. I lu­
dzie, skoro już znaleźli wytłumaczenie, z łatwością
mogli posunąć się o krok dalej i uwierzyć, Że jeżeli
w ogóle coś jest we wnętrzu tego starego klekota, to tyl­
ko śmierdzące ścierwo, którego oczywistą marność do
tej pory udawało się ukryć pod kłamliwym, choć bez
wątpienia skutecznym, głoszonym wszem wobec hasłem
tajemnicy. Z takimi oto myślami bili się, ukryci na
tyłach placu, gdy Valuska, nie zważając na obawy,
z twarzą rozpromienioną przez wschód słońca, wesoło
wszystkich przepraszając, natychmiast przedostał się do
olbrzymiego wagonu. Valuski nic nie niepokoiło, nawet
nie przeszło mu przez myśl, że coś jest nie w porządku,
a kiedy podszedł bliżej i zobaczył gigantyczny pojazd
spoczywający na ośmiu podwójnych kołach, spojrzał ni­
czym na czarodziejski wóz, którego wymiary mówiły, Że
nie będzie powodu do rozczarowań. Zadowolony,
z uznaniem potrząsał głową, oczyma okrągłymi z za­
chwytu przyglądał się widocznemu od jego strony boko­
wi i jak dziecko, gdy prezent, który dostało, kryje papier
czy pudełko, kombinował, by jeszcze przed otwarciem
odgadnąć, co jest w środku i jak to wygląda. Ponad
wszystko zachwycały go tajemnicze esy-floresy wymalo­
wane na ścianach wagonu, z czymś takim spotkał się po
raz pierwszy, próbował nawet odszyfrować napisy, raz
od dołu do góry, raz od prawej do lewej strony, ani
o krok nie był bliższy ich zrozumienia, pomyślał, Że
zapyta sąsiada. „Proszę powiedzieć - delikatnie dotknął
ramienia stojącego przed nim mężczyzny - nie wiecie
przypadkiem, co tam jest napisane?" Ale tamten nawet

114
nie drgnął, a kiedy na głośniej powtórzone pytanie
warknął: „Stul pysk!", Valuska uznał, Że zrobi lepiej, je­
śli podobnie jak inni zastygnie w bezruchu. Ale niedłu­
go udało mu się wytrwać w milczeniu. Zamrugał, popra­
wił torbę na ramieniu, odchrząknął i zwróciwszy się do
stojącego obok, posępnego osobnika, odezwał się przy­
jaźnie, Że czegoś takiego jeszcze nigdy nie widział,
a przecież do nich też przyjeżdżał cyrk, ale czegoś takie­
go jeszcze nie oglądał, i Że nie posiada się z zachwytu,
choć przyszedł tu dopiero przed chwilą, i Że nie potrafi
sobie wyobrazić, czym wypchano to gigantyczne stwo­
rzenie, chyba trocinami, i czy przypadkiem nie wiedzą,
ile kosztuje bilet, bo on ma przy sobie tylko pięćdziesiąt
kilka forintów i bardzo by nie chciał, żeby go z tego
powodu nie wpuścili na pokaz. Mężczyzna stojący obok
nie odezwał się jednak ani słowem i z takim u porem
wpatrywał się w tylną ścianę pojazdu, Że chyba nie usły­
szał bełkotliwych pytań wiercącego się Valuski, który po
jakimś czasie zrozumiał wreszcie, Że do kogokolwiek
zwróciłby się z pytaniem, i tak nie może liczyć na odpo­
wiedź. Początkowo tylko wyczuwał, że wszyscy wokół
stali się spięci, potem śledząc, gdzie kierują wzrok, zoba­
czył, jak tylna ściana cyrkowego wozu powoli opada,
a dwie wielkie dłonie, które przed chwilą otworzyły ją
od środka, teraz ją opuszczają, wreszcie w połowie drogi
uwalniają, i ściana, uderzając bokiem o krawędź - z hu­
kiem spada na ziemię. Valuska, którego przeciskająca się
do przodu publiczność wypchnęła na sam przód, ani
trochę nie był zaskoczony, Że dom wieloryba, jak widać,
otwierał się tylko od środka, choćby dlatego, Że uważał

1 15
za oczywiste, iż po takiej wyjątkowej trupie, bo to była
wyjątkowa trupa, należało się spodziewać „tajemniczych
rozwiązań". Poza tym uwagę Valuski przykuwała teraz,
wyłaniająca się z opustoszałego wejścia dwumetrowa
góra mięsa, której tożsamość zdradzał nie tylko fakt, że
mimo przeszywającego chłodu miała na sobie tylko
brudny podkoszulek (wszyscy wiedzieli, że „Sługus" nie
lubi ciepła), ale także rozpłaszczony nos, dodający spo­
kojnemu, a nawet tępemu spojrzeniu wyrazu łagodno­
ści i niewinności. „Sługus" wyrzucał ręce wysoko w górę
i głośno stękał, jak gdyby właśnie się przebudził, potęż­
nie się przeciągnął, wreszcie leniwie coś przeżuwając,
powoli zszedł na ziemię pomiędzy ludzi stłoczonych
przed otworem, od niechcenia rozsunął ich na boki
i trzepnął o wagon zniszczoną płytą z falistej blachy, po
czym z brzegu platformy spuścił na ziemię trzy szerokie
deski, odsunął się i z trzymanej w ręku metalowej kaset­
ki zaczął sprzedawać bilety - z tak zaspaną i znudzoną
miną, jak gdyby wszystko było mu obojętne, niepewnie
posuwająca się gęsiego kolejka i napięta do granic wy­
trzymałości atmosfera, po prostu, jak to się mówi,
wszystko było mu za jedno. Valuska podniecony stał
w kolejce, na jego twarzy malował się zachwyt bardzo
mu się podobało - i czekający ludzie, i wóz, i metalowa
kasetka, i bileter. Spojrzał z wdzięcznością na znudzo­
nego wielkoluda, wziął bilet, podziękował z ulgą, Że wy­
starczyło mu pieniędzy, spróbował jeszcze zagadnąć
przepychających się sąsiadów, wreszcie, gdy przyszła
jego kolej, przeszedł po chwiejącej się desce i zanurzył
się w wielkiej otchłani pogrążonego w półmroku „domu

1 16
wieloryba". Na niskim podeście zbitym z ciężkich bali,
dokładnie tak jak mówił napis, namalowany ręcznie na
wiszącej z boku tablicy, leżało gigantycznych rozmia­
rów ciało „sensacyjnego BLAAHVALA", Valuska nie
potrafił jednak odczytać napisanej kredą, małymi litera­
mi informacji, co też znaczy „Blaahval", gdyż tłum
chcący przystanąć przed wielorybem pchał go przed sie­
bie. Obejrzał więc wielkie zwierzę bez żadnych wskazó­
wek i objaśnień, powtarzając w myślach tajemnicze sło­
wo i z ustami otwartymi z zachwytu i strachu wpatrywał
się w niezwykłego potwora. Zobaczyć wieloryba nie
oznaczało jednak coś rozumieć, gdyż ogarnąć jednym
spojrzeniem wielkie płetwy, wyschniętą, spękaną stalo­
woszarą skórę i kilkumetrową tylną płetwę pośrodku
!eżącego cielska ze względu na rozmiary wydawało się
zadaniem beznadziejnym. Wieloryb był zbyt wielki
i zbyt długi, nie mieścił się w polu widzenia Valuski,
który nie mógł zajrzeć w oczy martwego zwierzęcia, kie­
dy bowiem wcisnął się do nieustannie prącego naprzód
szeregu i po kilku chwilach dotarł do otwartej, umiejęt­
nie rozdziawionej paszczy i zerknął w ciemniejącą gar­
dziel, albo widział ślepia uśpione z boku w głębokich
oczodołach, albo nad nimi, z przodu czoła dwa otwory
służące do oddychania, oglądał wszystko to z osobna,
ale nie potrafił objąć wzrokiem całej głowy. Źle widział,
nie paliły się wiszące u sufitu lampy, wciąż nie mógł
zatrzymać się w miejscu, by z przestrachem przypatrzyć
się potwornej spreparowanej paszczy i spoczywającemu
w niej wielkiemu językowi, jednak ani napierający tłum,
ani „nieogarnione dla oka" stworzenie nie umniejszały

1 17
jego pełnego wzruszenia zachwytu, nie psuły pełni prze­
kazu ani pewności, Że wyjątkowy świadek świata pogrą­
żonego w bezkresnej dali, łagodny i jednocześnie przera­
żający mieszkaniec niezmierzonych mórz i oceanów jest
tutaj i Że jeśli tylko Valuska zechce, może go nawet do­
tknąć. Tymczasem był w swoim szczęściu i zachwycie
osamotniony - pozostali bowiem, gdy już w ciężkim
i cuchnącym mroku posłusznie obeszli wokół wielory­
ba, nie tylko nie zdradzali zachwytu, ale najwyraźniej
nie byli w ogóle zainteresowani wystawionym na widok
publiczny przybyszem. Spoglądali ze zdumieniem na
leżącego pośrodku nieruchomego olbrzyma, ale w ich
wzroku nie było naturalnego w takich chwilach prze­
strachu i szacunku, wodząc wokół niespokojnym, tęsk­
nym wzrokiem, lustrowali wóz w poszukiwaniu czegoś,
co już przez samą możliwość istnienia było dla nich
ważne ponad wszystko. Nic jednak nie wskazywało, by
w jeszcze zimniejszej od wpadającego światła przyczepie
coś takiego mogło się znaleźć. Jedna z zamkniętych
na kłódkę blaszanych szaf, które znajdowały się przy
wejściu do wozu, była otwarta, na półce stało osiem,
może dziesięć słoików z formaliną, a w nich osiem, mo­
że dziesięć maleńkich, pomarszczonych, żałosnych emb­
rionów, na które nikt, nawet Valuska, nie zwracał uwagi,
ostatnia część wagonu oddzielona była zasłoną, ale było
widać przez szparę, że nie stało tam nic poza miską
i dzbankiem z wodą. Wreszcie dokładnie naprzeciw ot­
wartej paszczy wieloryba w płycie z falistej blachy, od­
dzielającej tylną część wagonu, znajdowały się drzwi
(pozbawione klamki), zapewne prowadzące do sypialni

1 18
cyrkowców - i choć przed drzwiami najbardziej widocz­
ne były ich stłumione emocje, Valuska nawet gdyby je
dostrzegł, nie domyśliłby się powodów tego dziwnego
zachowania. Ale Valuska na nic więcej nie zwracał uwa­
gi, wieloryb oczarował go bez reszty, a kiedy obejrzaw­
szy z tyłu bajkowego potwora, znów wyszedł na powie­
trze i z wysokiej platformy bezpiecznie zszedł na ziemię,
nawet nie zauważył, Że ci, którzy stali przed nim w ko­
lejce i już raz byli w środku, wracają na swoje miejsce
w kolejce - jak gdyby fakt, Że już zobaczyli wieloryba,
nie nadał wielogodzinnemu czekaniu dostatecznego
sensu. Ale Valuska niczego nie dostrzegał, może dlate­
go, Że chciał, gdy tylko wieczorem wróci do domu, czym
prędzej zrozumieć demoniczną naturę tajemniczej tru­
py i jej wytrwałych widzów, dla niego - w przeciwień­
stwie do nocnego portiera, którego wesoło pozdrowił -
widowisko, jakie urządzili cyrkowcy, do tego stopnia
przeszło wszelkie oczekiwania, Że kiedy portier, dopaso­
wując pytanie do własnych myśli, zagadnął go szeptem:
„Powiedz no wreszcie, co jest tam w środku!... Mówią,
że jakiś książę ... ", odrzekł głosem pełnym entuzjazmu:
„Nie, panie Argyelan, nie! To coś więcej, zaraz pan zo­
baczy! To król, to po prostu król!", i z wypiekami na
twarzy zostawił bezradnego człowieczka samemu sobie.
Przyciskając torbę do piersi, przedarł się przez tłum,
czuł, Że już minęła dwunasta, jest środa, więc niebawem
przyjdzie pani Eszterowa z walizką „pełną prania", po­
stanowił pójść do domu, by najpierw zająć się Eszterem,
bo gazety zdąży przecież roznieść po południu. Ruszył
w kierunku ulicy Hid i podczas gdy - nie przypuszcza-

1 19
jąc, że powinien biec, natychmiast poszukać schronie­
nia najdalej od miasta - szedł jak zwykle szybkim kro­
kiem, co jakiś czas się zatrzymując, by z filuternym
uśmieszkiem popatrzeć w górę, jak zwykle w kilka mi­
nut pokonał drogę do domu - który to już raz z kolei
- ciągle jeszcze mając przed oczyma, choć niewyraźne,
ale teraz już całe, przekraczające wszelkie wyobrażenie,
gigantyczne niewinne cielsko, myśl, „jakie wielkie ... ja­
kie wielkie stworzenie, jak nieskończenie tajemniczy jest
pan tego świata, że znajduje radość w takich oto zabaw­
nych istotach ... ", nie opuszczała go ani na chwilę, a od
tych myśli już nie było daleko do porannych rozważań
i skojarzenia ich z zajściami na Rynku, by bez słów na­
zwać nieustającą mową duszy łagodny, lecz ostateczny
wyrok wszechmocnego Pana, który z troską chroni swą
potęgą miliardy stworzeń, a pośród nich nawet takiego
przerażającego i zabawnego wieloryba. Spuścił głowę,
potem spojrzał po swojemu w niebo i znów bez granic
pogrążył się w milczącej radości, w której wszystko, ni­
czym składniki jednej wielkiej myśli, przyjacielsko spla­
tało się z resztą świata i już ... unosił się pomiędzy opu­
stoszałymi domami przy ulicy Hid. Szybował przed
siebie wśród smutnej ciszy placu Vilmosa Apora i dalej
przez ulicę Diirera, w przenikającym do kości zimnie,
jak gdyby opuścił własne ciało, rozdzielił się na tego,
który biegnie na dole, i na tego, który wzlatuje ponad
ulice, by w końcu zatrzymać się i spaść w dół, kiedy
skręcił do bramy domu Harrera i przebiegł wąską dróż­
ką, prowadzącą kiedyś do starej kuchni, otworzył drzwi
i ku największemu zdziwieniu zobaczył w środku kogoś,

120
kto, gdy tylko go spostrzegł, wrzasnął bez ogródek,
z pewnością mając na myśli jego „rozpromienione
oczy": „A co pana teraz tak cieszy? Lepiej zamknąłby
pan te drzwi, jak nie chce pan mieć tu złodziei!" Waliz­
kę zostawiła u Harrerów albo dała Harrerowi na progu,
coś takiego, żeby zaszła tu choćby na chwilę, zdarzyło
się po raz pierwszy, Valuska nie wierzył własnym oczom,
Że niespodziewanym gościem okazała się Eszterowa,
jego budząca grozę „sojuszniczka" siedziała wśród rze­
czy rozrzuconych po całym pokoju, w dodatku cała
czerwona na twarzy, niemal pękająca ze złości, której
powody - a kobieta siedziała tu, jak się okazało od sa­
mego rana - Valuskę tak zmieszały, Że nie wiedział,
gdzie jest ani co robi. Kręciło mu się w głowie z wysiłku,
ze wstydu oblał go rumieniec (Eszterowa z braku inne­
go miejsca siedziała na łóżku), kawałki chleba, smalec
zawinięty w papier, puszki po konserwach i łuski od
cebuli zrzucił ze stołka na podłogę - i kiedy Eszterowa,
mierząc go gniewnym spojrzeniem, siedziała już na do­
prowadzonym do porządku stołku - Valuska próbował
nogą wcisnąć pod szafę walające się wokół skarpetki
i z niezręcznym uśmieszkiem zabrał z łóżka brudne ga­
cie. Cokolwiek robił, sytuacja ani trochę się nie popra­
wiała, a wszechobecny w pokoju bałagan stawał się coraz
bardziej oczywisty i Valuska dopiero wtedy porzucił
beznadziejną walkę z zalegającymi po kątach spleśnia­
łymi ogryzkami jabłek, rzuconymi pod piec, ze zdradza­
jącymi bytność pana Harrera niedopałkami papierosów
i wiecznie otwierającymi się drzwiami szafy, kiedy
Eszterowa, widząc, Że wcale jej nie słucha, gniewnie

121
wrzasnęła, by „natychmiast z tym skończył" i wreszcie
na chwilę usiadł, bo ma coś ważnego do powiedzenia.
W głowie Valuski kłębiło się tyle myśli, Że w pierwszej
chwili nie zrozumiał, o czym mówi ten dobrze mu zna­
ny, grzmiący głos; uniósł głowę, zamrugał oczyma,
usiadł, odchrząknął i podczas gdy Eszterowa prawiła
o „nowych czasach" i „srogim wyroku zawisłym nad
światem", nieprzytomnie błądząc wzrokiem po suficie,
nie potrafił zdobyć się na nic więcej, tylko żarliwie przy­
takując, gapił się na nią. Eszterowa tymczasem, wyko­
nawszy nagłą woltę, szybko wróciła na ziemię, ale to, co
udało się Valusce zrozumieć z jej słów, ani trochę go nie
uspokoiło. Z całego serca ucieszyła go wprawdzie wiado­
mość, Że wczoraj wieczorem Eszterowa wyszła od jego
matki, „jak od dobrej przyjaciółki" (miał nadzieję, Że za
pośrednictwem Eszterowej uda mu się obłaskawić mat­
kę), ale do głębi przeraziły go jej plany, że „z powodu
dużej ilości pracy biurowej i pozycji związanej z nowym
zajęciem" Eszterowa „jeszcze dziś" wyprowadzi się ze
swojego ciasnego pokoiku, jego czym prędzej wysławszy
po ubranie, i skończy w ten sposób prowadzoną od lat
zabawę „w pranie", bo przecież ani przez chwilę n i e
miał wątpliwości, Że ze względu na stan zdrowia jego
leciwego przyjaciela coś takiego może się okazać nad
wyraz niebezpieczne, bo ten, człowiek wyjątkowo wraż­
liwy, kiedy tylko ktoś wymówił przy nim imię żony, już
cały trząsł się z nerwów. Łatwo mógł ocenić, jak wiel­
kim, śmiertelnym zagrożeniem wysiłków czynionych
dla zdrowia pana Esztera i zapewnienia mu warunków
sprzyjających pracy byłoby, gdyby zrealizowała swój za-

122
miar, by trudniej było mu udaremnić jej zamiary, uznał
tedy za zbawienne, gdy kobieta - wspomniawszy o ja­
kimś nowym ruchu i o tym, że na stanowisko prezyden­
ta miasta, w jej mniemaniu, odpowiednią osobą jest tyl­
ko i wyłącznie Gyorgy Eszter - dodała: skoro już mowa
o takiej ważnej i zaszczytnej nominacji, ona byłaby naj­
szczęśliwszą i najdumniejszą Żoną, gdyby mąż zgodził
się przyjąć tę funkcję (z czym oczywiście wiązałaby się,
dodała cicho, rezygnacja z przeprowadzki, gdyż za nic
na świecie nie chciałaby swoją obecnością przeszkadzać
mężowi w pracy o wiele trudniejszej niż jej własna), tyl­
ko Że ona, Eszterowa, dodała z rezygnacją w głosie,
w przeciwieństwie do Pflaumowej, według której całą tę
sprawę należy od początku do końca powierzyć Valusce,
a sukces przyjdzie sam, „tylko Że ja - dodała, podnosząc
głos - ponieważ wiem, jak słabego zdrowia jest mój mąż
i jak bardzo stroni od ludzi, bardzo w to wątpię". Zro­
zumiawszy wreszcie, w czym rzecz, Valuska nie wiedział,
z czego ma się bardziej cieszyć: z tego, że matka, choć
się gniewa, co jest dla niego zupełnie zrozumiałe, gdy
tylko trzeba znaleźć rozwiązanie trudnej sytuacji (w do­
datku: „Natychmiast!"), myśli właśnie o synu, czy też
z godnej podziwu zdolności do poświęceń, jaką zasko­
czyła go Eszterowa, pokazawszy swoją nową twarz.
Z całą pewnością wydarzenia napełniły go entuzjazmem,
Valuska aż podskoczył z miejsca i biegając po pokoju,
zapewniał Eszterową, że „podejmuje się załatwić sprawę
i zrobi wszystko, co w jego mocy, by zakończyła się suk­
cesem", aż ta zazwyczaj poważna i surowa kobieta wybu­
chła krótkim, szczerym śmiechem. Ś miech Eszterowej

123
nie oznaczał jednak natychmiastowej zgody, którą wyra­
ziła dopiero po długich namowach i dyskusjach, i choć
w kilku niejasnych i niezrozumiałych zdaniach przed­
stawiła „najważniejsze informacje dotyczące akcji" oraz
napisała na kartce listę osób, od których jeszcze dziś po
południu musi zacząć agitację na rzecz przyszłego pre­
zydenta - to w sprawie walizki i pozostawionej wraz
z nią wiadomości była tak nieugięta, Że kiedy opuściw­
szy podwórko, przeszli ulicą Diirera w trzymającym
mimo południa mrozie, a Valuska opowiedział o „wspa­
niałym przedstawieniu", które oglądał na placu Kossut­
ha, Eszterowa, nie zdradzając zainteresowania relacjami
Valuski, mówiła tylko o kufrze i o szczegółach przepro­
wadzki, nawet jeszcze na rogu ulicy Jókaiego, gdzie mu­
sieli się rozstać, powtarzała, że jeśli Valuska do czwartej
po południu nie powiadomi jej o jednoznacznej zgo­
dzie męża, będzie zmuszona „dzisiejszą kolację zjeść już
przy alei Beli Wenckheima". I obróciwszy się na pięcie,
poszła dalej, by, jak dodała na _ pożegnanie, „zająć się
sprawami niecierpiącymi zwłoki", a Valuska z „walizką
prania" w jednej ręce, z kartką w drugiej niemal przez
minutę wodził za nią wzruszonym wzrokiem, pewien,
Że jeśli nawet jego stary przyjaciel dotychczas wątpił
w „rzeczywiste zalety tej wybitnej kobiety", ten wiele
mówiący fortel, jednoznaczny dowód jej dobrej woli
i chęci poświęcenia, z całą pewnością teraz go przekona.
Dla Valuski już wówczas stało się jasne, Że ta pozornie
szorstka i władcza kobieta zasługuje na szacunek, gdy
Eszterowa po raz pierwszy przyszła do niego, by oznaj­
mić, Że jeśli tylko potrafi dochować tajemnicy, będzie

124
sama, „własnoręcznie" prać brudne ubrania męża, Valu­
ska już wtedy, przed wielu laty zrozumiał, Że w głębi
duszy Eszterowa żywi wobec męża, który tak cynicznie
ją porzucił, bezwarunkowy szacunek i przywiązanie.
Kiedy jednak nagle zrozumiał, co chce osiągnąć tą łatwą
do rozszyfrowania „przeprowadzką do domu", Że wyko­
rzystując jego bezpodstawny gniew, zamierza osiągnąć
cel, czyli skłonić męża do uczestnictwa w akcji, którą
zorganizowała po to, by „znaczenie Gyorgya Esztera"
stało się oczywiste dla całego miasta, wtedy nabrał pew­
ności, Że samotny lokator domu przy alei Wenckheima
nie będzie dłużej opierać się jej upartym próbom
i wreszcie zrozumie, iż wobec tej nieustępliwej namięt­
ności jest całkowicie bezbronny. Zerwał się wiatr tak
silny, że Valuska musiał uważać, by lodowate powietrze
go nie zatkało, walizka była ciężka, ulica śliska, ale na­
wet bezczelne sfory kotów (zbyt leniwych, by zejść mu
i drogi) nie popsuły mu dobrego humoru, Valuska wie­
dział, że jeszcze nigdy nie szedł do swojego starego mi­
strza z tyloma dobrymi, radosnymi nowinami, przeko­
nany, że od dziś wszystko się zmieni. Bo: przecież po to
od samego początku ruszał w drogę, zawsze, odkąd -
przed wielu laty, zaraz po wyprowadzce Eszterowej - za­
czął przynosić obiady i poznał ten dom wraz z jego
markotnym lokatorem, ale zwłaszcza od chwili, kiedy
„ta legendarna postać, otoczony szacunkiem wybitny
badacz muzyki, którego wielkich dokonań nie mieli
jeszcze okazji poznać mieszkańcy miasteczka, gdyż
przez skromność wszystkiemu zaprzeczając, żył na ubo­
czu, a nieustanne bóle w krzyżu co jakiś czas przykuwa-

125
ły go do łóżka", pewnego dnia ku największemu zdzi­
wieniu Valuski oświadczył, Że uważa go za swojego
p r z y j a c i e l a. I choć nie miał pojęcia, czym sobie
na tę przyjaźń zasłużył i dlaczego pan Eszter właśnie
jego zaszczycił swoją łaską (a nie kogoś, kto byłby zdol­
ny dokładnie zrozumieć i zapamiętać jego myśli, pod­
czas gdy on, jak często powtarzał, z trudem je rozumiał),
ale od tej chwili uważał za swoją powinność wybawienie
go ze śmiertelnego bagna goryczy i rozczarowań, w któ­
rym podobnie jak on grzęzło całe miasto. Uwagi Valu­
ski, choć nikt by się tego po nim nie spodziewał,
nie uszło, że wszyscy wokół mówią o jakimś „upadku",
którego, jak wielekroć powtarzano, nie uda się uniknąć.
Mówiono o „rosnącym w niepohamowanym tempie
chaosie", „niemożliwym do przewidzenia życiu"
i o „zbliżającej się katastrofie", choć nikt do końca nie
zdawał sobie sprawy z wagi tych p r z e r a ż a j ą c y c h
słów, Valuska zaś sądził, Że szerzącego się niczym epide­
mia strachu nie wywołała obaw_a przed nieuchronnym
niebezpieczeństwem, lecz choroba straszącej samą siebie
wyobraźni, choroba, która w końcu doprowadzi do nie­
szczęścia, fałszywe przeczucie, ogarniające człowieka,
gdy puszczą wewnętrzne hamulce, gdy ten odrzuci swo­
ją rolę i ostrożnie oddalając się od prastarych reguł
swojej duszy - nagle utraci kontrolę nad światem pozba­
wionym pokory„. Bardzo go bolało, Że przyjaciele, choć
usiłował im to wytłumaczyć, nie chcieli go słuchać, naj­
bardziej jednak zasmuciło go, kiedy kilkoro z nich to­
nem nieznoszącym sprzeciwu oświadczyło, Że po prostu
„żyjemy w beznadziejnym piekle nieodgadnionej prze-

126
szłości i pełnej podstępów przyszłości'', bo te straszne
myśli nad wyraz przypominały mu zdania i bezlitosne
przemowy, których musiał codziennie wysłuchiwać
właśnie tu, gdzie teraz stał, na alei Beli Wenckheima.
Tak, to go najbardziej zasmuciło, i mimo najszczerszych
chęci nie potrafił ukryć, że odznaczający się niezwykłą
finezją, wielką wrażliwością i czarem, jaki bywa dany
tylko wielkim indywidualnościom, pan Eszter, który na
znak przyjaźni każdego popołudnia grał mu - głuche­
mu przecież jak pień! - słynnego Bacha, był najbardziej
spośród nich rozczarowanym człowiekiem w wyniku -
jak przypuszczał Valuska - depresji spowodowanej przy­
tłaczającą monotonią, na jaką skazany był ten przykuty
do łóżka człowiek, i Valuska obwiniał się o to, Że Eszter
tak długo nie wraca do zdrowia, ale pocieszał się, Że jeśli
będzie lepiej i staranniej wykonywał swoje obowiązki,
jego wielki przyjaciel wreszcie wróci do zdrowia i wy­
zwoli się od „nieusuwalnej zaćmy" swojego pesymizmu.
Nigdy nie porzucił wiary, Że kiedyś nadejdzie ta chwila,
teraz więc, kiedy w domu przeszedł długim korytarzem
pełnym półek z książkami, zastanawiał się, od czego po­
winien zacząć, od świtu, od wieloryba czy od akcji zai­
nicjowanej przez Eszterową, poczuł, Że już wkrótce na­
stąpi pełne wyzdrowienie, wymarzona chwila, kiedy pan
Eszter stanie na nogach. Zatrzymał się przed dobrze
znanymi sobie drzwiami, przełożył walizkę do drugiej
ręki i pomyślał o wzniosłej, pełnej łaski jasności, która
z nadejściem tej chwili - będzie czekać pana Esztera.
A Eszter będzie miał co widzieć i co odkrywać - Valuska
zapukał tak jak zawsze trzy razy - bo przecież zobaczy

127
ten nienaruszalny porządek, gdzie nieznająca granic, cu­
downa siła spaja w cichą całość ziemię i morza, piechu­
rów i Żeglarzy, rodzące się i ulatujące życie skazanych na
siebie mieszkańców nieba, ziemi, wody i powietrza, zo­
baczy, że narodziny i śmierć to tylko dwie wstrząsające
chwile w niekończącym się procesie budzenia, zobaczy
błysk zdumionego spojrzenia i wszystko zrozumie; po­
czuje - delikatnie dotknął mosiężnej klamki - unoszące
się ciepło gór, lasów, rzek i dolin, odczuje tajemniczą
przestrzeń ludzkiego Życia, aż w końcu zrozumie, że
nierozerwalne więzy, jakie łączą go ze światem to nie
kajdany i wyrok, lecz przywiązanie do głębokiego po­
czucia, Że ma dom; i odnajdzie cudowną radość współ­
istnienia, współgrania z deszczem, wiatrem, dniami
i miesiącami, lotem ptaka, smakiem owoców i zapachem
łąk, domyśli się, że jego gorycz i strach to tylko ciężar
i balast na wznoszącym się w powietrze statku jego
żywej przeszłości i oczywistych szans na przyszłość -
otworzył drzwi - i wreszcie dowie się, Że każda nasza
minuta to przemarsz przez noce i poranki, falujące
zimy i lata Ziemi wirującej wśród gwiazd i planet.
Wszedł z walizką w ręku i mrużąc oczy, przystanął
w półmroku.
Przystanął w półmroku, uśmiechnął się z zakłopota­
niem, a Że Eszter dobrze wiedział, że w chwili przyjścia
jest niespokojny i patetyczny, chcąc go uspokoić gestem
nieznoszącym sprzeciwu, niby na powitanie wskazał
mu miejsce przy stoliku i pozwolił, by nim ogrzeje się
po mroźnym powietrzu, a także ostudzi w sobie płoną­
cy ogień zachwytu, on, jego stary przyjaciel, zabawił go
kilkoma uporządkowanymi, pełnymi dyscypliny zda­
.niami. „Nie będzie już śniegu" - odezwał się nagle, kon­
tynuując z największą radością poprzednią, samotną
myśl i podsumowując to wszystko, co od rana, gdy
skończył się myć i ubierać, a Harrerowa ku jego wielkiej
uldze wyniosła się z domu, „mógł stwierdzić o obecnym
stanie świata". Jednak wstać i na własne oczy przekonać
się o słuszności takiego skrajnego osądu albo poprosić
o to siedzącego w fotelu gościa, do tego Eszter nie był
zdolny, gdyż odsunąć ciężkie zasłony i spojrzeć na
smutny, martwy widok, przyjrzeć się uciekającym przed
wzburzonymi falami lodowatego wiatru gazetom i żwa­
wym papierowym torebkom, wijącym się niczym żmije
pomiędzy zamarłymi w grobowej ciszy domami, sło­
wem, wyjrzeć przez okno, wyjrzeć przez to pamiętające

129
lepsze czasy wielkie okno, według Esztera nie tylko dla­
tego było całkowicie pozbawione sensu, Że jako mistrz
rezygnowania ze wszelkich niepotrzebnych czynności
był głęboko przekonany, iż nie warto zrobić nawet kro­
ku, a już samo pytanie, jedyne pytanie, jakie przycho­
dziło mu do głowy po przebudzeniu, czy pada śnieg,
wydawało się niepotrzebne, wszak to mógł stwierdzić,
nie ruszając się z miejsca, czyli pozostając w łóżku usta­
wionym tyłem do szczelnie zasłoniętych okien, lecz tak­
że z tego powodu, że tej zimy, której zabrakło świą­
·
tecznego spokoju, radosnego dźwięku dzwoneczków,
a nawet śniegu - o ile w ogóle można określić mianem
zimy bezlitośnie panujący mróz - jedyną rozrywką, któ­
rej mógł się oddać, było znalezienie odpowiedzi na py­
tanie, co pierwsze ulegnie zagładzie: dom czy jego loka­
tor. Jeśli idzie o dom, ten jeszcze stał na swoim miejscu,
mimo Że Harrerowa, której wyłącznym zadaniem było
palić o świcie w piecu, raz w tygodniu pod pretekstem
sprzątania uzbrojona w szczotkę i szmatki do ścierania
kurzu usiłowała dokonać tego, czego mróz nie dokonał
od zewnątrz: machając wokół szmatą, żwawa i gotowa
do pracy, jak zawsze pechowo pędziła po korytarzu,
kuchni, jadalni i dalszych pokojach; każdego tygodnia
spadały na ziemię najrozmaitsze cenne drobiazgi, a ona
przesuwała na nowe miejsca i szorowała wodą ledwo
trzymające się, nadłamane delikatne meble, myjąc, tłu­
kła części wspaniałych berlińskich i wiedeńskich porce­
lanowych serwisów, a Eszter - ku niewątpliwemu zado­
woleniu miejscowego antykwariusza - wynagradzał jej
bezinteresowne przecież dobre chęci to srebrną łyżecz-

130
ką, to książką oprawioną w skórę, a ona tylko niezmor­
dowanie sprzątała i wycierała, prała i układała, aż atako­
wany z obydwu stron budynek :... choć mocno zagrożony
- utrzymywał w całości tylko · nienaruszony jeszcze
w swoim porządku przestronny salon, jedyne pomiesz­
czenie, do którego nie zbliżała się „leworęczna mistrzy­
ni domowych porządków" („Przeszkadzać panu dyrek­
torowi w pracy? Nigdy!"). Rozkazać, by Harrerowa
zaprzestała porządków i ograniczyła się jedynie do czyn­
ności, za które jej płacono, było niemożliwością, poza
tym Eszter, który wiedział, że w głębi duszy jest człowie­
kiem szorstkim, unikał wydawania rozkazów, uważając
je za formę dla niego nieodpowiednią, było też jasne, że
kobieta - skoro już nie mogła zbliżyć się do Esztera ani
do jego najbliższego otoczenia - powodowana tajemni­
czym przymusem dobroci - i tak wbrew wszelkim zaka­
zom prowadziłaby gorzką walkę z całymi przedmiota­
mi, jakie jeszcze pozostały w domu, Eszter zatem musiał
zadowolić się schronieniem, jakie dawał mu jego gabi­
net, i zresztą zadowalał się tym, tu bowiem ze względu
na odstraszające nawet Harrerową, powtarzane w mie­
ście fałszywe pogłoski o jego domniemanych badaniach
muzykologicznych, nie tylko nie musiał zważać na po­
rządek i stan delikatnych mebli, ale mógł mieć pewność,
Że na skutek tego nieporozumienia nic nie zagraża jego
prawdziwym wysiłkom „planowego odwrócenia się od
żałosnej głupoty tak zwanych ludzkich dziejów". W pie­
cu na ozdobnych mosiężnych nóżkach, jedynym
w mieszkaniu przedmiocie niezdradzającym już od
pierwszej chwili, Że zdążył go nadgryźć ząb czasu, weso-

131
ło płonął ogień; bowiem reszta: piękne niegdyś perskie
dywany, jedwabne tapety na ścianach, zepsuty żyrandol,
zwieszający się z sufitu z popękanymi kasetonami, dwa
rzeźbione krzesła, kanapa i stolik z marmurowym bla­
tem, kryształowe lustro, zniszczony, rozstrojony stein­
way i niezliczone poduszki, kapy oraz wszelkie drobiaz­
gi, pozostałości z rodzinnego salonu, porzuciły już
beznadziejną walkę, i to, że nie rozpadły się na kawałki
czy nie obróciły się w pył, można było przypisać jedynie
temu, Że od dziesiątków lat trzymała je w całości gruba
warstwa chroniącego je kurzu i ciągła, dyskretna, cicha
obecność Esztera. Obecność Esztera, bezwiednie spra­
wującego pieczę nad tym stanem rzeczy, nie oznaczała
jednak, by panowało tam zdrowie i żywotna siła. W naj­
bardziej żałosnej sytuacji niewątpliwie był wiecznie spo­
czywający w przeniesionym z dawnej sypialni, pozba­
wionym już bogatych ozdób małżeńskim łożu, oparty
na wysoko ułożonych poduszkach mężczyzna, z grzecz­
ności nazywany szczupłym, choć był już tylko wychu­
dzonym do kości ciałem, którego nie niszczył powolny,
zrozumiały bunt organów, ale nieprzerwany sprzeciw
wobec sił hamujących naturalny i burzliwy rozpad, ok­
rutne postanowienie umysłu, który z jakichś osobliwych
powodów skazał się na bezczynność. Leżał nieruchomo
na łóżku, z rękoma bezwładnie spoczywającymi na po­
gryzionej przez mole kołdrze, a bezruch i bezwład naj­
dokładniej wyrażały ogólny stan jego organizmu, wska­
zywały, Że nie niszczy go rozpoczynająca się choroba
kości, ani powoli atakująca choroba Scheiermanna, ani
żadna inna, nagle zabijająca przypadłość, lecz ogólne

1 32
osłabienie i fatalne dla mięśni, apetytu i skóry skutki
wiecznego leżenia. Jego organizrp. protestował przeciw
niewoli poduszek i pledów, choć buntowało się tylko
ciało, bo przymus upartego spokoju, przerywany jedy­
nie odwiedzinami Valuski i porannymi oraz wieczorny­
mi rytuałami, całkowite porzucenie wszelkiej aktywno­
ści i zaangażowania nie naruszały ani trochę jego silnej
psychiki. Świadczyły o tym jego zadbane siwe włosy
i podstrzyżone wąsy, i starannie dobrany ubiór: spodnie
z mankietami, wykrochmalona koszula, starannie za­
wiązany krawat i ciemnowiśniowa bonżurka, ale najbar­
dziej wymowne były w tej bladej twarzy ciągle jeszcze
błyszczące, jasnoniebieskie oczy i niezmiennie ostry
wzrok, którym - gdy tylko przyjrzał się sobie i przeraża­
jącemu w swej destrukcji otoczeniu - za zadbanym wy­
glądem i kruchym czarem własnych spraw natychmiast
<;lostrzegał najdrobniejsze oznaki postępującego upad­
ku; zupełnie jak ktoś, kto doskonale rozumie, Że wszys­
cy są ulepieni z tej samej gliny, ze szlachetnej i nietrwa­
łej materii daremnej formy. Z podobną ostrością Eszter
widział nie tylko wspólny los majątku i jego właściciela,
lecz także głęboki związek, jaki istniał pomiędzy mar­
twym spokojem salonu i pozbawionym życia zimnem
zewnętrznego świata: niebo niczym bezlitosne lustro,
zawsze pokazujące to samo, monotonnie odbijało sączą­
cy się z dołu niepocieszony smutek z każdym dniem
coraz bardziej posępnej szarości, pozbawione liści kasz­
tanowce - nim wiatr wyrwał je z korzeniami - pochylały
się na przeszywającym wietrze, drogi opustoszały, ulice
wymarły, jak gdyby na świecie nie było już nic więcej,

133
tylko „bezdomne koty, szczury i złodzieje'', a martwa
pustka niziny rozciągającej się za miastem kazała wąt­
pić, Że był w tym jakiś racjonalny zamiar, i na ten smu­
tek i szarość czym innym mógł odpowiedzieć salon
Esztera niż własną pustką, niż niszczycielskim promie­
niowaniem urojeń, przykuwających ciało do łóżka, niż
odrazą i rozczarowaniem, które przenikając przez pan­
cerz formy i barwy, niszczyły wokół Żywą jeszcze istotę
drewna i materii, szkła i metalu. „Nie będzie już śniegu
- powtórzył i mierząc pełnym spokoju wzrokiem nie­
cierpliwie wiercącego się na krześle gościa, pochylił się,
by wygładzić pomiętą w nogach kołdrę. - Nie będzie -
znów opadł na poduszki. - Skończyła się produkcja, już
nigdy nie spadnie ani jeden biały płatek, i pan dobrze
wie, przyjacielu, że mówiąc między nami, to jest i tak
najmniejsze zło...", i delikatnym ruchem dłoni, łagod­
nym gestem dał do zrozumienia dlaczego, i Że już nie
raz wyjaśniał: wczesny morderczy mróz, który nadszedł
po suchej jesieni, i przerażający brak opadów („Szczęśli­
we lata, kiedy bez przerwy padał deszcz!") niczym głos
dzwonów wieszczą, Że przyroda raz na zawsze przestała
funkcjonować, Że nadszedł kres dotychczasowego bra­
terstwa Nieba i Ziemi i Że od dziś zaczęliśmy samotnie
krążyć w przestrzeni pomiędzy śmieciami rozpadają­
cych się praw, by w końcu „głupio się zatrzymać i nic
nie rozumiejąc, trzęsąc się z zimna, patrzeć, jak oddala
się od nas światło". Harrerowa każdego ranka, wycho­
dząc z domu, przez szparę w niedomkniętych drzwiach
zasypywała go coraz bardziej niesamowitymi wieściami,
raz opowiadała o chwiejącej się wieży ciśnień albo o kole

134
zębatym w wieży kościoła przy Rynku, które nagle za­
częło się kręcić (dziś mówiła akurat o „zgromadzeniu
synów piekła" i o drzewie, które przewróciło się przy
ulicy Hetvezer), a jednak Eszter nie dostrzegał w jej ga­
daniu niczego zaskakującego i ani przez chwilę nie wąt­
pił, Że to wszystko - mimo Że głupota Harrerowej była
powszechnie znana - jest od początku do końca praw­
da, bo wszystko potwierdzało słuszność jego podejrzeń:
iż to już koniec złudnej wiary, Że wydarzenia można
przewidzieć, że istnieje jakiś przewidywalny porządek
rzeczy i że „raz na zawsze przestał istnieć wszelki sens".
„Koniec - dodał Eszter i powoli wodząc oczyma po sa­
lonie, zatrzymał wzrok na dogasających szybko iskrach
skaczących przed piecem. - Zawiodły nas nasze czyny,
rozum i wyobraźnia, podobnie jak nieudolne były nasze
żałosne starania, by zrozumieć, dlaczego tak się stało;
straciliśmy naszego boga, przegraliśmy uczący dyscypli­
ny szacunek dla rangi i godności, a nie zdołaliśmy pod­
trzymać szlachetnej, choć fałszywej wiary w wieczną
próbę, by miarą naszego człowieczeństwa było to, jak
przestrzegamy prastarych dziesięciu przykazań„. sło­
wem, ugotowaliśmy się, paskudnie się ugotowaliśmy we
wszechświecie, w którym prawdopodobnie coraz mniej
mamy do szukania. Ludzie - uśmiechnął się do Valuski,
niewiedzącego, czy zrobi lepiej, jak się odezwie, czy
jak będzie taktownie słuchał - jeśli można dać wiarę
gadaniu Harrerowej, ludzie mówią o trzęsieniu ziemi
i o Sądzie Ostatecznym, bo nie wiedzą, Że nie będzie ani
trzęsienia ziemi, ani Sądu Ostatecznego, gdyż już nie
będą do niczego potrzebne, wszystko zniszczeje samo,

1 35
zniszczeje, by potem zacząć się na nowo, i tak już bę­
dzie zawsze, bo to jest tak - tu uniósł wzrok ku górze -
jak z naszym bezwładnym krążeniem w kosmosie, kiedy
raz się zaczęło, już nie można go zatrzymać. I Eszter
-

przymrużył oczy - kręci mi się w głowie, kręci mi się


w głowie, i niech Bóg mi wybaczy, nudzę się tak jak
każdy, któremu udało się wyzwolić od fałszywego mnie­
mania, Że w tej koszmarnej karuzeli wzrostu i rozpadu,
narodzin i śmierci jest jakiś plan, jakiś wielki, wspaniały
zamiar, a nie tylko oślepiająco jednoznaczny, bezdusz­
ny mechanizm. Że początkowo, kiedyś, był jakiś plan -
tu znów spojrzał na wiercącego się w krześle gościa - to
całkiem możliwe, teraz jednak będzie lepiej, jak zamil­
kniemy w tym spełnionym padole płaczu, już choćby
po to, by zostawić w spokoju mroczną pamięć tego,
komu to wszystko zawdzięczamy. Lepiej będzie, jeśli za­
milkniemy - powtórzył metalicznym głosem ;.. i zosta­
wimy w spokoju wzniosłe zamiary naszego rt iegdysiej­
szego patrona, bo już nieraz próbowaliśmy zgadywać,
co jest naszym przeznaczeniem, i jak widać, do niczego
nie doszliśmy. Do niczego w niczym nie doszliśmy,
gdyż nie da się ukryć, nie zostaliśmy obdarzeni tak po­
trzebną umiejętnością widzenia, a pełnej zapału cieka­
wości, z którą raz po raz zaczynaliśmy odkrywać świat,
nigdy, mówiąc oględnie, nie uwieńczył sukces, a kiedy
mimo wszystko udało się nam coś dostrzec, natychmiast
tego żałowaliśmy. Jeśli pan pozwoli, opowiem brzydki
kawał, niech pan sobie przypomni - przeciągnął ręką po
czole - tego, który pierwszy rzucił kamieniem. Rzuca,
kamień spada, a on się cieszy. Tymczasem o czym powi-

136
nien pomyśleć? Że rzucił, kamień spadł i uderzył kogoś
w głowę. Szukając odpowiedzi i wyciągając wnioski, na­
leży zachować wielką ostrożność - Eszter z czułością
ostrzegł przyjaciela. - Lepiej zadowolić się skromną, ale
pewną prawdą, której wszyscy, oczywiście z wyjątkiem
pana i pańskiej anielskiej natury, doświadczamy na
własnej skórze, Że jesteśmy jedynie nędznym przedmio­
tem małej porażki w cudownym dziele stworzenia,
a cała ludzka historia to nic więcej niż, Że powiem tylko
o najważniejszym, tanie awantury głupich, ktwiożer­
czych, nieszczęsnych pariasów w dalekich zakamarkach
niezrozumiałego teatru, bolesne wyznanie pomyłki, nie­
chętne przyznanie się, Że ta oto istota jest daleka od
doskonałości". Sięgnął po szklankę na noc�ym stoliku,
wypił łyk wody, obrzucił badawczym spojrzeniem fotel
i pełen obaw stwierdził, Że jego wierny gość, który już
dawno wyrósł z roli chłopca do wszystkiego, jest bar­
dziej niespokojny niż zwykle, Valuska w jednej ręce
mnąc kawałek papieru, drugą ręką ściskając postawioną
obok walizkę, skulony we własnym cieniu, wyglądał
z rozpiętego pocztowego szynela niczym z kielicha
kwiatu, słuchał cichej burzy rozważnych słów Esztera
i coraz bardziej nie wiedział, co ma robić. Nie wie - po­
myślał Eszter - czy pozwolić temu zatroskanemu i peł­
nemu współczucia człowiekowi, by tak jak zawsze z bez­
warunkowym oddaniem wysłuchał starego przyjaciela,
i pozwolić, by mógł się pocieszyć, natychmiast, też tak
jak zawsze, opowiedzieć, jak głęboko poruszył go nocny
spacer po niebiańskim imperium, choć oczywiście
uczynić jedno i drugie naraz nie był w stanie - ale to

1 37
wszystko, bezradność i zmieszanie Valuski, nie było
przecież dla Esztera zaskoczeniem. Przywykł, Że Valu­
ska, kiedy do niego przychodzi, jest taki zawsze spięty
i rozpędzony do granic wytrzymałości, aż wreszcie przy­
jęło się, Że nim Valuska „zapanuje nad niewyrażalną ra­
dością kosmicznych przeżyć", Eszter będzie go zabawiał
gorzkim humorem swoich surowych sądów... Tak było
od lat, Eszter mówił, a Valuska milczał, aż wreszcie go­
spodarz - gdy na uspokojonej twarzy gościa zagościł
uśmiech - z radością oddawał mu głos, bo w „cudow­
nym zaślepieniu i niewinnym czarze młodego przyjacie­
la" nie tyle przeszkadzała mu treść, ile nadmierny na
początku entuzjazm. Gość Esztera od ośmiu lat w chao­
tycznych zdaniach powtarzał tę samą historię, każdego
dnia i każdego popołudnia ciągnął swoją niekończącą
się opowieść, pełną zachwytu nad planetami i gwiazda­
mi, światłem i słońcem oraz obracającym się cieniem,
wirującymi w górze ciałami niebieskimi i ich bezgłoś­
nym funkcjonowaniem, które „jako niemy dowód nie­
pojętego rozumu" oczarowały go na całe Życie pod
chmurnym sklepieniem wiecznej ulicznej wędrówki.
Eszter nie wypowiadał się na temat zjawisk niebieskich,
choć często kpił z „powszechnego krążenia" („Nic dziw­
nego - puszczał figlarnie oko w stronę fotela - Że na tej
wiecznie kręcącej się Ziemi przez całe tysiąclecia cierpią­
ca od zawrotów głowy ludzkość nie potrafiła się odna­
leźć, bo całą jej energię pochłaniało utrzymanie się na
nogach ... "), z czasem jednak porzucił głoszenie takich
nieprzemyślanych sądów nie tylko dlatego, by nie naru­
szyć kruchego świataJwyobraźni Valuski, ale także z tego

138
powodu, iż uważał, Że błędem byłoby żałosny stan na­
szych obecnych i przyszłych współmieszkańców uspra­
wiedliwiać przymusem „istotnie dość nieprzyjemnego",
niekończącego się krążenia. W ich rozmow�ch zapa­
nował porządek, Niebo w całości przypadło Valusce,
i w głębokim tego słowa znaczeniu była to prawda: nie­
zależnie od tego, Że z powodu gęstych chmur już od
dawna nie można go było zobaczyć (a więc powoływać
się na nie było trochę nie na miejscu), Eszter uważał, Że
pomiędzy kosmosem Valuski a rzeczywistym wszech­
światem nie istniał żaden związek, sądził, Że kosmos Va­
luski to obraz, jaki stworzył sobie kiedyś, jeszcze w dzie­
ciństwie, i ten obraz stał się jego krainą, z pewnością
cudowną i nigdy nieutraconą, naiwną wiarą, że kiedyś
istniał albo mógł istnieć boski mechanizm, którego „ta­
jemniczym motorem była niewinna fantazja i czar".
Mieszkańcy miasteczka - „z powodu swoich przyrodzo­
nych cech" - uważali go za zwyczajnego głupca, on jed­
nak nie miał wątpliwości, Że (choć sam zrozumiał to
o wiele później, gdy Valuska znalazł się w jego domu
jako chłopiec do wszystkiego) ten pozornie szalony wę­
drowiec, bywalec galaktyk nieskalanych swoją niewin­
nością i wprawiającą w zażenowanie bezgraniczną do­
brocią „dowodzi obecności aniołów wśród niszczyciel­
skiej i wszechogarniającej degeneracji". Obecności niko­
mu niepotrzebnej, dodał natychmiast Eszter, mając na
myśli nie tylko „jej niepotrzebność i niedostrzegalność",
lecz również to, jak sam tego doświadczał wyrafinowa­
nymi zmysłami swojej badawczej natury, która w dobro­
ci i niewinności widziała jedynie ozdobę i dekorację, Że

139
dostrzegał w tym nadzwyczajną, niepotrzebną, niezro­
zumiałą formę, dla której, podobnie jak dla hulanek
i nadmiaru, „nie ma wytłumaczenia ani przebaczenia".
Lubił, podobnie jak samotny kolekcjoner kocha wyjąt­
kowego motyla, niewinną ulotność wymyślonego nieba
Valuski, a własnymi myślami o Ziemi - która na swój
sposób również przekracza wszelkie wyobrażenie - dzie­
lił się z nim dlatego, że poza miłym sercu poczuciem
bezpieczeństwa, poczuciem, które wobec „nieuchronne­
go szaleństwa, jakie rodzi wieczna samotność", dawały
mu regularne odwiedziny młodego przyjaciela jako jego
jednoosobowej publiczności raz po raz przekonywał się,
Że anielska dobroć istnieje ponad wszelką wątpliwość -
ponadto uważał, że nie musi się obawiać szkodliwej za­
razy swoich ponurych do granic zdrowego rozsądku
sądów, gdyż zdania przeraźliwie pełne dyscypliny odbi­
jały się od Valuski niczym lekki oszczep od pancerza
lub przemykały pomiędzy delikatnymi narządami, na­
wet ich nie uszkadzając. Oczywiście nie mógł mieć cał­
kowitej pewności, nie potrafił nawet rozstrzygnąć, na
czym tak bardzo skupiony jest Valuska, gdy słucha jego
słów - teraz jednak, kiedy jego przemowa, inaczej niż
zwykle, nie uspokoiła Valuski, nietrudno było mu się
domyślić, co niepokoi zniecierpliwionego gościa: otóż
była to walizka i pomięta kartka, którą trzymał w ręku.
Wprawdzie Eszter nie od razu zrozumiał, jaki jest po­
wód ciągłego niepokoju Valuski i co oznacza kartka,
którą ściska w dłoni, przypuszczał jednak, Że wierny to­
warzysz tym razem nie przychodzi jako przyjaciel, lecz
jako posłaniec, i już sama możliwość, Że przyniósł mu

140
jakieś wiadomości, napełniała go głęboką odrazą, szyb­
ko odstawił szklankę na nocną szafkę i - tak jak przed­
tem Valuska - dla uspokojenia nie dopuszczając gościa
do słowa, delikatnie, ale stanowczo wrócił do przerwa­
nej przed chwilą myśli. „Ani trochę mnie nie dziwi -
powiedział - Że znani uczeni, niezmordowani bohatero­
wie ciągłych pomyłek, odrzuciwszy na swoje nieszczęście
metaforę, widzą Boga, naszą kaleką historię, jako pasmo
tryumfów, nadprzyrodzone zwycięstwo „ducha i woli",
no cóż, wcale mnie to nie dziwi i wyznam panu, Że do
dziś nie rozumiem, dlaczego sprawia im taką radość
fakt, Że zeszliśmy z drzewa. Czy sądzą, Że nam z tym
dobrze? Nie widzę w tym nic zabawnego. W dodatku
postawa dwunożna nie pozostaje w zgodzie z naszą na­
turą, bo niech pan pomyśli, jak długo potrafimy ustać
na dwóch nogach, choć ćwiczymy się w tym od tysięcy
lat? Może pół dnia, drogi przyjacielu, i o tym nie wolno
zapominać. A jeśli idzie o to, że przybraliśmy postawę
wyprostowaną, niech wolno mi będzie posłużyć się
przykładem: mianowicie, dobrze znanym panu przy­
padkiem mojej choroby, w której, gdy przyjdzie pogor­
szenie, czyli wystąpią dolegliwe objawy choroby Bechte­
rewa (a jak twierdzi mój lekarz, poczciwy doktor
Provaznyik, nieuchronnie mnie to czeka), będę musiał
pogodzić się z faktem, że pozostałe lata spędzę w pozy­
cji zgięty pod kątem prostym, czyli mówiąc ściśle, będę
żył zgięty wpół, o ile w ogóle będę żył - dotkliwie poku­
tując za bardzo nieprzemyślany zamysł przybrania przez
naszych przodków postawy dwunożnej... Stanięcie na
dwóch nogach i wyprostowanie się, drogi przyjacielu, to

141
tylko symboliczny początek naszej haniebnej historii
i mówiąc szczerze, nie mam już nadziei - Eszter pokrę­
cił głową ze smutkiem - Że jej koniec będzie bardziej
godny, skoro straciliśmy tę skromniutką szansę, która
kiedyś była nam dana, dla przykładu choćby podróż na
Księżyc, która wtedy, zdając się zapowiedzią pożegnania
w dobrym stylu, wywarła na mnie wielkie wrażenie, tym­
czasem po powrocie Armstronga i jego załogi szybko
zrozumiałem, Że to tylko złudny błysk marzeń, Że moje
oczekiwania są próżne, bo każda z tych - skądinąd za­
pierających dech prób - była naznaczona jakąś skazą, że
ci pionierzy kosmicznej ucieczki wprawdzie wylądowa­
li na Księżycu, ale z jakiejś całkowicie niezrozumiałej
przyczyny, gdy zrozumieli, że już nie są rta Ziemi, nie
chcieli tam zostać. Ja, wie pan, pojechałbym dokąd­
kolwiek" - Eszter ściszył głos do szeptu i wyobrażając
sobie dzień, w którym wsiądzie na udający się w tę dro­
gę bez powrotu statek, przymknął oczy. Nikt nie mógł
z całą pewnością stwierdzić, Że to pociągający czar kos­
micznej podróży i wyobrażenie, iż mógłby przebywać
gdzieś daleko stąd, tak go zasmuciły, po chwili jednak
wrócił do rzeczywistości i choć nie wycofał się z ostat­
niego, cierpkiego w tonie zdania, to nawet przed samym
sobą nie potrafił ukryć, Że było to stwierdzenie pochop­
ne. Już w chwili gdy pomyślał, jakże frapująca mogłaby
być taka symboliczna podróż w przestrzeni, natych­
miast porzucił tę myśl (bo przecież „Daleko i tak bym
nie doleciał, a ponieważ wiemy, jaki prześladuje mnie
pech, Ziemia byłaby pierwszą rzeczą, którą bym stam­
tąd zobaczył..."), gdyż było więcej niż pewne, Że nie

142
będzie zdolny zrobić nawet najmme1szego kroku.
W rzeczywistości nie pragnął przecież żadnej przygody,
a lekkomyślna próba zmiany miejsca była mu obca,
gdyż pamiętając o przepastnej różnicy pomiędzy „cu­
downymi marzeniami a nędzą ich ziemskiej realizacji",
wiedział, Że nie czeka go już żadna szalona podróż, lecz
„niezmienne trwanie w miejscu". Czyli w bagnie tego
miasta, w zabójczym błocie dławiącej głupoty, w którym
żył i przed którym - skoro już nie mógł przez nie prze­
brnąć - po pięćdziesięciu latach ciężkich prób wreszcie
się zabarykadował. W przeciwieństwie do ulotnej rozko­
szy, jaką oferowała wyobraźnia, bagno było wieczne,
a on nie próbował przeczyć, Że nawet krótki w nim spa­
cer przekracza jego siły. I wcale się z tym nie krył, od lat
nie opuszczał domu, przekonany, że wystarczy jedno
przypadkowe spotkanie na ulicy, kilka słów zamienio­
nych na rogu, na którym ostatnio nieostrożnie się zna­
lazł, by wysiłek, z jakim odseparował się od świata, po­
szedł na marne. Eszter chciał o wszystkim za pomnieć,
o wszystkim, co - jako dyrektor szkoły muzycznej - mu­
siał przejść w ciągu spędzonych w niej dziesięcioleci,
o doprowadzających do rozpaczy wybuchach głupoty
i bezdennej pustce spojrzeń, o kompletnym braku inte­
ligencji swoich uczniów i o smrodzie duchowej tępoty,
o przytłaczającej sile małostkowości, o zadufaniu i o ni­
skim wyrachowaniu, których ciężar omal go nie znisz­
czył. Pragnął zapomnieć o powierzonych jego opiece
sztubakach, w których oczach płonęła żądza rzucenia
się na znienawidzony fortepian, i o powołanej do życia
przez nadgorliwych urzędników Wielkiej Orkiestrze

143
Symfonicznej, składającej się z samych zapijaczonych
nauczycieli i wielbicieli muzyki o zamglonych oczach,
i o grzmiących brawach, którymi za każdym razem na­
gradzała niewyobrażalnie koszmarne produkcje tej nie­
nadającej się nawet na wiejskie wesele kapeli wdzięczna,
niczego niepodejrzewająca, publiczność, i o niekończą­
cych się zmaganiach, by nauczyć ich grać inny niż tylko
w kółko ten sam utwór, zapomnieć o „wiecznej próbie,
na jaką wystawiona była jego nieskończona cierpliwość".
Zapomnieć Wallnera, garbatego krawca, Lehela, niedo­
ścignionego w swoim prymitywizmie dyrektora liceum,
Nadabana, miejscowego poetę, i Mahovenyecza, szalo­
nego szachistę z wieży ciśnień, i wreszcie Pflaumową,
która swoją subtelnością wysłała na tamten świat dwóch
mężów, i doktora Provaznyika, który swoimi diagnoza­
mi powoli zapędzi wszystkich do grobu, słowem, wszyst­
kich, począwszy od szydełkującej całymi dniami Nusz­
beckowej aż po ogłupiałego do reszty kapitana milicji,
od przewodniczącego rady miejskiej, uganiającego się za
młodymi dziewczynami, po ostatniego nędzarza, „całe
to bagno ciemnej głupoty" chciał raz na zawsze wyma­
zać z pamięci. A najmniej pragnął wiedzieć o własnej
Żonie, która „dzięki Bogu" od lat mieszkała osobno,
o Eszterowej przypominającej mu bezlitosnego, śred­
niowiecznego najemnika, z którą na skutek niewyba­
czalnej młodzieńczej pomyłki zawarł ongiś wyglądające
jak piekielna farsa małżeństwo i w której przerażającym,
ponurym charakterze zawierało się to wszystko, co spo­
łeczność miasteczka nazywała „rozczarowującą sumą
wielobarwnego pokazu". Już na samym początku, kiedy

144
uprzytomnił sobie, Że został jej mężem, i dokładnie
przyglądał się jej sponad muzycznych notatek, wydawa­
ło mu się, Że nie podoła zadaniu, by zwracając się do
swej wyrośniętej ponad miarę połowicy, nie wymawiać
jej imienia („Wygląda jak worek z kartoflami - myślał
w duchu - nie mogę przecież mówić do niej Tiinde!"),
z czasem jednak udało się mu znaleźć coś odpowiednie­
go, choć nigdy głośno nie ujawnił skali swojej pomysło­
wości. Bo poza „druzgocącą powierzchownością swojej
towarzyszki", pozostającą w pełnej harmonii z tragiczną
jakością prowadzonego przez nią chóru, o wiele bardziej
wstrząsnął nim charakter jego ślubnej, okazało się bo­
wiem, *e ku swemu największemu zaskoczeniu pojął za
Żonę żołdaka z krwi i kości, dla którego istniał tylko
jeden rytm, rytm marsza, i jedna melodia, melodia pieś­
ni wzywającej do boju. A ponieważ nie potrafił dotrzy­
mać jej kroku, na chrypliwy dźwięk wojskowej trąbki
dostawał zaś gęsiej skórki, małżeństwo szybko stało się
dla niego szatańską pułapką, z której ucieczka wydawała
mu się tak nierealna, Że nawet nie próbował o niej ma­
rzyć. Zamiast „prawdziwej życiowej siły i moralnego
ładu osoby wywodzącej się z biedy", jak o tym myślał
w latach swojego niedoświadczonego, a teraz ze wsty­
dem wspominanego narzeczeństwa, zyskał to, Że żył
obok kobiety chorobliwie żądnej władzy, „umysłowo
prymitywnej", uosobienia żołdackiego grubiaństwa,
chamstwa i braku wrażliwości, po prostu w piekle szkod­
liwej nienawiści i rozpasanej głupoty, wobec których
przez dziesiątki lat był całkowicie bezbronny. Bezbron­
ny i bezsilny, gdyż ani nie był w stanie jej znieść, ani nie

145
potrafił się od niej uwolnić (już na samo wspomnienie
o rozwodzie czekałaby go sroga zemsta ... ), a jednak wy­
trzymał z nią pod jednym dachem bez mała trzydzieści
lat, aż wreszcie pewnego dnia, po trzydziestu latach,
znalazł się w miejscu, z „którego nie można już było
spaść niżej". Siedział naprzeciw okna w swoim dyrektor­
skim gabinecie w szkole muzycznej ulokowanej w daw­
nej synagodze i rozmyślał nad niepokojącym sensem
słów miejscowego stroiciela fortepianów, niewidomego
Frachbergera, który właśnie przed chwilą opuścił szkołę.
Przyglądał się zachodowi blednącego słońca, widział lu­
dzi niosących torby z zakupami, spieszących do domu
zimnymi, ciemnymi uliczkami, przyszło mu na myśl, że
on także powinien wyruszyć przed siebie, i wtedy ogar­
nęło go to dziwne, nieznane, dławiące uczucie. Chciał
wstać, być może po szklankę wody, ale nie mógł ruszyć
się z miejsca, i zrozumiał, Że to nie nagła chwilowa dusz­
ność, ale całkowite wyczerpanie, odraza i gorycz, „śmier­
telne zmęczenie takimi jak ten zachodami słońca i taki­
mi jak ten powrotami do domu", pięćdziesięcioletnią
nędzą, która nie zna granic. Kiedy dotarł do domu przy
bulwarze i zamknął za sobą drzwi swojego pokoju, wie­
dział już, Że dłużej nie wytrzyma, i postanowił, że musi
odpocząć, że będzie odpoczywał i że już nigdy więcej
nie wstanie, i Że nie chce tracić ani chwili, bo już wtedy,
w tym samym momencie, kiedy położył się do łóżka,
wiedział, że nawet kolejne pięćdziesiąt lat nie wystarczy,
by wypocząć po „ciążącym niczym głaz doświadczeniu
głupoty, otumanienia, tępoty, niedojrzałości, niedo­
rzeczności, bezguścia, chamstwa, durnoty, ciemnoty

146
i powszechnego idiotyzmu". I zapomniawszy o dotych­
czasowej ostrożności, kazał Eszterowej natychmiast wy­
nieść się z domu, zawiadomił urząd, Że ze względu na
zły stan zdrowia składa ze skutkiem natychmiastowym
rezygnację ze wszystkich pełnionych funkcji i urzędów,
po czym, ku jego największemu zaskoczeniu, Eszterowa,
niczym w bajce, na drugi dzień znikła z domu, a w kilka
tygodni później pocztą nadeszła decyzja o przyznaniu
mu emerytury oraz pismo z nieczytelnym podpisem,
w którym życzono mu „owocnej pracy naukowej", w ten
sposób od tamtego dnia, dzięki niepojętemu zrządze­
niu losu, nic mu już nie przeszkadzało i mógł się po­
święcić temu, co zawsze uważał za najbardziej właściwe:
mógł leżeć w łóżku i aby odpędzić sen, od rana do wie­
czora dobierać słowa do „ciągle jednej i tej samej smut­
nej melodii". Czemu zawdzięczał ten wyjątkowy gest,
zarówno ze strony urzędu, jak i własnej Żony, w chwili
gdy już się trochę uspokoił, nie miał najmniejszych wąt­
pliwości, a powszechne przekonanie, Że niespodziewa­
nie wycofał się z życia, bo doszedł do decydującego mo­
mentu w swoich wieloletnich badaniach nad „światem
dźwięków", wynikało z oczywistego nieporozumienia
i błędnego założenia, choć nie było całkowicie bezpod­
stawne, tyle Że w jego przypadku nie chodziło wcale
o studia muzykologiczne, lecz o pewne całkowicie
sprzeczne z muzyką odkrycie, „jednoznaczne zdemasko­
wanie" ukrywanego od stuleci, dla niego zaś szczególnie
bolesnego skandalu. I tamtego przełomowego dnia -
podczas codziennego wieczornego obchodu szkoły, pod­
czas którego sprawdzał, czy nikt nie został w budynku

147
- wszedł do największej z sal i zobaczył w niej Frachber­
gera; o którym najwyraźniej wszyscy zapomnieli, i gdy
tak jak zawsze, podczas dokonywanego raz w miesiącu
strojenia instrumentów, wszedł do sali, niechcący posły­
szał, jak zagłębiony w pracy staruszek mówi sam do sie­
bie. Eszter nigdy nie zdradzał swojej obecności, taktow­
nie (albo z odrazą) udając, Że nie słyszy jego słów,
niezauważony wychodził z sali i polecał komuś, by mu
przypomniał, Że pora kończyć, ale tamtego popołudnia
nie zastał już w budynku sprzątaczki i sam musiał ode­
rwać staruszka od pracy. Zdziwaczały znawca fortepia­
nów, tak jak zawsze, z kluczem do strojenia w ręku,
potrzebnym zapewne, by lepiej słyszeć ślizgające się „a"
i „e", leżał na instrumencie i przy każdym ruchu wyma­
wiając jakieś słowo, wesoło ze sobą konwersował. To, co
mówił, w pierwszej chwili nie zdawało się niczym więcej
niż zwyczajną pogawędką, i jeśli idzie o Frachbergera,
w istocie nie było to nic innego, ale kiedy przy „pozo­
stałym przez przypadek akordzie" staruszek znowu coś
zawołał („A czego tutaj szuka ta piękna, czysta kwinta?
Bardzo mi przykro, ale i ciebie muszę odrobinkę przy­
ciąć... ") Eszter aż podniósł głowę. Od młodości żył
,

w niezachwianym przeświadczeniu, Że fraza muzyczna,


cudowny czar harmonii i współbrzmienia, jest niczym
instrument, którym człowiek przeciwstawia się „lepkie­
mu brudowi" otaczającego świata, bezbłędna i niemal
modelowo doskonała, i kiedy wszedł do dusznej sali
przepełnionej zapachem taniej wody kolońskiej, poczuł,
Że Frachberger swoją sklerotyczną paplaniną brutalnie
tę doskonałość naruszył. W dodatku taki Frachberger,

148
wściekał się tamtego późnego popołudnia Eszter i w nie­
zwykły dla siebie sposób, zamiast w przypływie gniewu
mu podać białą laskę, brutalnie wypchnąwszy skołowa­
nego staruszka z budynku, niemal cisnął ją za nim, ale
jego słów nie zdołał się pozbyć, wiły się w nim boleśnie
niczym głos syreny, i kiedy zaczął się domyślać, Że ta
pozornie niewinna gadanina pozwoli mu dokonać od­
krycia, słowa staruszka na zawsze wryły mu się w pa­
mięć. Oczywiście pamiętał ze szkoły muzycznej zdanie,
że „używane w Europie instrumenty od dwustu czy trzy­
stu lat są strojone do tak zwanej skali temperowanej",
ale nigdy nie przypisywał temu większego znaczenia ani
nie zastanawiał się, co znaczy to proste określenie, tym­
czasem wesołe gaworzenie Frachbergera wskazywało, że
być może jest tu jakiś nieczysty, mroczny ciężar, od
którego musi uwolnić swą rozpaczliwą wiarę w dosko­
nałość muzycznego objawienia, tak więc i w tygodniach,
które nastąpiły po wycofaniu się Esztera z życia, kiedy
pokonał już najgroźniejsze wiry zmęczenia, niczym
w odpowiedzi na skierowany przeciw jego własnej oso­
bie podstępny atak, ze zgrzytem zębów, zagłębił się
w przedmiocie swoich studiów bez reszty. Jak się szybko
okazało, oznaczało to zagłębienie się w bolesnej, ale nio­
sącej wyzwolenie walce z upartą ułudą i oszukiwaniem
samego siebie, albowiem kiedy skończył przeglądać
w korytarzu odkurzone książki z dziedziny muzyki, zre­
zygnował z iluzji „muzycznego oporu'', którego warto­
ści, atakowanych przez innych, próbował dotychczas
bronić, i podobnie jak Frachberger „przyciął czystą
kwintę", ostatecznie pozbawiwszy bohaterskiej tęczy

149
ciemniejące niebo własnych myśli. Odszukując i przy­
pominając sobie podstawowe pojęcia, przede wszystkim
chciał zdefiniować różnicę pomiędzy dźwiękiem a dźwię­
kiem muzycznym, mianowicie to, Że ten ostatni od czy­
sto fizycznego zjawiska odróżnia symetria przydźwię­
ków, szczególna własność, że tak zwane periodyczne fale
jednego, złożonego z cyklu drgań, dźwięku można wyra­
zić stosunkiem liczb, wreszcie zbadał podstawowe wa­
runki pokrewieństwa obydwu dźwięków i ich harmonij­
nego współbrzmienia oraz stwierdził, Że wówczas brzmią
mile dla ucha, a ich związek zyskuje muzyczną treść,
kiedy największa liczba alikwotów jednego i drugiego
dźwięku jest tożsama, a możliwie najmniejsza liczba
dźwięków jest do siebie krytycznie zbliżona; wszystko to
robił, by w końcu z całkowitą pewnością przeanalizo­
wać pojęcie systemu dźwiękowego oraz coraz bardziej
żałosne etapy jego historii i wreszcie zbliżyć się do decy­
dującego odkrycia. I nawet jeśli czegoś się nauczył,
z powodu ułudy obojętności nie pamiętał szczegółów,
musiał to sobie przypomnieć i uzupełnić całość, nic za­
tem dziwnego, Że w tych pełnych goryczy tygodniach
pokój Esztera pokryła niezliczona ilość karteczek, cały
ogrom obliczeń, funkcji, pauz, centów, wskaźników czę­
stotliwości i konsonancji, ilość tak wielka, Że przez po­
kój nie można już było przejść. Musiał zrozumieć de­
moniczne rachuby Pitagorasa, by podobnie jak otoczony
szacunkiem uczniów grecki mistrz, który na podstawie
podziału długości strun wypracował urzekający na swój
sposób system interwałów, z a c h w y c i ć się genialną
tezą Arystoksenosa, doświadczonego starożytnego mu-

150
zyka, który instynktownie zaufał własnym uszom, a po­
nieważ s ł y s z a ł wszechświat czystych dźwięków,
uznał, Że najsłuszniej będzie, jeśli ze względu na szereg
przydźwięków harmonicznych dostroi instrument do
słynnych olimpijskich tetrachordów, słowem, musiał
zrozumieć i zachwycić się godnym uwagi faktem, Że
„uniżony sługa harmonijnego wyrazu oraz myśliciel po­
szukujący jednolitej zasady świata", wychodząc z dwóch
różnych · założeń, doszli do zaskakująco podobnych
wniosków. Musiał doświadczyć tego, co nastąpiło po­
tem, smutnej historii tak zwanego rozwoju systemu
dźwięków, że ograniczenie wynikające z naturalnego
strojenia, to zastanawiające ograniczenie, które z powo­
du trudności modulacyjnych zdecydowanie uniemożli­
wiało stosowanie wyższych tonacji, w jakiś sposób sta­
wało się coraz bardziej nieznośne, a więc zmuszony był
prześledzić fatalny w skutkach proces, jak podstawowe
pytanie - czyli sens i waga tych utrudnień - rozwija się
krok po kroku. Droga ta prowadziła od Salinasa z Sala­
manki, Chińczyka Cai-Yu, Stevina, Praetoriusa i Mer­
senne' a aż do mistrza dzieł organowych z Halberstadt.
Kiedy zaś ten w 169 1 w dziele Von musikalischen Tempe­
ratur ostatecznie rozwiązał dylemat, zadanie ograniczy­
ło się do skomplikowanego zagadnienia z zakresu stro­
jenia instrumentów, czyli tego, w jaki sposób można by
- jednak! - swobodnie grać we wszystkich europejskich
tonacjach siedmiostopniowych na instrumentach stro­
jonych stacjonarnie. Pozostawiając sobie prawo do nie­
podejmowania ostatecznej decyzji, Andreas Werckmei­
ster rozwiązał trudności swoistym huzarskim cięciem,

151
czyli zachowując jedynie dokładny rozmiar oktaw - cóż
znaczyła dla niego muzyka niebios! - po prostu podzie­
lił wszechświat dwunastu półtonów na dwanaście rów­
nych części, by w ten sposób - ku zrozumiałej radości
kompozytorów, którzy szybko porzucili tęsknotę za
idealnie czystymi dźwiękami - przypieczętować sytua­
cję. Stan irytujący, wzburzający i zawstydzający, pomy­
ślał Eszter, mianowicie to, że piękne współbrzmienie,
piękno brzmienia, które utrzymywało go przy życiu
w bagnie zaraźliwego braku wymagań, tam gdzie z każ­
dego pojedynczego współbrzmienia mistrzowskich dzieł
wielu stuleci można się było domyślać istnienia krainy
czystych dźwięków, Że to współbrzmienie jest „w istocie
rzeczy fałszywe". Znawcy przedmiotu w swoich pracach
wychwalali pod niebiosa niedoścignioną pomysłowość
Werckmeistra, który raczej brał od swoich poprzedni­
ków, niż był „odkrywcą", i tak mówili o równomiernym
temperowaniu, jak gdyby ono - fałszerstwo - było rze­
czą najbardziej oczywistą w świecie, a w swoich stara­
niach, by ukryć prawdziwe znaczenie tego faktu, uczeni
znający zagadnienie okazali się jeszcze sprytniejsi od
Werckmeistra i jego kontynuatorów. Raz bowiem pisali
o tym, że po wprowadzeniu zasady równych interwałów
kompozytorzy, uwięzieni w dotychczas stosowanych
dziewięciu tonacjach, wreszcie mogli wypuścić się na
nieznane i niedostępne tereny, a raz o tym, Że w przy­
padku ironicznie ujmowanego w cudzysłów naturalne­
go strojenia napotykalibyśmy poważne problemy mo­
dulacyjne - a mianowicie, odwołując się tym razem do
uczuć, pytali, czy znalazłby się ktoś, kto chciałby zre-

152
zygnować z nieprzemijających arcydzieł „Beethovena,
Mozarta czy Brahmsa" tylko dlatego, Że podczas wyko­
nania tych genialnych utworów ich brzmienie odrobin­
kę odbiega od zasady absolutnej czystości. „Drobiazgi
nie mają znaczenia!" - zgodzili się wszyscy, choć zdarzy­
ło się kilku mniej pewnych marzycieli, którzy, by zała­
godzić spór, odważyli się mówić o „kompromisie",
większość natomiast, i to z uśmiechem pogardy, opatry­
wała to cudzysłowem, i pochylając się nad czytelnikiem,
szeptała mu do ucha, że czyste strojenie jest w rzeczywi­
stości tylko marzeniem, Że czyste współbrzmienia właś­
ciwie nie istnieją, a nawet gdyby istniały, to niby po co,
skoro i tak dobrze sobie bez nich radzimy... Eszter ze­
brał wówczas razem i cisnął do śmieci mistrzowskie
osiągnięcia ludzkich ograniczeń - tym razem akustyki
- nieświadomie sprawiając radość Harrerowi i oczywi­
ście miejscowemu antykwariuszowi, i tym osobliwym
gestem zakończywszy swoje pełne bólu studia, postano­
wił, Że już nadszedł czas, by wyciągnąć z nich właściwe
wnioski. Ani przez chwilę nie wątpił, że w tym przypad­
ku idzie nie o kwestię techniczną, lecz „typowo filozo­
ficzną", ale dopiero po długich rozmyślaniach pojął, Że
„od Frachbergera przycinającego czystą kwintę", po­
przez żarliwe studia nad systemem dźwięków doszedł
do nieuniknionych studiów nad wiarą, do momentu,
w którym musiał zadać sobie pytanie, na czym on, któ­
rego żadną miarą nie należy posądzać o uleganie ilu­
zjom, opierał swoje dotychczasowe przekonanie, Że ist­
nieje harmonijny porządek, który sugeruje w swej
pozorneJ niepodważalności każde arcydzieło. Później,

153
kiedy minęły pierwsze i niewątpliwie najbardziej gorz­
kie chwile wzburzenia i Eszter zrozumiał, co się napraw­
dę wydarzyło, spokojniej przyjrzał się wszystkiemu,
„czego udało mu się dowiedzieć", i z uczuciem niejakiej
ulgi pogodził się z posiadaną wiedzą. Świat, podsumo­
wał, to tylko „obojętna siła i gorzki zwrot", a jego nie­
przystające do siebie elementy dążą każdy w innym kie­
runku, zbyt wiele tu hałasu, huku, gwaru i bijących na
trwogę dzwonów ludzkich zmagań, to wszystko, i nic
więcej nas tu nie czeka. Tymczasem nasi koledzy, nie
mogąc w tym nieogrzanym, wietrznym baraku ziem­
skiego życia znieść poczucia, Że zostali wygnani z jakiejś
domniemanej ziemskiej słodyczy, płoną w wiecznej go­
rączce oczekiwania, czekają na coś, o czym nawet nie
wiedzą, co to jest, mając nadzieję na coś, czemu wszyst­
ko zaprzecza, podczas gdy każdego dnia przekonują się,
Że wszelkie czekanie jest daremne, a nadzieja płonna.
Wiara, rozmyślał Eszter i tu przyłapał się na własnej
głupocie, wcale nie oznacza, Że w coś wierzymy, lecz Że
wierzymy, iż wszystko jest inaczej, podobnie jak muzy­
ka też nie jest odkrywaniem lepszej strony nas samych
czy odkrywaniem lepszego świata, ale wyrafinowanym
sposobem ukrycia czy zniszczenia naszej złej strony
i poznania lepszego świata: nie jest kuracją, która leczy,
lecz alkoholem, który wprawia w upojenie. Z całą pew­
nością, rozmyślał Eszter, zdarzały się lepsze epoki, choć­
by czasy Pitagorasa i Arystoksenosa, kiedy ówczesnymi
„kolegami na tej ziemi" nie targały wątpliwości, a oni,
w swojej niewinnej, dziecinnej wierze, nie pragnęli ni­
czego więcej, gdyż w i e d z i e 1 i, Że boska harmonia

154
cechuje bogów, i zadowalali się tym, że melodie wygry­
wane na ich czysto nastrojonych instrumentach pozwa­
lają im wejrzeć w tę nieosiągalną przestrzeń. Później,
gdy człowiek, ku swej niedoli, uwolnił się od zjawisk
niebieskich i wszystko to stało się niczym, butny i oszo­
łomiony pogrążył się w całkowitym chaosie, ale nie
chciał mieć z nim nic wspólnego, pragnął tylko dosko­
nałej pełni kruchego snu, a Że ten, od brutalnego doty­
ku natychmiast rozpadał się w pył, uczynił jedyne co
mógł: pozostawił kwestię wspaniałym mistrzom techni­
ki: Salinasom i Werckmeistrom, którzy nie szczędząc
sił, noc nazwali dniem, a fałsz prawdą, i nie da się za­
przeczyć, rozwiązali pozostawione im zadanie, doko­
nawszy fenomenalnego odkrycia, tak że od tamtej chwi­
li wdzięczna publiczność nie ma innego wyboru niż
patrzeć po sobie z zadowoleniem i radośnie puszczać
oko: „No, proszę!" No właśnie, pomyślał Eszter i po raz
pierwszy przyszło mu do głowy, Że rozbije na kawałki
albo po prostu wyrzuci z pokoju stary fortepian, szybko
jednak pojął, że w ten sposób ani trochę nie uwolni się
od wstydliwego wspomnienia własnych przekonań, i po
dłuższym namyśle postanowił, Że steinway pozostanie
na swoim miejscu, a on zrobi wszystko, by za głupią
pomyłkę wymierzyć sobie należną karę. Uzbrojony
w klucz do strojenia i czuły kamerton (które „z powodu
borykania się handlu z poważnymi kłopotami" wcale
nie było łatwo zdobyć) każdego dnia wiele godzin
spędzał przy starym instrumencie, a Że nie zajmowało
go nic więcej ponad to, co będzie, kiedy już będzie go­
tów, co go czeka, gdy skończy pracę, uwierzył, że kiedy

155
usłyszy efekt, nie będzie zaskoczony. Był to czas prze­
strajania do naturalnego czy, jak sam go nazwał, „sta­
rannej korekty dzieła Werckmeistra", a jednocześnie
przestrajania samego siebie, o ile jednak instrument uda­
ło mu się przestroić, nie mógł tego powiedzieć o włas­
nych zmysłach. Kiedy bowiem nadszedł dzień, w którym
mógł zasiąść do fortepianu nastrojonego w duchu Ary­
stoksenosa, żeby tak jak to sobie zaplanował, do końca
życia grać już tylko ten jeden jedyny utwór, niedościg­
nione i przebogate, idealne do tego celu, cudowne pereł­
ki z cyklu Wohltemperiertes Klavier, już przy wybranym
jako pierwsze preludium Cis-dur, zamiast „tęczowego
unoszenia się", uszu Esztera dobiegł niemożliwy do wy­
trzymania zgrzyt, na który, przyznał, wcale nie był przy­
gotowany. Słynne preludium es-moll na dostrojonym
do boskiej czystości instrumencie brzmiało niczym
koszmarne rzępolenie na wiejskim weselu, gdy z tylnego
pokoju do sali pełnej pijanych, bekających weselników,
spadających bezwładnie z krzeseł, wbiega na paluszkach
- marząc o nieodległej nocy - pijana, gruba i zezowata
panna młoda; podobnie trudny do wytrzymania był
drugi zbiór - przypominający w stylu francuskie uwer­
tury - preludium Fis-dur oraz wszystkie pozostałe
utwory, które zaczynał grać, by ulżyć swoim cierpie­
niom. I o ile dotychczas żył zanurzony w epoce „po­
wszechnego przestrajania do naturalnego", teraz zaczął
się dla niego długi i bolesny okres przyzwyczajania się,
uparta praca nad własną wytrzymałością, wystawiająca
na próbę wszystkie jego siły, i kiedy w kilka miesięcy
później zrozumiał, Że nawet jeśli nie przywyknie do

156
tego drażniącego uszy hałasu, jakoś będzie w stanie go
znieść, wtedy postanowił, Że dwugodzinną męczarnię
ograniczy do jednej godziny dziennie. Ale tej jednej go­
dziny przestrzegał regularnie, nawet wówczas gdy w jego
domu pojawił się Valuska, a wkrótce, kiedy przynoszący
obiady chłopiec do wszystkiego stał się jego jedynym
powiernikiem, wtajemniczył go, swego młodego przyja­
ciela, w bolesną tajemnicę tamtego głębokiego przeżycia
i codziennej udręki, jaką sam sobie zadawał. Wyjaśnił
Valusce strukturę dźwięku i to, Że siedem dźwięków,
z pozoru przypadkowo umieszczonych obok siebie, nie
jest tylko mechanicznym podziałem całości oktawy na
siedem części, lecz stanowi siedem odrębnych jakości,
niczym siedem bliźniaczych gwiazd na niebie; wyjaśnił
mu godne uwagi ograniczenia dźwięku muzycznego
i „wrażliwości słuchacza", to mianowicie, Że melodii -
właśnie z powodu tych siedmiu różniących się od siebie
dźwięków - nie można zacząć grać z któregokolwiek
miejsca oktawy, ponieważ „szereg dźwięków nie jest taki
jak regularne schody w kościele, po których, tak jak się
nam podoba, możemy sobie biegać do bogów", wprowa­
dził go w smutną historię systemu dźwięków, pokazał
„żałosną ekipę wspaniałych techników", od ślepca
z Burgos po flamandzkiego matematyka, i nie przepusz­
czając żadnej okazji, by swemu ulubieńcowi pokazać,
jak brzmi to cudowne dzieło „zagrane na fortepianie
niebian", grał mu utwory Johanna Sebastiana. Przez
całe lata, dzień w dzień, każdego popołudnia, kiedy po
kilku łyżkach odsuwał talerz z jedzeniem, dzielił z Valu­
ską dzienną porcję swojej kary, tak samo chciał postąpić

157
dziś, w nadziei, Że uda mu się opóźnić wyjaśnienie ta­
jemnicy kufra i ściskanej w dłoni kartki, „zagrać - dla
nauki - coś Johanna Sebastiana"; tym razem musiał jed­
nak zrezygnować, bo albo po pamiętnym zdaniu zrobił
zbyt długą przerwę, albo Valuska zebrał się na odwagę,
w każdym razie tym razem Valuska zaczął, najpierw mó­
wił nieskładnie, z błyszczącymi oczyma tłumaczył, jaką
rolę odegrał w sprawie z walizką, a Eszter natychmiast
zrozumiał, że przeczucie go nie omyliło. Nie omyliło -
co do wiadomości i co do tego, od kogo pochodziła, nie
spodziewał się, Że... właściwie„. nie był nawet bardzo za­
skoczony, już w chwili, kiedy Żona po jednym jego sło­
wie opuściła dom, wiedział, Że mu nie daruje tego wy­
rzucenia, Że tego nie zniesie i że kiedyś wróci, by zemścić
się za naruszenie swoich praw, czy mówiąc ściśle, za cy­
niczne danie jej do zrozumienia, Że nic dla niego nie
znaczy. I choć wydawało mu się, że minęły wieki, odkąd
opuściła dom, Że upłynęło już tak wiele lat, nigdy, ani
przez chwilę się nie łudził, Że Eszterowa na zawsze zo­
stawi go w spokoju, bo nawet jeśli „przez zapomnienie"
formalnie się nie rozeszli, teatr, jaki urządzała z walizką
pełną prania, śmieszna komedia, Że od chwili gdy się
wyprowadziła, w tajemnicy przed mężem pierze jego
brudne ubrania i odsyła niby z pralni - przez dobro­
dusznego, łatwowiernego Valuskę, którego nietrudno
było na to nabrać, kazał mu się domyślać, że „z pew­
nych spraw ciągle jeszcze nie zrezygnowała". „Mniej
więcej do tego się nadaje: do prania brudów" - skwito­
wał kiedyś całą sprawę Eszter i dopiero teraz zobaczył,
jak wysoką cenę będzie musiał zapłacić za ówczesną lek-

158
komyślność, gdyż właśnie się okazało, Że w walizce tym
razem znalazły się rzeczy żony, która w ten zaskakująco
prostacki sposób próbowała dać mu do zrozumienia:
„Jeszcze dziś wieczorem wracam do domu". W tym -
choć i to wystarczy - nie było rzeczywiście nic nietypo­
wego, nie było też chęci zemsty, raczej nagła konsterna­
cja, Eszter nie bardzo rozumiał, jak to możliwe, aż ze
słów Valuski domyślił się, że Eszterowa dopiero szykuje
swoją ohydną „intrygę". Nie, kazała przekazać Valusce,
który, zapewne ze strachu, wychwalał ją pod niebiosa,
nie, na razie się tu nie wprowadzi, to ma być tylko sub­
telna sugestia, Że kiedyś może to zrobić, nie, na razie
tylko prosi go, żeby stanął na czele akcji czystości, któ­
rej, tak mówi, „mianowała go przywódcą". Prześle listę
- do Esztera wreszcie dotarły pełne entuzjazmu słowa
Valuski - z nazwiskami znamienitych mieszkańców
miasteczka, trzeba ich pozyskać dla sprawy, żeby - na
wyścigi! - posprzątali wokół swoich domów, i niech nie
czeka do jutra, ale zacznie jeszcze dziś, natychmiast, li­
czy się każda minuta - i żeby nie miał wątpliwości, co
ryzykuje, jeśli nie spełni jej prośby, i jeszcze na końcu
była wiadomość o „wspólnej kolacji, tak pod wieczór. .. ".
Eszter nie odezwał się ani słowem, słuchał przyjaciela,
nic też nie powiedział, kiedy Valuska - pewnie porząd­
nie nastraszony przez podstępną wiedźmę - przestał wy­
chwalać „jej wierność i bezprzykładną troskę", słuchał
przyjaciela i leżąc w milczeniu na zniszczonym, mięk­
kim małżeńskim łożu, szukał wzrokiem śladów iskier
strzelających z pieca. Sprzeciwić się? Porwać kartkę?
Kiedy wieczorem zbliży się do domu, rzucić się na nią

159
z siekierą, niczym sztubak na fortepian w zostawionej
bez nadzoru Szkole Muzycznej? Nie, pomyślał Eszter,
takiej perfidii on nie potrafi się przeciwstawić, odrzucił
kołdrę, przygarbiony usiadł na skraju łóżka i powolny­
mi ruchami zdjął ciemnowiśniową bonżurkę. Ku wiel­
kiej uldze przyjaciela szybko i stanowczo podjął decyzję,
że z powodu „ważnej vis maior" musi na jakiś czas zre­
zygnować z „nieocenionej rozkoszy leczniczego zapo­
mnienia", ale nie wynikało to ze strachu ani z tego, że
stracił głowę, po prostu Eszter w jednej krótkiej chwili
zrozumiał, Że skoro - nie jest przygotowany do walki,
a chciałby uniknąć najgorszego! - jedyne, co może zro­
bić, to bez sprzeciwu ulec szantażowi, i nie powinien
długo się nad tym zastanawiać, nigdy nie był bardziej
gotów, by wyjść z domu, polecił więc Valusce „zdezynfe­
kować" pomieszczenie, wyszedł z salonu, by na jakiś
czas umieścić walizkę („Przynajmniej walizkę, skoro jej
duchowej obecności, aczkolwiek to bardzo niewłaściwe
określenie, nie mogę... ") w najdalszym kącie mieszkania,
i stanął bezradny przed szafą z ubraniami. Nie zachwiał
się w słuszności swojego postanowienia, po prostu nie
wiedział, co wyjąć z szafy i jak się do tego zabrać, ni­
czym ktoś, kto zapomniał kolejności ruchów, które
musi wykonać, stał i patrzył na drzwi szafy, wreszcie je
otworzył i z powrotem zamknął. Otworzył, zamknął
i wrócił do łóżka, żeby stamtąd jeszcze raz podejść do
szafy, ale wtedy już wiedział, jak bardzo jest bezradny,
próbował skoncentrować się na jednej rzeczy i posta­
nowić, czy zamiast szarości, dobrze komponującej się
z martwym niebem, na taką żałobną misję nie powinien

1 60
jednak wybrać czarnego ubrania. Raz jedno, a raz dru­
gie wydawało mu się bardziej odpowiednie, potem nie
potrafił rozstrzygnąć, jaką wziąć koszulę, jak dobrać do
niej krawat, buty oraz kapelusz, i ·gdyby Valuska nie za­
. czął stukać w kuchni menażką, a on, być może przebu­
dzony hałasem, nie zobaczył, Że nie jest mu potrzebne
ani szare, ani czarne ubranie, lecz jakieś inne, którego
niestety nie ma, a które chroniłoby go niczym pancerz,
pewnie do wieczora nie umiałby się zdecydować, który
z dwóch garniturów będzie właściwszy. Najchętniej bo­
wiem zamiast marynarki, kamizelki i płaszcza wybrałby
przyłbicę, pancerz i nagolenniki, gdyż dobrze wiedział,
że śmieszność zadania, do którego został przymuszony
przez Eszterową, chcącą zrobić z niego nadzorcę miej­
skich porządków, jest niczym w porównaniu ze śmier­
telnym niebezpieczeństwem, z którym - podobnie jak
przed dwoma miesiącami, kiedy odważył się przespace­
rować do najbliższego rogu - wkrótce znów będzie mu­
siał się zmierzyć. Z ziemią, z powietrzem, z fałszywym
wyobrażeniem przestrzeni, z charakterystycznym dialo­
giem, jaki prowadziły ze sobą „walące się dachy i wy­
krochmalone na blachę firanki", poza tym - fakt, że
właśnie na to czekał jeszcze bardziej komplikował spra­
wę - liczyć się z „przypadkowymi zdarzeniami na uli­
cy'', ze szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w wyniku
którego nieuchronnie spotka tam najpierw jednego, po­
tem kolejnych mieszkańców. I bez zmrużenia oka bę­
dzie musiał słuchać, jak ludzie, znów widząc go na uli­
cy, bezlitośnie dają wyraz swojej radości, i przystawać,
kiedy przechodnie, sądząc, Że tak trzeba, miłym głosem

161
zasypią go bezceremonialnie uprzejmościami, ale naj­
bardziej go trapiło, że będzie musiał być ślepy i głuchy,
będzie musiał udawać, że nie widzi i nie czuje ich druz­
gocącego prymitywizmu, będzie musiał uważać, by nie
znaleźć się w pułapce nieostrożnie wypowiadanych słów
współczucia zmieszanego z odrazą, przed którą od dnia,
w którym ukrył się przed światem, chroniła go „łaskawa
boska nieostrożność". W nadziei, że pomocny przyja­
ciel zdejmie mu z barków ciężar detali, nie zajmował się
tym, jak sprosta powierzonej misji, ani też nie martwił
się tym, czego w istocie się podejmuje, było mu to naj­
zupełniej obojętne, czy będzie szefem kursu szycia, kon­
kursu sadzenia kwiatów doniczkowych, czy tego prze­
klętego zamiatania, a ponieważ całą energię poświęcił
na walkę z zezowatą ułudą, kiedy skończył się ubierać
i po raz ostatni spojrzał w lustro, na swoje nienaganne
szare ubranie, pomyślał, Że jednak istnieje jakaś mała
szansa, Że wróci cały z tego strasznie zapowiadającego
się spaceru i że swoje głośne rozważania o nędznym sta­
nie świata albo niepozwalające się ubrać w słowa myśli
o znikaniu iskier skaczących z pieca oraz o „zagadkowej
sile zła" będzie mógł kontynuować tam, gdzie - z powo­
du łatwego do przewidzenia, a jednak nieoczekiwanego
żądania Eszterowej - musiał je przerwać. Widział teraz
szansę, ale nie sądził, że walka ze śmiertelnymi trudnoś­
ciami nie będzie wymagała wysiłku: i kiedy z Valuską
u boku, wesoło machającym umytą menażką, przeszedł
wzdłuż korytarza, koło podwójnego rzędu topniejących
z tygodnia na tydzień książek, i przez mroczną bramę
wyszedł na ulicę, po kilku metrach dostał od ostrego

1 62
powietrza takich zawrotów głowy, jak gdyby nawdychał
się trucizny, od tej chwili przez pewien czas „zamiast
zwalającego z nóg czaru mieszkańców" dręczyło go tyl­
ko jedno pytanie, czy mianowicie będzie w stanie utrzy­
mać się na nogach w tym płynnym, mętnym, chwiejnym
terenie i czy nie byłoby lepiej, gdyby zastanowił się nad
powrotem, „nim na to pytanie - dodał - jego płuca,
serce, ścięgna i mięśnie odpowiedzą jednoznacznym
nie". Wrócić do domu, zamknąć się w salonie i znów
wygodnie ułożyć się w cieple pledów i kołder: to kuszą­
cy pomysł, ale nie mógł potraktować go poważnie, gdyż
miał pełną świadomość, co go czeka „w przypadku od­
mowy wykonania rozkazu", tak więc - choć teraz nie
sprawiłoby mu to szczególnej trudności, by zabawić się
miłą myślą, Że „może jednak należałoby, choćby dziś
wieczorem, zatłuc tę wiedźmę", kiedy mu zaś, wsparte­
mu na lasce i ramieniu przyjaciela, który natychmiast
ze zmartwioną miną pośpieszył z pomocą („Chyba nic
się nie stało, panie Eszter?!"), udało się odzyskać równo­
wagę, stanowczo odsunął od siebie plany podobnej woj­
ny i próbując uznać za coś naturalnego stan niepewno­
ści, w jakim znalazł się rozkołysany świat, wziął Valuskę
pod rękę i ruszył naprzód. Ruszył i stwierdził, Że jego
anioł stróż - czy to ze zrozumiałego strachu przed jego
żoną, czy też może z radości, że wreszcie może mu po­
kazać miejsce swoich nieustannych wędrówek - chce
starego przyjaciela, nawet półżywego, przeprowadzić
przez miasto, dlatego nic nieznaczącym zdaniem („Nie,
nie„. nic szczególnego!") rozwiał jego obawy, ale nie wy­
jawił szczegółów, że bardzo mu się kręci w głowie i Że

1 63
czuje się coraz słabszy, aż ten, uspokojony, Że ich space­
rowi nic nie grozi, zaczął swoją entuzjastyczną opowieść
o ciągle powtarzającym się czarze narodzin skłębionego
wokół nich mglistego poranka; Esztera tymczasem - był
głuchy i ślepy, bardziej niżby się tego spodziewał - zaj­
mowało jedynie utrzymanie równowagi i to, jak stawia
nogi, by dojść cało choćby do najbliższego rogu, przy
którym będą mogli odpocząć. Przed oczyma miał mgłę,
płynął w mrocznej nicości, szumiało mu w uszach, nogi
drżały, a ciało oblewał Żar. „Chyba zemdleję ... " - pomy­
ślał, ale na myśl o utracie świadomości na oczach wszyst­
kich wcale nie ogarnął go strach, wręcz przeciwnie, prag­
nął, żeby tak się właśnie stało, gdyby bowiem upadł na
ulicy pomiędzy przerażonych przechodniów, zaniesio­
no by go do domu na noszach, co oznaczałoby klęskę
zamiaru Eszterowej i najłatwiejszy z możliwych sposób
wyswobodzenia się z pułapki. I aby nastąpił taki szczęś­
liwy zwrot, pomyślał, wystarczy zaledwie dziesięć kro­
ków; wystarczyła jednak tylko połowa, by.okazało się, Że
tak się nie stanie. Byli na wysokości ulicy Negyvennyol­
cas, kiedy zamiast przewrócić się, nagle poczuł się do­
brze; nogi przestały mu drżeć, w uszach nie szumiało,
ku wściekłości Esztera nawet ustąpiły zawroty głowy
i znikł oczywisty powód, by przerwać wędrówkę. Stał,
słyszał i widział, a skoro widział, musiał rozejrzeć się
wokół i natychmiast zauważył, Że od czasu, gdy był tu
po raz ostatni, z „niepokonanym miejskim bagnem"
coś się wydarzyło. W pierwszej chwili nie wiedział do­
kładnie co, jednak czuł, Że w paplaninie Harrerowej coś
się kryło. Coś się kryło, choć intuicja podpowiadała mu,

1 64
Że Harrerowa nie znała całej prawdy, wszak w chwili,
kiedy wybrali miejsce na odpoczynek, przy rogu ulicy
Negyvennyolcas i bulwaru, „przyglądając się sprawie
z bliska", odmiennie niż jego nieodłączny dobrodziej
uznał, Że „ukochane rodzinne miasto" w istocie rzeczy
nie wygląda tak, jak gdyby za chwilę miał nadejść koniec
świata, lecz jak gdyby już nadszedł. Zaskoczyli go otę­
piali, błąkający się bez celu przechodnie, twarze w ok­
nach cierpliwie wyczekujące, Że zaraz coś się wydarzy,
słowem, nie czuł „zwykłego smrodu duchowej tępoty",
aleja barona Beli Wenckheima wraz z kilkoma okolicz­
nymi uliczkami była wymarła jak nigdy, a w spojrze­
niach przechodniów zamiast „potwornej pustki" czaiło
się opuszczenie i martwa cisza. Przede wszystkim było
dziwne, Że choć opustoszałe miasto wyglądało, jak gdy­
by zadano mu śmiertelny cios, inne oznaki życia - co
w czasie ucieczki przed zbliżającą się epidemią dżumy
czy radioaktywnym cezem nigdy by się nie zdarzyło -
właściwie trwały niezmienione. Wszystko to było zaska­
kujące i osobliwe, ale najbardziej zdumiało go, Że dla
pierwszego instynktownego odczucia, iż stoi w jakiejś
odwróconej przestrzeni, nie znajdował rzeczywistego
wytłumaczenia, chwytu, za pomocą którego to doświad­
czenie mógłby nawet na ślepo rozwikłać - choć jedno­
cześnie. z minuty na minutę coraz silniejsze stawało się
w nim przekonanie, Że w tym widoku jest coś, czego -
jeśli nawet to zobaczy, pewnie zobaczy - nie będzie
umiał rozpoznać i Że to jest najważniejszy punkt powo­
li klarującej się sceny, który tłumaczy wszystko, ciszę,
osamotnienie i pustkę wymarłych ulic. W bramie, którą

165
wybrali na m1e1sce odpoczynku, oparty ramieniem
o ścianę przyglądał się budynkom po przeciwnej stronie
ulicy, mierzył wzrokiem wielkość szczelin pomiędzy
migającymi nadprożami a górnymi framugami okien
i drzwi, i podczas gdy Valuska ciągle nie przestawał mó­
wić, dotknął ręką tynku za plecami, w nadziei, Że stan
kruszącego się w palcach materiału zdradzi, co się tu
wydarzyło. Przyglądał się jarzeniowym latarniom i słu­
pom ogłoszeniowym, ogołoconym z liści koronom
kasztanowców, przebiegł wzrokiem cały bulwar, do koń­
ca szukając wytłumaczenia w zaburzonych odległoś­
ciach, miarach czy proporcjach. Ale rozwiązania nie
znalazł, coraz dalej i coraz wyżej szukał osi, która po­
mogłaby mu wyjaśnić nieuporządkowany obraz miasta,
szukał, aż zrozumiał, że przyglądać się mimo wczesnej,
popołudniowej pory zmierzchającemu niebu dla rozpo­
znania sytuacji jest czymś całkowicie daremnym. To nie­
bo przecież, stwierdził Eszter, ten tajemniczy masyw,
skomplikowane brzemię, które na nich ciążyło, nie tyl­
ko nie zmieniało się co do istoty, ale nie zmieniało się
ani trochę, a to znaczyło, Że oczekiwanie tu na ziemi na
najmniejszą choćby zmianę jest pozbawione sensu, i po­
stanowił zwalczyć w sobie chęć znalezienia odpowiedzi,
dać sobie spokój ze śledztwem, a „pierwsze instynktow­
ne wrażenie" uznać za pomyłkę wystawionych na próbę
zmysłów. Da sobie spokój, postanowił Eszter, widząc, Że
z powodu poprawy samopoczucia nie może już liczyć
na wygodne, przypisywane wiele obiecującemu złemu
samopoczuciu zakończenie sprawy, zatrzymał wzrok na
obojętnej kopule - jak mawiał Valuska - „promienieją-

1 66
cego nieskończenie dobrą nowiną" nieba, kiedy nagle
niczym anegdotyczny roztargniony profesor, który zna­
lazł na własnym nosie zgubione okulary, uprzytomnił
sobie, że wystarczy, by spojrzał pod nogi, a znajdzie to,
czego szuka, bo przecież na tym stoi. Na tym stoi, po
tym zawsze chodził, podobnie będzie też w przyszłości,
i nim ta późno odkryta prawda dotarła do jego świado­
mości, że winę za wszystko ponosi bliskość, której do­
tychczas nawet się nie domyślał, a rozwiązania nie mógł
znaleźć właśnie dlatego, Że było zbyt blisko, dotykalne,
wyczuwalne stopami, zrozumiał, Że gdy w pierwszym
momencie widok wydał mu się obrazem „końca świata"
i „skandalicznym odwróceniem", wcale się nie mylił.
Jednak to nie sam fakt był zdumiewający, bo miasto
w wyniku milczącej zmowy - że tu nie sięga żądza posia­
dania wszystkiego - traktowało ulice jako ziemię niczy­
ją, a tak zwanym utrzymaniem porządku już nikt od
dawna się nie zajmował, Esztera nie zdziwiła nieco­
dzienna jakość szczegółów tego nikomu niepotrzebne­
go potoku, lecz rozmiary tego nieporządku, co Eszter,
choć w duchu tylko skwitował słowami: „ ... godne uwa­
gi!", w przeciwieństwie do dwudziestu pięciu tysięcy pie­
szych przemierzających miasto każdego dnia (wśród
nich Harrerowej, która gdyby ktokolwiek coś zauważył,
odezwałaby się pierwsza), w istocie uznał za przekra­
czające wszelkie wyobrażenie. Tylu śmieci, zastanawiał
się osłupiały, nie można ani wyrzucić, ani zgromadzić,
bo to, co widział, było czymś więcej, niż tłumaczyłby
zdrowy rozsądek, uznał więc, Że niezależnie od całej
absurdalności ma wystarczająco wiele powodów, by

1 67
zaryzykować stwierdzenie, Że do powstania tego „po­
twornego dzieła" nie wystarczyło „bezgraniczne ludzkie
niechlujstwo i niedbalstwo". „Rozmiary! Rozmiary!" -
kręcił głową Eszter, nie udając nawet, Że słucha niekoń­
czącej się opowieści Valuski, tylko patrzył na zalewający
wszystko strumień „strasznego dzieła", i dopiero teraz
po raz pierwszy potrafił nazwać, czym właściwie jest to,
czego nadzwyczajność udało mu się dostrzec dzisiejsze­
go popołudnia, tak mniej więcej około trzeciej. Ś mieci.
Jak wzrokiem sięgnąć, wszystkie ulice i chodniki pokry­
wał gruby, gęsty pancerz śmieei, a rozdeptany i skamie­
niały na ostrym mrozie potok brudu wił się, lśniąc kos­
micznym blaskiem w poświacie zapadającego zmierzchu.
Było tu wszystko, od ogryzków jabłek po buciory, paski
do zegarków, guziki do płaszczy, pordzewiałe klucze,
wszystko, stwierdził spokojnie, co stanowi ślad bytności
człowieka, a jednak nie zdziwiło go to „lodowate ni'uze­
um pozbawionej celu obecności'', gdyż w swojej treści
nie różniło się od tego, co widział tu wcześniej, zasko­
czyło go tylko, jak ta śliska warstwa, niczym cień nieba
kosmicznym, srebrzystym światłem tępo fosforyzuje po­
między domami. Świadomość, gdzie się znajduje, dzia­
łała trzeźwiąco, nie utracił zdolności chłodnej oceny, im
dłużej się przyglądał, jak gdyby z góry obserwując ten
niesamowity labirynt brudu, tym bardziej był przekona­
ny, Że nie może posądzać „kolegów na ziemi'', iż mają
udział w tym monumentalnym, bezbłędnym zniszcze­
niu, którego nawet jeszcze nie dostrzegli, ani podejrze­
wać istnienia jakiegoś „społecznego spisku". Jak gdyby
rozwarła się ziemia, pokazując, co znajduje się pod mia-

168
stem, a ulice - uderzył laską w chodnik w bramie - po­
kryło ohydne bagno brudu wyciekającego spod cienkiej
warstwy asfaltu. Trzęsawisko na bagnie, pomyślał sobie
Eszter, ideowe podwaliny istniejącego stanu rzeczy, i pa­
trzył tylko na nieruchomy potok, przez chwilę wydawa­
ło mu się, że widzi jak zapadają się w nim domy, drze­
wa, latarnie i słupy ogłoszeniowe. Czy to właśnie, zadał
sobie pytanie, jest Sąd Ostateczny? Żadnych trąb, ryce­
rzy, bez najmniejszego hałasu, w spokoju i w ciszy po
prostu pochłoną nas śmieci? „Wcale - Eszter poprawił
szalik - niezaskakujący to koniec", i tak, postawiwszy
kropkę nad i, uznał, Że to już finał poszukiwań i Że
mogą iść dalej. Ale już sama myśl, że z betonowego wej­
ścia do bramy musi zrobić krok na bagienne moczary
chodnika, odebrała mu pewność, zimna, trwająca w bez­
ruchu galareta piekielnych namułów wydawała się zara­
zem gruba i cienka jak błona, niesamowicie twarda
i krucha, niczym jednodniowy lód załamujący się pod
pierwszym krokiem. Gruba i nieprzenikniona dla jego
świadomości, czującej, że to, co jest przed nim, stanowi
tylko powierzchnię jakiejś niezmierzonej masy, i cienka
jak błonka - dla ciała obawiającego się, że nie utrzyma
naporu, i podczas gdy bił się z myślami, pozostać
w miejscu czy ruszyć naprzód, postanowił ze wstrętem,
Że „z powodu nadzwyczajnych okoliczności" w dużej
mierze uprości metodę, jaką zaproponowała mu Eszte­
rowa, i przekaże listę pierwszemu nadarzającemu się
przechodniowi, żeby załatwił to firmowane jego imie­
niem - w zaistniałej sytuacji w y j ą t k o w o c h y b i o ­
n e p r z e d s i ę w z i ę c i e , wraz ze wszystkimi organiza-

1 69
cyjnymi szczegółami, on bowiem ze względu na stan
zdrowia musi, o ile to możliwe, natychmiast wycofać się
z tej zastygłej lawy księżycowego śmietniska. Jednak na­
dzieja, że kogokolwiek spotka, była nikła, bowiem w alei
barona Beli Wenckheima „organiczne życie'', czy Życie
w ogóle, reprezentował jeden jedyny gatunek, mianowi­
cie Żywotny nar�d koci, którego mięciutko stąpający
członkowie, zbici w mniejsze i większe grupki, leniwie
łazili pośród pozbawionych swojej pierwotnej treści, ni­
czym niepotrzebnego ciężaru, a dla nich wiele obiecują­
cych zamarzniętych przedmiotów. Koty były tłuste
i najwyraźniej zdziczałe, wydawały się przedstawicielami
gatunku, który na skutek korzystnych zmian, zbudzony
z długiego snu, powraca do swojej prastarej natury dra­
pieżnika, świadkowie i władcy przepowiadanego - ale
wydaje się: przeciągającego się w nieskończoność -
zmierzchu, nowi włodarze miasta, w którym „w kwestii
ogólnego rozwoju, widoczny był duży postęp". Koty
najwyraźniej niczego się nie bały i w dodatku demon­
stracyjnie dawały temu wyraz, sfora znajduj_ąca się w po­
bliżu, a wśród niej kot, który z połową szczura w pysku
najwidoczniej nie cierpiał głodu, zuchwale i bezczelnie
rozważając szansę na prawdziwy łup, zbliżył się do nich
- dwóch odpoczywających przedstawicieli gatunku
swych byłych panów. Eszter nie zwracał na nie uwagi,
wprawdzie gdy je spostrzegł, wykonał ręką ruch, który
miał je odstraszyć, i choć nie udało mu się przepędzić
bezczelnej i najedzonej po uszy zgrai, pozbawionej już
teraz siły uprzedniej przewagi, zdołał zmusić koty do
powolnego odwrotu, wszystko jednak wskazywało, że

1 70
nie udało mu się od nich uwolnić; kiedy przestali odpo­
czywać (co rozstrzygnęło się w zmaganiach pomiędzy
pozostaniem w bramie a ruszeniem z miejsca) i udali się
w stronę hotelu Komló, koty, zamiast, „wyczuwając
zwierzęcym instynktem zmieniony układ sił", umknąć,
jeszcze przez długi czas szły ich śladem, aż wreszcie -
gdy Valuska wstąpił do hotelu, by wziąć do menażki
obiad dla Esztera - znudziły się, zaprzestały pościgu
i węsząc, rozproszyły się wśród stert świeższych śmieci,
zaczęły łazić pomiędzy resztkami mięsa, kurzych kości
i żywych szczurów. Jak gdyby niedawno odbył się tu
ludowy festyn, groźne kawałki szkła z potłuczonych
butelek po palince walały się przed zamarłym w ciszy
wejściem do hotelu, z drugiej strony - przodem do pas­
manterii Schustera - niczym powalony na kolana, tkwił
na osiach rozbity, wypatroszony ze wszystkiego auto­
bus, kiedy Valuska wrócił do Esztera i wraz z nim do­
szedł do kawiarni Otthon, Eszter zobaczył słynną lipę
(tę, co znudzona wieczną wspinaczką opuściła ziemię,
niczym nieszkodliwy olbrzym rozłożyła się skosem
w wąskim korytarzu uliczki Hetvezer), tę samą, o której
kiedyś opowiadała mu Harrerowa, i wtedy, pewnie pod
wpływem wszystkiego, co zobaczył, ale w rzeczywistości
mając na myśli tylko śmieci i nie spuszczając z nich
wzroku, zapytał swego towarzysza: „Powiedz mi, przy­
jacielu, czy pan widzi to samo co ja?" Ale myśl, Że znaj­
dzie w nim kogoś, kto podzieli jego wzburzenie, okazała
się daremna, i choć wypowiadając pierwsze słowo, wie­
dział, że tak właśnie się stanie, Że nie osiągnie swego
celu, po chwili konsternacji (właściwie nie miał pew-

171
ności: kto jest skonsternowany, on sam czy Valuska)
z błyszczących oczu Valuski z łatwością odczytał, że ten,
skończywszy opowieść o swoich porannych wizjach, jest
już zajęty czymś zupełnie innym, i rzeczywiście, pomy­
ślał Eszter, skoro dotychczas nic nie zauważył, gdyż
przywykł do scenerii swej bezkresnej wędrówki, dlacze­
go właśnie teraz miałby w tej potworności dostrzec coś
nadzwyczajnego, teraz, kiedy błyszczące oczy Valuski
zdradzały, Że przeżywa tę żałobną drogę - jak gdyby
była odświętnym, podniosłym wydarzeniem, jak gdyby
wypaczenie fałszywej perspektywy słabości i zaskoczenia
tłumaczyło, Że on, Eszter, znacznie później dostrzegając
i uświadamiając sobie własną pomyłkę, na dawnym
miejscu odnalazł miasto upiorów. Od chwili gdy wyszli
z domu, wszystkie siły skoncentrował na skrupulatnym
obejrzeniu i nazwaniu sytuacji, nie słyszał, co mówi ten
drugi, a nawet jego obecność odczuwał jedynie dlatego,
Że trzymał go pod rękę, teraz jednak, nagle, o wiele póź­
niej zrozumiał, Że całą uwagę skupił na jednej osobie, na
Valusce, jego wielkim, ciężkim płaszczu, jaki mają listo­
nosze, czapce i wesoło kołyszącej się menażce. Dotych­
czas niesłusznie sądził, Że ma do czynienia z nieuleczal­
nie chorym, ale funkcjonującym społeczeństwem, i nie
przyszło mu nawet do głowy, Że surowy, powtarzający
się każdego ranka i każdego wieczora porządek „aniel­
skiej obecności", podobnie jak jej zaplanowana i nie­
zmienna codzienność, jest dziełem Valuski, ani że coś
może zagrozić szczególnej, choć naturalnej regularności
odwiedzin młodego przyjaciela, i po raz pierwszy od
dnia, w którym się poznali, tego nie bez powodu szcze-

172
gólnego dnia, po wyjściu z kawiarni Otthon, na myśl
o nieświadomej odwadze przyjaciela ogarnęła Esztera
głęboka obawa. Ujrzeć miejsce zamieszkane przez czło­
wieka w jego skończonej, ostatecznej formie, zrozumieć
je i sobie wyobrazić, podczas gdy właściwie nie wie, gdzie
jest ani co mu zagraża, ta naiwna, zapatrzona w swój
gwiezdny świat istota („Niczym zapamiętały w locie, de­
likatny, rzadki motyl w płonącym lesie") krążyła dniem
i nocą po tym śmiertelnie niebezpiecznym śmietnisku,
zrozumieć to oznaczało dla Esztera uświadomić sobie,
Że to nie on potrzebuje pomocy drugiego człowieka,
lecz jego wierny towarzysz, i postanowił w jednej chwili,
że jeśli uda im się dotrzeć do domu, nigdy więcej nie
pozwoli Valusce się oddalić. Przez całe lata żył w prze­
świadczeniu, Że choć w myślach odrzucił świat, któremu
brakowało racjonalności i dobrego smaku, świat ten
może być oceniany w kategoriach racjonalności i dobre­
go smaku, teraz jednak, kiedy z ulicy Hetvezer wszedł
w martwą ciszę ulicy Varoshaz, pojął, że jasnym rozu­
mowaniem, upartym trwaniem przy tak zwanej „ocenie
opartej na zdrowym rozsądku" niczego tu nie wskóra,
bo choć dotychczas miasto będące dla niego światem
nie utraciło swojej zbrodniczej prawdziwości, teraz ta
straszliwa, surowa prawdziwość znikła z niego na za­
wsze. A Eszter, mimo prób, musiał pogodzić się z tym,
Że nie uda mu się niczego osiągnąć swoimi zwykłymi,
błyskotliwymi sposobami, zdania bowiem, które budo­
wał, i w ogóle wyższość rozumu i pycha całkowicie stra­
ciły tu sens, słowa zgasły, niczym światło w rozładowa­
nej latarce, a przedmioty, do których się to znaczenie

1 73
odnosiło, wraz z ciężarem pięćdziesięciu lat rozpłynęły
się w nicości, by dać miejsce nierzeczywistej dekoracji
tego Grand Guignol, w którym każde rozsądne słowo
i każda rozsądna myśl są żenująco nieważne. Z takim
światem, w którym znikło „jak" i „jak gdyby" z począt­
ku wypowiedzi, z pustym imperium, które szykuje się,
by zmieść z powierzchni ziemi błąkających się po niej,
nie z powodu niezrozumienia czy sprzeciwu, ale dlate­
go, że do niego nie pasują, no, z taką „rzeczywistością",
pomyślał Eszter z obrzydzeniem i pogardą, o n n i e
m a n i c w s p ó 1 n e g o - choć w tym momencie
trudno byłoby mu zaprzeczyć, Że błądzić w tym labiryn­
cie i wygłaszać podobnie nadęte prawdy to nic innego
jak żałosny wybryk. A jednak to robił, by potem, w miej­
scu kolejnego odpoczynku, przy budce z gazetami na
ulicy Varoshaz jego przyjaciel, źle go zrozumiawszy,
w odpowiedzi na jego wzburzony głos odrzekł, 'aby go
uspokoić, że zna przyczynę „dziwnie wyludnionych
ulic", i zaczął coś gorączkowo tłumaczyć, od tej chwili
Eszter myślał tylko o tym, Że kiedy wszystko się skoń­
czy, a oni się stąd wydostaną, najlepiej będzie, jak zaba­
rykadują się w domu przy alei Wenckheima. Już go nie
interesowało, co się tu dzieje, ani co poza śmieciami
może jeszcze się przytrafić, nic go nie interesowało, nie
interesowało go nawet, by, „nim cały ten teatr się skoń­
czy'', wyprowadzić na bezpieczniejszy grunt tego, który
znalazł się tu przez przypadek; ukryć, schować w domu
niczym „spokojną melodię w hałasie", żeby nikt nie
mógł go znaleźć, kołatała w nim myśl, ukryć, niczym
ostatnią pamiątkę po tym, Że kiedyś, dawno temu,

174
naprawdę istniała przynajmniej jedna, zbłąkana, „wzru­
szająca, samotna, poetycka dusza". Jednym uchem słu­
chał Valuski opowiadającego z zachwytem, co przy­
darzyło mu się w południe "'" mianowicie historii
o wielorybie na placu Kossutha, co przyciągnął nie tyl­
ko mieszkańców, ale także, jak twierdził może z lekką,
choć wybaczalną przesadą naoczny świadek, „setki
mieszkańców z okolic miasteczka" - lecz naprawdę sku­
piony był na jednym, ile czasu potrzeba, by „w razie
grożącego niebezpieczeństwa" przekształcić budynek na
rogu bulwaru w twierdzę. „Tam są wszyscy!" - oświad­
czył Valuska, gdy szli bulwarem w stronę narożnej sie­
dziby Wodociągów, ostatnimi czasy śmieszących swoją
nazwą, i zaczął gorączkowo się rozwodzić, jak wielkim
przeżyciem będzie obejrzenie razem tego niesamowite­
go olbrzyma, Że to będzie ukoronowanie ich spaceru,
jednak opowieść o rozebranym do podkoszulka cyrkow­
cu z. nosem boksera, wielogodzinnym oczekiwaniu tłu­
mu zgromadzonego na Rynku, zdumiewających roz­
miarach wieloryba i jego więcej niż bajkowym wyglądzie
nie tylko otrzeźwiła Esztera, ale okazała się oliwą dola­
ną do ognia, gdyż to, co widział, wzbudziło w nim po­
dejrzenie, Że ten upiorny potwór już przez sam fakt
swego istnienia zwieńczy (w niedalekiej przyszłości!) nie
ich rozpaczliwy spacer, ale „przygotowanie na coś całko­
wicie nieprzewidywalnego". Jeżeli w ogóle, dodał zmę­
czony, ten potwór tam jest, a zgromadzona publiczność
i cyrkowiec o nosie boksera istnieją nie tylko w wyobraź­
ni jego zrozpaczonego towarzysza, zapełniając jej niewy­
tłumaczalną pustkę, i wspaniała produkcja to nie tylko

175
plakaty rozlepione na ścianie zakładu kuśnierskiego, na
których ktoś tuszem, czy raczej palcem umoczonym
w atramencie namazał WIECZOREM KARNAWAŁ,
kiedy bowiem rozglądał się wokół, wszystko mówiło
mu, że w tej pustce Żywymi istotami są, poza wałęsający­
mi się kotami, tylko oni dwaj - o ile, zauważył z goryczą
Eszter dla określenia ich żałosnego stanu można się
uciec do tak mało precyzyjnych uproszczeń. Nie mógł
bowiem zaprzeczyć, Że obydwaj stanowili w tym mo­
mencie dziwaczny widok, powoli ciągnąc się wzajem
w stronę narożnego budynku Wodociągów, gdy walczy­
li o każdy metr pokonywany na skrzypiącym mrozie,
w istocie rzeczy do złudzenia przypominali dwie istoty
nie z tego świata, kroczące po omacku, a nie zacnego
mężczyznę w towarzystwie oddanego pomocnika, któ­
rzy idą, by zachęcić mieszkańców do udziału w akcji
porządków w mieście. Musieli zgrać swoje ruchy, qopa­
sować dwie różne prędkości, a raczej dwa rodzaje bez­
władności, o ile bowiem każdy ruch Esztera po tej za­
gadkowo lśniącej ziemi mógł być jego ostatnim ruchem,
a jego chód był powolnym zatrzymywaniem się, to Va­
luska, choć miał nieodpartą potrzebę zwiększenia tem­
pa, musiał się opanować, by - wiedząc, jak bardzo Eszter
jest od niego zależny - nie dać mu odczuć, Że jest dla
niego wielkim ciężarem, silniejsze jedynie siłą własnego
entuzjazmu, wsparte na jego lewym ramieniu, tracące
równowagę ciało. Nie bez słuszności można by też
stwierdzić, Że „Valuska ciągnie Esztera", a „Eszter po­
wstrzymuje Valuskę", ale niepodobna było oddzielić od
siebie ich kroków, gdyż różny charakter ich chodu, ina-

1 76
czej rozłożony rytm bądź jego brak scalał w jednolity
ruch ich nierówne, niepewne, żałosne posuwanie się do
przodu, wczepieni w siebie, skazani jeden na drugiego,
przestawali być oddzielnym Eszterem i Valuską, a ich
dwie oddzielne osoby stapiały się w dziwaczną postać.
Osobliwie złączeni, z trudem posuwali się naprzód, jak
Eszter złośliwie spuentował: „niczym duchy z zaświa­
tów pozbawione sił w diabolicznym śnie'', dwa cienie,
zbłąkany demon, wsparty na lasce oraz na ręce tego dru­
giego, który wesoło wymachiwał prawą ręką z menażką;
gdy szli przez zielony skwer przed Wodą, a potem
wzdłuż opustoszałego budynku Robotniczej Kasy Zapo­
mogowej, wyglądali jak upiory, toteż trzej osobnicy,
którzy właśnie wyszli z Kasyna Obywatelskiego znajdu­
jącego się obok Fabryki Pończoch i w których wcale nie
było więcej Życia, do chwili, gdy ich rozpoznali, stali jak
rażeni piorunem, Że pod postacią przeraźliwie powoli
zbliżającego się upiora spadnie na nich niezasłużony
wyrok. „Trzech śmiałków!'', odezwał się Eszter (przez
wzgląd na swego towarzysza nie kończąc zdania: „Czy
tu poza nimi jeszcze ktoś został...") do Valuski, który
ciągle jeszcze opowiadał o wielorybie, i wskazując na
szarą jak popiół grupę, wyjaśnił mu, co należy zrobić
w sprawie ruchu zainicjowanego przez Eszterową, po
krótkim odpoczynku przeszedł przez ulicę, z zamiarem,
by z godnością pokonać mętne fale ulgi i wyrażanego
mu szacunku i ale czynił to z taką samą niechęcią,
z jaką rozpoznał w nich Żywych ludzi, chciał bowiem,
właściwie dobierając słowa, wyjaśnić im, w czym rzecz.
„Musicie coś zrobić!'', zawołał znudzony powitaniami,

1 77
a kiedy uwolnił dłoń z ich rąk, jeden z nich, niedosły­
szący pan Madai - który wcale się nie wstydził, jak często
powtarzał („z punktu widzenia wymiany zdań"), że miał
zwyczaj bezlitośnie wrzeszczeć do ucha słuchacza - on,
jak się okazało, miał nieco odrębne zdanie w delikatnej
kwestii pytania „co?", podczas gdy dwaj pozostali zga­
dzali się z Eszterem bez reszty. Bez słowa komentarza
pominęli wstęp, w którym wyjaśniał, o co mianowicie
chodzi, uznali Esztera za pana sytuacji, pan Nadaban,
krępy rzeźnik, który swoje szacowne miejsce wśród naj­
ważniejszych obywateli miasteczka zawdzięczał „cichym
poematom'', oświadczył, że jeśli idzie o niego, pragnął­
by zwrócić uwagę tu obecnych na pożądaną teraz soli­
darność, tymczasem pan Volent, inżynier z fabryki
Bakancs, żarliwy ekspert od wszelkich technicznych
problemów, pokręcił głową, mówiąc, Że powinni kiero­
wać się zdrowym rozsądkiem - w przeciwieństwie do
pana Madaiego, który uciszając pozostałych, znowu po­
chylił się do ucha Esztera i ryknął na cały głos: „Za
wszelką cenę należy być czujnym, to jest, panowie, nasze
zadanie!" Żaden z nich nie wątpił, Że to, co teraz okre­
ślają mianem „czujności", „rozsądku" i „solidarności",
jest jedynie obiecującym wstępem do pełnego odpowie­
dzialności myślenia, i Że ledwie mogą się doczekać, by
wreszcie wyłożyć swoje niepodważalne argumenty,
a Eszter, choć poczuł wielką ulgę, Że przed wejściem do
Kasyna Obywatelskiego koło Fabryki Pończoch spotkał
przynajmniej tych trzech „Żywcem wziętych idiotów",
z łatwością przewidział, czego może się spodziewać, wyj­
dą bowiem na jaw skrajne różnice w poglądach wyzna-

178
wanych przez tych bohaterów z drżącymi nogami, i by
jak najszybciej oddać głos Valusce schowanemu za kół­
kiem trzech jegomości, wyprzedziwszy kolejny potok
słów, zaryzykował pytanie, na jakiej podstawie sądzą
(„Bo z waszych pełnych goryczy słów mogę się tego do­
myślać„." - dodał), Że rzeczywiście nadchodzi koniec.
Trzy spojrzenia skrzyżowały się ze sobą, pytanie Esztera
najwyraźniej ich zaskoczyło, gdyż żaden nie przypusz­
czał, Że Gyorgy Eszter, który - jak pamiętali - „dzięki
swoim nadzwyczajnym zdolnościom upiększał dziedzi­
ną sztuki nudną codzienność", człowiek przez wszyst­
kich otoczony wielkim szacunkiem albo, jak Nadaban
napisał w swoim poemacie, „alfa i omega naszej szarej
rzeczywistości", właśnie on, jak widać, o niczym nie wie
- wystarczyła jednak tylko chwila, by znając naturę Esz­
tera, człowieka uciekającego od zgiełku świata i jak każ­
da istota bogata duchem zawsze roztargnionego, z ła­
twością się domyślili, czym tłumaczy się taki brak
informacji, nie bez dumy zauważyli też, Że, jak widać,
znowu właśnie oni trzej stali się szczęśliwymi wybrańca­
mi losu, którzy ten żywy pomnik obdarzą wiedzą o zło­
wieszczych przemianach, jakie stały się udziałem ich
miasta. Zaopatrzenie w towary stało się całkowicie nie­
regularne, szkoły i urzędy przestały funkcjonować - mó­
wili, przerywając sobie nawzajem - a kłopoty z ogrzewa­
niem mieszkań, z powodu braku węgla, przybrały
przerażające rozmiary. Nie ma lekarstw, skarżyli się stra­
pieni, nie jeżdżą autobusy i samochody, a dziś rano, co
ostatecznie przypieczętowało ich los, przestały działać
telefony. W dodatku, odezwał się z goryczą w głosie pan

1 79
Volent, i na domiar złego, wykrzyknął pan Nadabin,
i jak gdyby tego wszystkiego było mało, wrzeszczał pan
Madai, przyjeżdża ten cyrk, by pozbawić nas resztek na­
dziei, Że wszystko wróci do normy, a w mieście zapanu­
je porządek, cyrk z jakimś okropnym, wielkim wielory­
bem, którego lekkomyślnie tu wpuściliśmy i z którym
teraz już nie możemy nic zrobić, bo ubiegłej nocy, ści­
szył głos pan N adabin, ta dziwaczna i nadzwyczaj po­
dejrzana, przytaknął pan Madai, złowieszcza kompania,
zmarszczył brwi pan Volent, niestety przyjechała na
plac Kossutha. Nie zwracając uwagi na Valuskę, który
patrzył na nich zmieszany i smutny, zwrócili się do Esz­
tera, iż bez wątpienia chodzi tu o jakiś nikczemny, prze­
stępczy spisek, choć trudno powiedzieć, co to wszystko
znaczy i jakie naprawdę są fakty. „Tam jest co najmniej
pięćset osób!" - stwierdzili i zaraz zaczęli opowiadać, Że
trupa jest właściwie tylko dwuosobowa, a o atrakcji mó­
wili, Że to coś najbardziej przerażającego, co kiedykol­
wiek widzieli, i Że to jedynie pretekst dla jakiejś bliżej
nieokreślonej hołoty, by z nadejściem nocy rzucić się na
spokojnych mieszkańców miasteczka; powiedzieli, Że
wieloryb jest sprawcą tego wszystkiego, aż wreszcie ktoś
wspomniał o jakichś „ciemnych typach", którzy „już łu­
pią miasto", wszyscy stali na placu w bezruchu, Eszter
wreszcie stracił cierpliwość i podniósł rękę, dając znak,
że chce coś powiedzieć. Ludzie się boją, wtrącił szybko
pan Volent, ale przecież nie możemy czekać bezczynnie,
złapał go za słowo pan Nadaban, aż zaskoczy nas kata­
strofa. Tu są dzieci, do oczu napłynęły panu Nadabino­
wi łzy, płaczące matki, załamał się bas pana Madaiego,

1 80
a to, co nam wszystkim najdroższe, ciepło domowego
ogniska, spuentował wzruszony do głębi pan Volent,
jest wystawione na niebezpieczeństwo. Wprawdzie moż­
na było sobie wyobrazić, do czego; gdyby coś temu nie
przeszkodziło, byłby zdolny ten spiskujący przeciw mia­
stu żałobny chór, ale tego już się nie dowiedzieli, bo gdy
wszyscy zamilkli, Eszter, w ułamku sekundy, zabrał głos
i mając na względzie ich zszargane nerwy oraz dla uła­
twienia dostosowując swe słowa do nastroju ich trojga,
oświadczył, Że owszem, istnieje rozwiązanie; że zdeter­
minowany człowiek nigdy nie traci nadziei, a wszystko
może jeszcze zmienić się na lepsze. Krótko i bez zbęd­
nych komentarzy przedstawił im zasady akcji CZVSTE
PODWÓ RKO, PORZĄDNY DOM, która, tu na chwilę
powiódł wzrokiem ponad ich głowami, w jego opinii
mówi sama za siebie, po czym, prosząc Valuskę, by za­
poznał szanownych panów ze szczegółami, polecił się
im jako „główny nadzorca odśmiecania" i „powszechny
strażnik śmieci", wyraziwszy przy tym przekonanie, Że
nie żywi najmniejszych wątpliwości co do sukcesu, jaki
oni trzej odnoszą w organizacji tej akcji. Z trudem do­
czekał, aż Valuska skończy i, przekazując listę, możliwie
najdokładniej objaśnił, co mają robić; kiedy wreszcie
Valuska zamilkł, pomachał mu dłonią na pożegnanie
i obrócił się na pięcie, pozostawiając wszystkich, by już
bez niego zastanowili się nad tym, co usłyszeli. Był pe­
wien, Że celny pomysł Eszterowej trafił na dobry grunt,
a jemu nie pozostało już nic więcej niż wymazać z pa­
mięci te długie piętnaście minut i wyjść tak szybko,
Że trzej mężczyźni, zaskoczeni jego błyskawicznym

181
zniknięciem, natychmiast oprzytomnieli i wybuchli
zgodnie: „Tak, wznieść się! Wspaniała myśl! Solidar­
ność!... Rozsądek!... Czujność - to jest najważniejsze!",
ale on tego nie usłyszał i czerpiąc siły z niewielkiej po­
ciechy, Że nadludzkim wysiłkiem udało mu się wyzwolić
od nadmiernego ciężaru, wrócił do niejasnego jeszcze
planu i starał się z największą dokładnością przemyśleć,
co powinien teraz zrobić. Wiedział, Że do żony musi na
czas dotrzeć wiadomość o „udanym przeprowadzeniu
akcji" („A przecież już za kilka minut czwarta"), w prze­
ciwnym razie spełni swe groźby; położył więc kres wysił­
kom Valuski oszołomionego stekiem bzdur, które usły­
szał, i za wszelką cenę chciał udowodnić, Że obawy przed
cyrkiem są całkowicie bezpodstawne - oświadczył więc,
Że „w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku" teraz
pójdzie do domu, przedtem jednak - tu spojrzał tajem­
niczo na Valuskę i nie zdradzając mu, co planuje, gorą­
co poprosił, by kiedy tylko wykona na ulicy Honved
powierzone mu zadanie, natychmiast do niego przy­
szedł. Valuska oczywiście protestował, Że nie puści go
samego w taki mróz, nie mówiąc już o tym, co „stanie
się z wielorybem". Eszter musiał więc zdradzić kilka
szczegółów swojego zamysłu, tak aby nie wyjawiając do
końca przedsięwziętej taktyki, uspokoić Valuskę, Że nie
ma powodu do obaw. „Spójrz, mój przyjacielu - rzekł
- nie twierdzę, Że kocham mróz niepodzielnie panujący
nad nami, ani też, Że moje życie w tym miejscu to dra­
mat mojej przywykłej do tropików natury, zmuszonej
do egzystencji w krainie wiecznych śniegów, bo jak
wiem, śniegu nie ma i już nigdy nie będzie - więc dajmy

1 82
temu spokój. Ale możesz się nie obawiać, Że te kilka
metrów, które dzieli mnie od domu, mogę przejść sam,
nawet na takim zimnie. I coś jeszcze: nie żałuj - dodał
- że dziś nie było nam dane zwieńczyć naszą pamiętną
przygodę. Z przyjemnością poznałbym tego, komu ją
zawdzięczam, ale jak sam widzisz, musimy to porzucić.
Zobaczyć punkt - uśmiechnął się do Valuski - w któ­
rym sam chętnie zatrzymałbym się w rozwoju, to, mój
przyjacielu, szczęśliwa i radosna chwila, ale spacer mnie
zmęczył, więc sądzę, że spotkanie z twoim wielorybem
trzeba odłożyć do jutra ... " Głos Esztera brzmiał inaczej
niż zwykle, a on sam wiedział, jak bardzo słychać, Że
usiłuje powiedzieć coś zabawnego, w jego słowach kryła
się obietnica, Valu ska, acz niechętnie, jednak przystał
na propozycję, a Eszter w drodze do domu mógł spo­
kojnie rozmyślać nad ich wspólną przyszłością. By
oprzeć się niszczącej namiętności Harrerowej, owładnię­
tej manią sprzątania, żeby doprowadzić dom do stanu,
w którym da się w nim zamieszkać, wystarczy zabaryka­
dować bramę i zabić okna deskami, i ta miła świado­
mość pozwoliła jego myślom skupić się na tym, jak bę­
dzie wyglądało ich życie we dwóch. Valuskę, Eszter
stąpał ostrożnie po grząskim bagnie, umieści w pokoju
obok salonu, żeby był blisko, możliwie jak najbliżej, wy­
obrażał sobie „spokój wspólnie spożywanych śniadań"
i „ciszę spokojnych wieczorów'', jak sobie siedzą w głę­
bokiej zadumie, po południu parzą kawę, a na obiad,
przynajmniej dwa razy w tygodniu, jedzą coś ciepłego,
on jak zawsze polemizuje z opowieściami o gwiazdach,
snutymi przez młodego przyjaciela, i nic a nic nie

183
obchodzi ich, czy świat, tam za oknem, cały ten tonący
śmietnik w ogóle jeszcze istnieje. Eszter wiedział o tym
i nawet czuł się lekko zażenowany, Że snując plany,
dziwnie się rozczula, kiedy jednak rozejrzał się wokół
i przypomniał sobie, na jaką wystawiono go próbę,
uznał, że osłabienie organizmu na skutek przejść („Dla
takiego starego człowieka jak ja... ) wystarczająco go
"

usprawiedliwia. Wziął od Valuski zimną jak lód menaż­


kę i kazał mu obiecać, Że jak tylko skończy, natychmiast
przyjdzie do domu, dał mu na drogę kilka rad i stracił
Valuskę z oczu.
Stracił go z oczu, ale choć Eszter zniknął za domami,
Valusce wydawało się, Że ciągle jeszcze widzi swojego
ukochanego mistrza. Obecność Esztera, historia godzi­
ny spędzonej na ulicy przez skupionego do granic wy­
trzymałości Valuskę pozostawiła w obrazie miasta głę­
boki ślad, którego nie były w stanie przysłonić największe
nawet budynki. Wszystko mówiło, Że tu był, a na myśl,
Że jest gdzieś w pobliżu - gdziekolwiek spojrzał, wszyst­
ko mu go przypominało - i przesuwając o dobrych kil"
ka minut moment rzeczywistego rozstania, spowolniał
bieg nadzwyczajnego wydarzenia, by zyskać możliwość
odprowadzenia go do domu przy alei Wenckheima,
odetchnąć z ulgą i powiedzieć: spacer, „nieoczekiwana
i wspaniała, choć niewolna od smutku przechadzka po
mieście z panem Eszterem" dobiegła szczęśliwego koń­
ca. Być obok niego, kiedy wychodzi na korytarz, być
obecnym, gdy stawia pierwsze kroki, podążać za nim jak
cień, gdy się wie, jak dla oczekiwanego od dawna wy­
zdrowienia ważne jest, by (tak jak od dawna mieli na­
dzieję) wyszedł z domu; na samym początku, kiedy szli
z salonu do bramy, dla Valuski, dumnego świadka, była
to wielka radość i - jak sądził - niczym niezasłużone

1 85
wyróżnienie; tymczasem określenie ich drogi przez mia­
sto jako „przechadzki niewolnej od smutku" zbyt mało
mówiło o tym, co naprawdę się wydarzyło, a myśl, Że
dla starego przyjaciela każdy krok jest cierpieniem, psu­
ła pierwotną radość „dumnego świadka", a na jej miej­
sce pojawił się przygnębiający smutek. Od chwili gdy
Eszter wstał i wreszcie opuścił zaciemniony zasłonami
pokój, Valuska sądził, Że będą mogli świętować jego po­
wrót do zdrowia i odzyskaną radość życia, po kilku me­
trach stwierdził jednak, że tego popołudnia, zamiast
nadziei, zyskał wiedzę, w jak ciężkim stanie jest chory,
i ta przerażająca perspektywa - że ponowne zjawienie się
wśród ludzi i wyprawa, którą podjął, aby zorganizować
akcję czystości, nie będzie pierwszym krokiem na dro­
dze powrotu do świata, lecz pożegnaniem z nim, rezyg­
nacją i ostatecznym odrzuceniem - po raz pierwszy,
odkąd się znali, napełniła Valuskę głębokim smutkiem.
Przeraziło go, że Eszter na świeżym powietrzu źle się
poczuł, ponieważ jednak od niepamiętnych czasów,
a zwłaszcza przez ostatnie dwa miesiące nie wychodził
z domu, było to w pewnym sensie zrozumiałe, kiedy
jednak krok po kroku wychodziło na jaw, Że zarówno
fizyczne osłabienie pana Esztera, jak nerwowe napięcie
w mieście weszły w dramatyczną fazę, okazało się, że
Valuska nie jest na to przygotowany i w dodatku uważa
to za grzeszną nieuwagę, przyprawiającą go o poczucie
winy. Miał poczucie winy i wyrzuty sumienia z powodu
głupiej lekkomyślności, Że nie dostrzegłszy, jaka napraw­
dę jest sytuacja, oszukiwał się nadzieją na rychłe wyzdro­
wienie Esztera, obwiniał się, Że jeśli podczas tej męczącej

186
pieszej wędrówki jego towarzyszowi coś się stanie, bę­
dzie to tylko i wyłącznie jego wina, wreszcie czuł niewy­
tłumaczalny wstyd, że w szacownej, wspaniałej postaci
widzi jedynie zmęczonego starego człowieka, który tyl­
ko dlatego nie może zdecydować się na jedno jedyne
rozsądne rozwiązanie, by natychmiast wrócić do domu,
Że złożył Eszterowej jakąś tam obietnicę. Musieli więc
iść, pan Eszter, nawet nie kryjąc, że zdany jest na Va­
luskę, bez słowa wziął go pod ramię, dając tym znak, że
jest tego w pełni świadom, Valuska zaś uznał, Że skoro
już tak się stało, nie może zrobić nic więcej niż spróbo­
wać odwrócić uwagę przyjaciela opowiadaniem o tym,
o czym gdzieś koło drugiej z taką radością mu oznajmił.
Mówił o wschodzie słońca, o księżycu, którego każdy
szczegół i zakątek zbudził się do Życia w świetle dzisiej­
szego świtu, mówił, mówił, ale jego wypowiadane bez
należytej uwagi słowa nie miały smaku. Valuska bowiem,
chcąc nie chcąc, patrzył na świat oczyma tego drugiego
i bezustannie podążał za wzrokiem pana Esztera, z co­
raz większą też bezsilnością stwierdzał, Że gdziekolwiek
spojrzy, zamiast przejawów jego bezcennych myśli zoba­
czy tylko potwierdzenia swoich ponurych przeczuć.
W pierwszej chwili wierzył jeszcze, że jego przyjaciel,
wyzwoliwszy się z domowego aresztu, naturalnym bie­
giem rzeczy odzyska dobry humor i siły, a jemu uda się
sprawić, by „zamiast na szczegółach skupił się na cało­
ści", kiedy jednak dotarli do Komló, dla Valuski stało
się jasne, że nie uda mu się zamaskować szczegółów -
nim dostrzeże je Eszter - pod coraz bardziej pozbawio­
nymi treści zdaniami swej smutnej historii, postanowił

187
więc, Że lepiej zrobi, gdy będzie milczał, a trudy dalszej
drogi osłodzi mu cichym, lecz szczerym współczuciem.
Ale i ten zamiar spełzł na niczym, wszak gdy tylko wy­
szedł z hotelu, gdzie w kolejce po obiad posłyszał strasz­
ne wieści, jeszcze rozpaczliwiej zaczął wyrzucać z siebie
słowa. Ś ciśle mówiąc, nie przeraziła go potworna wieść
o „barbarzyńskiej grupie na Rynku", o której mówiono
w kuchni, że kilka minut po dwunastej ukradła czy ra­
czej brutalnie zniszczyła cały zapas alkoholu w Kornló,
w to Valuska po prostu nie uwierzył i uznał za przygnę­
biający przejaw „zastraszającej sarną siebie wyobraźni"
oraz „strachu i obaw szerzących się jak epidemia", nie­
mniej zaskoczyło go coś, co zauważył dopiero teraz, gdy
z pełną menażką spieszył do pana Esztera: na korytarzu,
w holu i na chodniku przed hotelem leżały sterty potłu­
czonego szkła. Nie wiedział, co o tym myśleć, a w odpo­
wiedzi na racjonalne pytanie pana Esztera, po chwili
wahania zaczął opowiadać o wielorybie, potem - kiedy
szczęśliwie skończywszy załatwiać sprawy z panem Ma­
daim, zawrócili ku dornowi, wbrew wszelkim obawom,
jakie wzbudzał wieloryb, zaczął uspokajać Esztera i nie
da się ukryć, również samego siebie, bo choć był przeko­
nany, Że wystarczy jeden rozsądny gest ku niebu, a Życie
wróci na właściwe tory, nie potrafił zapomnieć posłysza­
nych w kuchni zdań (szef kuchni powiedział, Że „kogo
zmierzch zastanie na ulicy, ten ryzykuje życie"). Żeby ci
„mili, porządni ludzie", z którymi przed południem
stał przez kilka godzin przed wozem cyrkowym, mieli
okazać się bandytami i wandalami, było według Valuski
zwykłym nieporozumieniem, które z powodu rozcho-

188
dzących się strasznych wieści, napawających lękiem na­
wet takich ludzi jak pan Nadaban, trzeba jak najszybciej
wyjaśnić, kiedy więc myślami odprowadziwszy pana
Esztera do rogu, wrócił z ulicy Varoshaz na Rynek,
pierwsze, co zrobił, to z gęstwiny ciągle jeszcze nieru­
chomo stojącego tłumu wybrał człowieka, z którym to
wszystko wyjaśni, bo poza lekkomyślnie rzuconym
stwierdzeniem szefa kuchni chodziły mu po głowie
własne myśli („ ... rozsądny gest ... jedno jedyne spokojne
ostrzeżenie!..."). Powiedział mu, co ludzie mówią, przy­
pomniał, w jakim stanie jest pan Eszter, dodawszy, Że
tego słynnego uczonego wszyscy powinni poznać, wy­
znał, jak bardzo się o niego martwi i Że zdaje sobie spra­
wę, jaka ciąży na nim odpowiedzialność, wreszcie prze­
prosił, Że może wyraża się niejasno, ale, dodał, tych kilka
minut przekonało go o przyjaznych uczuciach, jakie on
do niego żywi, więc z całą pewnością go zrozumie.
Zaczepiony mężczyzna nie odezwał się ani słowem, nie­
poruszony, od stóp do głów zmierzył Valuskę wzrokiem,
wreszcie - być może widząc jego przestraszoną minę -
uśmiechnął się, poklepał po ramieniu, wyciągnął z kie­
szeni butelkę palinki i Życzliwie mu podsunął. Valuska
przyglądał się bez słowa, ale zobaczywszy radość na jego
twarzy, pomyślał z ulgą, Że takiego gestu przyjaźni nie
wolno odrzucić, Że należy przypieczętować zawartą zna­
jomość, chwycił w skostniałe dłonie butelkę, odkręcił
zakrętkę i by zyskać zaufanie częstującego i. przekonać
go o „wzajemnie szczerych uczuciach", nie tylko spró­
bował, ale porządnie pociągnął z butelki. Odwaga miała
jednak swoją cenę, wyjątkowo mocna palinka przypra-

1 89
wiła go o gwałtowny atak kaszlu, upłynęło pół minuty,
nim powoli doszedł do siebie, by z zażenowanym
uśmieszkiem na ustach przeprosić za swoją słabość, ale
kolejne napady kaszlu dławiły w nim słowa. Było mu
wstyd, a w dodatku bał się, że w ten sposób stracił sym­
patię nowego znajomego, ale tak szczerze cierpiał, Że
szukając pomocy, niechcący uchwycił się stojącego obok
mężczyzny, co rozbawiło nie tylko jego rozmówcę, ale
także innych dokoła. Kiedy złapał oddech, już trochę
uspokojony opowiedział, Że pan Eszter, choć nie chce
się przyznać, pracuje nad wielkim dziełem, więc on, Va­
luska, choćby z tego powodu sądzi, Że powinni wszyscy
razem coś przedsięwziąć, by w domu przy alei Wenck­
heima zapanował spokój, i zwróciwszy się do nowego
przyjaciela, wyjawił, jak wielką radość sprawiła mu ta
rozmowa, jeszcze raz z wdzięcznością podziękował za
miły gest i z żalem oznajmił, że teraz - przy najbliższej
okazji wyjaśni dlaczego („A to ciekawa historia!") - musi
już iść. Musi już iść, pożegnał się Valuska, uścisnął dłoń
mężczyzny, tamten odwzajemnił uścisk, ale kiedy Valu­
ska chciał cofnąć dłoń, tamten nie puszczał (mówiąc:
„Opowiedz teraz, chętnie posłucham!"), musiał więc po­
wtórzyć wymówkę. Musi iść, z uśmieszkiem zakłopota­
nia usiłował wyzwolić się z nieoczekiwanie trzymającego
w kleszczach uścisku, ale ma nadzieję, że wkrótce znowu
się zobaczą, a gdyby mimo wszystko nie spotkali się na
ulicy, żeby go poszukał w Pefefferze, u pana Hagelmay­
era albo - patrzył z przestrachem, niczego nie rozumie­
jąc, na dłoń ściskającą jego rękę - niech zapyta kogokol­
wiek, bo jego, Janosa Valuskę, tu wszyscy dobrze znają.

1 90
Nie rozumiał, czego tamten od niego chce i co ma ozna­
czać ta przepychanka, i nigdy się nie dowiedział, bo
w tym samym momencie tamten puścił rękę Valuski
i, wraz z kilkusetosobowym tłumem stojącym na Ryn­
ku, odwrócił się z twarzą pełną napięcia w stronę wago­
nu. Valuska, korzystając ze sposobności, ciągle jeszcze
przestraszony tym osobliwym zatrzymaniem, szybko się
pożegnał i ruszył do przodu wśród stojących rzędem
ludzi - by po kilku krokach, kiedy tamten już zniknął
w tłumie, zatrzymać się na myśl, Że się pomylił, Że był
głupi i ze wstydem przyznaje: niepotrzebnie doszukiwał
się w niewinnych oznakach serdecznej przemocy czegoś
złego, a nawet nietaktownie tym podejrzeniem go ura­
ził. Najbardziej go dręczyło, że opacznie zrozumiawszy
ów pełen dobroci gest, w niewybaczalny sposób nie od­
wzajemnił jego przyjaźni, a wstyd, Że tak głupio się za­
chował, co najwyżej pomniejszał fakt, Że szybko opano­
wał nagły strach, jakim go przepełnił ten uścisk dłoni.
Nie wiedział, co w niego wstąpiło, Że za zrozumienie
i cierpliwość odpłacił niczym nieuzasadnionym bra­
kiem zaufania, a przecież jest mu winien wdzięczność
- ponieważ jednak z powodu informacji, z którymi spie­
szył do Eszterowej, nie miał czasu szukać go w stojącym
tłumie, zbliżywszy się powoli do miejsca, w którym zro­
zumiał powody powszechnego zainteresowania, ruszył
dalej ze stanowczym postanowieniem, Że kiedy tylko
znowu się spotkają, natychmiast naprawi swój błąd.
Wtedy na dworze już całkiem się ściemniło, wzdłuż uli­
cy paliły się latarnie, z tylnego wejścia do cyrkowego
wagonu sączyło się słabe światło, a ponieważ Dyrektor

191
stał z przodu, z drugiej strony wagonu widoczny był
jedynie zarys jego sylwetki. „To on", Valuska aż przysta­
nął, nie ulegało wątpliwości, Że to był on, nawet w tych
ciemnościach zdradzała go masywna sylwetka i nadzwy­
czajne wymiary, głośne w całym mieście, pod każdym
względem odpowiadające w istocie rozpowszechnianym
plotkom. By lepiej mu się przyjrzeć, Valuska, za­
pomniawszy na chwilę o niecierpiącym zwłoki zadani-u
i o wszystkim, co przed chwilą się wydarzyło, przedarł
się przez tłum wyjątkowo niespokojny od chwili poja­
wienia się Dyrektora, a kiedy już stanął całkiem blisko,
z ciekawości, by nie uronić ani jednego słowa, wspiął się
na palce i wstrzymał oddech. Dyrektor dzierżył w ręku
cygaro, miał na sobie sięgające kostek futro z kołnie­
rzem, a jego potężny brzuch, ubiór, niespotykanie sze­
rokie rondo kapelusza i ogromny podbródek, opadający
na finezyjnie zawiązany jedwabny szal, natychmiast
wzbudziły szacunek Valuski. Wydawało się oczywiste, Że
ten osobliwy mężczyzna zawdzięcza posłuch i szacunek,
jakim darzono go na placu nie tylko swej tuszy, lecz
także temu, że nawet na chwilę nikt nie zapominał, co
też jest jego własnością. Nieziemskość atrakcji, z jaką tu
przyjechał, przydawała jego osobie nadzwyczajnej wagi,
a Valuska patrzył na niego niczym na wyjątkową postać,
która ze spokojem panuje nad tym, co dla pozostałych
stanowi obiekt podziwu i strachu. Z cygarem w wypro­
stowanej ręce spoglądał na wszystkich z piedestału swej
niepodzielnej władzy i dziwnym zbiegiem okoliczności
tu, na placu Kossutha, uwaga wszystkich skoncentrowa­
na była na jednym, na grubym cygarze Dyrektora, wyda-

1 92
jącego się wszystkim człowiekiem, który cokolwiek by
robił, zawsze będzie żył w cieniu swego „światowej sławy
wieloryba". Wyglądał na zmęczonego, wyczerpanego,
jednak to nie codzienne kłopoty nadszarpnęły jego siły,
lecz jedna jedyna myśl - od dziesiątek lat męcząca, wy­
czerpująca czujność, Że w każdej chwili może go zabić
gigantyczna tusza. Długo nic nie mówił, zapewne czeka­
jąc, aż nastąpi całkowita cisza, wreszcie, kiedy umilkły
ostatnie szmery, rozejrzał się wokół i zapalił dogasające
cygaro. Grymas, który pojawił się na jego twarzy, gdy
z cygara buchnął kłąb dymu, wzrok, gdy powiódł wokół
świńskimi oczkami, wprawiły Valuskę w osłupienie,
gdyż twarz i oczy Dyrektora - choć dystans między nim
a Dyrektorem nie przekraczał trzech metrów - wydawa­
ły się patrzeć z bardzo daleka. „No, proszę!" - odezwał
się takim tonem, jak gdyby to było wszystko, co ma do
powiedzenia, albo jak gdyby chciał ich z góry uprzedzić,
by nie spodziewali się dłuższego przemówienia. Głębo­
kim, niskim głosem oznajmił, Że „na dziś to już koniec
przedstawienia", dodając: „do zobaczenia jutro po ot­
warciu kas", i Że z „podziękowaniem za niczym nie­
zasłużoną uwagę" „poleca swój zespół", a teraz już Żeg­
na się ze „wspaniałą publicznością". Spuściwszy rękę,
w której trzymał cygaro, powoli, ociężale zawrócił wśród
posłusznie rozstępującego się tłumu, wszedł po deskach
do wagonu i znikł im z oczu. Powiedział do nich zale­
dwie kilka słów, ale Valuska był zdania, Że to całkowicie
wystarczający dowód niezwykłości cyrku i niespotyka­
nej elegancji Dyrektora („ ... żeby dyrektor Żegnał się
z publicznością z takim szacunkiem"), i z odgłosów

1 93
rozmów wyłowił, że nie tylko on jeden czuje dla Dyrek­
tora wielki, choć niewolny od obaw podziw. Na począt­
ku, gdy hałas na Rynku stawał się coraz większy, sądził,
Że byłoby najlepiej, gdyby Dyrektor wrócił i w prostych
słowach opowiedział o fantastycznym potworze i o ca­
łym zespole, żeby sprawa nie wydawała się zebranym
coraz bardziej tajemnicza. Valuska stał w ciemnościach,
nie rozumiał, co mówią zebrani na placu ludzie, nerwo­
wo poprawiał na ramieniu pasek od torby, czekając, aż
wreszcie skończą szemrać, bo tak właśnie było, między
sobą. Nagle przypomniały mu się słowa szefa kuchni
i rozmowa przed Kasynem Obywatelskim, ale ponieważ
ludzie nie przestawali okazywać niezadowolenia, prze­
mknęło mu przez myśl, Że pozornie może nieuzasad­
nione obawy mieszkańców miasteczka wcale nie są
pozbawione podstaw. Ale nie miał czasu czekać, aż do­
biegnie końca szum niezadowolenia, albo sam zrozu­
mie, gdzie jest jego przyczyna, niestety, musiał iść, nie
rozumiejąc, co się dzieje, i nie zrozumiał nawet wów­
czas, gdy przedarł się przez tłum i doszedł do odchodzą­
cej od placu uliczki Honved. Nic nie rozumiał... nawet
kiedy znalazł się na chodniku prowadzącym do domu
Eszterowej„. na pustej uliczce„. wszystko mieszało mu
się w głowie, przede wszystkim wydarzenia, które nastą­
piły w ciągu dnia, że nie potrafił ich w sobie uporządko­
wać. Kiedy myślał o spacerze z panem Eszterem, było
mu smutno, kiedy myślał o mieście i o placu, przepeł­
niało go bolesne doznanie winy, Że nie zrobił tego, co
powinien, uczucia te przeplatały się z taką szybkością,
Że kiedy oddalił się od miejsca swoich codziennych raz-

1 94
myślań (zamiast własnym życiem zajmując się cudzym),
zagubił się wśród majaczących obrazów, poczuł w gło­
wie pustkę, bezradność i chaos, i choć niczego nie rozu­
miał, czuł coraz większą presję, by nie dopuszczać do
siebie myśli o tym, jak bardzo jest bezradny i zagubio­
ny. W dodatku, kiedy wszedł przez bramę do ogrodu,
nagle poczuł paraliżujący strach, uświadomił sobie, Że
już dawno minęła czwarta, a Eszterowa - znał jej nie­
przejednany charakter - nie wybaczy mu spóźnienia.
Tymczasem wybaczyła mu, z powodu obecnych w domu
gości nie była zbytnio zainteresowana informacjami Va­
luski, prawie nie słuchała, co mówił, i tylko potakiwała
zniecierpliwiona, a kiedy stojący w progu Valuska zaczął
zdawać sprawę z udanych początków akcji, przerwała,
mówiąc, że „wobec zaistniałych trudnych okoliczności
ta sprawa jest chwilowo nieaktualna", i gestem zmusza­
jąc do milczenia, wskazała stojący obok stołek. Dopiero
wówczas Valuska zrozumiał, Że przyszedł nie w porę, bo
akurat odbywa się zebranie jakiejś ważnej komisji, nie
bardzo rozumiał, co tu robi, i dlaczego kobieta, skoro
już go nie potrzebuje, nie odprawi go, usiadł, ścisnął
kolana i siedział jak trusia. Jeśli rzeczywiście było tak,
jak sądził, jeśli przerwał ważne posiedzenie, to cała ko­
misja przedstawiała dosyć dziwny widok. Przewod­
niczący rady miejskiej, jak gdyby coś go trapiło, kręcąc
głową, biegał po pokoju w tę i z powrotem, po dwóch,
może trzech okrążeniach przystanął i wołając: „Dożyć
czegoś takiego, żeby człowiek na stanowisku musiał,
Że tak się wyrażę, chyłkiem przemykać przez miasto!",
czerwony ze wzburzenia raz poluźniał, raz zaciągał

1 95
krawat w skośne pasy. O kapitanie milicji wiadomo było
tylko tyle, że czerwony na twarzy, ze zmoczoną chu­
steczką na czole, w służbowym płaszczu, z oczyma wle­
pionymi w sufit leżał nieruchomo na łóżku, skąd roz­
chodził się silny odór wina. Naj dziwaczniej jednak
zachowywała się sama Eszterowa, nie odzywała się, wy­
raźnie nad czymś głęboko rozmyślała (raz po raz zagry­
zając wargi), co chwilę spoglądała na zegarek i z wiele
mówiącą miną odwracała się w stronę drzwi wejścio­
wych. Valuska przestraszony siedział na swoim miejscu
i choć z powodu obietnicy danej panu Eszterowi powi­
nien był już iść, najdrobniejszym ruchem nie śmiał
przeszkodzić toczącym się w napięciu obradom. Przez
długi czas nie działo się nic, przewodniczący rady miej­
skiej zrobił wokół pokoju co najmniej dwieście metrów,
kiedy Eszterowa podniosła się z krzesła i odchrząknąw­
szy, oświadczyła, że „już dłużej nie czekamy" i że ma coś
ważnego do powiedzenia. „Jego - wskazała na Valuskę
- trzeba tam posłać, żebyśmy, nim dotrze tu Harrer,
wiedzieli, co się dzieje!" „To niepokojąca sytuacja!"
„Niepokojąca, moi państwo!" - zatrzymał się z gorzkim
wyrazem twarzy przewodniczący i pokręcił głową,
mówiąc, iż wątpi, aby „ten skądinąd dzielny młody
człowiek nadawał się do tego trudnego zadania". Ona
jednak („J a jednak!.„") nie wątpi, odparła Eszterowa
i z uśmieszkiem wyższości, nieznoszącym sprzeciwu su­
rowym tonem zwróciła się do Valuski i wyjaśniła, że
prosi go jedynie o tyle, „by w interesie ich wspólnej
sprawy" poszedł na plac Kossutha, uważnie wszystkie­
mu się przyjrzał i „w prostych słowach opowiedział

1 96
o tym komitetowi kryzysowemu". „Z największą przy­
jemnością!" - Valuska podniósł się ze stołka, a dzięki
wyrażeniu „wspólna sprawa" natychmiast domyślił się,
że posiedzenie dotyczy jego wielkiego przyjaciela. Wresz­
cie z wahaniem, bo nie wiedział, czy dobrze robi, stanął
na baczność i odparł: „Tym bardziej mogę zaoferować
swoje usługi, Że właśnie stamtąd przyszedłem i sam jesz­
cze muszę wyjaśnić kilka spraw, a zwłaszcza panujący
tam osobliwy nastrój". „Osobliwy nastrój" - kapitan
milicji usiadł na łóżku, po czym z grymasem na twarzy
opadł na poduszkę. Cichnącym głosem poprosił Eszte­
rową, by jeszcze raz zmoczyła chustecŻ kę, przyniosła
papier, ołówek i zaczęła pisać protokół, bo najwyraźniej
idzie tu o sprawy, które mają związek z jego służbą,
a zatem „on musi przejąć kwestie organizacyjne". Ko­
bieta spojrzała na przewodniczącego, potem znów na
Valuskę, wreszcie - kładąc zmoczoną chusteczkę na czo­
le chorego - cicho przystała, Że „lepsza będzie zgoda'',
i poprosiła Valuskę, by podszedł bliżej, Eszterowa usiad­
ła na łóżku z kartką i ołówkiem, „miejsce i czas'', wes­
tchnął zmęczony kapitan, a kiedy kobieta odpowiedzia­
ła: „już mam", mężczyznę ogarnęła wściekłość i głosem
pełnym rezygnacji, jak ktoś, kto trafił do grona laików,
zapytał, dzieląc słowa na sylaby: „Co masz?!" „Miejsce
i czas. Napisałam" - odpowiedziała Eszterowa ze złoś­
cią. „J e g o pytałem - kapitan z goryczą skierował gło­
wę ku Valusce - gdzie i kiedy. Gdzie i kiedy. Masz
zapisać, co on mówi, nie ja". Kobieta aż odwróciła ze
wściekłości głowę, widać było, Że z trudem nad sobą
panuje, by nie odezwać się, wreszcie wymownie spojrza-

197
ła na ciągle jeszcze krążącego po pokoju przewodniczą­
cego, potem na Valuskę i skinęła, żeby „spokojnie zaczy­
nał". Valuska przestępował z nogi na nogę, nie
rozumiejąc, czego właściwie od niego chcą, bał się, że
słabnący gniew chorego w końcu zwróci się przeciw nie­
mu, wreszcie „w najprostszych słowach" spróbował opo­
wiedzieć ze szczegółami wszystko, co widział na placu,
ale po kilku zdaniach, kiedy już miał opowiadać o swo­
im nowym znajomym, poczuł, Że popełnił jakiś błąd,
i rzeczywiście, tamci przerwali mu w pół zdania, „niech
nam pan nie plecie o tym, co pan myślał, widział, sły­
szał albo sobie wyobrażał - kapitan zwrócił ku Valusce
czerwone smutne oczy. - Ale niech nam pan powie, co
pan zaobserwował! Kolor oczu?... Wiek?... Wzrost? ...
Znaki szczególne?... O imię matki - skinął z ponurą
miną kapitan - już nawet nie zapytam". Valuska od­
rzekł, że takich dokładnych danych, niestety nie zna,
tłumacząc się zarazem, Że właśnie w tym momencie zro­
biło się ciemno, i choć obiecał, Że postara się skupić,
a nuż coś sobie przypomni, i usiłował przywołać z pa­
mięci postać przyjaciela, jedyne, co zdołał zapamiętać,
to kapelusz i szary płaszcz z sukna. Na szczęście dla
wszystkich, a zwłaszcza ku wielkiej uldze Valuski, chore­
go zmorzył dobrotliwy sen, który przerwał niespodzie­
wanie serię coraz trudniejszych pytań, zdradzających
coraz większe niezadowolenie milicjanta, a ponieważ
urzędowa precyzja, której Valuska nie potrafiłby spro­
stać, w dalszej części sprawozdania przestała stanowić
obowiązujący ton, Valuska, opowiadając o faktach, mógł
je przedstawić w świetle własnych obaw. Opisał wygląd

1 98
Dyrektora, cygaro i eleganckie futro i powtórzył pamięt­
ne słowa pożegnania, opowiedział, jak Dyrektor wrócił
do wagonu i jak przyjęła to publiczność, wreszcie, prze­
konany, że właśnie to jest dla komisji fakt zasługujący
na szczególną uwagę, wyznał, Że z powodu sytuacji na
placu i w całym mieście, jest całkowicie bezradny jeśli
idzie o pana Esztera. Aby ten wspaniały uczony mógł
odzyskać zdrowie i siły do pracy, potrzeba mu spokoju,
przede wszystkim spokoju, powiedział Valuska, nie zaś
coraz bardziej szerzącego się i dla niego całkowicie nie­
zrozumiałego zamieszania, którego („ ... choć, wierzcie
mi, próbowałem wszystkiego, by ten spokój nastąpił!!!")
musiał doświadczyć, kiedy dziś po południu wyszedł
z domu. Każdy wie, Że w takim obdarzonym niezwykłą
wrażliwością człowieku nawet najmniejsze odstępstwo
od normy wywołuje przygnębienie, dlatego on, wyznał
Valuska Eszterowej, od kiedy zobaczył, Że ogólny niepo­
kój udziela się także publiczności zgromadzonej na pla­
cu, nie potrafi przestać myśleć o panu Eszterze. Wie, Że
jego rola, w porównaniu z tym, co robi komisja i sama
pani Eszterowa, jest niemal równa zeru, jednak bardzo
prosi, by przyjęli jego pomoc, i Że o cokolwiek się do
niego zwrócą, mogą być pewni, on natychmiast to wy­
kona. Chciał jeszcze dodać, Że dla niego pan Eszter jest
najważniejszy, i chciał też, żeby wszyscy się dowiedzieli,
Że czuje się uspokojony, iż los miasta (a tym samym
także mistrza) jest w rękach komisji, ale już nie miał
okazji, bo kobieta surowym skinieniem dłoni kazała mu
milczeć i odezwała się w te słowa: „Bardzo słusznie, nie
trzeba tu gadać, ale działać, ma pan całkowitą rację!"

1 99
Jeszcze raz wyjaśnili mu, co ma robić w mieście, Valuska
przejęty, jak uczeń powtarzający domowe zadanie, wyli­
czył najważniejsze rzeczy: „wielkość tłumu.„ nastrój ...
i podstawowe informacje dotyczące pewnego potwora",
po czym - ponieważ tego ostatniego już mu nie objaśni­
li i nakazali, by był nie tylko dokładny, ale przede
wszystkim szybki - Valuska obiecał, że wróci za kilka
minut, i na palcach, żeby nie obudzić posapującego
przez sen kapitana, opuścił zebranie. Przejęty zaszczyt­
ną misją, z ulgą, Że w trosce o pana Esztera jest z nim
cały „kryzysowy sztab", na palcach przeszedł przez po­
dwórko - i dopiero kiedy znalazł się na ulicy i zamknął
za sobą starą bramę, opamiętał się i zaczął normalnie
iść. Nie mógł powiedzieć, Że wizyta u Eszterowej go
uspokoiła, ale przynajmniej jego strach i niepewność
zrównoważyła teraz uzdrowicielska stanowczość Eszte­
rowej, i choć to, co usłyszał, nie rozwiało jego wątpliwo­
ści, czuł, Że wreszcie znalazł się ktoś, komu bezwarunko­
wo może zaufać. Inaczej niż poprzednio, kiedy on,
nieobeznany ze światem, musiał sam wszystko rozumieć
i sam o wszystkim decydować, teraz miał tylko wypełnić
powierzone mu zadanie, a to, jak sądził, wcale nie bę­
dzie trudne. Powtórzył z dziesięć razy w myślach, co
trzeba sprawdzić, a od ciężaru wyjaśnienia sprawy „po­
twora" uwolnił się po przejściu kilku metrów, kiedy
uświadomił sobie, Że pewnie mieli na myśli wieloryba,
któremu będzie musiał ponownie się przyjrzeć; a przy­
pomniawszy sobie chłodne spojrzenie kobiety, wyzwolił
się także od niepokojącego pytania: „Co mam robić?",
tak więc kiedy w biegu krzyknął: „Zaraz wszystko będzie

200
w porządku, ale lepiej zrobiłbyś, młody człowieku, gdy­
byś się tu nie wałęsał!", tylko się uśmiechnął i zniknął
w tłumie, choć miał wielką chęć powiedzieć, Że „ ... nie,
myli się pan, panie Harrer, właśnie tutaj jest moje miej­
sce!..." Na placu płonęły niezliczone ogniska, wokół
strzelających w górę na metr płomieni w kilkunastooso­
bowych grupkach grzali się marznący od świtu ludzie,
a Że w tym świetle łatwiej było się poruszać i rozeznać
w sytuacji, Valuska w ciągu kilku minut wszystko do­
kładnie obejrzał. Nie był przez nikogo niepokojony,
jednak nie ułatwiało mu to „poczynienia dokładnych
spostrzeżeń'', nie potrafił bowiem znaleźć odpowiedzi
na pytania o wielkość tłumu (co ma zaobserwować, sko­
ro nic się nie zmieniło?), a lustrując wyglądających spo­
kojnie ludzi, którzy zacierali ręce nad ogniskami, zasta­
nawiał się nad sensem węszącego niebezpieczeństwo
pytania o „nastrój". „Nikt stąd nie rusza, nastrój jest
dobry", układał w głowie słowa raportu, ale czuł, jak
coraz bardziej pobrzmiewa w nich fałsz, a powierzona
misja coraz bardziej go uwiera. Ś ledzić ich potajemnie,
jak gdyby byli wrogami, chodzić wśród nich niczym
wśród złoczyńców i złodziei, w najbardziej niewinnych
gestach dopatrywać się czegoś złego, nie, Valuska pręd­
ko zrozumiał, Że do czegoś takiego nie jest zdolny.
I podobnie jak wcześniej wyzwoliła go ze strachu trzeź­
wiąca siła kobiety, tak w kilka minut później widok lu­
dzi skupionych wokół przyjaznego ciepła ognisk, nagłe
poczucie domowego ciepła wybawiło Valuskę od wy­
baczalnej, choć wstydliwej pomyłki, od fałszywej oceny
Nadabana, jego towarzyszy i samej Eszterowej, od

201
chorobliwego przymusu, by przyczyn „wewnętrznego
niepokoju powo9owanego żądzą wyjaśnienia wszystkie­
go" szukać w cyrku i jego wytrwałej publiczności.
W tym bez wątpienia tajemniczym cyrku i jego tajemni­
czo wytrwałej publiczności, przyznał w duchu Valuska,
skoro ta zagadka, doznał nagłego olśnienia, być może
ma zupełnie proste i zaskakująco oczywiste wyjaśnienie.
Poszedł ogrzać się przy ogniu, ale milczenie ludzi, któ­
rzy z opuszczonymi głowami wpatrywali się w ogień, co
chwilę odwracając głowy w stronę wozu cyrkowego, go
nie zmyliło, Valuska coraz wyraźniej widział, że ta
tajemnica to nic innego niż wieloryb, i to wszystko, co
przeżył przed południem, gdy po raz pierwszy go zo­
baczył; czy to takie dziwne, rozejrzał się z uśmiechem
i w poczuciu ulgi najchętniej by ich wszystkich objął, Że
wszyscy wraz z nim wpatrują się z niewolniczym podzi­
wem w tego niesamowitego stwora? Czy to cud, iż
w głębi duszy wierzą, Że dzięki bliskości tej nadzwyczaj­
nej istoty czeka ich coś nadzwyczajnego? Nie chciał jed­
nak dzielić się z nimi radością, Że „przejrzał na oczy",
i puściwszy oko do stojących kołem ludzi, stwierdził,
że jest oczarowany „bezkresnym bogactwem stworze­
nia", jest oczarowany, powiedział, a posłaniec, taki jak
ten, przypomina tylko o „utraconej w naszym mniema­
niu Całości" - i nie czekając na odpowiedź, skinął na
pożegnanie głową i odszedł. Już chciał pędzić z wiado­
mościami, ale zgodnie z powierzoną mu misją miał jesz­
cze sprawdzić wieloryba („Potwora!..." - uśmiechnął się
na myśl o takim określeniu), aby jego raport, kiedy sam
stanie przed komisją, był bez zarzutu, postanowił, że

202
jeśli to tylko możliwe, rzuci jeszcze okiem na „posłańca
Całości" i dopiero wówczas pożegna się z towarzyszami
tego niepomyślnie rozpoczętego, lecz szczęśliwie zakoń­
czonego wieczoru. Wagon był otwarty, jeszcze nie za­
brano drewnianej kładki, więc nie potrafił sobie odmó­
wić, by zamiast tylko „rzucić okiem", wejść choćby na
chwilę do cudownego olbrzyma. Wieloryb, kiedy stanął
naprzeciw niego, w przenikliwszym niż na zewnątrz
chłodzie blaszanych ścian wydawał się jeszcze większy
i jeszcze bardziej przerażający, ale Valuska już się go nie
bał, patrzył ze wzruszeniem i szacunkiem, tak jednak,
jak gdyby z powodu wydarzeń, jakie miały miejsce od
chwili ich pierwszego spotkania, nawiązała się pomię­
dzy nimi nić tajemniczej, bliskiej przyjaźni, tak że przy
wyjściu chciał mu żartobliwie pogrozić: „Patrz, ile ro­
bisz ludziom kłopotu, a przecież od dawna nie możesz
nikomu wyrządzić krzywdy... "), kiedy z głębi wagonu
nagle doszły jego uszu rwące się, ledwie słyszalne głosy.
Wydawało mu się, Że szybko pozna, do kogo należą, i co
do tego, jak się szybko okazało, nie mylił się, kiedy więc
podszedł do drzwi w tylnej ścianie wagonu, które jak
stwierdził w południe, prowadziły do pomieszczenia
służącego cyrkowcom za mieszkanie, przysunąwszy
ucho do blaszanej ściany, zrozumiał treść zdań („ ... po
to go zatrudniłem, żeby się pokazywał, a nie żeby mi
opowiadał jakieś głupoty. Nie puszczę go. Niech pan
tłumaczy!", nie miał najmniejszych wątpliwości: to był
głos Dyrektora. Ale to, co usłyszał za chwilę - powolne,
monotonne mruczenie i przeszywający uszy świergot -
w pierwszej chwili było całkowicie niezrozumiałe,

203
Valuska dopiero wtedy się domyślił, że Dyrektor nie
mówi do siebie, na przykład rozmawiając z niedźwie­
dziami wewnątrz klatek i ptakami, lecz kieruje te słowa
do kogoś, a więc te dziwne pomruki i kwilenia są ludz­
kim głosem, tak więc pierwszy, mruczący, mówił łama­
ną węgierszczyzną: „On mówi: nikt nie jest w stanie go
powstrzymać. I on nie rozumie, co mówi pan Dyrek­
tor ... " W tym momencie był pewien, że został niepożą­
danym, choć panującym z coraz większym trudem nad
własną ciekawością świadkiem tej rozmowy, ciągle jed­
nak nie rozumiał, czego ona dotyczy ani kim są te ner­
wowo dyskutujące ze sobą osoby oraz kogo przywołuje
do porządku Dyrektor (na przykład: „Niech mu pan
powie, Że nie zamierzam znów wystawiać na próbę repu­
tacji mojego zespołu. Tamten raz był ostatni".), i dopie­
ro po kolejnym pomruku i odpowiadającym na nie
ćwierkaniu (że: „On mówi, Że nie uznaje nad sobą żad­
nej władzy. I że pan Dyrektor chyba nie mówi tego po­
ważnie".), gdy wreszcie zrozumiał wypowiadane słowa,
domyślił się, do kogo należą głosy i ile osób znajduje się
w tajemniczym pomieszczeniu. „Wbij w ten jego ptasi
móżdżek - odezwał się zniecierpliwiony Dyrektor, a Va­
luska, czując zapach, niemal widział unoszący się z cy­
gara dymek - że go nie wypuszczę do ludzi, a jeśli, chroń
mnie Bóg, mimo wszystko pozwolę mu się pokazać, nie
będzie mógł pisnąć słowa. A pan nie będzie już niczego
tłumaczył. Pan zostanie tutaj. To ja go tam zaniosę! Sam
go im pokażę. W przeciwnym wypadku wyrzucę go. Wy­
rzucę was obu". Z tych groźnie i jednoznacznie brzmią­
cych słów Valuska natychmiast odczytał, że buczenie

204
i ćwierkanie, które tak jak poprzednio powtarzały się
w tej właśnie kolejności, były dźwiękami jakiegoś jeszcze
nigdy przezeń niesłyszanego, jednak ludzkiego języka,
a więc, Że poza właścicielem niskiego, wzbudzającego
szacunek głosu w pomieszczeniu traktowanym jako sy­
pialnia, jak sobie wyobrażał, ciasnym, ale wziąwszy pod
uwagę wymagania Dyrektora, z pewnością wygodnym,
przebywają jeszcze dwie osoby, i tego był pewien, Że
mężczyzna o buczącym głosie to nikt inny niż bileter
z bokserskim nosem, którego widział rano. Wskazywało
na to przezwisko Sługus, a kiedy ustalił, że podsłuchany
i szybko, w pełnym grozy sensie, wyjaśniający się słowny
pojedynek dotyczy cyrkowego zespołu, a w dwuosobo­
wej trupie właśnie Sługus jest tym drugim, dla Valuski
(któremu już wtedy coś podszeptywało, Że znalazł się
w miejscu, gdzie uzyska odpowiedź na wszystkie pyta­
nia, i coraz intensywniej starał się zrozumieć, o co idzie
w tej tajemniczej rozmowie), stało się nie tylko prawdo­
podobne, ale jasne, Że chodzi tu o potężnego biletera
stojącego za blaszanymi drzwiami, który najspokojniej
w świecie, jakby dla zrównoważenia iskrzących emocji,
tłumaczy z tego niezrozumiałego, dziwnie brzmiącego
języka na język Dyrektora. Nie potrafił jednak odgad­
nąć, kto mówi tym językiem i czyim tłumaczem jest
Sługus, słowem, kim w tym niedostępnym dla osoby
z zewnątrz pomieszczenia jest trzecia osoba, nie pomo­
gła mu nawet usłyszana odpowiedź (mniej więcej tak
brzmiąca w tłumaczeniu olbrzyma o dudniącym głosie:
„On mówi: pilnuje się mnie, bo się boi, że pan Dyrektor
go upuści") ani głośna riposta właściciela zapewne

205
dymiącego ciągle cygara („Niech mu pan powie, Że nie
lubię, jak ktoś jest bezczelny!"). Nie tylko mu nie pomo­
gła, ale nawet przeszkodziła, gdyż trudno było znaleźć
możliwe do przyjęcia wytłumaczenie faktu, Że ciągle
niewidocznego (dyskusja sugerowała, Że z jakiegoś po­
wodu po prostu ukrywanego) członka wielorybiej ekipy
t r z e b a n i e ś ć (może: „na rękach?"), jak też powód,
dla którego osobnik zatrudniony do cyrkowych poka­
zów nie może się ujawnić, podczas gdy z odpowiedzi
(mianowicie: „On mówi: Że się z tego śmiać, bo przecież
ma tu swoich zwolenników. I . oni nie zapomną, kto on
jest. Jego nie pokona zwyczajna siła, bo on mieć siłe
magnetyczna".), pełnej wyższości riposty, stawało się co­
raz bardziej oczywiste, że wzbudzający powszechny sza­
cunek, pozornie panujący nad wszystkim Dyrektor zna­
lazł się w potrzasku, bo nagle pojawił się ktoś, czyjej
władzy musi się podporządkować. „Bezczelność! - za­
wołał, przyznając się w ten sposób do własnej zależności
i bezradności, a coraz bardziej przerażony świadek przed
drzwiami aż zadrżał na myśl, Że jeśli dyskusja wreszcie
się uspokoi, to stanie się to za sprawą przerażającej siły
tego dudniącego głosu. - Jego magnetyczna siła - buczał
tamten za drzwiami - tkwi w cielesnej niedoskonałości.
Jest potworem, mówię powoli, żebyście zrozumieli, po­
-two-rem, który nie posiada żadnej wiedzy, i on o tym
wie równie dobrze jak ja. A imię Książę nadałem mu
z przyczyn marketingowych! I niech mu pan przetłuma­
czy, że to ja g o odkryłem! I Że spośród nas dwóch to
ja jestem tym, który ma jakieś pojęcie o świecie, w które­
go imieniu teraz on łże bez najmniejszego skrępowania

206
i w dodatku podburza tę hołotę!!!" I odpowiedź: „On
mówi, Że zwolennicy jest na placu i że nie ma litości.
Dla nich on jest Książe". „No to - wrzasnął pan Dyrek­
tor - wyrzucam go!!!" Choć rozmowa, której przedmiot
i bohaterowie pozostawali nieodgadnieni, dawała wy­
starczająco wiele powodów do obaw, Valuska, zastygły
w miejscu pod blaszaną ścianą, teraz naprawdę się wy­
straszył. Czuł, Że mocne słowa, takie jak „potwór",
„podburzać", „magnetyczna siła" czy „hołota", zepchnę­
ły go w złowieszcze rejony, a wszystko, czego nie udało
mu się wyjaśnić w ciągu minionych kilku godzin czy do
czego w ostatnich miesiącach nie przywiązywał wagi,
nagle zamknięte w jednym strasznym obrazie, stanie się
wyraziste i widoczne, kładąc tym samym kres nieświado­
mej pewności Valuski, Że na przykład pomiędzy potłu­
czonym szkłem na podłodze w Komló, trzymającą go
w kajdanach uścisku dłonią, nerwową naradą przy ulicy
Honved a wytrwałym oczekiwaniem ludzi na placu nie
istnieje i nie mógłby istnieć żaden związek, dzięki tym
„mocnym słowom" obraz powstający z jego pogmatwa­
nych doświadczeń i wrażeń, niczym krajobraz ginący
w unoszącej się mgle, nagle zaczął się klarować - możli­
we, Że to wszystko ma sens i oznacza „wielkie kłopoty".
Co to miałoby być, tego jeszcze nie wiedział dokładnie,
ale nawet gdyby próbował się opierać, i tak wkrótce miał
się dowiedzieć; wszak opierał się, jak gdyby w ten spo­
sób był w stanie czemuś zapobiec: bronił się, niejako
w nadziei, Że stłumi przeczucie, iż pomiędzy tłumem po­
dążającym za cyrkiem a histerycznymi obawami miesz­
kańców istnieje nieuchronny związek. Choć nadzieja

207
była coraz bardziej nikła, gdyż przemówienie rozwście­
czonego Dyrektora nadało wreszcie sens ternu, czego
dotychczas doświadczył, od słów szefa kuchni począw­
szy, po prowadzące do zwątpienia poglądy pana Nada­
bana, od pamiętnego oburzenia zziębniętej publiczno­
ści do ulicznego pokazu, w którym brał udział tak
zwany „potwór", a pokaz ten wskazywał, Że istnieje tu
jakiś straszliwy związek, i już choćby dlatego Valuska
musiał przyznać, że choć od wczoraj przeradzające się
powoli w strach przeczucia mieszkańców miasteczka
uważał za bezpodstawne, a czasami nawet śmieszne, to
teraz wie, Że nie oni się mylili, lecz on. Dotychczas za­
wsze udawało mu się unikać presji i odpędzać myśli, Że
fakty potwierdzają posępne przepowiednie miejscowej
ludności, ale teraz, tu na ulicy Honved, wśród niepoko­
ju, jaki wzbudziło odejście Dyrektora, po raz pietwszy
musiał przyznać, Że kiedy tu przyszedł, wiedziony oba­
wami o pana Esztera, „jemu też udzielił się" panujący
powszechnie strach, gdyż teraz, kiedy nie umiał odejść
od drzwi ani przestać podsłuchiwać, zrozumiał: nie do­
znał ulgi, która dotychczas pozwalała mu opanować
strach, a wydarzenia ostatecznie wypełniły się przeraża­
jącą treścią i już nic nie zdoła rozwiać lęku przed pie­
kielnym obrotem rzeczy. „On mówić - w środku nadal
ttwała słowna potyczka - dobrze. Od tej chwili on sa­
modzielny. Opuszcza pan Dyrektor i nie interesuje się
Wieloryb. I mnie zabierać" „Pana?" „Ja idę - odpowie­
dział apatycznie Sługus - kiedy on każe. Tylko on pie­
niądze. Pan Dyrektor jest biedny. Książę mówi do pana
Dyrektora: pieniądze". „Da pan spokój z tym Księciem!

208
- wrzasnął Dyrektor na tłumacza i zrobiwszy krótką
pauzę, dodał: - Niech mu pan powie, Że nie lubię kłót­
ni. Puszczę go do ludzi pod jednym warunkiem. Że ani
piśnie. Że nie powie ani słowa. Że będzie milczał jak
grób". Dyrektor, który przed chwilą wystąpił z repry­
mendą, teraz mówił zmęczonym, pełnym rezygnacji
głosem. Valuska wywnioskował, Że walka jest rozstrzyg­
nięta, pan Dyrektor poniósł klęskę, i Valuska wiedział
jaką, z ćwierkających głosów zrozumiał, że nieuchron­
nie nastąpi to, czemu człowiek dotychczas rządzący cyr­
kową trupą chciał za wszelką cenę zapobiec, i to szybkie
jak błyskawica, oślepiające olśnienie czyniło go podob­
nym do kota, który nagle znalazł się na drodze w mor­
derczym świetle reflektorów, nie mógł się poruszyć, spa­
rciliżowany strachem patrzył na drzwi zimnego jak lód
wagonu. „On mówi - ciągnął w środku tłumacz. - Pan
Dyrektor nie da warunków. Do pana Dyrektora idą pie­
niądze, a do Księcia jego zwolennicy. Wszystko ma swo­
ją cenę. Nie ma dyskutować". „Jak ci jego ludzie znisz­
czą miasteczka - odpowiedział Dyrektor zmęczonym
głosem - za jakiś czas nie będzie miał dokąd iść. Niech
mu pan przetłumaczy". „On powiedział - szybko usły­
szał - że on nie chce nigdzie iść. Nigdy". „Pan Dyrektor
zawsze go niesie. I on mówi, Że nie rozumie, co to jest,
za jakiś czas. Już teraz nie ma nic. W przeciwieństwie do
pana Dyrektora on uważa, Że wszystko ma swój sens.
Każde z osobna. Ale nie w całości, tak się tylko wydaje
panu Dyrektorowi". „Nic mi się nie wydaje - odpo­
wiedział Dyrektor po długiej chwili ciszy, ale wiem, Że
jeśli zamiast ich uspokoić, będzie pan ich podburzał,

209
zdemolują i to miasto". „Które budują i które będą bu­
dować - Sługus przetłumaczył nagle jeszcze bardziej
piskliwy świergot - to, co robią, i to, co będą robić, to
rozczarowanie i kłamstwo z tego, co myślą, i z tego, co
będą myśleć, trzeba się śmiać. Zastanawiają się, bo się
boją. A ten, kto się boi, niczego nie wie. On lubi, mówi
on, jak wszystko leży w gruzach. W gruzach jest wszyst­
ko, co zbudowane, wraz z rozczarowaniem i kłamstwem,
tak jak w lodzie jest tlen. A w budowaniu każda rzecz
jest do połowy, w gruzach każda rzecz jest całością. Pan
Dyrektor się boi i nie rozumie, że jego zwolennicy nie
boją się i rozumieją, co on mówi". „Niech mu pan prze­
tłumaczy, co powiem! - wrzasnął Dyrektor. - Jeśli idzie
o proroctwa, jestem całkowicie przekonany, Że to tylko
niedorzeczna gadanina, i niech wciska kit hołocie,
a mnie zostawi w spokoju. I niech mu pan powie, Że nie
będę tego więcej słuchał, niech sobie radzi sam, nie od­
powiadam już za was, moi panowie, od tej chwili jeste­
ście wolni... Uważam jednak - dodał i znacząco od­
chrząknął - lepiej pan zrobi, jak zamknie pan tego
swojego Księcia w jego norze, da mu podwójną porcję
śmietany, wyciągnie książkę i porządnie nauczy go wę­
gierskiego". „Książę krzyczeć - zauważył obojętnie Słu­
gus wśród ciągłego histerycznego świergotu, nie patrząc
nawet na Dyrektora. - On mówi: on zawsze jest wolny.
On stoi pomiędzy sprawami. I tylko on jeden widzi
w sprawach całok A całość leży w gruzach. Dla zwolen­
ników on jest Księciem, ale w postrzeganiu on jest naj­
większym Księciem. Mówi, Że tylko on widzi całość, bo
on dostrzega, że nie ma całości. I to, co Książę musi ...

210
zawsze musi sam widzieć. Jego zwolennicy będą burzyć,
bo rozumieją, co on widzi. Jego zwolennicy zrozumieją,
Że w każdej rzeczy jest rozczarowanie, ale nie wiedzą
dlaczego. A Książę wie: całości - nie ma. Pan Dyrektor
nie rozumie, bo pan Dyrektor przeszkoda, a Księcia to
nudzi i Książę wychodzi ... " Umilkł szalony ptasi świer­
got, ucichło buczenie, dyrektor nic nie odpowiedział,
a nawet gdyby się odezwał, Valuska by go nie usłyszał,
bo przy ostatnich słowach Dyrektora już cofał się od
drzwi, dosłownie uciekał od nikczemnie brzmiących
słów, uciekał, aż uderzył plecami o wypchaną paszczę
wieloryba. Wszystko wokół niego poruszyło się, wagon
uciekał spod nóg, ludzie obok biegli, a pęd ustał dopie­
ro, gdy Valuska zrozumiał, Że nie odnajdzie w gęstwinie
tłumu swojego nowego przyjaciela i nie będzie mógł go
ostrzec, że to, do czego ich tu werbują, to potworność,
a tego, na którego czekają, nawet jeśli dotychczas tak
postępowali, teraz już nie wolno im słuchać. Nie odnaj­
dzie, gdyż przytłaczający ciężar nagłego przebudzenia
spowodował, że w ciągu kilku minut wszystko, co do­
tychczas myślał o cyrku, o tym popołudniu i o całym
dniu, straciło sens, szumiało mu w głowie, bolały go
plecy, marzł, a zamiast twarzy widział tylko niewyraźne
plamy ludzkich sylwetek. Biegł pomiędzy polanami, ale
nikt poza nim nie mógł zrozumieć jego urywanych słów
. „ ... oszus two... " , „ ... zło..." , „„.ws tyd "), b"1egł 1. ch oc'
(ze „.

bardzo tego pragnął, ani im, ani sobie nie potrafił po­
móc, gdyż nic nie mogło zmienić faktu, Że naiwną ła­
twowierność Valuski w jednej chwili zastąpiła wiedza, Że
nie tylko się dowiedział o istnieniu Księcia, ale poznał

21 1
jego zamiary. „Jest bardzo źle!" - kołatało w nim, ale nie
był w stanie zdecydować, dokąd powinien pójść. Naj­
pierw pomyślał o panu Eszterze i już ruszył w kierunku
bulwaru, ale nagle się rozmyślił, przystanął po kilku
krokach, jak gdyby nagle zrozumiał, Że winien być po­
słuszny pierwotnemu zamiarowi. I tak jak przed chwilą
wszystko się zatrzymało, znowu ogarnął go pęd, migały
wokół światła ognisk, ludzie zaczęli biec, a kiedy chciał
ich wyminąć, poczuł, Że na placu zapadła cisza, nie sły­
szał nic poza własnym przyśpieszonym oddechem, do­
chodzącym z wnętrza jego ciała z taką siłą, jak gdyby
z bliska słyszał młyńskie koło w ruchu. Aż wreszcie zna­
lazł się na ulicy Honved, za chwilę pukał do drzwi ko­
biety i choć, nim wszedł, powtarzał w myślach, choć
wreszcie wypowiedział głośno niedające mu spokoju
zdanie („Jest bardzo źle, niech mnie pani posłucha, pani
Eszterowa! Pani Eszterowa! Jest bardzo źle!"), ani gospo­
dyni, ani goście nie zwracali na niego uwagi, jak gdyby
nie rozumieli, o co mu chodzi. _„Ten... potwór, prawda!
To on tak pana przestraszył? - zapytała z pobłażliwym
uśmiechem, a kiedy Valuska przytaknął przestraszony,
dodała tylko: - Nic dziwnego! Nic dziwnego!" - i wes­
tchnęła, a uśmiech wyższości na jej strapionej twarzy
zastąpiła powaga; zaprowadziła protestującego Valuskę
do jedynego niezajętego jeszcze stołka, stanowczo naka­
zała usiąść, i aby go uspokoić, powiedziała, Że jej oddani
przyjaciele też mieli pewne obawy, ale odwiedził ich pan
Harrer i przyniósł dobre wieści! A zatem Valuska może
się uspokoić, bo (chwała Bogu!) właśnie usłyszeli, że to
siejące zamieszanie towarzystwo obiecało w ciągu godzi-

212
ny wraz z Księciem i wielorybem opuścić miasto. Valu­
ska tymczasem stanowczo potrząsnął głową, podskoczył
ze stołka, powtórzył niedające mu spokoju zdanie i tak
zwięźle, jak tylko potrafił, „w możliwie najprostszych
słowach" wyjaśnił, że przypadkowo był świadkiem wiel­
kiej kłótni, z której się dowiedział, Że nie ma o tym
mowy, Książę nie zamierza wyjeżdżać z miasta. To już
się zmieniło, odezwała się kobieta, usadzając z powro­
tem na stołku opornego Valuskę, i żeby go przekonać,
lewą rękę położyła mu na ramieniu; rozumie, że obec­
ność tego nazywanego Księciem złoczyńcy tak go wzbu­
rzyła, a „jeśli się nie myli - dodała cicho z przepraszają­
cym uśmiechem na ustach - sama dopiero pojęła
prawdziwą istotę problemu". Doskonale go rozumie,
podniosła głos gospodyni, tak aby wszyscy ją usłyszeli,
Valuska nie mógł się poruszyć pod ciężarem jej ramie­
nia, rozumie i doskonale wie, bo sama to przeżyła, co
czuje ktoś, kto pierwszy raz zetknął się z tym udającym
cyrkowy wóz gruchotem („„.z tym trojańskim koniem,
jeśli wiecie, co mam na myśli!„."). Pół godziny temu -
w niewielkim pokoju zagrzmiał głos Eszterowej - mieli­
śmy wszelkie powody sądzić, że bezczelnego podwładne­
go, czy jak on sam, niczemu niewinny Dyrektor cyrku,
jak usłyszeliśmy od Harrera, go określił, tej żmii wycho­
wanej na własnym łonie, nic nie powstrzyma od realiza­
cji powziętego planu, mieliśmy wszelkie powody, teraz
wreszcie mamy podstawy, by uwierzyć w coś wręcz prze­
ciwnego, w to mianowicie, że szef trupy poczuł się od­
powiedzialny i wreszcie coś zrobi, by nas wkrótce wy­
zwolić od tego szatańskiego nasienia. Dzięki panu

213
Harrerowi wiemy - ciągnęła rozgorączkowana Esztero­
wa niemal wzniosłym tonem, dobierając słowa nie do
nastroju zebranych, ale do bezwzględnej wagi własnych
słów - wiemy, w czym tkwi tajemnica tej, nie zawaham
się powiedzieć, zatrważającej nas wszystkich zbieraniny
i tej ponad wszystko nadzwyczajnej kompanii, a ponie­
waż teraz nie mamy już w zasadzie czego się obawiać,
gdyż nie pozostało nam nic więcej, jak zaczekać, aż na­
dejdą pierwsze wieści o wyjeździe cyrku, i proponuję,
abyśmy już nie podsycali paniki tak jak pan to robi -
uśmiechnęła się do Valuski - choć to grzech wybaczal­
ny, ale trzeba się wspólnie zastanowić, co powinniśmy
uczynić w przyszłości, bo z tego, co się tutaj wydarzyło
- spojrzała prosto na skulonego w rogu przewodniczą­
cego - będziemy musieli wyciągnąć konsekwencje. Nie
twierdzę, że natychmiast będziemy umieli we wszystkich
kwestiach podjąć ostateczną decyzję, nie o to chodzi -
potrząsnęła głową Eszterowa - i nie byłoby to słuszne,
ale jedno już wiemy, nawet jeśli to wszystko dobrze się
skończy, naszym miastem, nad którym zawisła niejedna
klątwa („Przeklęta słabość!" - zawołał pan Harrer, stary
znajomy Eszterowej), nie można już rządzić tak jak
dawniej! Upojona podniosłym tonem własnego wystą­
pienia wspaniała mówczyni, poza którą nikt nie potrafił
wznieść się na wyżyny jej słów, tryumfalnie się rozgląda­
jąc, zadowolona skończyła rozpoczętą jeszcze przed
przybyciem Valuski tyradę. Przewodniczący rady miej­
skiej patrzył przed siebie mętnym wzrokiem, skwapliwie
przytakiwał w swoim kącie, a jego udręczona twarz zdra­
dzała, że ciągle jeszcze waha się pomiędzy upragnioną

214
ulgą a trawiącymi go obawami. Stanowisko kapitana mi­
licji, choć im go nie przedstawił, było jednoznaczne,
z głową opadającą na poduszkę, z otwartymi ustami
spał na łóżku snem sprawiedliwego i właśnie to go po­
wstrzymywało, by dać znak, Że bez namysłu zgadza się
z przedstawionymi argumentami. Jedyną osobą, która
aktywnie zabierając głos, mogła wyrazić entuzjastyczną
i bezwarunkową aprobatę dla „wstrząsającej analizy"
Eszterowej (gdyby oczy i serce potrafiły mówić, wyrazi­
łyby o wiele więcej), był wysłannik, który przybył z do­
brą wieścią, a zażenowanie na jego twarzy, upstrzonej
najrozmaitszej wielkości tłuszczakami, mówiło, że cią­
gle jeszcze nie potrafił odnaleźć się w kręgu skupionej
na nim uwagi, słusznie mu należnej z powodu szczegól­
n�j roli, jaką odegrał w rozwoju wydarzeń. Cichutko
siedział pod wieszakiem, w jednej ręce ściskając puszkę
po sardynkach używaną jako popielniczka, w drugiej
trzymając papierosa - i jak gdyby w obawie, że w każdej
chwili popiół może spaść na podłogę, co chwilę go strzą­
sał, zaciągał się i strząsał, i znowu się zaciągał, a gdy
uznał, Że ich spojrzenia nie spotkają się ze sobą, zerkał
spode łba na Eszterową, po czym szybko odwracał wzrok
i znów strząsał popiół do puszki. Widać było, Że choć
unika jej spojrzenia, czeka na ten nieuchronny prędzej
czy później moment, kiedy ich spojrzenia się skrzyżują,
i Że wszystko by oddał za odwagę potrzebną winowajcy,
żeby móc spojrzeć w oczy sędziego wydającego wyrok:
sprawiał wrażenie człowieka przygniecionego ciężarem
wielkich przewinień, które chce koniecznie naprawić,
i jak gdyby istniało dla niego coś znacznie ważniejszego

215
od sytuacji na Rynku, coś, co on, cokolwiek mówiłaby
Eszterowa, „z góry uzna za słuszne". Nic zatem dziwne­
go, Że Harrer, który dosłownie spijał słowa z ust kobie­
ty, teraz, w ciszy, jaka zapadła po ostatnim wypowie­
dzianym przez nią zdaniu, poczuł pustkę, i że to właśnie
on - kiedy przewodniczący swoimi czepialskimi uwaga­
mi „zbrukał" nakreślony przez Eszterową, w jego mnie­
maniu bezbłędny obraz, narażając na szwank nie tylko
własną wiarygodność, ale także szacunek gospodyni -
poderwał się z krzesła i bez słowa dając wyraz wzburze­
niu, z zapalonym papierosem w ręku, zapomniawszy
pod wpływem chwili o dzielącej ich różnicy społecznej,
jednoznacznie zaprzeczył ruchem głowy. „A co będzie
- masując skronie, odezwał się przewodniczący i pogła­
skał się po łysej czaszce, przeciągnąwszy dłonią od po­
marszczonego czoła aż po kark - jeśli to szacowne towa­
rzystwo powie nam nie i jednak tu zostanie?! Harrerowi
mogą sobie opowiadać, co im ślina na język przyniesie,
ale przecież to ich do niczego nie zobowiązuje. Kto wie,
z kim mamy do czynienia? Kto wie, czy się nie pospie­
szyliśmy? Mnie tylko nie daje spokoju, szanowni pań­
stwo, czy nie odwołaliśmy przedwcześnie naszej akcji?!
Wiadomość - odezwała się Eszterowa surowym tonem,
a ponieważ Valuska znów próbował podnieść się ze stoł­
ka, niczym surowa matka uspokajająca wiercącego się
syna, jeszcze mocniej przycisnęła mu rękę do ramienia
- jednoznaczna wiadomość, którą pan Harrer słowo
w słowo przekazał w imieniu obecnych tu i ciągle jesz­
cze nieuciekających przed odpowiedzialnością („ ... miej­
my nadzieję... " - wtrąciła) władz miasta, niech wolno jej

216
będzie przypomnieć brzmiała: wyrazme oświadczył
panu Dyrektorowi, Że „niestety, nie są w stanie przychy­
lić się" do prośby o zapewnienie występom milicyjnej
ochrony, cokolwiek wczoraj obiecywał chory już wtedy
kapitan. I sam ten fakt, podkreśliła kobieta, Że w mia­
steczku jest wszystkiego czterdziestu dwóch, wprawdzie
nadzwyczaj dzielnych milicjantów, mówi, iż użycie ich
do uspokojenia rozwydrzonego tłumu byłoby krokiem
lekkomyślnym, i musi zastanawiać, „a jak wiemy od
pana Harrera, jego też zastanowił", tak więc ona, Eszte­
rowa, osobiście nie wątpi, że trupa na prośbę komitetu
kryzysowego natychmiast opuści miasto, Dyrektor bo­
wiem, wiedząc, Że nie pierwszy raz zdarza im się coś
podobnego, zdaje sobie sprawę, co może się w przeciw­
nym przypadku wydarzyć, i niezwłocznie podporządku­
je się jej decyzji. „To ja widziałem tego człowieka, nie
pan - odezwał się w obronie Eszterowej urażony Harrer
- on ma taką siłę woli, Że wystarczy, żeby pomachał im
cygarem, a będą skakać jak pchły!" Dziękuję z całego
serca, odezwała się z lodowatą miną gospodyni, Że Har­
rer z takim oddaniem ją popiera, jednak bardzo go pro­
si, by skoncentrował się na tym, co najważniejsze, mia­
nowicie, czy opowiadając o spotkaniu z Dyrektorem, na
pewno o czymś nie zapomniał. „No cóż - odparł Harrer
cicho, lekko się przy tym pochylając, jako Że chodziło
o poufne informacje - ludzie plotą bzdury, ale ponoć
on ma trzecie oko i waży tylko dziesięć kilogramów".
„W takim razie - przemówiła po chwili zastanowienia
kobieta - mam następującą propozycję. Pan, panie Har­
rer, pójdzie teraz na plac i wróci z wiadomością, kiedy

217
tylko pan zobaczy, Że cyrk opuszcza miasto. A my, pa­
nie przewodniczący, oczywiście zostaniemy tu, na miej­
scu. Do pana zaś, Janas, mam osobistą prośbę„." -
i pierwszy raz od kwadransa zdjęła dłoń z ramienia
Valuski, choć tylko po to, by chwycić go za rękę, żeby
przestraszony, przez przewodniczącego, Harrera, kapi­
tana i wreszcie samą Eszterową, nie ruszył natychmiast
do wyjścia. Jeśli czuje pan, spojrzała z bliska na Valuskę,
by dodać mu odwagi, Że już pan po tym wszystkim
oprzytomniał, miałabym dla pana ważne zadanie, które­
go ona, Eszterowa, nie mogąc opuścić swojego miejsca,
mimo najszczerszych chęci nie wykona. A panu kapita­
nowi, wskazała cuchnące winem łóżko, uniemożliwia to
jego godny pożałowania stan, który tylko pozornie
można przypisywać „nadmiarowi wypitego alkoholu",
kapitan bowiem jest człowiekiem wyczerpanym spoczy­
wającą na nim odpowiedzialnością i dlatego w tym
szczególnym dniu „nie może sprostać swoim ojcowskim
obowiązkom". Przez to chciałaby powiedzieć, ciągnęła
Eszterowa, że w tych trudnych godzinach nikt nie zaj­
muje się dziećmi kapitana, dwoma pozostawionymi
w domu sierotami, i Że potrzebny jest ktoś, kto nakar­
mi, uspokoi i położy je do łóżka, „teraz, kiedy dochodzi
siódma wieczór, pewnie już przestraszone maleństwa",
i ona, Eszterowa, właśnie od razu pomyślała o Valusce.
To w sumie drobiazg, tłumaczyła niskim, ciepłym gło­
sem, „ale my nie zapominamy nawet o drobiazgach",
dodała Żartem, i Że byłaby wdzięczna, gdyby ją zrozu­
miał, i widząc, jak wiele ona ma tu pracy - spełnił jej
prośbę. Było niemal pewne, że Valuska, już choćby po

218
to, by wyzwolić się od Eszterowej, powie tak, tymczasem
nikt go nie usłyszał, bo w tym samym momencie na
zewnątrz domu coś z hukiem uderzyło w szybę, nikt nie
miał wątpliwości, skąd dochodz'i hałas, a nim huk
ucichł, wszyscy wiedzieli, Że na placu coś musiało się
wydarzyć, skoro tłum wybuchł takim rykiem, w pokoju
wszyscy zamarli w bezruchu i czekali, czy znów rozleg­
ną się wrzaski. „Idą" - pan Harrer przerwał ciszę, jaka
zaległa, gdy ucichł szum, ale nikt nie ruszył się z miej­
sca. „Zostają" - rzekł przewodniczący przygnębionym
głosem i dodał, że bardzo żałuje, iż odważył się wyjść
z domu, bo nie ma pojęcia jak tam wrócić, gdyż czuje,
Że nie odważy się nawet przemknąć „opłotkami", po
czym nagle znalazł się przy łóżku i szarpnął śpiącego
kapitana za nogę, krzycząc: „Niech się pan obudzi!" Ka­
pitan, któremu dotychczas nie można było zarzucić, że
nadmierną aktywnością utrudnia toczące się w napięciu
obrady komisji, i którego nawet takie brutalne tarmo­
szenie nie wyprowadziło z równowagi, powoli oparł się
łokciami o poduszkę, zamrugał ledwie otwartymi, za­
czerwienionymi oczyma i charakterystycznie cedząc sło­
wa, powiedział, nie szkodzi, ale on nie zrobi kroku, do­
póki nie dostanie wsparcia z województwa, i z powrotem
położył się do łóżka, by kontynuować bezsensownie
przerwany z jakichś nieznanych powodów sen, który
był dla niego jedyną nadzieją na wyzdrowienie. Jedynie
Eszterowa nie mówiła nic. Patrzyła na sufit srogim
wzrokiem i czekała. Wreszcie powoli spojrzała wszyst­
kim po kolei w oczy i opanowując uśmiech, który chciał
zakwitnąć na jej wargach, powiedziała: „Panowie, nade-

219
szła decydująca chwila. Wydaje mi się, że jesteśmy na
dobrej drodze!" Harrer znów przytaknął jej z entuzjaz­
mem, a przewodniczący, jak gdyby miał jeszcze jakieś
wątpliwości, bawiąc się krawatem, kręcił głową, tylko po
Valusce nie było widać, by uroczysta przemowa wywarła
na nim wrażenie, już trzymał rękę na klamce, i na znak
gospodyni, Że może iść, załamanym głosem odezwał się
w progu ( ... A. . pan Eszter? ... ) i z pełną goryczy przestra­
.

szoną miną opuścił dom wraz z pędzącym w ślad za


nim panem Harrerem, jak gdyby ziemia usunęła mu się
spod nóg, dając jednocześnie do zrozumienia, Że idzie,
bo nie może tu zostać, ale dokąd ma się udać, tego nie­
stety nie wie. Rzeczywiście: Valusce ziemia usunęła się
spod nóg, choć przestraszony i udręczony wiele się spo­
dziewał po Eszterowej oraz komisji, tym razem jednak
doznał zawodu, bowiem tamci, popełniając tragiczną
pomyłkę („Już mamy to za sobą ... " - brzmiało mu
w uszach pierwsze zdanie Eszterowej), w _ zdenerwowa­
niu zmienili porządek słuchania wiadomości, najpierw
chcieli wysłuchać jego, a potem Harrera, z założenia nie
dając mu wiary, nawet go do końca nie wysłuchali, co
więcej, pomimo wielkiego wzburzenia Valuski wcale się
nim nie przejmowali ani nawet nie interesowali się po­
wodami tego wzburzenia, Eszterowa nie dała mu mówić
i w ten sposób znikła dla niego ostatnia szansa, że może
liczyć na jakąkolwiek pomoc, Valuska więc szybko - już
w chwili gdy Eszterowa przystąpiła do rozwiewania
słusznych zastrzeżeń przewodniczącego - zrozumiał, Że
nikt nie ma wpływu na to, co myśli niezłomna w swoim
postanowieniu gospodyni, i został sam ze swoją wiedzą

220
o niewróżącym nic dobrego rozwoju wydarzeń na pla­
cu. Pojął, Że los mieszkańca domu przy alei Wenckhei­
ma nikogo nie interesuje i że został sam z panem Eszte­
rem; w pokoju, podobnie jak wcześniej na placu,
zapadła głęboka cisza, wiedział, że wokół toczą się roz­
mowy, ale nic nie słyszał i wcale nie chciał ich słyszeć,
nie pragnął niczego więcej, tylko wyzwolić się spod trzy­
mającej ręki i pójść stąd, dokąd niepotrzebnie przyszedł,
w szybkości domów umykających wraz z jego krokami
zdusić przerażenie i bezsiłę, Że nie potrafi pogodzić się
z nieuchronnością planu, o którym usłyszał w cyrkowej
sypialni i o którym nie wie, jak mu zapobiec. Tak więc
nie pozostawało mu nic innego, jak opanować bezsiłę
„szybkością domów umykających wraz z jego krokami'�
zatrzymać się na chwilę w bramie ogrodu i powiedzieć
słabym głosem: „Panie Harrer, niech pan tam nie
idzie ... " (ten zaś, głuchy na jego słowa, powtarzał tylko,
nie posiadając się z zachwytu: „Cóż za kobieta! Cóż za
kobieta!", i pobiegł w kierunku placu Kossutha), popra­
wił na ramieniu torbę i obróciwszy się plecami do placu
i oddalającego się gospodarza, ruszył w przeciwnym kie­
runku wąskim chodnikiem. Puścił się pędem, a wraz
z nim znowu pomknęły domy i ogrodzenia, ale Valuska
nie widział tej gorączkowej gonitwy, raczej tylko ją czuł,
widzieć, właściwie niczego już nie widział, nawet beto­
nowych płyt chodnika pod własnymi nogami; drzewa
wyrwane z korzeniami biegły wraz z nim, suche gałęzie
tajemniczo chybotały się na morderczo ostrym mrozie,
słupy elektryczne schodziły mu z drogi, wszystko galo­
powało i wszystko pędziło wraz z nim, tylko Że ani

22 1
domy, ani chodnikowe płyty, ani słupy elektryczne, ani
drzewa (z tajemniczo uginającymi się suchymi gałęzia­
mi) nie chciały się skończyć, a im bardziej Valuska chciał
je zmusić, by zostały w tyle, tym bardziej czuł, że się
nim zabawiają i stają przed nim - a on tkwi w miejscu.
Błysnął przed nim szpital i sztuczne lodowisko, kamien­
na studnia na placu Erkela, ale w chaosie migających
w jego głowie obrazów nie potrafiłby, nawet gdyby spró­
bował, rozstrzygnąć, czy rzeczywiście już tam był, czy
ciągle jeszcze nie zdołał oddalić się od mieszkania Esz­
terowej - wreszcie, jak gdyby jego zamiar, by jak najszyb­
ciej uciec od Księcia i jego imperium na placu Kossutha
i znaleźć się jak najbliżej „swoich", przez przypadek się
urzeczywistnił - nagle znalazł się na rogu bulwaru i uli­
cy Negyvennyolcas i oprzytomniał w paraliżującym la­
biryncie ucieczki, stanął w bramie domu Pflaumowej
i przycisnął klawisz domofonu. „Mamo, to tylko ja.„ -
zawołał do mikrofonu, kiedy po kilku dzwonkach
z szumu domofonu domyślił się, że ktoś podniósł słu­
chawkę, lecz się nie odzywa. - Mamo, to ja, i chciałbym
powiedzieć... " „Co ty robisz o tej porze na ulicy?! -
Z taką siłą zabrzmiał głos w domofonie, że Valuskę aż
zatkało. - Pytam, co robisz o tej porze na ulicy?!" „Jest
bardzo źle, mamo ... - próbował tłumaczyć, pochylając
się nad mikrofonem - i chciałbym ... " „Jest bardzo źle?
- zagrzmiał znów głos. I ty się jeszcze przyznajesz, że
-

wiesz? I mimo to łazisz nocą po mieście?! Mów szybko,


ale to już, co ty wyprawiasz? Czy ty chcesz mnie wykoń­
czyć?! Nie dość tego, co już narobiłeś?!" „Mamo ... mamo,
posłuchaj ... - jąkał się Valuska do mikrofonu. - Ja na-

222
prawdę ... nie chcę zrobić nic złego ... chcę tylko.„ chcę
tylko powiedzieć, żebyś ... żebyś dobrze zamknęła drzwi
. . " . .
i. .. 1 m k ogo me wpuszcza ła, b o... " „ P'ł
1 es' ...
" ' - roz1 egł się

głos pełen złości. - Znowu piłeś, a przecież obiecałeś, że


już nie będziesz! Ale pijesz, choć masz swój własny kąt,
to dla ciebie nic nie znaczy, znowu pijesz i się włóczysz!
No dobrze, synku - odezwał się głos w trzeszczącym
domofonie - w takim razie porozmawiamy inaczej. Jak
natychmiast nie pójdziesz do domu, nigdy więcej cię tu
nie wpuszczę! Zrozumiałeś?" „Tak, mamo ... " „Posłuchaj
mnie! Jak się dowiem, rozumiesz, jak się dowiem, Że ła­
zisz po mieście i wdajesz się w awantury, zejdę, znajdę
cię, przyciągnę cię tu za kudły„. i zamknę cię ... dobrze
wiesz gdzie! Nie zmierzam tolerować, rozumiesz, żebyś
znowu narobił mi wstydu!!!'.' „Nie, skądże znowu,
mamo!" „Nie podlizuj mi się, tylko się stąd zabieraj!!!"
„Tak. .. Całuję, mamo! ... Już idę..." Już idę, powiedział
Valuska do mikrofonu, ale nie potrafił pogodzić się
z myślą, Że nie udało mu się jej przekonać o powadze
sytuacji, długo zastanawiał się, czy powinien wrócić
i spróbować od nowa, ale uznał, Że skoro nie był w sta­
nie wyjaśnić Eszterowej tego, czego był świadkiem, tego,
co się wydarzyło i co się jeszcze wydarzy, tym bardziej
nie przekona matki. Nie będzie umiał jej tego wytłuma­
czyć, bo cokolwiek powiedziałby jej o Księciu i Sługusie,
ona w nic nie uwierzy, a gdy nie uwierzy i znów zacznie
wrzeszczeć i tak nie będzie mógł jej zarzucić, Że jest
niecierpliwa albo niesprawiedliwa, bo on sam, gdyby nie
słyszał tego na własne uszy i sam tego nie doświadczył,
byłby pierwszym, który nie dałby wiary, Że coś takiego

223
w ogóle jest możliwe. Tymczasem - Valuska krążył po
opustoszałych ulicach - Książę istnieje i zdrowy rozsą­
dek na nic się tu nie zda, bo on nie oszustwem ani nie­
ludzką żądzą niszczenia, lecz samym swoim istnieniem
kształtuje otaczający go świat, zmuszając ludzi, by nie
oceniali go wedle swojej natury, i skłaniając ich, by uwie­
rzyli, że istnieją na ziemi jeszcze inne prawa niż te, we­
dług których ludzie szkalują go mianem przeklętego
oszusta. A częścią istoty Księcia - Valuska pędził przed
siebie - jest kłamliwa mistyfikacja i nieludzka żądza,
oszukańcze udawanie i wściekła żądza niszczenia, któ­
rych w swej pysze nawet nie próbował ukryć przed pa­
nem Dyrektorem, były bowiem częścią jego istoty, ale
nie jego istotą, bo to wszystko prawdopodobnie było
wynikiem jego nadzwyczajności, o której rozmiarach
i tajemnicach, poza kilkoma zasłyszanymi zdaniami,
Valuska nie miał pojęcia. Szedł uliczkami i ciągle przy­
pominały się mu słowa Księcia, i choć nie wątpił, Że
Dyrektor bez reszty ma słuszność, iż to, co robi Książę,
jest ohydną szarlatanerią, był pewny, że ten najbardziej
tajemniczy członek cyrkowej trupy nie jest zwyczajnym
oszustem, który wykorzystując naiwność swoich zwo­
lenników, rozkoszuje się zyskaną nad nimi władzą.
W przeciwieństwie do Dyrektora, dostrzegał w słowach
Księcia przerażającą głębię, była w nich siła argumen­
tów, swobodna i bezgraniczna zuchwałość, której nie
można było przeciwstawić ograniczeniom myślenia i je­
dynie nieporadna węgierszczyzna tłumacza„. krusząc na
kawałki sens, wzmagała obcy i nieludzki ton jego słów.
Wszak Książę wyłonił się z cienia rzeczy, gdzie prawa

224
rządzące światem utraciły moc, był kimś nierealnym,
niedostępnym i emanującym siłą, która tłumaczyła sza­
cunek, jaki budził wśród „swoich", i rangę, jakiej nigdy
by nie dostąpił zwyczajny potworek pokazywany cyrko­
wej publiczności. Daremny i beznadziejny był więc za­
miar Valuski - domy, drzewa, betonowe płyty i słupy
elektryczne nagle zwolniły tempo - by zrozumieć tę nie­
realną istotę, ale nie umiał pogodzić się z myślą - znów
przemknęły mu przed oczyma pełne napięcia spojrze­
nia ludzi zgromadzonych na placu - że tamci, posłusz­
ni strasznemu rozkazowi, zdemolują miasto i (a prze­
cież w swojej naiwności to właśnie im zasugerował)
wtargną do mieszkania pana Esztera, właśnie do niego,
który o niczym nie wiedząc, jest całkowicie bezbronny,
no nie umiał pogodzić się z tym i patrzeć bezczynnie -
wszystko się zatrzymało - po prostu czuł, Że tego nie
potrafi. Wydało mu się, że znowu słyszy ptasi głos, znów
ogarnął go strach, stał przerażony, ale wiedział, Że nie
może postąpić inaczej, że będzie musiał wszystkich
ostrzec; „by dobrze zamknęli się w mieszkaniach i nie
ruszali się z miejsca". Powie wszystkim, postanowił,
panu Eszterowi i współbraciom z PHeffera, służbistom
z kolejowej rampy i nocnemu portierowi - a nawet ma­
luchom kapitana - przypomniał sobie nagle, kiedy ro­
zejrzawszy się wokół, stwierdził, Że jest tylko o ulicę od
nich, i postanowił, Że najpierw zaalarmuje powierzone
jego opiece dzieci i dopiero później pójdzie do mistrza
i całej reszty. Kamienica, w której mieszkał kapitan, ani
trochę nie zdradzała, Że mieszka w niej taka znana oso­
bistość: ze ścian prawie wszędzie odpadał tynk, na górze

225
brakowało sporego kawałka rynny, a w drzwiach wej­
ściowych, jak gdyby w odpowiedzi na pytanie, po co
ciągle zamykać i otwierać drzwi, nie było klamki. Aby
dojść do budynku, trzeba było przedrzeć się przez góry
śmieci, a drogę od chodnika, w dodatku tuż przed sa­
mym wejściem, zagradzała porzucona żelazna belka,
skoro zaś tak dom wyglądał na zewnątrz, w środku nie
mogło być inaczej, kiedy Valuska wszedł na klatkę scho­
dową, trafił w taki przeciąg, Że czapka z daszkiem, jak
gdyby natura chciała przypomnieć, że tutaj ona jest pa­
nem, zleciała mu z głowy. Ruszył w górę po kamiennych
schodach, ale przeciąg nie słabł, tylko stawał się coraz
bardziej gwałtowny, chwilami zamierał, by po chwili
wybuchnąć z jeszcze większą siłą Valuska musiał wziąć
czapkę do ręki i oddychać przez nos, kiedy wszedł na
piętro i przycisnął dzwonek do drzwi, czekając, aż ktoś
otworzy, wyglądał, jak gdyby uciekł przed burzą. Nikt
jednak nie otwierał, tupot, który rozległ się na dźwięk
dzwonka, ucichł, Valuska zadzwonił ponownie, potem
jeszcze raz, i już myślał, że w środku wydarzyło się coś
złego, kiedy usłyszał przekręcany w·zamku klucz, tupot
i potem znowu ciszę . W mieszkaniu, którego ściany
. .

pomalowane szablonem w kwiecisty wzór zżerała wdzie­


rająca się od dołu, wykwitająca wielkimi plamami wil­
goć, było ciepło, ba, nawet gorąco, Valuska przeszedł
przez wąski przedpokój, pokonując walające się na pod­
łodze płaszcze, gazety i buty, zajrzał nawet do kuchni.,
wreszcie dotarł do salonu, próbując odkryć sens tego
osobliwego powitania, i zaczął tak trząść się z zimna, że
nie mógł wydobyć z siebie głosu. Przesunął na ramieniu

226
torbę, rozpiął płaszcz i żeby opanować drżenie, zaczął
rozcierać zziębnięte członki. Nagle poczuł, Że ktoś stoi
za jego plecami. Obrócił się przestraszony i rzeczywiście
się nie mylił: w drzwiach pokoju stały w bezruchu mil­
czące dzieci z zadartymi główkami. „Oj - zawołał - ale
mnie przestraszyliście!" „Myśleliśmy, że przyszedł
tata... " - powiedzieli, nie spuszczając z Valuski oczu.
„A jak przychodzi tata, to też się chowacie?" Chłopcy
nic nie odpowiedzieli, patrzyli tylko na Valuskę poważ­
nym, nieruchomym wzrokiem. Jeden mógł mieć sześć,
drugi osiem lat, mniejszy był blondynkiem, starszy bru­
netem, ale obydwaj odziedziczyli po kapitanie okrągłe
niczym guziczki oczy, a ubrania pewnie po starszych
dzieciach sąsiadów, bo spodnie i koszule mieli tak spra­
ne i zniszczone, Że trudno było określić, jakiego są ko­
loru. „Posłuchajcie - odezwał się Valuska zakłopotany,
tzuł bowiem, Że nie tylko na niego patrzą, ale lustrują
go nieufnie - dziś wasz tata późno wróci do domu
i prosił, żebym ... żebym położył was spać ... Ja muszę już
iść, ale pamiętajcie - znów wstrząsnął nim dreszcz - Że­
byście dobrze zamknęli drzwi i gdyby ktoś dzwonił, że­
byście nikogo nie wpuszczali ... słowem ... - dodał jeszcze
bardziej zmieszany, bo dzieci ciągle stały jak wryte -
a teraz chodźcie już do łóżka". Poprawił płaszcz, od­
chrząknął i nie wiedząc, co robić, żeby tak na niego nie
patrzyły, uśmiechnął się z musu, na co mniejszy wresz­
cie ruszył z miejsca, podszedł bliżej i zapytał: „Co masz
w tej torbie?" Pytanie tak zaskoczyło Valuskę, Że otwo­
rzył torbę, zajrzał do środka, przykucnął i pokazał dzie­
ciom: „Tylko ... gazety. Roznoszę gazety po domach".

227
„Listonosz!" - odezwał się od drzwi do brata zirytowa­
nym tonem doroślejszego starszy. „Jaki tam listonosz!
- uciszył go młodszy. - Wariat, tak mówi tata. - Znów
odwrócił się do Valuski i zmierzył go podejrzliwym
spojrzeniem. - Ty jesteś prawdziwy wariat?" „A gdzie
tam - potrząsnął głową Valuska i wstał. - Nie jestem
wariatem, przecież widzisz". „Szkoda - wydął wargi
mały. - Ja chciałbym być wariatem i powiedzieć królo­
wi, Że jego królestwo jest do niczego". „Głupota!" - wy­
krzywił się z tyłu drugi, a Valuska, by zyskać jego przy­
chylność, zapytał: „Dlaczego? Ty kim chciałbyś być?"
„Ja? Ja ... sprawiedliwym milicjantem - odpowiedział
mały z dumą, choć niechętnie, jak ktoś, kto nie bardzo
chce rozmawiać z obcymi o swoich planach. - Pozamy­
kam w więzieniach - splótł ręce na piersiach i ramie­
niem oparł się o framugę - wszystkich wariatów i pija­
ków". „Pijaków ja też! - przytaknął głośno mniejszy
i wrzeszcząc: - Ś mierć pijakom!" - zaczął skakać wkoło
pokoju. Valuska czuł, Że powinien powiedzieć coś, czym
zyska sobie ich zaufanie, by wreszcie go posłuchali
i poszli do łóżek, ale nic nie przychodziło mu do głowy,
zapiął torbę, znów spróbował się do nich uśmiechnąć,
wreszcie zbliżył się do okna, wyjrzał na ciemną ulicę
i nagle na myśl, Że już dawno powinien być w drodze do
pana Esztera, stracił cierpliwość. „Niestety - drżącą ze
zdenerwowania ręką uniósł czapkę i przygładził włosy
- muszę już iść". „Ja już nawet mam mundur! - odezwał
się starszy i widząc, Że Valuska ruszył z miejsca, by skie­
rować się do drzwi, dodał: - Mogę pokazać, jak pan nie
wierzy!" „Ja też, ja też!" - zawołał mniejszy i naśladując

228
warczące na zakręcie auto, podskoczył za bratem. Valu­
ska był bez szans, ledwie zrobił w przedpokoju kilka
kroków, drzwi pokoju otworzyły się i trzasnęły za jego
plecami, a dwaj chłopcy, uśmiechnięci, stanęli przed
nim na baczność. Obydwaj mieli na sobie prawdziwe
milicyjne szynele, mniejszemu szynel sięgał do ziemi,
ale starszemu już tylko do kolan, i choć wyglądali
w nich zabawnie, bo - jak to się mówi - były na nich ze
trzy razy za duże, obydwa były tak zręcznie skrojone,
tak doskonałe w proporcjach, że wystarczyło trochę po­
czekać, aż chłopcy do nich dorosną. „No tak„. rzeczywi­
ście„." - odezwał się Valuska z uznaniem i już chciał
wyjść, ale nie mógł, bo mniejszy wyciągnął zza pleców
jakieś pudełko i spoglądając do góry, powiedział: „Po­
patrz!" Valuska musiał obejrzeć ostro zakończony pręt,
którym, jak się dowiedział, „wyklują nieprzyjacielowi
oczy", i przyznać, że aby „nieprzyjacielowi poderżnąć
gardło", najlepsze są szwedzkie żyletki, wreszcie musiał
potwierdzić, Że wystarczyłaby połowa upchanego w sło­
iku potłuczonego szkła, by wrzucone do napoju „wy­
kończyło wroga". „Bzdura!" „Ja mu to dałem, ale to
dobre dla przedszkolaków! - odezwał się z pogardą star­
szy. - Jak chce pan zobaczyć coś ciekawego, mogę poka­
zać!" I wyciągnął z kieszeni płaszcza prawdziwy rewol­
wer. Wziął w rękę, powoli przyłożył palec, aż Valuska,
odruchowo się cofając, z trudem łapał powietrze. „Ale„.
skąd ty to masz?!" „Co za różnica?" - wzruszył ramiona­
mi mały i zakręcił rewolwer na palcu, ale zbytnio się
zamachnął i broń z hukiem spadła na podłogę. „Bardzo
cię proszę, oddaj mi to„." - Valuska przestraszony

229
wyciągnął rękę, ale chłopak był szybszy, chwycił rewol­
wer i wymierzył w Valuskę. „To jest bardzo niebezpiecz­
ne... - tłumaczył ten, zasłaniając się rękoma - tym nie
wolno się bawić ... - i podczas gdy rewolwer był w niego
wymierzony, oni dwaj patrzyli na niego tak samo jak we
drzwiach, kiedy przyszedł, Valuska zaczął się cofać, aż
tyłem doszedł do wyjścia. - No dobrze - nacisnął za
plecami klamkę - ... naprawdę się przestraszyłem. Ale .. .
teraz już - otwierał drzwi - odłóż to na miejsce, bo tata .. .
będzie się gniewał. Połóżcie się grzecznie do łóżek - wy­
szedł przez ledwie otwarte drzwi - ... bądźcie grzeczni
i idźcie spać... - Valuska wreszcie ostrożnie zamknął za
sobą drzwi i ciągle jeszcze zaskoczony, mówił już właś­
ciwie do siebie... - .. .i zamknijcie dobrze... i nikogo nie
wpuszcza1c1e ... " Słyszał wybuchający za drzwiami
śmiech, zgrzyt klucza w zamku, wziął do ręki czapkę
i zwlókł się schodami w podmuchach przeciągu. Wi­
dział przed sobą dwie nieruchome pary oczu, nie mógł
uwolnić się od ich przenikliwego, przeszywającego na
wskroś spojrzenia, i choć w ich rozszalałym królestwie
aż trzęsło nim z gorąca, teraz, kiedy wyszedł z budynku,
poczuł dreszcz zimna. Drżał na przenikającym do kości
mrozie i czuł dreszcze na myśl, Że to, co dla niego nie
może iść w parze, dwoje małych dzieci i zimna pasja
okrucieństwa, jest jednak możliwe. Przełożył torbę na
drugie ramię, zapiął płaszcz i czując, Że nie potrafi sobie
inaczej poradzić z taką pasją, postanowił nie myśleć
o wymierzonym weń rewolwerze ani o pełnym drwiny
śmiechu za drzwiami i skupić się na tym, by jak najprę­
dzej znaleźć się w domu przy alei Wenckheima. Próbo-

230
wał o tym nie myśleć, ale chłopcy w wielkich milicyj­
nych szynelach nie znikali sprzed oczu, a wyrzuty
sumienia, że może zostawił ich tam z nabitą bronią
i mimo wszystko powinien wrócić, przestały go dręczyć,
dopiero kiedy wychodząc z ulicy Arpada na aleję, zoba­
czył, Że całkiem blisko, w samym centrum miasta, nisko
nad domami czerwieni się niebo. Przerażenie, Że „może
już palą", w jednej chwili uwolniło go od poczucia winy
i wewnętrznej walki, złapał ręką torbę, by nie obijała się
o biodra, i puścił się biegiem pomiędzy bezdomnymi
kotami w kierunku domu pana Esztera. Biegł, a kiedy
dotarł na miejsce, rozpostarłszy ramiona, zasłonił sobą
wejście i kiedy ostatnimi resztkami zdrowego rozsądku
pojął, Że gdyby teraz wdarł się do swego mistrza, swoją
rozpaczą jedynie by go przeraził, został przed bramą
z nieodwołalnym postanowieniem, że jeśli ktoś spróbu­
je zbliżyć się do budynku, właśnie tu obroni niczego
jeszcze nieświadomego mieszkańca. Jak to zrobi, na ra­
zie nie miał pojęcia, a strach przed niespodziewanym
atakiem przez dłuższą chwilę tłumaczyło jedynie to, iż
na myśl, Że mogą palić miasto (choć przekonać się
o tym z tej odległości było niemożliwe), zupełnie stracił
głowę. Tymczasem kawałek nieba był czerwony, Valuska
spacerował przed bramą gotowy do ucieczki, cztery kro­
ki w lewo, cztery kroki w prawo, tylko tyle w jednym
kierunku, bo przy piątym czułby, Że pozostawiona poza
kontrolą d r u g a strona ginie w przepastnych ciem­
nościach. Później wszystko rozegrało się bardzo szybko,
a to, co się wydarzyło, nie trwało dłużej niż jedną chwi­
lę. Usłyszał kroki, jak gdyby nadchodziły setki butów

23 1
i buciorów szorujących ziemię zmęczonym krokiem.
Nagle wyrosła przed nim grupa mężczyzn i otoczyła go
ze wszystkich stron. Patrzył na ich dłonie, grube palce
i chciał coś powiedzieć. Ale wtedy z tyłu rozległ się głos
(„Zaczekajcie!") i Valuska po szarym sukiennym płasz­
czu rozpoznał, kto przed nim stoi, nie musiał nawet
widzieć jego twarzy, by wiedzieć, Że ten, który zbliża się
do niego przez lukę w otaczającym go pierścieniu, to
nikt inny niż poznany po południu na placu przyjaciel.
„Nie bój się. Pójdziesz z nami" - powiedział cicho, na­
chylając się Valusce do ucha, i położył mu rękę na ra­
mieniu. Valuska nie mógł wydobyć z siebie słowa, tam­
ten także się nie odzywał, tylko pochylony do przodu,
wolną ręką odpychał człowieka, który z uśmiechem pró­
bował w ciemnościach przecisnąć się obok Valuski. Sły­
szał setki kroków za plecami, setki zmęczonych nóg
szurających po ziemi, widział bezdomne koty uciekające
przed bezgłośnie unoszącymi się żelaznymi prętami, ale
nie czuł nic, poza dłonią spoczywającą na ramieniu.
„Nie bój się" - powtórzył tamten, Valuska szybko przy­
taknął i spojrzał na niebo. Podniósł wzrok i wydało mu
się, że niebo nie znajduje się na swoim miejscu, przera­
żony popatrzył raz jeszcze i zobaczył, Że zamiast nieba
jest pustka, spuścił głowę i poszedł dalej wśród butów
i czap, jak gdyby nagle zrozumiał, Że to, czego szukał,
przepadło, pochłonęła je ziemia, płynący tłum, sprzysię­
żenie szczegółów.
„Sprzysiężenie szczegółów" - stwierdził obojętnie
Eszter, zapomniawszy o własnej nieporadności, gdy wie­
czorem, w dniu, który miał zadecydować o jego życiu,
kończąc trudne zadanie zabarykadowania się we włas­
nym domu, chyba po raz dwudziesty uderzył się młot­
kiem w rękę. Ś ciskając obolały palec, przesunął wzro­
kiem po bezładnie przytwierdzonych do okien
deseczkach i palikach, a ponieważ nie było już żadnej
rady na poprawienie żałosnego dzieła jego własnej nie­
udolności, aby uniknąć kolejnych bolesnych doświad­
czeń postanowił, Że choć to wstyd, iż przez długie dzie­
siątki lat nie nauczył się, jak prawidłowo wbijać gwoździe,
będzie lepiej, jak teraz wreszcie się z tym upora. Z resz­
tek drewna przeznaczonego na opał, które odpocząwszy
chwilę po przyjściu do domu, przyniósł z podwórza
i ułożył między półkami na książki, wyjął jeden kawa­
łek, najodpowiedniejszy i - zastanawiając się, czy coś, co
świadczy o nadmiarze rozumnej obecności, przeczącej
wszystkiemu, co było dotychczas i co zgodnie z tym,
o czym pomyślał mniej więcej trzy godziny temu w bra­
mie, mógłby nazwać „wręcz rewolucyjnym", nie wyma­
ga jeszcze poprawek - przytwierdził go do ostatniego

233
okna na umocowane byle jak deski i paliki, kiedy jednak
w nadziei, Że uda mu się dobrze trafić, zagryzając z wy­
siłku wargi, podniósł młotek, natychmiast go odłożył,
uznawszy, Że do tego, by uderzyć z należytą siłą, w do­
kładnie wyznaczonym kierunku, nie wystarczą jedynie
dobre chęci. „Trzeba zapanować nad łukiem, po którym
wędruje młotek, nim dotrze do gwoździa ... " - zdecydo­
wał po krótkim namyśle i wracając do myśli o „drob­
nych poprawkach", z całą siłą zranionej ręki przycisnął
do framugi deskę, a prawą zamachnął się ze wściekłoś­
cią. Tym razem wyszło nieźle, gwóźdź nawet wszedł tro­
chę głębiej, jednak Eszter uznał, Że lepiej będzie, jak
zrezygnuje z pomysłu, który jeszcze przed chwilą wyda­
wał mu się racjonalny, by skupić całą uwagę na tak zwa­
nym łuku. Coraz mniej pewnie trzymał młotek w dłoni,
a efekty kolejnych prób stawały pod coraz większym
znakiem zapytania, aż wreszcie po trzecim podejściu
musiał przyznać, Że jeśli nawet tym razem udało mu się
trafić, wcale nie zawdzięcza tego wysiłkowi umysłu, lecz
jedynie czystemu przypadkowi czy, jak to nazwał, „lito­
ści nakazującej przerwę w systematycznym rozbijaniu
palców", gdyż porażka stanowiła oczywisty dowód, że
jeśli będzie się skupiał wyłącznie na pożądanej trajekto­
rii młotka, właśnie wtedy chybi, bo zapanować nad
młotkiem znaczyło tylko tyle - dodał: w wyszukany spo­
sób, konieczny dla niedocenianej wówczas wagi przed­
sięwzięcia, jak też właściwie dla tej decydującej o jego
losie chwili dobierając słowa - „jak zamyślić się nad
czymś, czego nie ma, nakreślić coś, co dopiero nastąpi,
a zatem przykładnie raz jeszcze popełnić to samo głup-

234
stwo, któremu „po długich sześćdziesięciu latach głupie­
go błąkania się" na ostatnich metrach drogi do domu
wreszcie powiedział NIE. I to była chwila, w której coś
mu podszepnęło, Że jeśli poświęci sprawie więcej wysił­
ku, bez wątpienia postąpi właściwie, więcej wysiłku, po­
wtórzył Eszter i nie podejrzewając nawet, że gdy się od­
dala, przybliża się do rozstrzygnięcia me1stotnego
dylematu, mianowicie, że całkowity brak rozumnej obec­
ności nie wyklucza racjonalnego postępowania i że zbo­
czył ku czemuś bardziej realnemu. Czuł, Że jeśli nawet
stoi na grząskim gruncie, nie powinien całkowicie od­
rzucać koncepcji łuku, gdyż przyczyną niepowodzeń
nie jest „błąd w treści, ale w metodzie", dlatego wodząc
wzrokiem pomiędzy niecierpliwie chyboczącym się w dło­
ni młotkiem a gwoździem, najpierw sprawdził, czy w za­
łożonym łuku istnieje punkt, na którym się skupiwszy,
będzie w stanie kierować wykonywaną czynnością, by
później - jako Że natychmiast odkrył dwa takie punkty
- nie zostało mu nic więcej do zrobienia, tylko zdecydo­
wać, który z nich wybierze. „Gwóźdź w ścianie jest nie­
ruchomy, podczas gdy pozycja młotka się zmienia" -
rozmyślał, wodząc wzrokiem po suficie, a wniosek
wydawał się prosty, że w takim razie winien skoncentro­
wać się na tym drugim, ale gdy w myśl tego oczywistego
rozumowania, śledząc kąt, pod jakim poruszał się mło­
tek, podjął kolejną próbę, rozczarowany zobaczył, Że
choć tym razem pewniej trzymał młotek w dłoni, i tak
dopiero za dziesiątym razem udało mu się trafić
w gwóźdź. „Liczy się to - ustalił - w które miejsce chcę
uderzyć ... To„. co chcę wbić, i tylko to - wreszcie wpadł

235
na pomysł - jest istotne!" - i jak ktoś, kto wie, Że odkrył
właściwą drogę, skupił wzrok na wyznaczonym celu
i pewnym ruchem uniósł młotek. Uderzył precyzyjnie,
a nawet, stwierdził z zadowoleniem, bardzo precyzyjnie,
i żeby nie mieć wątpliwości, że panuje nad ruchem, któ­
ry doprowadzi go do celu, a zwinnym manewrom nada
wreszcie właściwy porządek, uznał, że dotychczas źle
trzymał młotek, Że tak, chwyciwszy u samej nasady, jest
o wiele wygodniej, ocenił, z jaką siłą powinien uderzyć
i z jakiej odległości „należy się zamachnąć", by wreszcie
w chwili olśnienia dostrzec, Że jeśli z dołu podeprze de­
skę kciukiem i przyłoży ją do framugi, nie będzie mu­
siał podtrzymywać jej całym ciałem„. Ruch i chwyt
zwiąże ich wzajemną relacją, toteż nic dziwnego, że
w ten sposób dwie ostatnie deski szybko trafią na swoje
miejsce, kiedy więc przeszedł się wokół domu, by obej­
rzeć własne dzieło, i po kilku całkiem poważnych po­
prawkach wrócił na korytarz oświetlony tępym światłem
lampy, z żalem skonstatował, Że właśnie teraz, w chwili
kiedy mógłby już się cieszyć, Że wreszcie znalazł rozwią­
zanie, praca przy oknach jest skończona. Przepełniony
„świeżą radością rozwiązania", z chęcią wbiłby jeszcze
kilka gwoździ, rozwiązania, które po wielu godzinach
nieporadnych prób w ostatniej chwili wyprowadziło go
z plątaniny łuku, gwoździ i kątów nachylenia młotka,
rozwiązania, które na końcu drogi nagrodziło go radoś­
cią zrozumienia, Że metoda, dzięki której i mimo której
zdołał rozwikłać tę maleńką zagadkę prostej przecież
czynności w szczególny, Żenujący sposób sprowadziła
na właściwą drogę jego, który, jak sam to określił po

236
wstrząsającej wycieczce, przekraczając próg domu „nowo
narodzony i lekki jak piórko, rewolucyjnie przekonał
się o nieistotnej roli używania rozumu. Olśnienie przy­
szło nagle, ale jak zazwyczaj się dzieje, nie bez przyczy­
ny, kiedy bowiem po raz pierwszy chciał wyruszyć na
obchód domu, poczuł, Że jego wysiłki, by ochronić rękę
przed dalszymi ciosami, gdy z głową ciężką jak ołów
zabrał się do tego skromnego zadanka, są po prostu
śmieszne, czy jak później, kiedy próbował się z nim
uporać, daremnie nie da się ukryć, przeszywając wzro­
kiem miejsce, w które chciał wbić gwóźdź, w sposób naj­
zupełniej śmieszny, jak gdyby w porównaniu z wcześ­
niejszymi zawiłościami użycia narzędzia istniała jakaś
jeszcze bardziej mroczna trudność, której rozwikłanie
przed chwilą doprowadziło go szczęśliwie do odkrycia
bezbłędnej techniki wbijania gwoździ. Przypomniał so­
bie kolejne etapy rodzącego się w nim zapału i nic nie
mogło już rozwiać podejrzeń, jakie zrodził stan jego du­
cha, że ostateczny wynik nie był skutkiem racjonalnej
ingerencji, gdy bowiem z charakterystyczną dla siebie
intelektualną zasadą posuwania się po omacku, „pozor­
ną siłę sprawczą operacji wojennej zdesperowanego bo­
jownika" oddzielił od „łańcucha działających potwier­
dzeń", nie doszedł bezpośrednio do próby uderzenia
młotkiem, ale do pomysłu zaczepionego o zmieniające
się z minuty na minutę okoliczności, �tóre wprawdzie
brały pod uwagę wysiłki jego umysłu, ale nie przyjmo­
wały ich do wiadomości. Pozornie, podsumował Eszter,
nad zadaniem nieistotnym w stosunku do wagi sprawy
wziął górę wytrwały pęd zespołu elastycznej chęci kom-

237
binacji i rozsądnych wniosków, i nic nie wskazywało na
to, by wynaleziona metoda miała być błędna, a jej trafne
warianty wyznaczała nie „wspaniała logika", ale coraz to
nowe, zmierzające ku rozwiązaniu badawcze próby, nic
takiego, Eszter przeszedł po mieszkaniu z zamiarem
sprawdzenia, czy nie należy gdzieś jeszcze umocować
poluzowanej deski, nic jednak nie wskazywało, Że istnie­
je taka potrzeba, gdyż system zarządzania, dobrze naoli­
wiony narząd wzroku powiązany z rzeczywistością,
Eszter wszedł do kuchni, wpasowany pomiędzy funk­
cjonujący umysł a wykonującą czynność rękę pozostawał
w ukryciu, „schowany był pomiędzy ułudą a widzącym
złudzenie okiem, jeśli coś takiego, jak świadomość złud­
nego widoku, w ogóle jest możliwe". Wydawało się, Że
wybrane dowolnie spośród wielu pomysłów rozwiąza­
nia określały drogę eksperymentów prowadzonych nad
łukiem i jego kątem, nad kątem i gwoździem, tymcza­
sem sprawę, przyjrzał się dwóm maleńkim okienkom
w znajdującej się obok służbówce, rozstrzygał przebieg
eksperymentu, mechaniczna orientacja w pozostających
do dyspozycji wariantach, w zarysowanych niesamowi­
cie dokładnie licznych możliwościach, czy też uprasz­
czając brutalnie, same próby, określające swobodny wy­
bór rozwiązań, który nie był ani dowolny, ani możliwy
do zrealizowania, bo poza ingerencją w porządek wyda­
rzeń jedynym zadaniem była obserwacja i ocena tych
prób, z których („skrajnie mówiąc.„" - pomyślał uszczy­
pliwie Eszter) wyniknie błyskawiczna humanizacja pro­
cesu, pielęgnowanie wiary, jakoby - tak jak w przypadku
marnych odkryć, na przykład doskonałego sposobu

238
wbijania gwoździ - trzyma ją w garści „olśniewająca"
umysł, „wspaniała" odkrywczość. No nie, Eszter szedł
przez salon w stronę pokoju Valuski, nie my trzymamy
to w garści, ale to tamto trzyma nas w rękach, co nie
podważa naszej pozornej władzy, a nasza głowa, marzą­
ca o czymś jeszcze większym, całkowicie odpowiada tej
skromnej misji obserwowania i oceniania, reszta zaś, na­
cisnął klamkę drzwi do salonu, reszta, uśmiechnął się,
już się nie liczy, i jak ktoś, kto po latach ciężkiej ślepoty
nagle przejrzał imperium rzeczywistych relacji - z przy­
mkniętymi oczyma zatrzymał się w progu. Zobaczył
miliardy niespokojnych, bezustannie zmieniających się
rzeczy, pomiędzy którymi trwał niekończący się, zacie­
kły dialog, miliardy rzeczy, a jednak każdą z osobna,
miliardy wzajemnych relacji i miliardy zdarzeń; miliar­
dy, ale wszystkie ciągle w jednej, jednej jedynej relacji,
i widział pełen sprzeczności związek pomiędzy tym, co
istnieje, czyli przeciwstawia się, a tym, co pozostaje sobą
- i stara się pokonać ten sprzeciw. I widział samego sie­
bie, w tej pełnej, żywej przestrzeni, siebie przed ostat­
nim oknem w korytarzu, i dopiero teraz zrozumiał,
jakiej uległ sile i czym jest to, czemu uległ. Wtedy zro­
zumiał, co napędza świat, Że przymus jest napędem ist­
nienia, a napęd rodzi chęć, chęć zaś wymusza przystoso­
wanie do istniejących warunków, w których ludzka
istota stara się za pomocą aktywnych zmysłów wyłonić
dla siebie to, co jej sprzyja, by sukces zależał już tylko
od tego, czy rzeczywiście istnieją pożądane przez nas
warunki, i oczywiście, przemknęło mu przez myśl, zale­
ży także od cierpliwości i finezyjnego splotu przy-

239
padków, bowiem jak wiadomo, uwieńczone sukcesem
umiejętne poruszanie się w świecie, by żyjąc tu, bujać
w obłokach, przede wszystkim zależy od szczęścia.
Patrzył na bezkresny, ostry, klarowny krajobraz, zasko­
czony jego realnością, zaskoczony, gdyż z wielkim t r u -
d e m zobaczył, iż rzeczywisty świat - wraz z nie­
zmierzonym bogactwem niepokoju - przynajmniej
w jego przypadku ma swój kres, choć nigdzie się nie
kończy, podobnie jak nie ma środka, a my p o p r o s t u
j e s t e ś m y wśród miliardów istnień, w tej pulsującej
przestrzeni, i dzięki rządzącym nami zmysłom bierze­
my udział . A jednak, kiedy wejrzał do środka, wszystko
. .

trwało nie dłużej niż jedną chwilę, migotliwy obraz po­


jawił się i natychmiast rozpadł, być może sygnałem stała
się iskra przypominająca, Że w piecu dogasa ogień, sko­
czyła i znikła, jak gdyby nie zasługiwała na to, by trwać,
zgasła w jednym błysku, może po to, by oślepiającym
światłem rozjaśnić to wszystko, co, jak nazwał w drodze
do domu, w tej decyzji przesądzającej o jego losie,
w tym wyroku zapadłym w bramie, było „śmiertelną po­
myłką". Podszedł do pieca, obejrzał palenisko, podsycił
ogień, jak tylko potrafił, dorzucił trzy polana, podszedł
do okna, ale nie zobaczył tego, co chciał, patrzył i pa­
trzył, ale zamiast desek i gwoździ ciągle widział tylko
siebie. Widział, jak stoi przed kawiarnią Otthon, widział
wyrwaną z korzeniami lipę i śmiecie pod nogami, bo
tego niezwykłego dnia, kiedy dramatycznym wczesnym
popołudniem dosłownie stracił dom, znalazł się w punk­
cie, w którym się poddał, w którym musiał się poddać
i musiał się przyznać: jakkolwiek by się bronił, ile by

240
zgromadził argumentów, jakie podsuwała mu chłodna
obserwacja i tak zwany zdrowy rozsądek, nie poradzi
sobie z tym wszystkim, z czym przyszło mu się zmagać.
Po raz pierwszy zawiódł, pokazał, Że n i e r o z u m i e,
Że nie potrafi dać sobie rady z rozmiarem upadku, zro­
zumiał, aczkolwiek („Niczym ślepiec niewidomy od
chwili narodzin ... !") nie był świadom, Że to, co robi i co
ma stać się ukoronowaniem jego duchowej bezradności,
naprawdę jest klęską. Bo nie dostrzegł, że przepowiada­
ny od dziesiątków lat upadek zdegenerowanej formy nie
powinien go przecież zaskoczyć i że on sam w całkowi­
tej harmonii ze sobą sprzed lat w ten sposób uniknął
przyznania się do powszechnej klęski, uznał bowiem, iż
to, co widzi na ulicach, w najmniejszym nawet stopniu
nie jest godne jego uwagi i jeśli zmiana, jakiej uległo
miasto, oczywiście nie brała pod uwagę jego „kierującej
się rozumem i dobrym smakiem" istoty, to jedyną sto­
sowną odpowiedzią będzie, jeśli on także ją zignoruje.
Wydawało mu się, właściwie nie bez racji, Że te „nieod­
gadnione przygotowania" są wymierzone w niego, gdyż
niszczyć i deptać chciano to, co sprzeciwiało się w nim
nikczemnej, niszczącej sile, chciano zniszczyć sens, wol­
ną i jasną myśl, by pozbawić go ostatniego schronienia,
w którym jego myśli mogły pozostać wolne i jasne.
Ostatniego schronienia, wtedy właśnie zbliżył się do Va­
luski i w lęku o niego postanowił zlikwidować walące się
mosty, które prowadziły w nieistotnym już kierunku,
i z jeszcze większą stanowczością odsunąć się wraz ze
swoim towarzyszem od świata, w którym przestały obo­
wiązywać jakiekolwiek zasady, a ich miejsce zajęło znisz-

241
czenie i śmiertelny chaos. Muszę przeprowadzić się na
tamten brzeg, postanowił w drodze do budynku Wodo­
ciągów, ale gdy zastanawiał się, jak przekształcić w twier­
dzę dom przy alei Wenckheima, całą siłą woli pilnował,
by nie stracić butnej pewności siebie; nie stracić, lecz
odzyskać pewność, podawaną w wątpliwość przez stra­
szące wokół śmieci, wyludnione ulice, wyrwaną z korze­
niami lipę, i zachować nadzieję, Że będzie mógł nadal
żyć tak jak dotychczas. Jednak odzyskując jedno, tracił
drugie, a ceną pełnej buty pewności było, Że nie mógł
kontynuować tam, gdzie przerwał, nie mógł kontynuo­
wać, bo kiedy po trudnych przejściach wracali spod Ka­
syna, ogarnęły go jakieś dziwne uczucia, od myśli o ich
wspólnej przyszłości - po „zwykłą radość spokoju". Jak
gdyby wyzwolił się od ważącego tony ciężaru, czuł się
coraz lżejszy, a kiedy rozstał się z Valuską na rogu ulicy
Hetvezer, jego krokami kierowało poczucie lekkości,
a on godził się na to bez żalu, bo zrozumiał, Że ten, kim
był, tonie bezpowrotnie. Aby jednak utonął i nigdy wię­
cej nie wrócił, musiał uczynić ostatni ruch, wyciągnąć
końcowe wnioski, i wyciągnął je, podjął decyzję, żeby na
drugim brzegu nie pozostało mu nic więcej do zrobie­
nia, podjął decyzję, Że „to, co w rzeczywistości jest gorz­
ką porażką, przeżyje jak zwycięzca". Ukryje się w we­
wnętrznym bezpieczeństwie, bo zewnętrzny świat jest
pełną udręki sceną zepsucia, zerwie z pociągającym
przymusem wtrącania się, gdyż brak rozwagi niszczy
szlachetny sens działania, odgrodzi się od wszystkiego,
bo jedyną odpowiedzią zdrowego umysłu jest sprzeciw,
słowem, ukryje się, zerwie ze wszystkim i od wszystkiego

242
się odgrodzi, rozmyślał Eszter, idąc do domu na skrzy­
piącym mrozie; nie zrezygnować przy tym z obserwowa­
nia, wiecznego przyglądania się w pozbawionym sensu
świecie nie było niczym więcej niż tchórzostwem, posłu­
szeństwem, a nie pomyłką, ucieczką przed przyznaniem
się, Że jeśli nawet w swoich wypowiedziach sprzeciwiał
się „światu pozbawionemu zasad", nigdy, ani na chwilę
z nim nie zerwał. Złorzeczył i bezustannie mu wyrzucał,
Że jest pozbawiony sensu, krążył wokół jak mucha, któ­
rej nie można odpędzić, ale miał już dość, zaczynał bo­
wiem rozumieć, Że kiedy badał naturę rzeczy, kiedy się
jej sprzeciwiał, nie świat przywiązał do swego ulotnego
rozumu, ale sam kurczowo trzymał się świata. I to był
błąd, stwierdził kilka kroków od domu, sądząc, Że istotą
sytuacji jest jej ciągłe pogarszanie się, był w błędzie, bo
równie dobrze mógł stwierdzić, Że nadal jest w niej coś
dobrego, podczas gdy nie było, a spacer po mieście prze­
konał go, Że nie mogło być, wcale nie dlatego, Że zostało
stracone, ale dlatego, Że ;,ta ostateczna odmiana, jaka tu
nastąpiła, zawsze była pozbawiona jakiegokolwiek sen­
su". Świat nie tak został pomyślany, w ogóle nie został
pomyślany, Eszter zwolnił, zbliżając się do wejścia, nie
rozpadł się, ani nie uległ zepsuciu, na swój sposób ciągle
jest doskonały, doskonały bez żadnego zamysłu i po­
rządku, wyrósł z chaosu, który trzeba pokonywać bro­
nią umysłu, jakkolwiek patrzeć, i patrzeć do upadłego,
zatraciwszy się w patrzeniu, wkładał klucz do zamka,
jest nie tylko męczące, ale całkowicie niepotrzebne.
„Zrezygnuję z myślenia - ostatni raz obejrzał się za sie­
bie - sam porzucę wolne i jasne myślenie, niczym śmier-

243
teiną głupotę, odmówię dalszego posługiwania się umy­
słem i od tej chwili ograniczę się do trudnej do opisania
radości, jaką niesie rezygnacja z myślenia", do tego się
ograniczę, powtórzył Eszter, zamiast się awanturować,
będę żył w ciszy, w sposób doskonały - nacisnął klamkę,
wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. Już w progu
poczuł głęboką ulgę, jak gdyby zrzucił z siebie wielki
ciężar, jak gdyby to wszystko, co stanowiło. o tym, kim
jest, zostawił na ulicy, również pewność siebie, którą po­
woli tracił w tej dziwnej historii zabijania okien i odzy­
skał przy oknie, tu, w salonie, wprawdzie tym razem nie
jako pełen wyższości sędzia „świata, w którym czegoś
potwornie brakuje", lecz człowiek, który domyśla się,
dlaczego tak się dzieje, teraz już raz na zawsze pełen
pokory. Określić mianem rewolucyjnej mógł jedynie
własną dumę, i tak właśnie zrobił, kiedy dzięki sprawno­
ści, jaką zyskał w przybijaniu, doszedł od drobiazgu do
ostatecznej wersji, mianem rewolucyjnej mógł nazwać,
tak jak to uczynił w bramie, jedynie własną dumę, która
nie pozwalała mu zrozumieć, Że nie ma na świecie rze­
czy doskonałych, i pewność siebie, która - wszak życie
w duchu tej nadzwyczajności było ponadludzkim wysił­
kiem - skazywał, a go na ostateczną gorycz. Tymczasem
nie miał żadnego powodu do rozgoryczenia, odrucho­
wo pogładził jedną z desek, czy też miał dokładnie tyle
samo, co do podziwu, czyli: wcale, gdyż z tego, Że jest
niczego niepodejrzewającym wygnańcem ludzkiego ro­
zumu, „poszukującym drogi wśród rzeczywistych rela­
cji", nie wynika, Że w powszechnym niepokoju tych rze­
czywistych relacji brak jest logiki, podobnie jak z tego,

244
Że ludzkie sprawy są tylko karnymi sługami wiecznego
niepokoju, nie wynika ani gorycz, ani podziw. Jeśli to
cudowne, zimne jak lód imperium rozbłysło i zaraz zga­
sło, jego fale nie uspokoiły się, a on stał przed jeszcze
ciągle Żywym, choć już wygasłym widokiem, a to, co
czuł, nie było ani zachwytem, ani goryczą, było rezygna­
cją i pogodzeniem się, Że ten widok zupełnie go przera­
sta, było cierpliwością i zgodą na tę szczególną łaskę,
Że może pojąć tylko to, co go dotyczy, i wtedy zro­
zumiał, że postanowienie uroczyście podjęte w bramie
było naiwną głupotą, a jego mniemanie, że będzie umiał
zrozumieć, wyciągnąć wnioski, i że „strasznie tu brak
porządku", było wielką pomyłką, pomyłką „całych sześć­
dziesięciu lat", a te sześćdziesiąt lat było Życiem za prze­
słoną zaćmy, kiedy nie mógł, tak jak teraz, dostrzec
z całkowitą ostrością, rozmyślał nad dwoma słojami wi­
jącymi się w desce, że rozum nie jest czymś, czego
w świecie brakuje, lecz Że jest jego częścią, nieodłączną
jak cień. Cień, który w tym nigdy niekończącym się,
niespokojnym dialogu podąża za naszymi zmysłami,
porusza się wraz z nimi, tłumacząc każde drgnięcie do­
tyczących je wydarzeń, ale nie zdradzając nic a nic
z celu tego dialogu, gdyż to, za czym podąża, choć dzia­
ła, niczego więcej o sobie nie mówi. Jest, uściślił Eszter,
cieniem w lustrze, w którym obraz jest tożsamy z lu­
strem, a jednak próbuje rozdzielić to, co od zawsze jest
tożsame, rozdzielić, oddzielić od siebie to, czego rozpo­
łowić nie można, by tracąc w ten sposób ulotną radość
wewnętrznej ucieczki i odchodząc na krok od okna za­
miast lżejszej od pustki melodii nieśmiertelnego udzia-

245
łu zyskać nieśmiertelność, która jest wiedzą. Tak właśnie
będzie, z opuszczoną głową szedł powoli ku drzwiom,
zamiast zaproszenia wypędzenie, zamiast rozumu od­
rzucającego swą rolę myślenie o „samym sobie", o „sa­
mym sobie", czyli o czymś innym, co mimo wszystko
istnieje, myślenie o samym sobie zagubionym w labiryn­
cie oznacza, Że on zostawia za sobą niejasne echo, przy­
pominające mu o zaproszeniu i wypędzeniu. I tak właś­
nie będzie, stawiając krok za krokiem, zadumał się
Eszter, z tego nieodgadnionego dialogu powstanie nasz
świat, a z jego niepojętej treści wyłoni się gorzkie pyta­
nie „po co tu jesteśmy?'', niepokój zastąpi rygor, bezkres
sidła, iskrzenie słowo, i tak jedno stanie się dwoma, rze­
czą i jej znaczeniem. A znaczenie, podobnie jak ręka,
rozplącze, a potem pozbiera rozbiegające się nici tajem­
nego kłębowiska, znaczenie, które spajałoby, niczym
cement budynek, tylko Że, uśmiechnął się i idąc, dotarł
do promieniującego ciepłem pieca, jeśli ta ręka, tak jak
teraz on, puści nić, burzliwy dialog nigdy się nie skoń­
czy, a budynek się nie zawali. Nie zawali się, tak samo
jak on nie rozpadł się na części, choć czuł, Że stracił
wszystko, na czym dotychczas mógł się oprzeć, jak gdy­
by wszystko zależało od tego, czy wie, Że myślenie pro­
wadziło do nieograniczonych iluzji albo do nieuzasad­
nionej depresji, i kiedy z salonu wrócił na korytarz,
w dosłownym znaczeniu tego słowa już nie „myślał" i nie
„zrezygnował z myślenia", i nie „odrzucał go'', jedynie
przyjął do wiadomości, że wyzwolił się z autodestrukcyj­
nej namiętności rozmyślania i w ten sposób, tak jak nie­
gdyś, iluzja, kiedy po południu spędzonym z Frachber-

246
gerem uciekł od muzyki, tak teraz, tym razem istotnie
w „sposób rewolucyjny", skończyła się dręcząca go de­
presja. Skończyły się niezliczone chwile czuwania,
w których, by uchronić swą wyobra:Żoną rangę, na nowo
i na nowo się gubił, skończył się głupi przymus ocenia­
nia, gdyż uznał, że już właściwie „ocenił" swą rolę, ko­
niec, koniec, powtarzał Eszter, niemal „słysząc", jak tego
niezwykłego wieczora z wielkim hukiem rozpada się
całe jego życie, i jeśli dotychczas każda minuta oznacza­
ła dla niego pęd - pęd „naprzód", „po coś", „od czegoś"
- teraz, przy końcu swej drogi, przy tej ostatniej desce
miał już pewność: udało mu się zatrzymać, zamiast ko­
lejnego skoku stanąć na ziemi, po przygotowaniach
wreszcie „dokądś dojechać". Stał w tępym świetle lampy,
z !Ilłotkiem w opuszczonej dłoni, i ze „świeżą radoś­
cią odnalezionego rozwiązania" przyglądał się jednemu
z gwoździ, a raczej połyskliwej, maleńkiej, wesołej plam­
ce, którą namalowała tam smuga światła padającego
przez niedomknięte drzwi salonu, albo pochodząca ze
słabego odblasku z zawieszonego nad jego głową żyran­
dola, patrzył, niczym na kropkę na końcu zdania, by tu
i teraz nie tylko jego droga wokół domu, lecz także
ostatnia pożegnalna myśl, wprawdzie okrężnie, „z cięż­
kim umysłem", na sam koniec zaprowadziła go tam,
skąd wyruszył: do nigdy niedoświadczonej lekkości kro­
ków skierowanych ku domowi. Bo z jawiącego się wido­
ku krainy rzeczywistych relacji, z przygody rozumienia
i dostrzegania, z nieludzkiego wysiłku, Że niewłaściwą
metodę tego istotnego odkrycia zastępuje tą właśnie nie­
odpowiednią metodą, no, z tego wszystkiego pozostało

247
w radosnym błysku gwoździa jedynie niezapomniane,
tajemnicze uczucie, które wobec trudnego do wytrzy­
mania miasta zaskoczyło go w drodze do domu: że
cieszy się z samego faktu istnienia, z tego, Że.„ oddy­
cha, i z tego, że wkrótce obok niego będzie tu oddychał
Valuska, cieszył się z ciepła, które buchnęło z salonu,
i cieszył się z domu, który teraz był naprawdę jego do­
mem, jego własnym domem, rozejrzał się Eszter, w któ­
rym najmniejszy drobiazg ma znaczenie, odłożył mło­
tek na podłogę, zdjął i powiesił na wieszaku w kuchni
fartuch Harrerowej i wrócił do salonu, by odpocząć,
nim rozpali piec w pokoju Valuski. Ogarnęło go dziwne
uczucie, dziwne nie w swojej złożoności, ale właśnie
w swojej próstocie, wszystko, co go otaczało, w sposób
najbardziej naturalny w świecie odzyskało pierwotne
znaczenie, okno znowu stało się oknem, przez które
można wyglądać, piec piecem, który daje ciepło, salon
przestał być schronieniem przed „trawiącą destrukcją",
podobnie jak świat na zewnątrz nie był już miejscem
„nieznośnej próby". Ten sam świat, po którym teraz
błąka się Valuska, niezbyt dosłownie traktujący obietni­
cę szybkiego powrotu; Eszter powoli położył się na łóż­
ku, i w momencie, gdy sobie o nim przypomniał, miej­
sce za oknem już nie było takie, jakie jawiło się po
południu, jak gdyby para, trucizna unosząca się nad
„magnetycznymi moczarami", gdzieś się rozpłynęła,
a zmory śmieci były jedynie smutnym fantomem cho­
robliwego oglądu świata - oglądu chorobliwego, gdzie
ponure wyczekiwanie jest celem samym w sobie, choć
o śmieciach można by przecież pomyśleć, podobnie jak

248
zagubieni w swej racjonalności mieszczanie myślą
o strachu, że wystarczy je sprzątnąć. Jednak oczyszczają­
ce zainteresowanie zewnętrznym światem trwało tylko
krótką chwilę i uwagę Esztera znowu przykuł salon,
meble, dywan, lustro i żyrandol, pęknięcia na suficie
i ogień wesoło buzujący w piecu. Nie potrafił tymcza­
sem znaleźć żadnego wytłumaczenia, dlaczego odnosi
wrażenie, jak gdyby był tu po raz pierwszy i z jakiej
przyczyny miejsce, które dotychczas było jedynie „schro­
nieniem przed ludzką głupotą", nagle stało się nietknię­
tą wyspą spokoju, odpoczynku, wdzięczności i zadowo­
lenia. Brał pod uwagę wszystko, starość, samotność,
może strach przed śmiercią, a nawet to, że tęskni za
ostatecznym spokojem, albo że widząc, jak spełniają się
jego najgorsze przeczucia, wpadł w straszną panikę,
przeszło mu wręcz przez myśl, że oszalał albo Że nagły
zwrot, jaki dokonał się w jego życiu, spowodowany jest
tchórzostwem i ucieczką przed prawdziwym niebezpie­
czeństwem, kryjącym się w dalszym rozmyślaniu, albo
może tym wszystkim naraz, ale jakkolwiek układał
w głowie najrozmaitsze argumenty, żaden z nich nie wy­
dawał się przekonywający, wręcz przeciwnie, Eszter na­
bierał coraz większej pewności, Że z tego wszystkiego
najbardziej trzeźwe i pełne równowagi jest spojrzenie,
którym mierzy otaczający go świat. Poprawił ciemno­
wiśniową bonżurkę, podłożył ręce pod kark i wsłuchu­
jąc się w tykanie zegarka, pomyślał, Że przez całe życie
nie robił nic innego, tylko wiecznie uciekał, przed cham­
stwem krył się w muzyce, przed muzyką w odbywaniu
swojej kary, a potem w rozmyślaniach, wreszcie uciekł

249
od rozmyślań, uciekał i uciekał, jak gdyby był aniołem
stróżem własnego losu, który przewrotnie doprowadził
go do przeciwnego celu: kazał mu uciec w naiwną ra­
dość rzeczy, by wreszcie zrozumiał, Że nie ma tu nic do
rozumienia, i pojął, Że jeśli świat ma sens, sens ten jest
dla niego niepojęty, a zatem wystarczy, że dostrzeże
i zapamięta to, co ma. Eszter „uciekł więc w naiwną ra­
dość rzeczy", bo teraz, kiedy przymknął na chwilę oczy,
nie czuł nic więcej, tylko delikatne kontury własnego
domu: chroniący go dach nad głową, bezpieczne poko­
je, pogrążony w mroku korytarz pełen książek na pół­
kach, wiernie podążający za domem zakręconym pod
kątem prostym, przypominający, Że na podwórku, dziś
opuszczonym, wiosną zakwitną kwiaty; hałas kroków
Harrerowej w bamboszach zapinanych na guziki i Valu­
ski w buciorach, tak mocno obecny w jego uszach, że
bezustannie słyszalny smak powietrza i zapach kurzu
w pokoju, delikatne wybrzuszenia na podłodze i mgieł­
kę wokół palących się Żarówek żyrandola - czuł do­
broczynną słodycz smaków, zapachów i dźwięków ema­
nującego bezpieczeństwem domu, którą od radości
szczęśliwych wspomnień różniło jedynie to, że nie mu­
siał sobie jej przypominać, bo była, i Eszter był pewien,
Że od tej chwili już będzie. Tak zasnął, a w kilka godzin
później obudził się, czując pod głową ciepło poduszki.
Nie od razu otworzył oczy, sądził, Że z zamiaru, by tro­
chę się przespać, wyszła tylko kilkuminutowa drzemka,
a ciepło poduszki, przypomniawszy mu o bezpieczeń­
stwie, jakie dawał dom, w chwili gdy zasypiał, pozwoliło
kontynuować w mieJscu, w którym skończył, pełne

250
wdzięczności przyglądanie się swemu gospodarstwu.
Czuł, że nadeszła pora, by znów pogrążyć się w błogiej
ciszy okrywającej go niczym kołdra ciało, w nieznisz­
czalnym porządku trwałości, a meble, dywan, lustro
i żyrandol przywitają go w tym samym miejscu, w któ­
rym je zostawił, i Że ma czas na drobiazgi, Że ma czas,
by odkryć niezliczone, dopiero teraz ważne dla niego
szczegóły, zobaczyć oczyma wyobr,aźni długi, coraz
dłuższy korytarz, w którym niebawem pojawi się ten, na
którego czeka, że niedługo przyjdzie Valuska, i nada
temu wszystkiemu sens. W tej „dobroczynnej słodyczy"
wszystko miało związek z Valuską, wszystko, o czym
myślał, przyczyna i cel, sprowadzało się do Valuski,
i choć przeczuwał, Że tak jest, dotychczas nie wiedział,
że ostateczny zwrot, jaki dokonał się w jego życiu, za­
wdzięcza nie jakiemuś nieokreślonemu przypadkowi,
ale tylko i wyłącznie Valusce, który przez długie lata nie
był dla niego niczym więcej niż niewytłumaczalnym le­
kiem na jego gorycz, z każdym dniem coraz bardziej
wyrafinowaną, a ściskającą za gardło kruchość Valuski,
jego prawdziwe oblicze i - wyczuwaną nawet przez sen
- dobroć odkrył dopiero dziś, w drodze z kawiarni
Otthon. W drodze do domu, po raz pierwszy na ulicy
Hetvezer, zaraz potem, jak zobaczył wyrwane z korze­
niami drzewo, kiedy został sam na sam z tym wstrząsa­
jącym widokiem i pomyślał, Że nie, przecież nie jest
sam; myśl ta zabłysła w jego umyśle niemal podświado­
mie, ale tak nagle i z taką siłą, Że natychmiast odpędził
ją od siebie pod pozorem obawy o towarzysza; odsunął
od siebie, postanowiwszy, że wycofa się z życia i że to

251
będzie jego odpowiedź na nieznośny stan, w jakim po­
grążyło się miasto, i oczywisty przejaw niemożliwej do
nazwania treści tego, co zobaczył, i nie podejrzewając
nawet, czemu ulega, znalazł schronienie w planach, ja­
kie snuł o ich wspólnej przyszłości. To mroczne, kłębią­
ce się uczucie już go nie opuściło, było w nim przez całą
drogę, jaka pozostała do końca spaceru, przez całe po­
południe i przez cały wieczór: tkwiło w nim, jakby tłu­
macząc, dlaczego rozrzewnił się przy pożegnaniu i dla­
czego w drodze do domu doświadczył „nieobecnej
wcześniej lekkości kroków"; i w bramie, kiedy wydał na
siebie wyrok, i w każdym ruchu, kiedy barykadował się
w domu, było nawet w ostatnich poprawkach, przypo­
minając, że jego posiadłość, Że każdy kąt tego domu
znów ma głęboki sens, słowem, teraz, w jasności kończą­
cej się drzemki, nic nie mogło przed nim ukryć, Że to
Valuska jest istotą dnia, który zdecydował o jego życiu.
Czuł, że już od samego początku zdawał sobie z tego
sprawę, że widział to, co go dotknęło, i był pewien, iż
natychmiast zrozumiał, że to, w co uderzył, było ni­
czym zatrzymany obraz, tylko jeden jedyny obraz, i co
sprawiło, że jego życie przybrało inny kierunek, i o czym
daremnie myślał, Że nie istniała możliwość, by tego nie
zauważył, gdyż w tamtym „nagłym przebłysku myśli"
było niczym morski prąd, bezkresny i niemy, który nie­
zauważalnie pcha go naprzód. W chwili gdy oddalił się
od kawiarni Otthon, za nieszczęsnym drzewem, pomię­
dzy kawiarnią a sklepem z futrami, on, Eszter, nie wy­
trzymując wzburzenia i skrywanej rozpaczy, przystanął
w miejscu i położywszy rękę na ramieniu Valuski, jemu

252
także kazał się zatrzymać. Powiedział coś, wskazał na
śmieci, zapytał, czy Valuska także je widzi, odwrócił się
i wtedy spostrzegł, Że twarz przyjaciela przybiera, jak
gdyby utracony na moment, „świetlisty" wyraz. Instynkt
podpowiadał mu, że przed chwilą coś musiało się wyda­
rzyć, co przeczyłoby temu „świetlistemu" wyrazowi,
spojrzał na Valuskę, ale niczego nie dostrzegł, co by go
w tym utwierdziło, i niczego nie podejrzewając, uległszy
podświadomemu impulsowi, ruszył dalej; rzeczywiście
niczego nie podejrzewając, z przekonaniem, Że wszystko
rozumie, kiedy powoli wybudzony z drzemki, niczym
na fotografii zobaczył Valuskę, a w jego ciepłych, pro­
stych słowach odnalazł tego popołudnia i tego wieczora
moc wyjaśniającą wszystkie szczegóły. Teraz zobaczył
to, co wtedy tylko poczuł: swego obrońcę i wybawiciela
stojącego z opuszczonymi ramionami, ze zwieszoną
głową, wokół domy ulicy Hetvezer, a obok, wskazujący
ręką na śmieci, jego chory, stary przyjaciel, on sam, Esz­
ter; z opuszczonymi ramionami i ze zwieszoną głową,
choć nie jako oznaka nagłego napadu złego nastroju,
nie, przypomniało mu się, po prostu o d p o c z y w a j ą ­
c e g o : odpoczywającego, b o musiał wlec za sobą skraj­
nie osłabionego przyjaciela, potajemnie odpoczywają­
cego, jak gdyby się wstydził, jak gdyby uważał za
niedopuszczalne, by obciążać innych własną słabością,
a kiedy na niego spojrzał, ten znów wyglądał jak przed­
tem. Widział opuszczone ramiona, płaszcz, jaki mają
listonosze, załamujący się na przygarbionych plecach,
zwieszoną głowę i kilka kosmyków włosów spadających
na oczy spod głęboko nasuniętej na czoło czapki, prze-

253
wieszaną przez ramię torbę.„ zniszczone buty... i czuł,
Że to, czego można się dowiedzieć o tym ściskającym
serce widoku, on już wie i doskonale rozumie wszystko,
co jest tu do zrozumienia. I znowu zobaczył Valuskę
sprzed lat - sześciu, siedmiu, a może ośmiu? nie pamię­
tał dokładnie - gdy w odpowiedzi na propozycję, którą
rano złożyła mu Harrerowa („Przydałby tu się ktoś, kto
przynosiłby obiady, mówię panu!"), jeszcze tego samego
dnia po południu stanął w salonie, jak należy, o krok za
Harrerową; zmieszany tłumaczył, po co przyszedł, wy­
mawiając się, że nie przyjmie oferowanej zapłaty, a na­
wet „za darmo", poza przynoszeniem obiadów, chętnie
zrobi coś jeszcze, jeśli pan Eszter będzie sobie Życzył,
pójdzie do sklepu, tłumaczył, wyśle listy, czy od czasu
do czasu sprzątnie podwórko - i jak gdyby właściciel
domu wyświadczał mu przysługę, zrobiwszy ręką uspra­
wiedliwiający gest, uśmiechnął się zawstydzony, jak gdy­
by przyznawał, że propozycja brzmi być może dziwnie.
I od tamtego dnia zamieszkał w jego domu pełen dobro­
ci, poświęcenia, niewidzialny, wieczny opiekun, pilnują­
cy nie tylko podwórka, ale całego jego życia, podobnie
jak Harrerowa pilnowała domu - od sześciu, siedmiu
czy ośmiu lat?, chyba od siedmiu, on chronił przed nim
samym gospodarza patrzącego, jak obraca się w nicość
jego majątek. Chronił, jak tylko umiał, swoją codzienną
obecnością, kiedy go tu nie było, kiedy był w drodze do
domu; usuwał czy choćby osłabiał najpoważniejsze kon­
sekwencje wysiłków umysłu, który sam siebie wynisz­
czał, przeciwdziałał, by Esztera, nieustannie prześlado­
wanego przygnębiającymi wyobrażeniami, nie dobiły

254
własne zgubne myśli, jego, Esztera, który był żywym
przykładem, Że podobnie jak głupi i zadufani ludzie,
pragnący w imię aktualnych ideologii zmienić społecz­
ny ład, obracają w ruinę miasto i kraj niechybnie zasłu­
gujący na swój los, on zniszczyłby samego siebie własny­
mi fobiami - jeśli dziś nie przebudziłby go Valuska
i jego „nadzwyczajna umiejętność gapienia się na świat"
- zapłaciłby gorzką cenę, tak jak to miasto i ten kraj,
gdzie fobie i przymus poddawania wszystkiego własnej
ocenie, ideologie, zgodnie z którymi świat winien ist­
nieć w wytyczonych przez nie granicach, burzą wokół
żywą konstrukcję „prawdziwych relacji'', życia i niezmie­
rzonego bogactwa. Tymczasem przebudził go Valuska
albo przebudziło go uczucie, które doprowadziło go od
pamiętnych chwil przed kawiarnią Otthon do momen­
tu, w którym uświadomił sobie, przed czym chroni go
wierność i miłość przyjaciela, do chwili, kiedy pojął, Że
jego „istota oparta na rozumie i dobrym smaku", wol­
ność i jasność jego myśli, wielkość ducha, w którą skry­
cie wierzył, nie są warte złamanego centa, skoro przy­
znaje, Że nic już go nie interesuje poza wierną miłością
Valuski. I choć przez te - mniej więcej - siedem lat roz­
myślał o swoim młodym przyjacielu, widząc w nim
„ucieleśnienie bogactwa eterycznej anielskości", samą
eteryczność, samą duchowość i uskrzydlenie, jak gdyby
nie był człowiekiem z krwi i kości, ale istotą duchową,
jak gdyby warta zbadania czarodziejska naiwność wkro­
czyła do jego domu, teraz ujrzał coś innego: sięgający
kostek płaszcz listonosza, z czapką z daszkiem u samej
góry, jak każdego dnia przychodzi w południe, cicho

255
puka, mówi dzień dobry, z dzwoniącą menażką u boku,
w swoich ciężkich buciorach, ale na paluszkach, żeby
przypadkiem nie zakłócić spokoju, skrada się koryta­
rzem, oddala się, idzie do bramy, by na czas, kiedy go tu
nie będzie, nasycić powietrze ciężkie od fobii gospoda­
rza swoją oczywistą dobrocią i otoczyć go z lekka za­
bawną, ale właśnie dlatego wzruszającą, dyskretną opie­
ką, swoją skomplikowaną „naiwnością", jego, który jak
gdyby niczego nie zauważał, dla którego nie było nic
bardziej naturalnego niż fakt, Że ktoś wiernie, w najgłęb­
szym tego słowa znaczeniu, mu służy. Już się przebu­
dził, jeszcze leżał nieruchomo na łóżku, i nagle oczyma
wyobraźni zobaczył twarz Valuski: wielkie oczy, bajko­
wo długi, czerwony nos, usta rozwarte w wiecznym ła­
godnym uśmiechu i wysokie czoło - i zrozumiał, że tak
samo jak pierwszy raz poczuł, iż ten dom jest jego włas­
nym domem, tak samo teraz po raz pierwszy zobaczył
naprawdę tę twarz, a obok „niebiańskich związków" -
tylko w jego gorączkowym szaleństwie „anielskich" - po
raz pierwszy dostrzegł w niej ludzką treść. Jak z a s t y g a
w uśmiechu albo jak w skupieniu patrzy przed siebie
i znowu jaśnieje, i Że nie potrzebuje jej studiować, bo
wystarcza mu sam uśmiech, powaga albo radość, zrozu­
miał, że nie interesują go już „niebiańskie związki", bo
dla niego ma znaczenie już tylko t a twarz: a miejsce
wszechświata:Naluski zajęło jego spojrzenie. Trzeźwość
tego spojrzenia, pomyślał Eszter, bowiem Valuska ciągle
rozważał, jak utrzymać w porządku to wszystko, co
mieszkaniec tego salonu - raz po raz - ciągle rozrzucał,
widział w nim opiekuńczość i sumienność, gotowość do

256
pomocy w drobnych czynnościach - tą samą gotowość,
jaką poczuł, gdy otworzywszy oczy, usiadł na łóżku, ro­
zejrzał się wokół i ocenił, co winien doprowadzić do
ładu, nim przyjaciel przyjdzie do domu. Wedle pierwot­
nego planu miał dokończyć zabijanie okien deskami,
potem napalić w piecu i zabarykadować drzwi wycho­
dzące na podwórko, tymczasem sens wznoszonej bary­
kady zasadniczo się zmienił i od tej chwili sam zamysł
twierdzy i tego, co dotychczas udało mu się z niej zrea­
lizować, choćby zabite deskami okna, stał się żałosnym
wspomnieniem trwającej dziesiątki lat głupoty, posta­
nowił więc, Że całą uwagę skupi na pokoju Valuski, na­
pali w piecu, zrobi porządek, jak trzeba, pościele łóżko
i będzie czekał - czekał, aż jego oddany opiekun, błąka­
jący się teraz po mieście, przypomni sobie, że; „kiedy
wszystko załatwi", ma wrócić do domu przy alei Wenck­
heima. Był pewien, że Valuska, tak jak zawsze, chodzi
gdzieś ulicami albo zajrzał na zabawę, którą zapowiada­
ły plakaty rozwieszone na ulicy Hetvezer, i nie może
stamtąd wyjść, i nagle poczuł niepokój, co chwilę spo­
glądał na zegarek, aż wreszcie zaskoczony uświadomił
sobie, że zamiast króciutkiej drzemki przespał prawie
pięć godzin, szybko wyskoczył z łóżka, miał ochotę
w jednej chwili pobiec w dwóch różnych kierunkach,
napalić w drugim pokoju i - skoro nie może wyjrzeć
przez okno ... - pobiec do bramy, zobaczyć, czy Valuska
nie wraca. Ale nie zrobił ani jednego, ani drugiego, gdyż
spostrzegł, Że w salonie zgasł ogień, podszedł do pieca,
dorzucił drewna, ile tylko zdołał, i podłożył kilka zmię­
tych gazet. Ogień nie chciał jednak się rozpalić, długo

257
trwało - dwa razy wyjmował polana, by je ułożyć od no­
wa - aż wreszcie rozpaliło się, ale i tak to było nic
w porównaniu z tym, co zastał w drugim pokoju, nie­
używany od lat „kalor" nawet po godzinie zmagań cią­
gle jeszcze się nie rozpalił. Użył sposobu podpatrzonego
u Harrerowej, ale drewno nie chciało zająć się, choć pró­
bował wszystkiego, ułożył z polan piramidę, potem rzu­
cił jedno na drugie, wentylował piec drzwiczkami i dmu­
chał z całej siły - i nic, wszystko było po staremu,
z pieca tylko buchał dym, jak gdyby „kalor" przez lata
przestoju zapomniał, co należy w takiej chwili robić.
Tymczasem przyszłe gniazdko Valuski przypominało
pole bitwy, po podłodze walały się osmalone deski,
wszędzie było pełno popiołu, a Eszter nadal biedził się
wśród kłębów dymu, co chwilę wybiegając do salonu, by
zaczerpnąć powietrza. W drodze przyjrzał się eleganc­
kiej bonżurce i przypomniał sobie, Że w kuchni jest
fartuch Harrerowej, ale nawet to go nie ucieszyło, gdy
- właśnie wracał z salonu - posłyszał trzask buchającego
ognia, odwrócił się i stwierdził, Że walka nie była darem­
na, „kalor" - jak gdyby nagle ktoś odetkał komin - za­
czął działać. Rozpalanie pieców trwało zbyt długo,
nie miał już czasu zdjąć desek z okien wychodzących na
ulicę, więc pootwierał na oścież wszystkie drzwi i wywie­
trzył mieszkanie przez służbówkę i kuchnię, wreszcie
spróbował wyczyścić fartuch, ale tylko rozmazał sadzę,
trochę się rozgrzał i w fartuchu Harrerowej, ze szmatą,
szczotką i łopatą w jednej ręce i wiadrem w drugiej po­
spieszył do pokoju Valuski uprzątnąć ślady. Dotychczas
pokój był pilnowanym przez Harrerową muzeum ro-

258
dzinnych pamiątek, kolekcji muszli, porcelany i serwi­
sów stojących w serwantkach, w którym stał rzeźbiony
stół jadalny i łóżko, teraz jednak sprawiał wrażenie spa­
lonego muzeum, z którego przed chwilą wyszli strażacy,
trochę markotni, Że nie trafiło się nic poważnego do
roboty, wszystko pokrywała sadza i popiół, a tam gdzie
ich nie było, Eszter ze szczotką i szmatą w ręku, jak
gdyby Harrerowa rzuciła nań urok, sam się o to zatrosz­
czył, choć doskonale wiedział, Że to wcale nie urok Har­
rerowej, ale jego zdenerwowanie i nieuwaga, bo sprząta­
jąc, tylko nadstawiał ucha, czy tak jak umówili się na
wypadek, gdyby wieczorem brama była zamknięta, dłu­
go wyczekiwany gość nie puka do okna w salonie.
Zmiótł sadzę z łóżka, nałożył drewna do „kalora" i po­
stanowił, Że porzuci to nieudane sprzątanie, rano dokoń­
czą razem, wrócił do salonu, wziął krzesło i usiadł ogrzać
się przy piecu. Co chwilę spoglądał na zegarek, raz wy­
dawało mu się, że jest „już wpół do trzeciej", raz, że
„jeszcze nie ma za piętnaście trzecia", w zależności od
tego, co w danej chwili myślał, że jest już późno albo że
jeszcze jest za wcześnie. Chwilami był pewien, Że przyja­
ciel nie przyjdzie, bo całkiem zapomniał albo uznał,
Że nie zdoła wrócić na czas, i nie chciał go niepokoić
w środku nocy, chwilami był pewien, Że Valuska siedzi
w Sortowni gazet na stacji albo z portierem w hotelu
Komló, gdzie zawsze zaglądał podczas nocnych wędró­
wek, i zaczął obliczać, Że jeśli tam jest i teraz przypomni
mu się, że musi wracać, ile czasu potrzeba, by dotarł do
domu. Później już nie myślał, że „już za piętnaście
czwarta" ani Że „jeszcze nie ma czwartej", bo usłyszał

259
pukanie do okna, szybko pobiegł otworzyć bramę, wyj­
rzał, stwierdził, że jeśli sądzić po światłach widocznych
na wysokości kina, hotelu Komló i stojących wokół lu­
dziach, zabawa jednak się odbywa, rozczarowany wrócił
do pokoju i usiadł na krześle. Przemknęło mu nawet
przez myśl, Że może kiedy przysnął, Valuska tu był, ale
nikt nie usłyszał jego pukania, więc nie chciał być natar­
czywy i wrócił do siebie, albo, rozmyślał Eszter, jak cza­
sami mu się zdarzało, upili go na tym „karnawale'', albo
poszedł, jak co dzień, do Hagelmayera i wstydził się
w takim stanie pokazać mu na oczy. Obserwował raz
leniwe, raz zbyt szybko przesuwające się wskazówki, po­
łożył się, wstał, kilka razy dorzucił do pieca, wreszcie
przecierając oczy, żeby znowu nie zasnąć, usiadł w fote­
lu, w którym popołudniami siadywał Valuska. Ale dłu­
go nie wytrzymał, rozbolały go plecy, paliła zraniona
ręka i szybko postanowił, że nie będzie już czekał, a po
chwili, Że może jednak poczeka, ale tylko do chwili, kie­
dy duża wskazówka dojdzie do dwunastej - aż nagle
poderwał się z miejsca, że na zegarku jest już dziewięć
po siódmej i chyba rzeczywiście ktoś puka do okna.
Wstał, wstrzymując oddech, wsłuchał się w ciszę, by tym
razem przekonać się, czy to nie tylko gra wyobraźni, czy
nie igrają z nim zmęczone zmysły, ale kolejne pukanie
rozwiało wszelkie wątpliwości, już nie czuł nawet zmę­
czenia po nieprzespanej nocy, a kiedy wyszedł z salonu
i z kluczami w ręku pospieszył przez korytarz, poczuł,
że gotowość do walki odzyskała swój sens, świeży i szczę­
śliwy, na zatykającym mrozie szedł do bramy, jak gdyby
niekończące się oczekiwanie służyło tylko temu, by opo-

260
wiedzieć o nim gościowi, który nie wiedząc nawet, że
nie będzie tu gościem, lecz mieszkańcem, jednak przy­
szedł i sam otwierał kluczem bramę. Ku wielkiemu roz­
czarowaniu Esztera zamiast Valuski stała przed nim
Harrerowa, nie zdążył nawet ochłonąć, kiedy Harrerowa
- bez słowa wyjaśnienia, czego tu o tej porze szuka -
wcisnęła się w drzwi i załamując ręce, wbiegła do przed­
pokoju, a stamtąd do _ salonu, i jak nigdy dotąd, usiadła
w fotelu, rozpięła płaszcz i spojrzała na Esztera z taką
rozpaczą, jak gdyby nie pozostawało im nic innego,
tylko siedzieć w milczeniu i patrzeć na siebie wymow­
nym, pełnym desperacji wzrokiem. Ubrana była jak
zwykle, miała na sobie dubeltowe spodnie od dresu,
cytrynowożółty sweter i ceglastoczerwony płaszcz, ale
tylko ten ubiór przypominał dawną Harrerową, która
jeszcze wczoraj przed południem, wołając: „przyjdę
w środę", w poczuciu dobrze wykonanej pracy Żegnała
się z nim w drzwiach, by za chwilę, zmieniwszy zapina­
ne na guziki bambosze na zimowe buty, swoim szurają­
cym krokiem opuścić dom. Jedną rękę przykładała do
serca, druga bezwładnie zwisała z poręczy, zaczerwienio­
ne oczy były głęboko podkrążone i, czego Eszter nigdy
jeszcze u niej nie widział, sweter miała rozpięty do poło­
wy - sprawiała wrażenie udręczonej i załamanej, jak gdy­
by coś całkowicie wytrąciło ją z równowagi; jak gdyby
nie rozumiejąc, gdzie jest i co się z nią dzieje, rozpaczli­
wie czekała na wyjaśnienia. „Jeszcze ciągle się boję, pa­
nie dyrektorze! - wydukała, dysząc, i załamana spuściła
głowę. - Jeszcze ciągle nie mam odwagi uwierzyć, Że to
koniec - głos jej się załamał - a już przyszło wojsko!"

261
Eszter stał bezradnie obok pieca, nie rozumiał z tego
wszystkiego ani słowa, wreszcie gdy zauważył, Że kobieta
szlocha, podszedł bliżej, żeby ją uspokoić, ale - uznaw­
szy, Że skoro chce płakać, nie może jej w tym przeszko­
dzić - zrezygnował i usiadł na brzegu łóżka. „Ja już je­
stem żywym trupem, niech mi pan uwierzy, panie
dyrektorze ... - chlipała Harrerowa, wyciągnąwszy z kie­
szeni zmiętą chusteczkę. - Tylkom przyszła, bo mój
chłop powiedział, Że to bardzo ważne, co bym przyszła,
ale ja ... ledwie żyję ... - wytarła oczy - ledwie żyję ... " Esz­
ter odchrząknął. „Ale co się stało?" Harrerowa tylko
machnęła ręką. „A przecież mówiłam, co będzie. Powie­
działam, pamięta pan chyba, jak przechyliła się wieża
w parku Gondocs. Wszyscy wiedzieli". Eszter zaczął tra­
cić cierpliwość. Pewnie znowu jej chłop się upił, pomy­
ślał, przewrócił się i uderzył w coś głową. Ale w takim
razie... co za wojsko? Co to ma wszystko znaczyć? Co to
za zamieszanie? Już chciał się położyć, żeby pospać
choćby kilka godzin, nim Valuska przyjdzie, teraz pew­
nie już tak jak zawsze, w południe. „Niech pani spróbu­
je powiedzieć wszystko od początku, pani Harrerowa".
Kobieta jeszcze raz wytarła oczy i położyła ręce na kola­
nach. „Nawet nie wiem, od czego zacząć. Człowiek nie
potrafi o tym spokojnie mówić, jak od wczoraj od rana
nie pojawił się w domu, mówiłam sobie, no dobrze,
niech się tylko pokaże, to mu nie daruję, rozumie pan
dyrektor, skaranie boskie, ostatniego fillera potrafi
z domu wynieść, a ja, bez obrazy, mało się nie zesram,
tak muszę tyrać, z takim pijakiem nie można inaczej,
tylko tak, myślałam cały dzień i czekałam, aż wróci, to

262
wtedy mu pokażę, gdzie raki zimują. Patrzę na zegarek,
szósta, siódma, wpół do ósmej, no, o ósmej mówię so­
bie, no, znowu będzie pijany jak bela, nie ma dnia, żeby
nie umierał od kaca, z tym swoim sercem, takie ma sła­
be serce, ale, mówię, takiego dnia, gdy całe miasto jest
pełne jakichś podejrzanych typów, jeszcze coś mu się
przydarzy, jak pijany będzie wlekł się do domu, i jeszcze
ten wieloryb, czy jak tam zwą tego przeklętego bydlaka,
mówię sobie, jeszcze jego tu brakowało. Oczywiście, Że
się domyślałam, co z tego wszystkiego może być! Spo­
glądałam z kuchni na zegar, już pozmywałam, zamiot­
łam, włączyłam telewizor, patrzę na operetkę, bo na
życzenie widzów powtórzyli wczorajszy program, wy­
chodzę znowu do kuchni, a tu wpół do dziesiątej. Za­
częłam się denerwować, bo nie zwykł tak długo nie wra­
cać, nawet gdy się upije jak świnia. Pije, ale nie ma takiej
głowy jak inni, zasypia, potem mu zimno i wraca do
domu. Ale nie, siedzę, patrzę w telewizor, ale nic nie
widzę, bo tylko o tym myślę, co się z nim stało, już jest
stary, mówię panu, mógłby mieć przecież choćby tyle
rozumu, żeby nie włóczyć się o takiej porze po ulicach,
bo, prawda, te ciemne typy się awanturują, bo ja już
wtedy wiedziałam, co z tego będzie, powiedziałam, pa­
mięta pan dyrektor, jak się pochyliła wieża, ale nie -
mięła na kolanach chusteczkę - wybiła jedenasta, a ja
siedzę przed telewizorem, zagrali hymn, telewizor już
tylko syczał, a jego ciągle nie ma. To już nie wytrzyma­
łam na miejscu, poszłam do sąsiadów, czy może czego
nie wiedzą. Pukam, stukam, dobijam się do okna, a oni
jak gdyby nic nie słyszeli, w taką pogodę, Że w nosie

263
zamarza z zimna. No, zaczęłam wołać, czy słyszą, że to
ja, żeby mnie wreszcie wpuścili, wreszcie pytam o męża,
ale nic, niczego nie wiedzą. A sąsiad, czy nie wiem, co
się dzieje w mieście. Skąd mam wiedzieć, pytam. Że jest
wielka awantura! Tłuką wszystko wokół, a mój mąż jest
w mieście, myślę sobie, niech mi pan wierzy, panie dy­
rektorze, myślałam, Że zemdleję, ledwie doszłam do
domu, usiadłam w kuchni na krześle i siedziałam jak
ten worek, rękami złapałam się za głowę, bo myślałam,
Że mi pęknie. Wszystko się we mnie przewracało, lepiej
nie mówić, w końcu pomyślałam sobie, Że może wrócił
do domu i schował się w starej kuchni, tam gdzie miesz­
ka Valuska, często chował się u niego, aż trochę wytrzeź­
wiał, a ten go krył, ale przecież gdyby wiedział, co się
szykuje, by tam nie szedł, bo choć pije i wynosi z domu
pieniądze, to jednak porządny człowiek, nie przeczę. Pa­
trzę, otwieram, ale nikogo nie ma, wracam do domu, ale
wtedy już mnie zmogło zmęczenie; cały dzień w robo­
cie, potem te nerwy, myślałam, że padnę, pomyślałam,
Że czymś się zajmę, zrobię kawę, to może trochę dojdę
do siebie. No, zna mnie pan dyrektor tyle lat, ja wszyst­
ko szybko robię, ale teraz, nie wiem, chyba pół godziny
stawiałam tę głupią kawę na kuchence, ledwie rozkręci­
łam ekspres, nie miałam w ręku siły, tylko się mocowa­
łam, o niczym nie mogłam myśleć, wreszcie zapomnia­
łam, co chcę zrobić, no, wreszcie postawiłam ekspres na
kuchence i zapaliłam gaz. Wypiłam, umyłam szklankę,
patrzę na zegar: jest północ, myślę sobie, pójdę, lepiej
niż siedzieć w kuchni i czekać, i czekać, a on nie wraca,
zna pan to uczucie, panie dyrektorze, patrzeć na wska-

264
zówki, no, ja wiem, jak to jest, odkąd pamiętam, od
czterdziestu lat nie robię nic innego, tylko pracuję i pa­
trzę na zegar, czy już wraca, Bóg mnie pokarał tym czło­
wiekiem, a przecież dobrze wie, Że mogłam mieć lepsze­
go. Słowem, postanowiłam przyjść, włożyłam coś na
siebie, no, ten płaszcz, ale już kilka kroków od bramy
zobaczyłam, Że całkiem blisko, przy pierwszym rogu
stoi z pięćdziesięciu, nie muszę mówić, jakie typy, od
razu wiedziałam, kiedy usłyszałam tylko jakiś wielki
huk, nie rozejrzałam się nawet, tylko czym prędzej wró­
ciłam do domu, zamknąć bramę, pomyślałam, i zgasić
światło, niech mi pan wierzy, Że siedziałam w tych ciem­
nościach, serce mi waliło, Że mało nie wyskoczyło, bo
hałas zbliżał się i zbliżał, nie można było nie domyślić
się, co się tam dzieje. Nie wyobraża sobie pan dyrektor,
co ja wtedy przeżyłam, siedzę, wstrzymuję oddech -
Harrerowa znowu zaczęła szlochać - sama ... jak palec...
w pustym dornu, nawet do sąsiadów już nie mogłam iść,
tylko czekałam i czekałam, co będzie. Było ciemno jak
w grobie, a ja jeszcze zamknęłam oczy, żeby niczego nie
widzieć, wystarczyło, Że słyszałam, jak wybijają dwa gór­
ne okna, leci szkło, cztery wielkie szyby, bo kiedyś zro­
biliśmy na górze podwójne okna, ale jak Boga kocham,
do głowy mi nie przyszło, choć pracowałam na nie cały
tydzień, że trzeba będzie za to zapłacić, tylko modliłam
się, żeby na tym się skończyło, bo bałam się, że wejdą na
podwórko, a wtedy nie wiadomo, co zrobią, mogą na­
wet, jak zechcą, przewrócić dom. Ale dobry Bóg pomógł,
poszli sobie, a ja zostałam z dwoma wybitymi oknami,
tylko słyszałam, jak wali mi serce i jak wybijają szyby

265
u sąsiadów, ale nie miałam odwagi zapalić światła, broń
Panie Boże, minęła z godzina, nim odważyłam się ru­
szyć z miejsca, zrobić kilka kroków, poszłam do pokoju,
położyłam się na łóżku, tak jak stałam, w ubraniu, leża­
łam jak trup i nadsłuchiwałam, bałam się, że w każdej
chwili mogą wrócić, a na dole są pojedyncze okna. Nie
umiem nawet opowiedzieć, i nie ma na to czasu, jakie
myśli chodziły mi po głowie, Że to koniec świata, Że
piekło zstąpiło na ziemię, i takie głupoty, pan dyrektor
rozumie, co mam na myśli, leżałam jak kłoda, kilka go­
dzin, ale nie mogłam zamknąć oczu, choć najlepiej by­
łoby, gdybym zasnęła i przestały mi chodzić po głowie
te bzdury, bo nim wrócił mój mąż, a wrócił o świcie, już
nie potrafiłam się cieszyć, Że jest w domu i Że nawet nie
jest pijany, stanął trzeźwiuteńki przy łóżku, usiadł na
kołdrze, tak jak stał, w ubraniu, w zimowym płaszczu,
i zaczął mnie uspokajać, bo widział, Że leżę i ledwie daję
oznaki życia, więc mówię sobie, weź się w garść, nic się
nie stało, jest w domu, jakoś sobie poradzimy. Przyniósł
mi z kuchni szklankę wody, napiłam się i zaczęłam ja­
koś przychodzić do siebie, zapaliliśmy w pokoju świat­
ło, bo nie dawałam zapalić, ale mąż powiedział, żebym
się wreszcie uspokoiła i żebyśmy wreszcie zapalili tu
światło, bo w kuchni się paliło, a tymi dwoma oknami
żebym się nie przejmowała, zapłaci miasto. Widział, jak
wchodził do domu, jakżeby miał nie zobaczyć, kawałki
szkła leżały przed domem, ja jeszcze nie miałam odwagi
wyjrzeć, ale mi powiedział, jak wrócił z kuchni, zapłaci
miasto, powiedział, bo teraz jego tam słuchają. Wtedy
już jakoś doszłam do siebie, usiadłam na łóżku, co się

266
stało, gdzieś się włóczył całą noc, nie ma w tobie za
grosz przyzwoitości, popłakiwałam, zostawiłeś mnie
samą w pustym domu i poszedłeś się wałęsać, a trzeba
było powiedzieć, niech go diabli wezmą, dobrze tylko,
Że nic ci się nie stało, ale wie pan dyrektor, strach, te
ciemne typy i te dwa okna, a jego nie ma. A mój mąż
milczał i jakoś tak patrzył, tak dziwnie, na miłość bo­
ską, pytam, co tu się dzieje, zaczęłam mu opowiadać
o tych oknach, tam na górze, a mój mąż na to, co było,
to było, i podniósł palec, tak, mówi, od dziś masz wie­
dzieć, Że jestem członkiem komisji miejskiej, czy jak to
się tam nazywa, i Że, mówi, nawet dostanie odznaczenie.
No to, może sobie pan dyrektor wyobrazić, że nie rozu­
miałam z tego wszystkiego ani słowa, patrzę tylko na
niego, a on potakuje i mówi, że całą noc się naradzali,
bo wcale nie był w knajpie, tylko Że, mówi, mieli naradę
w Ratuszu, bo on teraz jest członkiem jakiejś tam, nie
wiem, specjalnej komisji, która uratowała miasto przed
chuliganami, no, odpowiadam, to ładnie, ty sobie sie­
dzisz na naradzie, a mnie tu samą szlag może trafić
w pustym domu i nawet nie mogę zapalić światła. Na to
on, żebym tak nie mówiła, bo on przez całą noc nawet
nie zmrużył oka, żebyśmy wszyscy mieli spokój, i pyta,
czy jest w domu coś do wypicia, a ja wtedy już tak się
cieszyłam, Że nic mu się nie stało i że siedzi tu, na łóżku,
na kołdrze, że powiedziałam mu, gdzie coś znajdzie,
więc poszedł do spiżarni i zza kompotów wyciągnął
palinkę, niestety tam trzymam, bo przed nim trzeba
chować. Pytam, co to za jedni byli na naszej ulicy, a on
mówi, Że takie ciemne typy, ale udało się ich powstrzy-

267
mać, teraz ich łapią, opowiadał mój mąż, teraz ich zbie­
rają, przyszło wojsko i już jest porządek, stwierdził
i pociągnął z butelki, wszędzie są żołnierze, powiedział,
a nawet sprowadzili czołg, stoi na Papsor, przed kościo­
łem, no to mu pozwoliłam, żeby sobie jeszcze raz po­
ciągnął, ale wtedy powiedziałam, Że już dosyć i postawi­
łam butelkę obok łóżka. Skąd się tu wzięło wojsko,
pytam, bo tego czołgu jakoś nie potrafiłam sobie wyob­
razić, a na to mówi mój mąż, Że to przez cyrk, gdyby nie
ten cyrk, nie odważyliby się rzucić na miasto, ale się
rzucili, powiedział i widziałam, Że on też ma gęsią skór­
kę, i rzucili się na miasto, widziałam, jak zmarszczył
czoło, kradli i palili, żebym sobie to wyobraziła, i że
Jutka Szabó i jej kolega z centrali telefonicznej, oni pad­
li ich ofiarą, Jutka Szabó, zna ją pan dyrektor - oczy
Harrerowej zaszły łzami - coś takiego. I jeszcze są śmier­
telne ofiary, mówi mój mąż, więc znowu nie wiedzia­
łam, czy jeszcze żyję, czy już umarłam, bo poza pocztą
to był pierwszy taki przypadek, tłumaczył, żołnierze zaj­
mują już budynki publiczne, na stacji, na przykład, zna­
leźli kobietę i dziecko, ale ja już nie mogłam tego słu­
chać, pytam więc, jak wy tymi naradami dbacie o nasz
spokój, skoro coś takiego mogło się zdarzyć, a on na to,
Że jeśli jego by tam nie było i nie namówiłby dwóch
milicjantów, żeby spróbowali dostać się do miasta sa­
mochodem, to nie przyszłoby wojsko i być może nie
tylko dwa okna by wybili, i byłoby więcej rannych i za­
bitych. Bo milicji, wtedy mąż był już bardzo rozgory­
czony, nigdzie nie było, zapadła się pod ziemię, tak się
wyraził, zapadła się pod ziemię i nie można jej było ni-

268
jak sprowadzić, tylko tych dwóch, i oni poszli do władz,
a wszystko z tego powodu, Że milicja straciła głowę, tak
jak mówię, straciła głowę, podkreślił mój mąż, robiąc
przy tym znaczącą minę. Pan kapitan - Harrerowa dziw­
nie przeciągle wymówiła «a» - nie wiem dlaczego, ale od
dwóch czy trzech lat nienawidzi mojego męża, nienawi­
dzi, jak się o nim wspomina, nie poznaję go, żeby tak
kogoś nienawidzić, nikt by nie uwierzył, bo ludzie mó­
wią, że tak naprawdę oni się lubią, nie wiem, a on temu
zaprzecza, Że kapitan to człowiek stracony dla milicji,
tłumaczył, i widziałam, jak zrobił się czerwony ze złości.
Był pijany, powiedział mój mąż, taki pijany, że cały czas
spał, wyobraź no sobie, cały dzień spał, od czasu do
czasu go budzili, ale nic z tego, wreszcie przed samym
świtem wyszedł z posiedzenia, wszyscy myśleli, nawet
żona pana dyrektora, że poszedł coś zaradzić, ale nie, bo
tych dwóch milicjantów, którzy przyprowadzili żołnie­
rzy, opowiadało, Że widzieli pana kapitana pijanego jak
bela, znowu gdzieś się upił, bo on, jak się wyraził mój
mąż, ma w dupie sprawy mieszkańców. On też pije, ale
nie aż tak, powiedział, gdy idzie o wspólne dobro, on
potrafi sobie powiedzieć: stop, tymczasem pan kapitan
- znów przeciągle wymówiła «a» - upija się, gdzie po­
padnie, w dodatku nikt nie wie, co się z nim stało,
a tych dwóch milicjantów powiedziało tylko, Że wyda­
wało się im, że szedł do domu. A ja tu leżę i słucham
tych okropności, ale najgorsze dopiero miałam usłyszeć,
te wszystkie zniszczenia, opowiadał mąż, zdemolowane
miasto, nawet jeszcze nie wiadomo, ilu jest rannych,
a ilu zabitych, gdzie są ci, którzy zaginęli, mąż tylko

269
z goryczą potrząsał głową, bo na przykład, jak przyszło
wojsko, a czołg stał już przed kościołem i ludzie odwa­
żyli się wyjść na ulicę, tu na bulwarze, wie pan dyrektor
gdzie, przy sklepie rzeźniczym Nadabana, mąż właśnie
wracał do domu, żeby mnie uspokoić, spotkał Viragową
i ona też była bardzo przygnębiona. Szuka, mówiła,
swojej sąsiadki, która cały wieczór spędziła przy oknie
i patrzyła na te okropności, ale bała się sama w domu,
poprosiła, żeby do niej przyszła, opowiadała Viragowa,
usiadły razem przy oknie, ale nie trzeba było tam sie­
dzieć, tak powiedziała Viragowa, już minęła północ, kie­
dy na bulwar wyszła kolejna grupa chuliganów, z kijami
i Bóg wie co jeszcze mieli ze sobą, i zaczęli tłuc biegające
po ulicach koty, opowiadał mąż. I ponoć wtedy zoba­
czyły, Że jest wśród nich, mąż specjalnie nie wymienił
jego nazwiska, syn sąsiadki Viragowej, dokładnie tak po­
wiedział, nawet nie przypuszczałam, o kogo chodzi, ale
mąż właśnie chciał, żebym się nie domyśliła, tylko tyle
powiedział, i już chciał sięgnąć pod łóżko po butelkę
z palinką, jak go zapytałam, mówisz o Viragowej? Tak,
odpowiedział, o Viragowej. Zastanawiam się, ale nic nie
przychodzi mi do głowy, patrzą, mówi mój mąż, i nie
wierzą własnym oczom, syn sąsiadki Viragowej idzie ra­
zem z tymi chuliganami, nie do wiary, mówi, nawet się
nie wysilaj, bo i tak się nie domyślisz, ale wychowaliśmy
żmiję na swoim łonie. A ja tylko na niego patrzę i nie
rozumiem, co ma na myśli, pytam, na to on, że ta ko­
bieta, jak mu opowiadała Viragowa, wpadła w szał, tak
rozwścieczonej jeszcze jej nie widziała, zaczęła krzyczeć,
że już dość, dość ma własnego syna, nic już jej nie ob-

270
chodzi, ale tak tego nie zostawi, przez całe życie musiała
się za niego wstydzić, ale już koniec, dłużej nie wytrzy­
ma, złapała płaszcz, opowiadała mężowi Viragowa, mąż
próbował ją uspokoić, Viragowa wzięła płaszcz - Harre­
rowa spojrzała na zdziwionego Esztera - i wyszła. Za
kudły go stamtąd wyprowadzę, wrzeszczała rozwścieczo­
na, a Viragowa, opowiadał mój mąż, stała przestraszona
przed sklepem Nadabana, powiedziała, że poszedł z ni­
mi zaraz po północy i jeszcze nie wrócił, i ilu jest jeszcze
takich, którzy nie wrócili, westchnął mój mąż. Zostawił
Viragową przed sklepem, ruszył wzdłuż bulwaru, ten
ogrom zniszczeń, opowiadał, skulony na kołdrze, skrę­
cił przy ulicy Jókaiego i wtedy natknął się na żołnierzy,
oczywiście, mnie nie legitymowali, to przecież my we­
zwaliśmy wojsko, by zrobiło w mieście porządek, tylko
pokazali mi listę, na której widniały nazwiska i rysopisy
poszukiwanych osób, wtedy już zdążyli przesłuchać w Ra­
tuszu świadków, którzy widzieli, co działo się w nocy,
i teraz, opowiadał mój mąż, ci żołnierze grupami kontro­
lowali, czy w mieście panuje spokój, i szukali przestęp­
ców, ale na liście, którą ci żołnierze pokazali mu na ulicy
Jókaiego, było tylko kilka nazwisk, resztę stanowiły ryso­
pisy, bo wśród chuliganów było niewielu miejscowych.
A on przyglądał się liście i nie chciał wierzyć własnym
oczom, tak jak nie mógł uwierzyć Virigowej, żołnierze
pytali, czy zna którąś z tych osób, a mąż odpowiedział,
Że nie, bo bardzo się przestraszył, a przecież znał. Leża­
łam na łóżku, kiedy powiedział jego nazwisko, nie chcia­
łam wierzyć własnym uszom, pokręciło mu się w głowie,
pomyślałam sobie, ale mąż na to, Że nie ma czasu do

271
stracenia, bo go szukają, i dlatego przyszedł do domu,
żeby mnie uspokoić i żebym się ubierała, i szybko biegła
do pana dyrektora, oni dwaj, pan dyrektor i mój mąż, są
mu to winni, a ja tylko patrzyłam, czego ten ode mnie
chce. Pomyślałam więc sobie, Że już dawno mówiłam, Że
to się tak skończy, już wtedy, gdy pierwszy raz się u nas
zjawił, mówiłam, nie, z tego tylko będą kłopoty, brać tu
tego wariata, ale mąż oczywiście mnie nie słuchał, i pro­
szę, pomyślałam sobie, za takie pieniądze, tego szaleńca,
więc powiedziałam, Że nigdzie nie idę, nie ruszę się stąd
na krok, ale wstałam z łóżka i złapałam płaszcz, jak gdy­
by mi brakowało piątej klepki. Już wyszliśmy z domu,
przed wyjściem sterty tłuczonego szkła, pójdzie go szu­
kać, powiedział mój mąż, ale potem musi iść do Ratu­
sza, bo żona pana dyrektora prosiła, żeby wrócił najpóź­
niej na siódmą, no, mówię, na siódmą, a ja mam znów
iść sama, sama jak palec, a on tylko powtarzał, Że musi,
mają go odznaczyć, wypada, żeby tam był, teraz już li­
czą się z nim, i bardzo go prosili, żeby był na siódmą.
Prosiłam go i tak, i siak, aż doszliśmy do rogu ulicy Jó­
kaiego i bulwaru, ale jak gdybym mówiła do ściany, po­
wiedział, Że przejdzie się do dworca i wróci, a ja żebym
tu przyszła, może pan dyrektor jeszcze coś doradzi,
więc choć się upierałam, że za nic nie zrobię nawet kro­
ku, byłam taka skołowana, Że szłam przed siebie, nawet
się nie rozglądając, jak ślepa, nawet nie powiedziałam
w bramie dzień dobry, nie wiem, co sobie pan dyrektor
o mnie teraz pomyśli. Tak niespodziewanie się zjawić,
świtem, przywitanie niby drobiazg, a ja nawet nie po­
wiedziałam dzień dobry, ale co robić, panie dyrektorze,

272
człowiekowi wszystko się miesza, ci żołnierze - ściszyła
głos Harrerowa - i ten czołg„." Eszter siedział osłupiały
na skraju łóżka, kobieta czuła, Że przeszywa ją wzro­
kiem. Ani drgnął, opowiadała Harrerowi, gdy ten wrócił
do domu około południa. Potem zobaczyła, jak Eszter
zeskakuje z łóżka, podbiega do szafy, zrywa płaszcz
z wieszaka i spojrzawszy z przestrachem, jak gdyby to
ona była wszystkiemu winna, bez słowa wybiega z miesz­
kania. A ona ciągle jeszcze siedziała w fotelu, mrużąc
z przerażenia oczy, nagle usłyszała huk zamykającej się
bramy, aż się zatrzęsła, i znowu wybuchła płaczem,
wreszcie wyciągnęła chusteczkę, wytarła nos i rozejrzała
się po pokoju. Dopiero wtedy zauważyła, Że okna są
zabite deskami. Powoli podniosła się z fotela, przechyli­
ła głowę, nie rozumiejąc, co tu robią te deski, wreszcie
powoli, z namysłem i przestrachem na twarzy zbliżyła
się do okna. Pogłaskała dłonią jedną z desek, by się prze­
konać, Że naprawdę tam jest, postukała w pozostałe,
nagle wszystko zrozumiała i krzywiąc się jak fachowiec,
którego niełatwo oszukać, wymamrotała z goryczą:
„Okna zabija się od zewnątrz, a nie od wewnątrz!" Po­
człapała z powrotem do pieca, zerknęła na ogień, do­
rzuciła kilka polan, pokręciła głową, zgasiła światło
i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na pogrążony w ciem­
nościach pokój, powtórzyła: „Od zewnątrz„. a nie od
wewnątrz„."
Wynocha, jak najdalej od tego pohańbionego po­
mieszczenia, które niegdyś przykuwało wzrok swoim
niezwykłym szyldem (Ortopedia), a teraz zwraca uwagę
witryną pozbawioną żaluzji, „z powrotem, do diabła,
tam skąd przyszliście", przemówił z kąta głos mężczy­
zny siedzącego ze wzrokiem wbitym w dal, podczas gdy
jego usta opuchnięte od razów powtarzały „won'', „wy­
nocha", „zabierajcie się stąd", a tamci, jak gdyby te peł­
ne goryczy słowa były dla nich znakiem, rozumieli się
bez słów, tak samo jak wtedy, gdy wtargnęli do środka
i nie zważając na sparaliżowanego ze strachu szewca,
zatrzymali się pośrodku zdemolowanego warsztatu
i nagle, przeskakując obsikane przeszkody, poprzewra­
cane szafy pełne skór, powywracane stoły z narzędzia­
mi, rozsypane po podłodze ortopedyczne buty i klapki,
rzucili się do ucieczki, by ponownie znaleźć się na ulicy.
Nic jeszcze nie widzieli, mając jednak w pamięci chwilę,
kiedy się rozproszyli, i słysząc dobiegające raz z mniej­
szej, raz z większej odległości hałasy, mogli się domy­
ślać, że tamci - skupieni w podobnej wielkości grupach
- są już na miejscu, wśród całkowitych ciemności, myśl
ta podszeptywała, by działali niezależnie od swoich to-

274
warzyszy, i prowadziła ich w niszczycielskim pochodzie,
bo nagromadzona wściekłość nie mogła im wyznaczyć
ani kierunku, ani celu, nakazywała jedynie, by krocząc
ku miastu aleją wysadzaną kasztanami w poszukiwaniu
prawdziwego przedmiotu (wtedy jeszcze nie wiedzieli,
że ostatniego), posłusznego rozkazom, a dzięki temu
wolnego gniewu, zastąpili nikczemność, z jaką zaatako­
wali szewca czynem jeszcze bardziej nikczemnym. Kino
ciągle się paliło, trzy grupy zastygłe w bezruchu na jezd­
ni stały niczym nieruchome posągi w purpurze płomie­
ni strzelających ku niebu i ze znudzeniem wpatrywały
się w ogień, podobnie jak później na placu, kiedy za
płonącą kaplicą zderzyli się z drugą, niebezpiecznie licz­
ną grupą swoich pobratymców, tam również przebiegli
pomiędzy nimi, by nie zmieniać kierunku beznadziej­
nej i niezbliżającej się ku końcowi wyprawy, a przeraźli­
we powolne kroki, które prowadziły ich od kina do pla­
cu, zawiodły ich za ogarniętą ogniem kaplicą ku
pogrążonej w niemej ciszy ulicy Szent Istvan. Nie odzy­
wali się ani słowem, czasami zapłonęła zapałka, w odpo­
wiedzi błysnął ogienek papierosa, szli na mrozie, równa­
jąc bezwiednie krok, ze wzrokiem wbitym w ziemię albo
w plecy tego, który kroczył z przodu, ale zachowywali
się inaczej niż na pDczątku, nie chcieli wybijać wszyst­
kich po kolei szyb, by czasami z a j r z e ć d o ś r o d k a,
niczego nie dotykali, aż wreszcie dotarli do skrzyżowa­
nia i okrążywszy budzący ich zaciekawienie budynek,
znaleźli się przed pomalowaną na niebiesko bramą, za
którą rozciągał się pełen chwastów i przemarzniętych
drzew park z kilkoma nieoświetlonymi budynkami

275
w głębi. Trzeba było tylko zerwać kłódkę, rozbić budę,
z której przed kilkoma godzinami zapewne uciekł por­
tier, doszczętnie ją zniszczyć dobrze wycelowanymi ude­
rzeniami żelaznych drągów, ale okazało się, Że to nie
takie proste, przebiegli więc alejkę i włamali się do po­
bliskiego budynku, by tam, skoro już dostali się do
środka, za zewnętrzną bramę, zmierzyć się z kolejnymi
dwiema parami drzwi, które pacjenci przerażeni docho­
dzącymi z miasta pogłoskami o ataku nie tylko zamknę­
li na klucz, ale zaryglowali i zastawili stołami i krzesła­
mi, jakby w przeczuciu, Że muszą uczynić w swojej
obronie wszystko, co w ich mocy, choć gromada czająca
się na schodach, jak zwierzyna, gdy poluje na zdobycz,
mówiła, Że nie mają żadnych szans. W długim ogrzewa­
nym korytarzu wysokiego parteru panowały ciemności,
pielęgniarka pełniąca nocny dyżur (która usłyszawszy
hałasy dobiegające z coraz mniejszej odległości, w ostat­
niej chwili próbowała ucieczki tylnym wyjściem), gdy
tylko pojęła, co się dzieje, z pomocą chodzących pacjen­
tów zgasiła w salach nocne lampki i dała .tym wyraz
skrywanemu przekonaniu, Że wraz z zaryglowanymi
i zastawionymi drzwiami będzie to dostateczna ochro­
na, gdyż wbrew wszelkim ostrzegawczym przeczuciom,
jakie budził nieludzki chaos rozszalałego na ulicach
barbarzyństwa, nikt nie chciał uwierzyć, Że możliwy jest
taki nikczemny atak na szpital. Lecz oni już tam byli,
ukrytych pod kołdrami chorych zdradziła przeraźliwa
cisza, wyważyli tylne drzwi i wymacawszy wyłączniki na
korytarzu, natychmiast odnaleźli ich w pokojach po
prawej stronie korytarza, ale tylko poprzewracali łóżka,

276
nic więcej już nie przychodziło im do głów, nie wiedzie­
li, co zrobić z jęczącymi na podłodze chorymi: wyciąg­
nięte ku ofiarom ręce napastników obezwładniał kurcz,
z nóg uciekała siła, zdradzając, że niszczycielski gniew
nie sięga przedmiotu nienawiści, ich bezsilność stawała
się coraz bardziej oczywista, a żądza niszczenia coraz
bardziej żałosna. Coraz dalsi od wcześniej powziętego
zamiaru, przebiegli pomiędzy leżącymi, by pędząc na
oślep i ciskając o ściany trzaskającymi, syczącymi, bły­
skającymi narzędziami, powyrywać ze ścian kontakty,
wreszcie powyrzucali z szaf i rozdeptali na podłodze
fiolki z lekarstwami, termometry i najrozmaitsze osobi­
ste drobiazgi, futerały do okularów, rodzinne fotografie
i owinięte w papierowe serwetki zmarniałe owoce; jesz­
cze parli naprzód, raz w pojedynkę, raz zbici w grupę,
ale już tracili pewność siebie, aż wreszcie widząc bez­
miar bezbronności, zrozumieli, że strach, cierpliwe mil­
czenie i całkowity brak sprzeciwu po prostu ich parali­
żują i Że z tego dręczącego bagna bezwarunkowej
uległości, która jeszcze niedawno była źródłem najwięk­
szej rozkoszy, będą musieli się wycofać. Stali na koryta­
rzu, w śmiertelnej ciszy, w wibrującym świetle neono­
wych lamp (z dala, zza drzwi dał się jeszcze słyszeć
cichnący krzyk pielęgniarki) i zamiast z wściekłością
rzucić się na chorych czy wejść na wyższe piętra, zacze­
kali na resztę towarzyszy, rozkołysanym krokiem opuś­
cili budynek i niczym rozbite wojska pomaszerowali
przez park w stronę żelaznej bramy, by tam, po długich
minutach bezradności, po raz pierwszy zrozumieć, Że
nie wiedzą, dokąd iść, ani nie rozumieją po co, w nich

277
bowiem, tak samo jak w ostatnich, wypalonych i bezsil­
nych grupach, zgromadzonych przed kinem i kaplicą,
także dogasał już morderczy szał, najbardziej jednak
nieznośna była myśl, Że oto i dla nich nadszedł kres
tego piekielnego przedsięwzięcia. Świadomość, że tylko
napaskudzili, ale nie umieli zniszczyć, t e g o, co zaata­
kowali posłuszni nakazowi swego pana, przytłoczyła ich
swoim ciężarem, a kiedy po chwili wahania i niepewno­
ści przekroczyli szpitalną bramę, zrozumieli, że pełen
okrucieństwa szał nie miał sensu, ale nie potrafili już
odnaleźć poprzedniego równego tempa, już nie tworzyli
jedności, nie szli we wspólnym pochodzie, śmiertelnie
zdyscyplinowany oddział przeistoczył się w żałosną
bandę, która połączona dotąd niewysłowioną odrazą,
rozpadła się na dwudziestu, może trzydziestu osamot­
nionych włóczykijów, zarówno domyślających się i świa­
domych niedalekiej przyszłości, jak obojętnych na to,
co się z nimi stanie, tkwiących w pustce, w bezgranicz­
nej pustce, z której nie potrafili się wyzwolić ani nawet
tego nie chcieli. Jeszcze włamali się do sklepu (z napisu
nad wejściem zostały tylko litery S A L G D), ale już
w momencie, kiedy wyważali kratę i drzwi, każdy ich
ruch zdradzał, Że szykują się nie do kolejnego ataku,
lecz do odwrotu, że jak trafieni złowieszczą kulą, bezsil­
ni, wynędzniali i udręczeni szukają schronienia, i rze­
czywiście, gdy tylko przekroczyli próg, zapalili światło
i rozejrzeli się po pomieszczeniu zastawionym pralka­
mi, przypominającym bardziej magazyn niż sklep,
w ich wzroku nie było już nic z dotychczasowego okru­
cieństwa, popadli w niewolę własnych postępków, było

278
im obojętne, gdzie są, tu czy gdziekolwiek indziej,
z obojętnym wyrazem twarzy wsłuchiwali się w skrzy­
piące za ich plecami drzwi, które zamknęły ich w miej­
scu, które miało stać się dla nich · schronieniem, i do­
piero wówczas się poruszyli, gdy wewnątrz zimnego jak
lód sklepu powoli ucichł głos syreny alarmowej. Jeden
z nich nagle wyrwał się ze wszechogarniającego zniechę­
cenia, czy też zgłębił prawdziwe powody trapiącego ich
, . .
smutku, zasyczał cos' ( „ ...gowmarze....
I ") , wyk rzyw1wszy

usta w grymasie dezaprobaty, obrócił się na pięcie i dud­


niącym krokiem wrócił na ulicę, jak gdyby chciał zade­
monstrować, że skoro musi się poddać, lepiej, jak zrobi
to sam; drugi zaczął tłuc żelaznym prętem ustawione
w wojskowym szeregu identyczne z wyglądu pralki,
wrt>szcie znalazł najkruchsze miejsce i stłukł plastikową
ściankę programatora, wyrwał silnik i rozbił całość po­
rozrzucanymi wokół mniejszymi elementami; pozosta­
li, nie wiedząc nawet, co robią tamci dwaj, niczego nie
dotykając, chwiejnym krokiem ruszyli wzdłuż wąskiego
korytarza pomiędzy pralkami i położyli się na podłodze
wyłożonej linoleum, w ten sposób, by leżeć jak najdalej
od siebie. Jednak tak się ułożyć, tak się rozproszyć po­
między równymi rzędami pralek, by nawzajem siebie
nie widzieć, choć wszyscy tylko tego pragnęli, okazało
się niemożliwe z powodu nadmiernej liczby o sób, tym
bardziej więc nie mogło udać się Valusce, który, choć
wtedy straciło to jakiekolwiek znaczenie, był pewien, Że
z tego właśnie powodu nie chcą się od niego odczepić,
a ten, który teraz patrzy przed siebie, w rogu kolejnego
poprzecznego „korytarza" i z gorzkim grymasem po-

279
chylając się nad czarnym notesem, zaczyna coś pisać,
robi to tylko dlatego, że jego przerażający opiekun, naj­
bardziej bezlitosny z nich wszystkich, znowu się odda­
lił, pozostawiwszy po sobie straszne wspomnienie kape­
lusza, sukiennego płaszcza i buciorów, skąd bowiem
mieli wiedzieć, Że z nim „wszystko jest w porządku" i Że
ktoś przecież musiał obserwować upatrzoną ofiarę. Było
mu obojętne, co postanowią, nie interesowało go, czy
skończą z nim od razu, czy zrobią to później, nie czuł
strachu, nie próbował ucieczki, zresztą nie chciał ucie­
kać przed tym, co zrozumiał tej zbawiennej, morderczej
nocy, wiedział, Że od tego nie można uciec; przed nimi
może tak, wielekroć nadarzała się okazja, ale nie istniała
najmniejsza szansa, by kiedykolwiek zdołał uwolnić się
od potwornego ciężaru wszystkiego, co tam zobaczył -
o ile można coś takiego powiedzieć o kimś, kto przez
całe życie, aż do przełomowej chwili niespodziewanego
odrodzenia, był oślepiony strachem. I z przeraźliwej
bezsilności wyratował go przed domem Esztera przyja­
ciel z bazaru, ramię w ramię wyruszyli „wśród szurania
człapiących buciorów" - a on doznał nagłej iluminacji
- szli pomiędzy domami, pamięta straszne uczucie, gdy
sto metrów dalej napadli na domy, pełen zwątpienia
gniew, gdy pierwszy chciał zaatakować, ciężar ręki przy­
jaciela na jego ramieniu, kiedy ostrzegawczo chwycił go
za ramię, i chwilę, w której zdławił w zarodku bezsil­
ność i nieubłagany imperatyw, nakazujący mu bronić
bitych i bijących, pamięta gniew, który przeistoczył się
w przerażenie, które uniemożliwiło mu sprzeciw czy
ucieczkę, nie dopuszczając nawet tego, że jego, Valuskę,

280
niepoprawnego głupca, ta piekielna, okrutna noc wy­
prowadzi z zaślepienia, w którym żył przez kilkadziesiąt
lat. Nie wiedział, gdzie się znajduje, uświadomił sobie
tylko, Że wyważyli kolejne drzwi, i · po raz pierwszy, od­
kąd wybijali okna i rozbijali lampy zawieszone nad bra­
mami, włamali się do jakiegoś domu. Szalony towarzysz
Valuski szedł tuż obok, popychał go naprzód, nie bez
powodu rozkoszując się własnym okrucieństwem, wresz­
cie Valuska znalazł się w ciasnym pomieszczeniu, i nag­
le wszystko wokół straciło tempo, nawet krzyk stojącej
naprzeciw kobiety wydał mu się powolny, i kroki tam­
tych dwóch, zbliżających się ku niemu z wyrazem nie­
znośnej obojętności na twarzach wykrzywionych gry­
masem. Zobaczył zwinnie zamachującą się dłoń, kobietę
próbującą uchylić się od ciosu, ale niepotrafiącą ruszyć
się z miejsca, dostrzegł, jak kobieta z nieludzkim wysił­
kiem odwraca głowę, jak gdyby najmniejszy ruch równał
się dźwignięciu stukilogramowego ciężaru, i zatrzymuje
wzrok w kącie pogrążonego w milczeniu pokoju. W ką­
cie nie było nikogo, tylko toczący się cień nieokreślonej
wielkości zastygł powoli nad podłogą wbitą klinem
w kąt; kąta nic nie zasłaniało, nie było tam żadnego
mebla, łóżka czy szafy, kąt był pusty i zionął kwaśnym
odorem, tak jak puste i zionące kwaśnym odorem są
zazwyczaj kąty, Valusce to miejsce wydało się czymś po­
twornym, było przesycone minionymi i przyszłymi wy­
darzeniami, roiło mu się, Że patrzy w oczy roześmiane­
go potwora, o którego istnieniu dopiero teraz się
dowiedział. Nie potrafił od tego oderwać wzroku, popy­
chano go na wszystkie strony, a on widział tylko ten kąt

281
z zastygłym w bezruchu cieniem, który przypominał
karła wyłaniającego się z ciemnej, gęstej mgły; kąt go
oślepił, wypalił jego świadomość, przykuł wzrok, i choć
już opuszczali pomieszczenie, Valuska nie mógł się
uwolnić od brzemienia... Pozostali ruszyli z miejsca,
on zrobił to samo, kiedy się zatrzymywali, on także sta­
wał, nie był świadom wykonywanych czynności, nie wie­
dział, co robi, nie wiedział, co inni z nim robią, nie
wiedział, co się dzieje w tej nagle zapadłej ciszy, i jeszcze
bardzo długo nie potrafił nic z tego wszystkiego zrozu­
mieć. Przez długie godziny, których nie można było
zmierzyć ani w minutach, ani w stuleciach, dźwigał na
sobie brzemię nieznośnego widoku, choć nie rozumiał,
co takiego przyszło mu znosić, ani co jest silniejsze, kaj­
dany, które go tam więżą, czy siła, z jaką sam, kurczowo
się tego trzymając, szuka dla siebie ratunku. Nagle ktoś
chciał podnieść Valuskę z ziemi, lecz siła, z jaką go po­
derwał, spowodowała, Że stracił równowagę i pomruku­
jąc ze złością: „A ten, co taki lekki?", z powrotem go
położył, czy raczej rozzłoszczony rzucił, w jakiś czas po­
tem Valuska stwierdził, Że leży na chodniku, a ktoś wle­
wa mu w usta palinkę, alkohol przywraca go do życia,
on podnosi się z ziemi, znowu czuje czyjąś rękę, na ra­
mieniu albo pod pachą, tę samą rękę, która wiele razy
z wytrwałym u porem powstrzymywała go przed uciecz­
ką, uparcie, ale daremnie, bo choć wtedy nawet nie przy­
puszczał, że kiedykolwiek uda mu się rozpocząć nowe
Życie, nic nie mogło osłabić siły, z jaką działał na niego
ten trudny do ogarnięcia widok kąta w pokoju, dokąd­
kolwiek go popychano, spychano, wleczono, pojawiał

282
się tylko tamten jeden jedyny obraz, podczas gdy całą
resztę, Że idą, że ktoś biegnie, Że gdzieś pali się ogień,
dostrzegał niczym przez mgłę. Próbował się uwolnić, ale
nie potrafił, ledwie tamten go położył, znowu go unosił,
nie miało znaczenia, gdzie są, tutaj czy gdzie indziej, był
marionetką w rękach obezwładniającego przyciągania,
wreszcie poczuł śmiertelne zmęczenie, w lodowatych
butach ból przeszywał na wpół zamarznięte palce,
(znów?) chciał się położyć na chodniku, ale tamten,
w którym ciągle jeszcze nie zdołał rozpoznać swego na­
uczyciela, osobnik w sukiennym płaszczu, drapiąc się
po zarośniętej brodzie, wrzasnął na niego głosem peł­
nym drwiny. To było pierwsze zdanie, które dotarło do
jego świadomości, a kpiący nie bez przyczyny głos („No,
co jest, półgłówku, chcesz jeszcze palinki?!") przypo­
mniał mu, gdzie jest i kim są ci ludzie dokoła, i jak
gdyby koszmarny kąt ze swym wiecznym kwaśnym odo­
rem był straszliwą sceną tamtej przerażającej nocy,
w złowieszczym świetle pomieszczenia zobaczył przed
sobą groźne, nieodgadnione rysy twarzy swego nauczy­
ciela. Nie, nie chciał palinki, jeżeli w ogóle czegokolwiek
pragnął, to zasnąć i zamarznąć na chodniku, by nie mu­
sieć rozumieć tego wszystkiego, co powoli docierało do
jego świadomości, nie chciał niczego więcej, tylko tego,
by wreszcie nadszedł „koniec", na szczęście ton, z jakim
zadano pytanie, nie pozostawiał wątpliwości, że musi
odmówić i - jak gdyby pytający oczekiwał szczerej odpo­
wiedzi - skwapliwie pokręcił głową, zrobił krok przed
siebie, zatrząsł się, a gdy tamten ponownie położył mu
rękę na ramieniu, posłusznie za nim podążył. Obserwo-

283
wał jego twarz, narożne budynki, mrocznie lśniące
w oddali, orli nos, gęsty zarost na brodzie, zaczerwie­
nione powieki, otartą skórę pod lewą kością jarzmową,
nie to jednak było w tej twarzy przerażająco niepojęte,
że nie potrafił wyczytać z niej sensu niepohamowanego
gniewu, lecz podobieństwo do twarzy człowieka, które­
go wczoraj spotkał na targu, odkrył, Że ten, do którego
wczoraj, gdy spacerował z Eszterem po placu Kossutha,
zaprowadził go nieoczekiwany atak strachu, i ten, który
niczym przewodnik nieposkromionej nienawiści stał
się, nawet jeśli niezamierzenie, okrutnym chirurgiem
jego życia, to bez wątpienia jedna i ta sama osoba, kie­
rująca każdym krokiem tego niemożliwego już do po­
wstrzymania pochodu, jego drogą krzyżową, nieskoń­
czonymi stacjami jego upadku, brutalną i pouczającą
grą, którą nie bez przyjemności prowadzi z nim, swoim
podopiecznym, dając do zrozumienia, Że taka właśnie
jest cena jego ozdrowienia. Przyglądał się tej twarzy, po­
woli sobie uświadamiając, że jej „złowieszczy chłód"
kryje coraz mniej niewyjaśnionych tajemnic, a nieznają­
ce litości spojrzenie jest jedynie lustrzanym odbiciem
tego, czego nie był w stanie dostrzec przez całe trzydzie­
ści pięć lat chorobliwego odurzenia; być może, pomy­
ślał Valuska, ale zaraz dodał: „nie, z całą pewnością,
nie!", by naznaczyć słowami przełomową chwilę, w któ­
rej - przesłaniając sobą tego, kim był w przeszłości -
przebudził się z niekończącego się snu i słodkiego otę­
pienia. Niema cisza dobiegła końca, za plecami jego
opiekuna, w miejscu oślepiającego rogu ulicy, rysował
się nieruchomy cień, widział wyraźnie park, żeliwną bra-

284
mę, i ani trochę go nie zdziwiło, Że to nie tamci, stojący
przed szpitalną bramą są przybyszami z innego świata,
ale on sam. Nic go nie dziwiło i nic nie kazało mu rzu­
cić się do ucieczki, obce były mu takie uczucia, od
pierwszej chwili wypełniała go p u s t k a, pokonała go
w mgnieniu oka, wszystko, co miał, rozsypało się, roz­
płynęło, przeistoczyło w nicość, nie czuł nic poza draż­
niącym podniebienie gorzkawym smakiem trzeźwości
i bólem nóg, a zwłaszcza lewej nogi. Znikła demoniczna
mgła, która karykaturalnych bojowników ciemności
z alei Wenckheima ukazywała jako nierzeczywiste twory
przyciągającego niszczycielską siłą umysłu, w chwili gdy
odzyskał jasność widzenia, spojrzawszy na zgromadzo­
ne tam dziesiątki swoich towarzyszy, dostrzegł, że nie
ma w nich nic nieziemskiego, opadła z nich maska de­
moniczności, podobnie jak z ich „przyciągającego nisz­
czycielską siłą" pana, a on wreszcie wyzwolił się od na­
rastającej od lat zaćmy spaczonego oglądu świata, od
wstydliwych, kłamliwych złudzeń, które skazując go,
jako półgłówka, na zasłużone odrzucenie, u k r y w a ł y
p r z e d n i m p r a w d z i w ą i s t o t ę r z e c z y. Przebu­
dzenie było szybkie, nagłe i nieoczekiwane, zrozumiał,
że ten, za którego dotąd się uważał, już nie istnieje,
zniknął ostatecznie i nieodwracalnie, i kiedy po długim
wyczekiwaniu cała grupa wraz z nim oddaliła się od
szpitalnej bramy, domy, słupy i kocie łby wróciły na
swoje miejsce, a on jak coś najzupełniej oczywistego
przyjął do wiadomości, Że jego „powracający do świado­
mości umysł", zamiast do chaotycznego remanentu szy­
kujący się do monotonnej rachuby, nie zdoła podnieść

285
z gruzów dni, które sam burzył od kilkudziesięciu lat.
Przedpołudnia i popołudnia, wieczory i noce leżały po­
przewracane, wszystko, co jeszcze wczoraj funkcjonowa­
ło niczym bezgłośne dynamo, delikatnie i niezauważal­
nie, zdawałoby się, w wiecznej równowadze, dziś
wypełniła posępna, ciężka, odpychająco zimna, ale przy­
nosząca otrzeźwienie treść: z kochanego przezeń z taką
ufnością domu z ogrodem opadł fałszywy czar, po krót­
kiej jak błyskawica, obojętnej chwili pożegnania pozo­
stały z rodzinnego domu tylko ściany pokryte grzybem,
pełen wybrzuszeń sufit - i kuchnia należąca do Harrera;
ku domowi nie prowadziły już ścieżki, drogi nie wiodły
donikąd, bo dla niego, który jeszcze niedawno b u j a ł
w o b ł o k a c h, wszystkie szczeliny, drzwi i otwory
były zamurowane, wracał do świadomości, a przed jego
oczyma coraz wyraźniej jawiły się „potworne i rzeczy­
wiste bramy tego świata". Szedł w mroku fufajek i ko­
żuchów, patrzył na chodnik pod stopami, myślał
o Pefefferze, o Sortowni i o portierni w hotelu Komló,
rozumiejąc, że przestało to dla niego istnieć, znikły
wszystkie ulice, wszystkie place, zakręty i rogi, po raz
pierwszy, niczym na mapie, ujrzał krętą drogę swojej
wędrówki, widział ją w całości i wyraziście, ale ta mapa
nie była odwzorowaniem tamtego dawnego terenu,
a w tym, który widział zamiast niego, nie potrafił zrobić
ani jednego kroku, uznał więc, Że postąpi najsłuszniej,
jeśli zapomni, co kiedyś„. dawno„. wczoraj było na miej­
scu tego wymarłego, obcego miasta, do którego wrócił
niczym niemowlę, niepotrafiące utrzymać równowagi.
Zapomni poranne chwile: smak snu i powolnego prze-

286
budzenia, herbatę parującą w kubku w kropeczki, którą
pijał przed wyruszeniem w drogę, zapomni o świcie roz­
widniającym się nad torami i o zapachu gazet w niebie­
skawym świetle Sortowni, o skrzynkach pocztowych,
które odwiedzał między siódmą a jedenastą, o klamkach
u drzwi, parapetach i niedomkniętej bramie oraz set­
kach najrozmaitszych ruchów, za których pomocą dzień
po dniu wkładał gazety za klamki, na parapety, w szpary
i do skrzynek, a w dwóch miejscach nawet pod wycie­
raczkę. I wymaże z pamięci pytanie, które zawsze zada­
wał Harrerowi, czy jest już południe i czy musi już iść,
łoskot menażki w kuchni pana Esztera i długą kolejkę
do kucharza w Komló, pozwoli, by pogrążył się w nie­
pamięci dom przy alei Wenckheima, brama, korytarz,
ostrożne pukanie, pozwoli, by raz na zawsze skończył
się Bach i fortepian, a mrok salonu zniknął w wiecz­
nych ciemnościach. Nie będzie więcej myślał o panu
Hagelmayerze ani nie będzie nikomu pokazywał za­
ćmienia Słońca, nie będzie rozpamiętywał, jak wyglądał
bar ani kręgle, ani chmury papierosowego dymu falują­
ce ku wieży ciśnień, a gdy zaczną zamykać - nie pój­
dzie ... Wlókł się przed siebie wśród „szmeru szurających
po ziemi buciorów", a kiedy wraz z opadającą z sił ban­
dą przedostał się na drugą stronę odnogi rzeki Koros
i dotarł do ogrodzenia rodzinnego domu przy placu
Maróthyego, nic mu nie powiedziała twarz nagle wyro­
słej przed jego oczyma matki ani strzępy jej głosu do­
chodzące z domofonu, nic nie znaczył dla niego budy­
nek ani wynajmowane niegdyś dwu pokojowe mieszkanie,
ukryte za nagimi drzewami na podwórku, to wszystko

287
tak dalece straciło dla niego znaczenie, że aż odwrócił
głowę. Nie chciał patrzeć na to miejsce ani na żadne
z miejsc, w których spędził część swojego życia, szedł
o krok za swoim okrutnym nauczycielem, wiedząc, Że
jest u kresu jego drogi, bo tu, przy placu Maróthyego,
nagle poczuł, Że jeśli z tym nie skończy, powali go z nóg
podstępna gorycz, tajemniczy, groźny ból, który zaprze­
czając temu, jakoby te rzeczowe, powściągliwe działania
nie były jednocześnie bezgranicznie chytre, mówił, Że
jego monotonne rachuby i chłodne podsumowania nio­
są ze sobą ogromne ryzyko. I ·choć od tej chwili nie za­
mierzał niczego skazywać na zapomnienie, natychmiast
przeciwstawił się „groźnemu i tajemniczemu bólowi",
dostrzegł bowiem, że on sam jest najlepszym dowodem,
iż to wszystko - czyli grożące ryzyko - daleko idące nie­
porozumienie, on sam, który „potrafił skończyć ze
złudną fatamorganą", on, po którym nikt by się tego
nie spodziewał, on, któremu nie groziło już, Że strata
sprawi mu ból, wszak pojął tę straszną lekcję i dzięki
niej stał się człowiekiem takim samym jak inni! Najchęt­
niej (gdyby nie śmiertelne zmęczenie) natychmiast by
oznajmił, Że mogą być spokojni, „jego serce" też już jest
„martwe", nie mają powodu, by z niego drwić, gdyż na­
uczył się „stąpać obydwiema nogami po ziemi i jest
wszystkiego świadom", i już nie wierzy, że „świat ma
czar", Że jest coś, co, mimo Że tego nie widzimy, istnieje,
gdyż zrozumiał, „Że nie istnieje większa siła niż prawa
ludzi wojny", i choć nie przeczy, że się ich przestraszył,
jest zdolny do tego, by się do nich dostosować, i „jest
wdzięczny, Że mógł ich poznać". Idąc wśród nich, odda-

288
lał się od placu Maróthyego, czekając, aż wrócą mu siły,
chciał im wytłumaczyć, że do tej pory żywił się dziecin­
nymi iluzjami i oszukiwał się, Że widzi ogrom kosmosu,
w którym Ziemia jest tylko drobnym punkcikiem, i Że
motorem napędzającym ten kosmos była radość, która
„od początku wszech czasów przesyca wszystkie gwiazdy
i planety'', i Że mogą uważać go za kogoś, kto miał pew­
ność, iż to wszystko jest dobre i w dodatku posiada ja­
kieś tajemne centrum, nie sens, lecz jakiś ... delikatniej­
szy od oddechu wymiar, którego niewytłumaczalnego
promieniowania można przez nieuwagę nie zauważyć,
ale świadomie mu przeczyć - to świadczy o braku rozu­
mu. Pragnął, by wraz z ustaniem dręczących go fobii
skończyło się śmiertelne zmęczenie, gdyż chciał opowie­
dzieć, Że wraz z kresem tej strasznej nocy całkowicie
wytrzeźwiał; wiecie, chciał zacząć, wyobraźcie sobie czło­
wieka, który żył z zamkniętymi oczyma, a kiedy je otwo­
rzył, nigdzie już nie było radosnego wszechświata i zo­
baczyłem szpitalną bramę, potem budynki, drzewa po
obydwu stronach i was, idących wokół, i natychmiast
się domyśliłem, że wszystko, co naprawdę istnieje, zna­
lazło się we mnie na swoim miejscu, patrzyłem na hory­
zont wyłaniający się między dachami, ale zniknął stam­
tąd nie tylko tajemniczy wszechświat, także ja sam
i tamte trzydzieści lat, podczas których gdziekolwiek
spojrzałem, nie było nic więcej poza tym, co widziałem:
wszystko stało się realne, „jak w kinie, gdy zapalą
światło". Właśnie to by powiedział, i jeszcze, Że czuje
się jak ktoś, kto z bezkresnej, „ogromnej kuli" trafił
do zamkniętej zagrody, równiny przerażająco pustej

289
w pieiwszej chwili, jak ktoś, kto z chorobliwie zabawne­
go snu wszedł w „pustynne przebudzenie", tam gdzie
sprawy mają tylko swoją konkretną istotę i gdzie nawet
jeden element tej pustki nie przekracza sam siebie, gdyż,
dodałby, wreszcie zrozumiał, Że poza tą Ziemią i tym
wszystkim, co na niej jest, tu nie ma na nic więcej miej­
sca, a to, co w ten sposób istnieje, ma potworny ciężar,
siłę, znaczenie samo w sobie, ale to znaczenie nie ma
żadnego sensu. Poprosiłby, aby mu uwierzyli: już wie, że
„nie ma boga ani piekła", gdyż nie można odwoływać
się do niczego poza tym, co jest, gdyż byłoby to tylko
wytłumaczenie zła, ale nie byłoby wytłumaczeniem do­
bra, dlatego „nie ma ani zła, ani dobra", tu panują zu­
pełnie inne prawa, prawa silniejszego, „od których, kie­
dy on jest silniejszy, nie ma nic silniejszego". Z tego
jednak nie należy i nie wolno wyciągać daleko idącego
wniosku, Że jeszcze jest „pozbawionym wszystkiego nie­
wolnikiem tamtego uczucia", nie ma o tym mowy, tłu­
maczyłby im, bo po pieiwsze, nie ma już w nim żadnych
uczuć, poza tym jeszcze potrzebuje czasu - nie tylko
paru chwil! ale czasu - aż w jego głowie zacznie normal­
nie pracować chory mózg, gdyż teraz tylko pulsuje
i wali i nie jest zdolny do tego, co powinien robić, na
przykład zrozumieć, że skoro teraz już wszystko jest
twarde jak stal, dlaczego nie można zrozumieć tego, co
samo przez się jest zrozumiałe, dlaczego to, co skończo­
ne, traci kontury, słowem dlaczego ta noc, to, co się
wydarzyło, jest jednocześnie jasne i mroczne. Gdy nad
tym wszystkim rozmyślał, już dawno opuścili główną
ulicę, siedzieli w sklepie pana Sajbóka, między pralka-

290
mi, w sklepie o nazwie KERAVILL, nawet nie wiedział,
od kiedy tam tkwią, „intensywny wysiłek umysłowy"
przytępił jego czujność, nauczyciel poszedł sobie już ja­
kiś czas temu, a siedzący obok nowy „opiekun" kończył
kartkować notes, pomyślał, że musiała upłynąć co naj­
mniej godzina, wreszcie uznał, że właściwie „wszystko
jedno", i wrócił do tego, co robił chwilę po przebudze­
niu, zaczął masować przemarznięte nogi. Zdjął buciory,
siadł oparty plecami o pralkę, jak gdyby na wieki usado­
wił się w tym niskim pomieszczeniu, przez dłuższą
chwilę obserwował mężczyznę pochylonego nad note­
sem, po czym włożył buty i zawiązał sznurowadła, prze­
konany, Że groziłoby mu wielkie niebezpieczeństwo, gdy­
by przez brak czujności pozwolił, aby zmorzył go sen.
Nie, pocieszał się, za nic w świecie nie zaśnie, zmęczenie,
które teraz czuje w całym ciele, kiedyś wreszcie minie,
a pulsujący ból przestanie rozsadzać czaszkę i znowu
będzie mógł mówić, bo przecież musi koniecznie z nimi
porozmawiać, musi im wyznać, że gdyby słuchał tych,
którzy chcieli kierować jego losem, z całą pewnością nie
znalazłby się w miejscu, w którym jest teraz, i nie drę­
czyłby go ból głowy, zaszedłby o wiele dalej i mógłby
być pewien siebie, a przecież nie musiał uczynić nic wię­
cej niż... posłuchać wszystkich dobrych rad, których mu
udzielano, po prostu ich posłuchać. I musi opowiedzieć
o swojej matce, która wiecznie zrzędząc, k u p r z e ­
s t r o d z e, daremnej, bo nic tym nie osiągnęła, raz na
zawsze przegnała go z domu, i która jeszcze wczoraj
wieczorem nie zapomniała go„. ostrzec, że jeśli nie wró­
ci na „normalną drogę", tak długo będzie go targać za

291
włosy, aż wreszcie „pojmie, w czym rzecz"; będzie im
opowiadał o matce i oczywiście o pani Eszterowej, któ­
rej przykład tak głupio niczego go nie nauczył, tymcza­
sem on nie był już tą samą osobą, za którą jeszcze do
dziś się uważał, lecz kimś, kto na nic nie zważając, idzie
w górę: był twardy, przebiegły i okrutny, dopiero teraz
wyraźnie zobaczył, zrozumiał, co to znaczy pan kapi­
tan, grzmiący głos i walizka, więc teraz nie powinien się
załamywać, choć to się już stało, lecz wyciągnąć właści­
we wnioski, jak na przykład wczoraj po południu na
ulicy Honved - kiedy mimo sprzeciwu, wbrew panu pre­
zesowi otworzył drogę tamtym nadciągającym z Rynku.
Ale przede wszystkim musi opowiedzieć o panu Eszte­
rze, który przez całe lata cierpliwie mu tłumaczył, że to,
co widzi, właściwie nie istnieje, a to, co myśli, jest fał­
szem, nie umiał pojąć swoim głupim móżdżkiem, że to
nie tamten, lecz on sam padł ofiarą wielkiego nieporo­
zumienia, musi opowiedzieć o człowieku, który z nich
wszystkich jest najdoskonalszy, który widzi wszystko le­
piej niż ktokolwiek inny, toteż nic dziwnego, Że wresz­
cie pochorował się ze smutku, gdyż to, co wiedział, oka­
zało się prawdą. Ile razy siedząc w fotelu w salonie,
słyszał, Że „ten, kto uważa, że świat trwa dzięki dobru
i pięknu, szybko będzie skończony", nie minął nawet
dzień, kiedy pan Eszter odezwał się w te słowa: „Niech
pan na mnie popatrzy! Każdy, kto nie wyciąga wnio­
sków z tego, co widzi, musi tak skończyć", ale on nicze­
go z tego wszystkiego nie rozumiał, był ślepy i całkowi­
cie głuchy na jego przestrogi, teraz jednak, kiedy myślał
o wspólnie spędzonych latach, dziwił się tylko, Że nie

292
znudziło mu się wieczne zamieszanie wokół światła,
nieba i „cudownej mechaniki kosmosu". A jednak, po­
myślał Valuska, gdyby stary przyjaciel teraz go zobaczył
(albo jeszcze lepiej kilka chwil później, gdy odzyska
siły), z pewnością byłby bardzo zdziwiony, że uczeń,
któremu poświęcił tyle czasu, wreszcie stał się takim
właśnie człowiekiem, i ze zdziwieniem by się przekonał,
Że jego niezliczone przestrogi nie poszły na marne, bo­
wiem Valuska od dziś „ocenia sprawy zgodnie z tym, co
usłyszał w salonie". Kiedy miał się o tym przekonać pan
Eszter, nie miał najmniejszego pojęcia, z domu przy alei
Wenckheima nie zostały nawet zgliszcza, on jednak
(„Sprawa jest rozstrzygnięta ... ") należy do nich, wszyst­
ko ostatecznie się rozstrzygnęło, pokiwał głową Valuska
i rozmasował piekące oczy, nogi oparł o stojącą na­
przeciw pralkę, nagle poczuł... jak gdyby lodowata pod­
łoga zaczęła... się obsuwać. Pamięta jeszcze, Że do jego
nowego opiekuna podszedł mężczyzna, zabrał mu no­
tes, przerzucił kilka kartek i zapytał: „Co to jest?"
A opiekun odpowiedział: „Czy ja wiem ... testament ... "
... i uśmiechnęli się do siebie... mężczyzna rzucił notes ...

a ostatnie zdania, jakie usłyszał, brzmiały: „ ... przeszywa­


jący chłód?... " „iskrzący świergot? ... " „Nie gryzmol, mą­
dralo"... To były ostatnie zdania, bo wtedy lodowata
podłoga stała się tak stroma, że zaczął się z niej zsuwać,
ześlizgiwał się, staczał, zlatując w jakąś bezdenną prze­
paść, wszystko trwało niewiarygodnie długo, spadał
i spadał, bezradnie wymachując rękoma, wreszcie, kiedy
znowu poczuł pod sobą twarde podłoże, otworzył oczy
zobaczył tę samą zimną jak lód podłogę. Teraz me

293
siedział już oparty o pralkę, leżał na linoleum zwinięty
w kłębek i trząsł się z zimna, nie sprawiło mu nawet
trudności zrozumienie, że to nie podłoga się zapadała,
ale Że to on nie wytrzymał, Że nie spada, i zasnął, więk­
szą trudność sprawiało pojęcie tego, co zobaczył, a gdy
przerażony podniósł się z ziemi, stwierdził, że został
sam w sklepie pana Sajbóka. Chodził w tę i z powrotem
korytarzem utworzonym przez rzędy pralek, ale już wie­
dział, Że to nie złudzenie: wszyscy poszli i zostawili go
tutaj, jest zupełnie sam, nie rozumiał, co się stało, stojąc
w wymarłym pomieszczeniu, wypowiadał półgłosem py­
tanie: „ Co teraz będzie?", wreszcie zwolnił kroku, żeby
się wyciszyć, zaczął powoli spacerować i po kilku minu­
tach nawet udało mu się odzyskać spokój. Nic bowiem
nie zmienia faktu, że należy do nich, nić, która ich łą­
czy, jest nierozerwalna, niezależnie od tego, Że teraz ich
tu nie ma; postanowił, Że nim wrócą, trochę odpocznie
i po raz kolejny przypomni sobie to wszystko, czego się
od nich nauczył. Wrócił do „swojej pralki", wyciągnął
nogi, znowu oparł się plecami o bok pralki i już prawie
zatopił się w myślach, kiedy na podłodze, w odległości
kilku metrów, nieopodal miejsca, na którym jeszcze
przed chwilą siedział jego opiekun, dostrzegł znajomy
przedmiot. Od razu wiedział, Że to jest tamten notes,
poczuł nieposkromioną ciekawość, nie przeszło mu na­
wet przez myśl, Że autor i właściciel tych zapisków po­
rzucił je tutaj na pastwę losu, jak nikomu niepotrzebne,
bezwartościowe bazgroły, był pewien, Że notes jest prze­
znaczony specjalnie dla niego. Podszedł bliżej, podniósł
go, wygładził zmięte kartki, wrócił na miejsce, położył

294
notes na kolanach, przyjrzał się kanciastemu, niewyraź­
nemu pismu, i w chwilę później, nie myśląc o niczym,
zatopił się w lekturze.

„.nie miało znaczenia, czy skręcimy w prawo, czy


w lewo, wszędzie było nas pełno, na ulicach i na
placach, gnani pustym strachem i nadzieją, że
poddawszy się, zasłużymy na litość, parliśmy do
przodu, nie słuchając niczyich rozkazów, nie kie­
rował też nami własny, racjonalny wybór, nie zda­
waliśmy sobie sprawy z ryzyka ani z niebezpie­
czeństwa, nie mieliśmy nic do stracenia, wszystko
było straszne, nieznośne, niemożliwe do wytrzy­
mania, domy, ogrody, słupy ogłoszeniowe, trakcja
elektryczna, sklepy, poczta i mdły zapach piekar­
ni, nie do zniesienia był ład i porządek, brutalny
i małostkowy przymus, bezustanny, beznadziejny
wysiłek, by za wszelką cenę pokonać nieugiętą,
obojętną, powszechną niemożność zbliżenia się
do człowieka, nieznośna stała się niewytłumaczal­
na opoka, dzięki której, wbrew wszystkiemu, trwa­
ją na ziemi ludzkie sprawy. Nawet krzykiem nie
potrafiliśmy rozgromić osaczającej nas powoli
straszliwej ciszy, bez słowa posuwaliśmy się na­
przód w zgiełku niszczycielskiego pochodu, suną­
cego w lśniącym, skrzypiącym, przeszywającym
zimnie, zdeterminowani i spięci do granic możli­
wości, pędziliśmy po dusznych, mrocznych ulicz­
kach, nie widząc się nawzajem, nawet na siebie nie
patrzyliśmy, a jeśli już, to tak jak człowiek patrzy

295
na własne ręce czy nogi, staliśmy się jednym cia­
łem i jednym spojrzeniem, jednym żądnym znisz­
czenia, nieubłaganym, śmiertelnym gniewem. Nic
nie mogło się nam sprzeciwić, ciężkie cegły bez
przeszkód mknęły w powietrzu, tłukąc wystawy
i migotliwe światła ślepych, brudnych szyb, bez­
domne, bezwładne koty, oślepione ostrym świat­
łem reflektorów, pozwalały się dusić i jak kruche,
ospałe polana posłusznie opadały na spękaną zie­
mię. Ogarnięci podświadomą wściekłością, oszu­
kani i pełni strachu, a jednocześnie żałośnie
wszystkiego świadomi, byliśmy nienasyceni, szu­
kaliśmy, lecz nie potrafiliśmy odkryć rzeczywistej
przyczyny naszej odrazy i zwątpienia, z coraz bar­
dziej niepohamowanym gniewem rzucaliśmy się
na wszystko, co stawało nam na drodze, włamywa­
liśmy się do sklepów, wyrzucaliśmy na ulicę towa­
ry i wdeptywaliśmy je w asfalt, a resztę rozbijali­
śmy na kawałki żelaznymi prętami i fragmentami
żaluzji; a potem, pędząc po rumowisku zniszczo­
nych nie do poznania suszarek do włosów, mydeł,
bochenków chleba, płaszczy, ortopedycznych bu­
tów, konserw, książek, walizek i zabawek, dobiega­
liśmy do chodników i wywracaliśmy stojące przy
nich samochody, zrywaliśmy żałosne emblematy,
zajmowaliśmy i niszczyliśmy centrale telefonicz­
ne, bo paliło się w nich światło, i dopiero wtedy
ruszyliśmy wraz z tłumem zebranym przy wejściu,
kiedy wreszcie zemdlały dwie gwałcone do nie­
przytomności listonoszki, i bez życia, niczym zu-

296
żyte ścierki, skulone z rękoma przyciśniętymi do
brzucha, zsunęły się z zakrwawionego stołu w po­
mieszczeniu pełnym porozrywanych telefonicz­
nych kabli i poprzewracanych szafek elektrycz­
nych. Zrozumieliśmy, Że teraz wszystko może się
zdarzyć, pojęliśmy, Że wszelkie zwyczajne do­
świadczenie jest daremne, wiedzieliśmy, Że nic od
nas nie zależy, bo jesteśmy jedynie łupem gnają­
cym w nienasyconej przestrzeni, i Że podobnie jak
prędkość nic nie wie o niesionym przez nią pyle,
tak samo na podstawie tej chwili krótkiej jak prze­
błysk nie można ocenić wielkości łupu, gdyż tem­
po i przedmiot nic o sobie nawzajem nie wiedzą.
Tratowaliśmy i niszczyliśmy wszystko, co tylko
można było zniszczyć, aż wróciliśmy tam, skąd
wyruszyliśmy, ale nie mogliśmy się zatrzymać,
brakowało hamulców, oślepiająca radość niszcze­
nia bezustannie zmuszała nas do kolejnych, coraz
gorszych czynów, ciągle niezaspokojeni, w milcze­
niu kroczyliśmy po resztkach suszarek, mydeł,
bochenków chleba, płaszczy, ortopedycznych bu­
tów, konserw, książek, walizek i zabawek, by roz­
rzucając po mieście pogrążonym w brudzie kolej­
ne warstwy tego, co jeszcze pozostało, utonąć
w małostkowym, żałośnie zakłamanym bagnie
uległości i rezygnacji, które broni tego, czego nie
można obronić. Znów znaleźliśmy się na ulicz­
kach prowadzących do placu, na którym znajdo­
wał się kościół, wokół panował nieprzenikniony
mrok, a nas rozpierała mordercza swoboda dzia-

297
łania, ulga niosąca zepsucie, pulsująca rozkosz
sprzeciwu, irytująca niemożność ciążąca na nas
niczym brzemię. Z przeciwległego zakątka uliczki
wyłoniły się z mroku trzy niewyraźne sylwetki
(jak się po chwili okazało, były to ruchome cienie
mężczyzny, kobiety i dziecka), zobaczywszy zbli­
żającą się złowieszczą gromadę, zatrzymali się
przestraszeni, cofnęli się o krok, aby podążając
wzdłuż ściany, niepostrzeżenie zniknąć w noc­
nych ciemnościach; ale było za późno, już nic nie
mogło ich uratować, i jeśli nawet udało im się na
chwilę ukryć w ciemnych zaułkach prowadzących
w kierunku ich domu, nie było dla nich ucieczki,
ich los został ostatecznie przypieczętowany, tam
gdzie zapadał nasz okrutny wyrok, dla nich już
nie było miejsca, wiedzieliśmy, Że trzeba dogasić
wątły płomień rodzinnych ognisk, wiedzieliśmy,
że wszelka ucieczka jest niepotrzebna i beznadziej­
na, a próby ukrycia daremne, tak jak daremna jest
wiara, gdyż nieodwołalnie nadszedł kres radości,
wesołego śmiechu, bliskości i świątecznego poko­
ju. Natychmiast ruszyliśmy za nimi, było nas
dwudziestu, może trzydziestu, dotarliśmy do za­
mkniętego czworoboku placu i kiedy tylko do­
strzegliśmy uciekinierów, puściliśmy się za nimi
biegiem po stertach kawałeczków i szczątków, oni
zaś kierowali się ku przeciwległym uliczkom, tam
spodziewali się znaleźć schronienie, ale ich sztyw­
no wyprostowane ciała zdradzały, Że panują nad
sobą resztkami topniejącej w szybkim tempie od-

298
wagi, byle tylko nie rzucić się do szaleńczej uciecz­
ki, ale zachować pozory osób pewnie kierujących
swe kroki w stronę własnego domu. Nic nie stało
na przeszkodzie, abyśmy natychmiast ich dogoni­
li, ale wtedy musielibyśmy zrezygnować z niezna­
nego nam jeszcze mrocznego czaru, kuszącego
szansą i ryzykiem pościgu, podobnie jak myśliwy
tropiący sarnę dopiero wtedy jej dopada, gdy ta
jest u kresu sił i pogodzona z losem poddaje się
prześladowcy - my także nie chcieliśmy dopaść
ich natychmiast, pozwalaliśmy im uwierzyć, Że
uda im się uniknąć niebezpieczeństwa, i Że wresz­
cie zlani potem, wyrwą się, niczym ze złego snu,
z niszczącej przestrzeni naszej władzy. Oni tym­
czasem nie potrafili ocenić, czy mają do czynienia
z rzeczywistym zagrożeniem, czy też to wszystko
jest śmieszne nieporozumienie, a oni są jedynie
przedmiotem ciągle jeszcze niepojętego zagroże­
nia, pewnie podążaliśmy ich śladem, to właśnie
oni, a nie nikt inny z tej ponurej i milczącej gro­
mady, byli naszym celem, nim bowiem wyważyli­
śmy bramy domów, za których grubymi murami
kryli się przerażeni mieszkańcy, nikt poza nimi,
owieczkami, które zgubiły swoje stado, nie poja­
wił się na naszej drodze, nikt, kto w wyniku pe­
chowego, kuszącego zbiegu okoliczności mógł
zaspokoić, ale też jeszcze bardziej rozpalić drę­
czący nas głód wymierzenia sprawiedliwej kary.
Dziecko wtuliło się w matkę, kobieta trzymała
męża pod rękę, mężczyzna coraz częściej i coraz

299
niespokojniej odrzucając głowę w tył, przyspieszał
kroku; ale wszystko na próżno, odległość się nie
zmniejszała, i nawet jeśli co jakiś czas zwalniali­
śmy, robiliśmy to jedynie po to, by po chwili jesz­
cze bardziej się do nich zbliżyć, gdyż widok tych
ludzi miotanych zwątpieniem i nadzieją, że uda
się im uciec, budził w nas dziwne uczucie dzikie­
go podniecenia. Skręcili w prawo pierwszą przecz­
nicą, kobieta uczepiona kurczowo męża i dziecko
spoglądające za siebie przerażonym wzrokiem
musieli już biec, by nie przewrócił ich na ziemię
zmuszany do coraz większego tempa mężczyzna,
który wprawdzie nie zdecydował się jeszcze puścić
biegiem, wiedział bowiem, Że w ten sposób jedy­
nie skłoni nas do gonitwy, a wtedy straci wszelką
nadzieję na uratowanie siebie i rodziny przed nie­
uchronną potyczką. Gorzka, potępieńcza rozkosz,
jaką dawał widok kołyszących się przed nami
trzech cieni, osieroconych i bezsilnych, niepodej­
rzewających nawet, co je czeka, była większa niż
upojny czar zdemolowanego miasta, była czymś
więcej niż zadośćuczynieniem, jakie dawała po­
deptana daremność, bo w tym piekielnym oczeki­
waniu, ciągłym powstrzymywaniu się, lubieżnym
odraczaniu losu poczuliśmy tajemniczy, cierpki,
pradawny smak, który nawet najmniej znaczące­
mu gestowi nadawał przeraźliwą godność, a przy­
padkową zbieraninę barbarzyńskiej hołoty, która
w ciągu kilku godzin być może się rozproszy, na­
pawał dumą, dzięki której nikt już nie mógł po-

300
wstrzymać tej gromady, która nie złoży w obie
ręce nawet własnej śmierci, gdy uzna, Że to już
koniec, Że nadszedł kres, Że raz na zawsze ma do­
syć tej ziemi i tego nieba, nieszczęść i smutku,
dumy i strachu, i podstępnego, brzemienia, które
nie pozwala zapomnieć o tęsknocie za wolnością.
Po chwili ucichł tępy szum dochodzący z oddali.
Kilka kotów umknęło w martwą ciszę podwórek
przez wyrosłe przed nami ogrodzenie. Panował prze­
nikliwy chłód, zimne powietrze drapało w gardle.
Dziecko zaczęło kasłać. Wtedy najwyraźniej zmie­
rzali już w przeciwną stronę, niż znajdował się ich
dom, i mężczyzna zrozumiał, Że sytuacja jest bezna­
dziejna: co chwilę zatrzymywał się przed znanymi
sobie domami, ale tylko na moment, z łatwością
bowiem mógł się domyślić, Że nim gospodarze
usłyszą dzwonienie czy dobijanie się do drzwi,
nim zdołają uciec przed prześladowcami, już ich
dogonimy, nie mówiąc o tym, Że mężczyzna zda­
wał sobie sprawę, iż ten dziecinny, prosty do
przejrzenia sposób na nic się nie zda, już chociaż­
by dlatego, Że cokolwiek zrobi, czegokolwiek
spróbuje i tak jest skazany na przegraną. I jak
zwierzę w pościgu, on także się nie poddawał aż
do końca: z rozpaczliwą determinacją ojca chro­
niącego własne dzieci podejmował następne pró­
by, a nowa, choć szybko porzucana nadzieja kie­
rowała jego niepewnymi ruchami, po chwili
jednak spostrzegał, Że kolejny plan też jest skaza­
ny na niepowodzenie, a wszelka nadzieja darem-

30 1
na. Raptownie skręcił w wąską uliczkę, my jednak
znaliśmy miasto (jak się okazało, było wśród nas
kilku miejscowych), by się domyślić, gdzie szuka
ratunku; biegnąc w pięciu czy sześciu, okrążyli­
śmy kamienicę, i nim oni wydostali się na główną
aleję, zamknęliśmy im drogę do budynku policji,
tak by nie mając wyboru, skierowali się w stronę
stacji kolejowej, ze wzrokiem coraz bardziej prze­
rażonym i coraz bardziej wystraszeni gromadą
podążającą w milczeniu ich śladami. Mężczyzna
wziął w ramiona zmęczone dziecko, na kolejnym
rogu szybkim ruchem oddał je kobiecie i coś do
nich krzyknął; ale kobieta, kiedy na chwilę znik­
nął jej z oczu, w którejś z bocznych uliczek szyb­
ko wróciła do męża, jak gdyby zrozumiała, Że nie
da rady sama uciekać z dzieckiem, gdyż czuła, że
zniesie wszystko, ale nie to, żeby ich na zawsze
rozdzielono. Pozory, Że pędzimy ich w jakąś zło­
wieszczą stronę, całkowicie ich zwiodły i tylko
dlatego zdecydowali się przy najbliższym skrzyżo­
waniu zaniechać kierunku, w którym zmierzali,
i małą uliczką zawrócić w stronę miasta, bo mieli
nadzieję, Że jeśli uda się im cało dostać do budyn­
ku dworca, znajdą tam ratunek. Powoli odległość
pomiędzy nami się zmniejszała, oni byli coraz
bardziej wyczerpani, my coraz bardziej zelektry­
zowani, w ciemnościach ledwie widzieliśmy zgar­
bione plecy mężczyzny, przerzucone w tył długie
frędzle szala kobiety i torebkę zawieszoną na ręku,
co chwila uderzającą o jej biodra, łopoczące na

302
lodowatym wietrze uszy futrzanej czapki na gło­
wie chłopca, który patrzył na nas zza ramienia
ojca, ich troje, jak przerażonym wzrokiem spoglą­
dając za siebie, widzieli nasze ciężkie płaszcze
i szeregi brudnych buciorów za nimi, żelazne prę­
ty w rękach i przewieszone przez ramiona martwe
koty. Kiedy dotarli na pusty plac przed dworcem
kolejowym, byli od nas jedynie o dziesięć, czy
może dwanaście kroków, ostatnie metry musieli
więc pokonać biegiem, by szarpnąwszy ciężkie
skrzydła wejściowych drzwi, przebiec przez wy­
marłą, pustą salę przed ślepymi okienkami kas,
ale i tam szybko opuściła ich resztka nadziei, bo
nie było tam Żywego ducha, na wszystkich oknach
i drzwiach wisiały ciężkie kłódki, w poczekalni
dudniła pustka i gdyby, wybiegłszy na peron, nie
zauważyli, Że w jednym ze służbowych pomiesz­
czeń pali się światło, ich historia, podobnie jak
nasza, nieuchronnie dobiegłaby końca. Ale i tak
wszystko już nie miało trwać długo: usłyszeliśmy,
jak ze skrzypem otwiera się jedno z bocznych
okien budynku, i dostrzegliśmy cień mężczyzny
szukającego pomocy, jak biegnie po szynach
i przedostaje się między wagonami pociągu towa­
rowego, by tylko ukryć się przed naszym wzrokiem,
pozostawiwszy ich przed drzwiczkami pomieszcze­
nia dla oficerów, żeby sami sobie poradzili z zam­
kiem, i wtedy szybko ruszyliśmy za nim, dobie­
gliśmy do domów rzadko rozrzuconych za torami
kolejowymi, i trochę się oddaliwszy, otoczyliśmy

303
go z trzech stron. Skrzypiące odgłosy naszych
kroków i świst oddechów mówiły mu, co go cze­
ka, gdyż kiedy znaleźliśmy się już za pogrążonymi
we śnie budynkami, zaatakowanie go nie sprawi­
łoby nam najmniejszej trudności. Wtedy mężczy­
zna pojął, Że to już koniec, jakiś czas jeszcze biegł
zamarzniętymi polami, aż w pewnej chwili, jak
gdyby dobiegł do ściany, skąd można tylko zawró­
cić, pozostawiwszy za sobą nocne niebo, nagle się
odwrócił i z rezygnacją w oczach stanął twarzą
w twarz z nami„.

Połykając strony, przekładał kartki na spód, a teraz,


gdy przeczytał ostatnią kartkę kratkowanego notesu
i ją przewrócił, znów znalazł się na pierwszej stronie,
która, choć jeszcze wczoraj wydałaby mu się oburzająca
i wstrząsająca, dziś, choć go przerażała, stała się frag­
mentem opisu podniesionego do rangi przesłania służą­
cego za drogowskaz, wrócił na sam początek, wracał
i zaczynał od nowa, czując, Że co nie udało się za pierw­
szym razem, uda się za drugim; przede wszystkim, Że
będzie w stanie stłumić głęboką odrazę, jaką budziły
w nim zdania, wszystkie napisane w liczbie mnogiej,
a potem, niczym źrebię pędzące do matki, przykuć się
do niepowstrzymanego pędu gorzko galopującego opi­
su, by zgłębiwszy do końca skierowane ku niemu prze­
słanie, znaleźć w sobie siłę, która pozwoli mu podążyć
za towarzyszem „na tę trwającą na ulicach wojnę". Jesz­
cze dwa razy przeczytał wszystko od początku, ale mu­
siał odłożyć notes, bo wyrazy zaczęły mu się zlewać

304
przed oczyma, poza tym czuł, Że nawet jeśli nie jest
w stanie - bez reszty! - „pokonać odrazy i znaleźć w sobie
siły", i tak z całą dokładnością zrozumiał „wskazówki",
jakie zawierał tekst. Schował notes do kieszeni, roztarł
nogi i ręce, by zapanować nad ciągle jeszcze drżącym cia­
łem, wstał i zaczął przechadzać się pomiędzy pralkami,
chodził w tę i z powrotem, ale i to nie pomagało, więc
dał sobie spokój, podszedł do wyjścia, otworzył drzwi,
powiódł wzrokiem nad dachami po przeciwległej stro­
nie ulicy i spojrzał przed siebie. Patrzył na zdławiony
świt, którego mglista poświata nie zalewała, lecz przesy­
cała wschodnie niebo, patrzył, nie zastanawiając się, Że
to oznacza: świtanie, wiedział, Że „trwa wojna" i Że prze­
budzić się z tej dobiegającej końca nocy warto tylko
wówczas, gdy się jest pozbawionym litości, wojna, prze­
suwał wzrokiem po dachach domów, gdzie wszystko się
koncentrowało, ale tą koncentracją nie rządziła żadna
zasada, wojna, w której jeden napada na drugiego, a cel
inny niż zwycięstwo jest pozbawiony sensu. Walka,
w której przetrwa tylko ten, kto nie szuka przyczyny ani
powodu, kto, tak jak on, umie pogodzić się z tym, Że
całość, przypomniały mu się słowa księcia, jest niewytłu­
maczalna, czuł, Że wreszcie zrozumiał, jak wiele racji
miał Eszter, gdy twierdził, Że naturalnym stanem świata
jest chaos, a końca, który nigdy nie nadejdzie, nie moż­
na przewidzieć. Ani nawet nie warto, pomyślał Valuska
i poruszył bolącymi palcami w przemarzniętych butach,
nie warto niczego przepowiadać ani niczego oceniać, bo
słowa, takie choćby jak „chaos" czy „wyjście", są zupeł­
nie niepotrzebne, nie istnieje nic, co można im przeciw-

305
stawić, nazwy tracą znaczenie, „tu wszystko jest tylko
ciśnięte na kupę", a ponieważ znaczenie słów zatraciło
się w ich własnych wewnętrznych proporcjach, związek,
jaki pomiędzy nimi zachodzi, będzie zawsze niejasny
i pełen konfliktu. Stał w otwartych drzwiach, gapił się
na wstające słońce i widział, jak „wszystko leży ciśnięte
na kupę", na samym dole domofon, wieloryb, zasłony
u pana Esztera i menażka, rewolwer i palące się cygaro,
wreszcie staruszka niemogąca zrobić kroku, smak palin­
ki i pisk Księcia, wyżej łóżko u pana Harrera, jeszcze
wyżej przedpokój z mosiężną klamką w domu przy alei
Wenckheima, a na samej górze sukienny płaszcz, świt,
dachy domów i on z notesem w kieszeni - wszystko
ściśnięte jedno na drugim, wirujące i rozszarpujące się
nawzajem, rzeczywiste i nieprzewidywalne. Wojna, wal­
ka, ponury ciąg potyczek, w którym - Valuska wpatry­
wał się w tę skondensowaną rzeczywistość - każde wyda­
rzenie było samo przez się zrozumiałe, a on nie tylko
nie był niczym zaskoczony, ale uznał za całkowicie na­
turalne, Że na domiar złego - w chwilę po tuzinie żoł­
nierzy - pojawił się czołg. Valuska od wielu minut sły­
szał buczenie silnika, a kiedy czołg skręcił przy budce
z gazetami (lekko ją taranując) w główną ulicę, przez
chwilę nawet go widział, tylko przez chwilę, bo zaraz
odszedł od drzwi i wrócił pomiędzy pralki, a po krót­
kim namyśle szybko przeszedł na tył sali, popchnął po­
słusznie otwierające się drzwi i znalazł się na podwórku.
Można było sądzić, że przestraszył się niezdarnego czoł­
gu, ale Valuska by na to nie przystał, on tylko ... nie był
jeszcze gotów, a ta nagła decyzja miała tylko jeden cel,

306
chciał zaczerpnąć powietrza, nie opuszczała go myśl, Że
musi zyskać na czasie i „znaleźć w sobie siłę", bo jak
wreszcie mu się uda, nic mu nie przeszkodzi, by w jakiś
sposób... on także wziął udział... w tej historii niekoń­
czących się konfliktów. Mogli sobie mówić, Że teraz -
kiedy wydostawszy się za bramę, ruszył biegiem maleń­
ką uliczką - przypomina mężczyznę opisanego na
kartkach notesu albo, gdy się zważy jego przestraszone
spojrzenie i zmęczone ruchy, stwierdzić, Że jest załama­
ny, on odpowiedziałby, Że nie ma o tym mowy, Że to
wszystko tylko pozory, on wcale się nie załamał i wcale
nie chce uciekać! - jedynie próbuje uniknąć otwartego
starcia. Jeszcze do wczoraj, kiedy bez końca krążył po
mieście, nigdy nie wiedział, gdzie się dokładnie znajdu­
je, nie chciał nawet wiedzieć, teraz jednak, gdy zastano­
wił się nad swoim położeniem i ocenił, w którą stronę
się skierować, z zaułka przy podwórku przedostał się na
wąską uliczkę, to był dobry wybór, więc szedł dalej, po­
dobnie wąskimi uliczkami i zaułkami, ale nie miał od­
wagi wyjść na większe ulice, starał się trzymać od nich
z daleka, a jeśli już musiał je przekroczyć, zachowywał
się jak kot pod latarnią palącą się w nocy na rogu, wy­
glądał, nadsłuchiwał, czaił się i dopiero potem przemy­
kał na drugą stronę. To się skradał, to przemierzał ulice
biegiem, by potem niepewnie zwolnić, jak gdyby chciał
zatrzymać się w miejscu, i nawet jeśli wiedział, gdzie się
znajduje i co powinien zrobić na kolejnym skrzyżowa­
niu, nie miał pojęcia, „co ma być dalej", uważał, że przed
niczym nie ucieka, ale też do niczego nie zmierza, idzie
wprawdzie w określonym kierunku, ale nie dąży do celu,

307
i choć jedno przeczyło drugiemu, dla Valuski było to
zupełnie naturalne. Po prostu nie zamierzał się oszuki­
wać, uznał, Że wszystko jest w najlepszym porządku,
a to oznacza naturalny chaos, w którym on także musi
znaleźć dla siebie jakieś miejsce, później więc, całkiem
szybko, kiedy tylko nadarzyła się okazja, by się przygo­
tować, zebrać siły i „zaczerpnąć powietrza", trapiło go
już tylko, że nadarzyła się zbyt późno, bo ciągle musi się
skradać, biec i zwalniać, tak Że nie ma ani jednej spokoj­
nej chwili, wprawdzie nie wierzył, by ktoś na niego czy
także na niego polował, nie sądził, Że prześladuje go
pech, ale nie mógł nie zauważyć, Że dokądkolwiek się
udaje, wszędzie ich spotyka, jakkolwiek stara się ich uni­
kać, ciągle pojawiają się na jego drodze, w końcu zaczął
się tak czuć, jak gdyby znalazł się w labiryncie, z którego
nie umie znaleźć wyjścia. Wszystko zaczęło się w śród­
mieściu, kiedy w ciągu zaledwie pół godziny natknął się
na nich trzy razy, pierwszy raz na ulicy Jókaiego, drugi
raz na ulicy Arpada, wreszcie tam, gdzie ulica Negyven­
nyolcas wpada do placu PetćSfiego. Za każdym razem
ratował go jedynie przypadek, głęboka brama czy, tak
jak na placu PetćSfiego podwórko piekarza, i czujność,
Że zauważył ich w porę i się ukrył, oczywiście dodawał
sobie odwagi, to zimna krew pozwoliła mu nie ruszyć
się z miejsca, kiedy ulicami przechodzili żołnierze
i przejeżdżał czołg. Wrócił do rogu ulicy Korvina, po­
szedł w prawo, naddając drogi, przemknął za budyn­
kiem sądów (i więzienia), i już niemal znalazł się na
bezpiecznych, małych uliczkach po wschodniej stronie
wytwórni wędlin, kiedy usłyszał w pobliżu hurkot silni-

308
ka, ten łatwo rozpoznawalny, warkliwy, buczący, skrzy­
piący głos, i przed apteką przy końcu ulicy Kalvina zo­
baczył grupkę żołnierzy, to zaś, Że umknęło ich uwagi,
jak rozglądając się, wysunął głowę zza kamiennej fon­
tanny, zawdzięczał jedynie przypadkowi albo, jak stwier­
dził nie bez dumy, coraz szybszemu refleksowi. Natych­
miast schował głowę i przyczaił się, wstrzymując oddech,
poczekał, aż tamci wbiegną w ulicę Kalvina, i co sił
w nogach popędził małymi uliczkami w górę; postano­
wił, Że pójdzie do rumuńskiej dzielnicy, miał nadzieję,
Że tam choć na chwilę zazna spokoju, plan wydawał się
kuszący, tymczasem na rogu znów omal nie natknął
się na czołg. I choć czuł, Że jakąkolwiek podejmie próbę,
czołg, jak gdyby znał jego plany, zawsze będzie jechał
naµrzód, ciągle jeszcze próbował odsunąć od siebie nie­
dającą mu spokoju myśl, Że to oznacza, iż go ścigają; on
nie jest „mężczyzną z notesu", „jego los nie jest jeszcze
ostatecznie przypieczętowany" i on - bronił się przed
pojawiającym się na każdym metrze porównaniem - nie
jest umykającą „sarenką", a ci w czołgu nie są „myśliwy­
mi". Na przykład teraz szedł z powrotem wzdłuż bagien
przy cmentarzu Świętej Trójcy, „czy istnieje jakieś real­
ne zagrożenie, czy to jedynie jakaś śmieszna pomyłka",
i nie tylko potrafił, lecz z całą pewnością potrafił roz­
strzygnąć, Że „nie zatrzyma się" przy żadnej „zapewne
znajomej bramie", jedynie od czasu do czasu wsłuchiwał
się w ciszę, łowił uchem szum silnika, szedł naprzód,
i choć był zmęczony, nie czuł się „zastraszony" ani „wy­
czerpany", a przede wszystkim nie zachowywał się jak
„ścigana zwierzyna" ani nie był „opuszczony i bezbron-

309
ny". Choć musiał przyznać, że kierunku, w którym
idzie, już od dawna nie wyznacza jego wola, że zamiast
się zbliżać, oddala się od miejsca, w którym mógłby
wreszcie trochę od począć, i nie da się ukryć, ten dla
niego nieistotny - zresztą! - fakt, Że to, do czego teraz
się zbliża, jest dla niego tylko przystankiem, wprawił go
w zakłopotanie, ale sądził, Że podobieństwa na tym się
kończą, i postanowił, Że jeśli te zdania, skierowane prze­
ciw niemu, nie przestaną go dręczyć, po prostu wyrzuci
notes, bo takiego błędu, by stracić choć odrobinę z resz­
tek sił, jakie mu pozostały, doprawdy nie może popeł­
nić. Jednocześnie, mógł być wtedy w odległości ze sto
metrów od dworca, w porównaniu z tym, jak czuł się
wcześniej, nagle zaczęła go opuszczać dobra forma; buty
go obcierały i żeby sobie ulżyć, musiał „utykać na lewą
nogę", przy każdym oddechu czuł ból w klatce piersio­
wej, nieznośnie pulsowało mu w głowie, oczy piekły,
w ustach było sucho, a ponieważ (kto wie, gdzie i kiedy)
zgubił torbę, nawet nie mógł się jej uchwycić, nic więc
dziwnego, Że kiedy zataczając s łę ze zmęczenia, usłyszał
w bramie, z której przed chwilą wyszedł, szept pana
Harrera, pomyślał, Że to głos jakiegoś ducha. Harrer
właściwie nie wołał go, syknął tylko: „Pss! Pss!'', macha­
jąc rękoma, dał mu znak, wciągnął za sobą do bramy,
wyjrzał, by zerknąć w stronę dworca, i tak przez pół
minuty bez słowa czaili się w bramie. „Syneczku, ja nie
potrafię ci pomóc, nie widzieliśmy się, nie spotkaliśmy
się, jak cię złapią, powiedz, Że od wczoraj nie wiesz, co
się ze mną dzieje, nie! nic nie mów, tylko przytakuj gło­
wą, Że mnie zrozumiałeś, no - krzyczał mu do ucha pan

3 10
Harrer, a Valuska czuł, że poddaje się władzy tego du­
cha, nie wiedział tylko, skąd zna zapach, jaki doszedł go
z jego cuchnących ust. - Wszyscy wiemy, co tam wypra­
wiałeś! - szeptał duch - i gdyby nie ta dobra kobieta,
szanowna pani Eszterowa, nie pozbierałbyś się, twoje
nazwisko znalazło się na ich listach, tylko jej możesz
podziękować. Za wszystko, rozumiesz?!" Valuska wie­
dział, Że powinien przytaknąć, ale ponieważ niczego nie
rozumiał, potrząsnął tylko głową. „Szukają cię! I cię po­
wieszą!! To chyba rozumiesz, co?! - Harrer stracił cierp­
liwość, widać było, że najchętniej zwiałby stamtąd jak
najszybciej. - Posłuchaj! Szanowna pani powiedziała mi,
żebym poszedł poszukać tego nieszczęśnika, choć jesz­
cze nie wiedziała, Że jesteś na ich liście, ale można się
było domyślić, wszyscy wiedzieli, że włóczyłeś się z nimi
przez całą noc, żebym go poszukał, powiedziała, bo żoł­
nierzom niczego się nie da wytłumaczyć, powieszą go
i już! Rozumiesz?!" Valuska przytaknął niepewnie. „No.
To teraz zabieraj się stąd i w drogę! - pokazał ręką Har­
rer. - Uciekaj przed nimi, zmykaj, zniknij z miasta, na­
tychmiast, i podziękuj szanownej pani, idź tędy, i uwa­
żaj przy dworcu, wzdłuż szyn, przy samych torach, tam
już ich nie ma. Rozumiesz?!" Valuska przytaknął. „No,
mam nadzieję. Twoja sprawa, jak się dostaniesz do to­
rów, nic mnie to nie obchodzi, mnie tu nie było, pój­
dziesz do torów i ruszysz wzdłuż szyn, nie kręć się ni­
gdzie, nie trać czasu, wzdłuż szyn, jasne? Będziesz szedł
tak długo, jak ci wystarczy sił, potem gdzieś sobie odpocz­
niesz, w jakiejś stodole albo czy ja wiem gdzie, a potem,
tak powiedziała szanowna pam, zobaczymy, co da się

311
zrobić". „Panie Harrer! - szepnął Valuska. - Niech pan
się o mnie nie boi, ze mną już wszystko jest w porząd­
ku ... znaczy, wszystko wiem ... już sobie idę i będę czekał
na wiadomość... chciałem tylko powiedzieć, Że jestem
trochę zmęczony, i chciałbym gdzieś trochę odpocząć,
bo ... " „Co ty mówisz?! - wrzasnął Harrer. - Jakie odpo­
cząć? Jeszcze się rzucasz, a stryczek wisi ci nad głową!
Słuchaj no! Nie obchodzi mnie, co zrobisz, nie spotka­
liśmy się, i ani słowa, Że tu byłem!. .. Zrozumiałeś?! Przy­
taknij! No to jazda!" I duch, jak gdyby te ostatnie słowa
mówił do siebie samego, tak szybko umknął z bramy, że
nim Valuska się ocknął, stracił go z oczu. Zdenerwowa­
ny Harrer zmienił się nie do poznania, a jego nieoczeki­
wana obecność była jak odwiedziny zjawy, wprawdzie
Valuska wiedział, Że takim („Przecież jest wojna... ) rze­
"

czom nie należy się dziwić, tymczasem gdy został sam,


ostrzeżenie jakie wyszeptał mu do ucha, „A ciebie po­
wieszą!", nagle przepełniło go takim przytłaczającym
strachem, że kiedy wyszedł z bramy i ruszył w stronę
dworca, przyznał w duchu, Że nie tylko nie potrafi
z poprzednią „intensywnością" skupić uwagi, ale nieste­
ty nie stać go nawet na minimum potrzebnej koncentra­
cji. Kręciło mu się w głowie, wiele metrów pokonał nie­
pewnym krokiem, aż przerażające słowa („Powieszą
cię!") ucichło w jego myślach, wreszcie przystanął, odsu­
nął od siebie nieustannie pojawiający się przed oczyma
obraz czołgu, pomyślał o torach i - skoro nie mógł już
powiedzieć tego panu Harrerowi, odezwał się do same­
go siebie: „Nic złego się nie stanie". Nic, najlepiej bę­
dzie, kiedy postąpi tak, jak poradził mu Harrer, pójdzie

312
stąd, nie na zawsze, na tak długo, aż wszystko się uspo­
koi, ucieknie przed żołnierzami wzdłuż torów. Doszedł
do wymarłego placu, oparł się o ścianę i jeszcze uważ­
niej niż dotychczas rozejrzał się wokół, wreszcie gdy
uznał, Że chwila jest odpowiednia, wziął głęboki oddech,
przebiegł na drugą stronę i wpadł w ulicę, którą chciał
dojść do budki dróżnika przy torach. Przeprawa się po­
wiodła, był pewien, Że nikt go nie zobaczył, i już chciał
biec dalej, kiedy obok, gdzieś z dołu, od chodnika, do­
szedł go cieniutki głosik. Właściwie nie przestraszył się,
w przelęknionym głosie („Wujku, tu jesteśmy... ) nie
"

było nic, czego mógłby się obawiać, ale był tak zasko­
czony, że instynktownie dał nura w przeciwnym kierun­
ku, aż do samej jezdni, ale prawą nogą zahaczył o chod­
nik i przez moment myślał, że zaraz się przewróci.
Wymachując rękami i nogami, z trudem utrzymał rów­
nowagę, odwrócił się i przyjrzał im, w pierwszym mo­
mencie ich nie poznał, ale po chwili nie mógł uwierzyć
własnym oczom ani odpędzić myśli: tym razem to nie
jest tak jak z Harrerem, tym razem to naprawdę są zja­
wy. Pod ścianą domu stało dwoje dzieci pana kapitana,
obydwoje w spodniach ściągniętych nad kostkami
w harmonijkę, w tych samych milicyjnych szynelach,
które podczas odwiedzin, jakie, wydawało mu się, miały
miejsce wieki temu, tak zapadły mu w pamięć, i znów
patrzyli na niego, nie odzywając się ani słowem, wresz­
cie mniejszy wybuchnął płaczem, a większy, chcąc ukryć,
Że też najchętniej rozryczałby się ze złości, groźnie pod­
niósł na niego rękę. Byli w tych samych milicyjnych
szynelach, te same dzieci, ale w niczym nie przypomina-

313
ły tamtych, które wczoraj wieczorem zostawił w gorą­
cym i dusznym mieszkaniu, podszedł bliżej i o nic nie
pytając, powiedział tylko: „Uciekajcie stąd„. natych­
miast, do domu ... " Natychmiast, powtórzył Valuska to­
nem dającym do zrozumienia, Że nie ma na nie czasu,
chwycił je za ramiona, by popychając delikatnie, wypra­
wić w drogę, ale im jakby nogi wrosły w ziemię, tkwili
w miejscu, jakby go nie rozumieli. Mały tylko płakał
i pociągał nosem, a większy załamującym się głosem po­
wiedział, Że nie mogą stąd pójść, ojciec obudził ich
o świcie, dał ubrania i wystrzelił z rewolweru w sufit;
kazał im czekać przed stacją, wrzeszcząc, że wszyscy to
tylko szpiedzy i zdrajcy, przeszukują mieszkania, i za­
trzasnął za nimi drzwi, wrzeszcząc, Że musi bronić
domu. „Ale już bardzo zmarzliśmy - większy wygiął
usta w podkówkę - przed chwilą był tu wujek Harrer,
ale nie zajął się nami, a mój brat ciągle się trzęsie i be­
czy, nie wiem, co z nim zrobić, nie chcemy iść do domu,
proszę nas ze sobą zabrać, aż tata wytrzeźwieje!" Valuska
zerknął w stronę placu przed dworcem, popatrzył, co
dzieje się po przeciwnej stronie ulicy, wreszcie przyjrzał
się chodnikowi, płytce, na której stał. Dziesięć centyme­
trów od swoich stóp zobaczył brązowy kamyk, wokół
którego płytka była tak wydeptana, że ledwie trzymała
się w miejscu. Poruszył ją czubkiem buta, kamyk wysko­
czył, zrobił kilka fikołków, przewrócił się na bok, i choć
Valuska się nie schylił ani nie podniósł kamyka, nie
mógł oderwać od niego oczu. „Gdzie masz torbę?" - za­
pytał mniejszy, na chwilę przestając płakać, Valuska nic
nie odpowiedział, wpatrywał się w kamyk, w końcu ode-

314
zwał się cichym głosem: „Idźcie do domu!", i ruchem
głowy wskazując kierunek, skinął ręką, żeby już szli. On
sam ruszył w przeciwnym kierunku, czuł, Że już nie ma
w nim pustki, raczej tylko smutek, skręcił przy budce
dróżnika, zatrzymał się, krzyknął na chłopców, żeby
nie szli za nim, ale po chwili już nic nie mówił - i szli
razem wzdłuż torów, jeden popłakiwał, drugi szarpał go
za rękę, żeby nie zwalniał tempa, trzeci, szedł w mil­
czeniu dziesięć kroków z przodu, „utykając na lewą
stronę".
W milczeniu, spuszczając oczy, zakłopotani potrzą­
sali głowami, jak gdyby w tym, Że go znają, było coś
wstydliwego, coś, co należałoby ukrywać, jeśli nawet od­
powiedzieli jednym cichym słowem („„.Czy w tę stro­
nę? ... „Nie ... ) kiedy ich pytał, właściwie milczeli jak
" ,

grób - nie chcą, żebym się czegokolwiek dowiedział,


zdesperowany pomyślał przed sklepem z materiałami,
brak im odwagi, kłamią, poczuł bezsilny gniew, mówiąc,
Że nie mają pojęcia, gdzie on może być, wiedzą, ale nie
chcą powiedzieć, i to dręczyło go najbardziej, ich od­
wrócony wzrok i odrzucenie ukrywane pod płaszczy­
kiem współczucia, a nawet jawna chwilami pretensja
i oskarżające spojrzenia, z których mógł wyczytać wszyst­
ko poza tym, co mają na myśli. Pytał wszystkich, w każ­
dej bramie po kolei, błąkając się z jednej na drugą stronę
alei, ale nikt nie chciał mu nic zdradzić, a on czuł się,
jak gdyby ktoś go pomiędzy nimi zamurował; nie mógł
uciec ani w prawo, ani w lewo, ale ich milczenie przeko­
nało go, Że szuka we właściwym miejscu, im więcej jed­
nak ludzi odważało się wyjść na ulicę, tym bardziej
oczywiste stawało się, że nikt nie odpowie na jego pyta­
nie, Że się nie dowie od nich, co tu zaszło. Wszyscy

316
spoglądali w stronę placu, kiedy Eszter podszedł do
strażackiego wozu stojącego przy kinie i zaczął wypyty­
wać strażaków, zniecierpliwieni, nie odkładając węży,
zamiast coś mu wyjaśnić, próbowali się go pozbyć, żoł­
nierze skierowali go w tę samą stronę co strażacy, więc
już nikogo o nic więcej nie pytał, wiedział, Że ten, które­
go szuka, jest tam i Że z całą pewnością stało się coś
strasznego, zapiął płaszcz, raz biegł, raz szedł, tak jak
popychał go tłum, szedł obok hotelu Komló, potem
przez most na Koros, pomiędzy szpalerem ciekawych
gapiów, szedł tak długo, jak mógł. Na plac Kossutha już
nie mógł się dostać, bo wylot na bulwar tarasowały
nowe, jeszcze mniej przyjaźnie nastawione grupy żołnie­
rzy, stali tyłem do Esztera, oparci o siebie plecami, kie­
rowali maszynowe karabiny w stronę placu, a kiedy
spróbował przemknąć między nimi, jeden z nich coś
powiedział, ale widząc, Że Ester nie słucha, nagle odwró­
cił się, odbezpieczył broń i celując mu prosto w pierś,
wrzasnął: „Wracaj, stary! Nie ma tu nic do oglądania!",
Eszter cofnął się przestraszony, zaczął tłumaczyć, po co
przyszedł, ale żołnierz - czując w uporze Esztera zagro­
żenie - stał się jeszcze bardziej nerwowy, stanął w roz­
kroku, znów chwycił karabin i z jeszcze większą stanow­
czością w głosie powtórzył: „Wracać! Plac jest zamknięty!
Przejście zabronione! Opuścić plac!" Polecenie brzmia­
ło jednoznacznie, nie miał już nawet najmniejszej szan­
sy, a złowieszcze słowa gotowego do akcji żołnierza
zdradzały, Że jeśli go nie posłucha i mimo ostrzeżeń się
nie oddali stąd, żołnierz na jego pierwszy niejedno­
znaczny ruch pociągnie za spust, Eszter musiał się wy-

317
cofać i zawrócić do mostu na Koros, zawrócić, jednak
tam, przed mostem, natychmiast skręcić w bok, gdyż
zobaczywszy zbrojny kordon, nie tylko się nie przestra­
szył, ale desperacko postanowił, Że to, co nie udało się
za pierwszym razem, uda się za drugim, i postanowił
spróbować z drugiej strony, próbować aż do skutku.
Z drugiej strony, od ulicy Fo, dudniło mu w głowie,
i jak tylko pozwalały nogi i płuca, zaczął biec nad rzecz­
ką, by od tej strony okrążyć plac, pędził zdyszany,
w głowie mu huczało, jeśli nie ma innej możliwości,
będzie musiał sforsować kordon, czuł, ·że za wszelką
cenę powinien dotrzeć na plac, na własne oczy zoba­
czyć, czy jest tam jego przyjaciel, czy nie, i już nie musi
obawiać się najgorszego, tego, o czym nawet nie śmiał
myśleć. Potykając się, biegł nabrzeżem, powtarzał, Że te­
raz nie wolno mu stracić głowy, że musi być zdyscypli­
nowany, by nie zwalił go z nóg ściskający serce strach,
i wiedział, że musi robić to, co podświadomie dotych­
czas robił, nie rozglądać się, tylko patrzeć· przed siebie.
Rzeczywiście: od chwili kiedy wybiegł z domu i wyru­
szył w miasto bez kapelusza i laski, w samym płaszczu,
choć wszędzie widział ślady wandalizmu i zniszczeń,
nic nie było w stanie go skłonić, by choć przez chwilę
wszystkiemu się przyjrzeć, nie obawiał się widoku, który
zobaczy, nic go to nie obchodziło, liczył się tylko Valu­
ska, i drżał ze strachu, że wśród poniszczonych przed­
miotów nagle coś dostrzeże i Że z tych śladów, nim się
załamie, będzie musiał się domyślić, co się wydarzyło.
Bał się gdzieś w dole zobaczyć czapkę z daszkiem albo
kawałek granatowego materiału na chodniku, pacho-

318
dzący z pocztowego płaszcza, but na jezdni albo porzu­
coną otwartą torbę, z której - niczym wnętrzności prze­
jechanego p rzez samochód kota - wys taje kilka
pomiętych gazet. Nic więcej go nie interesowało czy,
ściśle mówiąc, nie był w stanie pojąć, co się wokół niego
dzieje, nie rozumiał, co miała na myśli Harrerowa,
i obok zrozumiałego samo przez się pytania: dlaczego?
- w jego głowie nie było miejsca na nic więcej, nie miało
znaczenia, dlaczego zniszczyli miasto, ani nie liczyło
się, kim byli, a jego skupiona na Valusce uwaga nie wy­
starczała, by wyobrazić sobie to, co poza jego wiedzą -
a nawet świadomością! - wydarzyło się tej nocy. Przy­
znawał, Że wobec goryczy, jaką czuli ci, którzy wiedzieli,
co działo się w mieście, jego gorycz była niczym, przy­
znał, Że skoro straty są tak poważne, jego pytanie, gdzie
jest Valuska i co się z nim dzieje, dla większości z nich
nie miałoby znaczenia, jego jednak, w niewybaczalny
sposób na nic nieprzygotowanego, pytanie to ciągle drę­
czyło„. i zmuszało do gonitwy wzdłuż brzegu rzeczki,
i nawet gdyby istniała szczelina, przez którą mógłby
wyjrzeć, nie miałby siły, żeby to uczynić. W pytaniu
bowiem kryło się kolejne, z którym musiał sobie jakoś
poradzić: co będzie, jeśli się okaże, Że Harrerowa wpro­
wadziła ich w błąd albo Że z powodu zamieszania jej
mąż miał złe informacje, a poranne wieści o losie jego
sublokatora, choć ten, który je przyniósł, niczemu nie
jest winien, są fałszywe; musiał pogodzić się z tym,
a jednocześnie odsunąć od siebie myśl, że to, co twier­
dzi kobieta, jest niemożliwe; być obecnym w tym barba­
rzyńskim ataku, przyglądać się brutalnemu napadowi,

319
czuł, Że brać udział w tym nieludzkim przedstawieniu,
ciągle jeszcze gdzieś tu łazić, słowem, wyjść z tego cało,
graniczy z cudem, a przynajmniej jest tak samo wątpli­
we, jak nieznośne byłoby coś przeciwnego, a mu ciążyła
myśl, że „obudził się za późno", Że nie potrafił go obro­
nić i Że może go stracić, i Że on, który kilka godzin
temu miał wszystko, nagle „nie ma nic". Bo po tej także
dla niego decydującej nocy, o poranku, który był ostat­
nim momentem „powszechnego odwrotu", poza Valu­
ską naprawdę nie miał nic ani niczego więcej nie prag­
nął, chciał go tylko odzyskać, ale żeby tak się stało,
zrozumiał, musi okazać więcej spokoju, na przykład,
pomyślał, idąc znad brzegu rzeki na bulwar, zwalczyć
w sobie „żądzę niszczenia", odzyskać panowanie nad
sobą i „nie rzucić się na nich" ani „nie próbować sfor­
sować kordonu". Nie, postanowił Eszter, tym razem po­
stąpi inaczej, nie będzie się niczego domagał, lecz spró­
buje czegoś się dowiedzieć, opisze jego wygląd, żeby
mogli go „zidentyfikować", a potem poprosi dowódcę;
powie mu, kto to Valuska, powie mu, Że całe życie Valu­
ski dowodzi jego niewinności i żeby nie traktowali go
tak, jak gdyby brał „w czymś" udział, ale jak kogoś, kto
się w to jedynie wplątał i, co zrozumiałe, nie umie
z tego wybrnąć; niech uważają go za ofiarę i natych­
miast zwolnią, bowiem w jego przypadku każdy zarzut
jest tylko albo nieporozumieniem, albo oszczerstwem,
i żeby go wydali jak „bezpański przedmiot", po który
nikt się nie zgłosił, tu wskaże na siebie, tylko on jeden.
W ten sposób przygotował skuteczną metodę i słowa,
którymi do nich przemówi, i już nawet przestał myśleć,

320
Że może się zdarzyć, iż nie odnajdzie tu swego przyjacie­
la, więc tym bardziej go zaskoczyło, gdy jeden z uzbro­
jonych żołnierzy, zamykających od tej strony plac po­
dwójnym pierścieniem, usłyszawszy szczegółowy rysopis
Valuski, tylko potrząsnął głową. „Wykluczone, proszę
pana! Wśród nich nie było nikogo takiego - powiedział.
- Tu są tylko te łotry w futrzanych czapkach ... Płaszcz
listonosza? ... Czapka z daszkiem? ... Nie ... - Wskazał ka­
rabinem Eszterowi, żeby sobie poszedł. - Kogoś takiego
z pewnością tu nie było". „Proszę pozwolić mi na jesz­
cze jedno pytanie! - Zrobił ręką gest, że zaraz posłusznie
sobie pójdzie. - Czy to jest jedyne miejsce, gdzie oni się
gromadzili, czy... są jeszcze w innych miejscach miasta?"
„Tu są ci wszyscy obrzydliwi mordercy - odparł gniew­
ni� żołnierz. - Reszta albo uciekła, co do tego nie mam
najmniejszych wątpliwości, albo już ich zastrzeliliśmy
i leżą gdzieś martwi". „Martwi?!" - Eszterowi aż zakręci­
ło się w głowie i nie przejmując się, Że zgodnie z rozka­
zem powinien już odejść, rozkołysanym krokiem ruszył
wzdłuż kordonu, tuż obok szpaleru uzbrojonych żoł­
nierzy, kordon jednak był tak szczelny i tak wysoki, że
choć się starał, ani pomiędzy żołnierzami, ani ponad
ich głowami nie mógł niczego zobaczyć i musiał poszu­
kać miejsca, w którym przestanie słyszeć wypowiedziane
przez żołnierza słowa, gdzie w spokoju będzie mógł ob­
serwować cały plac, skręcił w stronę przeciwległego rogu
Rynku, stanął przed rozbitym wejściem do Złotej
Apteki i zobaczywszy zniszczenia, podszedł - ciągle jesz­
cze jak lunatyk - do znajdującego się w odległości kilku
metrów postumentu, na którym kiedyś stał pomnik.

321
Postument sięgał mniej więcej do brzucha Eszterowi, ale
w jego wieku, zwłaszcza teraz, kiedy opuściły go wszyst­
kie siły, nie było mu łatwo wdrapać się na górę, tymcza­
sem to była jedyna możliwość, by natychmiast się prze­
konać, że zaszła oczywista pomyłka („Z całą pewnością
jest tam, gdzież mógłby być?!"), za wszelką cenę musiał
znaleźć argumenty, które przeczyłyby słowom żołnie­
rza, oparł się więc o cokół i po kilku chybionych pró­
bach udało mu się postawić na nim kolano, odpoczął
chwilę, odepchnął się drugą nogą i chwyciwszy się kra­
wędzi po drugiej stronie, mimo że i teraz dwa razy się
poślizgnął, z trudem wdrapał się na górę. Ciągle kręciło
mu się w głowie, a z wysiłku, jaki kosztowało go zdoby­
cie takiej pozycji obserwacyjnej, w pierwszej chwili prze­
słoniła mu oczy falująca czerń, a nawet ogarnęły go wąt­
pliwości, czy utrzyma się na nogach, po chwili jednak
zaczął widzieć wyraźniej ... sprzed oczu znikł podwójny
kordon stojących półkolem żołnierzy... a za nimi,
z boku, po lewej stronie pomiędzy ulicą Janosa Karacso­
nya a spaloną kaplicą zobaczył kilka dżipów i cztery,
a może pięć ciężarówek z plandeką„. na końcu zaś, już
w środku pierścienia, ściśnięty nieruchomy tłum z ręko­
ma splecionymi na karku. Nikomu poza Eszterem nie
udałoby się z takiej odległości, w gęstwinie czap i chłop­
skich kapeluszy, odnaleźć szukanej osoby, Eszter tym­
czasem był pewien, że jeśli Valuska tam jest, wzrok go
nie zawiedzie, znajdzie nawet igłę w stogu siana, zało­
żywszy oczywiście, Że Valuska jest tą igłą, tylko Że„. jego
poszukiwania były daremne, już bowiem kiedy zaczął
przeczesywać tłum, czuł, Że nie znajdzie tam „bezpań-

322
skiego przedmiotu", i o ile przed chwilą, gdy usłyszał
odpowiedź żołnierza, zakręciło mu się w głowie, ostat­
nie słowo wojskowego sprawiło, Że stanął jak wryty,
i choć wiedział, Że to bez sensu, stał i na nich patrzył.
Chciał się poruszyć, zejść na dół, jednak najbardziej bał
się tego, Że to zrobi, gdyż gorsze niż pozostać na miej­
scu i patrzeć na tłum, który nic a nic go nie obchodził,
bo nie było wśród nich Valuski, było jedynie to, Że odej­
dzie stąd i będzie musiał pogodzić się z myślą, której
ciężar przekraczał jego siły; przez wiele minut toczył ze
sobą walkę, iść czy zostać, gdy się poruszył, natychmiast
coś podszeptywało mu: „nie!", kiedy posłuchał, natych­
miast słyszał: „w drogę!", aż wreszcie zrozumiał, iż
w momencie, w którym uświadomił sobie, że ... idzie, już
powziął decyzję, i Że już ze dwadzieścia kroków oddalił
się od pozbawionego pomnika postumentu. Po takich
przeżyciach nie panował nad kierunkiem, w jakim się
posuwał, w dodatku był pewien, Że jakikolwiek by wy­
brał, i tak dojdzie do Valuski; jedyne, co może zrobić -
uważał - to nie rozglądać się ani w lewo, ani w prawo,
tylko będzie patrzył pod nogi, ale i ta próba okazała się
daremna, gdy podniósł głowę, przekonał się, Że wędrów­
ka na oślep w żaden sposób przed niczym go nie uratu­
je; musi być przygotowany, dodawał sobie odwagi, odsu­
wanie w czasie jest gorsze od pewności, a w dodatku
pozbawione sensu, ale natychmiast zmienił postanowie­
nie, kiedy przebiegając pomiędzy dżipami i ciężarówka­
mi przed narożem placu, rzucił przelotne spojrzenie
na ulicę Janasa Karacsonya i zobaczył zgromadzony
tłum. Na początku ulicy, przed rozbitym wejściem do

323
zakładu krawieckiego Wallnera, na chodniku i na jezd­
ni, leżały porozrzucane płaszcze, marynarki i spodnie,
a kilka domów dalej stało stłoczonych ciasno dwadzieś­
cia czy trzydzieści osób, które zapewne zbiegły się tu
z pobliskich bram i najwyraźniej patrzyły na coś, co
było w środku, co, tego stąd nie można było dostrzec,
w każdym razie postanowienie, że spokojnie zniesie
wszystko, co go czeka, natychmiast wzięło w łeb, jak
gdyby hamulce odmówiły w nim posłuszeństwa, ślizga­
jąc się, brnął po rozrzuconych płaszczach, marynarkach
i spodniach, wreszcie zaczął biec aż do utraty tchu, nie
zdając sobie sprawy, że tego, co w nim krzyczy, nikt nie
może usłyszeć, i z każdym metrem doprowadzało go do
jeszcze większej rozpaczy, że tamci nie zechcą usunąć
się na bok albo przynajmniej w jednym miejscu zrobić
dróżki dla przechodzącego pomiędzy nimi człowieka.
W dodatku, nim zdążył się pomiędzy nimi przedostać,
z ciżby nagle wyłonił się doktor z torbą w ręku, niski,
tęgi człowieczek, chwycił Esztera za rękę, zatrzymał go
w miejscu i zaczął za sobą ciągnąć, dalej od tłumu, wska­
zując na bok głową, czym dawał znak, Że chce mu coś
powiedzieć. To był Provaznyik, doktor Provaznyik, któ­
rego pojawienie się tutaj - choć nieoczekiwane - ani
trochę go nie zaskoczyło, ale nie z tej prostej przyczyny,
iż mieszkał niedaleko, lecz z tego powodu, Że z przera­
żającą jednoznacznością upewniał go w tym, co sam po­
dejrzewał, iż zobaczy tu coś strasznego, a doktor dosko­
nale wpasowywał się w obraz, w którym obecność lekarza
nie wymagała tłumaczenia, jakie bowiem mógł mieć
inne zadanie niż wraz z żołnierzami przemierzać ulice,

324
by oddzielić rannych od ofiar, o których mówiła Harre­
rowa. „Wie pan ... - przystając, pokręcił głową Provazny­
ik, gdy uznał, że już wystarczająco oddalili się od pozo­
stałych, i ciągle jeszcze nie puszczając ręki Esztera,
obrócił się do niego przodem - ...nie radzę, żeby pan to
oglądał... Takie widoki nie są dla pana, proszę mi wie­
rzyć... " - powiedział rzeczowo, jak fachowiec, który zda­
je sobie sprawę, że dla niczego niespodziewającego się
.
widza podobne sceny mogą się skończyć wybuchem hi­
sterii, i za nic nie rozumiał, dlaczego jego podyktowane
doświadczeniem, poczynione w najlepszej wierze ostrze­
żenie wywołało wręcz odwrotny skutek. Wszak się stało,
ostrzeżenie ani trochę nie odstraszyło Esztera, wręcz
przeciwnie, słowa doktora sprawiły, Że stracił do reszty
panowanie nad sobą, próbował wyzwolić rękę z dłoni
doktora i natychmiast tam pobiec, sforsować mur stoją­
cych kołem ludzi, jeśli trzeba, nawet uciekając się do
przemocy, ale ponieważ Provaznyik nie poddawał się
łatwo i ciągle chciał mu przeszkodzić, spróbował raz
jeszcze, ale już tracił siły, wreszcie zrezygnował z walki,
przestał się z nim szarpać, spuścił głowę i zapytał: „Co
się tu stało?" „Jeszcze nie wiem nic pewnego - odpowie­
dział z namysłem strapiony doktor - ale to prawdopo­
dobnie... uduszenie, przynajmniej na to wskazują ze­
wnętrzne obrażenia. Pewnie - puścił złagodniałego już
pacjenta i gniewnie rozpostarł ramiona - musiał uciszyć
ofiarę". Eszter nie usłyszał ostatnich słów doktora, ru­
szył w stronę zgromadzonego tłumu, Provaznyik tym­
czasem, zadowolony, Że Eszter trochę się uspokoił, nie
zatrzymywał go, skinął ręką i poszedł za nim, Eszter,

325
choć już nie kręciło mu się w głowie, nie był tą samą
osobą co przed chwilą, nie biegł, a kiedy znalazł się na
miejscu, nie przewracał ludzi, tylko kładł im rękę
na ramieniu, by przepuścili go wraz z idącym krok za
nim doktorem. Tamci obejrzeli się za siebie i bez słowa
odsunęli na bok, w ciasnym pierścieniu natychmiast
utworzyli korytarz, kiedy obaj doszli do środka, kory­
tarz się zamknął, a oni uwięźli w środku, niczym w pu­
łapce, z której nie ma dla nich wyjścia; patrzył na leżące
na ziemi ciało, rozłożone ramiona, otwarte usta, wycho­
dzące z orbit oczy i głowę zwisającą z chodnika na jezd­
nię, musiał wytrzymywać skierowane ku niemu przera­
żone spojrzenie, które nie mogło powiedzieć, kto to
zrobił, i nie miało już nigdy powiedzieć, to spojrzenie
milczało, podobnie jak skamieniała twarz Esztera nie
zdradzała, co poruszyło go bardziej: widok, jak z kogoś
w taki okrutny sposób „na zawsze uchodzi życie", czy
fakt, że nie znalazł tego, którego szukał, chociaż w tym
momencie było t o więcej niż oczywiste. Zmarła była
bez płaszcza, miała na sobie tylko flanelową sukienkę
i podwinięty ciemnozielony sweter, nie było wiadomo,
od kiedy tu leży, choć wydawało się prawdopodobne, Że
zwłoki już zamarzły albo wkrótce zamarzną, żeby to
rozstrzygnąć, potrzebna była wiedza Provaznyika, ten,
obszedłszy Esztera, powrócił do przerwanego przed
chwilą badania, i jak gdyby najważniejszą kwestią było,
czy ciało można stąd zabrać, tłum, poszeptując - czy
ręce, nogi albo szyja przy próbie podniesienia zaczną
pękać - ciasno otoczył zwłoki i razem śledził każdy ruch
doktora. W środku zrobiło się jeszcze ciaśniej, dwóch

326
żołnierzy przy zwłokach, próbujących coś wydobyć
z zupełnie załamanej kobiety, przerwało przesłuchanie
i stanowczym tonem nakazało ciekawskim cofnąć się
o kilka kroków, gdyż w przeciwnym razie wojsko „bę­
dzie zmuszone kazać im się rozejść", kiedy zaś ludzie
z ociąganiem zastosowali się do polecenia, żołnierze
przestali notować zeznania szlochającej, chowającej
twarz w chusteczkę kobiety i zaczęli obserwować Prova­
znyika, próbującego ostrożnie poruszyć najpierw brodą,
a potem kończynami zmarłej. Eszter już niczego nie
czuł, robił wszystko, by odwrócić wzrok od tamtej po­
twornej twarzy, wreszcie od paraliżującego widoku
śmierci wyzwolił go doktor, który stając pomiędzy nim
a zwłokami, na chwilę je sobą zasłonił; od tej chwili dla
Esztera liczył się tylko Provaznyik, przykuł do niego
wzrok, by tylko nie patrzeć na paraliżujący obraz śmier­
ci, pewien był bowiem, Że przypadkowy świadek nie
przez pomyłkę, lecz celowo wprowadził go w błąd, ra­
zem z doktorem obszedł wokół zwłoki, a kiedy ten
ukląkł, by kontynuować badanie, stanął za nim i krzyk­
nął: „Niech pan powie, panie doktorze, czy widział pan
Valuskę?" Na głos nazwiska Valuska tłum nagle ucichł,
przerażona kobieta patrzyła na żołnierzy, a ci spogląda­
li po sobie, jak gdyby akurat o tym była mowa, i kiedy
doktor, nie spojrzawszy nawet na Esztera, próbował go
uciszyć ostrzegawczym gestem dłoni (szepcząc: „O ile
wiem, lepiej o tym teraz nie mówić ... "), jeden z nich
wyciągnął kartkę, przesunął palcem po linijkach, z góry
do dołu, i zatrzymując palec w jednym miejscu, pokazał
ją swemu towarzyszowi, ten, badawczo spojrzawszy na

327
Esztera, zapytał gromkim głosem: „Janas Valuska?" Tak,
odwrócił się do nich Eszter, o niego chodzi, „tylko
o niego", wtedy żołnierz kazał natychmiast powiedzieć
mu wszystko, co wie o „tej osobie", a ponieważ Eszter
wyciągnął z tego wniosek, Że w obecności Provaznyika
żołnierze będą musieli udzielić odpowiedzi, ponowił
pytanie („Chcę wiedzieć, czy on żyje!") i zawile tłuma­
cząc, rozpoczął coś w rodzaju mowy obrończej, ale
i tym niewiele udało mu się wskórać. Żołnierze szybko
kazali mu zamilknąć i oświadczywszy, Że, po pierwsze,
to oni zadają tu pytania, po drugie, nie są ciekawi opo­
wieści o „aniołach, pocztowych płaszczach i menaż­
kach", i jeśli taki był jego cel, by „głupimi historyjkami"
odwrócić uwagę władz, to „niczego tym nie zyska", bo
ich, powiedzieli, interesuje tylko to, gdzie on jest, gdzie
teraz jest, tymczasem Ester, opacznie zrozumiawszy ich
słowa, odrzekł, Że mogą być zupełnie spokojni, jego
dom to dla Valuski najlepsze miejsce, a kiedy ci, straciw­
szy cierpliwość, spojrzeli po sobie ze złością, pojął, Że
ich nie przekona. Uwierzcie, powiedział, Że na tę sprawę
ma właściwie taki sam pogląd jak oni, również sądzi, Że
podjęcie,decyzji dobrej dla wszystkich wymaga namysłu,
mogą na niego liczyć, ale powinni wiedzieć, Że w tym
celu on, Eszter, musi dowiedzieć się prawdy o Valusce,
a jak widzą, właśnie w tej najważniejszej dla niego kwe­
stii nie wypowiadają się nawet ci, których obowiązkiem
byłoby to zrobić, niech więc się nie dziwią, że dopóki
nie otrzyma jednoznacznej odpowiedzi, będzie milczał.
Żołnierze nie odezwali się ani słowem, znowu spojrzeli
po sobie, wreszcie jeden pokiwał głową i powiedział:

328
„Dobrze, ja tu zostanę", a jego towarzysz dodał tylko:
„No, stary, idziemy!", chwycił Esztera za ramię i w roz­
wierającym się ludzkim korytarzu popychał go pomię­
dzy przerażonymi twarzami. Eszter nie sprzeciwiał się,
z nieoczekiwanego biegu wydarzeń wywnioskował, że
żołnierze przystali na jego żądanie, przyjęli jego ultima­
tum, a brutalne metody nie zmieniały istoty rzeczy, nie
interesowało go, Że tak się postępuje z jeńcami, przeszli
ze trzydzieści kroków, żołnierz z tyłu, on z przodu,
i wtedy żołnierz wrzasnął: „Tu skręcić w lewo!", i z ulicy
Janosa Karacsonya skręcili ku rzece, i choć Eszter nie
wiedział, gdzie skończy się ich droga, posłusznie wyko­
nywał rozkazy, czuł, Że dokądkolwiek go prowadzą,
„tam p rzynajmniej wszystko się wyjaśni". Zdecydował,
że to mu wystarczy, kiedy jednak doszli do rzeki, posta­
nowił ponowić pytania („Przynajmniej proszę powie­
dzieć, czy on żyje... !"), ale żołnierz natychmiast go uci­
szył, z czego Eszter wywnioskował, Że będzie lepiej, jeśli
przestanie próbować, bez słowa ruszył w nakazanym
kierunku, gdy padł kolejny rozkaz, przeszli po Żelaz­
nym Moście nad rzeką, by po drugiej stronie zejść
w niewielki zaułek, i domyślił się, że idą na ulicę Fo.
Dokąd pójdą dalej, tego nie potrafił odgadnąć, w tej
nadzwyczajnej sytuacji przecież każdy z budynków mógł
służyć za areszt bądź za kostnicę, w dodatku efektem
jego daremnych rozmyślań było jedynie to, Że znowu
zaczęło go dręczyć wspomnienie tamtego potwornego
widoku, tyle że w myślach straszna scena nie rozgrywała
się „na dole" „wśród poniszczonych sprzętów", ale
w jakiejś tymczasowej kostnicy. Kiedy więc, tak jak

329
przypuszczał, znaleźli się na ulicy Fó, postanowił, że
najlepiej zrobi, jak przestanie odgadywać, a całą energię
skupi na tym, by odpędziwszy od siebie straszne wspo­
mnienia, uporządkować własne, krążące wokół tych
koszmarnych wspomnień myśli: sprawdzi, ile miejsca
w jego dotychczasowych przeżyciach zajmowały fakty,
i oddzieli je od tego, co jedynie podsuwały mu własne
mroczne przeczucia, rozważy każde słowo i każdy błysk
oka, zastanowi się, czy czegoś w nich nie przeoczył, na­
wet najmniejszego drobiazgu, próbował przypomnieć
sobie wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, wszyst­
ko, co przeczyło jego złowieszczym przeczuciom, wszyst­
ko, co w słowach Harrerowej, Provaznyika i żołnierzy
mogłoby sugerować, Że Valuskę jedynie zatrzymano i Że
nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc, siedzi gdzieś
przerażony, ale cały i zdrowy, i czeka, by ktoś go wyswo­
bodził. Ale choć zachodził w głowę, poza słowami Har­
rerowej nic nie potwierdzało nadziei, Że odnajdzie przy­
jaciela całego i zdrowego, szybko okazało się, Że słowa
i szczegóły, do których z takim trudem powracał myślą,
raczej pogrążają go w jeszcze większej niepewności albo
- znowu przypomniały mu się leżące na chodniku zwło­
ki - niweczą wszelką nadzieję; kiedy okrążywszy budy­
nek Wodociągów, skręcili w ulicę Varoshaz, żałował już,
Że dał się wplątać w takie ryzykowne przedsięwzięcie
„przywracania porządku", i choć teraz próbował się wy­
cofać, ciągle napotykał tamto najważniejsze dla niego
ciało. Identyfikował je bezustannie, chcąc się przekonać,
czyje to zwłoki, bo na ulicy Janosa Karacsonya - choć
pojawiła się wstydliwa ulga - przygnębił go nie tyle sam

330
widok śmierci, ale tożsamość ofiary ani trochę niekieru­
jąca jego myśli ku uspokojeniu; przygnębił go i wystra­
szył, gdyż zabójczy strzał, przynajmniej tak mu się wy­
dawało, niemal sięgnął celu, dając wyobrażenie tego, na
co winni się przygotować, nim dotrą do końca tej drogi.
Okrutna kula, która dosięgła kobietę, trafiła obok Valu­
ski, i choć Eszter nie widział racjonalnego powodu, dla­
czego tak myśli, czuł, Że owa bliskość w jakiś sposób
przesądzała o losie tego drugiego, nie mógł jednak nie
dostrzec, Że to, co zwisa z chodnika na ziemię, to głowa
Pflaumowej, i nic już nie potrafiło uchronić go przed
tym, by zamiast tego zesztywniałego ciała, brutalnie po­
zbawionego życia, nie wyobrażać sobie Valuski. Nie
umiał sobie wytłumaczyć, czego Pflaumowa szukała tu
w środku nocy, właśnie ona, Pflaumowa, która, po
pierwsze, inaczej niż on, wiedziała, co się tu dzieje,
po drugie, która - choć nie znał jej blisko - ale był tego
pewien, podobnie jak inne kobiety w mieście, po zmierz­
chu nigdy nie wychodziła z domu; równie niepojęta
była także druga możliwość, Że napadnięto ją w domu,
jak bowiem zwłoki znalazły się na ulicy, wszystko było
niejasne i bardzo zagadkowe; jasny był jedynie związek
matki z synem. Tymczasem nic nie potwierdzało pew­
ności Esztera, a on nawet nie oczekiwał, by cokolwiek
miało ją potwierdzać, instynkt mu to podpowiadał,
a on nie potrafił się bronić przed jego podszeptem ani
udawać, Że nic się nie wydarzyło: próbował wyzwolić się
od dręczącej umysł niepewności i w jakimś sensie nie­
mal mu się udało, a zastanawianie się nad szansami ka­
zało mu porzucić myśl, że jest jeszcze jakaś szansa. Już

331
nie wierzył, że wszystko dobrze się skończy, przez resztę
drogi nie oszukiwał się, zamiast histeryzować, spokojnie
pogodził się z tym, co go czeka, i kiedy żołnierz znowu
krzyknął „W prawo!", załamany i wyciszony wszedł do
bramy Ratusza; na schodach podszedł do nich jeszcze
jeden uzbrojony żołnierz, zaprowadzili go na piętro
i tam wśród innych żołnierzy i miejscowych kazali mu
czekać przed jakimiś drzwiami, żołnierz, który go pro­
wadził, wszedł do środka i szybko po niego wrócił, za­
prowadził go do wielkiego pomieszczenia i kazał usiąść
zaraz przy wejściu pomiędzy czterema czekającymi oso­
bami. Kiedy żołnierz, wypełniwszy zadanie, zasalutował
i odszedł, Eszter posłusznie usiadł na wskazanym krze­
śle, ale nawet nie podniósł głowy, by się rozejrzeć, nie
mógł podnieść głowy, znów źle się poczuł, tak jak wczo­
rajszego popołudnia, może po skrzypiącym mrozie cie­
płe wnętrze wydało mu się zbyt gorące, a może wyczer­
pała go męcząca piesza wędrówka, i kiedy wreszcie
usiadł, jego organizm w ten sposób dał o sobie znać. Po
kilku minutach minęła słabość i złe samopoczucie, zno­
wu odzyskał siły, i wystarczyło jedno spojrzenie, by
przytomniejąc, zrozumiał, że przyprowadzili go w nie­
właściwe miejsce i Że nie czeka go to, czego się spodzie­
wał, wszystkie domysły i rozmyślania, nadzieja i zwąt­
pienie są niepotrzebne, a w każdym razie przedwczesne,
to nie jest areszt ani kostnica, tu nie otrzyma odpowie­
dzi, tu czekają go kolejne pytania, a przecież dalsza roz­
mowa nie ma najmniejszego sensu, tak jak nie ma sensu,
żeby tu siedział, bo przecież, Eszter rozejrzał się wokół,
Valuski tu nie ma: ani martwego, ani żywego. Naprze-

332
ciw, po drugiej stronie, w ogromnym, wychodzącym na
ulicę oknie ciężkie zasłony były zasunięte, tonącą w pół­
mroku przestrzeń mniej więcej na wysokości głównego
wejścia dzieliła na dwie części niewidzialna linia: w tej,
w której wraz z czterema innymi osobami siedział pod
ścianą Eszter, na środku stał człowiek z pobitą twarzą,
w fufajce i buciorach, a krok przed nim, z rękoma sple­
cionymi na plecach stał młody żołnierz (w którym Esz­
ter mógł się domyślić oficera), za nim zaś, w tylnym
rogu, zobaczył nie kogo innego, tylko własną żonę, któ­
ra najwyraźniej nie zwracając uwagi na to, co się wokół
dzieje, bacznie obserwowała drugą, jak gdyby wyod­
rębnioną część sali, w której ciemnościach - przynaj­
mniej tak się stąd wydawało - nie było widać nic poza
stojącym do nich tyłem, zdobnie rzeźbionym, jak pa­
miętał, służącym podkreśleniu godności sprawowanej
przez kolejnych burmistrzów krzesłem z wysokim opar­
ciem. Tam gdzie jeden obok drugiego siedzieli rzędem,
po lewej stronie Esztera oddychał ze świstem potężny,
przeraźliwie otyły mężczyzna, i jak gdyby chcąc jeszcze
pogorszyć swój stan, co chwilę zaciągał się wonnym cy­
garem, od którego dostawał napadu wściekłego kaszlu,
rozglądał się w poszukiwaniu popielniczki i nie mogąc
jej znaleźć, strząsał popiół na dywan; pozostali trzej, sie­
dzący na prawo od Esztera, niespokojnie wiercili się na
swoich miejscach, a kiedy ten, rozpoznawszy ich, przy­
witał się cicho, odwzajemnili powitanie powściągliwym,
chłodnym skinieniem głowy, po czym, jak gdyby nie
byli tymi, których wczoraj spotkał przed Kasynem Oby­
watelskim koło Fabryki Pończoch i którzy nie mogli

333
pogodzić się z myślą, Że muszą się rozstać, teraz odwró­
cili głowy i wodząc wzrokiem pomiędzy Eszterową, ofi­
cerem a mrokiem panującym w przeciwległej części sali,
patrzyli i szepcząc, rozważali, który ma zacząć, jeśli -
tak jak powiedział pan Volent - „złamią w końcu tego
nikczemnego, impertynenckiego bandytę" i „pan pod­
porucznik" wreszcie dopuści ich do słowa. Nie było
trudno się domyślić, co ma znaczyć powtarzane paro­
kroć zdanie, bo choć gorzka pewność, Że los Valuski jest
przesądzony, zabiła w nim zainteresowanie wydarzenia­
mi, nie spuszczał wzroku z gościa z obitą twarzą i jaw­
nie zniecierpliwionego oficera, stojącego po tej stronie
sali, i już na pierwszy rzut oka mógł stwierdzić, Że ku
nieskrywanej wściekłości trzech mężczyzn, w istocie
o wszystkim przesądziła „buta" tamtego w fufajce, peł­
na uporu buta, i że to podobne do pojedynku przesłu­
chanie (bo najwyraźniej tak to wyglądało) nie skończy
się tak szybko, jak życzyliby sobie tutaj obecni. „Pan
podporucznik", który z powodu przybycia Esztera mu­
siał zrobić krótką przerwę, by ten zajął swoje miejsce,
a potem jeszcze zaczekać, aż Eszter dojdzie do siebie,
i wreszcie zaczął się im przyglądać, nie odzywał się, tyl­
ko z pełną złości twarzą pochylił się nad tamtym dru­
gim i groźnie się weń wpatrując błyszczącymi oczyma,
jak gdyby w poczuciu bezsilności nie tylko chciał wy­
trwałym, przenikliwym, zimnym spojrzeniem zmusić
do uległości, ale po prostu zniszczyć zaciekłego przeciw­
nika. Ale tamten nawet nie drgnął, mierzył go tylko nie­
ustraszonym wzrokiem i z pełną drwiny obojętnością
na twarzy noszącej ślady pobicia wytrzymywał spojrze-

334
nie oficera, a kiedy ten, straciwszy cierpliwość, odwrócił
się ze złością, skwitował to tylko krótkim uśmiechem,
wszystko wskazywało, Że ani trochę go nie interesuje, co
tu robi ów z coraz większym trudem znoszący własną
porażkę wojskowy z orderami na piersi i groźnie iskrzą­
cymi „stalowymi" oczyma: czy rozumie, Że i tak go nie
złamie, czy znowu (sądząc po śladach, pomyślał Eszter,
nie po raz pierwszy) wyda go w ręce tych, którym dotąd
nie udało się zmiękczyć go biciem, i skłonić, by złożył
zeznania, „złamać - przypomniał sobie Eszter głos pana
Volenta - tę milczącą świnię". Oficer cofnął się o metr
i straciwszy spokój, ryknął na aresztowanego („Czego
wreszcie nie otworzysz gęby?"), na co ten wrzasnął ze
złością:. „Powiedziałem. Jak mi dacie nabity pistolet
i :wstawicie na pięć minut w pustym pokoju, zacznę
mówić". I, wzruszył ramionami, dając do zrozumienia,
Że „nie zamierza się targować", tyle usłyszał Eszter i nie
potrzebował więcej, by się domyślić, co tu musiało dziać
się przed jego przybyciem, i Że celem przesłuchania jest
zmusić tego w fufajce do mówienia i wyciągnąć z niego
to, co siedzący pod ścianą sąsiedzi, z trudem panujący
nad sobą, by się nie odezwać, chcieli od niego usłyszeć.
Właśnie od niego chcieli się dowiedzieć, co działo się
w mieście minionej nocy, od niego, którego żołnierze,
zapewne przez przypadek, jak zwykle, wyciągnęli na
Rynku spośród „obrzydliwych morderców", chcieli po­
znać szczegóły - jak usłyszawszy zgodę na postawione
warunki, wyraził się porucznik („No to zdychaj sobie
sam!") - „fakty, okoliczności i dokładne dane", by na
ich podstawie udzielić wszystkim, żołnierzom i miesz-

335
kańcom, ścisłych, wyczerpujących, uspokajających wy­
jaśnień, tymczasem on, Eszter, nie chciał już o niczym
wiedzieć, gdyż miał pewność, że ws:z;ystkie „fakty, oko­
liczności i dane" w najlepszym, to znaczy w najgorszym
razie mogłyby wskazywać na Valuskę, ale jego by do nie­
go nie przybliżyły, tak więc miał ochotę zatkać uszy,
kiedy tamci dwaj - porozumiawszy się co do gwarancji,
Że warunek zostanie spełniony - po długiej ciszy rozpo­
częli wartki, płynny dialog, na który składały się szybko
rzucane pytania i wyzywająco bezczelne, cynicznie
chłodne odpowiedzi.
- Nazwisko?
- Po co ci to.
- Powiedzcie, jak macie na nazwisko!
- Odczep się od mojego nazwiska.
- Adres?
- A nie chcesz wiedzieć, jak się nazywa mamusia?
- Odpowiadajcie na pytania.
- No, tego już za wiele, frajerze.
- Nie mnie obrażacie, ale władzę.
- Pierdol się ze swoją władzą.
- Umówiliśmy się, Że będziecie odpowiadać. Ale jak
tak będzie dalej, zamiast dać pistolet, wyrwę wam język.
Nie Żartuję. I stójcie prosto. Po co przyjechaliście do
miasta?
- Zabawić się. Lubię cyrk. Zawsze lubiłem.
- Kim jest Książę?
- Nie znam żadnego Księcia. Nie znam tu nikogo.
- Nie kłamcie!
- Niby dlaczego nie?

336
- Bo to niepotrzebne. Miałem już szczęście z podob­
nymi do was.
- W takim razie to co innego. Możemy kończyć. Czy
to będzie ten sam pistolet, który masz u pasa?
- Nie. Czy Książę wam kazał, żebyście go zastrzelili,
jeśli bunt zostanie stłumiony?
- Książę niczego nie każe.
- Tylko?
- Jakie tylko? Nic ci do tego.
- Odpowiadajcie!
- Po co? I tak niczego nie zrozumiesz.
- Ostrzegam, Że niepotrzebnie próbujecie, nie wy-
prowadzicie mnie z równowagi. Kiedy i gdzie po raz
pierwszy przyłączyliście się do cyrkowców?
- Mam w dupie twoje ostrzeżenia.
- Kiedy widzieliście pierwszy raz Księcia?
- Tylko raz go widziałem, i tylko twarz. Zawsze jak
wysiada do nas z samochodu owijają go w futro.
- Dlaczego?
- Bo marznie.
- Mówicie, Że raz widzieliście jego twarz. Opiszcie
ją!
- Opiszcie! Ty jesteś nie tylko głupi, ale i nudny.
- Gdzie ma trzecie oko? Z tyłu? Czy na czole?
- Przyprowadź go tu, jak masz odwagę go szukać, to
ci pokażę.
- Niby dlaczego miałbym się go bać? Zamieni mnie
w żabę?
- Ty już i tak jesteś ropuchą, nie trzeba cię w nic
zamieniać.

337
- Bo zaraz się rozmyślę i sam rozwalę wam łeb.
- Spróbuj, frajerze.
- Cierpliwości. O której godzinie Książę wyszedł
wczoraj z cyrkowego wagonu?
- O której godzinie? Mówię, że ty niczego nie rozu-
miesz.
- Czy na własne uszy słyszeliście słowa Księcia?
- Słyszeli tylko ci, którzy stali blisko.
- To skąd wiecie, co powiedział?
- Sługus go rozumie. I on nam mówi.
- I co mówił wczoraj wieczorem?
- Że nikomu nie są potrzebne takie ropuchy jak ty.
- Czy rozkazał wam, żeby „wszystko zniszczyć"?
Rozkazał?!
- Książę nigdy nie rozkazuje.
- Czy powiedział wam: „Zbudujcie całość z ruin!"
Tak?!
- Ho, ho, ale ty dużo wiesz, frajerze.
- Co to ma znaczyć? Wytłumaczcie mi: co to znaczy:
„Zbudujcie całość z ruin!"
- Tobie wytłumaczyć? Nie ma szans.
- No dobrze. Czym się zajmujecie? Nie wyglądacie
na bezdomnego.
- Niby dlaczego? Co myślisz, że lepiej wyglądasz? Co
za błyskotki masz tu na piersiach? Ja nie wyszedłbym
tak na ulicę.
- Pytam, czym się zajmujecie?
- Ryłem dla was ziemię.
- Ale nie jesteście ze wsi.
- Nie, to ty jesteś ze wsi.

338
- Sądzę po sposobie mówienia, Że jesteście wykształ­
ceni, chodziliście do szkoły.
- W złe struny uderzasz. I nie masz stylu, łajdaku.
- Ucieszylibyście się, gdybym to ja was zastrzelił jak
psa. Prawda?!
- Dobrze się domyślasz.
- Dlaczego?
- Bo już nie chcę ryć dla was ziemi.
- Co chcecie przez to powiedzieć?
- To, Że ty też ryjesz ziemię. Jak gnojowiec. Ryjesz
i ryjesz, i jeszcze się cieszysz. A ja już nie będę nic rył.
- Czy to ma być jakaś aluzja? Tak?!
- Że niby chodziłem do szkoły. W przenośni ... Czu-
ję, że źle skończę. A przedtem jeszcze się wyrzygam.
- Odpowiadajcie: kiedy Księcia zabrali do wagonu,
wy od razu opuściliście plac. Kto wydał wam rozkaz?
Opiszcie go! Kto mówił, co macie robić? Kto wymyślił,
żeby przed pocztą podzielić się na mniejsze grupy?
- Masz bujną fantazję.
- Powiedzcie, kto wami kierował?
- Mamy tylko jednego przywódcę. Ale jego nigdy nie
dostaniecie.
- Skąd wiecie, że on uciekł? Dał wam znać? Więc do-
kąd uciekł?
- N i g cl y go nie schwytacie.
- Czy ten wasz Książę to jakiś duch z piekła rodem?
- Tak łatwo wam ze mną nie pójdzie. On jest istotą
z krwi i kości, tylko Że z innej krwi i z innej kości.
- Jeżeli i tak jest wam wszystko jedno, wytłumacz­
cie mi: czym on tak was omamił? Czy ten wasz Książę

339
w ogóle istnieje? Dlaczego napadli miasto? Po co tu
przyjechali? Żeby niszczyć? Gołymi rękoma? Czego
chcecie? Nie rozumiem.
- Nie umiem odpowiedzieć na tyle pytań naraz.
- To odpowiedzcie na jedno: czy braliście udział
w zabijaniu ludzi?
- Brałem. Za mały.
- Słucham?
- Mówię: za mały.
- Na dworcu zabili dziecko, więc pytam, nie jak prze-
słuchujący oficer, ale jak człowiek człowieka; czy dla was
nie ma żadnej świętości?!
- Zdradzę ci jak człowiek człowiekowi: nie ma. Kiedy
dasz mi wreszcie ten pistolet?
- Wydaje mi się, że będzie najlepiej, jak powolutku
sarn skręcę warn kark.
- Z dzieckiem nie mam nic wspólnego. Ale możesz
mi skręcić kark.
- A tych kilkuset ludzi na placu? Wszyscy są tacy
sami jak wy?
- Skąd mam to wiedzieć?
- Niedobrze mi się robi, jak na was patrzę.
- Widzę, Że jednak wyprowadziłem cię z równowagi.
Dlaczego drżą ci policzki? Gdzie się podziała wojskowa
dyscyplina?
- Stańcie na baczność!
- Niby jak? Swędzi mnie nos i ręce mam skute
z tyłu.
- Przesłuchanie skończone! Przekazujemy was sądo­
wi doraźnemu! Do drzwi!

340
- Obiecałeś pistolet.
- Do drzwi! ! !
- Taki chwacki żołnierz i kłamie. Sąd doraźny. Jak to
sobie wyobrażasz? Nie powiedzieli ci jeszcze, Że tu już
nic nie funkcjonuje? A już na pewno sąd doraźny.
- Powiedziałem: do drzwi!!!
- Ale masz czerwone oczy. Mówię, Że jesteś frajerem.
Zresztą wszystko jedno, może być i tak. Żegnam cię,
frajerze.

W drzwiach stało dwóch żołnierzy, kiedy mężczyzna


w fufajce podszedł do drzwi, chwycili go za ramiona,
wyciągnęli z sali i zamknęli drzwi za sobą. Słychać było,
jak ruszyli z nim w dół po schodach, potem wszystko
ucichło, porucznik poprawił płaszcz, a pozostali tylko
patrzyli, czy udało mu się opanować gniew. Nie wiado­
mo było, czego się spodziewali, ale wydawało się, Że
poza jednym, wszyscy obecni czekają, Że porucznik coś
im powie, coś, co pomoże im zewrzeć szeregi wobec sza­
leństwa tego w fufajce i wyrazić swoje oburzenie. Poza
jednym: przesłuchanie, którego był świadkiem, nie wy­
warło na Eszterze takiego wrażenia jak na pozostałych,
to, co usłyszał, to, czego z pytań i replik dowiedział się
o aresztowanym, zakutym w kajdanki mężczyźnie, nie
tylko go nie wzburzyło, ale pogrążyło w jeszcze większej
apatii, utwierdziło w pewności, Że jeśli Valuska trafił po­
między takich jak oni ludzi, a wszystko wskazywało, Że
tak właśnie było, z całą pewnością nie wyszedł z tego
żywy. Nie tylko nie chciał, ale nie był w stanie złożyć
oświadczenia i przyłączyć się do zaciekłego skwiercze-

341
nia, na które teraz, kiedy oficer odzyskał panowanie
nad sobą, zamiast „solidarnego" wybuchu emocji, po­
zwolił siedzącym pod ścianą i za wszelką cenę pragną­
cym powiedzieć swoje „brak własnych uwag", jemu już
było obojętne, „co to za łotr!", nie interesowało go, „czy
tamtego w ogóle imają się kule?!'', i kiedy siedzący obok
pan Volent, spodziewając się, że Eszter przytaknie, szep­
nął: „Ten bezbożny, podły złoczyńca nie zasługuje na­
wet na śmierć, mam rację?", on zbył jego przyjacielskie
słowa nic niemówiącym skinieniem głowy, siedział nie­
ruchomo, zakleszczony w ich szepcie, nie zwracając
uwagi, Że nagle wszyscy wokół ucichli, i ze strapioną
miną patrzył przed siebie. Drzwi się otworzyły, ale Esz­
ter niczego nie słyszał, ktoś cicho przeszedł przed nim,
ale on nawet nie podniósł głowy, nie zauważył, Że po­
rucznik kazał jednemu z nich wyjść na środek, a kiedy
wreszcie spojrzał, zaskoczony zobaczył, Że gruby sąsiad
siedzi teraz na miejscu tamtego mężczyzny, zobaczył
Harrera stojącego z tyłu w rogu i gorączkowo opowiada­
jącego coś Eszterowej, ale Eszter wcale nie był zaskoczo­
ny, a nagła zmiana bohaterów ani trochę go nie zainte­
resowała, podobnie jak nie miało dla niego znaczenia,
że Harrer - gdy kobieta, która zapewne przyszła z ważną
wiadomością, zostawiwszy go w rogu, podeszła do po­
rucznika, by i jemu przekazać wieści - chciał dać mu do
zrozumienia, Że „wszystko w porządku", najpierw pusz­
czając do niego oko, potem gestem ręki go uspokajając,
Eszter nie miał pojęcia, czego chce od niego, co znaczy
puszczone oko i coraz bardziej natarczywe znaki czło­
wieka w przeciwległym rogu, cokolwiek jednak znaczy-

342
ły, nie robiły na nim żadnego wrażenia, a Harrer, najwy­
raźniej zezłoszczony, odwrócił od niego wzrok. Patrzył
na oficera, jak ten, potakując głową, uważnie słuchał
Eszterowej, ale o czym rozmawiali, domyślił się dopiero
wówczas, kiedy porucznik, spojrzawszy porozumiewaw­
czo, podziękował za przekazane szeptem informacje,
nie skończył rozpoczętego przed chwilą przesłuchania
nowego świadka, obrócił się na pięcie i zdecydowanym
krokiem przeszedł na drugi koniec sali, zatrzymał się
obok krzesła dla przewodniczącego i stanąwszy na bacz­
ność, powiedział: „Panie podpułkowniku, właśnie wró­
cił człowiek, którego tam wysłaliśmy. Wedle uzyskanych
od niego informacji pan kapitan jest teraz w swoim
mieszkaniu, ale ponieważ ciągle jeszcze pozostaje pod
wpływem alkoholu, nie możemy go tu wezwać". „Co
mówicie?!" - wrzasnął zniecierpliwiony gniewny głos,
jak gdyby jego właściciela nagle wyrwano z głębokiej za­
dumy. „Melduję, Że jest pijany jak bela. Milicjant, które­
go szukamy, upił się do nieprzytomności, nie mogą go
dobudzić". Eszter przez chwilę wytężał wzrok w mroku
panującym wszędzie, a zwłaszcza w tej części sali, tak jak
w chwili przybycia, teraz też nikogo nie widział, wresz­
cie przypuszczając, że pewnie kogoś zasłania wysokie
oparcie ogromnego, przeznaczonego dla olbrzyma fote­
la, z trudem dostrzegł w ciemnościach rękę na zdobnie
rzeźbionej prawej poręczy. „Co za draństwo! - zaskrze­
czał głos. - Jeden upija się jak świnia, drugi siedzi
w domu i robi w gacie i nawet nie pofatyguje się, by
sprowadzić wsparcie I co pan powie o takich tchórz­
...

liwych kundlach?!" „Musimy, panie podpułkowniku,

343
wyciągnąć stosowne konsekwencje!" „Słusznie! Zakuje­
my obydwie świnie w kajdany, tylko mi ich tu natych­
miast przyprowadźcie!" „Tak jest, panie pułkowniku! -
podporucznik stuknął obcasami i wydawszy rozkaz
dwóm żołnierzom stojącym w drzwiach, dodał: - Czy
mogę kontynuować przesłuchanie?", „Proszę, Geza,
oczywiście... ", odpowiedział zmęczonym, przyjacielskim
tonem, jak gdyby niewidzialny pan fotela dla przewod­
niczącego, pomyślał sobie Eszter, uznał za właściwe sto­
sowanie procedury, lecz jednocześnie chciał im dać do
zrozumienia, z jakim trudem przychodzi mu zmuszać
godnego lepszych misji porucznika, by wykonał to za­
danie. Jak było naprawdę i jak szybko udało mu się
choćby pośrednio znaleźć wytłumaczenie niezauważal­
nej obecności podporucznika, Eszter, który po długiej
apatii wreszcie doszedł do siebie, dowiedział się o wiele
później, tymczasem, kiedy tylko mógł, z rosnącą cieka­
wością studiował powody zagadkowego zachowania po­
rucznika, ale jedynie udało mu się odkryć, Że krzesło
pośrodku opróżnionej sali mógł postrzegać jako rekwi­
zyt oznaczający demonstracyjne pozostawanie porucz­
nika w tle przesłuchań i całej wojskowej akcji, ale także
jako przedmiot znajdujący się naprzeciw jednej ze ścian
słynnego niegdyś pomieszczenia, naprzeciw ściany, któ­
rej ciemnozieloną tapetę niemal w całości zakrywał wiel­
ki, oprawiony w złotą ramę obraz ze sceną bitwy, przy­
pominający o niegdysiejszej wielkości tego miejsca. Tyle
i nic więcej, pomyślał sobie w pewnej chwili - choć i to
było tylko niepewne przypuszczenie, nie potrafił jednak
dojść, o co chodziło ternu dziwnemu dowódcy żołnie-

344
rzy wyzwolicieli, dlaczego pogaszono wszystkie światła
i pozaciągano zasłony („Może dla zapewnienia bezpie­
czeństwa.„"), ale nie zapalono dwóch wiszących w sali
żyrandoli, i co w tej zaciemnionej kwaterze robił puł­
kownik, stojący tyłem do zawieszonego naprzeciw histo­
rycznego obrazu, cóż, na te pytania Eszter nie znajdo­
wał odpowiedzi już choćby dlatego, Że podszedł do
niego siedzący w przeciwległym rogu Harrer, usadowił
się na pustym krześle obok, i jak gdyby nie interesowało
go nic więcej, tylko - wraz z powrotem porucznika -
rozpoczęte na nowo przesłuchanie jego poprzedniego
sąsiada, nie odrywał od nich wzroku i pochrząkując,
próbował dać Eszterowi do zrozumienia, Że jedynie
dlatego tu przyszedł, iż musi powiedzieć coś, czego nie­
stety nie udało się mu przekazać mruganiem i gestami.
„Z nim wszystko jest w porządku! - wyszeptał Harrer,
nie spuszczając wzroku z porucznika, kiedy uwagę ofi­
cera i siedzących obok nich trzech mężczyzn przykuwa­
ła bez reszty rozgrywająca się pośrodku sali scena. - Ale,
ani słowa, panie dyrektorze! Pan o niczym nie wie! Jeśli
pana zapytają, proszę powiedzieć, Że go pan nie widział
od tygodnia! Rozumie pan!" „Nie! - Eszter spojrzał na
Harrera. - O czym pan mówi?" „Niech pan tak na mnie
nie patrzy! - ostrzegł go Harrer i z trudem maskując
niepokój, że musi jeszcze raz o nim wspomnieć, powtó­
rzył z naciskiem: - O nim! Znalazłem go na dworcu,
powiedziałem, którędy ma uciekać, i teraz już jest dale­
ko, a pan musi tylko wszystkiemu zaprzeczać, gdyby
o coś pytali! - mówił jak nakręcony, a kiedy spojrzawszy
na pana Volenta, dostrzegł, że tamci zaczynają intereso-

345
wać się ich szeptami, dodał tylko: - Wszystkiemu!" Esz­
ter, nic nie rozumiejąc, gapił się przed siebie („Czemu
mam zaprzeczać? Co za on?") - aż nagle poczuł, Że ob­
lewa go Żar, podniósł głowę i nic sobie nie robiąc z żą­
dań Harrera, by zachować ostrożność, choć starając się
nie krzyczeć, zapytał tak głośno, że wszyscy spojrzeli
w ich stronę: „Żyje?" Na co ten drugi, przestraszony
gniewnym spojrzeniem porucznika, z uśmiechem rozło­
żył ramiona w geście przeprosin, jak gdyby chciał uchy­
lić się od odpowiedzialności, bo przecież on nie ma
wpływu na to, co robi mężczyzna siedzący obok niego,
oficer rozeźlony ciągle obecnym na twarzy mężczyzny
uśmiechem wyglądał na coraz bardziej rozwścieczone­
go, a że można było się spodziewać, iż pan dyrektor
jeszcze nie skończył, Harrer, uznawszy, Że lepiej zrobi,
jak wstanie, żeby głośnymi krokami nie przeszkadzać
w przesłuchaniu, na paluszkach wróci do swojego kąta
i usiądzie obok kobiety w bezruchu obserwującej swoje­
go męża. Eszter miał ochotę do nich podejść, lecz gdy
tylko wstał, porucznik wrzasnął („Cisza!") i Eszter z po­
wrotem usiadł na swoim miejscu, i zastanawiając się nad
tym, co usłyszał, doszedł do wniosku, że nie ma sensu
więcej wypytywać Harrera, gdyż i tak powtórzy tylko to,
co przed chwilą z taką ostrożnością dał mu do zrozu­
mienia. Nie musiał jeszcze raz tego słyszeć, by wszystko
dobrze pojąć: „on", „dworzec", „że już jest daleko",
a lęk przed rozczarowaniem kazał mu zachować spokój
i nie przywiązywać nadmiernej wagi do znaczenia tych
słów, ostrożnie rozkoszował się nimi, pogodzony z my­
ślą, Że będzie musiał dokładnie sprawdzić, czy są wiary-

346
godne, niemniej nowina, która przerwała kruchą zaporę
wątpliwości, sprawiła, Że już nie czuł strachu, stracił po­
wody, by dalej zastanawiać się nad opowieścią Harrera.
Harrer przecież przytaczał słowa Harrerowej, i Eszter
uświadomił sobie, Że wszystko, co Harrerowa powie­
działa o świcie, jest prawdą, a to, co mówi Harrer, tylko
to potwierdza, i potwierdzają to także najnowsze wieści:
zobaczył, jak Harrer idący w kierunku dworca rozmawia
z Valuską, zobaczył swego przyjaciela już daleko za mi�
stem i poczuł taką ulgę, jak gdyby zdjęto mu z ramion
nieznośny ciężar, który niósł od chwili, gdy opuścił bra­
mę domu przy alei Wenckheima. Poczuł ulgę i przypływ
nowej energii, gdyż zastanowiwszy się nad wszystkim,
szybko doszedł wniosku, Że nawet sam nie znalazłby dla
si�bie lepszego miejsca od tej tymczasowej kwatery, do
której sprowadził go przypadek, czy raczej nieporozu­
mienie, jest przecież dokładnie tu, gdzie może wyjaśnić
sprawę przyjaciela, tu, gdzie może zostać wycofane, gdy­
by ktoś przez omyłkę wniósł oskarżenie przeciw Valu­
sce. Zapomniał o bezsilności i braku nadziei, może na­
wet zagalopował się w swoich oczekiwaniach, kiedy
jednak zaczął nadmiernie zagłębiać się w szczegółach
sprowadzenia Valuski do domu, przywołał zdrowy roz­
sądek i z całej siły starał się powrócić do wydarzeń, jakie
miały miejsce na sali, i przyłączyć do trwającego tam
przesłuchania, uważał bowiem, Że zrobi najlepiej, doda­
jąc do zeznań świadka niezbędne wyjaśnienia. N a tym
skupiał wszystkie siły, i po kilku zdaniach stało się dla
niego jasne, Że przesłuchiwany mężczyzna, jego wielkich
rozmiarów sąsiad, to nie kto inny, tylko szef cyrku,

347
Dyrektor, mężczyzna o wyglądzie bałkańskiego możno­
władcy, który z charakterystyczną dla siebie uprzejmoś­
cią poprawiał Esztera i porucznika, kiedy ten zgodnie
z trzymanym w dłoni i co jakiś czas przywoływanym
„pozwoleniem na dokonanie czynności", mówiąc coś
albo zadając pytanie, by przerwać lawinę zdań płynącą
z ust świadka, mimo zwracanej uwagi używał zwyczajne­
go określenia „kierownik zespołu". I choć porucznik
bardzo się starał, co jakiś czas nakazując, by Dyrektor
„mówił o tym, o co go pytano", był coraz bardziej zmę­
czony i z coraz większym trudem przychodziło mu
wtrącić dodatkowe pytanie, a tym bardziej przerwać,
gdyż Dyrektor, kiedy słyszał ostrzeżenia porucznika,
kłaniał się uprzejmie, powtarzając tylko: „ależ tak, oczy­
wiście", jednak ani na chwilę nie pozwalał zbić się
z tropu i kontynuował dokładnie to, co mu przerwano,
a gdy zniecierpliwiony porucznik próbował przywołać
go do porządku, nawet nie musiał wracać do przerwane­
go ciągu argumentów, gdyż ani na chwilę z niego nie
zboczył, i jak gdyby chcąc, by jego słowa dotarły do
przeciwległego końca sali, lekko podniósłszy głos, raz
po raz powtarzał: „chcę uświadomić panom oficerom
istotę sztuki, a zwłaszcza sztuki cyrkowej"! Mówił o ko­
nieczności („w naszym przypadku!") poznania natury
sztuki i odwiecznego prawa do wolności i z wygasłym
już cygarem w dłoni zakreślił w powietrzu szeroki łuk,
mówił o tym, Że to, co nieoczekiwane, zaskakujące
i nadzwyczajne, zawsze było nieodłącznym atrybutem
prawdziwej sztuki, podobnie jak „nieprzygotowani" wi­
dzowie i ich „nieobliczalne" reakcje na wszystko, co

348
w niej rewolucyjnie nowe, wyjątkowość przedstawienia,
skłonił się znowu do próbującego mu przerwać porucz­
nika, zmaga się z niedojrzałością odbiorców, z tego jed­
nak bynajmniej nie wynika, tak jak sądzi tych kilku tu­
tejszych świadków, Że twórca wzbogacający świat nowymi
odkryciami winien uginać się przed niedojrzałą publicz­
nością, już choćby dlatego - Dyrektor przywołał tu swo­
je długoletnie doświadczenie - Że nawet jeśli jest ona
niedojrzała, i tak interesuje się tylko tym, co ją przera­
sta, i żąda właśnie tego, na co początkowo tak kapryśnie
reaguje. On zaś ma nadzieję, Że znalazł się wśród ludzi,
między którymi może mówić bez ogródek, dlatego
w nawiązaniu do pytań pana porucznika chciałby po­
zwolić sobie na małą dygresję, i choć przychodzi mu to
z wielkim trudem, musi przyznać, że jeśli idzie o walkę,
jaka toczy się pomiędzy sztuką niosącą człowiekowi wy­
zwolenie a niedojrzałą publicznością, nie żywi wielkich
nadziei, by nie używać wielkich słów, na jej szczęśliwe
zakończenie, bo publiczność skostniała w swojej niedoj­
rzałości, „jak gdyby Stwórca przylepił ją na zawsze do
miejsca, w którym utkwiła", a ten, kto pokłada nadzieję
w sile swojego nadzwyczajnego dzieła, musi źle skoń­
czyć. Musi źle skończyć, powtórzył Dyrektor dźwięcz­
nym głosem, i jeśli pan, panie poruczniku, gestem peł­
nym szacunku wskazał na oficera, zwróci się z pytaniem,
czy te skromne, ale nieustające wysiłki w takich okolicz­
nościach moi wspaniali koledzy uznają za bohaterstwo,
czy też za żałosną zabawę, czy kiedyś je docenią, na ten
temat nic panu nie powiem, gdyż w dotychczasowym
kontekście i po powyższej dygresji nie wymaga to już

349
większego tłumaczenia, a pan porucznik może bez naj­
mniejszych wątpliwości uznać za pewne, Że jeśli idzie
o godne pożałowania nocne zajścia, mój zespół jest nie­
winny, a rzucane oszczerstwa co najwyżej świadczą
o umysłowym ograniczeniu tutejszych mieszkańców,
i co zmuszony jest krótko, ale zdecydowanie podkreślić,
już po pierwszym zdaniu odbiorą panu głos i na dowo­
dzenie tego po prostu szkoda tracić czasu. Niech wolno
mi będzie zacząć od tego, zapalił zgaszone cygaro, Że
w tym spektaklu nie chodziło o nic więcej, tylko o sztu­
kę, a zatem już pierwsza część oskarżenia, Że wszystkie
atrakcje i rekwizyty miały za zadanie coś maskować, jest
zwyczajnie fałszywa, on bowiem, duchowy ojciec i dy­
rektor artystyczny zespołu, nigdy nie stawiał sobie za cel
niczego więcej niż pokazanie coraz to liczniejszej pub­
liczności „nadzwyczajnych realiów istnienia", nie sta­
wiał i nie zamierza stawiać, gdyż dla niego - w tym miej­
scu może chyba pozwolić sobie na Żartobliwy ton - i to
jest już za wiele. Skoro więc nawet ta część oskarżenia
jest pozbawiona jakiegokolwiek sensu, to podobnie ma
się sprawa z drugą częścią oskarżenia, w której - jak na
samym początku przesłuchań zrozumiał z nieprzemy­
ślanych wypowiedzi rozzłoszczonych miejscowych -
o główne sprawstwo zamieszania oskarżono członka
grupy, występującego pod pseudonimem Książę, wypuś­
cił dym prosto w twarz porucznika, to wszystko jest nie
tylko absurdalne, ale, za pozwoleniem, po prostu śmiesz­
ne, już choćby dlatego, że rzuca podejrzenie na artystę,
który - tak bardzo, Że aż stało się to powodem dyskusji
w zespole - utożsamił się ze swoją rolą, iż był jak najdal-

350
szy od takiego rozwoju wydarzeń, i który widząc słusz­
ność obaw Dyrektora, zaniepokojonego, Że publiczność
nie odróżni wiarygodnej gry od świata realnego i po­
zwoli się zmanipulować, przestraszył się i nie słuchając
żadnych rozsądnych argumentów ani gróźb, Że zostanie
za to pociągnięty do odpowiedzialności, z pomocą ko­
legi uciekł przed, jak mu się wydawało, skierowanym
przeciw niemu gniewem już na samym początku brutal­
nych wydarzeń. Po tym wszystkim Dyrektor splótł dło­
nie na plecach i znowu strząsnął popiół na podłogę,
szanowni panowie nadzorujący śledztwo z pewnością
się zgodzą, Że dalsze wyjaśnienia są niepotrzebne, bezza­
sadność oskarżeń wysuwanych pod adresem cyrku jest
oczywista, a zdenerwowani artyści niech się wreszcie
uspokoją i wrócą do pracy. Interpretację wydarzeń
i orzeczenie winy niech powierzą tym, którzy są do tego
zadania najlepiej przygotowani - on wyraża na wszystko
zgodę i oczywiście okaże posłuszeństwo, podobnie jak
czuje się w obowiązku, by niczego nie przemilczeć, dla­
tego przytłoczony zajściami, do jakich tu doszło, n a
p o ż e g n a n i e chciałby przyczynić się do sukcesu
śledztwa pewnym istotnym, w jego opinii, oświadcze­
niem. Ma na myśli tych dwudziestu czy trzydziestu
przeklętych łotrów, spośród których jednego, ku zasko­
czeniu wszystkich, przez chwilę mogliśmy zobaczyć
z bliska, tych najwyżej dwudziestu czy trzydziestu pod­
łych łajdaków, którzy podczas występów na południu
Niziny od pierwszego dnia jechali za nimi od wsi do wsi
i ukryci wśród widzów próbowali zakłócać bezpieczeń­
stwo przedstawień. Wykorzystując łatwowierność i po-

351
datność na wpływ wędrującej za cyrkiem, dotychczas
spokojnej, ale wczorajszej nocy rozszalałej publiczności,
jak też jej wybujałą fantazję zaczęli rozpuszczać plotki
i rozpuszczają je do dziś, jakoby „nasz wspaniały artysta
wcale nie grał Księcia, ale naprawdę nim był", że jest
„Księciem piekieł" - Dyrektor skrzywił usta w pełnym
pogardy uśmiechu - „Księciem", który niczym osądzają­
cy wszystkich władca wędruje po ziemi, a do wykonania
swego „wyroku" wykorzystuje poddanych - właśnie on
- Dyrektor, wzburzony, uniósł wysoko ręce - nasz obda­
rzony artystycznym talentem kolega, ale jednocześnie -
powoli opuścił ręce, a miejsce gniewu zajęło w nim
współczucie - „człowiek cierpiący z powodu ciężkiej cie­
lesnej ułomności, bezbronny i we wszystkich życiowych
sprawach skazany wyłącznie na pomoc bliźnich!" To
przecież najlepszy dowód, Dyrektor zmierzył poruczni­
ka surowym wzrokiem, Że ta banda to osobniki najbar­
dziej cyniczne, zło zła, dla których, jak przed chwilą
słyszeliśmy, „nie istnieją żadne świętości", czego on, Dy­
rektor, od samego początku tutejszych występów na
szczęście miał świadomość i ani razu nie zaniedbał, by
dla zapewnienia bezpieczeństwa podczas przedstawień
zwrócić się do władz z prośbą o ochronę. I wszędzie tę
ochronę mu zapewniano, podobnie postąpił tutaj,
w mieście: pierwsze kroki skierował na milicję i kiedy
tutejszy kapitan wręczył mu urzędowy dokument, gwa­
rantujący bezpieczeństwo artystów - i musi dodać: sztu­
ki! - nawet nie przypuszczał, Że ma do czynienia z czło­
wiekiem, który nie potrafi wywiązać się ze swojego
zadania. Jest zaskoczony i bardzo przygnębiony, powie-

352
dział, chodzi przecież zaledwie o dwudziestu czy trzy­
dziestu rozrabiaków, tymczasem on jest tutaj, jego
zespół się rozpadł, przerażeni koledzy pouciekali i do­
prawdy nie ma pojęcia, czy po tym wszystkim ktoś za­
dośćuczyni mu poniesione materialne, a zwłaszcza mo­
ralne szkody. Jest świadom, dodał, Że teraz nie pora na
naprawę jego osobistych strat, niemniej ma nadzieję, Że
wkrótce przyjdzie na to czas, on w każdym razie, o ile
uzyska pozwolenie, pragnie pozostać w mieście i na za­
kończenie prosi, by panowie oficerowie z całą bez­
względnością zmierzali do odkrycia prawdy, on zaś Żeg­
na się, pozostając z nadzieją - tu chciałby przekazać
dokument, jaki uzyskał od tego kapitana, może na coś
się przyda, nigdy nie wiadomo - Że na miarę swoich
skromnych możliwości był dla szanownej komisji przy­
datny w wyjaśnianiu faktów i wykryciu rzeczywistych
winnych. Dyrektor wyciągnął z wewnętrznej kieszeni ol­
brzymiego futra jakąś kartkę i podał swoje „pozwolenie
na prowadzenie działalności" bezradnemu, zupełnie wy­
czerpanemu porucznikowi, i trzymając z dala od futra
ponownie gasnące cygaro, skłonił się ze wzrokiem wbi­
tym w przeciwległy koniec sali, potem spojrzał na świad­
ków, wreszcie, gdy już był w drzwiach, odwrócił się jesz­
cze ze słowami: „mieszkam w hotelu Komló'', i opuścił
podobnych teraz do pobitego wojska przesłuchujących
i przesłuchiwanych. Wszyscy, począwszy od Harrera aż
po Volenta, wyglądali tak, jak gdyby nie tylko przekonał
ich niekończący się potok słów Dyrektora, ale wręcz
oszołomił, jak gdyby spadła na nich lawina słów, zdań,
wyjaśnień i informacji, a oni pogrzebani pod jej zwała-

353
mi czekali, by ktoś ich stamtąd wyswobodził, toteż nic
dziwnego, że musiało upłynąć trochę czasu, aż doszli do
siebie i powoli ocknęli się z odrętwienia, wtedy porucz­
nik wściekły i urażony ruszył za zwycięskim mówcą, ale
spojrzawszy na trzymane w dłoni pismo, zatrzymał się
w pół drogi, Eszterowa i Harrer spojrzeli po sobie,
a Volent i jego towarzysz, niczym żywe pomniki sprze­
ciwu wobec słów wypowiedzianych na sali, z niedowie­
rzaniem na twarzach rozłożyli ręce i nagle obydwaj za­
częli naraz mówić. Eszter i tym razem nie podzielał
wzburzenia wiele mówiącego o stanie ducha świadków,
daleki był od ferowania jakichkolwiek wyroków, słuchał
i zastanawiał się, niczym ktoś, dla kogo równie ważna
jest wygłoszona mowa, jak i reakcja obecnych, ale ponie­
waż wiedział, Że swą prośbę winien dostosować do na­
stroju komisji śledczej, najważniejsze tu jest, jakie zda­
nie na temat zeznań Dyrektora i wybuchłego po nim
wzburzenia będzie miał przyszły, wprawdzie teraz nie­
widoczny, choć oczywiście ustanowiony już sędzia spra­
wy Valuski. Tego zaś nie było łatwo się domyślić, kiedy
bowiem bezradny porucznik, stanąwszy na baczność,
zadał przełożonemu pytanie: „Czy mam go przyprowa­
dzić z powrotem, panie pułkowniku?", ten udzielił od­
powiedzi świadczącym o całkowitym braku zaintereso­
wania albo o bezkresnej goryczy smutnym skinieniem
ręki, wreszcie po długiej przerwie odezwał się pełnym
zawodu głosem: „Powiedzcie mi, Geza, przyjrzeliście się
kiedyś dokładnie temu obrazowi?", na co ten ukrywając
zmieszanie pod żołnierską szczerością, odparł: „Meldu­
ję, panie pułkowniku, że nie!" „No to się przyjrzyjcie -

354
ciągnął smutny głos - tym wojskom tam na górze,
w prawym rogu. Artyleria, kawaleria, piechota. To nie
jest - wrzasnął nagle - gonitwa za jakimiś rozwydrzony­
mi chuliganami, to jest sztuka wojenna!" „Tak jest, pa­
nie pułkowniku". „Niech pan spojrzy na tych huzarów,
tu pośrodku, widzi pan? Pułk dragonów okrąża ich
z obu stron. Niech pan się przyjrzy temu generałowi na
wzgórzu i żołnierzom na polu bitwy, a zrozumie pan,
jaka jest różnica p omiędzy tym gnojem a prawdziwą
wojną!" „Tak jest, panie pułkowniku. Zaraz kończę
przesłuchanie". „Nie bierzcie tego do siebie, poruczni­
ku. Ale już nie mogę ich słuchać. Ilu jeszcze jest?" „Będę
się spieszył, panie pułkowniku!" „Pospieszcie się, Geza
- odprawił ze smutkiem podwładnego wysoki rangą ofi­
cer - pospieszcie się!" Eszter widział tylko rękę puł­
kownika, ale bez trudu domyślił się, co tamten robił
w kojącym półmroku sali, pocieszał się, obrazem przed­
stawiającym historyczną scenę, podczas gdy jako przeło­
żony musiał uczestniczyć we wszystkich przesłucha­
niach; jest zniecierpliwiony, stwierdził Eszter, czuje,
jakie to niesprawiedliwe, Że los tu go rzucił, więc najle­
piej będzie, pomyślał Eszter, gdy swoją prośbę przedsta­
wi możliwie najkrócej, zawrze w dwóch, najwyżej trzech
zgrabnych zdaniach i sprawa będzie wygrana. I nie on
był winien, Że w końcu nic z tego nie wyszło i Że żadne
starania nie okazały się wystarczające, by zyskać przy­
chylność władz, na skinienie porucznika trzej mężczyź­
ni wyszli na środek sali i zaczęli mówić, niwecząc tym
wszystkie plany Esztera. Już na ich pierwsze słowa, Że
„chcieliby wyjaśnić", twarz porucznika przebiegł skurcz,

355
a kiedy porucznik powiódł niespokojnym wzrokiem po
fotelu przewodniczącego, dodali, że wyrażają zdecydo­
wany sprzeciw, by ktoś tak uwłaczał „miastu pogrążone­
mu w żałobie", a zwłaszcza temu, któremu to wszystko
należy zawdzięczać. To wszystko brednie, powiedzieli,
cyrk i jego hołota to jedno i to samo, i że jeszcze świat
nie zszedł aż tak na psy, by komuś udało się tę podłą
kompanię i jej bandytów („Nie ma tu co wyjaśniać!" -
wrzasnął pan Madai) oczyścić z zarzutów, to wszystko
daremne i nikczemne wysiłki wmawiać ludziom, Że ci
„od wieloryba są niewinni", ich pokrytych siwizną głów
nie uda się omamić, są doświadczonymi ludźmi i nie
z takiej ulepiono ich gliny, żeby „nie przejrzeli tego gru­
bymi nićmi szytego oszustwa. To kłamstwo, nie przejęli
się rozkazem porucznika, który chciał ich zmusić, by
ograniczyli się do faktów, to kłamstwo, powtarzali,
przekrzykując się nawzajem, twierdzić, że do tej kata­
strofy doprowadziło kilku awanturników, przecież to
jasne jak słońce, kto, w imię Sądu Ostatecznego, dopuś­
cił się tego piekielnego ataku. A największą głupotą jest,
tu stali się jeszcze bardziej tajemniczy, tak przedstawiać
fakty, Że „piekielna magia" nie odegrała tu żadnej roli,
i nikt nawet nie zauważył, że pan prezesowskiego fotela
na słowo magia wyskoczył z ukrycia i groźnie ruszył
w ich stronę, w końcu, dodali, wszyscy wiedzą, Że to nie
„dwudziestu czy trzydziestu awanturników", ale cały
szatański oddział ruszył na bezbronne miasto i od mie­
sięcy wiele znaków mówiło, Że coś takiego wkrótce na­
stąpi. Wspomnieli jeszcze o „chwiejących się wieżach
ciśnień, zaczynających nagle chodzić kościelnych zega-

356
rach i drzewach z korzeniami powyryw-anych z ziemi",
ale już nie zdążyli powiedzieć, Że „są gotowi stanąć do
walki z zastępami szatana" i „zaproponować wsparcie
sił porządkowych", bo dowódca tychże sił podszedł do
nich i wyraźnie, tak by zrozumiał go nawet pan Madai,
wrzasnął: „No, dość już tego, przeklęte barany! Co wy
sobie wyobrażacie? - Stanął nad cofającym się z przera­
żenia Nadabanem. - Jak długo jeszcze mam tolerować tę
bandę? Kim wy jesteście, żeby mi tak grać na nerwach?
Od samego rana nie słyszę nic innego, tylko wasze głu­
pawe idiotyzmy, i jeszcze się wam wydaje, Że ujdzie to
wam bezkarnie?! Ze mną, który przedwczoraj w Telekge­
rendas pozamykał w domu wariatów wszystkich zasra­
nych idiotów?! Co, myślicie, że dla was zrobię wyjątek?!
Odpuśćcie sobie, bo zaraz zamknę tę całą zawszoną
budę, to przeklęte siedlisko gnoju, w którym każdy du­
reń pyskuje, jak gdyby tu był środek świata, a on sam
był . królem, do jasnej cholery! Katastrofa! Jasne! Sąd
Ostateczny! Gówno! To wy jesteście katastrofą i Sądem
Ostatecznym! bo wy wszyscy bujacie w obłokach, ma­
rzyciele, niech was szlag trafi! Założę się - potrząsnął
Nadabanem za ramię - Że nawet nie wiesz, o czym
mówię!!! Bo wy nie m ó w i c i e, tylko s z e p c z e c i e
i w r z e s z c z y c i e, wy nie c h o d z i c i e ulicami, tylko
g o r ą c z k o w o b i e g a c i e, nie w c h o d z i c i e, tylko
p r z e k r a c z a c i e p r ó g , nie m a r z n i e c i e albo n i e
j e s t w a m g o r ą c o, tylko t r z ę s i e c i e s i ę z z i m -
n a albo s p ł y w a c i e p o t e m! Od kilku godzin nie
słyszałem tu jednego normalnego słowa, bo wy potrafi­
cie tylko miauczeć i srać ze strachu przed Sądem Osta-

357
tecznym, ale jak jakiś chuligan wybije okno, bo wam
wszystkim brakuje piątej klepki, albo jak wsadzą wam
nos w gówno, to patrzycie, węszycie i mówicie: Magia!
Magia to będzie, jak was, degeneraci, ktoś wreszcie prze­
budzi i powie, że nie mieszkacie na Księżycu, ale na
Węgrzech, i Że na górze jest północ, na dole południe,
Że pierwszym dniem tygodnia jest poniedziałek, a pierw­
szym miesiącem roku styczeń! Nie macie o niczym po­
jęcia, nie umiecie nawet odróżnić moździerza od trzech
ustawionych w piramidę wiatrówek, ale ciągle gadacie
o jakimś nadchodzącym kataklizmie czy innych pierdo­
łach, a ja muszę się włóczyć od Csongradu po Veszto
i z dwusetką wyszkolonych żołnierzy bronić takich jak
wy przed jakimiś chuliganami!!! Popatrzcie no tu -
wrzasnął na Volenta i pochylił się nad twarzą swojej
ofiary - jaki mamy teraz rok? Kto jest premierem, no?
Czy Dunaj jest Żeglowny? No widzicie - odwrócił się do
porucznika - on nie ma o niczym pojęcia! I oni wszyscy
są tacy, całe to zawszone miasteczko, pełno ich tu,
w tym parszywym kraju! Geza - w jego słowach za­
brzmiała gorycz - odstawcie ten cyrkowy wagon na sta­
cję, przekażcie sprawę sądowi wojskowemu i wygońcie
stąd te łazęgi, bo ja już chcę... z tym skończyć! Trzech
mężczyzn stało przed dowódcą niczym rażeni piekiel­
nym gromem, nie mogli złapać powietrza ani wydobyć
z siebie głosu, a kiedy pułkownik się odwrócił, nie byli
w stanie ruszyć się z miejsca; nietrudno było się domy­
ślić, że bez pomocy z zewnątrz żaden z nich nie zrozu­
mie istoty sytuacji, porucznik stanowczym gestem wska­
zał więc na drzwi, wtedy wszystko nagle stało się jasne,

358
mężczyźni wyskoczyli z sali w tempie, które mówiło, że
nie potrzebują już więcej pomocy i w drodze do domu
poradzą sobie sami. Tymczasem Eszter, którego nadzie­
ję na pomyślne rozstrzygnięcie nadwątlił nieoczekiwany
wybuch pułkownika, nie wiedział, co robić, siedzieć czy
wstać, iść czy zostać na miejscu. Nadal interesowało go
tylko jedno: chciał jak najszybciej przedstawić wyjaśnie­
nia dotyczące Valuski, ale po tym wszystkim nawet krót­
kie, zręczne zdania nie gwarantowały niczego dobrego,
więc siedział, jak gdyby miał za chwilę wstać, i patrzył,
jak tęgi, czerwony na twarzy, skubiący wąsy oficer,
a krok za nim umęczony porucznik, wzburzeni wracają
do czekającej w kącie Eszterowej. Na jego potężnym cie­
le mundur leżał bez zarzutu, nie było widać ani jednego
zagniecenia, i taki właśnie był cały pułkownik, wypraso­
wany ze wszystkich stron; stanowczy, wyprostowany,
grubiański, ale szczery, a wszystko to służyło jednemu,
stworzeniu idealnego obrazu, jakiemu w wyobrażeniu
pułkownika winien odpowiadać wojskowy, a Że on właś­
nie stanowi ideał i jest zadowolony z efektu, o tym naj­
lepiej świadczył jego głos, schrypnięty, stworzony do
wydawania rozkazów głos, którym teraz na przykład
odezwał się do Eszterowej: „Niech mi pani zdradzi, jak
taka mądra kobieta jak pani wytrzymała tutaj tyle lat?"
N ie oczekiwał odzewu, ale widać było, że Eszterowa,
wpatrująca się w zamyśleniu w sufit, coś chce powie­
dzieć, czego jednak nie powiedziała, bo pułkownik
nagle, niby niechcący, zauważył, że koło przeciwległej
ściany, to przecież skandal, został jeszcze jeden świadek,
i z wściekłością na twarzy wrzasnął do porucznika:

359
„Powiedziałem, żebyście wszystkich stąd usunęli!!!"
„Chciałbym złożyć doniesienie w sprawie Janosa Valu­
ski - Eszter stanął przed nim bezradnie, ale widząc, Że
pułkownik obraca się tyłem i splata ręce na piersiach,
ograniczył wywód do jednego zdania i powiedział tylko:
- On jest całkowicie niewinny!" „Co my o nim wiemy?
- zapytał zniecierpliwiony oficer. - Brał udział?" „We-
dług zgodnych zeznań świadków: tak - odrzekł porucz­
nik. - W dodatku uciekł". „To pod sąd wojskowy!" -
rzucił pułkownik, ale zanim uznał sprawę za skończoną
i wrócił do towarzyskiej rozmowy, stanowczo wtrąciła
się Eszterowa. „Proszę pozwolić, panie pułkowniku, na
małą uwagę!" „Wie szanowna pani doskonale - pułkow­
nik pochylił głowę - że pani jest jedyną osobą, której
głosu chętnie słucham. No, oczywiście poza moim włas­
nym!" - dodał, uśmiechając się z zadowoleniem i grom­
kim śmiechem dołączając się do powszechnego wybu­
chu radości, którym obecni pragnęli wyrazić podziw, Że
niewątpliwy pan sytuacji potrafi wprawić ich w zdumie­
nie nie tylko niezłomną postawą, ale również dowcipem.
„Osoba, o której mowa - rzekła Eszterowa, gdy ludzie
się uspokoili - jest trochę nieobliczalna". „Co szanowna
pani przez to rozumie?" „Że to umysłowo chory".
„W takim razie - odpowiedział pułkownik - każę go
zamknąć w domu wariatów. Przynajmniej kogoś wresz­
cie zamknę„. - Uśmiech malujący się pod wąsem dał do
zrozumienia, że pułkownik szykuje kolejny dowcip. -
Skoro nie udało mi się zamknąć całego miasteczka... "
Teraz już wszyscy wybuchli radosnym śmiechem, Eszter
zaś, patrząc na nich, a zwłaszcza na kobietę, która zda-

360
wała się nie dostrzegać nawet męża stojącego obok, zro­
zumiał, Że wszystko się rozstrzygnęło, a on nie ma tu
czego szukać i nawet jest bez sensu próba nakłonienia
wesołego towarzystwa, by w tej sprawie wydano łagod­
niejszy wyrok, lepiej zrobi, jeśli nic nie mówiąc, pójdzie
do domu. „Valuska żyje i nic więcej się nie liczy... " - po­
myślał i bez słowa opuścił salę, przed drzwiami prze­
szedł pomiędzy miejscowymi i żołnierzami, ruszył
w dół po schodach, słysząc jeszcze cichnące, tępe echo
śmiechu, zagłuszających się nawzajem pułkownika
i Eszterowej, przeszedł dudniącym korytarzem przez
parter Ratusza, a kiedy wyszedł na ulicę i odruchowo,
zdając się na ślepy instynkt, skręcił w prawo, w stronę
ulicy Arpada, tak bardzo pogrążył się w myślach, że
przeszedł ze spuszczoną głową, nie usłyszawszy nawet,
Że dwaj stojący w bramie mieszkańcy, gdy już opanowa­
li zdziwienie, iż tą dumną, wybitną postać widzą w ta­
kim godnym pożałowania stanie, pozdrowili go słowa­
mi: „Dzień dobry, panie dyrektorze... "
Nic się nie liczy,
myślał Eszter, a Że w sali się przegrzał w ciepłym płasz­
czu, już w połowie ulicy Arpada zaczął trząść się z zim-
na,
nie liczy się,
powtarzał, aż stanął przed domem przy alei Wenckhei­
ma, dokąd szczęśliwie doprowadził go ślepy instynkt.
Otworzył i zamknął za sobą bramę, wyciągnął z kieszeni
klucz, ale kiedy nacisnął klamkę, okazało się, Że stara
Harrerowa, kiedy o świcie wybiegł z domu, w obawie,
żeby, gdy wróci, nie musiał czekać na ulicy, zostawiła

361
drzwi otwarte; schował klucz, wszedł do przedpokoju,
przeszedł wzdłuż regałów pełnych książek, by się roz­
grzać, ciągle nie zdejmował płaszcza, i usiadł na łóżku
w salonie. Po chwili wstał, wrócił na korytarz, postał
chwilę przed jedną z półek i przechylając głowę na boki,
przypatrywał się tytułom, wreszcie poszedł do kuchni
i przesunął stojącą na brzegu szklankę, by nie zrzucić jej
nieostrożnym ruchem. Pomyślał, Że już nie potrzebuje
płaszcza, zdjął go, wziął szczotkę do ubrań, dokładnie
oczyścił płaszcz z kłaczków, kiedy skończył, wrócił do
salonu, otworzył szafę, wyjął wieszak i powiesił płaszcz
na swoim miejscu. Spojrzał na piec, ogień jeszcze się
Żarzył, dorzucił kilka polan, a nuż się rozpalą; nie czuł
głodu, nie poszedł do kuchni, by przygotowa·ć obiad,
zje później coś zimnego, pomyślał, to wystarczy. Chciał
sprawdzić, która jest godzina, ale ponieważ wieczorem
nie nakręcił zegarka, ten wskazywał ciągle ósmą pięt­
naście, więc jak już nieraz mu się zdarzało, próbował
zerknąć na zegar na wieży kościoła ewangelickiego, ale
deski nie pozwalały przecież otworzyć okna. Przyniósł
siekierę, odbił deski, otworzył szeroko okno i wychylił
się na zewnątrz; spoglądając to na zegar na wieży, to
na własny zegarek, ustawił wskazówki i nakręcił. Wtedy
zabłądził wzrokiem na steinwaya, pomyślał, Że nic nie
zrelaksuje go lepiej niż „coś Johanna Sebastiana" zagra­
ne nie tak, jak grał ostatnimi czasy, ale tak, „jak chciał
Johann Sebastian w swoich czasach". Fortepian był
jeszcze rozstrojony, należało doprowadzić do porządku
„całą harmonię Werckmeistra"; Eszter podniósł wieko,
poszukał klucza do strojenia, z dołu szafy wyjął metro-

362
nom, rozkręcił stojak na nuty (by dostać się do klu­
.
czy) i z metronomem na kolanach usiadł przy fortepia­
nie. Z zaskoczeniem stwierdził, Że w ten sposób p r z e ­
s t r o i ć fortepian jest o wiele łatwiej niż nastroić go
według Arystoksenosa, ale i tak stracił ze trzy godziny,
nim wszystkie dźwięki znalazły się na swoim miejscu.
Tak zagłębił się w pracy, Że niemal nie usłyszał, iż na ko­
rytarzu nagle wybuchł jakiś potworny hałas, coś ciągnię­
to po kamiennej posadzce, trzaskały drzwi, a nawet jak
gdyby doszedł go głos Eszterowej, wołającej: „To tutaj!
A to połóżcie w końcu korytarza, później zabiorę!" Esz­
tera nic już to nie obchodziło, mogli sobie wrzeszczeć
i trzaskać drzwiami „do woli", szybką gamą jeszcze raz
radośnie sprawdził czysto brzmiący instrument, otwo­
rzył nuty na właściwej stronie i uderzył pierwszy akord
preludium Es-dur.
SERMO SUPER SEPULCHRUM

Wyprowadzenie
Naj lepsze były wiśnie w rumie. Smakowały jej rów­
nież pozostałe przetwory, ale teraz, kiedy po dwóch ty­
godniach wytężonej pracy organizacyjnej nadszedł
dzień, w którym przed ważnym popołudniowym wyda­
rzeniem starczyło jej czasu na załatwienie drobniejszych
spraw, by w myśl zasady „społecznej korzyści" podzielić
się z Harrerem przywiezionymi z mieszkania Pflaumo­
wej do piwnicy Ratusza tak zwanymi „psującymi się za­
sobami" ze spuścizny po Pflaumowej i podjąć decyzję,
który z przyniesionych, wraz z szynkami i słoniną, scho­
wanymi na razie w biurowej szafie, kompotów ma sobie
wybrać na śniadanie, jej wybór bez wahania padł na wiś­
nie, nie dlatego, żeby brzoskwinie czy gruszki były gor­
sze, lecz dlatego, Że gdy tylko spróbowała tego wyrafino­
wanego wytworu „zmarłej w smutnych okolicznościach
Pflaumowej", wraz z lekką goryczką owoców moczo­
nych w rumie - przypominającą jej o ginących w mro­
kach przeszłości wieczornych odwiedzinach - poczuła
w ustach smak zwycięstwa i tryumfu, który dotychczas
wprawdzie sobie uświadamiała, ale dopiero teraz mogła
zacząć się nim cieszyć, ma przed sobą, rozsiadła się wy­
godnie za wielkim biurkiem, całe przedpołudnie i nic

367
do roboty, jedynie - pochyliła się nad słoikiem, by nie
rozlać płynu - małą łyżeczką wyciągać i podjadać wi­
sienki i spokojnie rozkoszując się zyskaną władzą, przy­
pominać sobie drogę, która ją do tej władzy doprowa­
dziła. Uważała, Że bez żadnej przesady może nazwać to,
co się wydarzyło w ciągu ostatnich dwóch tygodni,
„prawdziwym przejęciem władzy", które godną jej oso­
bę wyniosło z sublokatorskiego pokoju przy ulicy Hon­
ved i wprawdzie rozwojowego, ale niewiele znaczącego
stanowiska w Radzie Kobiet prosto na fotel sekretarza
w Ratuszu, choć bez przesady, przegryzła kolejną wiśnię
i wypluła pestkę do kosza na śmieci, ta zaszczytna funk­
cja nie jest naprawdę niczym innym niż „oczywistą kon­
sekwencją uznania proroczej wyższości osoby", która
z nieznoszącą sprzeciwu siłą osiągnęła, by powierzono
miasto osobie, która jest tego godna, by mogła zrobić
z nim to, co (niemal powiedziała: chce) ... no, co w obec­
nym i przyszłym interesie miasta, ona, Eszterowa, dwa
tygodnie wcześniej skandalicznie zepchnięta na bok,
dziś zaś całkowicie panująca nad sytuacją („ .. .i przy tym
- dodała z uśmiechem - wygrywająca wszystko ... "), uzna
za słuszne. Oczywiście nie ma o tym mowy, „gołąbki
same nie wpadają do gąbki", żeby do tego dojść, musiała
zapłacić swoją cenę, wszystko postawiła na jedną kartę,
choć wcale by się nie sprzeciwiała, by jej karierę przy­
równać do drogi, jaką pokonuje kometa, kiedy się bo­
wiem dobrze zastanowiła, oszałamiającej szybkości,
z jaką osiągnęła sukces, nie można było porównać z ni­
czym, potrzebowała zaledwie czternastu dni, by całe
miasto „legło u jej stóp", czternastu dni, a właściwie jed-

368
nej jedynej nocy, czy nawet tylko kilku godzin, w któ­
rych rozstrzygnęło się, „kto jest kim i gdzie znajduje się
prawdziwa siła". Kilka godzin, rozmyślała Eszterowa,
tyle potrzebowała, żeby tego decydującego wieczora czy,
ściśle, wczesnego popołudnia coś jej podszepnęło, Że nie
można powstrzymać nadchodzących wydarzeń, ale trze­
ba pozwolić, by b i e g ł y s w o i m t o r e m, niemal
całą sobą czuła, co szykuje dla niej na Rynku tych „trzy­
stu mrocznych bandytów'', musiała brać pod uwagę, Że
wcale nie muszą być „podszyci strachem i jak przyjdzie
co do czego, rzucić się do ucieczki". I rzeczywiście, roz­
parła się na krześle, niczego się nie przestraszyli, ona zaś
od chwili, gdy zdecydowała się działać, ani na chwilę nie
straciła głowy, brała pod uwagę wszystkie możliwości,
„wkraczała dokładnie wtedy, kiedy trzeba", a „sytuacja"
rozwijała się w oczekiwanym kierunku, aż czasami,
zwłaszcza w drugiej połowie nocy, zaczęło się jej wyda­
wać, że to ona wszystkim kieruje, a nie tylko wykorzy­
stuje sprzyjający rozwój wydarzeń. Jej, pochyliła się do
przodu i sięgnęła po kolejną wiśnię, choć znała własną
wartość, nie można było posądzić o dumę czy zwykłą
butę, ale „niech wolno jej będzie", przynajmniej teraz,
gdy w samotności podjada sobie wisienki, „uznać za ge­
nialny nie tylko sam pomysł zorganizowania wydarzeń,
ale także dopracowanie wszystkich szczegółów", bez
których nawet najgenialniejsza myśl zakończyłaby się
„sromotną porażką". Nie, przyznaje, nie wymagało po­
nadprzeciętnej inteligencji, by tego przeklętego przed­
południa owinąć sobie wokół palca tych kilku członków
stworzonej przez nią na ulicy Honved komisji kryzyso-

369
wej, a zwłaszcza drżącego ze strachu przewodniczącego,
podobnie jak nie wymagałoby od niej szczególnego wy­
siłku, by niebezpiecznie trzeźwiejącego i z nastaniem
nocy „ruszającego po wsparcie kapitana" - tak, by nikt
ich nie zobaczył, jak gdyby odprowadzała go tylko ka­
wałek - przeszmuglować do swojej gospodyni, gdzie tej,
za pomocą obrzydliwego wina, udało się tego „skom­
promitowanego pijaka" przetrzymać do rana w obję­
ciach słodkiego snu, ani też nie było trudno, wykrzywiła
wargi Eszterowa, zrobić z Harrera ślepo posłusznego
sługę czy zmusić do milczenia i szybko się pozbyć
„głupkowatego Valuski", który domyśliwszy się czegoś,
mógłby swoim „ptasim móżdżkiem" popsuć to, co było
już na najlepszej drodze - nie, to wszystko, wodzenie za
nos szanownych panów, naprawdę nie wymagało szcze­
gólnej inteligencji, natomiast za-pla-no-wać wydarzenia,
postukała łyżeczką w blat biurka, tak!, wreszcie to
wszystko zorganizować, naoliwić wszystkie tryby, „za­
improwizować, zredagować i zrealizować!", żeby w jed­
nej świętej chwili zmieść wszelkie przeszkody, jakie mo­
gli napotkać jej „sprzymierzeńcy", a jednocześnie
u m o c n i ć własną sławę, która pozwoli jej stać się oczy­
wistym przywódcą oporu, no, tego, nawet „używając
bardzo umiarkowanych wyrażeń", nie można uznać za
nic innego niż za wielkie dokonanie, odgarnęła kosmyk
z czoła, i to w dodatku „niecodzienne". No, dobrze,
machnęła ręką na własne słowa, jej nie trzeba tłumaczyć,
Że cała ta drobiazgowa praca nie byłaby wiele warta, gdy­
by pomyliła się co do istoty rzeczy, od której „zależała
przyszłość stanowiąca cel", bo to przecież jasne jak

370
słońce: niezależnie od zharmonizowania pory oraz do­
pracowania szczegółów sukces zależał od zaplanowania
wszystkiego w czasie, mianowicie od określenia, znale­
zienia, wy-zna-cze-nia właściwej chwili, w której Harrer
„w imieniu kapitana" wypłoszy dwóch milicjantów sie­
dzących w dżipie, by ruszyli po wsparcie do miasta, i to
natychmiast... Gdyby „oddziały wyzwoleńcze" nadje­
chały zbyt szybko, wydarzenia ograniczyłyby się do
„zwykłych chuligańskich wybryków", kilka okien, dwie
wystawy i na drugi dzień wszystko byłoby po staremu,
gdyby zaś awanturę stłumiono zbyt późno, jej rozmiary
z łatwością mogłyby ją zniszczyć i wtedy na nic nie zda­
łyby się plany, szczegóły i organizacja; tak, Eszterowa
przypomniała sobie „elektryzującą atmosferę bohater­
skich godzin", należało odnaleźć właściwy moment,
i jej, rozejrzała się po gabinecie z tryumfalnym uśmie­
chem, dzięki zawsze świeżym informacjom Harrera, peł­
niącego misję posłańca, udało się taki moment odna­
leźć, by potem, kiedy otrzymała wiadomość o wkroczeniu
wojska, ale jeszcze nim dwaj milicjanci pojawili się
z informacją, „by bohater miasteczka pofatygował się do
Ratusza", wypuścić z pokoju „tęskniącego za domem,
bladego jak ściana przewodniczącego" i przygotować
swoją przemowę. Tak, patrząc z perspektywy czasu, naj­
piękniejsze w tym wszystkim było to, Że kiedy stanęła
przed pułkownikiem, nie musiała nic a nic upiększać
faktów, powiedziała prawdę, i jeśli o to idzie, inaczej
postąpić nie mogła, bo już w pierwszej chwili, gdy się
spotkali, „mocno bijące serce" podszepnęło jej, Że do­
wódca jednostki „wyzwoli" nie tylko miasto, ale także

371
i ją. Dotąd wszystko szło jak po maśle, w pierwszych
słowach Eszterowa broniła się przed pochwałami (mó­
wiąc, żeby nie nazywali jej bohaterką, gdyż ona zrobiła
tylko to, czego w takich okolicznościach, bo przecież
nieudolność, bezsilność i tchórzostwo przynoszą wstyd,
można spodziewać się po słabej kobiecie), nie musiała
nic więcej niż po kolei, krótkimi, zwięzłymi zdaniami
opowiedzieć „prawdę", Że mianowicie miało tu miejsce
„niedopatrzenie władzy'', nic więcej, Że „milicja nie sta­
nęła na wysokości zadania", w przeciwnym bowiem wy­
padku naprawdę nie mogłoby się zdarzyć, by tłum pod­
burzony przez kilku pijanych chuliganów wszczął taką
awanturę. Nie twierdzi, dodała, że to szaleństwo nie jest
objawem stanu, w jakim pogrążone jest miasto, gdyż
przyczyną takiego chuligaństwa jest „ogólny upadek".
Pan pułkownik, i tego „pod każdym względem cudow­
nego poranka" Eszterowa wskazała na drzwi sali obrad,
będzie zdziwiony, gdy posłucha tych wymagających
nadludzkiej cierpliwości zeznań zebranych na koryta­
rzu świadków, zobaczy, z jaką żałosną zbieraniną tchó­
rzy miał do czynienia ten, kto w duchu szlachetnych
zasad „porządku i celowości" próbował sprowadzić n a
z i e m i ę, Eszterowa aż się zatrzęsła, wypowiadając te
słowa, „mieszkańców tkwiących w galarecie marzeń".
Nauczyć ich szacunku dla siły, czynu, nauczyć ich rea­
lizmu, nakazującego usunąć stąd wszystkich oszustów
i blagierów, ludzi niepotrafiących działać, tchórzliwie
chowających się przed „prawdziwymi codziennymi na­
kazami życia", nieprzyjmujących do wiadomości rzeczy­
wistych praw, zgodnie z którymi życie to walka, są

372
w niej zwycięzcy i zwyciężeni, tchórze opatuleni obło­
kiem kłamstw i marzeń o bezpieczeństwie, tłamszący
„każdy świeży powiew" swoimi miękkimi poduchami.
Zamiast mięśni tłuszcz i zwały cielska, zamiast wyspor­
towanych ciał obwisła, zwiędła skóra, zamiast czystych
spojrzeń zez małostkowego egoizmu, zamiast poczucia
rzeczywistości słodka fatamorgana! Nie chcę popadać
w przesadę, ale duszna atmosfera, wybuchła Eszterowa
z goryczą, to najlepsze określenie, w której trzeba tu
było żyć, oczywiście, wie, Że jak to się mówi: ryba psuje
się od głowy, a do czego doprowadził miasto brak spraw­
nego kierownictwa, komisja miała okazję przekonać się
na ulicach i z całą pewnością wyciągnie z tego właściwe
konsekwencje. W tym momencie, przypomniała sobie
teraz z wypiekami na twarzy, prawie nie panowała nad
sobą, była pod coraz większym wrażeniem pułkownika,
który - nim „bohaterka wydarzeń" pogubiła się w swo­
ich słowach - krótkim ukłonem podziękował za sprawo­
zdanie i „spoglądając wieloznacznie", poprosił, by wzię­
ła udział w przesłuchaniach, zrobiłam na nim wrażenie,
Eszterową aż oblał Żar, ukłon jeszcze bardziej ją rozbro­
ił, bo „serce" tym razem już nie słabymi uderzeniami,
ale waląc mocno, mówiło jej, Że jeśli nawet przez pięć­
dziesiąt lat nikt nie potrafił „jej poruszyć", teraz komuś,
tak!, to się udało, komuś, kto od razu ją oczarował,
z kim już od pierwszych chwil nawiązała „niemy dia­
log", ktoś, kto mógł urzeczywistnić (a raczej: urzeczy­
wistnił, poprawiła się zaczerwieniona) coś, o czym do­
tąd nie śmiała nawet pomyśleć! Że naprawdę istnieje
„takie uczucie" i że to nie głupstwa z romansów, „od

373
pietwszego wejrzenia", „na zawsze", „na ślepo", Że coś
takiego istnieje, że stoi jak rażona piorunem i zadręcza
się, czy ten drugi czuje to samo! Bo ona, od chwili,
w której rozpoczęły się przesłuchania, całymi godzina­
mi „tylko stała" w sali, i jeśli nawet uważnie śledziła
coraz bardziej pomyślne dla niej przesłuchania, jej gło­
wę „w zasadzie" zaprzątał stojący gdzieś z tyłu dowódca.
Jak wygląda? Jakiej jest postury? Jak się prezentuje? Tego
właściwie nie wiedziała, przynajmniej do chwili, w któ­
rej „ich los się rozstrzygnął", miotana wątpliwościami,
„Myśli o mnie!" i „Nie! Nawet mnie nie zauważył!'',
czekała, Że teraz! zaraz do niej podejdzie i da jakiś znak,
wyzna, co czuje! Płonęła ogniem, trawił ją Żar, raz była
na szczycie, raz spadała w przepaść, choć ktoś postron­
ny nie mógł się niczego domyślać, bo nawet wtedy, gdy
w sprawie Valuski, dzięki jej trzeźwości umysłu, bez
zbędnych ceregieli i skutecznie pozbyli się przybyłego
pechowo właśnie na salę, choć na szczęście niewyjawia­
jącego swego nazwiska Esztera, a porucznika z Harre­
rem odesłali, powierzywszy im najrozmaitsze misje,
i wreszcie zostali we dwoje, no, wtedy jeszcze była
w stanie panować przynajmniej nad wyrazem twarzy,
skoro już nie panowała nad własnymi uczuciami, ich
bowiem, w kącikach jej ust na moment pojawił się
uśmiech szczęścia, nikt i nic nie było już w stanie po­
skromić. Wyciągnęła wiśnię, wsunęła do ust, ale jej nie
rozgryzła, ssąc, myślała o piętnastu minutach, które na­
stąpiły potem, w pustej już sali: pułkownik przeprosił za
swój wybuch, na co ona odpowiedziała, że go rozumie,
Że prawdziwy mężczyzna na widok tylu nędznych tchó-

374
rzy nie potrafi nad sobą zapanować, i jak gdyby znie­
wolił ich ten wartki dialog, on zapewniał ją, jak bardzo
jej do twarzy w „tych maleńkich kolczykach", a ona
wdzięcznie mu zaprzeczała. Mówili o przyszłości mia­
sta, zgadzali się, Że „tu jest potrzebna silna ręka" i Że
jeszcze dziś w spokojniejszej chwili powinni przedysku­
tować konkretne zadania, powiedział pułkownik, pa­
trząc jej głęboko w oczy, na co ona - po chwili namysłu
- zgodziła się, pomyślała, Że zawsze podporządkowywa­
ła swoje prywatne życie sprawie publicznej, więc na ta­
kie spotkanie najbardziej odpowiednim miejscem bę­
dzie jej mieszkanie przy alei barona Beli Wenckhei­
ma 36, gdzie przy herbacie i ciasteczkach ... To wszystko
było im przeznaczone, potakując głową, skwitowała
Eszterowa i językiem roztarła wiśnię na podniebieniu,
wszystko, nic innego przecież nie tłumaczy wzajemnego
pociągu, jaki nagle się pojawił, wybuchu uczuć czy, jak
teraz może już spokojnie powiedzieć: tego, Że nagle się
odnaleźli, bo choć ich spotkanie było cudowne, dla Esz­
terowej najpiękniejsze było to, jak bardzo do siebie pa­
sują i jak prędko to odkryli, i Że - to się szybko okazało
- nie tylko dla niej, ale i dla niego już od pierwszej chwi­
li „wszystko" było jasne, i Że nie potrzebowali więcej niż
dziesięć czy piętnaście minut, by zabrzmiały jej w uszach
słowa pułkownika: „przerzucić mosty". Nie wahała się
ani nie zastanawiała, przygotowywała się na wieczór, po
drodze szybko załatwiła najpilniejsze sprawy, jakie poja­
wiły się w związku z panującym, choć prawdopodobnie
niemającym trwać długo „bezkrólewiem". Wygłosiła
w bramach kilka przemówień, uspokoiła skarżących się

375
ludzi, zapowiedziała, że „zaczyna się odnowa", wreszcie
- och, jak daleka była już wtedy od zabaw z kufrem - ka­
zała tragarzowi przenieść z domu przy ulicy Honved do
domu przy alei Wenckheima rzeczy, które spakował
Harrer, wskazała zobojętniałemu na wydarzenia Eszte­
rowi, niepróbującemu nawet się bronić, służbówkę obok
kuchni, wyrzuciła rozpadające się meble i wstawiła swo­
je (łóżko, stół i krzesło) oraz zajęła salon. Włożyła naj­
ładniejszą sukienkę, tę z czarnego aksamitu, z długim
suwakiem z tyłu, przygotowała wodę na herbatę, ułożyła
ciasteczka na aluminiowej tacce wyłożonej serwetką
i zaczesała włosy za ucho. Tyle i nic więcej, bo w osobie
pułkownika i niepotrafiącej powstrzymać swoich uczuć
Eszterowej spotkały się dwie czyste namiętności, niecie­
kawe niczego innego poza sobą, dwie dusze, które swój
związek do grobowej deski chcą wyrazić „bliskością
ciał". Musiała na to czekać pięćdziesiąt dwa lata, ale nie
czekała daremnie, bo tej cudownej nocy prawdziwy
mężczyzna nauczył ją, Że „ciało bez duszy jest niewiele
warte, bo to trwające do świtu niezapomniane starcie
oznaczało nie tylko zaspokojenie omdlewających zmy­
słów, lecz - nie wstydziła się wypowiedzieć o poranku
tego słowa - przebudzenie cl o m i ł o ś c i. Nigdy na­
wet nie pomyślała, Że zna aż tyle „forteli tej słodkiej
walki" ani Że w ogóle istnieje ta piękna kraina, a bicie
serca bywa tak upojne, spuściła oczy, czerwieniąc się,
i przyznaje: klucz, który otworzył nieznane dotąd zaka­
marki jej własnej osoby, znajdował się w rękach pułkow­
nika. Pułkownika, do którego wtedy „oczywiście mówiła
już Peter", na którego ramieniu osiem razy kładła gło-

376
wę, osiem razy - zamknęła kompot celofanem i gumką
- i z którym nie tylko planowała przyszłość miasta, ale
też zastanawiała się nad sytuacją w kraju. Co to za kraj,
zgodnie zadawali sobie pytanie, jak policzyła, siedem
razy, raz za razem, w którym przeznaczony do zupełnie
innych celów o d d z i a ł b o j o w y, dowodzony
przez posiadającego nieograniczoną władzę oficera,
wspomagany przez wojskowy sąd, musi wkroczyć, by
udzielić wsparcia miejscowym siłom porządkowym! Co
to za kraj, w którym żołnierzy traktuje się jak strażaków,
wysyła ich to tu, to tam, by gasili ogień wzniecony przez
rozszalałych chuliganów! „Wierz mi, moja droga Tiinde
- w głosie pułkownika znowu zabrzmiała gorycz - że ze
wstrętem patrzę na ten czołg, który widziałaś na Rynku!
Ciągnę go za sobą jak ten stary dureń swojego wielory­
ba, tylko pokazuję go wszystkim dla postrachu, a jak
sięgnę pamięcią, poza kilkoma ćwiczeniami ani razu
z niego nie strzelałem, a przecież chciałem być żołnie­
rzem, nie cyrkowcem i, rzecz jasna, chcę strzelać!" „No
to strzelaj, Peter!... - odpowiadała figlarnie za każdym
z siedmiu razów, bo poza tym, że zgadzali się ze sobą,
i poza nakazami co do przyszłości dla niej najpiękniej­
sza była teraźniejszość, niekończąca się słodycz miłosne­
go obcowania, wreszcie pożegnanie o świcie, przy dżipie
czekającym pod drzwiami, i wszystko mówiące słowa:
„Tiinde!", „Peter!", i niezapomniana odpowiedź, gdy za­
wołał z dżipa powoli znikającego w brzasku poranka:
„Odezwę się, jak tylko będę mógł!" Każdy, kto ją choć
tylko trochę zna - wstała zza biurka - wie, Że nigdy nie
brakowało jej sił, ale energia, z jaką po tej decydującej

377
nocy zabrała się do pracy, zaskoczyła nawet ją samą, bo
w ciągu czternastu dni nie tylko „zlikwidowała stare
i zamiast niego zbudowała nowe", ale dzięki „promie­
niowaniu" tej energii zyskała chwalebne uznanie i po­
moc mieszkańców; mieszkańców, którzy, jak wszystko
na to wskazuje, zrozumieli, że lepiej „płonąć w gorączce
działania niż siedzieć w kapciach wśród poduszek",
i którzy od momentu, kiedy zaskarbiła sobie ich zaufa­
nie - z rękoma splecionymi na plecach podeszła do
okna - już nie patrzyli na nią z góry, lecz spoglądali
z podziwem! W istocie, powiodła po ulicy wzrokiem,
tak się składa, że cokolwiek zrobi, natychmiast jej się
to udaje, wszystko jej sprzyja, a „to całe przejęcie wła­
dzy" było tylko dziecinną igraszką, i teraz zbiera owoce
swojej pracy. W pierwszym tygodniu najwięcej czasu
poświęciła na „przecięcie nici", obserwowała, czy losy
ważnych świadków i „w ogóle" konsekwencje oraz inter­
pretacja wydarzeń toczą się zgodnie z planem, z tym, co
zaplanowała sobie w pamiętnym sprawozdaniu, jakie
złożyła na sali, i ze zdziwieniem stwierdziła, Że wszystko
jest w idealnym porządku, a bieg wydarzeń i wyroki, ja­
kimi pokarało uczestników „niebo" i sędziowie, z za­
wstydzającą jednoznacznością potwierdzają wypowie­
dziane wtedy słowa. Cyrk zakończył swoją szlachetną
misję i nawet jeśli Księcia wraz z jego pomocnikiem
jeszcze nie udało się schwytać, Dyrektora (jak nazwał go
jej Peter, „durnego starucha") wydalono z kraju, wielo­
ryb znikł, ich przypadkowi sprzymierzeńcy zapełnili
więzienia, a władze, chcąc uciszyć zawieruchę spowodo­
waną wydarzeniami, zręcznie rozpuściły plotkę, jakoby

378
cyrk pracował na zlecenie obcego tajnego wywiadu. Ka­
pitana milicji, przed przeniesieniem do komitatu Vas,
dla podreperowania zdrowia wysłano na kurację odwy­
kową do sanatorium gdzieś na głuchej prowincji, dwóch
jego synów umieszczono w domu dziecka, a obowiązki
burmistrza, zachowując grzecznościowy tytuł, powie­
rzono nowo wybranemu sekretarzowi. Valuskę, który
tamtego „fatalnego poranka" nie uszedł daleko (bo jesz­
cze tego samego dnia wieczorem zapytał o drogę jakie­
goś milicjanta), skierowano na przymusowe „właściwie
dożywotnie" leczenie w zamkniętym oddziale miejsco­
wego szpitala psychiatrycznego, Harrera - do chwili sta­
łego zaszeregowania - zatrudniono w Ratuszu jako
urzędnika, a na dodatek miasteczko dostało wysoki kre­
dyt „na rozwój". A potem nadszedł drugi tydzień,
Eszterowa strzeliła splecionymi na plecach palcami,
i wreszcie naprawdę mogła ruszyć akcja czysTE PO­
DWÓRKO, PORZĄDNY DOM, już w pięć dni po „ban­
dyckim napadzie" pootwierano sklepy, na półkach „po­
jawiły się oznaki obfitości towaru", ludzie zaczęli robić
to, co do nich należy, i robią do dziś; nawet jeśli po
części przy pomocy starego aparatu, jednakże w nowym
duchu powstały nowe urzędy, rozpoczęła się nauka
w szkołach, poprawiła się jakość połączeń telefonicz­
nych i znowu jest benzyna, ożywił się - ciągle jeszcze
niewielki - ruch samochodowy, sprawnie, jak na istnie­
jące okoliczności, kursują pociągi, a wieczorem ulice są
oświetlone, w składach Tilzep czekają tony drewna i wę­
gla, słowem, wydaje się, Że transfuzja się powiodła, mia­
sto znowu oddycha, a to wszystko, rozprostowała się

379
i powoli pokręciła głową, stało się dzięki niej. Nie miała
jednak czasu zastanawiać się, co będzie dalej, bo puka­
nie do drzwi przerwało jej chwilę zadumy, wróciła do
biurka, schowała słoik, usiadła na krześle i odchrząku­
jąc, założyła nogę na nogę. Na jej gromkie zaproszenie
(„Proszę!") w progu zjawił się Harrer, zamknął za sobą
drzwi, zrobił krok w stronę biurka, ale zaraz się cofnął,
stanął, splatając dłonie na brzuchu i sępim wzrokiem
rozglądając się wokół, próbował ocenić, czy w czasie,
jaki minął od chwili, gdy zapukał, do chwili, gdy wszedł
do pokoju, wydarzyło się coś istotnego. Przychodzi
z wiadomością, odezwał się, „w sprawie", którą szanow­
na pani zleciła mu w poniedziałek, otóż znalazł człowie­
ka, który mógłby ewentualnie zacząć służyć w szeregach
nowej milicji, po pierwsze jest miejscowy, po drugie na­
daje się - zmrużył oczy Harrer - a dowiódł tego w „ów
dzień", do pogrzebu jest jeszcze dużo czasu, dlatego
przyprowadził go z gospody pod nazwą Nil, a ponieważ
obiecał, Że to, co powie, pozostanie między nimi, „gość"
zgodził się poddać próbie, dlatego on, Harrer, uważa, Że
można byłoby już teraz go przesłuchać. Można, warknę­
ła pani sekretarz, ale „nie tutaj", i po chwili zmieszała
Harrera z błotem, Że nie wykazał się należytą ostrożnoś­
cią, i zapytała, czego właściwie szukał w Nilu, skoro od
rana do wieczora powinien być tutaj i nie słuchając na­
wet jego tłumaczeń, wyjaśniła, żeby za pół godziny, ani
chwilę wcześniej i ani chwilę później, pojawił się wraz
„z tym gościem" w domu przy alei Wenckheima. Harrer
nie śmiał się odezwać, tylko pokiwał głową, Że rozumie,
a potem jeszcze raz, gdy krzyknęła: „A o dwunastej pięt-

380
naście przed moim mieszkaniem ma czekać służbowe
auto!"; Harrer wyszedł z pokoju, a Eszterowa ze strapio­
ną miną stwierdziła, Że niestety musi przywyknąć, „na
takim stanowisku człowiek nie ina ani minuty spoko­
ju". Choć jej doskonale spisująca się, bo krótko trzyma­
na („Żeby się nie rozpuścił...") prawa ręka położyła kres
niezmąconej ciszy przedpołudnia, Eszterowa nie musia­
ła jednak całkiem zrezygnować z „rozkoszowania się
zdobytą władzą", tak miło zapowiadającego dzień, kie­
dy bowiem w zwyczajnym skórzanym płaszczu wyszła
przed budynek Ratusza, zwróciły się do niej, wprawdzie
nie setki, ale „dziesiątki" ludzi, kiedy zaś doszła do ulicy
Arpada, natknęła się na „ścianę" mieszkańców, którzy
witali ją, pracowicie uwijając się przed domami. Praco­
wali dziadkowie i babcie, ojcowie rodzin i żony, mali
i wysocy, cherlawi i tędzy, kopali, wybierali i zwozili
wózkami śmieci przymarznięte na chodnikach i części
jezdni należącej do ich domów, i jak było widać, „robili
to z entuzjazmem". Kiedy podchodziła do którejś
z grup, kilofy, łopaty i taczki na chwilę się zatrzymywały,
słuchać było wesołe „Dzień dobry!" albo „Odpoczywa­
my?", „Odpoczywamy?", a potem, bo było tajemnicą
poliszynela, Że to ona jest przewodniczącą komisji oce­
niającej akcję, praca wrzała z jeszcze większym zapałem.
Niekiedy już z daleka słyszała: „O idzie nasza pani se­
kretarz!", i nawet nie wstydzi się przyznać, Że już w po­
łowie ulicy biło jej serce, szła pomiędzy nimi, nie zwal­
niając kroku, czasami pomachała ręką, ale kiedy zaczęła
się zbliżać do końca drogi, na której brzmiały coraz go­
rętsze słowa powitania, musiała - przecież na jej barkach

381
spoczywało tyle trosk i taka odpowiedzialność - złago­
dzić „znany wszystkim" ponury wyraz twarzy. Przez
ostatnie czternaście dni powtórzyła chyba ze sto razy, Że
na przeszłość trzeba spuścić zasłonę milczenia, bo „tyl­
ko wtedy będziemy mogli posunąć się naprzód", jeśli
będziemy myśleć o tym, „co ma być" i „co chcemy"; bez
przerwy „trąbiła" o tym do wszystkich; jeśli idzie o miłe
wyrazy zaufania, uznała, że może je przyjąć, spuśćmy
więc na przeszłość zasłonę milczenia, pomyślała, skręca­
jąc na rogu bulwaru, na to, „kim byliście dla mnie i kim
ja byłam dla was". Tłum bez przywódcy nic nie jest wart,
a przywódca bez zaufania jest jak sparaliżowany, i przy­
znała, że to „wcale nie tacy źli ludzie", fakt, że „ona też
nie jest byle jakim przywódcą". Poradzimy sobie, pomy­
ślała z zadowoleniem w okolicach ulicy Arpada, a póź­
niej, jak się wszystko dobrze ułoży, „smycz będzie moż­
na poluźnić, a pani sekretarz będzie mogła stać się
łagodniejsza", bo dla siebie niczego więcej już nie chce,
wreszcie, podłoga na korytarzu aż dudniła pod jej kro­
kami, ma wszystko, czego pragnęła... odzyskała to, co
kiedyś jej odebrano, i zdobyła to, co chciała, to, co dla
niej najważniejsze, władzę ma już w ręku, a „ukorono­
wanie" sukcesów - wzruszona weszła do salonu - Że tak
się wyrazi, dosłownie „przyszło samo". Bo myślami -
oczywiście obok pracy i, jak to zwykle bywa, wielu, od
dwóch tygodni, codziennych spraw, ciągle wracała do
niego, czekała dniem i nocą, a on niestety ciągle się nie
odzywał. Czasami budził ją głos dżipa, czasami, ostat­
nio coraz częściej, zwłaszcza tu, w salonie, nagle ... nie
wiedziała dlaczego ... nagle się odwracała, jak gdyby ktoś

382
stał za jej plecami, on, nie chce przez to powiedzieć, Że
się martwiła, ale „każda godzina bez niego była pusta"
i to chyba, „gdy serce kocha", jest całkiem zrozumiałe.
Czekała rano, w południe i wiecżorem, widząc oczyma
wyobraźni zawsze ten sam obraz: jego, jak dumnie stoi
bez ruchu w pędzącym czołgu, powoli podnosi do oczu
lornetkę i „patrzy w dal" ... Teraz też widziała tę pełną
bohaterstwa scenę, rozpływającą się niczym dym na
dźwięk kroków, „ktoś znowu łazi po korytarzu", ktoś,
na kogo ona „raz na zawsze spuściła zasłonę przeszło­
ści'', ktoś, kto od dziewięciu dni, odkąd przesądził się
los Valuski, każdego przedpołudnia dokładnie o jedena­
stej i każdego wieczora około ósmej otwierał i zamykał
drzwi. Tylko to mówiło jej, Że Eszter jeszcze żyje, hałas
spłuczki w WC, matowe dźwięki fortepianu przeniesio­
nego do służbówki oraz wiadomości o nim, które do
niej docierały, poza tym Esztera jak gdyby nie było,
a jego nora nie miała nic wspólnego z resztą domu.
Przez całe dwa tygodnie widziała go może dwa czy trzy
razy, no i oczywiście tego dnia, kiedy „na powrót zajęła
dom", ale ponieważ kontrola, której dla pewności doko­
nywała każdego popołudnia - i za każdym razem wi­
działa w służbówce porozrzucane nuty i dwa stosy ksią­
żek Jane Austin obok łóżka - dawała zawsze ten sam
rezultat, Że kiedy jest w domu, ciągle tylko czyta („Co za
nuda!") i gra na fortepianie („Ale romantyk!"), wczoraj­
szego dnia zaprzestała także tego. Eszter nie tylko jej nie
zagrażał, ale „absolutnie jej nie interesowało", czy
w ogóle żyje, a kiedy od czasu do czasu, tak jak właśnie
teraz, na moment się jej przypomniał, nie mogła nie

383
zadać sobie pytania, „To j e g o miałam pokonać?",
tego nieszczęsnego, głupiego, „sflaczałego wraka"?,
z którego fatalne przywiązanie do jakiegoś półgłówka
uczyniło własny cień? Bo właśnie tak wyglądał, ciągnęła
Eszterowa, kiedy lazł po korytarzu, nędzny cień własnej
osoby, żałosny staruch, wystraszony zajączek, „załzawio­
ny, roztrzęsiony dziad", który zamiast uciekać przed
Valuską i jego wspomnieniem choćby na koniec świata,
„zdurniał" od „ojcowskich" uczuć, naraz stracił skąd­
inąd zupełnie niezrozumiały szacunek, jakim go otacza­
no, i „stał się pośmiewiskiem .dla wszystkich". Od tam­
tego poranka, kiedy w sprawie Valuski podjęto ten
uspokajający wszystkich werdykt, każdego dnia po dwa­
kroć (o jedenastej, kiedy wychodził, i wieczorem koło
ósmej, gdy wracał), zamiast zniknąć ludziom z oczu,
wlókł się przez całe miasto, przez cały dzień siedział
w tym wariatkowie przy ubranym w pasiastą koszulę
Valusce, który nawet nie otwierał oczu, się nie odzywał
ani słowem, ludzie mówili, Że coś mu opowiadał, ale
najczęściej milczał, jak prawdziwy wariat! Nic nie wska­
zywało na to, by ten „żywy pomnik żałosnej porażki'',
Eszterowa aż westchnęła, słysząc w oddali hałas, kiedy
wreszcie zamykał za sobą bramę, pójdzie po rozum do
głowy, pewnie już zawsze będą siedzieć obok siebie i ku
radości wkraczającego w nową epokę pomieszczenia
będą się grzecznie trzymać za ręce; z pewnością tak właś­
nie będzie, Eszterowa wstała i przemeblowała salon do
„przesłuchania", ani trochę tym wszystkim nie zaniepo­
kojona, bo przecież kiedy już dotarła na „sam szczyt",
nie może jej zaszkodzić taka drobna rysa na przeszłości

384
- zresztą do czasu, gdy „w wolnej chwili" przeprowadzi
niezbędną w tej sytuacji procedurę rozwodową, jakoś
wytrzyma to powtarzane dwa razy na dzień „potrafiące
wpędzić do grobu" ciche skrobanie. Przysunęła do okna
stół i krzesło, by przesłuchiwany w tym nieomal pustym
pomieszczeniu „nie miał w niczym oparcia", i kiedy po
kilku minutach („Spóźniony!" - gniewnie zmarszczyła
brwi) Harrer wprowadził na środek pokoju „przyszłego
szeregowca", który choć z początku zgrywał się na od­
ważnego, właśnie tak, jak sobie zaplanowała, bardzo
szybko zmiękł. Jest silny jak byk, lustrowała go zza stołu
pani sekretarz, a gdy „wystawiony na środek", przestra­
szony pytaniami Harrera „bywalec cuchnącego lurą
Nilu" stracił rezon, pani sytuacji, „wtrąciwszy kilka słów
cstrzeżenia", przejęła głos, mówiąc, że „tu nikt nie ku­
puje kota w worku ani nie ma czasu bawić się z pijaka­
mi", i żeby to wszystko, co tutaj usłyszy, dobrze sobie
zapamiętał, bo nie zamierza niczego dwa razy powta­
rzać. I żeby było jasne, dodała lodowato, „zaraz się do­
wiemy, czy natychmiast zostanie postawiony przed sąd,
czy też udowodni, że jeszcze do czegoś się nadaje", to
drugie jednak tylko wówczas będzie możliwe, gdy do­
kładnie, nie pomijając najdrobniejszych szczegółów,
opowie wszystko, co wie o „tamtej" nocy. Właśnie to
zdecyduje o wszystkim, pani sekretarz podniosła wska­
zujący palec, precyzja oraz znajomość szczegółów, no
i oczywiście „wszelkie oznaki dobrej woli", czy chce i czy
stanie się pożytecznym członkiem społeczeństwa, czy
trafi przed sąd, a stamtąd prosto do celi, jak w podob­
nych przypadkach, by odsiedzieć dożywotni wyrok. Nie

385
chcę, przestraszony chłopak przestępował z nogi na
nogę, iść do żadnej celi, a Sęp, tu wskazał na Harrera,
obiecał mu, że jak „grzecznie opowie o wszystkich bru­
dach", sprawa zostanie zatuszowana. Nie po to tu przy­
szedł, żeby się poddać, ani nie najadł się szaleju, żeby
z własnej woli cokolwiek zeznawać, więc niech mu nie
grożą, opowie wszystko po kolei, bo wie, „co w trawie
piszczy", podrapał gojącą się rankę na brodzie, potrze­
bują milicjanta, a jemu już się znudził Nil, więc się zgła­
sza. Zobaczę, co da się zrobić, odezwała się Eszterowa
surowym tonem, ale najpierw chciałaby usłyszeć, czy nie
zrobił nic takiego, czego „prawnych konsekwencji
nie można uniknąć", więc niech sobie przypomni po
kolei wszystkie szczegóły, i wtedy okaże się, czy ona, se­
kretarz miasta, jest w stanie mu pomóc.

Tak jest (kandydat na milicjanta odchrząknął),


była wielka awantura, nie przeczę, czuć było w po­
wietrzu, Że coś się święci. Ale to nie my zaczęli­
śmy, przyłączyliśmy się, jak w Nilu zaczęli opo­
wiadać, Że w mieście jest rozró� a, wtedy poleciałem
do tamtych, do Gyomró i do Feriego Holgera, Że
dawaj, zbieramy się, nasze miejsce jest tam, gdzie
nie ma porządku. Bo nas, proszę pani.„ (proszę
szanownej pani, poprawił go Harrer) ... proszę sza­
nownej pani, nas tu nazywają bojówkarzami, mó­
wię szczerze, dlatego my we trzech, jak by tu po­
wiedzieć, no ... słowem, jak zrobi się .zbyt nudno,'
my robimy porządek, i boją się nas jak ognia,
niech tylko który podniesie łeb znad szprycera,

386
proszę szanownej pani, i już morda w kubeł. Ale
to małe piwo przy tym, co tam się działo, kiedy
przyszliśmy na ulicę Fo, i zaraz na początku bul­
waru mówię do Gyomr6, no, stary, dawaj, kurwa,
bo oni nie Żartują i w końcu nic dla nas nie zosta­
nie, no to zabraliśmy się do roboty, nie przeczę.
I wtedy się wydało, bo już chcieliśmy jednemu
z drugim przyłożyć, ale widzimy, Że tu całkiem
o co innego biega, Że oni zabierają się za miasto­
wych, no to mówię do Feriego Holgera, Że prze­
rwa na mleko, no to Holger zostawił dwóch gości,
których obrabiał, i przyszedł, Gyomr6 też, i zaczę­
liśmy się głowić, co robić. A tłum, kurwa, robił się
coraz większy, szli od Rynku, jak Ruscy, więc mó­
wię, kurde, to jakaś rewolucja, no to gazu. A na to
Gyomr6, Że jak rewolucja, to on słyszał, Że wtedy
rozdają biednym towar ze sklepów, no to patrzy­
my, gdzie jest jakiś sklep, tu blisko jest taki spo­
żywczy, mają mnóstwo cacy flaszeczek, popatrz­
my, czy już otwarty, to wtedy, mówi, do roboty„.
I rzeczywiście, był otwarty, ale tam, proszę sza­
nownej pani, to nie my zerwaliśmy kłódkę, skobel
był już w kawałkach, my tylko sobie weszliśmy,
żeby uratować choć jedną butelczynę, ale koledzy
przed nami już zrobili taką czystkę, Że nie znaleź­
liśmy ani jednej. Trochę się wkurzyliśmy, bo po­
myśleliśmy sobie, Że tak nie może być, Że skoro
przyszła ta wielka wolność, a my myśleliśmy, Że
przyszła, a my stoimy tu i suszymy, jak babcię
kocham (położył rękę na sercu), niczego przecież

387
nie chcieliśmy, tylko łyknąć sobie po razie i do
chałupy, bo ze mną to tak jest, Że jakaś mała chry­
ja to i owszem, przyłożyć jednemu czy drugiemu,
ale z tamtym nie mieliśmy nic wspólnego, ja lu­
bię, jak jest porządek, dlatego myślę, Że tak w ogó­
le mógłbym być milicjantem, a ty stul pysk, Sęp
(warknął do coś mruczącego Harrera), bo ty też
masz swoje za uszami ... słowem poszliśmy coś wy­
czaić, rozejrzeliśmy się po Otthon, wyczyszczone,
w barze przy moście na ulicy Fo też nic, no, my­
ślimy, tu już się nie obłowimy, trzeba spróbować
gdzieś dalej. No to podeszliśmy do tego, no, do
Gulyasa, ale wtedy Feriemu Holgerowi przypo­
mniało się, że tam na samym końcu, w lewo, na
końcu alei Papsor jest jakaś cukiernia, no i tam,
powiem prawdę, to my wyważyliśmy drzwi. Ni­
czego więcej nie zrobiliśmy, tylko wyciągnęliśmy
z magazynu na tyłach flaszki, takie zagraniczne
likiery, obejrzeliśmy nalepki, wyglądały nieźle.
Tak (przytaknął gorliwie, spoglądając na Esztero­
wą), już mówię, i cały kłopot wziął się z tego, Że
my niezwyczajni takich zagranicznych cudeniek,
więc tak się po tym dziwnie poczuliśmy, Że posta­
nowiłem sobie, Że już nigdy czegoś podobnego
nie wezmę do gęby. A później przyszła banda
z miasta i zaczęli wszystko tłuc żelaznymi drąga­
mi, mówię do jednego, no to dawaj i mnie tego
drąga, no i słowem, przyznaję się, wzięliśmy się do
roboty. Ale proszę sobie nie myśleć, szanowna
pani, ja nie mam zwyczaju robić takiej rozpierdu-

388
chy, ta cholerna lura tak mi poszła do głowy,
zresztą, jak pamiętam, nie zrobiliśmy tam za dużo
szkody, jedno lustro i chyba ze dwie szklanki na
bufecie, za to przecież nie skracają człowieka
o głowę„. mówię, stul pysk, Sęp (znów wrzasnął
na Harrera), a za lustro, jak już tego przeklętego
cukiernika tak to boli, zwrócę pieniądze, niech
nie gada. Jak Boga kocham, nie wiem, co domie­
szali do tego, przepraszam za wyrażenie, pierdolo­
nego likieru, ale na kilka godzin urwał mi się film,
i nagle zobaczyłem, Że siedzę przed Komló na
chodniku i że jest mi strasznie zimno. Rozglądam
się, a z kina tylko buchają płomienie (pokazał
w górę), no, mówię, poważna sprawa. Jak się tam
znalazłem i gdzie się podziali Gy6mr6 i Feri Hol­
ger, nawet jakby ze mnie rwali pasy, i tak sobie nie
przypomnę, łaziłem w tę i we w tę z kumplami,
i za nic nie mogłem zrozumieć (aż poczerwieniał
ze złości), co do cholery tu się dzieje! A czułem się
paskudnie, proszę mi wierzyć, palił mnie żołądek
i wątroba, przed oczyma, kurwa, miałem, to kino
i, mówię szczerze, głupi, myślałem, Że to ja je pod­
paliłem, bo nic a nic nie pamiętałem, patrzyłem
tylko na ogień i głowiłem się: czy to ja? czy nie
ja? i nie wiedziałem, co robić. Inaczej na pewno
bym z nimi nie poszedł, w tym był problem, że
nie wiedziałem, czy to ja zrobiłem, czy kto inny,
dziś już wiem, ale wtedy nie miałem, no, pewno­
ści, dlatego, mówię se, no, to gazu... Idę przez
niemiecką dzielnicę, malutkimi uliczkami, żeby

389
tylko nie spotkać kogoś, kogo nie chcę, zatrzymu­
ję się, żeby odpocząć przy bramie cmentarza,
opieram się (pokazał jak) plecami o bramę i słyszę
za sobą czyjś głos! No, kurwa, przepraszam za sło­
wo, ale natychmiast pomyślałem, Że przyszli po
mnie, widzi szanowna pani, Że nie robię ze stra­
chu w gacie, ale przeraziłem się, jak w tej wielkiej
ciszy nagle ktoś odezwał się gdzieś z tyłu. Rzecz
jasna, to był tylko jakiś koleś z tej awantury, wie­
dział, Że trzeba się zmywać, mówi, zamieńmy się
płaszczami, i ty pójdziesz w jedną, ja w drugą stro­
nę, żeby im się wszystko pomieszało, mówię, OK,
zamieniajmy się. Ale już wtedy gość mi się jakoś
nie podobał, mówię mu, słuchaj no ty. Lepiej żeby
z tym płaszczem nic się nie stało, bo chyba nie
myślisz, Że będę się za ciebie tłumaczył! To był
taki gówniany płaszcz, wie pani, z szarego sukna,
ale licho wie, co w nim wyprawiał, więc mówię do
niego, wiesz co, rozmyśliłem się, nie zamieniam
się, znajdź sobie kogoś innego, i basta. Nic nie
widziałem, taki był gadzina szybki, tak mnie oma­
mił, Że niczego nie podejrzewałem, myślałem, że
to kumpel. Dźgnął mnie pod pachą (rozpiął ko­
szulę i pokazał gdzie), ale jak w banku, szanowna
pani, że chciał trafić w serce. Upadłem na ziemię,
jak trochę przyszedłem do siebie, bolała mnie
rana i było mi strasznie zimno. Nic dziwnego,
zabrał mi płaszcz, na dobitkę w kieszeni miałem
wszystko: dowód osobisty, pieniądze i klucze
do domu, a tamten przeklęty płaszcz z sukna le-

390
żał obok, na ziemi, co miałem robić, założyłem
i w nogi na cmentarz! Od razu domyśliłem się, Że
gość musiał coś mieć na sumieniu, a ja nie jestem
aż taki głupi, żeby dać się złapać przez płaszcz, ale
musiałem go założyć, bobym na tym mrozie za­
marzł, więc nie miałem innego wyjścia, tylko biec
na cmentarz. Do dornu nie miałem odwagi iść
z powodu kina, mieszało mi się w głowie, a wydo­
stać się z miasta, tak jak chciałem, z tą raną, rozu-
. rnie pani, bolało mnie i krwawiłem, no, słowem,
musiałem tam zostać. Znalazłem, Boże, wybacz
mi, otwartą kryptę, nazbierałem przy ogrodzeniu
trochę gałęzi i rozpaliłem ognisko, tak jak umia­
łem, koszulką przycisnąłem ranę i czekałem, aż
się ściemni. Bym się pewnie wykrwawił, szanowna
pani, ale jakoś wytrzymałem do wieczora, no,
i jakoś doczłapałem do dornu, obudziłem gospo­
dynię, bo klucz do bramy przecież wsiąkł, nie
miałem ani dowodu, ani pieniędzy, no i tylko
szybko wrzuciłem ten przeklęty płaszcz do pieca,
jeszcze nie zamknąłem dobrze drzwiczek jak już
cały się spalił. Szybko pobiegłem do lekarza,
mieszka obok taki jeden, opatrzył ranę, dał lekar­
stwa i kazał leżeć trzy dni, no ... i tak. .. Nie wiem,
szanowna pani, naprawdę tak właśnie było, o ni­
czym nie zapomniałem, to są wszystkie moje
grzeszki, no i wcześniej te kilka bijatyk... Nie
wiem, jak pani myśli, czy mogę zostać milicjan­
tem, ale dziś, jak przyszedł Sęp i powiedział, Że
mogę się zgłosić, jeśli do wszystkiego się szczerze

391
przyznam, pomyślałem... Że się zgłoszę... bo ja,
tak mi się wydaje, mógłbym być pożytecznym
członkiem, ale nie wiem, co szanowna pam ...
o mnie myśli, a te dwie rzeczy, cóż...

...cóż, Eszterowa pokręciła głową i pomrukując, pa­


trzyła przed siebie posępnym wzrokiem, wreszcie ode­
zwała się, tak, tak. .. i zwinąwszy wargi w dziobek, znowu
mruczała coś pod nosem, po czym rytmicznie stukając
palcami po stole, kilkakroć zmierzyła wzrokiem, od
dołu do góry, coraz to bardziej zadowolonego kandyda­
ta, by na zakończenie, a mówiła bardziej do siebie niż
do niego („chciałabym zobaczyć człowieka, który za-tu­
-szu-je taką sprawę"), dobić go ostatnim ciosem. Prob­
lem, oświadczyła, wodząc posępnym wzrokiem ponad
głową Harrera i kierując swe słowa do niego, jest o wiele
poważniejszy, niż myślała, ona przecież szuka ludzi
o „nieposzlakowanej opinii'', a tu mamy i uchylanie się
od pracy, i przestępczą przeszłość, włamanie do grobu
i jego zbezczeszczenie, wszystko, uśmiechnęła się do
Harrera, tylko nie „nieposzlakowana opinia". Ona nie
ma żadnych zastrzeżeń do szczerości kandydata, jedna­
kowoż, westchnęła, nie spuszczając wzroku z Harrera,
to za mało, więc nawet jeszcze nie wie, czy może z czy­
stym sumieniem zająć się jego sprawą, będzie musiała
się skonsultować z „odpowiednimi fachowcami", ale już
teraz może mu odpowiedzieć, że w najlepszym przypad­
ku maksimum, na co może liczyć, to „umowa na okres
próbny". „Okres próbny?".„ kandydat na milicjanta
przełknął ślinę i błagalnie spojrzał na Harrera, czy mógł-

392
by mu powiedzieć, „co to ma być?", czy przynajmniej
wie, co znaczy to słowo, ale Harrer niczego mu nie wy­
tłumaczył, bo pani sekretarz spojrzała na zegarek i ski­
nęła „prawą ręką swojej prawej ręce", by „opuścili salę",
bo ona zaraz wychodzi. Harrer wyprowadził z salonu
przestraszonego, zmieszanego nowicjusza (jeszcze na
korytarzu było słychać, jak na niego wrzeszczy: „Nie ro­
zumiesz, bałwanie, Że cię przyjęli, i przestań mnie sztur­
chać!"), Eszterowa podniosła się z krzesła, splotła ręce
na piersiach, by, jak to ostatnio miała w zwyczaju, „wyj­
rzeć na chwilę przez okno"; pomyślała sobie, Że to do­
piero pierwszy krok, „ale takie osły jak ten najlepiej nam
pomogą osiągnąć cel", praca organizacyjna i planowa­
nie, kto na tym buduje, ten osiągnie sukces, bo na przy­
klad, tak jak choćby w tym przypadku, nim mianują
nowego kapitana, skinęła czekającemu na ulicy kierow­
cy, Że już schodzi, będzie na niego czekała gotowa do
boju drużyna, na marginesie mówiąc, pełna ludzi zobo­
wiązanych na zawsze wobec pani sekretarz. O to właśnie
chodzi, włożyła płaszcz ze sztucznej skóry i jedną po
drugiej zapięła metalowe klamerki, o potrzebną rozwa­
gę, umiejętność przewidywania, a przede wszystkim
o zdrowy rozsądek, który „nie ulega naiwnym iluzjom,
ale liczy się z tym, co konkretne". Bo najważniejsze,
jeszcze raz sprawdziła, czy ma w torebce tekst przemó­
wienia, to „nie ulegać" siejącym zniszczenie iluzjom, że
„rządzi tak zwany dobry Bóg czy moralność i oczywi­
ście dobra wola"; to są wszystko oszustwa i kłamstwa,
wyszła z salonu, „jej nie da się na coś takiego nabrać'',
„piękno?!", „współczucie?!'', „mieszkające w kimś do-

393
bro?!", a tam, wydęła policzki, nawet gdyby pragnęła
wyrazić się poetycko, też powiedziałaby tylko, Że świat
ludzi to nic więcej, wyszła przed bramę, niż „bagno ma­
łostkowych ludzkich spraw". Szuwary, skrzywiła się, zaj­
mując miejsce na tylnym siedzeniu czarnej wołgi, szu­
wary, w których rządzi wiatr, a w tym przypadku ona,
zaczekała, i dopiero kiedy Harrer usiadł na przedzie,
powiedziała do kierowcy: „Jedziemy!", po czym usado­
wiła się wygodniej w fotelu obitym żółtą skórą i zaczęła
przyglądać domom przesuwającym się przed jej oczy­
ma. Przyglądała się domom i - teraz, kiedy wszyscy
zdrowi na ciele ludzie poszli na cmentarz - tylko gdzie­
niegdzie widziała pracowitych mieszkańców, jak zawsze,
kiedy siedziała w samochodzie, tak teraz z „ruchomego
stanowiska dowodzenia", dzięki „niepowtarzalnemu
czarowi" przesuwających się obrazów, z największą
ostrością widziała - niczym gospodarz lustrujący swój
majątek - Że wszystko naprawdę należy do niej; do niej,
w istocie rzeczy, do niej, i nawet już ma plan, jak będzie
dalej, bo, uśmiechnięta wyjrzała przez okno wołgi, „pra­
cujcie sobie, pracujcie, niedługo wejdziemy - do środ­
ka ... " Bo tego nie wiedział nawet Harrer, Że akcja C'LY­
...

STE PODWÓRKO to nic więcej, tylko pierwszy krok


w „rozwoju", a krok drugi, akcja PORZĄDNY DOM, sa­
mochód skręcił z ulicy Szent Istvan w stronę cmen­
tarza, nastąpi dopiero za jakiś czas, kiedy ulice i ogrody
już zostaną posprzątane, a chodniki „będą jak wyliza­
ne", dopiero wtedy komisja konkursowa odwiedzi
mieszkania, żeby „za najprostsze i najbardziej racjonal­
ne życie" rozdać niemałe nagrody, warte o wiele więcej

394
niż tamte, wręczane po akcji czysTY DOM. No, ale nie
wybiegajmy zbytnio w przyszłość, ostudziła swój zapał
Eszterowa, trzeba skupić się na tym, co nas czeka w tej
chwili, na przykład podczas pogrzebu, obserwowała
z okien samochodu wielki tłum zgromadzony przed ka­
tafalkiem, żeby tylko nic nie zakłóciło tej jakże ważnej
uroczystości, żeby wszystko „poszło gładko", gdyż to
jest właśnie pierwsze „poważne", ma odwagę powiedzieć,
„wyrażające jedność" zadanie przywódczyni oraz wspól­
noty pragnącej dla siebie odnowy. Właśnie teraz się oka­
że, czy jesteśmy godni zaufania, rzuciła Hauerowi
ostrzegawczo i wysiadła z samochodu, a potem swoim
jak zawsze zdecydowanym krokiem ruszyła wśród roz­
stępującego się tłumu w stronę katafalku, stanęła
u szczytu trumny, postukała w mikrofon, żeby spraw­
dzić, czy działa, wreszcie wodząc wokół surowym wzro­
kiem, z zadowoleniem skonstatowała, Że jej najbliższy
współpracownik, któremu powierzyła organizację po­
grzebu, spisał się na medal. Według instrukcji, które wy­
dała trzy dni wcześniej, ceremonia pogrzebowa miała
być zgodna z duchem nowych czasów, dlatego nie tylko
niepotrzebna jest obecność kapłana, ale należy zrezyg­
nować ze „słodkiego syropu" i „tanich ozdóbek", tłuma­
czyła Harrerowi, mówiąc, że „musi nadać uroczystości
charakter społeczny", jest jak należy, skinęła czerwone­
mu ze zdenerwowania mistrzowi ceremonii, trumna
zbita z nieheblowanych desek stała na zwykłym, do czy­
sta wyszorowanym stole, takim, jakiego używają tu przy
świniobiciu, o zasługach zmarłej mówił leżący (oczywi­
ście odwrócony) w otwartym czerwonym pudełeczku

395
pośmiertnie nadany medal z napisem „Za działalność
sportową", a w miejscu tradycyjnych świeczników stali
dwaj dawni pomocnicy Harrera, widok był zaskakujący,
ale robił wrażenie, z braku czasu na przygotowania
ubrani w mundury huzarów, w rękach trzymali wzięte
z miejskiej wypożyczalni plastikowe pałasze, stanowiące
dla zgromadzonych oczywisty znak, Że tego dnia miej­
scowa społeczność Żegna jednego ze swoich bohaterów,
służących za Życia godnym przykładem. Patrzyła na
trumnę, w której spoczywała Pflaumowa, aż zgromadze­
ni ludzie zrozumieli, Że już „się zaczyna", i powoli uci­
chli, i znów ożyło w niej wspomnienie wieczornego
spotkania, od którego, jak teraz się jej wydawało, upły­
nęły niemal wieki. Kto by pomyślał, zadała sobie pyta­
nie, Że w dwa tygodnie później właśnie ona będzie „tę
głupią gęś" wychwalać pod niebo, jej godną naśladowa­
nia postać, kto by pomyślał, kiedy tamtego wieczora -
wściekła! - wyszła z jej dusznego, pełnego słodkawego
zapachu mieszkania, Że w szesnaście dni później jeszcze
będzie o tym wszystkim pamiętać, Że będzie stała nad jej
trumną już bez złości, bo, przypomniała sobie Pflaumo­
wą i jej kapcie, właściwie nie czuła wtedy złości, a nawet,
nie będzie się wypierać, było jej nawet Pflaumowej żal.
A przecież ten los, Eszterowa nie spuszczała wzroku
z katafalku, zgotowała sobie sama, nie mogła znieść
wstydu, i jak opowiadała jej sąsiadka, pobiegła w nocy
za synem, żeby za kudły przyciągnąć go do domu, po­
biegła za nim, i na swoje nieszczęście tuż przed Wallne­
rem wpadła na poprzebieranych bandziorów, którzy -
jak twierdzili mieszkańcy ulicy Janosa Karacsonya,

396
obserwujący wydarzenia przez okno - „znaleźli pięć mi­
nut", by nim zamilkła na zawsze, jeszcze okrutnie się
„z nią zabawić". Po prostu nieszczęście, skwitowała ze
smutkiem na twarzy, żeby nie powiedzieć: pech, praw­
dziwie tragiczny zwrot pod sam koniec „wygodnego
i ciepłego" życia, na który ani trochę sobie nie zasłużyła,
żegnała się z Pflaumową, niech więc będzie zadośćuczy­
nieniem, Że odchodzi jak bohater, otworzyła zameczek
w torebce, wyciągnęła kartkę z napisanym na maszynie
przemówieniem i widząc, Że już wszyscy stoją w skupie­
niu, głęboko nabrała powietrza. W tej samej chwili - jak
się później okazało: „z powodu złej organizacji" - zza
jej pleców wyłoniło się czterech kolejnych huzarów, któ­
rzy, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, podnieśli trum­
n� na dwóch stosownie przyciętych deskach i zgodnie
z wcześniejszymi instrukcjami Żwawo ruszyli w tłumie
żałobników przywykłym do niecodziennych sytuacji,
zatem i teraz szybko i łatwo dostosowującym się do
nich. Eszterowa zmierzyła czerwonego, osłupiałego
Harrera pełnym dezaprobaty wzrokiem, ale na to, co
i tak już się stało, nic nie mogła poradzić, ruszyła więc
za huzarami, którzy przedzierali się przez rozstępują­
cych się z przestrachem żałobników, wdzięczni za wy­
różnienie, że ze względu na „cielesną siłę" właśnie na
nich padł wybór, wesoło i w niebywałym tempie, jak
gdyby ciężka trumna ważyła tyle co piórko, posuwali
się w stronę grobu. Nie tylko Eszterowa zmuszona była
dotrzymać im kroku, lecz również inni, jeśli nie chcieli
pozostać w tyle, w dodatku, by nie zakłócić powagi uro­
czystości, nie mogli dać po sobie poznać, Że muszą

397
„trochę biec", ale to wszystko był drobiazg, prawdziwy
problem stanowiła trumna, jak się bowiem szybko oka­
zało, żaden z chwackich czterech huzarów nie reago­
wał na sygnały, gwizd czy syknięcie, sygnalizujące, Że
trumna, którą niosą na deskach, wesoło i niebezpiecz­
nie drży i podskakuje. Choć zasapani i zadyszani, z god­
nością i powagą dotarli do grobu, gdzie, „można rzec",
na widok nieuszkodzonej trumny wszyscy odetchnęli
z ulgą, i ten nadzwyczajny sposób, „w jaki pokonała
ostatnią drogę", jak nic dotychczas innego uczynił z Ża­
łobników wspólnotę, czekającą niecierpliwie, aż Esztero­
wa z dwoma powiewającymi na wietrze kartkami w ręku
wreszcie rozpocznie przemówienie.

Wszysry tu zebrani mamy świadomoś� że końcem rycia


jest śmierć. Ktoś może teraz pomyśle� że nie powiedziałam
niczego nowego, ale ja przecież, tylko przywołując słowa poe­
ty, mówię, że nic na tym świecie nie jest nowe. Śmierć to
nasz los, to kropka na końcu zdania, i nie ma na świecie
niemowlęcia, które mogłolry się spodziewać czegoś innego.
Wiemy o tym wszysry, ale teraz nie ma w nas smutku, lecz
czujemy determinację i wzniosłaś� bo do tego grobu, przyja­
ciele, odprowadzamy wyjqtkowq osobę. Nie lubię wielkich
słów, dlatego powiem tylko, że całe miasto żegna teraz czło­
wieka. Stoją tu mali i duzi, młodzi i starzy, każdy chce !ryć
na tym miejscu, gdzie człowiek kończy życie. Człowiek, któ­
rego kochaliśmy, człowiek, który czynił to, co powinien, czło­
wiek, którego codzienność była skromna, a śmierć stała się
świętem wszystkich. Świętem odwagi, bo ta zwykła kąbieta,
przyjaciele, zawstydzajqc nas wszystkich, mnie i ciebie, i jego,

398
pokazała nam to, czego nikt inny nie pokaz.al Zapytam: czy
!ryła bohaterkq? Tak, powiem, że to jest jedyne wielkie słowo,
jakie w przypadku józefowe:f Pflaum mogt szczerze wypowie­
dzieć. Tej nory, która stała się dla ludżi wielkq próbq, wyszła
z domu po syna, wyszła także po mnie, po ciebie i po nie­
go, przyjaciele, wyszła, lry pokaz.a� że duch odwagi i walki
nawet w tych zepsutych czasach nie umarł do końca. Poka­
z.a.la, jak należy zy� pokazała, co to znaczy !ryć człowiekiem
w każdych okolicznościach, dała przykład nam i przyszłym
pokoleniom, jak z.achowuje się ktoś, kto ma serce. Żegnamy
dzisiaj matkę, matkę niewdzięcznego syna, wdowę, wiernq
żonę dwóch mężów, zwykłq kobietę, która kochała piękno,
kobietę, która poświęciła życie, żelry nam !ryło lepie/ Widzę
jq teraz, jak tej potwornej nory mówi w duchu, nie mogt
nt!. to pozwoli� widzę, jak wkłada płaszcz i idzie walczyć
z siłq, która jq przerasta. Wiedziała, moi drodzy, że może się
jej nie uda� wiedziała, że ona, słaba kobieta, musi stanqć
naprzeciw osz.alałych bandziorów, wiedziała o wszystkim,
a jednak nie przestraszyła się niebezpieczeństwa, poszła, bo
!ryła człowiekiem, i nie poddała się. Zwycięzyła siła, która
jq pokonała, mówię jednak, że to ona zwyciężyła, a prze­
grali jej mordercy, bo zupełnie sama potrafiła z.a.dać im
cios, sprawiła, że wszyscy podli napastnicy stali się śmiesz­
ni. Zawstydziła ich czym? rym, że się przeciwstawiła, że
nie chciała poddać się bez walki, ona, sama jedna, podjęła
walkę i dzięki temu, twierdzę, to ona zwycięzyła. Idź więc,
Józefowo Pflaum, na swoje zasłużone miejsce, spocznij po tru­
dach, twój duch, twoje wspomnienie, twój dodający nam sił
bohaterski przykład pozostanie pomiędzy nam� należysz do
nas, a znika tylko twoje ciało. Oddajemy cię matce ziem�

399
nie płaczemy, że twoje kości obróc4 sit w proch, bo zostajesz
z nami na zawsze, i tylko twoje ziemskie szCZ({tki strawi
dzieło rozkładu...
Dzieło rozkładu wyzwolone z kajdan, choć nadal
czekało w uśpieniu aż zaistnieją warunki do walki,
przerwanej w chwilę po tym, jak wszystko się zaczęło,
i by nastąpił niewątpliwy, jeśli chodzi o koniec, bez­
litosny atak, w którym w ostatecznej ciszy śmierci rozło­
ży się na maleńkie cząstki to wszystko, co kiedyś było
żywą i niepowtarzalną całością. Utrzymujące się przez
wiele tygodni i miesięcy niesprzyjające okoliczności,
mianowicie zewnętrzna czy, wyraziwszy się z większą
dokładnością, bardzo niska temperatura otoczenia, po­
wodowały, że Żegnający się z Życiem organizm zamarz­
nięty był na kamień, atakujący skazani na bezczynność,
a w twierdzy wszystko zastygło w jednoczącym bezru­
chu; w i s t o c i e r z e c z y nic się nie działo, gdyż
panowała w niej doskonała, bezbłędna stałość, nieporu­
szone panoptikum, całkowity zastój, szczególna pustka
czasu, byt pozbawiony ciągłości. Aż wreszcie nadeszło
powolne, bardzo powolne przebudzenie, ciało wyzwoli­
ło się z niewoli zimna i zgodnie z wydanym przeciw
niemu nakazem, w tempie rosnącym z chwili na chwilę
ponownie ruszyło w drogę. W białku mięśni rozpoczęła
się niemożliwa do powstrzymania, jednokierunkowa,

401
dysymilacyjna przemiana materii, adenozyntryfosfataza
rozkładała ogó,lną bazę energii, czyli ATP, a energia wy­
zwolona na skutek rozerwania aktomiozyny na aktynę
i miozynę, doprowadziła w bezbronnej twierdzy do
skurczenia się mięśni. Rozkładającego się stopniowo
i, rzecz jasna, topniejącego ATP nie uzupełniało już
źródło utlenowienia, ani glikoza, brak resyntezy powo­
dował zmniejszanie się jego ilości, aż wreszcie, zgodnie
z regułami, z pomocą gromadzącego się kwasu mleko­
wego, po skurczeniu się mięśni wystąpiło stężenie po­
śmiertne (rigor mortis). Krew zbierająca się w wyniku
grawitacji w najgłębszych miejscach sieci żylnej, która -
przynajmniej do chwili niszczycielskiego zwycięstwa
- stanowiła najważniejszy punkt nikczemnego uderze­
nia, czy, też mówiąc ściśle, faktory krzepnięcia krwi, zo­
stały zaatakowane z dwóch stron. N a samym początku,
jeszcze przed przerwą, jaka miała miejsce w rozpoczę­
tym procesie, z fibrynogenu krążącego we krwi w stanie
płynnym, zaktywizowana trombina oderwała po dwie
peptydy, a powstałe w ten sposób cząstki włóknika, po­
łączone ze sobą, utworzyły skrzep złożony z wyjątkowo
odpornych splotów. Wszystko to nie trwało jednak dłu­
go, śmierć wywołana brakiem tlenu spowodowała, Że
plazminogeny zaktywizowane w plazminę pocięły łań­
cuch fibryn na polipeptydy, a dzięki dużej ilości adrena­
liny, która zapobiegając krzepnięciu, przywróciła krwi
stan płynny, walka zakończyła się szybkim i spekta­
kularnym sukcesem jednostek ruszających do boju
z hemostazą. Ze skrzepami szło wprawdzie trochę trud­
niej, a co istotne, niewątpliwie wolniej, powstanie stanu

402
płynnego jednak ułatwiło zadanie, tak Że kolejnym kro­
kiem stała się likwidacja czerwonych krwinek. Wraz
z oczywistą utratą zdolności utrzymywania płynu
w tkankach materiał międzykomórkowy zebrał się na
luźno powiązanych obszarach wokół dużych żył zbior­
czych, czego skutkiem było, Że osłony ciałek krwi stały
się przenikalne i mógł się rozpocząć proces rozkładu
hemoglobiny. Hemoglobina wytrąciła się z czerwonych
krwinek i połączyła z płynem tkankowym, barwiąc go,
przesiąkła przez tkanki, i w ten sposób bezlitosne nisz­
czycielskie siły odniosły kolejne zwycięstwo. W tle zhar­
monizowanych ogólnych działań, jednoczesnym ude­
rzeniem w mięśnie, wewnętrzna opozycja niezdolnego
już od chwili śmierci do obrony cudownego imperium
organizmu zbuntowała się, znosząc wszystkie bariery
i przeszkody, a węglowodany, tłuszcze i zwłaszcza biał­
ka z niedoścignioną inteligencją, niczym „pałacowi re­
wolucjoniści", zaatakowały panujący porządek. Oddział
składał się z tak zwanych enzymów tkankowych, akcja
zaś nosiła nazwę autodigestio postmortales, wiadomo jed­
nak, Że za tym rzeczowym określeniem kryje się pewien
smutny fakt i Że właściwiej byłoby chyba tu mówić
o „buncie służby". P o d s t ę p n e j s ł u ż b y, którą
dawniej, kiedy w twierdzy jeszcze kwitło życie, trzeba
było trzymać za pysk całym systemem inhibitorów, gdyż
ich rzeczywista działalność miała się ograniczać do roz­
kładu pożywienia, jakie trafiło do spiżarni imperium,
oraz jego przygotowania, nie wolno im jednak było po­
sunąć się dalej i zaatakować macierzystego systemu, któ­
remu przecież miały służyć, to zaś było możliwe jedynie

403
przy zastosowaniu ciągłego i nadzwyczaj surowego nad­
zoru. Na przykład enzymy proteolityczne miały katali­
zować hydrolizę odżywczych białek przez rozerwanie
wiązań peptydowych, teraz jednak temu, by wraz z kwa­
sem żołądkowym jednocześnie nie rozłożyły białych cia­
łek komórek, mogła jedynie przeciwdziałać obecność
śluzu. Nie inaczej sytuacja przedstawiała się w przypad­
ku tłuszczów i węglowodanów, gdzie z jednej strony
NADP i koenzym-A, z drugiej strony lipazy i dehydro­
gen kwasu tłuszczowego kiedyś musiały być ograniczane
przez grupę inhibitorów, poza nim nic bowiem nie mo­
gło udaremnić ataku enzymów sprzymierzonych w wal­
ce. Teraz nie istniały już żadne przeszkody, nie istniał
opór, tak więc gdy pojawiła się sprzyjająca temperatura,
na terenach najbardziej dogodnych rozpoczęła się,
czy raczej nadal trwała „pałacowa rewolucja", w naczy­
niach krwionośnych śluzówki żołądka krew, rozłożona
w kwaśną hematynę, w wielu miejscach zniszczyła ścia­
nę żołądka, a kwas solny i pepsyny zaatakowały komór­
ki narządów jamy brzusznej. W wyniku działań tych
służebnych oddziałów enzymów następował rozpad gli­
kogenu w wątrobie, jak również autoliza gruczołów
trzustki, autoliza, który to termin z bezlitosną ostrością
pokazuje, co się za nim kryje, Że od chwili narodzin
każdego żywego organizmu rozpoczyna się, w dosłow­
nym tego słowa znaczeniu, proces jego obumierania.
Aczkolwiek nie ulega wątpliwości, że większość pracy
dokonała się za pomocą powolnego - z powodu miej­
scowego, względnego niedoboru tlenu - gnicia, czyl,i
fermentacyjnej działalności mikroorganizmów, których

404
zadaniem był rozkład związków organicznych zawiera­
jących azot, a więc przede wszystkim rozkład białek;
mikroorganizmy te, wzmocnione posuwającymi się
naprzód oddziałami, rozpoczynały pracę w jelitach,
w których tamte znajdowały się w dużej ilości, by stam­
tąd powoli rozciągnąć swoje panowanie na cały świat
twierdzy. Poza kilkoma bakteriami beztlenowymi od­
działy te składały się głównie z tlenowców powodują­
cych gnicie, ale uwzględnić w całości je wszystkie byłoby
zadaniem prawie niemożliwym, gdyż obok Bacterium
proteus vulgaris, B. subtilis mesentericus, B. pyoryameus, Sar­
cina jlava i Streptococcus pyogenes jeszcze mnóstwo innych
mikroorganizmów brało udział w tych decydujących
starciach, spośród których najwcześniejsze rozegrało się
wzdłuż naczyń żylnych w skórze, najpierw na terenie
ścian jamy brzusznej, pachwin, później w przestrze­
niach międzyżebrowych i w dołach nad- i podobojczy­
kowych, gdzie siarkowodór połączony z hemoglobiną
z krwi, z jednej strony łącząc się z żelazem z rozpadu
pochodnych hemoglobiny, tworzył siarczan żelaza,
a potem to samo nastąpiło w mięśniach i organach we­
wnętrznych. I znowu dzięki siłom grawitacji postępowa­
ło przesiąkanie płynów ustrojowych krwi przez ciągle
rozkładające się organy, i ta powolna wędrówka budulca
trwała, aż dotarły one do powłoki skórnej, gdzie rozpo­
czynał się ich odpływ do głębi. Wydarzenie jednoczesne
z heterolizą wiązało się z nazwą mikroorganizmu bez­
tlenowego, Clostridium peifringens, żywotnej bakterii
szybko rozmnażającej się w jelitach, która poza miej­
scem pochodzenia działała także w żołądku, w naczy-

405
niach krwionośnych zaś rozprzestrzeniało się ono na
cały organizm, tworząc gazy w jamach serca, pod opłuc­
ną, i skutecznie przyczyniało się do powstania na skórze
pęcherzy gnilnych, aż w końcu skóra się obnażyła. Nie­
naruszalne kiedyś imperium białek, w swoim skompli­
kowaniu sterowane przejrzyście prostą siłą, uległo już
wtedy całkowitemu rozpadowi, najpierw powstały łań­
cuchy białkowe, amidy, związki aromatyczne zawierają­
ce azot oraz niezawierające azotu. Potem organiczne
kwasy tłuszczowe: mrówczan octowy, kwas mlekowy,
walerianowy, palmitynowy i stearynowy, oraz nieorga­
niczne produkty końcowe, jak wodór, azot i woda.
Amoniak z pomocą znajdujących się w ziemi azotynów
i bakterii azotowych utleniał się w kwas saletrowy,
a przekształciwszy się w sole, poprzez korzenie roślin
wracał do świata, z którego powstał. Jedna z pozostałcr
ści rozłożonych węglowodanów, dwutlenek węgla, do­
stawała się do powietrza, by - choćby teoretycznie -
wziąć jednak udział w fotosyntezie. Przez drobne nitki
przyjmował go więc wyższy stopień organizacji, delikat­
nie dzieląc pomiędzy wszelkie życie organiczne i nieor­
ganiczne, a ponieważ po długim, ale daremnym sprzeci­
wie tkanki, chrząstki, a w końcu kości poddawały się,
z dawnej twierdzy już nic nie zostało, choć nie zniknął
ani jeden atom. Wszystko nadal istniało, choć nie ma
na świecie księgowego, który potrafiłby to zliczyć, ale
byłe, jedyne w swoim rodzaju imperium znikło na za­
wsze, zniszczył je bezkresny pęd chaosu pokrywającego
kryształy porządku, obojętny i niemożliwy do zatrzy­
mania ruch dziejący się między rzeczami. Rozbił na

406
węgiel, wodór, azot, siarkę, rozłożył delikatny materiał
na części, rozpłynął się i zniknął, bo strawił go niewyob­
rażalnie daleki wyrok - tak samo, jak tę książkę trawi
teraz, w tym miejscu, ostatnie słowo.

You might also like