Professional Documents
Culture Documents
STANY NADZWVCZAJNE
Wstęp
Kiedy mimo zawiłych wyjaśnień kolejarza drepczące
go bezradnie wzdłuż torów i coraz bardziej stanowczych
obietnic nerwowo wbiegającego raz po raz na peron na
czelnika stacji osobowy kursujący pomiędzy zastygłymi
na mrozie osiedlami połudhiowej Niziny, ciągnącymi
się od Cisy aż do podnóża Karpat, ciągle nie nadjeżdżał
(„No, proszę, znów się gdzieś zawieruszył..." - ze złością
machnął ręką osowiały kolejarz), awaryjny skład, złożo
ny z rozklekotanego, używanego jedynie w tak zwanych
„szczególnych przypadkach" wagonu z drewnianymi
ławkami i starego, sfatygowanego wagonu o numerze
424, wreszcie ruszył z niemal dziewięćdziesięciominuto
wym opóźnieniem w stosunku do nieobowiązującego
zresztą, a i tak niezbyt dokładnego rozkładu jazdy, by
miejscowi, przyjmujący do wiadomości najpierw nie
pewnie, potem z obojętną rezygnacją, Że oczekiwany
z zachodniego kierunku osobowy nie przybędzie do sta
cji, jakoś jednak dotarli do celu, odległego o pięćdziesiąt
kilometrów stąd, na drodze, do której prowadziła bocz
na linia. Nikt nie był tym szczególnie zaskoczony, wszak
sytuacja w mieście nie pozostała bez wpływu na funkcjo
nowanie kolei, codzienny porządek stał pod znakiem
9
zapytania, rosnący w niepohamowanym tempie chaos
niszczył utrwalone przyzwyczajenia, przyszłość okazała
się pełna podstępów, przeszłość pogrążona w niepamię
ci, a funkcjonowanie codziennego życia tak nieprzewi
dywalne, Że ludzie godzili się na wszystko, nic nie było
niemożliwe do wyobrażenia, nawet to, Że już nigdy nie
otworzą się żadne drzwi, a pszenica zacznie rosnąć
w przeciwnym kierunku, ludzie rozpoznawali sympto
my nadchodzącego rozkładu, ale nie znali i nie umieli
wyjaśnić jego przyczyn, zatem nie mogli uczynić nic
więcej niż z całą siłą rzucić się na wszystko, co jeszcze
mogli zdobyć, na stacji kolejowej tak się właśnie zacho
wywali i w niepłonnej nadziei, Że uda się im znaleźć
miejsce w coraz bardziej zatłoczonych przedziałach,
przypuścili atak na zamarznięte, z trudem otwierające
się drzwi. W niepotrzebnych (jak się wkrótce okazało,
dla wszystkich starczyło miejsc siedzących) zmaganiach
wzięła również udział Pflaumowa, wracająca do domu
z wizyty, jaką każdej zimy składała swojej rodzinie, roze
pchnęła stojących przed nią podróżnych i z siłą sprzecz
ną z możliwościami jej drobnego ciała powstrzymała
napierających z tyłu pasażerów; wreszcie udało się jej
zdobyć miejsce przy oknie, przeciwnie do kierunku jaz
dy pociągu, przez jakiś czas nie potrafiła odróżnić wzbu
rzenia, jakie wywoływał w niej nieludzki ścisk, od gnie
wu i strachu, Że z biletem i miejscówką w pierwszej
klasie będzie musiała zadać sobie najistotniejsze w tej
i tak ryzykownej podróży pytanie, czy w ogóle uda jej
się dotrzeć do domu wśród tych wrzeszczących i bekają
cych chłopów, w smrodzie czosnkowej kiełbasy, palinki
10
z mieszanych owoców i gryzącego taniego tytoniu. Jej
samotne siostry, nieopuszczające domu z powodu wie
ku, nigdy by jej nie wybaczyły, gdyby zaprzestała od
wiedzin celebrowanych regularnie od wielu lat, przez
wzgląd na siostry nie zrezygnowała więc z niebezpiecz
nego przedsięwzięcia, choć, podobnie jak inni, zdawała
sobie sprawę, Że wszystko wokół uległo gruntownej prze
mianie i Że w takiej sytuacji najmądrzej postąpi ten, kto
nie będzie się wystawiał na jakiekolwiek ryzyko. Nie
było jednak łatwo okazać mądrość, rozsądnie ocenić sy
tuację i przyszłe wydarzenia, bo - tak jak gdyby w jedna
kowym od zawsze składzie powietrza nastąpiły nagle
głębokie, choć trudne do wykrycia zmiany - doskonała
w swej niedostępności, bezimienna zasada, rządząca, jak
to się zwykło mówić, światem, której jedynym namacal
nym śladem był właśnie ten świat - nagle ta zasada jak
gdyby straciła na sile, a jeszcze bardziej nieznośne od
dręczącej świadomości grożącego niebezpieczeństwa sta
ło się wspólne wszystkim poczucie, Że wkrótce coś musi
się wydarzyć i Że to „wszystko" - zasada pojawiająca się
w swojej słabości - okazało się bardziej niepokojące od
wszelkich ludzkich nieszczęść i coraz bardziej pozba
wiało ludzi szans chłodnej oceny. I już choćby z tego
powodu trudno było rozeznać się w coraz częstszych
i coraz bardziej przerażających, nadzwyczajnych wyda
rzeniach, bo wieści, plotki, opowieści i doświadczenie
coraz bardziej sobie przeczyły (na przykład wczesne
ostre przymrozki, które nastały już w początkach listo
pada, tajemnicze rodzinne tragedie, następujące po so
bie wypadki na kolei i wieści o bandach nieletnich
11
wyrostków, dochodzące z dalekiej stolicy, pozostawały
bez żadnego racjonalnego związku), w dodatku żadna
nowa wiadomość nie znaczyła tego, co miała znaczyć,
wszystko bowiem wskazywało, Że jest tylko zwiastunem
- jak coraz częściej mówiono - „nadchodzącej katastro
fy". Nawet Pflaumowa słyszała o dziwnych zachowa
niach, jakie zaobserwowano u zwierząt - i choć wydawa
ło się to nieodpowiedzialnym sianiem paniki, nie
ulegało wątpliwości, Że ludzie uczciwi, w przeciwień
stwie do tych, którym, jak sądziła Pflaumowa, sprzyjał
ten niepojęty zamęt, nie powinni opuszczać domów,
tam bowiem, gdzie „ot, tak sobie!" znikają pociągi, roz
myślała głośno Pflaumowa, „nic się nie liczy". Była przy
gotowana, Że powrót do domu nie będzie tak łatwy jak
droga w tę stronę, gdy jechała w bezpiecznym wagonie
pierwszej klasy, bo przecież „w tej koszmarnej drezy
nie", myślała z irytacją, musi się liczyć z najgorszym,
i jak ktoś, kto najchętniej stałby się niewidzialny - usiad
ła prosto, ze złożonymi nogami, niby mała dziewczyn
ka, i w cichnącym hałasie kłótni o miejsca, ze spojrze
niem oznaczającym naganę, spięta i pełna podejrzeń
obserwowała przerażający widok odbijających się w ok
nie niewyraźnych twarzy, z tęsknotą i strachem wspomi
nając pozostawione w domu ciepło: miłe popołudnia
z Madaiową i Nuszbeckową, niedzielne przechadzki
wśród bujnych drzew alei Papsor, piękne meble i mięk
kie dywany, emanujący spokojem ład troskliwie pielęg
nowanych kwiatów i ulubionych drobiazgów, wspo
mnienia niedzielnych popołudni, które na tej wyspie
niepewności były dla przyzwyczajonej do spokoju jedy-
12
ną ochroną i ratunkiem. Niczego nie rozumiejąc, z peł
ną zazdrości pogardą stwierdziła, Że hałaśliwi towarzy
sze podróży - zapewne prostaccy chłopi z okolicznych
wsi i podejrzanych osad - z konieczności będą umieli
dostosować się do panujących w pociągu warunków:
i rzeczywiście, jak gdyby nie wydarzyło się nic nadzwy
czajnego, wokół rozległ się szelest paczuszek z prowian
tem zawiniętym w pergamin, strzelały korki, kapsle od
piwa spadały na poplamioną smarem podłogę, ze wszyst
kich stron dochodziły odgłosy mlaskania, „obrażające
poczucie dobrego smaku", choć, jak sądziła, „normalne
dla tego rodzaju ludzi'', czterej siedzący naprzeciw niej
najgłośniejsi pasażerowie zaczęli grać w karty - tylko
ona siedziała sztywno, na gazecie podłożonej pod misia,
wśród wzmagającego się gwaru rozmów, nie odzywając
się ani słowem, i odwróciwszy głowę do okna, pełna
obaw tak kurczowo przyciskała do brzucha torebkę
z klamerką, Że nawet nie spostrzegła, jak lokomotywa,
świecąc w ciemnościach dwiema czerwonymi lam parni,
niepewnie ruszyła wśród zimowego mroku. Pomruk za
dowolenia, jaki rozległ się wokół siedzącej w milczeniu
Pflaumowej, głośne, pełne ulgi westchnienia, Że po dłu
gim oczekiwaniu na zimnie wreszcie coś się wydarzyło,
nie trwały długo, pociąg, jak gdyby nagle ktoś odwołał
sygnał do odjazdu, zatrzymał się sto metrów za cichą
wiejską stacją; rozlegający się wokół ryk niezadowolenia
szybko przeistoczył się w śmiech rozzłoszczonych, ni
czego nierozumiejących chłopów, którzy wreszcie poję
li, co ich czeka, i Że podróż, z powodu coraz większego
chaosu pociągów niekursujących zgodnie z normalnym
13
rozkładem jazdy, zamieni się w smutny ciąg bezustan
nego ruszania i stawania, i nagle pogrążyli się w ra
dosnym otępieniu, stanie ducha, w którym człowiek,
pragnąc zapanować nad strachem, jaki czuje przed praw
dziwym wstrząsem, bałagan uważa za efekt nierozumie
nia otaczających go wydarzeń, a irytującą monoto
nię próbuje zrównoważyć bolesną siłą szyderstwa.
I choć szorstki ton słyszanych raz po raz „powiedzo
nek" niechybnie uraził jej wrażliwą duszę, Pflaumowa,
mimo coraz bardziej wulgarnych, choć już ciszej opo
wiadanych Żartów („Jakbym sie z kobitom tak w łóżku
namyśliwał!. .. ), nieco się rozluźniła i usłyszawszy jedno
"
14
sądzić, Że podróż zakończy się dla niej szczęśliwie,
a jednak nie potrafiła oprzeć się zwodniczej pokusie uf
ności: i choć pociąg, czekając na sygnał semafora, długie
minuty znowu stał w polu, ze spokojem stwierdziła, Że
„przecież jedziemy", zapanowała nad nerwami i znie
cierpliwieniem, wywołanym ciągłym piskiem hamulców
i bezczynnym oczekiwaniem, i w cieple, jakie wreszcie
zaczęło dawać włączone w chwili odjazdu ogrzewanie,
wreszcie zdjęła misia bez obawy, Że się zaziębi, gdy wyj
dzie na wiatr i mróz. Wygładziła wiszącego z tyłu misia,
na kolanach położyła kołnierz ze sztucznego futerka,
splotła dłonie na wypchanej wełnianym szalikiem toreb
ce, wyprostowana tak samo jak przed chwilą wyjrzała
przez okno i nagle w brudnym lustrze szyby zobaczyła,
Że siedzący naprzeciw niej, „podejrzanie milczący", po
pijający śmierdzącą palinkę, zarośnięty mężczyzna nie
spuszcza (pożądliwego!) wzroku z jej dużych, zbyt wy
raźnie rysujących się pod bluzką i żakietem piersi. „Wie
działam!" - odwróciła szybko głowę, i choć oblał ją Żar,
udała, Że niczego nie zauważyła. Jakiś czas siedziała nie
ruchomo, bezmyślnie wpatrzona w mrok za oknem,
i choć próbowała przywołać w pamięci postać mężczy
zny, którego obrzuciła przelotnym spojrzeniem (pamię
tała tylko zarośniętą twarz, „jakiś brudny" płaszcz
z sukna i obrzydliwe, chytre spojrzenie, które kiedyś
w przyszłości jeszcze ją bardzo zadziwi), i powoli, z na
dzieją, Że teraz może to bez ryzyka uczynić, przesunęła
wzrokiem po szybie, natychmiast odwróciła głowę, bo
mężczyzna „i tam świńska się patrzył", ale i tak nie uda
ło się jej uciec przed jego spojrzeniem. Od siedzenia
15
w bezruchu rozbolały ją ramiona, kark i szyja, ale i tak
nie mogła spojrzeć w żadnym innym kierunku, gdyż
czuła, Że gdziekolwiek odwróci wzrok od ciasnego mro
ku okna, wszędzie ją dopadnie jego przerażające, nieru
chome spojrzenie, swobodnie przemieszczające się po
całym przedziale. „Od kiedy tak na mnie patrzy?" - za
stanowiła się, a możliwość, Że od samego początku po
dróży ohydnie wodzi po niej oczyma, uczyniła jego
wzrok jeszcze bardziej przerażającym niż w chwili, gdy
ich spojrzenia po raz pierwszy się skrzyżowały, zrozu
miała to w jednej chwili. W oczach mężczyzny czaiło się
„oślizgłe pożądanie", „a nawet - zatrzęsła się na samą
myśl - tliła się w nich zwyczajna pogarda". Wprawdzie
nie uważała się jeszcze za staruszkę, jednak wiedziała,
Że już dawno przestała być kobietą, którą mężczyźni -
w taki zazwyczaj prostacki sposób - się interesują,
i z obrzydzeniem myśląc o mężczyźnie (cóż to za chłop,
co czuje pociąg do takich starych kobiet?), z przestra
chem uświadomiła sobie, Że być może ten cuchnący pa
linką drań po prostu chce z niej zadrwić, chce ją ośmie
szyć i poniżyć, a potem rzucić ze śmiechem „jak szmatę".
Pociąg szarpnął, ruszył ociężale i przyspieszył bieg, koła
stukały po szynach jak szalone, Pflaumową ogarnął daw
no zapomniany, niejasny, dojmujący wstyd, a jej pełne,
ciężkie piersi... zaczęły płonąć pod bezczelnym, bez
wstydnym wzrokiem mężczyzny. Kiedy próbowała się
zasłonić, ramiona nie słuchały jej, jak gdyby ktoś ją
związał, nie umiała ukryć poniżającej nagości, czuła się
coraz bardziej bezbronna i obnażona, aż z rezygnacją
uświadomiła sobie, że im bardziej będzie starała się
16
ukryć swoją bujną kobiecość, tym bardziej stanie się
naga. Chłopi grający wśród głośnych swarów w karty
skończyli kolejną partyjkę, w hałasie przenikającym
strumień wrogiego gwaru, który rozsupłał więzy krępu
jące jej wolę, z pewnością udałoby się jej zapanować nad
nieszczęsnym oszołomieniem, gdyby nagle, by jak po
myślała z rozpaczą, dopełnić próby, nie wydarzyło się
coś jeszcze gorszego. Kiedy z rezygnacją, kierowana in
stynktownym wstydem, w mimowolnym sprzeciwie
ukrywając piersi, ostrożnie opuściła głowę, zgarbiła ple
cy i wysunęła do przodu ramiona, przerażona poczuła,
Że od tej niecodziennej pozycji rozpiął się jej biusto
nosz. Skonsternowana spojrzała wyżej i nawet nie zdzi
wiło jej, Że mężczyzna ciągle nie spuszczał z niej wzroku
- i jakby wiedząc, cóż za śmieszne nieszczęście ją spot
kało, zrobił do niej oko. Pflaumowa wiedziała, co nastą
pi za chwilę, ale pechowe zdarzenie tak ją wyprowadziło
z równowagi, Że siedziała nieruchomo, znowu bezbron
na, z twarzą płonącą ze wstydu, wśród hałasu nieregular
nie szarpiącego i coraz szybciej jadącego pociągu musia
ła znosić pewny siebie, uradowany jej nieszczęściem,
pogardliwy wzrok, ślizgający się po wyswobodzonych
z ucisku stanika, podskakujących piersiach. Nie miała
odwagi jeszcze raz na nich spojrzeć, ale była pewn�, Że
teraz już nie tylko ten jeden mężczyzna, ale wszyscy
„znienawidzeni ohydni chłopi" obserwują jej mękę, wi
działa otaczające ją zwyrodniałe, zachłanne, roześmiane
twarze„. i ta poniżająca udręka pewnie nigdy by się nie
skończyła, gdyby do wagonu nie wszedł konduktor -
wyrostek o dziecinnej, pokrytej wypryskami twarzy,
17
a donośny, dziecinny głos („Bilety proszę!") nie wyzwo
lił jej z Żenującej pułapki, szybko wyciągnęła z torebki
bilet i splotła ręce na brzuchu. Pociąg znowu się zatrzy
mał, tym razem tam, gdzie powinien, i kiedy - by nie
patrzeć na naprawdę już przerażające twarze - odrucho
wo przeczytała widniejącą na słabo oświetlonym dachu
stacji nazwę miejscowości i chciała krzyknąć z ulgą, bo
z dobrze jej znanego rozkładu jazdy, który zawsze stu
diowała dokładnie przed odjazdem, wiedziała, Że dzieli
ją od miasta zaledwie kilka minut, że („Wysiądzie! Wy
siądzie!" - dodawała sobie odwagi) wreszcie uwolni się
od swego prześladowcy. Podniecona i spięta obserwowa
ła zbliżającego się powoli konduktora, którego ciągle
ktoś zatrzymywał, szyderczo wypytując o przyczynę
spóźnienia, i choć postanowiła, że kiedy do niej podej
dzie, natychmiast poprosi o pomoc, nastolatek o dzie
cinnej twarzy, wystraszony wrzaskiem pasażerów tak
mało przypominał urzędową osobę, w której możliwoś
ciach było zapewnienie innym bezpieczeństwa, Że kiedy
stanął obok niej, zmieszana zapytała tylko, gdzie jest
ubikacja. „A gdzie ma być? - odparł ze złością konduk
tor i przedziurkował bilet. - Tam gdzie zwykle. Z przo
du i z tyłu". „Ach, oczywiście!" - wydukała Pflaumowa,
robiąc usprawiedliwiający gest, podskoczyła z miejsca,
przycisnęła torebkę i chybocząc się na boki w rytm ru
szającego pociągu, przeszła wzdłuż siedzeń na tył wago
nu, po chwili, kiedy już znalazła się w zapaskudzonej
toalecie i zadyszana oparła plecami o zamknięte drzwi,
uświadomiła sobie, Że na wieszaku zostawiła misia. Wie
działa, Że musi działać szybko, a jednak minęła przynaj-
18
mniej minuta, nim - choć nie wróciła po cenne futerko
- zdążyła się pozbierać: chwiejąc się w podskakującym
wagonie, zdjęła żakiet, w jednej chwili ściągnęła bluzkę,
chwyciła pod pachę ubranie i torebkę i podciągnęła ko
szulę aż do ramion. Dłońmi drżącymi ze zdenerwowa
nia obróciła do przodu stanik i widząc, Że zapięcie („Na
szczęście!") nie jest uszkodzone, odetchnęła z ulgą. Szyb
ko zapięła biustonosz i nieporadnie zaczęła się ubierać,
kiedy nagle za jej plecami, w korytarzu, ktoś cichutko
i ostrożnie, ale zdecydowanie zapukał do drzwi. W tym
pukaniu była jakaś poufałość, która po tym wszystkim,
co przeszła, w oczywisty sposób ją przestraszyła, ale po
chwili, myśląc, Że zapewne igra z nią rozedrgana wyob
raźnia, czuła już tylko złość, Że ktoś ją popędza; zapięła
stanik, spojrzała w brudne lustro, już chciała chwycić
klamkę i wyjść, kiedy znów posłyszała zniecierpliwione
pukanie. „To ja". Zaskoczona cofnęła rękę, ale kiedy do
myśliła się, kim może być natarczywy osobnik, nie tylko
wydało jej się, Że jest w pułapce, ale zrozpaczona prze
stała cokolwiek rozumieć, bo w zdławionym, schrypłym
głosie mężczyzny nie wyczuwała ani natarczywości, ani
nikczemnej agresji, brzmiała w nim najwyżej nuta znie
cierpliwienia, ponaglenie, by wreszcie otworzyła drzwi.
Przez chwilę obydwoje trwali w bezruchu, jak gdyby
oczekując od siebie jakichś wyjaśnień, i dopiero wów
czas kiedy jej prześladowca stracił cierpliwość i nerwowo
szarpiąc za klamkę, wrzasnął ze złością: „No i co? Miz
drzyć się lubimy, byle bez dupczenia?!", Pflaumowa zro
zumiała, Że padła ofiarą nikczemnego nieporozumienia.
Przerażona spojrzała na drzwi. Z niedowierzaniem
19
i goryczą pokręciła głową, tak zaskoczona i oszukana
„piekielną praktyką", atakiem ze strony, z której się go
najmniej spodziewała, Że aż poczuła ucisk w gardle.
Wzdragając się na myśl o niesprawiedliwym oskarżeniu
i nieskrywanej wulgarności, powoli zrozumiała, Że - jak
kolwiek to niepojęte, bo przecież ... naprawdę... do koń
ca mu się opierała - ten zarośnięty chłop od samego
początku sądził, Że to ona składa mu propozycję. Wresz
cie dla Pflaumowej stało się jasne, co sobie pomyślał ten
„zepsuty potwór", gdy zdejmowała misia, gdy przyda
rzyło się jej tamto Żenujące nieszczęście, gdy wypytywa
ła, gdzie jest toaleta, że odczytał jej zachowanie jako
propozycję, jednoznaczny dowód przyzwolenia, zawsty
dzający ciąg tanich chwytów grzesznej namiętności,
a teraz ona musiała odpierać haniebny atak na własną
cześć i przyzwoitość, tolerować, by taki śmierdzący pa
linką, brudny, odrażający ludzki śmieć odzywał się do
niej jak do „jakiejś ostatniej zdziry". Uraza i wściekłość
okazały się bardziej bolesne niż poczucie bezradności.
Wreszcie Pflaumowa, nie wytrzymując pułapki, w której
się znalazła, zdeterminowana wrzasnęła zdławionym
z emocji głosem: „Poszedł precz, albo zawołam o po
moc!" Po chwili mężczyzna zaczął walić pięścią w drzwi
i z lodowatą pogardą w głosie, aż przeszły jej po plecach
ciarki, syknął: „Bujaj się, stary kurwiszonie! Nawet tego
nie jesteś warta, żebym rozwalił te drzwi i wsadził ci łeb
do kibla". W oknie ubikacji zaczęły migać światła przed
mieść, pociąg z wysiłkiem pokonywał zwrotnice, Pflau
mowa, żeby nie upaść, musiała złapać się uchwytu. Sły
szała oddalające się kroki, ostre uderzenie drzwi
20
oddzielających platformę od wnętrza wagonu, zrozu
miała, Że mężczyzna, podobnie jak ją napadł, teraz puś
cił ją wolno, z osłupiającym lekceważeniem, a ona, ze
zdenerwowania drżąc na całym ciele, wybuchła płaczem.
I choć w rzeczywistości minęło zaledwie kilka minut,
trwało całą wieczność, nim w samotności spazmów pła
czu na krótki jak błyskawica moment zobaczyła z góry
samą siebie, jak z okna pociągu pędzącego niczym pu
dełko w gęstych ciemnościach potężnej wieczornej prze
strzeni wygląda maleńka twarz, jej twarz: załamanej,
nieszczęśliwej i zagubionej. I choć obrzydliwe, dziwne,
gorzkie słowa upewniły ją, Że już nie musi obawiać się
kolejnego ataku, odzyskana wolność napełniła ją takim
samym niepokojem jak wcześniejsza napaść, nie potra
fiła bowiem znaleźć odpowiedzi na pytanie - skoro
wszystkie jego zamiary i czyny przeczyły samym sobie
- czemu zawdzięcza nieoczekiwane wyzwolenie. Nie są
dziła, by prześladowcę odstraszył jej zrozpaczony, zała
mujący się głos, czuła, Że jest tylko nędznym celem jego
okrutnych zamiarów, podobnie jak dla tego wrogiego
świata, przed którego nagim zimnem nie istnieje praw
dziwa obrona, pomyślała, jest tylko niczego niepodej
rzewającym, łatwowiernym przedmiotem. Jak gdyby ten
zarośnięty mężczyzna ją zhańbił, zdruzgotana przytła
czającym podejrzeniem zataczała się w dusznej, cuchną
cej moczem ubikacji, szukając sposobu, jak się przed
nim obronić, a kłębowisko trudnego do opisania stra
chu przeistoczyło się w niej w bolesną gorycz: czuła, Że
to nadzwyczajna niesprawiedliwość, Że zamiast spokoj
nie żyć, staje się niewinną ofiarą, właśnie ona, która
21
przez całe życie pragnęła pokoju i nigdy nikogo nie
skrzywdziła, a jednocześnie uświadomiła sobie, że to
wszystko nie· ma już najmniejszego znaczenia, nie ma
do kogo zwrócić się o pomoc, nie ma jak protestować
ani nie może mieć nadziei, Że to, co tu się rozpętało,
można jeszcze powstrzymać. Po tylu słowach i po tylu
strasznych opowieściach sama musiała doświadczyć, że
wszystko „zmierza w jednym kierunku", zrozumiała,
Że jeśli w ogóle coś się skończyło, był to zaledwie incy
dent, który się jej przydarzył, a „w świecie, w którym był
możliwy, nadal trwa szalony rozpad". Posłyszała zza
drzwi niespokojny gwar podróżnych szykujących się do
wyjścia, pociąg wyraźnie zwolnił; zadrżała ze strachu, Że
przecież pozostawiła swojego misia na pastwę losu, szyb
ko przekręciła klamkę i wyszła pomiędzy rozpychają
cych się ludzi (nieprzejmujących się ani trochę bezsen
sem wyścigu do drzwi, na które napierali z taką samą
determinacją jak przy wsiadaniu), i potykając się o nie
zliczone walizki i torby, z trudem dotarła do swojego
miejsca. Miś wisiał tam, gdzie go zostawiła, ale w pierw
szej chwili nie mogła znaleźć kołnierza ze sztucznego
futerka, zaczęła gorączkowo szukać, myśląc nawet, czy
nie zabrała go do ubikacji, i nagle zwróciło jej uwagę, Że
w nerwowym chaosie nigdzie nie widzi swego prześla
dowcy, prawdopodobnie jako jeden z pierwszych wy
siadł z pociągu, pomyślała uspokojona. W tej samej
chwili pociąg się zatrzymał, a opustoszały na chwilę wa
gon błyskawicznie wypełniła jeszcze większa i jeszcze
bardziej przerażająca, zamarła w milczeniu horda,
i choć nietrudno było ocenić, Że przez pozostałe do
22
końca podróży dwadzieścia kilometrów ta ponura ciżba
także przysporzy jej powodów do obaw, zrozumiała, Że
lęk, jakim napawał ją zarośnięty brodacz, nie okaże się
bezpodstawny. I kiedy ubrana w misia narzuciła na ra
miona kołnierz wyciągnięty spod błyszczącej ze starości,
zniszczonej ławki, by bezpiecznie spędzić resztę podró
ży w drugim wagonie, z trudem uwierzyła własnym
oczom, gdy na oddalonym siedzeniu z przodu dostrze
gła niedbale przerzucony przez oparcie („Jak gdyby go
dla mnie zostawił!") sukienny płaszcz. Przystanęła, po
czym szybko ruszyła naprzód, wyszła tylnymi drzwiami
i wreszcie - znalazłszy się w kolejnym wagonie - usiadła
zrezygnowana, tak jak wcześniej, na środkowym miej
scu, przeciwnie do kierunku jazdy. Przez jakiś czas ob
serwowała drzwi, gotowa do ucieczki, nie wiedząc, kogo
właściwie się boi i z jakiej strony grozi jej atak, kiedy
jednak nic się nie wydarzyło (pociąg nadal stał na sta
cji), spróbowała zebrać siły, by nie dać się zaskoczyć,
kiedy nadejdzie dalszy ciąg strasznej przygody. Ogarnę
ło ją nieludzkie zmęczenie, chore nogi piekły w butach
z wkładką, czuła, Że bolące ramiona „zaraz się urwą", ale
nie potrafiła się rozluźnić ani uspokoić, tylko kręcąc
powoli głową, rozruszała obolałą szyję i pochylona nad
puderniczką, mechanicznymi ruchami doprowadziła
do porządku mokrą od płaczu twarz. Powtarzała tylko:
„Koniec, koniec, już niczego nie trzeba się bać", choć
była pewna, Że nie wolno jej ani w to wierzyć, ani bez
ryzyka, Że zaskoczy ją atak, wygodnie rozsiąść się na
swoim miejscu. Wagon bowiem, podobnie jak poprzed
ni, poza kilkoma jadącymi dalej podróżnymi pełen był
23
„złych twarzy", takich samych jak tamte, których opusz
czając poprzednie miejsce, tak bardzo się przestraszyła,
a jej nie pozostaje nic więcej niż mieć nadzieję, Że gwa
rancją jej bezpieczeństwa są trzy ostatnie wolne miejsca,
te obok niej, i że nikt na nich nie usiądzie. Jakiś czas
wydawało się to możliwe, bo niemal przez minutę (pod
czas której lokomotywa dwukrotnie wydała gwizd) do
wagonu nie wszedł żaden podróżny, nieoczekiwanie jed
nak na przedzie ostatniej fali wsiadających pojawiła się
w drzwiach hałaśliwa, gruba, zadyszana, posapująca
wiejska kobiecina w chustce na głowie, z ogromnym to
bołem i koszem, i kręcąc na wszystkie strony głową („jak
kura" - przemknęło przez myśl Pflaumowej), zdecydo
wanym krokiem ruszyła w jej kierunku, stękając i po
chrząkując, z nieznoszącą sprzeciwu natarczywością, by
natychmiast zawładnąć wszystkimi trzema siedzeniami,
odgrodzić samą siebie oraz Pflaumową - tak można
było sądzić z wyrazu jej twarzy - od godnego pogardy
tłumu, który napierał za jej plecami. Pflaumowa nie
odezwała się oczywiście ani słowem i tłumiąc złość, po
myślała, może to nawet dobrze, skoro już nie udało się
jej uchronić zapewniających poczucie bezpieczeństwa
wolnych miejsc, Że przynajmniej nie zajęła ich tamta
milcząca banda, pociecha jednak nie trwała długo, gdyż
niezbyt przyjemna towarzyszka podróży (Pflaumowa
pragnęła tylko jednego, żeby ją zostawiono w spokoju),
poluźniwszy chustkę pod brodą, bez wahania się jej
uczepiła. „Przynajmniej grzeją! No, nie?" Pflaumowa,
usłyszawszy jej skrzeczący głos i zobaczywszy złośliwe,
przeszywające spojrzeniem oczy wyglądające z trójkąta
24
chustki, postanowiła, Że skoro nie potrafi ani zmienić
miejsca, ani się od niej opędzić, najlepiej będzie, jak
uda, Że jej nie zauważa, demonstracyjnie odwróciła gło
wę i wyjrzała przez okno. Ale kobieta, z pogardą wodząc
wzrokiem po wagonie, ani trochę się tym nie przejęła.
„Nie gniewa się pani, Że o coś zapytam? Chyba lepiej,
jak sobie trochę we dwie pogawędzimy, prawda? Dokąd
pani jedzie? Ja aż do ostatniej stacji, do syna". Pflaumo
wa zerknęła na nią z niechęcią, ale uznawszy, Że jeśli
nadal będzie udawać, iż jej nie zauważa, kobieta prędzej
czy później się znudzi, przytaknęła. „No, bo - ożywiła
się wieśniaczka - mój mały wnuczek ma urodziny, dla
tego jadę. Zapytał w Wielkanoc, jak u nich byłam, zapy
tał, małe złotko, ale przyjedziesz, mamo, na pewno? Tak
do mnie mówi ten mój wnuczek, Że mamo. No to jadę".
Pflaumowa uśmiechnęła się z musu, ale szybko poża
łowała, bo z kobiety dopiero teraz wylał się potok słów.
„Gdyby wiedział, dzieciaczyna, jak trudno jest babci
w tym wieku! Cały dzień stać na tych chorych nogach,
na targu, zmęczy się człowiek do wieczora. Bo wie pani,
ja tam sprzedaję, mamy mały ogródek, bo przecież
z emerytury nie da rady wyżyć. Doprawdy nie wiem,
skąd te lśniące mercedesy i te wszystkie bogactwa?! Ale
ja pani powiem. Ze złodziejstwa i z oszustwa! Nie liczy
się już Boże słowo na tym pokręconym świecie! I jaka
paskudna pogoda, słyszy pani? Co z tego wszystkiego
będzie, niechże pani powie? Już jest źle. Mówią w radio,
Że jest siedemnaście stopni, na minusie. A przecież
mamy dopiero koniec listopada. Wie pani, co będzie?
Zaraz pani powiem. Zamarzniemy tu wszyscy do wios-
25
ny! Tak! Bo nie ma węgla. Tylko co robią ci wszyscy
rozleniwieni górnicy tam w górach? Wie pani? No właś
nie". Pflaumową od tej niekończącej się tyrady już roz
bolała głowa, i choć z trudem znosiła gadaninę, nie po
trafiła zmusić kobiety do milczenia, zresztą doszła do
wniosku, Że tamta wcale nie oczekuje, by jej słuchano,
wystarczy, Że co jakiś czas przytaknie głową, coraz dłu
żej obserwowała w oknie powoli oddalające się światła,
by uporządkować rozedrgane myśli, pociąg tymczasem
wyjechał z miasta, a Pfiaumową, choć próbowała o tym
zapomnieć, coraz bardziej niepokoił porzucony na sie
dzeniu płaszcz, bardziej nawet od przerażających, zło
wieszczo wpatrzonych przed siebie ludzi. „Przepędzili
go? - zastanawiała się - czy może się upił? A może spe
cjalnie?„." Postanowiła nie dręczyć się domysłami i jak
kolwiek to ryzykowne, sprawdzić, czy płaszcz jeszcze
tam jest, nie zwracając więc uwagi na kobiecinę, przeszła
pomiędzy stojącymi pasażerami aż na platformę, prze
dostała się przez pomost łączący obydwa wagony i z naj
większą ostrożnością zajrzała przez szparę w drzwiach.
Przeczucie, Że lepiej będzie, gdy zainteresuje się okolicz
nościami zniknięcia brodacza, nie zawiodło jej, bo ów,
ku jej wielkiemu zdziwieniu, siedział tyłem w zatłoczo
nym wagonie, tam gdzie zostawił swój płaszcz, i z głową
odchyloną do tyłu wlewał w siebie palinkę. Pflaumowa,
żeby ani on, ani żaden z milczących pasażerów jej nie
zauważył (bo wtedy nic nie uchroniłoby jej przed zarzu
tem, Że sama napytała sobie kłopotów), wstrzymując
oddech, wróciła do swojego wagonu, by osłupiała zoba
czyć, że korzystając z jej krótkiej nieobecności, jakiś
26
gość w futrzanej czapce bezczelnie zajął jej ime1sce,
a ona, jedyna elegancka kobieta w całym wagonie, stoi
gdzieś z boku, musiała przyznać, była głupia, łudząc się,
że skoro tamten w sukiennym płaszczu zniknął z pola
widzenia, to znaczy, iż się od niego uwolniła. Już nie
miało dla niej znaczenia, czy poszedł do WC, czy na
stację (oczywiście: „Bez płaszcza?!") po kolejną butelkę
śmierdzącej palinki, nie obawiała się nawet, Że mężczy
zna znów się do niej przyczepi, bo tłum, który raczej jej
nie zaatakuje („Choć takim wystarczy miś, kołnierz czy
torebka!. .. "), a ścisk w pociągu, pomyślała, jakoś ją przed
nim uchroni; błędny osąd zmusił ją jednak, by stanąć
twarzą w twarz z czymś jeszcze gorszym, z myślą, Że
z powodu przeklętego pecha (niezrozumiałego, niepoję
tego fatum) już nigdy się od niego nie uwolni. Ta niepo
jęta myśl doprowadziła ją do rozpaczy, kiedy bowiem
minęło bezpośrednie zagrożenie, przypomniawszy so
bie wydarzenia sprzed chwili, nie w tym dostrzegła
największe niebezpieczeństwo, Że chciał ją zgwałcić
(„A przecież coś takiego trudno nawet głośno wypowie
dzieć!"), lecz w tym, Że sprawiał wrażenie człowieka, któ
ry „nie ma w sobie Boga" i który nie zadrży nawet przed
ogniem piekielnym, a jeśli tylko nadarzy się sposobność,
będzie zdolny do wszystkiego („Do wszystkiego!").
Znów widziała przed sobą jego lodowate spojrzenie, za
rośniętą, nieokrzesaną twarz, jak z cynicznym gryma
sem puszczał do niej oko, znów słyszała bezbarwny,
ironiczny głos, gdy mówił: „To ja", i była pewna, Że nie
tylko los postawił ją twarzą w twarz z rozpustnym ło
trem, ale Że musiała uciekać przed niepojętą, gotową
27
siać zniszczenie ludzką wściekłością, żądną tylko jedne
go, by stratować wszystko, co jeszcze czuła, bo dla tam
tego łajdaka spokój, ład i przyszłość były nie do zniesie
nia. „A - usłyszała nagle skrzekliwy głos przekupki,
która swą niekończącą się przemową raczyła teraz nowe
go towarzysza podróży - niezbyt dobrze pan wygląda,
nawet jeśli pan o tym nie wie. Ja nie mogę narzekać, sam
pan widzi. Tylko wiek, po prostu starość. No i zęby.
Niech pan popatrzy - rozdziawiła usta, pochylona nad
sąsiadem w futrzanej czapce, i odchyliła palcami spęka
ne wargi, żeby tamten mógł zobaczyć - wszystkie zjadł
czas. Ale ja nie dam, żeby ktoś mi tam dłubał. Może
sobie doktorek gadać! Jakoś doćlamkam do śmierci, no
nie? Nie wzbogacą się na mnie te dranie, niech ich
wszystkich szlag trafi. Niech pan zobaczy - wyciągnęła
z torby plastikowego żołnierzyka - ile kosztuje takie
byle co! Nie uwierzy pan, trzydzieści jeden forintów! Za
taki złom! No, bo co to jest? Karabin i czerwona gwiaz
da. I mają czelność chcieć za to trzydzieści jeden forin
tów! No ale - schowała żołnierzyka do torby - 'dzisiaj
dzieci nie chcą niczego innego. No to co ma człowiek
robić? Kupuje. Zgrzyta zębami i kupuje. No nie?" Pflau
mowa odwróciła głowę ze wstrętem, szybko wyjrzała
przez okno, ale od chwili, kiedy usłyszawszy tępe ude
rzenie, zerknęła w ich stronę, nie potrafiła już odwrócić
oczu ani poruszyć się z miejsca. Nie wiedziała, czy był
to cios wymierzony gołą pięścią, niemilknąca cisza nie
zdradzała też przyczyny, kącikiem oka zdołała jedynie
dostrzec, jak przekupka przewraca się do tyłu... a głowa
opada jej na bok. .. i tylko ciało trwa na oparciu w tym
28
samym miejscu, a siedzący naprzeciw mężczyzna w fu
trzanej czapce („pociągowy uzurpator. .. ) z kamienną
"
29
posępne budynki mteJscowego gospodarstwa rolnego
i wznoszącą się nad nimi niezgrabną wieżę ciśnień. Już
od dzieciństwa szlabany na przejeździe i długie, płaskie
budynki tonące w gorącym oddechu zwierząt pierwsze
mówiły jej, że bezpiecznie wróciła do domu, teraz jed
nak, choć miała po temu powody, bo oznaczało to ko
niec poważnych kłopotów, nie poczuła bicia serca, tak
jak przed laty, kiedy z odwiedzin u krewnych czy z ulu
bionych, oglądanych raz na pół roku spektakli opero
wych wracała do swojego mieszkania i nieistniejącej już
od lat rodziny, wtedy jeszcze wierzyła, Że miasto, przyja
zne i pełne ciepła, chroni jej dom niczym mury obron
ne, teraz jednak, od dwóch czy trzech miesięcy, a zwłasz
cza teraz, gdy dostrzegła haniebną prawdę, Że świat jest
pełen brodaczy i typów w sukiennych płaszczach, z daw
nego ciepła nie pozostało nic, był tylko szorstki labirynt
pustych ulic, gdzie okna, podobnie jak ci wszyscy sie
dzący za nimi, tępo patrzą przed siebie, a dławiącą ciszę
przerywa jedynie „przeraźliwe ujadanie rozwścieczonych
psów". Przyglądała się światłom bliskiego już miasta,
a kiedy pociąg przejechał przez tę część gospodarstwa,
w której stały maszyny rolnicze, by posuwać się dalej
wzdłuż ledwie widocznej w ciemnościach, równoległej
do torów topolowej alei, ze ściśniętym sercem próbowa
ła odnaleźć w dalekim, słabym blasku oświetlonych do
mów i latarń trzypiętrowy budynek, w którym znajdo
wało się jej mieszkanie, właśnie tak, ze ściśniętym sercem,
bolesne bowiem uczucie ulgi, Że wreszcie dotarła do
domu, przysłoniła obawa, dobrze wiedziała, iż z powo
du niemal dwugodzinnego opóźnienia nie może już li-
30
czyć na ten co zwykle wieczorny autobus, Że drogę ze
stacji do domu będzie musiała („sama... ) pokonać pie
"
31
w całym mieście. Nie patrzyła ani na prawo, ani na lewo,
tylko pod nogi, by nie przewrócić się w ciemnościach,
szybko pobiegła na przystanek, w nadziei, że autobus
poczekał na przyjazd pociągu albo Że uda się jej zdążyć
na późniejszy kurs, jeśli taki jeszcze jest. Ale ani jeden
autobus nie przyjechał na przystanek, nie mogła też li
czyć na „późniejszy kurs'', bo z tablicy przy głównym
wejściu wynikało, Że autobus, który odjechał w chwilę
po planowanym przyjeździe pociągu, był ostatni -
w dodatku cały rozkład jazdy przekreślono na czerwo
no ... Próbowała uciec, ale nim litera po literze przeczy
tała rozkład jazdy, na placu wyrósł już las futrzanych
czap, wytłuszczonych chłopskich kapeluszy i czapek
uszanek, a kiedy zbierała siły, by ruszyć naprzód, i zada
ła sobie przerażające pytanie, co oni tu właściwie robią,
wtedy nagle ogarnęło ją uczucie, Że po lewej stronie
widzi naprzeciw tego, którego straszne wspomnienie
niemal zatarli w jej pamięci tamci z drugiego wagonu
i o którym już prawie zapomniała; jeszcze rozejrzała się
wokół, jak gdyby czegoś szukając, i obróciła na pięcie,
by zniknąć mu z oczu. Wszystko działo się w takim
tempie, a on stał tak daleko (nie mówiąc o tym, Że
w mrocznych ciemnościach nie potrafiła odróżnić zja
wy od realnego człowieka), Że nie miała pewności, czy to
rzeczywiście był on, ale nawet sama możliwość tak bar
dzo ją przestraszyła, Że rzuciwszy się biegiem przez bez
czynnie stojący, złowieszczy tłum, popędziła do domu.
Nie była nawet szczególnie zaskoczona, choć wydawało
się to niewyobrażalne (a czy sama ta podróż też nie była
czymś trudnym do wyobrażenia?), gdy w pociągu, kiedy
32
wbrew wszelkim nadziejom zobaczyła go znowu, pomy
ślała, Że ta historia z brodaczem - i straszna próba gwał
tu - jeszcze się nie zakończyła, a teraz musi się obawiać
nie tylko tego, Że „z tyłu napadną ją bandyci", ale Że
wśród nich będzie także on („O ile rzeczywiście to był
on ... a nie wytwór mojej wyobraźni... "), Że może pojawić
się z każdej strony, wyłonić z każdej bramy, stawiała
kroki, jak gdyby nie umiała zdecydować, czy w tej sytu
acji zrobi lepiej, jeśli będzie się cofać, czy biec naprzód.
Zostawiła w tyle tajemniczy czworobok placyku przed
stacją, skrzyżowanie z ulicą Zoldag prowadzącą do szpi
tala dziecięcego, ale na prostej jak strzała drodze biegną
cej pod łysymi kasztanowcami - choć przecież spotkać
kogoś znajomego byłoby zbawieniem - nie spotkała ży
wej duszy, poza własnym oddechem i cichym skrzypem
własnych kroków słyszała tylko ciche, przeciągłe sapanie
jakiegoś niemożliwego do rozpoznania mechanizmu,
być może starej piły. W ciemnościach nieoświetlonych
ulic, w drętwej, zdławionej ciszy, choć starała się nie ule
gać niszczycielskiej władzy okoliczności, czuła się jak
ofiara rzucona na Żer, gdziekolwiek spojrzała, szukając
wzrokiem oświetlonych mieszkań, widok przypominał
oblężone miasto, którego mieszkańcy, widząc darem
ność dalszego wysiłku, zrezygnowali z wszelkich atrybu
tów niebezpiecznie zdradzających obecność człowieka,
w nadziei, Że choć poddali ulice i place, ludziom ukry
tym za grubymi murami domów nie grozi poważne nie
bezpieczeństwo. Szła chodnikiem nierównym od przy
marzniętych śmieci, była już przy niewielkiej wystawie
słynnej niegdyś ORTOPEDII, należącej do miejscowego
33
cechu szewców, kiedy z przyzwyczajenia zatrzymawszy
się na światłach przed skrzyżowaniem (z powodu braku
benzyny już w dniach przed jej wyjazdem ruch był
niewielki), zajrzała w ciemną ulicę Sandora Erdelya, na
zywaną przez mieszkańców - jako Że biegła wzdłuż
ogrodzonego kolczastymi zasiekami budynku sądu
(i więzienia) - po prostu sądową. W środku, w głębi
ulicy, dostrzegła cień stojącej w milczeniu grupy zgro
madzonej wokół studni artezyjskiej, i nagle wydało się
jej, Że w tej głuchej ciszy kogoś biją. Przerażona zaczęła
uciekać, co chwilę oglądając się za siebie, i dopiero wów
czas zwolniła tempo, gdy minąwszy budynek sądu
(i więzienia), przekonała się, że nikt jej nie goni. Zza
budynku nikt się nie wyłonił, nikt też jej nie ścigał, mar
twego spokoju wymarłego miasta nie zakłócało nic poza
tamtym, teraz już coraz głośniejszym, przypominają
cym posapywanie dźwiękiem, a we wzbudzającej strach
idealnej ciszy nie usłyszała ani wołania o pomoc, ani
ciosów bijącego, przestępczy czyn, bo cóż innego mogło
to być, odpowiadał na nieskalaną ciszę, jaka zapanowała
wokół studni artezyjskiej, swoją bezgłośną historią -
wcale jej nie zdziwiło, Że w okolicy nie było ani jednego
człowieka, w normalnych okolicznościach - teraz bo
wiem wszyscy, jak gdyby uciekając przed epidemią, za
mknęli się w swoich domach - powinna spotkać choćby
kilku przechodniów, zwłaszcza tutaj na nieodległym od
śródmieścia odcinku alei Beli Wenckheima. Pędziła
przed siebie, gnana złymi przeczuciami, czuła się jak
w złym śnie, gdy już znalazła się całkiem blisko sapiące
go dźwięku i pomiędzy pniami kasztanowców dostrze-
34
gła niezgrabną maszynę, wreszcie nabrała pewności, że
to strach igra z jej wyobraźnią, bo to, co zobaczyła, było
nie tylko zaskakujące, ale wprost niewiarygodne. Nie
opodal, środkiem szerokiej jezdni, samotnie sunęła
w zimowych ciemnościach upiorna konstrukcja - o ile
coś takiego w ogóle można nazwać ruchem, szatański
pojazd wlókł się nieporadnie niczym walec drogowy,
walcząc o każdy kolejny centymetr, udręczony zmierzał
w stronę śródmieścia. Jak gdyby nie posuwał się po po
wierzchni, zmagając się z przeciwnym wiatrem, lecz
przedostawał się przez gęstą, lepką, z całą siłą powstrzy
mującą go w miejscu materię. Przykryta dwoma płatami
niebieskiej blachy falistej, zamknięta ze wszystkich
stron, przypominająca wagon, pokryta jaskrawożółtymi
napisami (z ciemnobrązowym niezrozumiałym rysun
kiem w środku) ciężarówka była znacznie dłuższa
i większa - stwierdziła osłupiała - od tureckich tirów,
które kiedyś przejeżdżały przez miasto, ów nadzwyczaj
nieforemny, cuchnący słodkawo rybami gruchot z nie
ludzkim wysiłkiem ciągnął przedpotopowy, brudny od
smaru, dymiący wrak podobny do traktora. Gdy tylko
znalazła się blisko, ciekawość zwyciężyła w niej strach,
zwolniła, ale choć przyglądała się nieznajomym literom,
nie rozumiała treści . to jakiś słowiański język. .. albo
„ ..
35
pociągiem. Znów przyspieszyła kroku i kiedy minęła
potwora, odwróciła się jeszcze raz i za szybą kabiny zo
baczyła znudzoną twarz wielkiego, zarośniętego męż
czyzny w samym podkoszulku, trzymał w ustach papie
rosa, gdy tylko dostrzegł ją na chodniku, strojąc
szydercze miny, podniósł ręce znad kierownicy (jak gdy
by chciał pozdrowić przechodnia). Wszystko razem
było szokujące (w dodatku rozebranej górze mięsa sie
dzącej za kierownicą najwyraźniej było gorąco, jak gdy
by w kabinie za mocno działało ogrzewanie). Pflaumo
wa, uciekając, kilkakroć spojrzała za siebie, mężczyzna
wydał się jej egzotycznym potworem, który nieuchron
nie pochłania wszystko, co napotka na swojej drodze,
jednoznacznie dając do zrozumienia, Że tam, gdzie się
pojawi, nic nie jest już takie, jakie było, i powoli, ale
wytrwale posuwał się pod oknami niczego niepodejrze
wających mieszkańców. Od tej chwili rzeczywiście czuła
się niczym w szponach strasznego snu, tylko Że po tym
śnie nie nadchodziło przebudzenie: dobrze wiedziała,
Że to jest rzeczywistość, najprawdziwsza rzeczywistość,
zrozumiała, że wydarzenia mrożące krew w żyłach, któ
rych była świadkiem i uczestnikiem (upiorny, dziwacz
ny pojazd, bijatyka na ulicy Sandora Erdelya, jak gdyby
zaplanowane zaciemnienie w całej okolicy, nieludzki
motłoch przed stacją kolejową, a zwłaszcza przerażająca
postać mężczyzny o nieustraszonym, lodowatym spoj
rzeniu, ubranego w sukienny płaszcz), nie tylko nie były
samowolnymi tworami pełnej lęku wyobraźni, ale pozo
stawały ze sobą w ścisłym i racjonalnym związku. Jedno
cześnie kosztowało ją wiele wysiłku, by nie uwierzyć
36
w coś tak niebywałego, nie traciła przy tym nadziei, Że
wreszcie znajdzie się choćby najstraszniejsze, ale zrozu
miałe wyjaśnienie rozszalałej przemocy, a przynajmniej
niczym niewytłumaczalnej przerwy w dostawie prądu,
z tym bowiem nie potrafiła się pogodzić, Że wraz z bez
pieczeństwem i porządkiem skończyła się w tym mieście
wszelka racjonalność. No, i tu się nie rozczarowała: nie
wyjaśniły się wprawdzie powody braku światła, ale cel
i przeznaczenie zadziwiającego pojazdu wkrótce wyszły
na jaw. Przeszła przed domem Gyorgya Esztera, człowie
ka powszechnie szanowanego w miasteczku, pozo
stawiwszy za sobą tajemniczy szum parku okalającego
dawny Drewniany Teatr, dotarła do ewangelickiego koś
ciółka i tam niespodziewanie przykuł jej wzrok okrągły
słup ogłoszeniowy; natychmiast przystanęła, podeszła
bliżej, stała, raz za razem czytając tekst przypominający
słowa pisane przez okolicznych łazęgów, choć przecież
wystarczyło przebiec wzrokiem, bo nalepiony na wcześ
niejsze obwieszczenie, powieszony niedawno plakat, są
dząc po świeżym kleju spływającym bokami, tłumaczył
wszystko.
37
Myślała, że jeśli zrozumie przynajmniej jeden ele
ment całego zamieszania, łatwiej się w nim odnajdzie
i obroni (oczywiście: „Broń Boże, by zaistniała taka po
trzeba".), gdyby „coś się działo", ale przed plakatem,
gdy już zaczynała cokolwiek pojmować, ogarnął ją jesz
cze większy strach, dotychczas bowiem kłopot polegał
na tym, Że we wszystkim, czego doświadczyła jako świa
dek i uczestnik, brak było racjonalnego czynnika, teraz
jednak, gdy okazało się, Że ta „odrobina" wyjaśnienia
(„największy wieloryb świata i inne sensacyjne tajemnice
przyrody") to zbyt wiele - zaczęła się zastanawiać, czy
przypadkiem nie działa w tym wszystkim jakaś surowa,
ale bezrozumna siła.
38
wa była w domu. W drzwiach, w szczelinie nad klamką,
czekała na nią kartka z wiadomością. Zerknęła jednym
okiem i ze złością wydęła wargi, wreszcie weszła do
mieszkania, przekręciła klucz w zamku i zamknęła
drzwi na łańcuch. Oparta plecami o drzwi przymknęła
oczy. „Mój Boże. Jestem w domu". Mieszkanie było, jak
to się mówi, zasłużonym owocem jej wieloletniej pracy
i starań. Kiedy pięć lat wcześniej pochowała zmarłego
nagle (na wylew) świętej pamięci drugiego męża, a wkrót
ce życie pod jednym dachem - z synem z pierwszego
małżeństwa, który niestety po zdeprawowanym ojcu
odziedziczył skłonność do „wiecznych ucieczek" i nie
ustannego włóczenia się, brak nadziei zaś na jakąkol
wiek poprawę stał się dla niej nieznośnym ciężarem -
było już nie do wytrzymania, wyprowadziła się do
wynajętego pokoju i nie tylko pogodziła się z niezmien
nością swojego losu, ale nawet poczuła swego rodzaju
ulgę, bo choć świadomość straty mocno ją dotknęła
(miała dwóch mężów i - teraz nieistniejącego już dla
niej syna), zrozumiała, Że nic nie stoi na przeszkodzie,
by wreszcie, w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat, zamiast
„skakać wokół innych" zacząć żyć dla siebie. Zbyt duży
dla niej samej domek zamieniła - z sowitą dopłatą - na
małe, ale „śliczne" (wyposażone w domofon) mieszkan
ko w śródmieściu, znajomi odnosili się do niej z szacun
kiem należnym podwójnej wdowie, a na temat syna,
znanego w miasteczku z „włóczęgowskiego trybu Życia'',
mówili z właściwym taktem, ona tymczasem z zapałem
i radością po raz pierwszy w Życiu (dotychczas poza
ubraniem i pościelą nie miała nic własnego) oddawała
39
się radości posiadania. Kupiła miękki sztuczny perski
dywan, firanki i wesołe zasłony, pozbyła się starych,
ciężkich i niewygodnych mebli i wstawiła do pokoju
nową meblościankę, korzystając z porad popularnego
w miasteczku pisma ŁADNE MIESZKANIE, urządziła
nowoczesną kuchnię, pomalowała ściany, wymieniła
stary toporny piecyk gazowy i przerobiła łazienkę. Była
niestrudzona i jak kiedyś zauważyła z uznaniem jej są
siadka, Viragowa, pełna energii, ale naprawdę poczuła
się w swoim żywiole, gdy po zakończeniu remontu
wreszcie mogła się zabrać cl.o upiększania „swojego
gniazdka". Pomysłów miała bez liku, jej fantazja nie
znała granic, z codziennych zakupów wracała z lustrem
w kutej ramie potrzebnym do przedpokoju albo z prak
tyczną krajalnicą do cebuli czy efektowną szczotką do
ubrań, na której rączce widniał śliczny inkrustowany
widoczek przedstawiający panoramę miasteczka. I choć
dwa lata wcześniej nie mogła („Przez wiele dni!") dojść
do siebie po żałosnej wyprowadzce syna, którego, gdy
odchodził z płaczem, musiała niemal siłą wypchnąć na
ulicę, choć w ciągu dwóch lat dzięki jej usilnym stara
niom w mieszkaniu nie pozostała nawet odrobina wol
nego miejsca, odczuwała jakiś dotkliwy brak. Uzupełni
ła stojącą w serwantce kolekcję porcelanowych figurek,
ale szybko zrozumiała, że one też nie są w stanie wypeł
nić pustki; łamała sobie głowę, lustrowała mieszkanie,
nawet sąsiadkę poprosiła o radę, aż wreszcie któregoś
popołudnia (właśnie, siedząc w fotelu, robiła kolejny
„kwadracik Irmy"), zapatrzona w porcelanowe figurki
łabędzi, Cyganeczek z gitarami, zapłakanych chłopców
i szczęśliwych, rozmarzonych, półleżących dziewcząt,
nagle zrozumiała, czego jej tak bardzo brakuje. Kwia
tów. Miała wprawdzie dwa fikusy i jeden marny aspara
gus (jeszcze ze starego domu), ale one nie były w stanie
zaspokoić jej, jak powiadała, nieoczekiwanie przebudzo
nego „instynktu macierzyńskiego". W kręgu znajomych
z łatwością znalazła osoby, które podobnie jak ona „lu
biły piękno", i szybko weszła w posiadanie pięknych
sadzonek, cebulek i ablegierków, a po kilku latach spę
dzonych w towarzystwie oddanych miłośników roślin,
doktora Provaznyika, pań Madaiowej i Mahowej, nie
tylko jej parapety zapełniły się troskliwie pielęgnowa
nymi palemkami, filodendronami i sansewieriami, ale
musiała zamówić w warsztacie znajdującym się w ru
muńskiej dzielnicy miasteczka najpierw jeden, a potem
trzy kwietniki na wodne fuksje, pilee i kaktusy, których
z powodu ogromnej ilości innych roślin nie miała już
gdzie postawić w „przytulnym i miłym jej sercu" miesz
kanku. I teraz nagle ma nadejść koniec tego wszystkie
go, miękkich dywanów, wesołych zasłonek, wygodnych
mebli, luster, krajalnic do cebuli, szczotek do ubrań,
jej słynnych kwiatów, całego spokoju, bezpieczeństwa
i szczęśliwego dobrobytu?! Poczuła się bezgranicznie
zmęczona. Kartka, którą trzymała w lewej ręce, wypadła
jej z dłoni na podłogę. Otworzyła oczy, spojrzała na
zegar wiszący nad kuchennymi drzwiami, którego zwin
na wskazówka przeskakiwała kolejne sekundy, i choć
miała pewność, Że nic już jej nie grozi, choć tak bardzo
tego potrzebowała, nie czuła się bezpieczna: w głowie
miała gonitwę myśli, raz to, raz tamto wydawało się jej
41
ważniejsze, wreszcie - gdy już się rozebrała, zdjęła buty
i rozmasowała opuchnięte nogi, włożyła wygodne kap
cie - spojrzała przez okno na wymarłą aleję (ale: „Ni
gdzie nie było żywej duszy ani skradającego się cienia
człowieka.„ widziała tylko ciągnik wiozący cyrkowe re
kwizyty... i słyszała jego nieznośne posapywanie... "),
chcąc się przekonać, że wszystko jest na swoim miejscu,
pootwierała szafy, jedną po drugiej, zaczęła myć ręce,
ale przerwała w obawie, Że jak jeszcze raz nie sprawdzi,
czy drzwi są dobrze zamknięte, nie dopełni tego, co
najważniejsze. Ale już trochę się uspokoiła, podniosła
z podłogi i ze złością przeczytała kartkę wrzuconą do
śmietnika w kuchni (było na niej cztery razy powtórzo
ne: „Mamo, szukałem cię", z tego pierwsze trzy linijki
były przekreślone), wróciła do pokoju, podkręciła ogrze
wanie i by raz na zawsze skończyć z nerwową bieganiną,
po kolei sprawdziła kwiaty, kiedy okaże się, Że z nimi
też wszystko jest w porządku, z pewnością w końcu się
uspokoi. Nie zawiodła się na miłej sąsiadce, którą prosi
ła, by pod jej nieobecność codziennie wietrzyła ostroż
nie mieszkanie i pilnowała jej ulubionych roślin: ziemia
była wilgotna, a jej „zwyczajna, prostolinijna, a w głębi
duszy dobra i sumienna przyjaciółka" nawet o tym po
myślała, żeby co jakiś czas odkurzyć listki bardziej wraż
liwych palm. „Nieoceniona jest ta moja droga Rózsika!"
- westchnęła Pflaumowa rozrzewniona, i widząc w my
ślach wiecznie krzątającą się, potężną kobietę, usiadła
w jednym z jasnozielonych foteli i powiodła wzrokiem
po nienaruszonych przedmiotach, wszystko było w „naj
lepszym porządku", podłoga, sufit, ściany w kwieciste
42
wzory były tak oczywiste, że kalwaria, którą przeszła,
jawiła się jako nierzeczywisty wytwór zszarganych ner
wów i chorej fantazji. Jak gdyby to wszystko było jedy
nie złudzeniem, ona bowiem, dla której całymi latami
radości i kłopoty sprowadzały się do robienia jesiennych
przetworów, wiosennych porządków, popołudniowego
szydełkowania i sumiennej opieki nad kwiatami, przy
wykła, Że chroniona zbawiennym dystansem, może ob
serwować szaleńczy . pęd, w jakim wiruje zewnętrzny
świat, który z perspektywy jej domowego zacisza wyda
wał się mglistą niepewnością i bezpostaciową parą, tak
jak teraz, kiedy znowu siedziała za ochronnym parawa
nem zamkniętych drzwi, zamknięta na klucz przed
światem, a napawające trwogą wspomnienia z podróży
traciły na sile, powoli przesłaniał je gęsty welon, wrzask
liwi pasażerowie kolejki tracili ostrość konturów, męż
czyzna o upiornym spojrzeniu, ubrany w sukienny
płaszcz, przewracająca się przekupka, cienie bijących ja
kiegoś nieszczęśnika w ciemnościach i ciszy, osobliwy
cyrk, gruby krzyż na pożółkłej papierowej tablicy z roz
kładem jazdy, wreszcie ona sama, jeszcze niewyraźna,
jak za wszelką cenę próbuje się ratować, rozpaczliwie,
niczym w labiryncie, pędzi do domu. Wszystko, co
przeżyła w ciągu kilku minionych godzin, stawało się
coraz wyraźniejsze i coraz mniej rzeczywiste, ciągle jed
nak miała przed oczyma bolesne, nieznośne, straszne
obrazy z cuchnącej moczem ubikacji, brudne kamyki
pomiędzy szynami i kierowcę machającego do niej z ka
biny. Tutaj, wśród swoich kwiatów i mebli, w poczuciu
coraz większego bezpieczeństwa nie obawiała się już ni-
43
czyjego ataku, uwolniła się od męczącego napięcia i sta
nu ciągłej gotowości, ale na przygnębienie, które leżało
jej niczym kasza w żołądku, nie potrafiła znaleźć lekar
stwa. Była wyczerpana jak nigdy dotąd, postanowiła,
że uda się na spoczynek. Szybko wzięła prysznic, uprała
bieliznę, na nocną koszulę włożyła ciepły szlafrok i po
szła do spiżarni, by skoro nie ma już siły zrobić porząd
nej kolacji, przynajmniej zjeść przed snem trochę owo
ców z kompotu. Spiżarnia, centralny punkt jej mieszkania,
kryła w sobie niesamowitą ilość jedzenia: u góry wisiały
szynki z przyczepionymi do nich łańcuchami papryki,
kiełbasy i wędzona słonina, na dole zaś stały w szeregu
wystarczające do zbudowania niewielkiej barykady to
rebki z mąką, solą i ryżem; po bokach znajdowała się
kawa, mak, orzechy, przyprawy, ziemniaki i cebula,
a wreszcie tę twierdzę wzniesioną z żywności, bogactwo
świadczące o umiejętności przewidywania, koronowały
- tak jak las cieszących oczy roślin mieszkanie - uśmiech
nięte na półkach środkowej ściany, ustawione w karnych
szeregach kompoty. Znalazła tu wszystko, co zdołała
przygotować przez całe lato, od słodkich owoców po
cząwszy, przez kiszonki, sok z pomidorów, aż po orze
chy w miodzie, teraz więc, tak samo jak zawsze, bezrad
nie powiodła wzrokiem po lśniących słoikach, by wrócić
do pokoju z wiśniami w rumie, i sadowiąc się w jasno
zielonym fotelu, raczej z przyzwyczajenia niż z cieka
wości włączyć telewizor. Wygodnie się oparła, bolące
nogi położyła na pufie i odświeżona prysznicem, wi
dząc w przyjemnym cieple, Że ku jej wielkiej radości
znów w telewizji pokazują operetkę, poczuła, Że mimo
44
wszystko jest nadzieja na powrót dawnego spokoju i po
rządku. Dobrze wiedziała, Że zrozumienie świata - jak
do znudzenia powtarzał jej zakochany w gwiazdach syn
- wykracza poza możliwości jej umysłu „niczym światło
poza wzrok", miała świadomość, Że podczas gdy ci wszys
cy, włącznie z nią, żyjący w swoich cichych gniazdkach,
oazach przyzwoitości i ostrożności, ze strachem myślą
o tym, co dzieje się na zewnątrz, tamta nieokrzesana,
barbarzyńska hołota, jak choćby zarośnięty brodacz,
z instynktowną pewnością siebie doskonale się w nim
porusza: ona nigdy jednak nie próbowała buntować się
przeciw światu, przyjmowała jego niezrozumiałe zasady
i wierzyła, Że los uchroni ją przed niszczącymi ciosami.
Uchroni ją i tę małą wysepkę, na której żyje, nie pozwo
li, Pflaumowa szukała odpowiednich słów, by ona, któ
ra zawsze i dla wszystkich pragnęła ładu i spokoju, stała
się ofiarą rzuconą na Żer. Subtelne melodie (Hrabina
Marica!.„ - rozpoznała natychmiast z przejęciem) wy
pełniły pokój czarem i delikatnym aromatem, jak gdyby
do mieszkania wpadł leciutki wiosenny wietrzyk, i kiedy
teraz, kołysząc się „na słodkich falach melodii", znowu
zobaczyła prymitywny tłum w dodatkowym pociągu,
już nie czuła strachu, lecz pogardę - dokładnie taką
samą jak na początku podróży, kiedy pierwszy raz ujrza
ła ich w brudnym wagonie. Dwa obrazy „mlaskających
awanturników" i „milczących złoczyńców" zlewały się
w jej pamięci w całość, czuła, Że wreszcie może spojrzeć
na nich z góry, by w bolesnej potrzebie wznieść się - tak
jak teraz muzyka wznosi się ponad okropnościami tego
świata - nad przytłaczające przeżycia. Może teraz,
45
pomyślała, patrząc odważnie na ekran, gdy rozgryzała
kolejną smakowitą wisienkę, w ciemnościach nocy,
w straszliwych przepaściach gospód i ludzkich osiedli ta
hołota będzie jakiś czas panem, ale i tak, gdy te awantu
ry staną się nie do zniesienia, wreszcie wrócą jak trzeba
tam, skąd przyszli: gdyż tam jest ich miejsce, tam, po
myślała Pflaumowa, poza naszym sprawiedliwym i spo
kojnym światem, poza nim, na zawsze i nieodwołalnie.
A do chwili, w której dopadnie ich zasłużony wyrok,
pomyślała z przekonaniem, niechże się rozpęta piekło
bez granic, ona nie chce nic o tym wiedzieć, bo o n a
n i e m a n i c wspólnego z nieludzką władzą takich
ludzkich wyrzutków, których miejsce jest w więzieniu,
i w takiej sytuacji postanawia, skoro tamci panoszą się
na ulicach, Że nie wyjdzie z domu ani na krok, nie chce
brać w niczym udziału ani nie chce o niczym słyszeć
dopóty, dopóki ta haniebna historia nie dobiegnie koń
ca, dopóki znowu nie zaświeci słońce, a w naszym życiu
zapanuje wzajemne zrozumienie i zdrowy rozsądek.
Silna i rozmarzona patrzyła na wspaniałe zakończenie,
w którym hrabia Tasilo i hrabina Marica wbrew wszel
kim przeciwnościom wreszcie są razem, i z oczyma peł
nymi łez pogrążała się w bezbrzeżnym szczęściu począt
ku finału, gdy nagle zadzwonił domofon. Chwyciwszy
się ręką za serce, aż zatrzęsła się ze strachu („Znalazł
mnie! Szedł tu za mną!. .. ), ze złością na twarzy
"
46
zatrzymywał je w domach, i niemal pewna, kto dzwoni
do drzwi, odsunęła sprzed oczu pojawiającą się niczym
zmora postać mężczyzny w sukiennym płaszczu. Syn,
odkąd wyprowadził się do pokoju, wynajmowanego
u Harrerów, prawie co trzy dni pojawiał się u niej nocą,
by ziejąc wyżłopanym winem, całymi godzinami zamę
czać ją bełkotliwymi opowieściami o niebie i o gwiaz
dach albo - zwłaszcza ostatnio - by ze łzami w oczach
i z kradzionymi, jak sądziła rozczarowana synem mat
ka, kwiatami „przypodobać się tej, której mimo woli
sprawił tyle bólu". Kiedy się wyprowadzał, powiedziała
mu przecież, żeby nie przychodził, nie dręczył jej i zo
stawił ją w spokoju, nie chce go widzieć, nie ma wstępu
do jej mieszkania, i rzeczywiście tak było, nie chciała go
widzieć, dość miała spędzonych razem gorzkich dwu
dziestu siedmiu lat, kiedy każdego dnia od rana do wie
czora musiała płonąć ze wstydu, Że ma takie dziecko.
Osobom bliskim i wyrozumiałym przyznawała się, że
próbowała wszystkiego, aż wreszcie postanowiła, Że sko
ro syn nie potrafi przyzwoicie żyć, ona nie zamierza
ponosić za to kary. Za karę miała już starego Valuskę,
swojego pierwszego męża, którego doszczętnie zniszczył
alkohol - powtarzała wszystkim wokół, a z synem też
już dość się namęczyła. Radzili jej, i czasem nawet ich
słuchała, żeby „dopóki jej szalony syn nie wyzbędzie się
złych nawyków, niech go po prostu nie wpuszcza", ale
po pierwsze, „do czego jest zdolne matczyne serce", a po
drugie, zobaczyła, że to też niewiele daje. Powiedziała
mu przecież, Że dopóki nie wykrzesze z siebie woli, a tej
mu właśnie brakowało, żeby normalnie żyć, niech do
47
niej nie przychodzi, Valuska tymczasem dalej się wałko
nił i trzeciego dnia pojawił się u niej, by z roześmianą
miną oświadczyć, że „już ma silną wolę". Zmęczona da
remną walką, świadoma, Że głupkowaty syn nawet nie
rozumie, czego od niego oczekuje, przepędzała go
z domu, podobnie chciała zrobić teraz, a tymczasem,
gdy podniosła słuchawkę domofonu zamiast słów jąka
jącego się syna („To ... tylko ... ja ... mamo ... ") usłyszała
ciepły, niski kobiecy głos: „Kto tam???" - spytała zasko
czona Pflaumowa i na chwilę odsunęła słuchawkę od
ucha. „Pirike, to ja! Eszterowa!" „Eszterowa? Tutaj?
O tej porze?!" - zdziwiła się i niezdecydowanym ruchem
poprawiła szlafrok. Kobieta należała do tych osób, od
których Pflaumowa i - jak się domyślała - także pozo
stali mieszkańcy, „próbowała trzymać się z daleka", nie
miały ze sobą żadnych kontaktów, poza nieunikniony
mi, ale chłodnymi słowami powitania może ze dwa razy
do roku wymieniały kilka zdawkowych zdań o pogo
dzie, więc jej odwiedziny były co najmniej nieoczekiwa
ne. Eszterowa nie tylko z powodu „skandalicznej prze
szłości, wątpliwych zasad moralnych i niejasnej sytuacji
rodzinnej" była wiecznym tematem damskich plotek,
ale jej tupet, natarczywość i okropne maniery, z których
po chamsku nie zdawała sobie sprawy, wyzywające stro
je, nieodpowiednie do jej tuszy i bez gustu, wywoływały
oburzenie porządnych rodzin, nie mówiąc o tym, Że
bezczelnie się podlizując, gdy trzeba, zmieniając się
szybciej niż kameleon, przysparzała sobie zagorzałych
wrogów. W dodatku kilka miesięcy wcześniej, wykorzy
stując panujące zamieszanie i powszechny strach, dzięki
48
swemu kochankowi, kapitanowi milicji - osiągnęła, Że
mianowano ją przewodniczącą Komitetu Kobiet, od
tego czasu jeszcze bardziej zadzierała nosa i niemal pę
kając z dumy i radości, jak trafnie zauważyła sąsiadka
Pflaumowej, „z tą swoją zniszczoną twarzą i mdłym,
lepkim uśmieszkiem" pod pretekstem kurtuazyjnej wi
zyty wdzierała się do domów, do których dotychczas
nie miała wstępu. Nietrudno było zgadnąć, Że Esztero
wa i tym razem knuje coś podobnego, Pflaumowa szła
więc do bramy z zamiarem, Że najpierw porządnie ją
zbeszta za brak wychowania („Zapewne ta kobieta nawet
nie wie, Że o tej porze nie wypada do kogoś przycho
dzić!"), i dając do zrozumienia, Że nie ma tu dla niej
miejsca, szybko odprawi do domu. Ale stało się inaczej.
Ale stało się inaczej, musiało się tak stać, gdyż Eszte
rowa doskonale zdawała sobie sprawę, z kim ma do czy
nienia, i nie sprawiło jej najmniejszego kłopotu, by -
zgodnie z tym, co każdego dnia podszeptywał jej
przyjaciel, kapitan milicji, że „nie tylko wagą i wzro
stem jest olbrzymką ... ale także ... " - w poczuciu własnej
wyższości, stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem
zgasić opierającą się Pflaumową: kilkakroć dodając dud
niącym, męskim głosem słodziutkie „moja droga", wy
jaśniła jej, że dobrze wie, która jest godzina, ale przyszła
z niecierpiącą zwłoki „sprawą prywatną", natychmiast
muszą porozmawiać, i korzystając z zaskoczenia Pflau
mowej, pchnęła drzwi, popędziła po schodach, jak za
wsze z głową zwróconą w bok („Żeby się o coś nie ude
rzyć... "), przez otwarte drzwi wpadła do przedpokoju
i chcąc odwrócić uwagę od niecierpiącego zwłoki celu
swojego przybycia, zaczęła mówić o „wspaniałym poło
żeniu mieszkania", „ładnych wzorach" na chodniku
i „godnym podziwu świetnym guście'', o którego „cha
rakterystycznej wulgarności" przekonała się, gdy wiesza
jąc płaszcz, powiodła wzrokiem po meblach. Nie da się
ukryć, Że „odwrócenie uwagi Pflaumowej" było w tym
50
momencie zabiegiem koniecznym, bo cel, który sobie
wyznaczyła - ze względu na pilność sprawy - by jeszcze
dziś spędzić z matką Valuski kilka chwil, na wypadek,
gdyby jutro rano gdzieś ją spotkała, móc się przypo
mnieć, mogła osiągnąć jakimkolwiek innym sposobem;
jednak nie wybrała rozwiązania najbardziej oczywistego
(że usiądzie w jednym z paskudnych foteli i zacznie
opowiadać o młodzieńczej tęsknocie za ogarniającą cały
kraj powszechną odnową i o entuzjazmie, jaki zapano
wał w rosnącym pod każdym względem w siłę miejskim
Komitecie Kobiet), bo choć była na to przygotowana,
„to plugawe gniazdko rozmemłanego wygodnictwa,
dusznego nieróbstwa i cukierkowatego czaru" tak ją
rozwścieczyło, Że umiejętnie skrywając złość, uległa po
kusie obejrzenia całej twierdzy Pflaumowej. Idąc na krok
przed zmieszaną i milczącą, rozgniewaną Pflaumową,
obejrzała wszystkie zastawione do niemożliwości po
mieszczenia i udając, Że nie szczędzi pochwał (jeszcze
nie nadszedł „czas gry w otwarte karty"), dudniącym,
niskim głosem raz po raz powtarzała posuwającej się za
nią krok w krok czerwonej na twarzy gospodyni, co
chwilę poprawiającej figurki i drobiazgi: „Nie ulega wąt
pliwości, Że tylko kobieta potrafi tchnąć życie w martwe
przedmioty i tylko kobieta potrafi nadać domowi tak
zwany indywidualny czar'', choć naprawdę - w środku!
- ledwie potrafiła się powstrzymać, by nie chwycić któ
rejś z obrzydliwych figurek i nie zgnieść jej w potężnej
dłoni, niczym kurzą szyję, bo przecież cała ta lepka,
duszna mieszanina rączek u szczotek, koronkowych ser
wetek, zakończonych łabędzimi głowami popielniczek
51
i puszystych, sztucznych perskich dywanów, lekkich jak
mgiełka tiulowych firanek i ustawionych za szybką bul
warowych powieści wyjaśniała, dokąd doprowadziło
świat obcesowe rozpasanie „rozpustnego lenistwa i bra
ku silnej woli". Dokładnie się wszystkiemu przyglądała,
nic nie uszło jej uwagi, i aby umocnić się w podjętym
postanowieniu, z gorzką, niemal masochistyczną rozko
szą wciągnęła powietrze zatrute najrozmaitszymi zapa
chami i odświeżaczami - ten smród, mdlący odór „sło
dziutkich domków dla lalek", z daleka charakteryzujący
ich mieszkańców, który - od chwili wyboru na przewod
niczącą Komitetu z oburzeniem i drwiną powtarzała to
kapitanowi milicji po powrocie z wizyt składanych
mieszkańcom - już od progu („Zawsze!") przyprawiał ją
o ciężkie mdłości. Obojętne, czy Eszterowa sobie kpiła,
czy rzeczywiście robiło się jej niedobrze, jej przyjaciel
był pewien, Że siłę jej ducha wystawiono na ciężkie
próby, odkąd bowiem „wspólnym postanowieniem",
w uznaniu zasług w ciągu kilkudziesięcioletniej pracy,
uwolnił ją od obowiązku prowadzenia miejscowego
chóru męskiego (gdzie niegodną jej osoby męczarnię
osładzał jedynie „stały repertuar", składający się z mar
szów, pieśni robotniczych i powitań wiosny) i uczynił
przewodniczącą Miejskiego Komitetu Kobiet oraz jego
niepodważalną przywódczynią, musiała codziennie
(„Całymi godzinami!") przebywać w takich mieszka
niach, właściwie tylko po to, by ciągle na nowo przeko
nywać się, Że to, co dotychczas jedynie podejrzewała,
jest najprawdziwszą prawdą. Wiedziała, Że tu, właśnie
tu, w dusznej atmosferze przesłodzonych kompotów,
52
dusznych kołder, wyczesanych frędzli u dywanów i fote
li ukrytych pod pokrowcami ginie każdy pełen siły za
miar, że w śmiertelnym bagnie pożeraczy operetek,
grzejących nogi w kapciach, którzy uważając się za śmie
tankę miejscowej społeczności, z butną wyższością trak
tują zwyczajnych, zdrowych ludzi, grzęźnie entuzjazm
działania, z drugiej zaś strony dobrze wiedziała, co na
przykład jest przyczyną, że za jej sprawą powzięta wiel
kiej wagi akcja czystości mimo jej wielomiesięcznych
wysiłków ciągle jeszcze jest w żałosnych powijakach.
Szczerze powiedziawszy, nie bardzo liczyła na inny roz
wój wydarzeń i wcale nie była zaskoczona, kiedy okaza
ło się, że te zadufane w sobie darmozjady bez skrupułów
odrzuciły rzeczowe argumenty, w ich zarzutach (że jak
to: „Konkurs czystości w grudniu? Może później, w po
rze wiosennych porządków?") Eszterowa nieomylnie
wyczuła istotę tego sprzeciwu, a mianowicie, że chorob
liwa niezdolność do działania i tchórzliwa uległość ma
swoje korzenie w nieuzasadnionym, choć akurat w ich
przypadku słusznym strachu cechującym tych, którzy
w nadejściu nowego widzą złowieszcze oznaki powszech
nego upadku, a w niezłomnym dążeniu do nowego -
oznaki bezgranicznego chaosu i, słusznie, siłę, która
zamiast ich chronić, niszczy bez litości to, co już i tak
jest nieodwracalnie martwe, a pustą nudę egoizmu wy
czerpanego posiadaniem zamienia we „wzniosłą namięt
ność wspólnego czynu". Nie da się ukryć, Że poza kapi
tanem milicji i kilkoma zaufanymi osobami była
w mieście jedyną osobą, która w ten dziwny sposób in
terpretowała niespotykane, nadzwyczajne wydarzenia
53
ostatnich kilku dni: ani trochę jednak jej to nie prze
szkadzało, ani nawet nie skłaniało do przemyśleń, coś
bowiem podszeptywało, Że „zwycięstwo, które przyzna
jej rację, jest już blisko". I choć nie potrafiła znaleźć
zwięzłej odpowiedzi na pytanie, co też miałoby stano
wić istotę owego zwycięstwa, jej wiara w nie była tak
głęboka, Że „jakkolwiek wytrwali i liczni okazaliby się
ci wszyscy pantoflarze", w ogóle się nie bała, nie czuła
przed nimi najmniejszego strachu, tym bardziej Że
jej prawdziwym wrogiem - i tu walka o dobro publicz
ne stała się jednocześnie osobistą potyczką - był sam
Gyorgy Eszter, samotnik i dziwak, a naprawdę po pro
stu chorobliwie leniwy Eszter, jej for-mal-ny mąż, oto
czony powszechnym, choć niewolnym od strachu sza
cunkiem, Eszter, który - choć w przeciwieństwie do niej
nie mógł „wykazać się żadną działalnością publiczną"
- niczym żywy pomnik miasta od lat wylegiwał się
w łóżku, by w najlepszym razie raz w tygodniu („Po
wiedzmy!") wyjrzeć przez okno. I to on miał być praw
dziwym przeciwnikiem? Był czymś więcej, dla Esztero
wej był „beznadziejnym piekłem przeszkody nie do
pokonania", a zarazem jedyną jej szansą, skoro nie
chciała na zawsze zrezygnować z szacownego miejsca
wśród najważniejszych osobistości miasteczka, znalazła
się więc w potrzasku, w pułapce, z której ani nie potra
fiła się wyzwolić, ani nie umiała jej zniszczyć. Tak jak
zawsze, Eszter był kluczem do wszystkiego, najważniej
szym ogniwem w łańcuchu urzeczywistnienia jej ambit
nych planów, właśnie on, on, Eszter, który kilka lat
wcześniej, odszedłszy z powodu „kłopotów z kręgosłu-
54
pem" na emeryturę z miejscowej szkoły muzycznej,
z nieskrywanym cynizmem oświadczył, Że „już nie po
trzebuje, by prowadziła mu dom", a ona nazajutrz mu
siała za zaoszczędzone pieniądze wynająć sobie miesz
kanie nieopodal Rynku, i ten właśnie człowiek, który
w dodatku - nie inaczej niż z zemsty - położył kres ich
i tak już rzadkim wspólnym występom, zrezygnował
z prowadzenia miejskiej orkiestry symfonicznej, jak sły
szała, podobno dlatego, Że jego, Esztera, interesuje już
tylko muzyka, muzyka i nic więcej, a czy ktoś słyszał, bo
ona, Eszterowa, może zaświadczyć, jak fałszywie i boleś
nie dla uszu wali w ten ce-Io-wo roz-stro-jo-ny fortepian,
oczywiście tylko wtedy, gdy uda mu się wywlec spod
skandalicznej góry miękkich poduszek i pledów osła
bione wiecznym próżniactwem ciało. Kiedy rozmyślała
nad tym wszystkim, przywołując w pamięci niekończą
cą się kalwarię poniżeń, jakie spotkały ją w ciągu minio
nych lat, miała ochotę dać sobie ze wszystkim spokój,
a bezczelnego męża posiekać tasakiem na kawałki w jego
własnym łóżku, ale na to właśnie nie mogła sobie po
zwolić, zdając sobie sprawę, Że bez niego nigdy nie zdo
będzie miasta i że cokolwiek przedsięweźmie, zawsze
w drodze natknie się na Esztera. Tłumaczyła, Że miesz
kają oddzielnie, gdyż mąż potrzebuje do pracy spokoju
i samotności, z musu utrzymywała pozory małżeństwa,
odsuwając od siebie myśl o upragnionym rozwodzie,
a nawet godziła się, by z pomocą ulubieńca i faworyta
Esztera, głupkowatego, zdegenerowanego Valuski, syna
Pflaumowej z pierwszego małżeństwa - w tajemnicy
przed mężem, choć na oczach całego miasta - prać jego
55
ubrania i „brudne gacie". Sytuacja niewątpliwie była
trudna, ale Eszterowa się nie poddawała, nie wiedziała
wprawdzie, co jest ważniejsze, osobista zemsta czy
„wspólna sprawa", nie umiała zdecydować, co ma dla
niej większe znaczenie: odpłacić Eszterowi („Za wszyst
ko!") czy ostatecznie umocnić swoją chwiejną „pozycję",
wiedziała jednak, Że taka sytuacja nie będzie trwać wiecz
nie i kiedyś, może nawet w niedalekiej przyszłości, dzię
ki wywalczonej pozycji i zyskanej wraz z nią władzy po
liczy się z tym żałosnym łajdakiem, który drwiąc sobie
z niej, „z rozmysłem" zatruwał jej życie. Eszterowa mia
ła powody, by wierzyć, Że tak się stanie, bo poza tym
(„że tak będzie, bo tak musi być") funkcja przewodni
czącej nie tylko oznaczała „swobodę i odpowiedzial
ność", ale także stanowiła obiecujący znak coraz więk
szej niezależności - nie mówiąc o tym, że odkąd
zrozumiała, w jaki sposób może pozyskać upartych
mieszkańców miasteczka dla pierwszej wielkiej akcji or
ganizowanej przez Komitet i jak może zbliżyć się do
Esztera, choć nigdy nie brakowało jej pewności siebie,
od tamtego czasu stała się jeszcze bardziej zadufana,
była pewna, że znalazła się na dobrej drodze, że zmierza
prosto do celu i nikt już jej nie powstrzyma. Plan był
bez zarzutu i, „jak z reguły genialne pomysły'', prosty
jak parasol, tylko że jak to zazwyczaj bywa, właśnie to
jedno jedyne rozwiązanie z takim trudem przyszło jej
do głowy: już w chwili kiedy ogłaszała akcję, nie miała
wątpliwości, Że tylko Eszter będzie umiał pociągnąć za
sobą obojętnych i przeciwnych jej pomysłom mieszkań
ców, jeśli się jej uda zmusić go, by się przyłącŻył, jeśli
56
zdoła go przekonać, by stanął na czele ruchu, a jej
śmieszny, stojący na progu porażki program, puste ha
sło CZVSTE PODWÓRKO - PORZĄDNY DOM, stanie
się początkiem prawdziwej, szeroko zakrojonej akcji.
Tylko jak to zrobić? Oto pytanie. Wiele tygodni, a może
nawet wiele miesięcy starała się, by porzuciwszy szereg
nietrafnych pomysłów, raz prosząc, raz strasząc karami,
znaleźć jeden jedyny sposób na przyparcie go do muru,
aż w pewnej chwili pojęła, że potrzebuje tylko pomocy
„poczciwego Valuski" i jego ukochanej mamusi, Pflau
mowej, o której wszyscy wokół wiedzieli, że odsunęła się
od syna, wtedy poczuła spokój, którego nikt i nic nie
potrafiło zakłócić, tym bardziej teraz, kiedy paląc papie
rosa, siedziała tu sobie, wśród miękkich dywanów i od
kurzanych bez końca mebli drobniutkiej („ ... ale ciągle
jeszcze cycatej !") Pflaumowej i nawet bawiło ją, Że gdy
strzepywała popiół - kosztując stojącego na stole kom
potu z wiśni - twarz tamtej „aż płonęła". Eszterowa
z zadowoleniem dostrzegła, jak bezradność rozwścieczo
nej Pflaumowej („Boi się mnie!") powoli bierze górę nad
gniewem; rozejrzała się po pokoju pełnym roślin, w któ
rym czuła się niczym na polu, na wygonie porośniętym
chwastami, i znowu zniżając głos - teraz już tylko dla
zabawy - dodała z uznaniem: „No, cóż. Ludzie z miasta
zawsze pragnęli wprowadzić do swoich mieszkań trochę
natury. Jesteśmy takie same, moja droga Piri". Ale Pflau
mowa nic nie odpowiedziała, przytaknęła tylko z musu,
a Eszterowa wywnioskowała, że lepiej zrobi, jeśli od razu
przejdzie do rzeczy. Czy Pflaumowa zgodzi się odegrać
rolę pośrednika, czy nie - nie przypuszczając nawet, Że
57
„tak" powiedziała już wtedy, kiedy nie starczyło jej sta
nowczości, by zamknąć przed nosem drzwi swojego
mieszkania, bo sama jej obecność była „przedmiotem"
- i ani jej niechęć, ani zgoda nie miały tu żadnego zna
czenia, a jednak kiedy słowo po słowie wyjaśniła, o co
chodzi (że mianowicie: „Musisz wiedzieć, moja droga,
że to nie ja, lecz ludzie w mieście chcą Esztera, ale pozy
skać dla sprawy człowieka, o którym wszyscy wiedzą, jak
bardzo jest zajęty, może tylko i wyłącznie twój kochany,
pełen dobroci serca syn ... ") i przyjaźnie, jak tylko potra
,
58
ca", jest wobec niej całkowicie bezbronna, i potraktować
to jako zadośćuczynienie za to, Że przez dwadzieścia
minut musiała znosić jej „lizusowski uśmiech" i fałszy
we spojrzenia, ale bez wahania podskoczyła z jasnozie
lonego fotela i rzucając przez zęby, Że już musi iść, prze
biegła pomiędzy stojącymi gęsto, jedna obok drugiej,
roślinami, niechcący zrzucając ramieniem zawieszony w
przedpokoju mały gobelinek, zgasiła papierosa w nigdy
dotąd nieużywanej porcelanowej popielniczce i bez sło
wa włożyła wielki czarny płaszcz ze sztucznej skóry.
I choć zdobyła się na spokój, znała siebie dobrze i wie
działa, Że nic nie może jej zaskoczyć, to jednak, kiedy
ktoś śmiał się jej sprzeciwić, tak jak przed chwilą Pflau
mowa, natychmiast krew zalewała ją ze złości - nie mia
fa bowiem pojęcia, jak winna zareagować na takie wro
gie „nie". Gotowała się ze wściekłości, trawił ją gniew,
toteż nic dziwnego, że kiedy ze wzrokiem wlepionym
w sufit, z roziskrzonymi oczami i zaciśniętymi wargami
zapięła ostatnią metalową klamerkę przy płaszczu, na
pytanie („Jestem taka niespokojna... Dziś wieczorem
wróciłam do domu od siostry... i ... ledwie poznałam
miasto ... Nie wie pani, dlaczego nie palą się latarnie? ...
Dawniej coś takiego się nie zdarzało ...") wystraszonej
i nerwowo załamującej ręce Pflaumowej odpowiedziała
krzykiem. „Mamy powody do niepokoju. Nadchodzą
trudne, ale szczere lata. Zbliża się nowa epoka, moja
Piri". Usłyszawszy głębokie słowa, jakie wypowiedziała
Eszterowa, groźnie podnosząc palec, Pflaumowa aż po
bladła; ale i to nie usatysfakcjonowało Eszterowej, choć
sprawiło jej przyjemność, Że „ta mała cycata" aż do
59
ostatniej chwili, aż zeszły po schodach na parter i Pflau
mowa zamknęła za nią drzwi wejściowe, miała nadzieję,
Że rozzłoszczony gość wreszcie coś powie nieopatrznie,
coś, co ją uspokoi, ale to było wszystko, co otrzymała;
„nie" Pflaumowej jeszcze długo tkwiło w jej zranionych
uczuciach niczym zatruta strzała w drzewie, a Esztero
wa musiała ze wstydem przyznać, Że - nagle - zamiast
wprawdzie bolesnej, ale drobnej przykrości czuła coraz
większy ból. Gdyby Pflaumowa z entuzjazmem przytak
nęła, tak jak Eszterowa się spodziewała, stałaby się nie
ważną marionetką w toczących się poza nią, jej samej
niedotyczących wydarzeniach, a jej mało istotna rola
w całej sprawie zakończyłaby się niebawem, ale stało się
inaczej („Stało się inaczej!"), bezczelną odmową Pflau
mowa podniosła swoją nikomu niepotrzebną osobę do
rangi partnera, swoją małością wzięła na cel niewątpliwą
wyższość Eszterowej i sprowadziła ją do własnego pozio
mu, by w ten sposób zemścić się za promieniującą
z gościa wyższość, której nie potrafiła znieść i której nie
umiała pokonać. Jakkolwiek to wszystko, podobnie jak
uraza i udręka, nie trwało wiecznie, Eszterowa nie mo
gła powiedzieć, Że łatwo przyszło jej się „z tym" pogo
dzić, nic więc takiego nie powiedziała, a gdy później -
już w domu - mówiła kapitanowi, co się wydarzyło,
unikała wspominania o szczegółach i powiedziała tylko,
Że „to cudowne, zapierające dech w piersiach powie
trze'', które natychmiast ją odświeżyło, gdy tylko wyszła
z dusznej klatki Pflaumowej, „wywarło cudowny wpływ"
na jej zdolność oceny sytuacji, a kiedy dotarła do sklepu
mięsnego Nadabana, była już tą samą co dawniej osobą:
60
zdecydowaną i odporną na wszystko, zrównoważoną
i pewną siebie. I wcale nie przesadzała, choć panujące
minus szesnaście stopni niewątpliwie pomogło jej zszar
ganym nerwom, Eszterowa należała bowiem do osób,
które w dosłownym tego słowa znaczeniu „są chore, gdy
nadchodzi wiosenne ciepło, a tym bardziej letnie upa
ły", dla których męczący upał, wyczerpujące gorąco
i palące słońce są koszmarem powalającym je do łóżka
z migreną i krwotokiem; dla niej zimno nie stanowiło
trudnego do zniesienia Zła, obserwowanego spod niosą
cego ratunek rozgrzanego pieca, ale naturalny żywioł;
gdy wreszcie nadchodziły mrozy, a z północy docierał
arktyczny wiatr, ona niemal zmartwychwstawała, bo lu
dziom takim jak ona tylko mróz pozwala trzeźwo pa
tn:eć na świat, studzi ich rozchwiane emocje, porządku
je zagubione w letnich upałach myśli, tak jak teraz, gdy
Eszterowej, pochylonej na lodowatym wietrze, dmącym
w alei barona Beli Wenckheima, zatrważająco wczesny
mróz pomógł, tak jak i licznej większości, poukładać
myśli i stosownie do wagi sprawy z godnością wznieść
się ponad uszczypliwą ripostę Pflaumowej. A było do
czego się wznieść i było czemu się przyglądać: kiedy
zimno przyjemnie przenikało każdą odrobinę jej ciała,
a ona z coraz większą łatwością pchała swoje zwaliste
cielsko, jak gdyby było lekkie jak piórko, prostą jak
strzała ulicą, myśląc z zadowoleniem, Że nieodwracalny
proces upadku, rozpadu i destrukcji trwa zgodnie ze
swoim surowym porządkiem i że każdego dnia kurczy
się obszar, na którym „sprawy" są jeszcze Żywe i zdolne
do działania; wydawało się jej, Że nawet pozostawione
61
samym sobie domy czekają, by dopełnił się ich los, bo
znikł wszelki związek pomiędzy budowlą a jej miesz
kańcami: tynk odpadał wielkimi kawałami, przeżarte
przez korniki futryny odchodziły od ścian, a zapadnięte
dachy straszące po obydwóch stronach ulicy mówiły, że
drewniane krokwie - podobnie jak kamienie, kości i zie
mia - powoli stają się coraz słabsze; śmieci walające
się po chodnikach i ulicach, z braku przedsiębiorców
chętnych do ich wywiezienia, coraz gęściej pokrywały
miasto, a wokół rosnących gór odpadków grasowały roz
mnożone w niebywałym tempie koty, które nieustra
szone, w nocy przejmowały władzę nad ulicami, nawet
przed ciężkimi krokami Eszterowej w ostatniej chwili
leniwie usuwały się na bok, by przepuścić ją przez mro
wie swoich wypasionych pobratymców. Eszterowa
wszystko widziała, patrzyła na pordzewiałe żaluzje, po
zamykane od tygodni na kłódki, na opadające ramiona
ślepych latarni, przyglądała się porzuconym z braku pa
liwa, samochodom i autobusom... i nagle przebiegła jej
po krzyżu słodka łaskotka, bo to wielkie spustoszenie
już od dawna nie było dla niej znakiem niosącego roz
czarowanie końca, lecz zwiastunem tego, czemu dojrza
ły do upadku świat niebawem odda miejsce, oznaczało
więc nie koniec, ale początek, zaczyn nowego porządku,
„zbudowanego na bezlitosnym odrzuceniu chorobliwe
go kłamstwa", który nie zna nic ważniejszego niż „siła
ciała i moc oraz piękno porywającej z sobą żądzy dzia
łania". Przyszła właścicielka oglądała miasto oczyma
dzielnej spadkobierczyni, a przekonanie, że stoi w obli
czu „absolutnie innej, obiecująco nowej epoki'', oparte
62
było nie tyle na codziennych oznakach końca starego,
lecz na kilku - doświadczanych każdego dnia - trud
nych do wytłumaczenia, osobliwych, a przez to odświęt
nych wydarzeniach, które niezbicie wskazywały, Że nie
uniknioną odnowę, jeśli „zamiary walecznych ludzi"
okażą się niewystarczające, wymusi tajemna, potężna
siła Niebios. Przedwczoraj na skraju miasta, tam gdzie
rozciągają się ogrody Gondoes, niebezpiecznie zachwia
ła się wielka wieża ciśnień, przez kilka minut chybotała
się nad maleńkimi domkami, a nauczyciel matematyki
i fizyki, pracownik stacji astronomicznej znajdującej się
na wieży, który przerwał samotną grę w szachy i natych
miast zbiegł z góry do miasteczka, twierdził, że zjawisko
było całkowicie „niezrozumiałe". Wczoraj przestraszył
ludzi (a oświecił Eszterową!) nieruchomy od lat zegar na
kościele katolickim w śródmiejskim Rynku, nagle,
mimo Że kiedyś zdjęto wskazówki, ruszyły trzy z czte
rech pordzewiałych mechanizmów, by od tamtej chwili
tępymi uderzeniami coraz częściej przypominać o mija
jącym czasie. Kiedy więc zobaczyła, co się stało z rosłą
topolą przy hotelu Komló wznoszącym się na rogu
uliczki Hetvezer, wcale się nie zdziwiła, już od zmierz
chu bowiem oczekiwała, że coś się wydarzy, była też
pewna, Że i teraz nie unikną „znaku ostrzegawczego".
Kolos blisko dwudziestometrowej wysokości, pamiętają
cy jeszcze czasy wielkich powodzi, gdy wylewała pobli
ska rzeka Koros - drzewo, na którym znajdowały schro
nienie całe stada wróbli, podziwiana od pokoleń
miejscowa osobliwość - leżał bez Życia, zwalony na fasa
dę hotelu, i tylko dlatego nie spadł na ziemię w wąskim
63
zaułku, Że gęste, pozbawione liści gałęzie zatrzymały go
w pół drogi na zerwanej częściowo rynnie; jednak to nie
pień rozpękł się pod naporem wichury ani to nie konar
nie wytrzymał ataków robactwa i powodzi nawiedzają
cych okolicę przez dziesięciolecia, ale całe drzewo leżało
wyłamane na chodniku i jezdni, z korzeniami sterczący
mi z twardej jak skała ziemi. Można było przypuszczać,
Że kiedyś stare drzewo wreszcie się przewróci, ale Że to
stało się właśnie teraz, Że korzenie właśnie teraz wyrwały
się z ziemi, miało dla Eszterowej szczególne znaczenie.
Patrząc na mrożący krew w żyłach widok topoli utkwio
nej w poprzek ciemnej ulicy, Eszterowa rzekła tylko
z tajemniczym uśmieszkiem: „Jasne. Nie mogło być ina
czej". Ruszyła z zadowoleniem przed siebie, jak ktoś,
kto wie, Że to jeszcze nie koniec niespodzianek i „wiele
mówiących znaków". I nie myliła się. Ledwie zrobiła
kilka kroków, przed jej oczyma wypatrującymi nadzwy
czajnych wydarzeń wyrosła u zbiegu z ulicą Part grupka
stojących w milczeniu ludzi, których obecności o tej
porze dnia - opuszczać o tej godzinie dom w pogrążo
nym w ciemnościach mieście było oznaką nie lada od
wagi - nie można było niczym wytłumaczyć. Nie umiała
sobie nawet wyobrazić, kim byli i czego tu po nocy szu
kali, i szczerze powiedziawszy, niespecjalnie ją to intere
sowało, bo to też - podobnie jak zdarzenie z zegarem na
kościele i z topolą - podniecająco wróżyło, Że po chwi
lach upadku nadejdą chwile wzniosłe, a zniszczenie
przeistoczy się w budowę nowego; kiedy dotarła do koń
ca alei i weszła na plac Kossutha, pomiędzy ogołocony
mi z liści akacjami spotkała kolejne grupki oczekują-
64
cych w milczeniu ludzi, a na myśl, że po długich,
pełnych nadziei miesiącach („Latach! Latach! ... ") wkrót
ce nadejdzie decydująca chwila, kiedy czas przygotowań
przerodzi się w czas działania i ·wreszcie „dopełni się
przepowiednia", oblał ją Żar. O ile mogła dostrzec, po
przeciwnej stronie placu na oblodzonym trawniku pięć
dziesięciu czy sześćdziesięciu mężczyzn stało w grup
kach po dwóch czy trzech; na nogach mieli juchtowe
buty, na głowach czapki z nausznikami albo wytłusz
czone chłopskie kapelusze, kilku paliło papierosy. Na
wet w ciemnościach nie było trudno ustalić, że to obcy,
i właśnie tych pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu obcych,
stojących późnym wieczorem na skrzącym się mrozie,
było czymś więcej niż zaskoczeniem. Jeszcze dziwniejsze
było jednak ich milczenie i bezruch, oniemiała Esztero
wa obserwowała to z końca alei, jak gdyby nagle ujrzała
przebranych Aniołów Zagłady. Musiała przebiec przez
plac, pomiędzy nimi, tędy prowadziła najkrótsza droga
do jej domu, stojącego przy idącej z naprzeciwka uliczce
Honved, ale kierowana instynktem, niewolnym od
odrobiny - tylko odrobiny! - strachu, ominęła ich, okrą
żając plac i wstrzymując oddech, jak cień przemknęła
pod dom�mi. Wprawdzie nie można powiedzieć, żeby
się załamała, gdy odwróciwszy głowę, na rogu uliczki
Honved spostrzegła potężnych rozmiarów samochód,
wprawdzie niepodający dokładnej daty, ale wieszczący
od kilku dni przyjazd cyrku, poczuła jednak głębokie
rozczarowanie, gdy nagle sobie uświadomiła, że „to wca
le nie przebrani wysłannicy nowych czasów", lecz „po
ubierane w łachmany koniki", które z bezgranicznej
65
żądzy zysku zdolne są całą noc spędzić na zimnie, by
nazajutrz rano, zaraz po otwarciu kasy, wykupić wszyst
kie bilety i z pewnością nieźle na nich zarobić. Tym
większa była gorycz jej rozczarowania, Że nagłe otrzeź
wienie z gorączkowych majaków odebrało sens prawdzi
wej radości i dumie, którymi napełniał ją przyjazd i wy
stępy słynnej trupy cyrkowców: przyjazd cyrku uważała
za swoje pierwsze zwycięstwo, kiedy gdzieś przed tygo
dniem - dzięki pomocy kapitana milicji - udało się jej
przekonać tchórzliwych przedstawicieli Miejskiego Ko
mitetu Wykonawczego, którzy motywując swój sprzeciw
dochodzącymi z pobliskich wiosek i osad informacjami
i niesprawdzonymi plotkami - wedle nich ta dziwna
trupa wszędzie budziła panikę, a nawet wszczynała nie
ładne awantury - nie chcieli jej wpuścić do miasta. Tak,
to było jej pierwsze duże zwycięstwo (wiele osób twier
dziło, Że przemówienie, które wygłosiła na temat „pra
wa człowieka do naturalnej ciekawości", można było
wydrukować nawet w gazecie), a teraz nie mogła cieszyć
się jego owocami, w dodatku to właśnie cyrkowcom za
wdzięczała, Że zbyt późno ich zauważając, w śmieszny,
nie da się ukryć, sposób błędnie odczytała, kim są ci
wszyscy zgromadzeni wokół cyrkowego wozu. Tak ją
gryzło, Że się ośmieszyła i nie zainteresowała się nawet
zagadkowym, potężnym wozem, i nie obejrzała, ulega
jąc „naturalnej ludzkiej ciekawości", egzotycznego po
jazdu, o którym krążyło tyle plotek, z pogardliwym gry
masem na ustach odwróciła się od „cuchnącego
wieloryba oraz złych łotrów" i dudniącymi krokami ru
szyła do domu wąskim chodnikiem. Gniew Eszterowej
66
- podobnie jak w chwili, gdy wychodziła od Pflaumo
wej - był, jak to się mówi, słomiany, kiedy bowiem dotar
ła do końca uliczki Honved i zamknęła za sobą starą
bramę ogrodu, opanowała rozgoryczenie, to wystarczy
ło, by sobie przypomniała, Że od jutra nie będzie już
biernym podmiotem rzeczywistości, ale prawdziwym za
rządcą własnego losu, lżej łapała powietrze i znowu po
czuła się sobą: była zdecydowana wcielać w życie każde,
najbardziej szalone marzenie, „gdyż wytrwałość dopro
wadzi ją do zwycięstwa". Z przodu mieszkała właściciel
ka, starsza kobieta trudniąca się handlem winem, ona
zajmowała pokój z tyłu rozpadającej się wiejskiej chału
py, i choć pomieszczenie wymagało remontu, Esztero
wa ze swojego lokum była zadowolona: wprawdzie
w niziutkim pokoju nie mogła stanąć prosto, co oczywi
ście utrudniało poruszanie się po nim, niedomykające
się maleńkie okiennice i tynk odpadający z wilgotnych
ścian także pozostawiały wiele do życzenia, ale Esztero
wa konsekwentnie wyznawała zasadę, Że nie należy mieć
wygórowanych wymagań, i na takie drobiazgi nie zwra
cała uwagi, żywiąc głębokie przekonanie, Że w lokalu
mieszkalnym winno znaleźć się łóżko, szafa, miednica
i lampa; i skoro deszcz nie wpada do środka, lokum
spełnia wszelkie stawiane mu wymagania. Zgodnie z za
sadami, które Eszterowa wyznawała, w pokoju nie było
znienawidzonych przez nią dywanów, firanek czy lu
ster, a poza żelaznym łóżkiem, jednodrzwiową szafą,
miednicą wraz z dzbankiem, ustawioną na stołku, i bla
szaną lampą był tylko stół z surowych desek i pozbawio
ne oparcia krzesło, gdzie mogła pracować nad ciągle
67
mnożącymi się urzędowymi papierami, i jeszcze składa
ny stojak do nut, na wszelki wypadek, gdyby chciała
w domu poćwiczyć, i wieszak dla gości, żeby mieli gdzie
powiesić płaszcz. Wprawdzie jeśli idzie o gości, odkąd
poznała kapitana milicji, nikogo u siebie nie przyjmo
wała, jedynie on odwiedzał ją każdego wieczora, a od
dnia, w którym oczarowała ją koalicyjka, pas, wybłysz
czone buty i wiszący u boku rewolwer, był dla niej nie
tylko przyjacielem, mężczyzną służącym samotnej ko
biecie za oparcie, ale zaufanym sprzymierzeńcem, z któ
rym bez obaw dzieliła się troskami i któremu mogła się
wyżalić w chwilach słabości. Ich związek, mimo Że
w większości spraw rozumieli się dobrze, nie był bez
chmurny, a skłonny do melancholii kapitan był czło
wiekiem porywczego charakteru, „dawna rodzinna tra
gedia'', strata Żony zmarłej w kwiecie wieku i synowie
wychowujący się bez matczynej miłości" niestety wpę
dziły go w alkoholizm; choć pytany wielekroć, wyzna
wał, Że „tylko kobiece ciepło Eszterowej daje mu pocie
szenie w bólu", nigdy nie udało mu się skończyć
z piciem. Otóż to, nigdy, a Eszterowa - spodziewając
się, Że kapitan powinien już być w domu, nabrała podej
rzeń, Że znowu topi smutki w jakiejś mordowni na
przedmieściach, kiedy więc usłyszała kroki, podeszła do
kuchennego stołu i sięgnęła po puszkę z sodą, a także
ocet, wiedziała, że teraz już nic innego mu nie pomoże,
tylko popularny w mieście „gęsi szprycer'', który, jak
uważała - wbrew temu, co powszechnie sądzono - był
doskonałym środkiem wymiotnym, skutecznym nie tyl
ko na kaca, ale także w przypadku alkoholowego upoje-
68
nia. Przy wejściu, ku swemu zaskoczeniu, nie zobaczyła
jednak leżącego pod drzwiami kapitana, ale Harrera, go
spodarza Valuski, kamieniarza, z powodu dziobatej twa
rzy zwanego w mieście sępem - bo jak się szybko okaza
ło, gdy kamieniarz, rozpaczliwie wymachując rękoma,
próbował chwycić się klamki, jego nogi, nie zdoławszy
utrzymać tracącego równowagę ciała, odmówiły posłu
szeństwa. „A ten co tu tak leży?" - wrzasnęła kobieta ze
złością, ale Harrer nawet nie drgnął. Był malutkim,
cherlawym człowieczkiem, teraz, gdy zwinięty w kłębek,
z nogami podkulonymi pod siebie leżał na progu,
zmieściłby się w małym ogrodowym koszu, cuchnął ta
nią palinką, a straszny odór wypełniający podwórko,
wdarłszy się do domu przez szpary, zerwał z łóżka Esz
terową, która odsunąwszy zasłonę w oknie wychodzą
cym na podwórko, zadała sobie pytanie: „Dlaczego te
ludziska nie piją wina?"; tymczasem Harrer, jak gdyby
nagle się namyślił, niespodziewanie oprzytomniał i sko
czył na równe nogi, a Eszterowa doszła do wniosku, Że
to tylko Żart. Szybko jednak okazało się, Że to wcale nie
był Żart, niebezpiecznie chyboczący się kamieniarz,
z butelką palinki w jednej ręce i bukiecikiem kwiatów
w drugiej, patrzył na nią zezem, jego wzrok był pełen
powagi, a Eszterowej nawet nie przemknęło przez myśl,
by mu współczuć, i słysząc dukanie Harrera, Że pragnie,
by tak jak dawniej wzięła go w ramiona („Tylko wy po
traficie rozweselić moje pełne smutku serce!...), tak jak
stał, złapała go za kołnierz i bez ceregieli wyrzuciła za
drzwi. Ciężki płaszcz spadł na ziemię niczym pusty wo
rek (przed oknem ciągle jeszcze kręcącej z niedowierza-
69
niem głową Eszterowej), a Harrer, nie wiedząc, czy ko
lejny upadek czymkolwiek różni się od wyzwań, którym
tego wieczora musiał sprostać, wiedziony przeczuciem
ruszył w stronę ulicy; Eszterowa wróciła do pokoju,
przekręciła klucz w zamku i dla uspokojenia po nie
przyjemnym zajściu włączyła leżący obok łóżka tranzy
stor. Miłe jej uszom melodie - „barwna muzyka ludo
wa" - jak zawsze uspokoiły powoli jej wzburzone nerwy,
tego zaś potrzebowała najbardziej, bo choć powinna się
przyzwyczaić, coś takiego zdarzyło się przecież nie po
raz pierwszy, Że takie - nielojalne - osoby zakłócają jej
nocny odpoczynek, za każdym razem wpadała w gniew,
gdy jakiś z jej dawnych znajomych, jak choćby Harrer
(czasem nawet miała wielką ochotę się z nimi zabawić,
„kiedyś, rzecz jasna, kiedyś!), za nic miał jej nową pozy
cję społeczną, która nie pozwalała jej oddawać się swa
wolnym rozrywkom, gdyż wróg, którego Eszterowa nie
mal zawsze miała przed oczyma, „tylko na to czeka"!
Tak: potrzebowała spokoju i ciszy, wiedziała, że jutro,
kiedy będzie się rozstrzygał los prowadzonej przez nią
akcji, musi być wypoczęta, zatem posłyszawszy na po
dwórku znajome kroki kapitana, w pierwszej chwili
chciała, żeby sobie poszedł, razem z tym swoim pasem,
butami, rewolwerem i wszystkimi akcesoriami; ale kiedy
otworzyła drzwi i zobaczyła niższego od siebie o dwie
głowy, chudego pijanego mężczyznę, zapragnęła czegoś
wręcz przeciwnego, ten bowiem nie tylko nie zataczał
się, ani nie wrzeszczał, lecz stał niczym „pantera gotowa
do walki", a Eszterowa pojęła w lot, Że tu nie będzie
potrzebna soda, lecz całkowite poświęcenie, bo jej towa-
70
rzysz, przyjaciel i sprzymierzeniec - inaczej, niż się wie
czorem spodziewała - przybył do niej niczym wyposz
czony żołnierz, któremu, czuła, nie będzie w stanie się
oprzeć. Nie miała powodów, by narzekać, że kapitanowi
kiedykolwiek brakowało męskiego zdecydowania, ona
zaś „potrafiła docenić mężczyznę, który nawet nie zdej
mując butów z cholewami, potrafił zaprowadzić kobietę
na nieosiągalne dla wielu szczyty rozkoszy"; jednocześ
nie wiedziała, jak wielka wartość kryje się w okazji, która
- tak jak teraz - obiecuje, Że skromne możliwości dadzą
nadspodziewane efekty. Nie odezwała się ani słowem,
nie czekała na wyjaśnienia, ale go nie odpędziła, tylko
bez zbędnych ceregieli, w ogniu coraz gorętszych i coraz
więcej obiecujących spojrzeń, powolnymi ruchami wy
zwoliła się z sukienki, rzuciła na podłogę majtki, włoży
ła prześwitujący delikatnie, rzadko noszony pomarań
czowy peniuar, do którego kapitan zawsze miał słabość,
i czekając na rozkazy, z zażenowanym uśmieszkiem
klęknęła na czworakach na łóżku. Jej „towarzysz, przyja
ciel i sprzymierzeniec" zdjął tymczasem pas i broń, zga
sił światło i w ciężkich buciorach, krzycząc jak zawsze:
„Do ataku!", rzucił się na nią. Eszterowa i tym razem
nie doznała rozczarowania, w ciągu kilku minut kapi
tan otrzeźwiał z wieczornej libacji, a kiedy po chwilach
nieokiełznanej miłości leżeli w łóżku, ona - niczym zdy
scyplinowany żołnierz - wyraziwszy uznanie dla powoli
trzeźwiejącego mężczyzny, z niewielkimi skrótami opo
wiedziała historię, która przydarzyła się jej wieczorem
z Pflaumową oraz „hołotą" na Rynku, i wstąpiła w nią
pewność siebie, jej wielkie ciało ogarnął błogi spokój,
71
czuła, Że jutro nie tylko czeka ją pewne zwycięstwo, ale
że już nikt nie zdoła odebrać owoców jej trudu. Wytarła
się ręcznikiem, wypiła szklankę wody i położyła się
z powrotem do skotłowanego łóżka, jednym uchem słu
chała chaotycznych opowieści kapitana, bo nic już nie
było dla niej ważniejsze niż „pewność i spokój", „słodki
pokój" i oznaki szczęścia, ulatujące wesoło ze wszyst
kich zakamarków jej ciała. Nie miało znaczenia, że jakiś
„gruby dyrektor cyrku" zatrzymał go z powodu „nie
zbędnego urzędowego pozwolenia", ani trochę jej nie
interesowało, że kapitan uznał-eleganckiego, choć śmier
dzącego rybami dyrektora znanego w świecie zespołu
cyrkowego za „wytwornego w każdym calu człowieka",
który z butelką „nienaruszonego seguina" w dłoni pa
miętał nawet o tym, by mając na względzie porządek
publiczny, zwrócić się (na piśmie) o urzędową ochronę,
aby trzydniowa impreza mogła się odbyć bez zakłóceń,
gdyż dopiero teraz poczuła, że „kiedy przemówi ciało",
wszystko inne traci na znaczeniu, i Że nie ma słodszego
i wznioślejszego uczucia, niż kiedy pośladki, piersi, uda
i łono nie pragną niczego więcej tylko miękkiego muś
nięcia snu. Wysoce usatysfakcjonowana wyznała, Że dziś
już go nie potrzebuje i - nie szczędząc dobrych mat
czynych rad „na temat sierotek"- wyprawiła w drogę
kapitana, który dopiero po wielu próbach budzenia wy
gramolił się z ciepłego łóżka i o którym, gdy wychodził
z mieszkania na przenikliwy chłód, pomyślała może
nie z miłością, bo od takich romantycznych głupstw
zawsze stroniła, ale na pewno z dumą, po czym prze
brawszy się z cieniutkiego peniuaru w grubą wełnianą
72
koszulę, wróciła do łóżka, by wreszcie „zapaść w sen".
Wygładziła ramieniem pogniecione prześcieradło, stopą
wciągnęła kołdrę zsuwającą się z łóżka, wreszcie prze
wracając się z jednego boku na drugi, wygodnie się uło
żyła i schowawszy twarz w miękkim cieple ramienia,
zamknęła oczy. Miała dobry sen, po kilku minutach już
drzemała i tylko drgające nogi, powoli obracające się
pod cienkimi powiekami gałki oczne i regularnie falują
ca kołdra wskazywały, Że straciła poczucie rzeczywisto
ści i coraz bardziej oddala się od znikającej z jej świado
mości, ale nazajutrz znów żywej, brutalnej żądzy
panowania, która w chwilach jasności umysłu nieodpar
cie podszeptywała jej, Że wśród tych skromnych, zim
nych przedmiotów to ona jest panem, a ich los zależy
1.vłaśnie od niej. Przestała istnieć miska i nienaruszona
szklanka z sodą, znikła szafa, wieszak i rzucony w kąt
poplamiony ręcznik, rozpłynęła się podłoga, ściany i su
fit, a ona stała się bezbronnym przedmiotem wśród mi
liardów innych śpiących przedmiotów, ciałem, które
każdej nocy powraca do smutnej bramy istnienia, przez
którą przejść może tylko jeden jedyny raz, pierwszy
i ostatni. Podrapała się w szyję - ale nie pamiętała tego;
bolesny grymas wykrzywił jej twarz, ale i on już niczego
nie wyrażał; ciężko westchnęła, jak dziecko z trudem
cichnące po płaczu - ale to westchnienie nic nie zna
czyło, było tylko zwyczajnym, szukającym rytmu od
dechem; mięśnie zwiotczały, a broda - podobnie jak
u nieboszczyków - opadła, i nim kapitan dotarł na
iskrzącym mrozie do domu i rzucił się na łóżko obok
dwóch głęboko uśpionych synów, ona już zapadła
73
w bezdenną otchłań snu .. W mrocznych ciemnościach
.
74
ruszyła się długo po tym, jak szczury wyniosły się z po
koju, przerywając niczym niezakłóconą dotychczas
ciszę, lecz kiedy ona, wynurzywszy się na chwilę z mor
skich głębin snu na drgającą powierzchnię świadomości,
gwałtownym ruchem zrzuciła z siebie kołdrę i przeciąg
nęła się, jak gdyby powoli szykując się do wstania, trzy
szczury już całkowicie bezpieczne siedziały na dworze
z tyłu domu. Ale to nie było jeszcze przebudzenie, Esz
terowa - raz po raz wzdychając ciężko - znów zapadła
w otchłań snu, z której przed chwilą się wynurzyła. Jej
niczym nieprzykryte ciało wydawało się jeszcze większe
niż za dnia, zbyt duże w stosunku do łóżka i do całego
pokoju, niczym potężny jaszczur w maleńkim muzeum,
który nie wiadomo jak się tam dostał, bo przecież nie
mógł się przecisnąć ani przez drzwi, ani przez okno.
Leżała na plecach z rozrzuconymi nogami, a wielki jak
beczka brzuch - tłusty kałdun, jaki miewają podstarzali
mężczyźni - podnosił się i opadał niczym ociężała pom
pa; nocna koszula podciągnęła się aż do gardła, na brzu
chu i potężnych udach Eszterowej z zimna wystąpiła
gęsia skórka. Ale to tylko jej skóra odczuwała chłód,
śpiąca kobieta niczego nie czuła, hałasy umilkły, żaden
dźwięk nie przerywał ciszy, a trzy szczury znowu odwa
żyły się wejść do pokoju i już odważniej, choć ciągle
czujne i w każdej chwili gotowe do ucieczki, znanymi
drogami kilka razy obiegły po podłodze pokój. Były tak
szybkie i tak bezszelestne, Że ich istota ledwie przekra
czała czułe granice istnienia, i nie odrywając się nawet
na chwilę od subtelnie rozmywających się plam, balan
sowały na rozległych i groźnych granicach, by nikt nie
75
mógł się domyślić, że tych kilka ciemnych plam widocz
nych w mrokach pokoju to nie złuda zmęczonego wzro
ku ani przemykający bezcielesny cień nocnego ptaka,
lecz trzy ostrożne, tajemnicze zwierzątka, wytrwale po
szukujące pożywienia. Przyszły tu, gdy śpiąca kobieta
ucichła, na żer, a potem wróciły, choć z wejściem na
stół, gdzie wśród walających się okruszyn leżało niedoje
dzone pół bochenka chleba, zaczekały, aż będzie pewne,
Że nie zdarzy się nic nieoczekiwanego. Zaczęły od skór
ki, wsuwały do środka małe spiczaste noski, by z coraz
większym zapałem wgryzać się w miękisz, i choć w ich
szybkich ruchach nie było ani odrobiny zniecierpliwie
nia, chleb popychany z trzech stron i mocno już ponad
gryzany zsunął się wreszcie z krawędzi stołu i stoczył
prosto pod taboret. Plaśnięcie spadającego bochenka na
moment je zatrzymało, wszystkie trzy uniosły łebki, ob
serwując, czy nie nadeszła pora ucieczki; ale z łóżka nie
dochodziły żadne szmery, słychać było tylko spokojny
oddech Eszterowej, więc po chwili szybko zeskoczyły na
podłogę i wbiegły pod stołek. I jak się później okazało,
tak nawet było lepiej, bowiem tu w dole gęsty, ciężki
mrok nie tylko dawał lepsze schronienie, ale pozwalał,
by niezauważone, mniej ryzykując, mogły wślizgnąć się
pod łóżko, a stamtąd popędzić na powietrze, gdy tylko
nieomylny i wyczulony na wszystko instynkt podpowie
im, Że już pora porzucić ponadgryzany ze wszystkich
stron bochenek. Noc dobiegała powoli końca, rozległo
się ochrypłe pianie koguta i zajadłe szczekanie psa, i tak
jak tysiące niespokojnie śpiących istot - przeczuwają
cych zbliżający się świt - Eszterowa śniła ostatni tej nocy
76
sen. Trzy szczury wraz ze swymi niezliczonymi pobra
tymcami biegały między przemarzniętymi kolbami ku
kurydzy w szopie obok sąsiedniego domu, kiedy Eszte
rowa - jak gdyby wstrząśnięta przerażającym widokiem
- rozpaczliwie chrapnęła, zadrżała, rzucając głową po
poduszce i - nagle - z przerażeniem w oczach usiadła na
łóżku. Chaotycznie wodząc wzrokiem po rozwidniają
cym się pokoju, z trudem łapała powietrze, aż wreszcie
zrozumiała, gdzie jest i że to, co jeszcze przed chwilą
wydawało się rzeczywiste, już nie istnieje, potarła palące
oczy, rozmasowała pokryte gęsią skórką członki, okryła
się spadającą z łóżka kołdrą i z westchnieniem ulgi po
łożyła się z powrotem. Ale już nie mogła zasnąć, kiedy
bowiem odpędziła wspomnienie okropnych snów
i przypomniała sobie, co ją niebawem czeka, poczuła
miłe podniecenie i już nie mogła zmrużyć oka. Świeża
i gotowa do działania, szybko postanowiła nie zostawać
w łóżku ani chwili dłużej, i przekonana, Że po tej decyzji
musi natychmiast nastąpić czyn, bez wahania wyszła
spod kołdry, niepewnie stanęła na lodowatej podłodze,
włożyła fufajkę, chwyciła pustą bańkę i wyszła na po
dwórze po wodę do mycia. Głęboko wciągnęła ostre po
wietrze, spojrzała na żałośnie szarą kopułę chmur i za
dała sobie pytanie, czy istnieje i czy może istnieć coś
bardziej emocjonującego niż te męskie, okrutne, zimo
we świty, kiedy wszystko, co słabe, chowa się zatrwożo
ne, a „na wierzch wychodzi to, co zdolne do życia". Jeśli
Eszterowa kiedykolwiek coś kochała, to właśnie tę prze
rażoną mrozem ziemię, ostre jak żyletka powietrze, nie
odwołalny masyw tam w górze, niebo, które niczym
77
ściana bezlitośnie odbijało rozmarzony wzrok, by nie
zmąciła go fałszywa dal niezmierzonego nieboskłonu.
Pozwoliła, by wiatr przeniknął ją aż do kości, wdarłszy
się przez rozchylające się przy każdym ruchu poły fufaj
ki, i choć zimno paliło stopy wsunięte w rozczłapane
kapcie, nawet nie pomyślała, by przyspieszyć kroku.
Myślała o wodzie, która zmyje z niej resztki ciepłego
łóżka, ale tu - choć czekała na wodę jak na ukoronowa
nie nocnych przeżyć - ku jej największej wściekłości cze
kało ją rozczarowanie: pompa zamarzła, mimo Że prze
cież dzień wcześniej owinęli ją szmatami i gazetami,
więc z wody pozostałej z wieczora w miednicy zebrała
resztki brudnej piany i zamiast porządnie się umyć, tyl
ko zwilżyła twarz i płaskie piersi, a owłosione podbrzu
sze, z braku innej możliwości, jak żołnierz wytarła do
sucha ręcznikiem, bo przecież „nie podmyje się tymi
brudami". Była niezadowolona, że musi odmówić sobie
rozkoszy, jaką obiecywała lodowata woda, ale ten dro
biazg („takiego dnia„.") nie był w stanie popsuć jej hu
moru, a kiedy wytarła się do sucha i oczyma wyobraźni
zobaczyła zaskoczoną twarz Esztera, jak w kilka godzin
później pochyla się nad otwartą walizką, przestała się
zadręczać, Że cały dzień „będzie od niej czuć", i zaczęła
krzątać się po pokoju. Robota paliła się jej w rękach,
i nim na dworze się rozwidniło, była ubrana, pościeliła
łóżko, zamiotła podłogę, na której znalazła ślady noc
nych napastników (choć naprawdę wcale się na nich nie
gniewała, bo, po pierwsze, miała sposobność przywyk
nąć, poza tym lubiła tych dzielnych maleńkich awan
turników), nadgryziony bochenek chleba posypała „do-
78
brą trutką", niech się „jej słodkie dranie" najedzą na
zawsze, jeśli będą miały odwagę jeszcze raz wkraść się do
pokoju, i kiedy nie zostało już nic do uporządkowania,
odstawienia na miejsce czy pozbierania i uładzenia, ra
dosna, z uśmieszkiem wyższości zdjęła z szafy zniszczo
ną walizkę, otworzyła i uklękła obok na podłodze, prze
biegła wzrokiem półki, na których leżały bluzki i ręczni
ki, ułożone w równe słupki majtki i pończochy i w ciągu
kilku minut wrzuciła wszystko w czeluście kufra.
79
nawet największa ostrożność nie wydawała się wystar
czająca, a ona, niemal płynąc w stronę Rynku, szukała
w myślach najbardziej wyszukanych zwrotów, dzieliła
zdania na kawałki, by kiedy dotrze na miejsce, zwalić
Valuskę z nóg. Eszterową nie targały wątpliwości ani nie
obawiała się, Że sprawy przybiorą nieoczekiwany obrót.
Była tak pewna siebie, jak człowiek może być pewien
tego, co robi, a jednak nie potrafiła myśleć o niczym
innym, tylko o zbliżającej się rozmowie, Że kiedy znala
zła się na placu Kossutha i zobaczyła gromadzący się od
wieczora, a rano przybierający niewiarygodne rozmiary
tłum „obrzydliwych koników", poczuła złość, zamiast
zdziwienia, na myśl, że nie przedrze się pomiędzy nimi
bez walki, a przecież - w tej sytuacji! - „nie może so
bie pozwolić na najmniejszą stratę czasu"! Tymczasem
nie miała wyboru, musiała się przedostać przez ciżbę,
a stojące w miejscu postacie (dla niej, która sama je za
trzymała, pozbawione już czaru) wypełniały nie tylko
plac, ale wszystkie ujścia biegnących od Rynku uliczek.
Eszterowa znów posłużyła się walizką, raz niczym tar
czą, a raz unosząc ją nad głową, przedostała się w kie
runku ulicy Hid, wytrzymując spojrzenia podstępnie
błyszczących oczu i wyciągnięte ku niej toporne dłonie.
Większość z nich stanowili nietutejsi, zapewne, myślała
Eszterowa, chłopi z wiejskich przedmieść, którzy zje
chali się na wieść o wielorybie, znała ich z widzenia,
z targu odbywającego się tu raz w tygodniu, ale na twa
rzach miejscowych też malowała się jakaś niepokojąca
obcość. O ile gęsty tłum i odległość, jaka dzieliła ją od
cyrkowców, pozwalały ocenić, cyrkowcy nie spieszyli się
80
z rozpoczęciem występów, i w tym Eszterowa domyślała
się powodu, dla którego w skierowanych na nią spoj
rzeniach malowało się lodowate napięcie, ale nie inte
resowała jej ani ich złość, ani zniecierpliwienie, a nawet
przez moment pomyślała nie bez dumy i satysfakcji,
aczkolwiek wczoraj jej się nie udało, Że ta ludzka ciżba
nie ma pojęcia, iż to wszystko zawdzięcza właśnie jej, bo
bez niej, Eszterowej, bez jej pełnej determinacji, pamięt
nej mowy nie byłoby tu „ani cyrku, ani wieloryba, ani
żadnych występów". Przez chwilę, tylko przez króciutką
chwilę, kiedy bowiem zostawiła ich z tyłu i ruszyła po
między starymi domami ulicy Hid w stronę placu ba
rona Vilmosa Apora, musiała mocno wziąć się w garść
i z coraz większą złością, ściskając skrzypiące ucho waliz
ki, jeszcze bardziej bojowo kroczyła chodnikiem, szyb
ko wróciła do niemile przerwanych przed chwilą roz
myślań i tak zgubiła się w labiryncie przeznaczonej dla
Valuski przemowy, Że gdy z naprzeciwka wyłoniło się
dwóch milicjantów, zapewne spieszących w stronę Ryn
ku, zapomniała odpowiedzieć na ich wyrażające głęboki
szacunek powitanie, a kiedy się spostrzegła i roztargnio
na skinęła ręką, oni już zdążyli się oddalić. Na szczęś
cie, nim znalazła się u zbiegu placu Apora i ulicy Hid,
zdążyła sobie wszystko przemyśleć i nie miała już nad
czym się zastanawiać, wiedziała, że panuje nad każdym
słowem oraz nad każdym potrzebnym sformułowaniem
i Że cokolwiek się zdarzy, nic już jej nie zaskoczy: dzie
siątki razy odgrywała w pamięci, od czego zacznie i co
odpowie na to Valuska, a jego znała nie gorzej od samej
siebie, i teraz, kiedy zgodnie z planem dokonała ostat-
81
nich poprawek w monumentalnej budowli zdań pro
wadzących do celu, nie tylko spodziewała się, ale miała
pewność, Że wydarzenia, które niebawem nastąpią, przy
biorą korzystny dla niej bieg, wystarczyło, Że przywołała
w pamięci żałosną postać Valuski - zapadniętą klatkę
piersiową, przygarbione plecy, cieniutkie nóżki i „jego
płonące oczy", wystarczyło, że przypomniała sobie jego
chwiejny krok, jak z wielką torbą na listy co jakiś czas
przystaje pod ścianą, opuszcza głowę, jak gdyby metr
po metrze obseiwował coś, czego inni nie widzą - by
nie mieć wątpliwości, że Valuska zrobi to, czego od
niego oczekuje. „A jeśli nie - pomyślała, uśmiechając
się ze spokojem, i przełożyła walizkę do drugiej ręki
- złapię go zaraz za te zwiędłe jaja. Taki chuderlak. Taki
sobie nikt. Połknę go jak muchę". Zatrzymała się przed
domem Harrera ze spadzistym dachem, popatrzyła na
kawałki szkła zatopione w betonie wieńczącym ogro
dzenie i tak weszła przez bramę, by wyglądający przez
okno Harrer, który przenikliwym „sokolim wzrokiem"
natychmiast ją wypatrzy, nie mógł mieć wątpliwości:
nie ma czasu na pogawędki, „zdepcze go bez słowa,
jak niepotrzebny chwast". I aby jeszcze dobitniej pod
kreślić, jakie ma zamiary, zamachnęła się walizką, ale
jego - zapewne niesłusznie domyślającego się, że t y m
r a z e m Eszterowa wybiera się do Harrerów - nic
nie mogło odstraszyć: i kiedy właśnie chciała skręcić
w prawo, by okrążywszy dom, podejść do starej kuch
ni na tyłach domu, w której mieszkał Valuska, nagle
Harrer wyskoczył do drzwi, zatrzymał się i w milczeniu
podniósł na nią zrozpaczony, błagalny wzrok. Eszte
rowa tymczasem - natychmiast domyśliwszy się, że jej
82
wieczorny gość w milczeniu czeka na słowa przebacze
nia - była nieustępliwa: spojrzała pogardliwie na Har
rera, bez słowa odepchnęła go swoją walizką, niczym
gałąź, która weszła w drogę, i zrobiła krok naprzód, jak
gdyby w ogóle go tam nie było, jak gdyby wstyd i po
czucie winy dręczące Harrera - który jednak wszystko
pamiętał! - nic dla niej nie znaczyły. Bo, nie da się za
przeczyć, rzeczywiście nic dla niej nie znaczyły, podob
nie jak nie liczyła się Pflaumowa ani wyrwane z korze
niami drzewo, ani cyrk, ani czekający tłum, ani nawet
słodkie wspomnienie godziny spędzonej z kapitanem,
kiedy bowiem z wytrwałą pomysłowością rozgoryczo
nych, okrążając budynek z drugiej strony, „ze wstydu
i poczucia winy" czerwona jak burak, bez słowa przy
stanęła na ogrodowej dróżce prowadzącej do drewnia
nej chatki Valuski i rzuciwszy: „Nie ma przebaczenia!'',
poszła dalej, tylko dwie rzeczy władały jej zauroczonym
żądzą działania umysłem, walizka, nad którą pochyli się
Eszter, by zrozumieć, Że z tej pułapki nie ma dla nie
go ucieczki, i Valuska, który w swojej brudnej, ciemnej
norze, jak zawsze w ubraniu, leży na łóżku i w oparach
cuchnącego dymu rozmarzony gapi się w sufit, oczy mu
błyszczą, jak gdyby nie rozumiał, Że z góry nie spogląda
na niego rozgwieżdżone niebo, lecz sufit z odpadającym
tynkiem. I rzeczywiście zapukała dwa razy, otworzyła
rozklekotane drzwi i w środku zobaczyła dokładnie to,
czego się spodziewała: rozgrzebane, tonące w oparach
nikotyny łóżko pod sufitem pokrytym purchlami -
tylko nigdzie nie zobaczyła tych „błyszczących oczu" ...
no i oczywiście: rozgwieżdżonego nieba.
HARMONIE WERCKMEISTRA
Rozwinięcie
Kiedy bardzo już o tej porze senny pan Hagelmayer,
właściciel znajdującego się przy ulicy Hid szynku Pfef
fer i S-ka, znanego powszechnie pod nazwą Pefeffer,
z coraz większym zniecierpliwieniem spoglądał na zega
rek, co oznaczało, Że - akcentując każde wypowiadane
gniewnym, skrzeczącym głosem słowo („ Ó sma, pano
wie, zamykamy!") - niebawem wyłączy zachęcający po
mrukiem do pozostania piec olejowy, zgasi światło
i otworzy drzwi, by lodowaty chłód ciągnący z ulicy
skłonił do wyjścia nawet najbardziej opornych gości -
Valuska, radośnie rozglądający się w tłumie rozpiętych
albo narzuconych na ramiona kożuchów i fufajek, wca
le nie był zaskoczony, gdy znów go poprosili, żeby „po
kazał, jak to jest z tą Ziemią i Księżycem'', to samo ro
bili przecież wczoraj i przedwczoraj, i kto wie, ile razy
w ciągu minionych lat, gdy - z powodu nieodpartej ko
nieczności wypicia „ostatniego szprycera" - chcieli od
wrócić uwagę sennego karczmarza od głośno zapowie
dzianej groźby zamknięcia szynku. Po wielekroć
powtarzane objaśnienia Valuski, poza tym, Że były efek
townym pretekstem, nikogo naprawdę nie interesowały.
Tym bardziej nie interesowały coraz bardziej ceniącego
87
rozkosze snu Hagelmayera, który „dla porządku" już
o wpół do ósmej zapowiedział, Że na dziś koniec, i żeby
tylko sobie nie pomyśleli, „Że uda się im go nabrać na
taki tani chwyt", nie interesowało też zjeżdżających
z okolicy woźniców, ładowaczy, malarzy i piekarzy, pro
sili Valuskę z przyzwyczajenia, tak samo jak przyzwy
czaili się do podłego smaku taniego rieslinga, jak przy
wykli do swoich znaczonych kufli, podobnie szybko
uciszyli i zmusili do milczenia gorączkującego się chwi
lami Valuskę, gdy ten, pragnąc poprowadzić drogich
przyjaciół ku zapierającemu dech bezkresowi kosmosu
- chciał opowiadać o Drodze Mlecznej, gdyż byli pewni,
Że wszystko, nowe wino, nowe kufle i nowe rozrywki,
„będzie gorsze od dawnego", bo w ogóle nie pragnęli
żadnych wątpliwych nowinek, a wspólne, wyrażone sło
wami doświadczenie podpowiadało im, że wszelka zmia
na, wszelki ruch, każda poprawka i każda ingerencja
będzie oznaczać upadek. A skoro tak było zawsze, tym
bardziej teraz, gdy ich pełne strachu myśli towarzyszyły
niewytłumaczalnym wydarzeniom, a także niespotyka
nemu tu pierwszego grudnia, dziesięcio-, a nawet pięt
nastostopniowemu, ściskającemu mrozowi, nagłej zimie
bez odrobiny śniegu, tak bardzo niezgodnej z ich do
tychczasowym doświadczeniem i wiedzą o funkcjono
waniu przyrody i następujących po sobie porach roku,
aż nabrali podejrzeń, że coś wokół nich („Na niebie!
Czy na ziemi?!") uległo gruntownej zmianie. Od tygo
dni pogrążali się w tym zamieszaniu i niepokoju, zde
nerwowani i zasmuceni, a ponieważ z rozwieszonych
wieczorem plakatów dowiedzieli się, Że ogromny wielo-
88
ryb, o którym z okolicznych wiosek napływały złowiesz
cze i wzbudzające strach opowieści, z całą pewnością
nazajutrz pojawi się w miasteczku, w chwili gdy Valuska
o tej co zwykle porze przybył do tutejszej stacji swojej
wiecznej wędrówki, wszyscy już byli pijani. Kiedy go za
czepiali („Nie rozumiem Janas, skąd to nieludzkie zim
no?"), z bezradną miną, strapiony kręcił głową i gapiąc
się, z zaciekawieniem słuchał, co w Pefefferze ludzie mó
wili o dziwnie tajemniczym, złowieszczym cyrku i jego
tutejszych występach, i nie dowierzając krążącym po
głoskom, mimo obojętności, z jaką odnoszono się do
zapowiedzianego przedstawienia, był jedyną nieznudzo
ną, pełną entuzjazmu osobą, co więcej, jego zapał udzie
lał się innym, tym, z którymi miał szansę przeżyć „świę
te chwile natury", jego samego zaś ten nastrój wprowadzał
w gorączkowe podniecenie. Nie obchodziło go udręczo
ne zimnem miasto ani nie interesowało, „kiedy wreszcie
spadnie śnieg", miał nadzieję, Że jeśli tylko dotrwa do
{takiego samego jak zawsze) końca przedstawienia, go
rączkowe podniecenie w ciągu kilku chwil dramatycznej
ciszy, rozpierające go uczucie... tak jak zawsze nagle
przeistoczy się w nieopisaną radość, tak wielką, że jakoś
przywyknie do obcego smaku przynoszonego mu w na
grodę wina rozcieńczonego wodą, którego zresztą (po
dobnie jak palinki i piwa) przez wiele lat nie zdołał po
lubić, choć nigdy nie odmawiał, wiedział bowiem, Że
jeśli tylko odrzuci te stale i na nowo demonstrowane
oznaki miłości swoich „drogich przyjaciół" albo nie
ukryje niechęci do słodkich likierów (aż w końcu wyzna,
Że tak naprawdę lubi tylko słodkie soczki), Hagelmayer
89
po prostu wyrzuci go z Pefeffera. A z powodu takiego
niewiele znaczącego drobiazgu nie chciał ryzykować
utraty zaufania karczmarza i jego stałych gości, więc kie
dy wieczorem, około szóstej, skończył pracę u swojego
wielbionego, słynnego protektora, by potem zajrzeć tu,
do niezmiennej od niepamiętnych czasów przystani
swojej wiecznej wędrówki, do „dobrych ludzi" i bez
piecznych ścian, w których czas się zatrzymał, tymcza
sem zaś znajdujący się tuż za wieżą ciśnień lokal pana
Hagelmayera - jak już nieraz wyznał słuchającemu z ka
mienną twarzą karczmarzowi - stał się dla niego niemal
drugim domem, nic dziwnego, Że z powodu kieliszka
likieru czy szklaneczki wina nie chciał narażać się na
ryzyko. Skoro więc powiedział „b", mógł także powie
dzieć „a", gdyż spokój i swobodę oznaczał dla niego
szacunek okazywany mu w zaciemnionym zasłonami
pokoju przez otoczonego troskliwą opieką przyjaciela,
tu zaś znalazł poczucie ludzkiej wspólnoty i rodzinnego
ciepła, którego nie miał w samotnie zajmowanej starej
kuchni na tyłach ogrodu Harrera, właśnie tu, w Pefeffe
rze, gdzie jak sądził, uznali go za swojego, a w zamian
on musiał tylko bez zarzutu odgrywać przeznaczoną
mu rolę, a kiedy go poprosili, bezbłędnie recytować hi
storyjkę „o nadzwyczajnych zjawiskach i ruchu ciał nie
bieskich", właśnie tu przyjęli go do siebie, choć o tym,
Że mają podstawy, by darzyć go zaufaniem, musiał jesz
cze wielekroć ich przekonywać pełnymi żaru opowieś
ciami; nikt nie przeczył, Że stał się jedynym obie'ktem
ich nieszkodliwych, ale grubiańskich Żartów, i choć wy
glądem wyraźnie odróżniał się od pozostałych gości,
90
miał prawo czuć, Że stał się nieodłącznym „elementem"
szynku Hagelmayera. A jednak nieustanne dowody, Że
do nich należy, choć podtrzymywały gorejący w nim
płomień słów wypowiadanych załamującym się z emocji
głosem, same nie były zdolne go podtrzymać, do tego
potrzebny był „przedmiot", bezustanna i za każdym ra
zem urzeczywistniająca się możliwość, że przed żywiącą
- jak mu się wydawało - wobec niego braterskie uczucia
publiką, złożoną z chwiejących się na nogach, opitych
winem woźniców, ładowaczy, malarzy i piekarzy, bez
myślnie gapiących się przed siebie, ma szansę wejrzeć
w „monumentalną doskonałość kosmosu". Kiedy więc
tylko padały słowa zachęty, dla Valuski przestawał ist
nieć i tak już pogrążony w mroku świat, zapominał,
gdzie jest i kim są ci wszyscy wokoło, jak gdyby za spra
wą czarodziejskiej różdżki nagle przenosił się w bajkowy
świat, tracił z oczu wszystko, co ziemskie, ciężar, barwy
i formy rozpływały się nagle w ostatecznej lekkości, zni
kał Pefeffer, czuł, Że ponad braterską wspólnotą, wpa
trzoną „w tę wspaniałość'', nie ma już nic, tylko bez
kresne niebiosa. Choć o tym ostatnim, rzecz jasna, nie
mogło być mowy, bo dziwaczna ludzka zbieranina
z oślim uporem ciągle jeszcze tkwiła w Pefefferze, nie
zdradzając najmniejszej ochoty, by wdawać się w podej
rzane przygody, i jak na razie nie dawała najmniejszego
znaku, Że zamierza posłuchać czyjejś osamotnionej
prośby („Patrzcie! Janos znów nam pokaże!") i skupić
całą uwagę na Valusce. Tych, którzy w kącie przy piecu,
pod wieszakiem albo z głową na bufecie zapadli w sen,
nie przebudziłyby nawet armaty, a pojąć, o co chodzi,
91
nie byli w stanie nawet ci, którzy tracąc wątek w rozmo
wach o spodziewanym tu jutro potworze ze szklanymi
oczyma, trzymali się jeszcze na nogach, choć nie ulegało
wątpliwości, że - ze względu na karczmarza, co chwilę
gniewnie spoglądającego na zegarek - i ci leżący po ką
tach, i ci, którzy jeszcze jakoś trzymali się na nogach,
wszyscy, co do ostatniego, nawet siny na twarzy piekarz,
który tylko kiwnięciem głowy zdołał wyrazić aprobatę,
w głębi duszy się z nim zgadzali. Ta jednoznaczna cisza
była dla Valuski wyraźnym znakiem, Że wszyscy czekają
już na jego opowieść, więc z pomocą umazanego od
stóp do głów wapnem malarza, który przed chwilą po
prosił go o występ, podświadomą resztką praktycznego
zmysłu zrobił sobie miejsce pośrodku tonącego w kłę
bach papierosowego dymu szynku: wraz z malarzem
przestawił dwa wysokie barowe stołki, a kiedy usilne
prośby malarza pomagającego Valusce, żeby „przesunęli
się trochę do ściany", nie przekonały wspartych na ku
flach, otępiałych chłopów, ch_cąc nie chcąc, zrobił
z nimi to samo co z tymi, którzy ożywili się dopiero
wówczas, gdy już uspokoiło się zamieszanie człapiących
z konieczności w głąb sali chłopów, a na wolne miejsce
wkroczył wreszcie stremowany Valuska i poza malarzem
wybrał do pomocy - bo akurat oni dwaj stali najbliżej
- zezowatego woźnicę o haczykowatym nosie i potężne
go ładowacza, nazywanego przez wszystkich po prostu
Siergiejem. Jeśli idzie o nadzwyczaj żywotnego malarza,
który już w trakcie przygotowań pokazał swoją zręcz
ność, nikt nie wątpił, że się nadaje, a w dodatku ma
dobre chęci, jednak o dwóch pozostałych me mozna
92
było tego powiedzieć, nie tylko bowiem nic jak dotąd
nie wskazywało, by mieli choć blade pojęcie, o co w tym
wszystkim chodzi i z jakiego powodu ciągle ktoś ich
przesuwa, to pozbawieni oparcia w zbitej i podtrzymu
jącej się nawzajem ciżbie, osowiali patrzyli bezmyślnie
przed siebie na środku szynku i zamiast przysłuchiwać
się zagajeniu Valuski i wczuć w - niezrozumiałe dla nich
- zachwycające iskrzenie, usiłowali zapanować nad opa
dającymi powiekami, wszak co kilka chwil, wśród coraz
bardziej ogarniającej ich nocy, czuli groźne zawroty gło
wy, a ten wirujący chaos wcale nie był odpowiedni dla
czarującego tańca odgrywanych przez nich ciał niebie
skich. Ale dla Valuski, który skończywszy swój wieczny,
szarpany, wirujący prolog „o podrzędnej roli człowieka
we wszechświecie", podszedł do zataczających się po
mocników, nie miało to żadnego znaczenia, nie patrzył
na żadnego z nich trzech, w przeciwieństwie do „swych
drogich przyjaciół", którzy bez tamtych wybrańców
z trudem poruszyliby uśpionymi móżdżkami (o ile
w ogóle poruszyliby), on, by puścić wodze fantazji, ni
czego nie potrzebował, co więcej, nie musiał nawet fan
tazjować, by z tej trawionej suszą, maleńkiej ludzkiej
osady przedostać się na „bezkresny ocean Nieba", gdyż
od trzydziestu pięciu lat w myślach i wyobraźni, które
u niego zawsze splatały się ze sobą, Żeglował wśród fal
cudownej ciszy rozgwieżdżonego sufitu. I choć Valuska
nie miał niczego - cały jego majątek składał się z płasz
cza, w jakim chodzą listonosze, torby na pasku, czapki
i butów - wszystko, co posiadał, porównywał do oszo
łamiających odległości tej bezkresnej kopuły, w jej
93
gigantycznych przestrzeniach poruszał się swobodnie,
tam czuł się u siebie, podczas gdy tu, na dole, w tej nie
porównywalnej z niczym ciasnocie „trawiącej suszy",
jak więzień wolności nie potrafił sobie znaleźć miejsca.
Wodził tylko błyszczącymi oczyma po przyjacielskich,
ale ponurych i tępych twarzach, tak jak teraz, kiedy sto
jąc przed wysokim niczym tyczka woźnicą, rozdzielał
dobrze już wszystkim znane role. „Wy będziecie Słoń
cem" - rzekł cicho, pochylając się do ucha woźnicy,
i nawet nie przeszło mu przez myśl, Że rola jest tamte
mu nie w smak, Że pomylił go z kimś innym, właśnie
jego, który - z przymkniętymi oczyma rozmyślając nad
groźnie zbliżającą się nocą - nie potrafił zaprotestować,
gdy go obrażano. „A wy jesteście Księżycem" - Valuska
odwrócił się do rosłego ładowacza, który - dając do zro
zumienia, „Że jemu za jedno" - raptownie wzruszył ra
mionami i nagle zaczął wymachiwać rękoma, kręcić
nimi jak cepami, by odzyskać utraconą w wyniku nie
przemyślanego ruchu równowagę. „A ja jestem Ziemią,
jeśli dobrze pamiętam" - malarz uprzejmie skinął na
Valuskę i łapiąc Siergieja rozpaczliwie wymachującego
ramionami, przesunął go na sam środek koła, ustawił
naprzeciw woźnicy posmutniałego od okrutnego ataku
zmierzchu, i grzecznie, tak jak należało, stanął krok za
nimi. I nim pan Hagelmayer, niewidoczny zza gości
otaczających pierścieniem ich czworo, ziewając demon
stracyjnie, zaczął głośno przestawiać szkło i skrzynki,
dając do zrozumienia gościom odwróconym plecami
do lady, że czas kończyć, Valuska obiecał, Że wszystko
wyjaśni przystępnie i dla wszystkich zrozumiale, powie-
94
dział, Że wskaże im szczelinę, przez którą „my, zwykli
ludzie, będziemy mogli zrozumieć nieśmiertelność",
i poprosił tylko, by wraz z nim przenieśli się do nieogar
nionej przestrzeni, której „panem jest niezmienność,
pokój i pustka", i żeby sobie wyobrazili, Że tutaj, w tej
niepojętej, bezkresnej, dźwięczącej ciszy panują nieprze
niknione ciemności. Goście Pefeffera - którzy kiedyś
wybuchali gromkim śmiechem - teraz słuchali znanych
na pamięć, wzniosłych, niepotrzebnie!, słów z całkowitą
obojętnością, choć tak łatwo mogli spełnić prośbę Valu
ski, gdyż - nie da się zaprzeczyć - wokół nie widzieli nic
więcej, tylko całkowite, „nieprzeniknione" ciemności;
co do rozrywki, tym razem też dobrze się ubawili
i mimo podłego nastroju nie darowali sobie, by kilka
kroć nie parsknąć radosnym śmiechem, kiedy Valuska
objaśniał im, Że zezowaty woźnica otępiony winem jest
w tej „bezkresnej nocy" „źródłem wszelkiego ciepła i ży
cia, czyli mówiąc inaczej: światła". Valuska, nie wspo
mniawszy, że wobec niepojętych rozumem rozmiarów
kosmosu w gospodzie było za ciasno, kiedy nadszedł
moment, w którym miał pokazać ruch niebios, posta
nowił zrezygnować z maksymalnie wiernego odwzo
rowania i nie próbował nawet nakłonić do obrotów
smętnego, bezsilnego woźnicy, stojącego pośrodku ze
zwieszoną głową, a swoje instrukcje skierował do coraz
bardziej ożywionego malarza i do Siergieja. Na począt
ku wcale nie szło mu łatwo: w przeciwieństwie do szcze
rzącej się w nieszczerym uśmiechu Ziemi, która trudny
manewr podwójnego obrotu wykonała z lekkością i ła
twością zawstydzającą akrobatów skupionych wokół
95
Słońca o nosie niczym haczyk, Księżyc się przewrócił,
nim Valuska zdążył go dotknąć, jak gdyby powaliła go
bolesna wiadomość, i mimo pełnej najlepszej woli
ostrożności smutny efekt dalszych prób był taki, Że za
każdym razem trzeba go było stawiać na nogi, a gorącz
kowo biegający we wszystkie strony i gubiący się w udu
chowionej opowieści („„.Tu ... teraz ... zobaczymy... tylko
ogólny... ruch ... ") Valuska pojął, że jednak będzie lepiej,
jeśli zamiast marnie radzącego sobie ładowacza rozejrzy
się za bardziej odpowiednim pomocnikiem. Wtedy
Księżyc, jak gdyby nagle odnalazł skuteczny lek na swo
je rozedrgane członki, zdobył się na odwagę, w pół
obrocie wyrzucając wysoko grube nogi, zaczął - choć
przeciwnie do podanego kierunku - wirować z taką za
pamiętałością, że nie tylko w przypominającym krok
popularnego czardasza ruchu planet okazał się najbar
dziej wytrwały ze wszystkich, ale nawet zdołał („jak ci
zara dm w psk") odzyskać mowę. Wszystko było więc na
miejscu, a Valuska, ocierając pot z czoła, przystanął
z boku na chwilę, by przez przypadek nie przesłonić
pozostałym widoku i pozwolić wszystkim bez wyjątku
podziwiać boską harmonię doskonale tym razem przed
stawionego ruchu Ziemi, Księżyca i Słońca - teraz już
przeszedł do rzeczy, zdjął na moment czapkę, odrzucił
do tyłu włosy opadające na oczy i gwałtownym ruchem
znów skierował na siebie napiętą - jak czuł - do granic
wytrzymałości uwagę stojących kołem chłopów i zwró
cił czerwoną z emocji twarz ku Niebu. „Na początk�···
nawet nie zauważamy, Że jesteśmy świadkami nieco
dziennych wydarzeń - odezwał się cicho, a w reakcji na
96
jego zniżony do szeptu głos i nadzieję na głośne salwy
śmiechu w jednej chwili zapadła w szynku cisza. - Cu
downe światło słońca... - tu zamaszystym gestem za
miast na woźnicę, który zgrzytając zębami, zmagał się
z przeciwnościami losu, skinął na malarza zapamiętale
wirującego wokół woźnicy - ciepłem i ... światłem zale
wa ... zwróconą ku niemu stronę Ziemi. - Tu delikatnie
zatrzymał Ziemię, zawistnym wzrokiem zerkającą na wi
dzów, obrócił ją do Słońca, stanął z tyłu, pochylił się,
niemal je obejmując, i sponad ramion Słońca, jak gdyby
było medium pozostałych, mrużąc oczy w oślepiającym
świetle, spojrzał prosto na kołyszącego się woźnicę. -
97
Valuska i pokazując zdumienie, podniósł wysoko ra
miona, a szerokie poły jego płaszcza uniosły się niczym
skrzydła nietoperza) nawet ptaki przestraszone poukry
wają się w gniazdach. I zapadnie cisza. I... zamilknie
wszelkie stworzenie. I... my też nie będziemy umieli wy
dobyć głosu z gardła ... Ruszą z posad góry? Runie... nie
bo? Ziemia zapadnie się pod stopami? Nie wiemy. Na
stąpiło całkowite zaćmienie Słońca". Ostatnie zdanie,
podobnie jak poprzednie, wypowiedział tym samym od
lat, uduchowionym, profetycznym tonem, dokładnie,
słowo po słowie, nie zmieniając nawet akcentu (tak żeby
niczym nie zaskoczyć słuchaczy), i kiedy skończył tę
opowieść emanującą niecodzienną siłą, potargany i zmę
czony poprawił zsuwający się ciągle z ramienia pasek
torby i rozejrzał się z radosnym uśmiechem na ustach,
tak i tym razem jego pokaz wprawił obecnych w zakło
potanie, w gospodzie pełnej ludzi na blisko pół minuty
zapadła cisza jak makiem zasiał, a niewątpliwie rozba
wieni, choć niepewni przez chwilę stali bywalcy znów
patrzyli na Valuskę tępym, pustym wzrokiem, jak gdyby
obawiając się wyrazić swoje uczucia bez reszty, jak gdy
by mimo wszystko wzbudzało ich niepokój, Że „głupko
waty Janos" nie potrafi wrócić do „trawiącej suszy", bo
nigdy nie opuścił „niebiańskiego oceanu", podczas gdy
oni, pustynne ryby skąpane w blasku kufli z lanego
szkła, nigdy się stąd nie ruszyli.
98
słyszeli te słowa,
„tonące w ciemnościach niebo"
i „zapadająca się ziemia"
i „ptaki kryjące się w gniazdach"
ich szalone dzwonienie
jak gdyby nagle
obudziły w nich coś
o czym
dotychczas nawet nie mogli wiedzieć?
99
jeden przy drugim kożuchów i fufajek, stanął w najod
leglejszym kącie obok lady, a ponieważ na tamtych nie
mógł liczyć, znów był jedyną osobą, która niczym wier
ny, zachwycony obserwator śledziła dalszy ciąg zapiera
jącej dech historii spotkania trzech ciał niebieskich, by
zamroczony radością przywołanego oczyma wyobraźni
widoku oraz hałasem, w którym słyszał wiwaty, sam jak
palec przyglądać się Księżycowi, powoli wyłaniającemu
się z przeciwnej strony zza rozpalonej kuli Słońca.
Chciał widzieć, więc widział, jak na Ziemię powraca jas
ność, chciał czuć, więc czuł znowu rozchodzące się cie
pło, chciał przeżyć, więc przeżywał głębokie wzruszenie
człowieka, który zrozumiał, że udało mu się wyzwolić
ze strachu, jaki budziły w nim przerażające, zimne, zło
wieszcze ciemności, ale mówić o tym czy choćby poroz
mawiać nikt się nie kwapił, publiczność, jak zawsze, nie
była ciekawa „próżnej gadki", gdy tylko zapadał zło
wieszczy zmierzch, uznawała przedstawienie za skoń
czone i rozpychała się w kolejce po ostatniego szprycera.
Powracające jasności? Rozchodzące się ciepło? Wzrusze
nie i wyzwolenie? Tu Hagelmayer, jak gdyby czytając
w myślach Valuski, nie potrafił się powstrzymać, by
niby niechcący się nie wtrącić: nalał „ostatni napitek",
zgasił światło, otworzył drzwi i bez zbędnych ceregieli,
sennie mrużąc oczy, zacząć wrzeszczeć: „Wynocha, piju
sy, wynocha!" Nie mając wyboru, musieli pogodzić się
z faktem, że to już koniec, że ich wyrzucił i Że mogą
sobie iść, dokąd ich oczy poniosą. W milczeniu ruszyli
na ulicę, i choć stojąca przed drzwiami reszta nie zdra
dzała najmniejszej ochoty do zabawy, znalazło się jed-
100
nak kilku, którzy - gdy Valuska przyjacielsko pożegnał
się przed gospodą ze swoimi ukochanymi towarzyszami
(z tymi, z którymi mógł, bo ci, których musiano obu
dzić, żeby się wynieśli, gdy tylko ich owiało lodowate
powietrze, pobiegli pod ścianę wymiotować) - patrzyli,
jak się oddala, tak samo jak wczoraj i jak przedwczoraj,
i kto wie ile razy w ciągu minionych lat, gdy rozgorącz
kowany widokiem, jaki oglądał oczyma wyobraźni, zo
stawiał ich przy barze i charakterystycznie przygarbiony
i pochylony, ze zwieszoną głową, małymi, szybkimi kro
kami („jak ktoś, komu się spieszy... ") ruszał po wylud
nionych uliczkach - śmieli się z niego w duchu, wresz
cie gdy skręcał przy wieży ciśnień, wybuchali głośnym,
zdrowym śmiechem, gdyż teraz, kiedy wszyscy bez wy
jątku, woźnica, ładowacz, malarz i piekarz, poczuli, że
„ ... życie się zatrzymało", nie mieli nikogo, z kogo mo
gliby Żartować, a Valuska, jak powiadali, „był za dar
mo", jego zabawna powierzchowność - błyszczące, sar
nie oczy, nos barwy i wielkości marchwi, nieodłączna
torba na listy, mizerna postura i okropny, sięgający ko
stek płaszcz - dziwnym trafem jeszcze im się nie znudzi
ła i, jak zawsze, stanowiła dla nich źródło niewyczerpa
nej radości. Stojący przed Pefefferem nie mylili się,
Valuska istotnie „dokądś się spieszył". A kiedy zaczyna
li go wypytywać, zmieszany odpowiadał, Że przed pój
ściem spać musi trochę się przebiec, bo od kilku dni
o tej porze, koło ósmej, wyłączał się z życia, by w gęstwi
nie niepotrzebnych lamp rozejrzeć się po mieście zasty
głym w martwej ciszy, przejść od cmentarza Świętego
Józefa do cmentarza Świętej Trójcy, obejść wymarłe
101
place od moczarów Bardossa aż do stacji kolejowej,
okrążyć miejski szpital, Pałac Sprawiedliwości (i więzie
nie) i oczywiście potężne, walące się ruiny zamku i pała
cu Almassych, których miasto nie zdołało odbudować,
więc raz na dziesięć lat tylko byle jak je malowano.
Właściwie nikt nie wiedział, po co to robił ani jaki ma
w tym cel, mroku tajemnicy nie rozjaśniały nawet tłu
maczenia Valuski, który - gdy pytający nie dawali za
wygraną - czerwieniąc się, odpowiadał, że „niestety, gna
mnie wewnętrzny przymus", choć oznaczało to tylko
tyle, Że nie potrafił (ani nie chciał) odróżnić starej kuch
ni w ogrodzie Harrera służącej mu za mieszkanie,
od domów innych ludzi, Biura Kolportażu Gazet od
Pefeffera, dworcowej Sortowni od ulic i malutkich zie
leńców, nie dostrzegał głębokiej i zasadniczej różnicy
pomiędzy życiem własnym a życiem innych, jego miesz
kaniem było dosłownie całe miasto, od ulicy Nagyvarad
do fabryki mleka w proszku, całe miasto - które, ni
czym gospodarz swoją ziemię, musiał obejść każdego
dnia i w którym, chroniony sławą miejscowego półgłów
ka, z powodu swojej wielkiej ufności i nieposkromionej
wyobraźni przywykłej do „wielkiej wolności kosmosu",
niczym w maleńkim gniazdku, od trzydziestu kilku lat
poruszał się niemal na pamięć. A Że całe jego życie było
jedną wielką, niekończącą się wędrówką pomiędzy in
tymnymi scenami jego dni i nocy, kiedy mówił, że przed
„pójściem spać" „musi pobiegać", trochę sprawy uprasz
czał, gdyż, po pierwsze, spał tylko kilka godzin _przed
samym świtem (a i wtedy tylko drzemał w ubraniu, tak
Że nie można było o nim powiedzieć, by jak wszyscy
102
„kładł się spać"), z drugiej zaś strony, jeśli idzie o jego
dziwne bieganie - od dwudziestu lat nie robił nic inne
go, tylko w tę i z powrotem gnał przez miasto, przebie
gając przed zasłoniętym firankami oknem pana Esztera,
Biurem, Sortownią, hotelem Komló (skąd przynosił
obiady dla chorego przyjaciela) czy wieżą ciśnień, ale
nigdy nie były one celem jego niekończącej się gonitwy.
Wszystko to - jego bezustanna wędrówka, która z natu
ry rzeczy wystarczyła, by mieszkańcy nie uznawali go za
swojego, lecz mówiąc oględnie, myśleli o nim jak o cha
rakterystycznej, barwnej plamie swojego miasteczka - nie
oznaczało, by stale go obserwowali z uporem i niepoko
jem czy maniacko pilnowali, jednak dla uproszczenia
sprawy, a może z przyzwyczajenia to właśnie o nim mó
wili. Valuska bowiem w ogóle nie „widział" miasta, za
wsze patrzył prosto pod nogi, skoro już nie mógł zawsze
patrzeć na oszałamiającą kopułę nieba. W przydepta
nych buciorach, w ciężkim służbowym płaszczu, w czap
ce z daszkiem ozdobionej godłem poczty i ze skórzaną
torbą z zamkiem, niemal przyrośniętą do skóry, przy
garbiony, swoim niezapomnianie charakterystycznym
krokiem krążył bez końca między niszczejącymi doma
mi rodzinnego miasteczka, ale widzieć - widział tylko
ziemię, proste odcinki i zakręty chodników, wyasfalto
wanych ulic, kocich łbów i zadeptanych ścieżek na pery
feriach miasta, pełnych przymarzniętych śmieci, stano
wiących dla innych przeszkodę nie do pokonania; nikt
nie znał lepiej niż on biegnących w dół, spękanych
i dziurawych uliczek, z zamkniętymi oczyma wyczuwał
pod szurającymi stopami, w jakim jest miejscu, ale nic
103
nie wiedział o drobniejszych szczegółach domów, ogro
dzeń, bram i rynien, które starzały się wraz z nim, nic
nie wiedział, a to dlatego, Że obraz, jaki zachował w pa
mięci, nie zniósłby nawet najmniejszych zmian, a Valu
ska miał o tym taką samą wiedzę (mianowicie, Że wszyst
ko jest na swoim miejscu), jaką miał na temat swojego
kraju, zlewających się ze sobą pór roku oraz żyjących
wokół ludzi. Już we wczesnych wspomnieniach - mniej
więcej z okresu, kiedy pochowano jego ojca - chodził po
tych samych uliczkach (znów: tylko w pewnym sensie,
gdyż na początku były to tylko najbliższe okolice placu
Maróthyego, na które odważyło się zapuścić sześciolet
nie dziecko), i szczerze mówiąc, Valuski z tamtych lat
i obecnego Valuski nie tylko nie dzieliła przepaść, ale
nawet lekko zarysowana granica, od tamtego czasu, kie
dy po raz pierwszy ze zrozumieniem przyjrzał się roz
gwieżdżonemu niebu, stał się niewolnikiem światełek
błyskających w bezkresnych przestrzeniach. Wyrósł, wy
szczuplał, włosy posiwiały mu na skroniach, ale podob
nie jak wtedy, dziś też nic nie znaczyła dla niego ludzka
skala, do dziś się nie nauczył jak w niepodzielnym biegu
wszechświata, którego był częścią (mknącą tak samo jak
inne), mądrze odnaleźć moment oddzielający przeszłość
od przyszłości. Bez gniewu i współczucia, smutny i nic
nierozumiejący, stał wśród powolnie toczących się ludz
kich losów i mimo Że bardzo starał się ogarnąć umy
słem i sercem, o co chodzi „drogim przyjaciołom", jego
rozum ogarniający całość wszechświata wykluczał go
z kręgu ziemskiego pojmowania i (ku wielkiemu wsty
dowi matki i ogromnej radości mieszkańców) zamykał
104
w wiecznej, nierozerwalnej bańce przezroczystej chwili.
Szedł, kroczył, „niezmożony gnał na oślep", „z me
lancholijnym pięknem własnego kosmosu" w duszy -
jak nie bez złośliwości mawiał 'jego wielki przyjaciel
(i z tym samym od dziesiątków lat niebem ponad gło
wą i z tą sarną niemal niezmieniającą się ziemią pod
stopami) i prawie niezmieniającymi się drogami chod
ników i ścieżyn, a jeśli w jego życiu działa się jakaś
historia, była to historia coraz szerszych kręgów, jakie
zataczał, począwszy od najbliższych okolic placu Ma
róthyego, aż wziął w posiadanie całe miasto, ale i tak
w zadziwiający sposób nadal pozostał dzieckiem, i choć
o jego losie tego powiedzieć nie można, w jego rozumo
waniu nie zaszły zasadnicze zmiany, a jego zachwyt -
nawet gdyby trwał dwa razy dłużej - zawsze był ten sam.
Błędem byłoby jednak twierdzić (a tak za jego plecami
mówili bywalcy Pefeffera), Że nie dostrzegał tego wszyst
kiego, co działo się wokół, że nie miał pojęcia, iż mają
go za półgłówka, a zwłaszcza Że nie zauważał złośliwych
spojrzeń, pod których ostrzałem przyszło mu żyć. Ze
wszystkiego doskonale zdawał sobie sprawę i kiedy
w szynku, na ulicy, w Komló czy w Sortowni nagle prze
budzony ze swej kosmicznej wędrówki głośnym śmie
chem albo donośnym krzykiem („No, Janos, co tam
w tym kosmosie?"), przyłapany na gorącym uczynku, Że
„nie stąpa po ziemi", w ich drwiącym głosie wyczuł ton
pobłażania, wtedy zaczerwieniony spuszczał wzrok
i stłumionym, gardłowym głosem coś cicho dukał.
Bo przecież wiedział - i już sarna ta myśl wydawała mu
się piękna - że podczas wiecznych ucieczek, które
105
usprawiedliwiało jedynie to, iż odrobiną posiadanej wie
dzy, tak jak wszystkim, dzielił się z przygnębionym pa
nem Eszterem i towarzyszami z Peffefera, nie jest mu
dane oglądać „królewskiego spokoju wszechświata"
i z pewnością mu przypomną, iż lepiej by zrobił, gdyby
zamiast oddawać się tajemnej radości wszechświata, za
jął się swoją żałosną, beznadziejnie nikomu niepotrzeb
ną osobą. Valuska nie tylko rozumiał nieodwołalny wy
rok, ale - i nie robił z tego tajemnicy - całkowicie się
z nim zgadzał, wielekroć powtarzając, Że „jest prawdzi
wym wariatem", który nawet nie myśli, by protestować
przeciw czemuś tak oczywistemu, i doskonale wie, jak
dalece jest winien miastu wdzięczność, Że „nie zamknęli
go tam, gdzie jest jego miejsce", i Że tolerują, iż mimo
skruchy i najszczerszych chęci nie potrafi skończyć
z wpatrywaniem się w to, co „Bóg stworzył, by trwało
po wieczne czasy". Ile w tych jego najszczerszych chę
ciach było skruchy, tego Valuska nigdy nie wyjawił,
w każdym razie swoich „błyszczących oczu", będących
przedmiotem wiecznej drwiny, nie potrafił odwrócić od
nieba: czego oczywiście nie należało i nie można rozu
mieć dosłownie, już choćby dlatego, Że doskonałe dzie
ło, „stworzone przez Boga, by trwać po wieczne czasy"
- tu, w dolinie otoczonej Karpatami - niemal zawsze
zakrywała gęsta para, wilgotna mgła i nieprzeniknione
chmury, a on żył marnymi wspomnieniami coraz krót
szych, w okamgnieniu kończących się letnich miesięcy,
by raz jeszcze - przytaczając niezastąpione wyrażonko
pana Esztera - szczęśliwie przypomnieć sobie „ulotny
widok klarownego wszechświata" i pod niebem, znów
106
na kolejny rok zasnutym chmurami, studiować nierów
ną płaszczyznę chodników i grubą mapę przykrywają
cych je śmieci. To, co widział, w swej doskonałości jed
nocześnie niszczyło go i budowało, i choć o niczym
innym nie potrafił mówić, przekonany, Że „to wszyst
kich interesuje", nie umiał znaleźć tych kilku słów,
w których mógłby jasno wyrazić, co widzi. Kiedy twier
dził, Że nic nie wie o wszechświecie, nie wierzono mu
i go nie rozumiano, co ma na myśli, a przecież Valuska
naprawdę niczego o wszechświecie nie wiedział, gdyż
jego wiedza w istocie rzeczy nie była wiedzą. Brakowało
w niej punktów odniesienia i wewnętrznego imperaty
wu, zrozumienia, nie było tęsknoty za zmierzeniem się
1 07
kiedy wrócił na równoległą do bulwaru ulicę Hid i ru
szył pod górę, nie widział potrzeby, żeby w jakikolwiek
sposób odróżniać tę wędrówkę od poprzednich, więc jej
nie odróżniał. Przebiegł skrzyżowanie z ulicą Sandora
Erdelya, ale zobaczywszy tylko migotliwe plamy sylwe
tek, przyjacielsko skinął na ludzi, którzy jak z odległości
mogło się wydawać, stali w bezruchu wokół artezyjskiej
studni, i swoim osobliwym, kaczym krokiem podążył
ulicą Hid do końca, okrążywszy stację kolejową, zajrzał
do Sortowni gazet, „na straszną pogodę" napił się gorą
cej herbaty z kolejarzem narzekającym na niepunktual
nie przyjeżdżające pociągi, przestraszonym jakimś „po
twornym pojazdem" - ale to wszystko nie było
zwyczajnym powtórzeniem tego, co wydarzyło się wczo
raj i przedwczoraj, ale - właściwie - dokładnie tym sa
mym, tymi samymi krokami, w tę samą stronę, w tej
niepodzielnej pełni, która pod oczywistym pozorem
kierunku i ruchu skupia w jednej niekończącej się chwi
li wszystkie ludzkie zdarzenia. Usłyszał gwizd nocnego
osobowego (też niepunktualnego) z Vesztó, a kiedy sta
ry pociąg zatrzymał się przed bezradnie salutującym
kierownikiem stacji, dostrzegł z okna Sortowni niespo
tykany o tej porze widok ludzi tłoczących się na pero
nie, podziękował za herbatę, pożegnał się z kolejarzem,
przeszedł pomiędzy pasażerami niezdecydowanie drep
czącymi przy sapiącej lokomotywie, by pomiędzy gro
madami kotów pójść dalej aleją barona Beli Wenckhei
ma - nie którędykolwiek, właśnie tędy, krocząc śladami,
które pozostawiły jego własne buty na skrzypiącym od
zimna, iskrzącym chodniku. Poprawiwszy ciągle zsuwa-
108
jący się z ramienia pasek, kilkakroć okrążył masywny
budynek sądu (i więzienia), kilkakrotnie okrążył zamek
i pałac Almassych, wreszcie przebiegł pod ogołoconymi
z liści wierzbami płaczącymi wzdłuż rzeki Koros, aż do
mostu w N emetvaros, by tam skręcić w stronę cmenta
rza w Kisolahvaros - nie zwróciwszy nawet uwagi na
pogrążone w milczeniu grupy niemal okupujące już
miasto - choć skąd miał się domyślić, Że to właśnie oni
i Że tak potoczą się wypadki, iż począwszy od następnej
nocy, połączą go z nimi nierozerwalne więzy. Krążył
spokojnie po wymarłej okolicy, wśród pozostawionych
własnemu losowi autobusów i samochodów, tak samo
jak bez przeszkód krążył po własnym życiu, niczym ma
leńka planeta, która nie chce się dowiedzieć, jakiemu
ulega przyciąganiu, i nie posiada się z radości, że choć
przez moment może mieć udział w tym niczym nieza
kłóconym, pieczołowicie przemyślanym świecie. Na uli
cy Hetvezer natknął się na przewróconą lipę, ale jego
uwagi nie przykuł olbrzymi nagi konar utkwiony w ryn
nie, lecz powoli jaśniejące w górze niebo, podobnie jak
później, w hotelu Komló, dokąd poszedł się rozgrzać
i gdzie musiał puścić mimo uszu słowa nocnego portie
ra, który w swojej dusznej przeszklonej budce opowia
dał z wypiekami na twarzy o wydarzeniach, jakie miały
miejsce na bulwarze („ ...Jeszcze wczoraj, gdzieś między
ósmą a dziewiątą!"), i o przejeżdżającym przez bulwar
strasznym cyrkowym wozie („Czegoś takiego, Janos,
jeszcze nie widziałeś! W porównaniu z tym twój kosmos
to małe piwo!"), bo myśli Valuski zajmował już nadcho
dzący świt, „na nowo spełniająca się przepowiednia",
1 09
mówiąca, Że Ziemia wraz z nim i całym miastem wresz
cie wynurzy się z cienia i po subtelnym świtaniu zatonie
w świetle... Portier mógł sobie mówić o „zahipnotyzo
wanym podobno tłumie" i mógł krzyczeć przed wej
ściem do hotelu, żeby wreszcie tam poszli (bo przecież:
„Musisz to zobaczyć, bracie!"), Valuska, tłumacząc się,
że powinien pójść na stację po dzisiejsze gazety - nie
chciał go słuchać, wprawdzie na swój sposób też był cie
kaw wieloryba, ale chciał jeszcze przez chwilę postać sa
motnie pod dniejącym niebem i spojrzeć w - niewidocz
ną zwykle z powodu gęstych chmur - „niebieską studnię,
z której do wieczora będzie bez końca tryskać światło".
Tłum napierający szybkimi falami ku rynkowi utrud
niał dotarcie do Sortowni, drogę powrotną do miasta,
pokonał, zmagając się ze sobą i powstrzymując nogi na
wykłe do biegu, by nie zderzyć się z tłumem na wąskim
chodniku, choć w rzeczywistości wcale nie czuł, że się ze
sobą zmaga, jak gdyby krążyć w tym posępnym tłumie,
gdy się myśli o czymś tak budującym, było rzeczą najzu
pełniej naturalną, nie zważał zatem na to nieoczekiwane
zbiegowisko i zanurzył się bez reszty we wzniosłych
chwilach, on, maleńki mieszkaniec odwracającej się ku
Słońcu Ziemi, przepełnił go przy tym taki entuzjazm,
Że kiedy wrócił na miejsce, w którym bulwar zbiegał się
z rynkiem (z pięćdziesięcioma egzemplarzami wczoraj
szej gazety w torbie, bo jak się okazało w Sortowni, świe
że nie dotarły na czas), miał ochotę krzyczeć, żeby dali
sobie spokój z tym wielorybem i spojrzeli w niebo„. Ale
zamarły w bezruchu, niespokojny szereg, wypełniający
wtedy cały już niemal plac Kossutha, zamiast lśniącego,
1 10
przestronnego nieba widział w górze pusty stalowoszary
masyw, a napięcie, z jakim wyczekiwał, wyraźnie wskazy
wało, Że żadna siła nie zdoła odwrócić uwagi tłumu od
tego, po co tu przyszedł. To właśnie było najtrudniejsze,
zrozumieć, czego tu chcą, co z taką siłą przyciąga ich do
tego cyrkowego gruchota, bo rozstrzygnięcie, o ile praw
dziwe są złowieszcze doniesienia o „pięćdziesięciome
trowym ładunku" i czy jest choćby źdźbło prawdy
w tych wszystkich niesamowitych opowieściach o po
dobno oszalałej, liczebnej niczym armia „hołocie",
podążającej za wielorybem od wsi do wsi i od miastecz
ka do miasteczka, odważnym mieszkańcom (na przy
kład pełnemu odwagi nocnemu portierowi), zebranym
tu na placu Kossutha, nie sprawiało trudności, gdyż
umęczona, wynędzniała ekipa wędrownego „potwora"
i dwudziestometrowy, pomalowany na niebiesko blasza
ny kolos mówiły same za siebie. Mówiły same za siebie,
niczego wprawdzie nie zdradzając, kiedy jednak widok
blaszanego kolosa sprawił, Że stało się oczywiste, iż
wszyscy, jak to się mówi, „rozsądnie myślący ludzie"
byli w błędzie, twierdząc wczoraj, Że „to wszystko" wcale
nie jest zagadkowe i Że to tylko zwyczajny, zręczny
chwyt, stosowany przez wędrujące trupy dla zwrócenia
na siebie uwagi, trudno się dziwić, Że kiedy nagle po
twierdziły się krążące plotki, stojący na placu mieszkań
cy i ciągle jeszcze napływający na plac nowi gapie nie
mogli zrozumieć, o co chodzi w całej tej obiecanej hi
storii z wielorybem. W mieście mówiono, Że snująca się
jak cień banda zjechała się z pobliskich wsi, i co do tego,
Że licząca co najmniej trzysta osób publiczność - więcej
111
niż wierna - pochodziła z okolicy, nikt nie miał naj
mniejszej wątpliwości (skąd bowiem mogliby przyje
chać, jak nie z lepianek położonych na biednych obrze
żach wiosek i osad Vesztó, Sarkad, Szentbenedek,
Kotegyan), ale żaden z gapiów wcześniej nawet nie przy
puszczał, Że po trzydziestu latach corocznych przemów
o optymistycznych planach i rozkwicie kraju tak wielu
jest jeszcze tych niebezpiecznie chytrych, niczym się
niezajmujących nędzarzy, nieobliczalnych w swojej wro
gości i wierzących w najprymitywniejsze cuda. Nie li
cząc dwudziestu czy może trzydziestu osób, o nieco
różnej od tamtych powierzchowności (jak się okazało
później, to oni byli najbardziej nieustępliwi), trzystu
biedaków najwyraźniej coś ze sobą łączyło, już choćby
wygląd zewnętrzny, trzysta niemal takich samych kożu
chów, fufajek i sukiennych płaszczy, trzysta par podku
tych butów z cholewami i wyszmelcowanych chłopskich
kapeluszy całkowicie wystarczało, by gorączkowa cieka
wość ludzi takich jak nocny portier, obserwujących tłum
z bezpiecznej odległości, w jednej chwili zamieniła się
w głęboki niepokój. A tu chodziło przecież o coś więcej,
o ciszę, stłumioną, długą, złowieszczą ciszę, w której nie
było słychać najmniejszego odgłosu, kilkaset osób coraz
bardziej zniecierpliwionych, upartych, wytrwałych, go
towych do skoku, w najgłębszym milczeniu czekających
na rozpoczęcie przedstawienia, jak gdyby przestało się
sobą interesować, było im obojętne, po co tu stoją, albo
wręcz przeciwnie, jak gdyby przykuto je do siebie łańcu
chami, a niewola czyniła beznadziejną każdą próbę od
zyskania wolności i odbierała sens słowom, które chcia-
1 12
łyby wypowiedzieć. Jednak złowieszcze milczenie było
tylko jedną z przyczyn „głębokiej obawy", drugą stano
wił niewątpliwie otoczony przez tłum niezgrabny po
jazd; portier, a wraz z nim ciekawski tłum natychmiast
dostrzegli, Że w blaszanych, zabitych gwoździami ścia
nach pojazdu nie ma ani klamek, ani rączek, ani szcze
liny, która zdradzałaby znajdujące się tam drzwi, wszyst
ko wskazywało, Że (choć to przecież oczywisty absurd)
pod ostrzałem setek spojrzeń stoi konstrukcja, której
z żadnej strony, ani z przodu, ani z tyłu, ani z boku nie
można otworzyć i do której ten milczący tłum z takim
uporem usiłował teraz się dostać. Nic jednak nie potra
fiło rozwiać strachu i obaw zgromadzonych tu miesz
kańców, przeczuwających, że ich zainteresowanie wielo
rybem jest całkowicie jednostronne. Mieli pewność, Że
tym razem idzie nie tylko o wyczekiwane z ciekawością
nadzwyczajne widowisko, ale Że są świadkami mrocznej,
toczącej się od dawna, choć z góry rozstrzygniętej walki,
w której najgorsza ze wszystkiego była pełna buty pogar
da, z jaką odnosił się do dalekiej od obojętności, wręcz
entuzjastycznej publiczności chorobliwie podobno oty
ły właściciel tytułujący się „dyrektorem'', a także, jak
mówiły krążące pogłoski, zdegradowany do roli cyr�o
wego pomocnika olbrzym, były bokser. Mimo wielu go
dzin oczekiwania na placu nadal nic się nie działo ani
nic nie wskazywało, by pokaz miał się niebawem rozpo
cząć, niektórzy, wśród nich także nocny portier, zaczęli
podejrzewać, że opóźnienie jest celowe, a jego przyczyna
leży tylko i wyłącznie w niegodziwości cyrkowców, ura
dowanych widokiem skostniałych na siarczystym mro-
1 13
zie ludzi, cierpliwie wyczekujących na wieloryba. I lu
dzie, skoro już znaleźli wytłumaczenie, z łatwością
mogli posunąć się o krok dalej i uwierzyć, Że jeżeli
w ogóle coś jest we wnętrzu tego starego klekota, to tyl
ko śmierdzące ścierwo, którego oczywistą marność do
tej pory udawało się ukryć pod kłamliwym, choć bez
wątpienia skutecznym, głoszonym wszem wobec hasłem
tajemnicy. Z takimi oto myślami bili się, ukryci na
tyłach placu, gdy Valuska, nie zważając na obawy,
z twarzą rozpromienioną przez wschód słońca, wesoło
wszystkich przepraszając, natychmiast przedostał się do
olbrzymiego wagonu. Valuski nic nie niepokoiło, nawet
nie przeszło mu przez myśl, że coś jest nie w porządku,
a kiedy podszedł bliżej i zobaczył gigantyczny pojazd
spoczywający na ośmiu podwójnych kołach, spojrzał ni
czym na czarodziejski wóz, którego wymiary mówiły, Że
nie będzie powodu do rozczarowań. Zadowolony,
z uznaniem potrząsał głową, oczyma okrągłymi z za
chwytu przyglądał się widocznemu od jego strony boko
wi i jak dziecko, gdy prezent, który dostało, kryje papier
czy pudełko, kombinował, by jeszcze przed otwarciem
odgadnąć, co jest w środku i jak to wygląda. Ponad
wszystko zachwycały go tajemnicze esy-floresy wymalo
wane na ścianach wagonu, z czymś takim spotkał się po
raz pierwszy, próbował nawet odszyfrować napisy, raz
od dołu do góry, raz od prawej do lewej strony, ani
o krok nie był bliższy ich zrozumienia, pomyślał, Że
zapyta sąsiada. „Proszę powiedzieć - delikatnie dotknął
ramienia stojącego przed nim mężczyzny - nie wiecie
przypadkiem, co tam jest napisane?" Ale tamten nawet
114
nie drgnął, a kiedy na głośniej powtórzone pytanie
warknął: „Stul pysk!", Valuska uznał, Że zrobi lepiej, je
śli podobnie jak inni zastygnie w bezruchu. Ale niedłu
go udało mu się wytrwać w milczeniu. Zamrugał, popra
wił torbę na ramieniu, odchrząknął i zwróciwszy się do
stojącego obok, posępnego osobnika, odezwał się przy
jaźnie, Że czegoś takiego jeszcze nigdy nie widział,
a przecież do nich też przyjeżdżał cyrk, ale czegoś takie
go jeszcze nie oglądał, i Że nie posiada się z zachwytu,
choć przyszedł tu dopiero przed chwilą, i Że nie potrafi
sobie wyobrazić, czym wypchano to gigantyczne stwo
rzenie, chyba trocinami, i czy przypadkiem nie wiedzą,
ile kosztuje bilet, bo on ma przy sobie tylko pięćdziesiąt
kilka forintów i bardzo by nie chciał, żeby go z tego
powodu nie wpuścili na pokaz. Mężczyzna stojący obok
nie odezwał się jednak ani słowem i z takim u porem
wpatrywał się w tylną ścianę pojazdu, Że chyba nie usły
szał bełkotliwych pytań wiercącego się Valuski, który po
jakimś czasie zrozumiał wreszcie, Że do kogokolwiek
zwróciłby się z pytaniem, i tak nie może liczyć na odpo
wiedź. Początkowo tylko wyczuwał, że wszyscy wokół
stali się spięci, potem śledząc, gdzie kierują wzrok, zoba
czył, jak tylna ściana cyrkowego wozu powoli opada,
a dwie wielkie dłonie, które przed chwilą otworzyły ją
od środka, teraz ją opuszczają, wreszcie w połowie drogi
uwalniają, i ściana, uderzając bokiem o krawędź - z hu
kiem spada na ziemię. Valuska, którego przeciskająca się
do przodu publiczność wypchnęła na sam przód, ani
trochę nie był zaskoczony, Że dom wieloryba, jak widać,
otwierał się tylko od środka, choćby dlatego, Że uważał
1 15
za oczywiste, iż po takiej wyjątkowej trupie, bo to była
wyjątkowa trupa, należało się spodziewać „tajemniczych
rozwiązań". Poza tym uwagę Valuski przykuwała teraz,
wyłaniająca się z opustoszałego wejścia dwumetrowa
góra mięsa, której tożsamość zdradzał nie tylko fakt, że
mimo przeszywającego chłodu miała na sobie tylko
brudny podkoszulek (wszyscy wiedzieli, że „Sługus" nie
lubi ciepła), ale także rozpłaszczony nos, dodający spo
kojnemu, a nawet tępemu spojrzeniu wyrazu łagodno
ści i niewinności. „Sługus" wyrzucał ręce wysoko w górę
i głośno stękał, jak gdyby właśnie się przebudził, potęż
nie się przeciągnął, wreszcie leniwie coś przeżuwając,
powoli zszedł na ziemię pomiędzy ludzi stłoczonych
przed otworem, od niechcenia rozsunął ich na boki
i trzepnął o wagon zniszczoną płytą z falistej blachy, po
czym z brzegu platformy spuścił na ziemię trzy szerokie
deski, odsunął się i z trzymanej w ręku metalowej kaset
ki zaczął sprzedawać bilety - z tak zaspaną i znudzoną
miną, jak gdyby wszystko było mu obojętne, niepewnie
posuwająca się gęsiego kolejka i napięta do granic wy
trzymałości atmosfera, po prostu, jak to się mówi,
wszystko było mu za jedno. Valuska podniecony stał
w kolejce, na jego twarzy malował się zachwyt bardzo
mu się podobało - i czekający ludzie, i wóz, i metalowa
kasetka, i bileter. Spojrzał z wdzięcznością na znudzo
nego wielkoluda, wziął bilet, podziękował z ulgą, Że wy
starczyło mu pieniędzy, spróbował jeszcze zagadnąć
przepychających się sąsiadów, wreszcie, gdy przyszła
jego kolej, przeszedł po chwiejącej się desce i zanurzył
się w wielkiej otchłani pogrążonego w półmroku „domu
1 16
wieloryba". Na niskim podeście zbitym z ciężkich bali,
dokładnie tak jak mówił napis, namalowany ręcznie na
wiszącej z boku tablicy, leżało gigantycznych rozmia
rów ciało „sensacyjnego BLAAHVALA", Valuska nie
potrafił jednak odczytać napisanej kredą, małymi litera
mi informacji, co też znaczy „Blaahval", gdyż tłum
chcący przystanąć przed wielorybem pchał go przed sie
bie. Obejrzał więc wielkie zwierzę bez żadnych wskazó
wek i objaśnień, powtarzając w myślach tajemnicze sło
wo i z ustami otwartymi z zachwytu i strachu wpatrywał
się w niezwykłego potwora. Zobaczyć wieloryba nie
oznaczało jednak coś rozumieć, gdyż ogarnąć jednym
spojrzeniem wielkie płetwy, wyschniętą, spękaną stalo
woszarą skórę i kilkumetrową tylną płetwę pośrodku
!eżącego cielska ze względu na rozmiary wydawało się
zadaniem beznadziejnym. Wieloryb był zbyt wielki
i zbyt długi, nie mieścił się w polu widzenia Valuski,
który nie mógł zajrzeć w oczy martwego zwierzęcia, kie
dy bowiem wcisnął się do nieustannie prącego naprzód
szeregu i po kilku chwilach dotarł do otwartej, umiejęt
nie rozdziawionej paszczy i zerknął w ciemniejącą gar
dziel, albo widział ślepia uśpione z boku w głębokich
oczodołach, albo nad nimi, z przodu czoła dwa otwory
służące do oddychania, oglądał wszystko to z osobna,
ale nie potrafił objąć wzrokiem całej głowy. Źle widział,
nie paliły się wiszące u sufitu lampy, wciąż nie mógł
zatrzymać się w miejscu, by z przestrachem przypatrzyć
się potwornej spreparowanej paszczy i spoczywającemu
w niej wielkiemu językowi, jednak ani napierający tłum,
ani „nieogarnione dla oka" stworzenie nie umniejszały
1 17
jego pełnego wzruszenia zachwytu, nie psuły pełni prze
kazu ani pewności, Że wyjątkowy świadek świata pogrą
żonego w bezkresnej dali, łagodny i jednocześnie przera
żający mieszkaniec niezmierzonych mórz i oceanów jest
tutaj i Że jeśli tylko Valuska zechce, może go nawet do
tknąć. Tymczasem był w swoim szczęściu i zachwycie
osamotniony - pozostali bowiem, gdy już w ciężkim
i cuchnącym mroku posłusznie obeszli wokół wielory
ba, nie tylko nie zdradzali zachwytu, ale najwyraźniej
nie byli w ogóle zainteresowani wystawionym na widok
publiczny przybyszem. Spoglądali ze zdumieniem na
leżącego pośrodku nieruchomego olbrzyma, ale w ich
wzroku nie było naturalnego w takich chwilach prze
strachu i szacunku, wodząc wokół niespokojnym, tęsk
nym wzrokiem, lustrowali wóz w poszukiwaniu czegoś,
co już przez samą możliwość istnienia było dla nich
ważne ponad wszystko. Nic jednak nie wskazywało, by
w jeszcze zimniejszej od wpadającego światła przyczepie
coś takiego mogło się znaleźć. Jedna z zamkniętych
na kłódkę blaszanych szaf, które znajdowały się przy
wejściu do wozu, była otwarta, na półce stało osiem,
może dziesięć słoików z formaliną, a w nich osiem, mo
że dziesięć maleńkich, pomarszczonych, żałosnych emb
rionów, na które nikt, nawet Valuska, nie zwracał uwagi,
ostatnia część wagonu oddzielona była zasłoną, ale było
widać przez szparę, że nie stało tam nic poza miską
i dzbankiem z wodą. Wreszcie dokładnie naprzeciw ot
wartej paszczy wieloryba w płycie z falistej blachy, od
dzielającej tylną część wagonu, znajdowały się drzwi
(pozbawione klamki), zapewne prowadzące do sypialni
1 18
cyrkowców - i choć przed drzwiami najbardziej widocz
ne były ich stłumione emocje, Valuska nawet gdyby je
dostrzegł, nie domyśliłby się powodów tego dziwnego
zachowania. Ale Valuska na nic więcej nie zwracał uwa
gi, wieloryb oczarował go bez reszty, a kiedy obejrzaw
szy z tyłu bajkowego potwora, znów wyszedł na powie
trze i z wysokiej platformy bezpiecznie zszedł na ziemię,
nawet nie zauważył, Że ci, którzy stali przed nim w ko
lejce i już raz byli w środku, wracają na swoje miejsce
w kolejce - jak gdyby fakt, Że już zobaczyli wieloryba,
nie nadał wielogodzinnemu czekaniu dostatecznego
sensu. Ale Valuska niczego nie dostrzegał, może dlate
go, Że chciał, gdy tylko wieczorem wróci do domu, czym
prędzej zrozumieć demoniczną naturę tajemniczej tru
py i jej wytrwałych widzów, dla niego - w przeciwień
stwie do nocnego portiera, którego wesoło pozdrowił -
widowisko, jakie urządzili cyrkowcy, do tego stopnia
przeszło wszelkie oczekiwania, Że kiedy portier, dopaso
wując pytanie do własnych myśli, zagadnął go szeptem:
„Powiedz no wreszcie, co jest tam w środku!... Mówią,
że jakiś książę ... ", odrzekł głosem pełnym entuzjazmu:
„Nie, panie Argyelan, nie! To coś więcej, zaraz pan zo
baczy! To król, to po prostu król!", i z wypiekami na
twarzy zostawił bezradnego człowieczka samemu sobie.
Przyciskając torbę do piersi, przedarł się przez tłum,
czuł, Że już minęła dwunasta, jest środa, więc niebawem
przyjdzie pani Eszterowa z walizką „pełną prania", po
stanowił pójść do domu, by najpierw zająć się Eszterem,
bo gazety zdąży przecież roznieść po południu. Ruszył
w kierunku ulicy Hid i podczas gdy - nie przypuszcza-
1 19
jąc, że powinien biec, natychmiast poszukać schronie
nia najdalej od miasta - szedł jak zwykle szybkim kro
kiem, co jakiś czas się zatrzymując, by z filuternym
uśmieszkiem popatrzeć w górę, jak zwykle w kilka mi
nut pokonał drogę do domu - który to już raz z kolei
- ciągle jeszcze mając przed oczyma, choć niewyraźne,
ale teraz już całe, przekraczające wszelkie wyobrażenie,
gigantyczne niewinne cielsko, myśl, „jakie wielkie ... ja
kie wielkie stworzenie, jak nieskończenie tajemniczy jest
pan tego świata, że znajduje radość w takich oto zabaw
nych istotach ... ", nie opuszczała go ani na chwilę, a od
tych myśli już nie było daleko do porannych rozważań
i skojarzenia ich z zajściami na Rynku, by bez słów na
zwać nieustającą mową duszy łagodny, lecz ostateczny
wyrok wszechmocnego Pana, który z troską chroni swą
potęgą miliardy stworzeń, a pośród nich nawet takiego
przerażającego i zabawnego wieloryba. Spuścił głowę,
potem spojrzał po swojemu w niebo i znów bez granic
pogrążył się w milczącej radości, w której wszystko, ni
czym składniki jednej wielkiej myśli, przyjacielsko spla
tało się z resztą świata i już ... unosił się pomiędzy opu
stoszałymi domami przy ulicy Hid. Szybował przed
siebie wśród smutnej ciszy placu Vilmosa Apora i dalej
przez ulicę Diirera, w przenikającym do kości zimnie,
jak gdyby opuścił własne ciało, rozdzielił się na tego,
który biegnie na dole, i na tego, który wzlatuje ponad
ulice, by w końcu zatrzymać się i spaść w dół, kiedy
skręcił do bramy domu Harrera i przebiegł wąską dróż
ką, prowadzącą kiedyś do starej kuchni, otworzył drzwi
i ku największemu zdziwieniu zobaczył w środku kogoś,
120
kto, gdy tylko go spostrzegł, wrzasnął bez ogródek,
z pewnością mając na myśli jego „rozpromienione
oczy": „A co pana teraz tak cieszy? Lepiej zamknąłby
pan te drzwi, jak nie chce pan mieć tu złodziei!" Waliz
kę zostawiła u Harrerów albo dała Harrerowi na progu,
coś takiego, żeby zaszła tu choćby na chwilę, zdarzyło
się po raz pierwszy, Valuska nie wierzył własnym oczom,
Że niespodziewanym gościem okazała się Eszterowa,
jego budząca grozę „sojuszniczka" siedziała wśród rze
czy rozrzuconych po całym pokoju, w dodatku cała
czerwona na twarzy, niemal pękająca ze złości, której
powody - a kobieta siedziała tu, jak się okazało od sa
mego rana - Valuskę tak zmieszały, Że nie wiedział,
gdzie jest ani co robi. Kręciło mu się w głowie z wysiłku,
ze wstydu oblał go rumieniec (Eszterowa z braku inne
go miejsca siedziała na łóżku), kawałki chleba, smalec
zawinięty w papier, puszki po konserwach i łuski od
cebuli zrzucił ze stołka na podłogę - i kiedy Eszterowa,
mierząc go gniewnym spojrzeniem, siedziała już na do
prowadzonym do porządku stołku - Valuska próbował
nogą wcisnąć pod szafę walające się wokół skarpetki
i z niezręcznym uśmieszkiem zabrał z łóżka brudne ga
cie. Cokolwiek robił, sytuacja ani trochę się nie popra
wiała, a wszechobecny w pokoju bałagan stawał się coraz
bardziej oczywisty i Valuska dopiero wtedy porzucił
beznadziejną walkę z zalegającymi po kątach spleśnia
łymi ogryzkami jabłek, rzuconymi pod piec, ze zdradza
jącymi bytność pana Harrera niedopałkami papierosów
i wiecznie otwierającymi się drzwiami szafy, kiedy
Eszterowa, widząc, Że wcale jej nie słucha, gniewnie
121
wrzasnęła, by „natychmiast z tym skończył" i wreszcie
na chwilę usiadł, bo ma coś ważnego do powiedzenia.
W głowie Valuski kłębiło się tyle myśli, Że w pierwszej
chwili nie zrozumiał, o czym mówi ten dobrze mu zna
ny, grzmiący głos; uniósł głowę, zamrugał oczyma,
usiadł, odchrząknął i podczas gdy Eszterowa prawiła
o „nowych czasach" i „srogim wyroku zawisłym nad
światem", nieprzytomnie błądząc wzrokiem po suficie,
nie potrafił zdobyć się na nic więcej, tylko żarliwie przy
takując, gapił się na nią. Eszterowa tymczasem, wyko
nawszy nagłą woltę, szybko wróciła na ziemię, ale to, co
udało się Valusce zrozumieć z jej słów, ani trochę go nie
uspokoiło. Z całego serca ucieszyła go wprawdzie wiado
mość, Że wczoraj wieczorem Eszterowa wyszła od jego
matki, „jak od dobrej przyjaciółki" (miał nadzieję, Że za
pośrednictwem Eszterowej uda mu się obłaskawić mat
kę), ale do głębi przeraziły go jej plany, że „z powodu
dużej ilości pracy biurowej i pozycji związanej z nowym
zajęciem" Eszterowa „jeszcze dziś" wyprowadzi się ze
swojego ciasnego pokoiku, jego czym prędzej wysławszy
po ubranie, i skończy w ten sposób prowadzoną od lat
zabawę „w pranie", bo przecież ani przez chwilę n i e
miał wątpliwości, Że ze względu na stan zdrowia jego
leciwego przyjaciela coś takiego może się okazać nad
wyraz niebezpieczne, bo ten, człowiek wyjątkowo wraż
liwy, kiedy tylko ktoś wymówił przy nim imię żony, już
cały trząsł się z nerwów. Łatwo mógł ocenić, jak wiel
kim, śmiertelnym zagrożeniem wysiłków czynionych
dla zdrowia pana Esztera i zapewnienia mu warunków
sprzyjających pracy byłoby, gdyby zrealizowała swój za-
122
miar, by trudniej było mu udaremnić jej zamiary, uznał
tedy za zbawienne, gdy kobieta - wspomniawszy o ja
kimś nowym ruchu i o tym, że na stanowisko prezyden
ta miasta, w jej mniemaniu, odpowiednią osobą jest tyl
ko i wyłącznie Gyorgy Eszter - dodała: skoro już mowa
o takiej ważnej i zaszczytnej nominacji, ona byłaby naj
szczęśliwszą i najdumniejszą Żoną, gdyby mąż zgodził
się przyjąć tę funkcję (z czym oczywiście wiązałaby się,
dodała cicho, rezygnacja z przeprowadzki, gdyż za nic
na świecie nie chciałaby swoją obecnością przeszkadzać
mężowi w pracy o wiele trudniejszej niż jej własna), tyl
ko Że ona, Eszterowa, dodała z rezygnacją w głosie,
w przeciwieństwie do Pflaumowej, według której całą tę
sprawę należy od początku do końca powierzyć Valusce,
a sukces przyjdzie sam, „tylko Że ja - dodała, podnosząc
głos - ponieważ wiem, jak słabego zdrowia jest mój mąż
i jak bardzo stroni od ludzi, bardzo w to wątpię". Zro
zumiawszy wreszcie, w czym rzecz, Valuska nie wiedział,
z czego ma się bardziej cieszyć: z tego, że matka, choć
się gniewa, co jest dla niego zupełnie zrozumiałe, gdy
tylko trzeba znaleźć rozwiązanie trudnej sytuacji (w do
datku: „Natychmiast!"), myśli właśnie o synu, czy też
z godnej podziwu zdolności do poświęceń, jaką zasko
czyła go Eszterowa, pokazawszy swoją nową twarz.
Z całą pewnością wydarzenia napełniły go entuzjazmem,
Valuska aż podskoczył z miejsca i biegając po pokoju,
zapewniał Eszterową, że „podejmuje się załatwić sprawę
i zrobi wszystko, co w jego mocy, by zakończyła się suk
cesem", aż ta zazwyczaj poważna i surowa kobieta wybu
chła krótkim, szczerym śmiechem. Ś miech Eszterowej
123
nie oznaczał jednak natychmiastowej zgody, którą wyra
ziła dopiero po długich namowach i dyskusjach, i choć
w kilku niejasnych i niezrozumiałych zdaniach przed
stawiła „najważniejsze informacje dotyczące akcji" oraz
napisała na kartce listę osób, od których jeszcze dziś po
południu musi zacząć agitację na rzecz przyszłego pre
zydenta - to w sprawie walizki i pozostawionej wraz
z nią wiadomości była tak nieugięta, Że kiedy opuściw
szy podwórko, przeszli ulicą Diirera w trzymającym
mimo południa mrozie, a Valuska opowiedział o „wspa
niałym przedstawieniu", które oglądał na placu Kossut
ha, Eszterowa, nie zdradzając zainteresowania relacjami
Valuski, mówiła tylko o kufrze i o szczegółach przepro
wadzki, nawet jeszcze na rogu ulicy Jókaiego, gdzie mu
sieli się rozstać, powtarzała, że jeśli Valuska do czwartej
po południu nie powiadomi jej o jednoznacznej zgo
dzie męża, będzie zmuszona „dzisiejszą kolację zjeść już
przy alei Beli Wenckheima". I obróciwszy się na pięcie,
poszła dalej, by, jak dodała na _ pożegnanie, „zająć się
sprawami niecierpiącymi zwłoki", a Valuska z „walizką
prania" w jednej ręce, z kartką w drugiej niemal przez
minutę wodził za nią wzruszonym wzrokiem, pewien,
Że jeśli nawet jego stary przyjaciel dotychczas wątpił
w „rzeczywiste zalety tej wybitnej kobiety", ten wiele
mówiący fortel, jednoznaczny dowód jej dobrej woli
i chęci poświęcenia, z całą pewnością teraz go przekona.
Dla Valuski już wówczas stało się jasne, Że ta pozornie
szorstka i władcza kobieta zasługuje na szacunek, gdy
Eszterowa po raz pierwszy przyszła do niego, by oznaj
mić, Że jeśli tylko potrafi dochować tajemnicy, będzie
124
sama, „własnoręcznie" prać brudne ubrania męża, Valu
ska już wtedy, przed wielu laty zrozumiał, Że w głębi
duszy Eszterowa żywi wobec męża, który tak cynicznie
ją porzucił, bezwarunkowy szacunek i przywiązanie.
Kiedy jednak nagle zrozumiał, co chce osiągnąć tą łatwą
do rozszyfrowania „przeprowadzką do domu", Że wyko
rzystując jego bezpodstawny gniew, zamierza osiągnąć
cel, czyli skłonić męża do uczestnictwa w akcji, którą
zorganizowała po to, by „znaczenie Gyorgya Esztera"
stało się oczywiste dla całego miasta, wtedy nabrał pew
ności, Że samotny lokator domu przy alei Wenckheima
nie będzie dłużej opierać się jej upartym próbom
i wreszcie zrozumie, iż wobec tej nieustępliwej namięt
ności jest całkowicie bezbronny. Zerwał się wiatr tak
silny, że Valuska musiał uważać, by lodowate powietrze
go nie zatkało, walizka była ciężka, ulica śliska, ale na
wet bezczelne sfory kotów (zbyt leniwych, by zejść mu
i drogi) nie popsuły mu dobrego humoru, Valuska wie
dział, że jeszcze nigdy nie szedł do swojego starego mi
strza z tyloma dobrymi, radosnymi nowinami, przeko
nany, że od dziś wszystko się zmieni. Bo: przecież po to
od samego początku ruszał w drogę, zawsze, odkąd -
przed wielu laty, zaraz po wyprowadzce Eszterowej - za
czął przynosić obiady i poznał ten dom wraz z jego
markotnym lokatorem, ale zwłaszcza od chwili, kiedy
„ta legendarna postać, otoczony szacunkiem wybitny
badacz muzyki, którego wielkich dokonań nie mieli
jeszcze okazji poznać mieszkańcy miasteczka, gdyż
przez skromność wszystkiemu zaprzeczając, żył na ubo
czu, a nieustanne bóle w krzyżu co jakiś czas przykuwa-
125
ły go do łóżka", pewnego dnia ku największemu zdzi
wieniu Valuski oświadczył, Że uważa go za swojego
p r z y j a c i e l a. I choć nie miał pojęcia, czym sobie
na tę przyjaźń zasłużył i dlaczego pan Eszter właśnie
jego zaszczycił swoją łaską (a nie kogoś, kto byłby zdol
ny dokładnie zrozumieć i zapamiętać jego myśli, pod
czas gdy on, jak często powtarzał, z trudem je rozumiał),
ale od tej chwili uważał za swoją powinność wybawienie
go ze śmiertelnego bagna goryczy i rozczarowań, w któ
rym podobnie jak on grzęzło całe miasto. Uwagi Valu
ski, choć nikt by się tego po nim nie spodziewał,
nie uszło, że wszyscy wokół mówią o jakimś „upadku",
którego, jak wielekroć powtarzano, nie uda się uniknąć.
Mówiono o „rosnącym w niepohamowanym tempie
chaosie", „niemożliwym do przewidzenia życiu"
i o „zbliżającej się katastrofie", choć nikt do końca nie
zdawał sobie sprawy z wagi tych p r z e r a ż a j ą c y c h
słów, Valuska zaś sądził, Że szerzącego się niczym epide
mia strachu nie wywołała obaw_a przed nieuchronnym
niebezpieczeństwem, lecz choroba straszącej samą siebie
wyobraźni, choroba, która w końcu doprowadzi do nie
szczęścia, fałszywe przeczucie, ogarniające człowieka,
gdy puszczą wewnętrzne hamulce, gdy ten odrzuci swo
ją rolę i ostrożnie oddalając się od prastarych reguł
swojej duszy - nagle utraci kontrolę nad światem pozba
wionym pokory„. Bardzo go bolało, Że przyjaciele, choć
usiłował im to wytłumaczyć, nie chcieli go słuchać, naj
bardziej jednak zasmuciło go, kiedy kilkoro z nich to
nem nieznoszącym sprzeciwu oświadczyło, Że po prostu
„żyjemy w beznadziejnym piekle nieodgadnionej prze-
126
szłości i pełnej podstępów przyszłości'', bo te straszne
myśli nad wyraz przypominały mu zdania i bezlitosne
przemowy, których musiał codziennie wysłuchiwać
właśnie tu, gdzie teraz stał, na alei Beli Wenckheima.
Tak, to go najbardziej zasmuciło, i mimo najszczerszych
chęci nie potrafił ukryć, że odznaczający się niezwykłą
finezją, wielką wrażliwością i czarem, jaki bywa dany
tylko wielkim indywidualnościom, pan Eszter, który na
znak przyjaźni każdego popołudnia grał mu - głuche
mu przecież jak pień! - słynnego Bacha, był najbardziej
spośród nich rozczarowanym człowiekiem w wyniku -
jak przypuszczał Valuska - depresji spowodowanej przy
tłaczającą monotonią, na jaką skazany był ten przykuty
do łóżka człowiek, i Valuska obwiniał się o to, Że Eszter
tak długo nie wraca do zdrowia, ale pocieszał się, Że jeśli
będzie lepiej i staranniej wykonywał swoje obowiązki,
jego wielki przyjaciel wreszcie wróci do zdrowia i wy
zwoli się od „nieusuwalnej zaćmy" swojego pesymizmu.
Nigdy nie porzucił wiary, Że kiedyś nadejdzie ta chwila,
teraz więc, kiedy w domu przeszedł długim korytarzem
pełnym półek z książkami, zastanawiał się, od czego po
winien zacząć, od świtu, od wieloryba czy od akcji zai
nicjowanej przez Eszterową, poczuł, Że już wkrótce na
stąpi pełne wyzdrowienie, wymarzona chwila, kiedy pan
Eszter stanie na nogach. Zatrzymał się przed dobrze
znanymi sobie drzwiami, przełożył walizkę do drugiej
ręki i pomyślał o wzniosłej, pełnej łaski jasności, która
z nadejściem tej chwili - będzie czekać pana Esztera.
A Eszter będzie miał co widzieć i co odkrywać - Valuska
zapukał tak jak zawsze trzy razy - bo przecież zobaczy
127
ten nienaruszalny porządek, gdzie nieznająca granic, cu
downa siła spaja w cichą całość ziemię i morza, piechu
rów i Żeglarzy, rodzące się i ulatujące życie skazanych na
siebie mieszkańców nieba, ziemi, wody i powietrza, zo
baczy, że narodziny i śmierć to tylko dwie wstrząsające
chwile w niekończącym się procesie budzenia, zobaczy
błysk zdumionego spojrzenia i wszystko zrozumie; po
czuje - delikatnie dotknął mosiężnej klamki - unoszące
się ciepło gór, lasów, rzek i dolin, odczuje tajemniczą
przestrzeń ludzkiego Życia, aż w końcu zrozumie, że
nierozerwalne więzy, jakie łączą go ze światem to nie
kajdany i wyrok, lecz przywiązanie do głębokiego po
czucia, Że ma dom; i odnajdzie cudowną radość współ
istnienia, współgrania z deszczem, wiatrem, dniami
i miesiącami, lotem ptaka, smakiem owoców i zapachem
łąk, domyśli się, że jego gorycz i strach to tylko ciężar
i balast na wznoszącym się w powietrze statku jego
żywej przeszłości i oczywistych szans na przyszłość -
otworzył drzwi - i wreszcie dowie się, Że każda nasza
minuta to przemarsz przez noce i poranki, falujące
zimy i lata Ziemi wirującej wśród gwiazd i planet.
Wszedł z walizką w ręku i mrużąc oczy, przystanął
w półmroku.
Przystanął w półmroku, uśmiechnął się z zakłopota
niem, a Że Eszter dobrze wiedział, że w chwili przyjścia
jest niespokojny i patetyczny, chcąc go uspokoić gestem
nieznoszącym sprzeciwu, niby na powitanie wskazał
mu miejsce przy stoliku i pozwolił, by nim ogrzeje się
po mroźnym powietrzu, a także ostudzi w sobie płoną
cy ogień zachwytu, on, jego stary przyjaciel, zabawił go
kilkoma uporządkowanymi, pełnymi dyscypliny zda
.niami. „Nie będzie już śniegu" - odezwał się nagle, kon
tynuując z największą radością poprzednią, samotną
myśl i podsumowując to wszystko, co od rana, gdy
skończył się myć i ubierać, a Harrerowa ku jego wielkiej
uldze wyniosła się z domu, „mógł stwierdzić o obecnym
stanie świata". Jednak wstać i na własne oczy przekonać
się o słuszności takiego skrajnego osądu albo poprosić
o to siedzącego w fotelu gościa, do tego Eszter nie był
zdolny, gdyż odsunąć ciężkie zasłony i spojrzeć na
smutny, martwy widok, przyjrzeć się uciekającym przed
wzburzonymi falami lodowatego wiatru gazetom i żwa
wym papierowym torebkom, wijącym się niczym żmije
pomiędzy zamarłymi w grobowej ciszy domami, sło
wem, wyjrzeć przez okno, wyjrzeć przez to pamiętające
129
lepsze czasy wielkie okno, według Esztera nie tylko dla
tego było całkowicie pozbawione sensu, Że jako mistrz
rezygnowania ze wszelkich niepotrzebnych czynności
był głęboko przekonany, iż nie warto zrobić nawet kro
ku, a już samo pytanie, jedyne pytanie, jakie przycho
dziło mu do głowy po przebudzeniu, czy pada śnieg,
wydawało się niepotrzebne, wszak to mógł stwierdzić,
nie ruszając się z miejsca, czyli pozostając w łóżku usta
wionym tyłem do szczelnie zasłoniętych okien, lecz tak
że z tego powodu, że tej zimy, której zabrakło świą
·
tecznego spokoju, radosnego dźwięku dzwoneczków,
a nawet śniegu - o ile w ogóle można określić mianem
zimy bezlitośnie panujący mróz - jedyną rozrywką, któ
rej mógł się oddać, było znalezienie odpowiedzi na py
tanie, co pierwsze ulegnie zagładzie: dom czy jego loka
tor. Jeśli idzie o dom, ten jeszcze stał na swoim miejscu,
mimo Że Harrerowa, której wyłącznym zadaniem było
palić o świcie w piecu, raz w tygodniu pod pretekstem
sprzątania uzbrojona w szczotkę i szmatki do ścierania
kurzu usiłowała dokonać tego, czego mróz nie dokonał
od zewnątrz: machając wokół szmatą, żwawa i gotowa
do pracy, jak zawsze pechowo pędziła po korytarzu,
kuchni, jadalni i dalszych pokojach; każdego tygodnia
spadały na ziemię najrozmaitsze cenne drobiazgi, a ona
przesuwała na nowe miejsca i szorowała wodą ledwo
trzymające się, nadłamane delikatne meble, myjąc, tłu
kła części wspaniałych berlińskich i wiedeńskich porce
lanowych serwisów, a Eszter - ku niewątpliwemu zado
woleniu miejscowego antykwariusza - wynagradzał jej
bezinteresowne przecież dobre chęci to srebrną łyżecz-
130
ką, to książką oprawioną w skórę, a ona tylko niezmor
dowanie sprzątała i wycierała, prała i układała, aż atako
wany z obydwu stron budynek :... choć mocno zagrożony
- utrzymywał w całości tylko · nienaruszony jeszcze
w swoim porządku przestronny salon, jedyne pomiesz
czenie, do którego nie zbliżała się „leworęczna mistrzy
ni domowych porządków" („Przeszkadzać panu dyrek
torowi w pracy? Nigdy!"). Rozkazać, by Harrerowa
zaprzestała porządków i ograniczyła się jedynie do czyn
ności, za które jej płacono, było niemożliwością, poza
tym Eszter, który wiedział, że w głębi duszy jest człowie
kiem szorstkim, unikał wydawania rozkazów, uważając
je za formę dla niego nieodpowiednią, było też jasne, że
kobieta - skoro już nie mogła zbliżyć się do Esztera ani
do jego najbliższego otoczenia - powodowana tajemni
czym przymusem dobroci - i tak wbrew wszelkim zaka
zom prowadziłaby gorzką walkę z całymi przedmiota
mi, jakie jeszcze pozostały w domu, Eszter zatem musiał
zadowolić się schronieniem, jakie dawał mu jego gabi
net, i zresztą zadowalał się tym, tu bowiem ze względu
na odstraszające nawet Harrerową, powtarzane w mie
ście fałszywe pogłoski o jego domniemanych badaniach
muzykologicznych, nie tylko nie musiał zważać na po
rządek i stan delikatnych mebli, ale mógł mieć pewność,
Że na skutek tego nieporozumienia nic nie zagraża jego
prawdziwym wysiłkom „planowego odwrócenia się od
żałosnej głupoty tak zwanych ludzkich dziejów". W pie
cu na ozdobnych mosiężnych nóżkach, jedynym
w mieszkaniu przedmiocie niezdradzającym już od
pierwszej chwili, Że zdążył go nadgryźć ząb czasu, weso-
131
ło płonął ogień; bowiem reszta: piękne niegdyś perskie
dywany, jedwabne tapety na ścianach, zepsuty żyrandol,
zwieszający się z sufitu z popękanymi kasetonami, dwa
rzeźbione krzesła, kanapa i stolik z marmurowym bla
tem, kryształowe lustro, zniszczony, rozstrojony stein
way i niezliczone poduszki, kapy oraz wszelkie drobiaz
gi, pozostałości z rodzinnego salonu, porzuciły już
beznadziejną walkę, i to, że nie rozpadły się na kawałki
czy nie obróciły się w pył, można było przypisać jedynie
temu, Że od dziesiątków lat trzymała je w całości gruba
warstwa chroniącego je kurzu i ciągła, dyskretna, cicha
obecność Esztera. Obecność Esztera, bezwiednie spra
wującego pieczę nad tym stanem rzeczy, nie oznaczała
jednak, by panowało tam zdrowie i żywotna siła. W naj
bardziej żałosnej sytuacji niewątpliwie był wiecznie spo
czywający w przeniesionym z dawnej sypialni, pozba
wionym już bogatych ozdób małżeńskim łożu, oparty
na wysoko ułożonych poduszkach mężczyzna, z grzecz
ności nazywany szczupłym, choć był już tylko wychu
dzonym do kości ciałem, którego nie niszczył powolny,
zrozumiały bunt organów, ale nieprzerwany sprzeciw
wobec sił hamujących naturalny i burzliwy rozpad, ok
rutne postanowienie umysłu, który z jakichś osobliwych
powodów skazał się na bezczynność. Leżał nieruchomo
na łóżku, z rękoma bezwładnie spoczywającymi na po
gryzionej przez mole kołdrze, a bezruch i bezwład naj
dokładniej wyrażały ogólny stan jego organizmu, wska
zywały, Że nie niszczy go rozpoczynająca się choroba
kości, ani powoli atakująca choroba Scheiermanna, ani
żadna inna, nagle zabijająca przypadłość, lecz ogólne
1 32
osłabienie i fatalne dla mięśni, apetytu i skóry skutki
wiecznego leżenia. Jego organizrp. protestował przeciw
niewoli poduszek i pledów, choć buntowało się tylko
ciało, bo przymus upartego spokoju, przerywany jedy
nie odwiedzinami Valuski i porannymi oraz wieczorny
mi rytuałami, całkowite porzucenie wszelkiej aktywno
ści i zaangażowania nie naruszały ani trochę jego silnej
psychiki. Świadczyły o tym jego zadbane siwe włosy
i podstrzyżone wąsy, i starannie dobrany ubiór: spodnie
z mankietami, wykrochmalona koszula, starannie za
wiązany krawat i ciemnowiśniowa bonżurka, ale najbar
dziej wymowne były w tej bladej twarzy ciągle jeszcze
błyszczące, jasnoniebieskie oczy i niezmiennie ostry
wzrok, którym - gdy tylko przyjrzał się sobie i przeraża
jącemu w swej destrukcji otoczeniu - za zadbanym wy
glądem i kruchym czarem własnych spraw natychmiast
<;lostrzegał najdrobniejsze oznaki postępującego upad
ku; zupełnie jak ktoś, kto doskonale rozumie, Że wszys
cy są ulepieni z tej samej gliny, ze szlachetnej i nietrwa
łej materii daremnej formy. Z podobną ostrością Eszter
widział nie tylko wspólny los majątku i jego właściciela,
lecz także głęboki związek, jaki istniał pomiędzy mar
twym spokojem salonu i pozbawionym życia zimnem
zewnętrznego świata: niebo niczym bezlitosne lustro,
zawsze pokazujące to samo, monotonnie odbijało sączą
cy się z dołu niepocieszony smutek z każdym dniem
coraz bardziej posępnej szarości, pozbawione liści kasz
tanowce - nim wiatr wyrwał je z korzeniami - pochylały
się na przeszywającym wietrze, drogi opustoszały, ulice
wymarły, jak gdyby na świecie nie było już nic więcej,
133
tylko „bezdomne koty, szczury i złodzieje'', a martwa
pustka niziny rozciągającej się za miastem kazała wąt
pić, Że był w tym jakiś racjonalny zamiar, i na ten smu
tek i szarość czym innym mógł odpowiedzieć salon
Esztera niż własną pustką, niż niszczycielskim promie
niowaniem urojeń, przykuwających ciało do łóżka, niż
odrazą i rozczarowaniem, które przenikając przez pan
cerz formy i barwy, niszczyły wokół Żywą jeszcze istotę
drewna i materii, szkła i metalu. „Nie będzie już śniegu
- powtórzył i mierząc pełnym spokoju wzrokiem nie
cierpliwie wiercącego się na krześle gościa, pochylił się,
by wygładzić pomiętą w nogach kołdrę. - Nie będzie -
znów opadł na poduszki. - Skończyła się produkcja, już
nigdy nie spadnie ani jeden biały płatek, i pan dobrze
wie, przyjacielu, że mówiąc między nami, to jest i tak
najmniejsze zło...", i delikatnym ruchem dłoni, łagod
nym gestem dał do zrozumienia dlaczego, i Że już nie
raz wyjaśniał: wczesny morderczy mróz, który nadszedł
po suchej jesieni, i przerażający brak opadów („Szczęśli
we lata, kiedy bez przerwy padał deszcz!") niczym głos
dzwonów wieszczą, Że przyroda raz na zawsze przestała
funkcjonować, Że nadszedł kres dotychczasowego bra
terstwa Nieba i Ziemi i Że od dziś zaczęliśmy samotnie
krążyć w przestrzeni pomiędzy śmieciami rozpadają
cych się praw, by w końcu „głupio się zatrzymać i nic
nie rozumiejąc, trzęsąc się z zimna, patrzeć, jak oddala
się od nas światło". Harrerowa każdego ranka, wycho
dząc z domu, przez szparę w niedomkniętych drzwiach
zasypywała go coraz bardziej niesamowitymi wieściami,
raz opowiadała o chwiejącej się wieży ciśnień albo o kole
134
zębatym w wieży kościoła przy Rynku, które nagle za
częło się kręcić (dziś mówiła akurat o „zgromadzeniu
synów piekła" i o drzewie, które przewróciło się przy
ulicy Hetvezer), a jednak Eszter nie dostrzegał w jej ga
daniu niczego zaskakującego i ani przez chwilę nie wąt
pił, Że to wszystko - mimo Że głupota Harrerowej była
powszechnie znana - jest od początku do końca praw
da, bo wszystko potwierdzało słuszność jego podejrzeń:
iż to już koniec złudnej wiary, Że wydarzenia można
przewidzieć, że istnieje jakiś przewidywalny porządek
rzeczy i że „raz na zawsze przestał istnieć wszelki sens".
„Koniec - dodał Eszter i powoli wodząc oczyma po sa
lonie, zatrzymał wzrok na dogasających szybko iskrach
skaczących przed piecem. - Zawiodły nas nasze czyny,
rozum i wyobraźnia, podobnie jak nieudolne były nasze
żałosne starania, by zrozumieć, dlaczego tak się stało;
straciliśmy naszego boga, przegraliśmy uczący dyscypli
ny szacunek dla rangi i godności, a nie zdołaliśmy pod
trzymać szlachetnej, choć fałszywej wiary w wieczną
próbę, by miarą naszego człowieczeństwa było to, jak
przestrzegamy prastarych dziesięciu przykazań„. sło
wem, ugotowaliśmy się, paskudnie się ugotowaliśmy we
wszechświecie, w którym prawdopodobnie coraz mniej
mamy do szukania. Ludzie - uśmiechnął się do Valuski,
niewiedzącego, czy zrobi lepiej, jak się odezwie, czy
jak będzie taktownie słuchał - jeśli można dać wiarę
gadaniu Harrerowej, ludzie mówią o trzęsieniu ziemi
i o Sądzie Ostatecznym, bo nie wiedzą, Że nie będzie ani
trzęsienia ziemi, ani Sądu Ostatecznego, gdyż już nie
będą do niczego potrzebne, wszystko zniszczeje samo,
1 35
zniszczeje, by potem zacząć się na nowo, i tak już bę
dzie zawsze, bo to jest tak - tu uniósł wzrok ku górze -
jak z naszym bezwładnym krążeniem w kosmosie, kiedy
raz się zaczęło, już nie można go zatrzymać. I Eszter
-
136
nien pomyśleć? Że rzucił, kamień spadł i uderzył kogoś
w głowę. Szukając odpowiedzi i wyciągając wnioski, na
leży zachować wielką ostrożność - Eszter z czułością
ostrzegł przyjaciela. - Lepiej zadowolić się skromną, ale
pewną prawdą, której wszyscy, oczywiście z wyjątkiem
pana i pańskiej anielskiej natury, doświadczamy na
własnej skórze, Że jesteśmy jedynie nędznym przedmio
tem małej porażki w cudownym dziele stworzenia,
a cała ludzka historia to nic więcej niż, Że powiem tylko
o najważniejszym, tanie awantury głupich, ktwiożer
czych, nieszczęsnych pariasów w dalekich zakamarkach
niezrozumiałego teatru, bolesne wyznanie pomyłki, nie
chętne przyznanie się, Że ta oto istota jest daleka od
doskonałości". Sięgnął po szklankę na noc�ym stoliku,
wypił łyk wody, obrzucił badawczym spojrzeniem fotel
i pełen obaw stwierdził, Że jego wierny gość, który już
dawno wyrósł z roli chłopca do wszystkiego, jest bar
dziej niespokojny niż zwykle, Valuska w jednej ręce
mnąc kawałek papieru, drugą ręką ściskając postawioną
obok walizkę, skulony we własnym cieniu, wyglądał
z rozpiętego pocztowego szynela niczym z kielicha
kwiatu, słuchał cichej burzy rozważnych słów Esztera
i coraz bardziej nie wiedział, co ma robić. Nie wie - po
myślał Eszter - czy pozwolić temu zatroskanemu i peł
nemu współczucia człowiekowi, by tak jak zawsze z bez
warunkowym oddaniem wysłuchał starego przyjaciela,
i pozwolić, by mógł się pocieszyć, natychmiast, też tak
jak zawsze, opowiedzieć, jak głęboko poruszył go nocny
spacer po niebiańskim imperium, choć oczywiście
uczynić jedno i drugie naraz nie był w stanie - ale to
1 37
wszystko, bezradność i zmieszanie Valuski, nie było
przecież dla Esztera zaskoczeniem. Przywykł, Że Valu
ska, kiedy do niego przychodzi, jest taki zawsze spięty
i rozpędzony do granic wytrzymałości, aż wreszcie przy
jęło się, Że nim Valuska „zapanuje nad niewyrażalną ra
dością kosmicznych przeżyć", Eszter będzie go zabawiał
gorzkim humorem swoich surowych sądów... Tak było
od lat, Eszter mówił, a Valuska milczał, aż wreszcie go
spodarz - gdy na uspokojonej twarzy gościa zagościł
uśmiech - z radością oddawał mu głos, bo w „cudow
nym zaślepieniu i niewinnym czarze młodego przyjacie
la" nie tyle przeszkadzała mu treść, ile nadmierny na
początku entuzjazm. Gość Esztera od ośmiu lat w chao
tycznych zdaniach powtarzał tę samą historię, każdego
dnia i każdego popołudnia ciągnął swoją niekończącą
się opowieść, pełną zachwytu nad planetami i gwiazda
mi, światłem i słońcem oraz obracającym się cieniem,
wirującymi w górze ciałami niebieskimi i ich bezgłoś
nym funkcjonowaniem, które „jako niemy dowód nie
pojętego rozumu" oczarowały go na całe Życie pod
chmurnym sklepieniem wiecznej ulicznej wędrówki.
Eszter nie wypowiadał się na temat zjawisk niebieskich,
choć często kpił z „powszechnego krążenia" („Nic dziw
nego - puszczał figlarnie oko w stronę fotela - Że na tej
wiecznie kręcącej się Ziemi przez całe tysiąclecia cierpią
ca od zawrotów głowy ludzkość nie potrafiła się odna
leźć, bo całą jej energię pochłaniało utrzymanie się na
nogach ... "), z czasem jednak porzucił głoszenie takich
nieprzemyślanych sądów nie tylko dlatego, by nie naru
szyć kruchego świataJwyobraźni Valuski, ale także z tego
138
powodu, iż uważał, Że błędem byłoby żałosny stan na
szych obecnych i przyszłych współmieszkańców uspra
wiedliwiać przymusem „istotnie dość nieprzyjemnego",
niekończącego się krążenia. W ich rozmow�ch zapa
nował porządek, Niebo w całości przypadło Valusce,
i w głębokim tego słowa znaczeniu była to prawda: nie
zależnie od tego, Że z powodu gęstych chmur już od
dawna nie można go było zobaczyć (a więc powoływać
się na nie było trochę nie na miejscu), Eszter uważał, Że
pomiędzy kosmosem Valuski a rzeczywistym wszech
światem nie istniał żaden związek, sądził, Że kosmos Va
luski to obraz, jaki stworzył sobie kiedyś, jeszcze w dzie
ciństwie, i ten obraz stał się jego krainą, z pewnością
cudowną i nigdy nieutraconą, naiwną wiarą, że kiedyś
istniał albo mógł istnieć boski mechanizm, którego „ta
jemniczym motorem była niewinna fantazja i czar".
Mieszkańcy miasteczka - „z powodu swoich przyrodzo
nych cech" - uważali go za zwyczajnego głupca, on jed
nak nie miał wątpliwości, Że (choć sam zrozumiał to
o wiele później, gdy Valuska znalazł się w jego domu
jako chłopiec do wszystkiego) ten pozornie szalony wę
drowiec, bywalec galaktyk nieskalanych swoją niewin
nością i wprawiającą w zażenowanie bezgraniczną do
brocią „dowodzi obecności aniołów wśród niszczyciel
skiej i wszechogarniającej degeneracji". Obecności niko
mu niepotrzebnej, dodał natychmiast Eszter, mając na
myśli nie tylko „jej niepotrzebność i niedostrzegalność",
lecz również to, jak sam tego doświadczał wyrafinowa
nymi zmysłami swojej badawczej natury, która w dobro
ci i niewinności widziała jedynie ozdobę i dekorację, Że
139
dostrzegał w tym nadzwyczajną, niepotrzebną, niezro
zumiałą formę, dla której, podobnie jak dla hulanek
i nadmiaru, „nie ma wytłumaczenia ani przebaczenia".
Lubił, podobnie jak samotny kolekcjoner kocha wyjąt
kowego motyla, niewinną ulotność wymyślonego nieba
Valuski, a własnymi myślami o Ziemi - która na swój
sposób również przekracza wszelkie wyobrażenie - dzie
lił się z nim dlatego, że poza miłym sercu poczuciem
bezpieczeństwa, poczuciem, które wobec „nieuchronne
go szaleństwa, jakie rodzi wieczna samotność", dawały
mu regularne odwiedziny młodego przyjaciela jako jego
jednoosobowej publiczności raz po raz przekonywał się,
Że anielska dobroć istnieje ponad wszelką wątpliwość -
ponadto uważał, że nie musi się obawiać szkodliwej za
razy swoich ponurych do granic zdrowego rozsądku
sądów, gdyż zdania przeraźliwie pełne dyscypliny odbi
jały się od Valuski niczym lekki oszczep od pancerza
lub przemykały pomiędzy delikatnymi narządami, na
wet ich nie uszkadzając. Oczywiście nie mógł mieć cał
kowitej pewności, nie potrafił nawet rozstrzygnąć, na
czym tak bardzo skupiony jest Valuska, gdy słucha jego
słów - teraz jednak, kiedy jego przemowa, inaczej niż
zwykle, nie uspokoiła Valuski, nietrudno było mu się
domyślić, co niepokoi zniecierpliwionego gościa: otóż
była to walizka i pomięta kartka, którą trzymał w ręku.
Wprawdzie Eszter nie od razu zrozumiał, jaki jest po
wód ciągłego niepokoju Valuski i co oznacza kartka,
którą ściska w dłoni, przypuszczał jednak, Że wierny to
warzysz tym razem nie przychodzi jako przyjaciel, lecz
jako posłaniec, i już sama możliwość, Że przyniósł mu
140
jakieś wiadomości, napełniała go głęboką odrazą, szyb
ko odstawił szklankę na nocną szafkę i - tak jak przed
tem Valuska - dla uspokojenia nie dopuszczając gościa
do słowa, delikatnie, ale stanowczo wrócił do przerwa
nej przed chwilą myśli. „Ani trochę mnie nie dziwi -
powiedział - Że znani uczeni, niezmordowani bohatero
wie ciągłych pomyłek, odrzuciwszy na swoje nieszczęście
metaforę, widzą Boga, naszą kaleką historię, jako pasmo
tryumfów, nadprzyrodzone zwycięstwo „ducha i woli",
no cóż, wcale mnie to nie dziwi i wyznam panu, Że do
dziś nie rozumiem, dlaczego sprawia im taką radość
fakt, Że zeszliśmy z drzewa. Czy sądzą, Że nam z tym
dobrze? Nie widzę w tym nic zabawnego. W dodatku
postawa dwunożna nie pozostaje w zgodzie z naszą na
turą, bo niech pan pomyśli, jak długo potrafimy ustać
na dwóch nogach, choć ćwiczymy się w tym od tysięcy
lat? Może pół dnia, drogi przyjacielu, i o tym nie wolno
zapominać. A jeśli idzie o to, że przybraliśmy postawę
wyprostowaną, niech wolno mi będzie posłużyć się
przykładem: mianowicie, dobrze znanym panu przy
padkiem mojej choroby, w której, gdy przyjdzie pogor
szenie, czyli wystąpią dolegliwe objawy choroby Bechte
rewa (a jak twierdzi mój lekarz, poczciwy doktor
Provaznyik, nieuchronnie mnie to czeka), będę musiał
pogodzić się z faktem, że pozostałe lata spędzę w pozy
cji zgięty pod kątem prostym, czyli mówiąc ściśle, będę
żył zgięty wpół, o ile w ogóle będę żył - dotkliwie poku
tując za bardzo nieprzemyślany zamysł przybrania przez
naszych przodków postawy dwunożnej... Stanięcie na
dwóch nogach i wyprostowanie się, drogi przyjacielu, to
141
tylko symboliczny początek naszej haniebnej historii
i mówiąc szczerze, nie mam już nadziei - Eszter pokrę
cił głową ze smutkiem - Że jej koniec będzie bardziej
godny, skoro straciliśmy tę skromniutką szansę, która
kiedyś była nam dana, dla przykładu choćby podróż na
Księżyc, która wtedy, zdając się zapowiedzią pożegnania
w dobrym stylu, wywarła na mnie wielkie wrażenie, tym
czasem po powrocie Armstronga i jego załogi szybko
zrozumiałem, Że to tylko złudny błysk marzeń, Że moje
oczekiwania są próżne, bo każda z tych - skądinąd za
pierających dech prób - była naznaczona jakąś skazą, że
ci pionierzy kosmicznej ucieczki wprawdzie wylądowa
li na Księżycu, ale z jakiejś całkowicie niezrozumiałej
przyczyny, gdy zrozumieli, że już nie są rta Ziemi, nie
chcieli tam zostać. Ja, wie pan, pojechałbym dokąd
kolwiek" - Eszter ściszył głos do szeptu i wyobrażając
sobie dzień, w którym wsiądzie na udający się w tę dro
gę bez powrotu statek, przymknął oczy. Nikt nie mógł
z całą pewnością stwierdzić, Że to pociągający czar kos
micznej podróży i wyobrażenie, iż mógłby przebywać
gdzieś daleko stąd, tak go zasmuciły, po chwili jednak
wrócił do rzeczywistości i choć nie wycofał się z ostat
niego, cierpkiego w tonie zdania, to nawet przed samym
sobą nie potrafił ukryć, Że było to stwierdzenie pochop
ne. Już w chwili gdy pomyślał, jakże frapująca mogłaby
być taka symboliczna podróż w przestrzeni, natych
miast porzucił tę myśl (bo przecież „Daleko i tak bym
nie doleciał, a ponieważ wiemy, jaki prześladuje mnie
pech, Ziemia byłaby pierwszą rzeczą, którą bym stam
tąd zobaczył..."), gdyż było więcej niż pewne, Że nie
142
będzie zdolny zrobić nawet najmme1szego kroku.
W rzeczywistości nie pragnął przecież żadnej przygody,
a lekkomyślna próba zmiany miejsca była mu obca,
gdyż pamiętając o przepastnej różnicy pomiędzy „cu
downymi marzeniami a nędzą ich ziemskiej realizacji",
wiedział, Że nie czeka go już żadna szalona podróż, lecz
„niezmienne trwanie w miejscu". Czyli w bagnie tego
miasta, w zabójczym błocie dławiącej głupoty, w którym
żył i przed którym - skoro już nie mógł przez nie prze
brnąć - po pięćdziesięciu latach ciężkich prób wreszcie
się zabarykadował. W przeciwieństwie do ulotnej rozko
szy, jaką oferowała wyobraźnia, bagno było wieczne,
a on nie próbował przeczyć, Że nawet krótki w nim spa
cer przekracza jego siły. I wcale się z tym nie krył, od lat
nie opuszczał domu, przekonany, że wystarczy jedno
przypadkowe spotkanie na ulicy, kilka słów zamienio
nych na rogu, na którym ostatnio nieostrożnie się zna
lazł, by wysiłek, z jakim odseparował się od świata, po
szedł na marne. Eszter chciał o wszystkim za pomnieć,
o wszystkim, co - jako dyrektor szkoły muzycznej - mu
siał przejść w ciągu spędzonych w niej dziesięcioleci,
o doprowadzających do rozpaczy wybuchach głupoty
i bezdennej pustce spojrzeń, o kompletnym braku inte
ligencji swoich uczniów i o smrodzie duchowej tępoty,
o przytłaczającej sile małostkowości, o zadufaniu i o ni
skim wyrachowaniu, których ciężar omal go nie znisz
czył. Pragnął zapomnieć o powierzonych jego opiece
sztubakach, w których oczach płonęła żądza rzucenia
się na znienawidzony fortepian, i o powołanej do życia
przez nadgorliwych urzędników Wielkiej Orkiestrze
143
Symfonicznej, składającej się z samych zapijaczonych
nauczycieli i wielbicieli muzyki o zamglonych oczach,
i o grzmiących brawach, którymi za każdym razem na
gradzała niewyobrażalnie koszmarne produkcje tej nie
nadającej się nawet na wiejskie wesele kapeli wdzięczna,
niczego niepodejrzewająca, publiczność, i o niekończą
cych się zmaganiach, by nauczyć ich grać inny niż tylko
w kółko ten sam utwór, zapomnieć o „wiecznej próbie,
na jaką wystawiona była jego nieskończona cierpliwość".
Zapomnieć Wallnera, garbatego krawca, Lehela, niedo
ścignionego w swoim prymitywizmie dyrektora liceum,
Nadabana, miejscowego poetę, i Mahovenyecza, szalo
nego szachistę z wieży ciśnień, i wreszcie Pflaumową,
która swoją subtelnością wysłała na tamten świat dwóch
mężów, i doktora Provaznyika, który swoimi diagnoza
mi powoli zapędzi wszystkich do grobu, słowem, wszyst
kich, począwszy od szydełkującej całymi dniami Nusz
beckowej aż po ogłupiałego do reszty kapitana milicji,
od przewodniczącego rady miejskiej, uganiającego się za
młodymi dziewczynami, po ostatniego nędzarza, „całe
to bagno ciemnej głupoty" chciał raz na zawsze wyma
zać z pamięci. A najmniej pragnął wiedzieć o własnej
Żonie, która „dzięki Bogu" od lat mieszkała osobno,
o Eszterowej przypominającej mu bezlitosnego, śred
niowiecznego najemnika, z którą na skutek niewyba
czalnej młodzieńczej pomyłki zawarł ongiś wyglądające
jak piekielna farsa małżeństwo i w której przerażającym,
ponurym charakterze zawierało się to wszystko, co spo
łeczność miasteczka nazywała „rozczarowującą sumą
wielobarwnego pokazu". Już na samym początku, kiedy
144
uprzytomnił sobie, Że został jej mężem, i dokładnie
przyglądał się jej sponad muzycznych notatek, wydawa
ło mu się, Że nie podoła zadaniu, by zwracając się do
swej wyrośniętej ponad miarę połowicy, nie wymawiać
jej imienia („Wygląda jak worek z kartoflami - myślał
w duchu - nie mogę przecież mówić do niej Tiinde!"),
z czasem jednak udało się mu znaleźć coś odpowiednie
go, choć nigdy głośno nie ujawnił skali swojej pomysło
wości. Bo poza „druzgocącą powierzchownością swojej
towarzyszki", pozostającą w pełnej harmonii z tragiczną
jakością prowadzonego przez nią chóru, o wiele bardziej
wstrząsnął nim charakter jego ślubnej, okazało się bo
wiem, *e ku swemu największemu zaskoczeniu pojął za
Żonę żołdaka z krwi i kości, dla którego istniał tylko
jeden rytm, rytm marsza, i jedna melodia, melodia pieś
ni wzywającej do boju. A ponieważ nie potrafił dotrzy
mać jej kroku, na chrypliwy dźwięk wojskowej trąbki
dostawał zaś gęsiej skórki, małżeństwo szybko stało się
dla niego szatańską pułapką, z której ucieczka wydawała
mu się tak nierealna, Że nawet nie próbował o niej ma
rzyć. Zamiast „prawdziwej życiowej siły i moralnego
ładu osoby wywodzącej się z biedy", jak o tym myślał
w latach swojego niedoświadczonego, a teraz ze wsty
dem wspominanego narzeczeństwa, zyskał to, Że żył
obok kobiety chorobliwie żądnej władzy, „umysłowo
prymitywnej", uosobienia żołdackiego grubiaństwa,
chamstwa i braku wrażliwości, po prostu w piekle szkod
liwej nienawiści i rozpasanej głupoty, wobec których
przez dziesiątki lat był całkowicie bezbronny. Bezbron
ny i bezsilny, gdyż ani nie był w stanie jej znieść, ani nie
145
potrafił się od niej uwolnić (już na samo wspomnienie
o rozwodzie czekałaby go sroga zemsta ... ), a jednak wy
trzymał z nią pod jednym dachem bez mała trzydzieści
lat, aż wreszcie pewnego dnia, po trzydziestu latach,
znalazł się w miejscu, z „którego nie można już było
spaść niżej". Siedział naprzeciw okna w swoim dyrektor
skim gabinecie w szkole muzycznej ulokowanej w daw
nej synagodze i rozmyślał nad niepokojącym sensem
słów miejscowego stroiciela fortepianów, niewidomego
Frachbergera, który właśnie przed chwilą opuścił szkołę.
Przyglądał się zachodowi blednącego słońca, widział lu
dzi niosących torby z zakupami, spieszących do domu
zimnymi, ciemnymi uliczkami, przyszło mu na myśl, że
on także powinien wyruszyć przed siebie, i wtedy ogar
nęło go to dziwne, nieznane, dławiące uczucie. Chciał
wstać, być może po szklankę wody, ale nie mógł ruszyć
się z miejsca, i zrozumiał, Że to nie nagła chwilowa dusz
ność, ale całkowite wyczerpanie, odraza i gorycz, „śmier
telne zmęczenie takimi jak ten zachodami słońca i taki
mi jak ten powrotami do domu", pięćdziesięcioletnią
nędzą, która nie zna granic. Kiedy dotarł do domu przy
bulwarze i zamknął za sobą drzwi swojego pokoju, wie
dział już, Że dłużej nie wytrzyma, i postanowił, że musi
odpocząć, że będzie odpoczywał i że już nigdy więcej
nie wstanie, i Że nie chce tracić ani chwili, bo już wtedy,
w tym samym momencie, kiedy położył się do łóżka,
wiedział, że nawet kolejne pięćdziesiąt lat nie wystarczy,
by wypocząć po „ciążącym niczym głaz doświadczeniu
głupoty, otumanienia, tępoty, niedojrzałości, niedo
rzeczności, bezguścia, chamstwa, durnoty, ciemnoty
146
i powszechnego idiotyzmu". I zapomniawszy o dotych
czasowej ostrożności, kazał Eszterowej natychmiast wy
nieść się z domu, zawiadomił urząd, Że ze względu na
zły stan zdrowia składa ze skutkiem natychmiastowym
rezygnację ze wszystkich pełnionych funkcji i urzędów,
po czym, ku jego największemu zaskoczeniu, Eszterowa,
niczym w bajce, na drugi dzień znikła z domu, a w kilka
tygodni później pocztą nadeszła decyzja o przyznaniu
mu emerytury oraz pismo z nieczytelnym podpisem,
w którym życzono mu „owocnej pracy naukowej", w ten
sposób od tamtego dnia, dzięki niepojętemu zrządze
niu losu, nic mu już nie przeszkadzało i mógł się po
święcić temu, co zawsze uważał za najbardziej właściwe:
mógł leżeć w łóżku i aby odpędzić sen, od rana do wie
czora dobierać słowa do „ciągle jednej i tej samej smut
nej melodii". Czemu zawdzięczał ten wyjątkowy gest,
zarówno ze strony urzędu, jak i własnej Żony, w chwili
gdy już się trochę uspokoił, nie miał najmniejszych wąt
pliwości, a powszechne przekonanie, Że niespodziewa
nie wycofał się z życia, bo doszedł do decydującego mo
mentu w swoich wieloletnich badaniach nad „światem
dźwięków", wynikało z oczywistego nieporozumienia
i błędnego założenia, choć nie było całkowicie bezpod
stawne, tyle Że w jego przypadku nie chodziło wcale
o studia muzykologiczne, lecz o pewne całkowicie
sprzeczne z muzyką odkrycie, „jednoznaczne zdemasko
wanie" ukrywanego od stuleci, dla niego zaś szczególnie
bolesnego skandalu. I tamtego przełomowego dnia -
podczas codziennego wieczornego obchodu szkoły, pod
czas którego sprawdzał, czy nikt nie został w budynku
147
- wszedł do największej z sal i zobaczył w niej Frachber
gera; o którym najwyraźniej wszyscy zapomnieli, i gdy
tak jak zawsze, podczas dokonywanego raz w miesiącu
strojenia instrumentów, wszedł do sali, niechcący posły
szał, jak zagłębiony w pracy staruszek mówi sam do sie
bie. Eszter nigdy nie zdradzał swojej obecności, taktow
nie (albo z odrazą) udając, Że nie słyszy jego słów,
niezauważony wychodził z sali i polecał komuś, by mu
przypomniał, Że pora kończyć, ale tamtego popołudnia
nie zastał już w budynku sprzątaczki i sam musiał ode
rwać staruszka od pracy. Zdziwaczały znawca fortepia
nów, tak jak zawsze, z kluczem do strojenia w ręku,
potrzebnym zapewne, by lepiej słyszeć ślizgające się „a"
i „e", leżał na instrumencie i przy każdym ruchu wyma
wiając jakieś słowo, wesoło ze sobą konwersował. To, co
mówił, w pierwszej chwili nie zdawało się niczym więcej
niż zwyczajną pogawędką, i jeśli idzie o Frachbergera,
w istocie nie było to nic innego, ale kiedy przy „pozo
stałym przez przypadek akordzie" staruszek znowu coś
zawołał („A czego tutaj szuka ta piękna, czysta kwinta?
Bardzo mi przykro, ale i ciebie muszę odrobinkę przy
ciąć... ") Eszter aż podniósł głowę. Od młodości żył
,
148
wściekał się tamtego późnego popołudnia Eszter i w nie
zwykły dla siebie sposób, zamiast w przypływie gniewu
mu podać białą laskę, brutalnie wypchnąwszy skołowa
nego staruszka z budynku, niemal cisnął ją za nim, ale
jego słów nie zdołał się pozbyć, wiły się w nim boleśnie
niczym głos syreny, i kiedy zaczął się domyślać, Że ta
pozornie niewinna gadanina pozwoli mu dokonać od
krycia, słowa staruszka na zawsze wryły mu się w pa
mięć. Oczywiście pamiętał ze szkoły muzycznej zdanie,
że „używane w Europie instrumenty od dwustu czy trzy
stu lat są strojone do tak zwanej skali temperowanej",
ale nigdy nie przypisywał temu większego znaczenia ani
nie zastanawiał się, co znaczy to proste określenie, tym
czasem wesołe gaworzenie Frachbergera wskazywało, że
być może jest tu jakiś nieczysty, mroczny ciężar, od
którego musi uwolnić swą rozpaczliwą wiarę w dosko
nałość muzycznego objawienia, tak więc i w tygodniach,
które nastąpiły po wycofaniu się Esztera z życia, kiedy
pokonał już najgroźniejsze wiry zmęczenia, niczym
w odpowiedzi na skierowany przeciw jego własnej oso
bie podstępny atak, ze zgrzytem zębów, zagłębił się
w przedmiocie swoich studiów bez reszty. Jak się szybko
okazało, oznaczało to zagłębienie się w bolesnej, ale nio
sącej wyzwolenie walce z upartą ułudą i oszukiwaniem
samego siebie, albowiem kiedy skończył przeglądać
w korytarzu odkurzone książki z dziedziny muzyki, zre
zygnował z iluzji „muzycznego oporu'', którego warto
ści, atakowanych przez innych, próbował dotychczas
bronić, i podobnie jak Frachberger „przyciął czystą
kwintę", ostatecznie pozbawiwszy bohaterskiej tęczy
149
ciemniejące niebo własnych myśli. Odszukując i przy
pominając sobie podstawowe pojęcia, przede wszystkim
chciał zdefiniować różnicę pomiędzy dźwiękiem a dźwię
kiem muzycznym, mianowicie to, Że ten ostatni od czy
sto fizycznego zjawiska odróżnia symetria przydźwię
ków, szczególna własność, że tak zwane periodyczne fale
jednego, złożonego z cyklu drgań, dźwięku można wyra
zić stosunkiem liczb, wreszcie zbadał podstawowe wa
runki pokrewieństwa obydwu dźwięków i ich harmonij
nego współbrzmienia oraz stwierdził, Że wówczas brzmią
mile dla ucha, a ich związek zyskuje muzyczną treść,
kiedy największa liczba alikwotów jednego i drugiego
dźwięku jest tożsama, a możliwie najmniejsza liczba
dźwięków jest do siebie krytycznie zbliżona; wszystko to
robił, by w końcu z całkowitą pewnością przeanalizo
wać pojęcie systemu dźwiękowego oraz coraz bardziej
żałosne etapy jego historii i wreszcie zbliżyć się do decy
dującego odkrycia. I nawet jeśli czegoś się nauczył,
z powodu ułudy obojętności nie pamiętał szczegółów,
musiał to sobie przypomnieć i uzupełnić całość, nic za
tem dziwnego, Że w tych pełnych goryczy tygodniach
pokój Esztera pokryła niezliczona ilość karteczek, cały
ogrom obliczeń, funkcji, pauz, centów, wskaźników czę
stotliwości i konsonancji, ilość tak wielka, Że przez po
kój nie można już było przejść. Musiał zrozumieć de
moniczne rachuby Pitagorasa, by podobnie jak otoczony
szacunkiem uczniów grecki mistrz, który na podstawie
podziału długości strun wypracował urzekający na swój
sposób system interwałów, z a c h w y c i ć się genialną
tezą Arystoksenosa, doświadczonego starożytnego mu-
150
zyka, który instynktownie zaufał własnym uszom, a po
nieważ s ł y s z a ł wszechświat czystych dźwięków,
uznał, Że najsłuszniej będzie, jeśli ze względu na szereg
przydźwięków harmonicznych dostroi instrument do
słynnych olimpijskich tetrachordów, słowem, musiał
zrozumieć i zachwycić się godnym uwagi faktem, Że
„uniżony sługa harmonijnego wyrazu oraz myśliciel po
szukujący jednolitej zasady świata", wychodząc z dwóch
różnych · założeń, doszli do zaskakująco podobnych
wniosków. Musiał doświadczyć tego, co nastąpiło po
tem, smutnej historii tak zwanego rozwoju systemu
dźwięków, że ograniczenie wynikające z naturalnego
strojenia, to zastanawiające ograniczenie, które z powo
du trudności modulacyjnych zdecydowanie uniemożli
wiało stosowanie wyższych tonacji, w jakiś sposób sta
wało się coraz bardziej nieznośne, a więc zmuszony był
prześledzić fatalny w skutkach proces, jak podstawowe
pytanie - czyli sens i waga tych utrudnień - rozwija się
krok po kroku. Droga ta prowadziła od Salinasa z Sala
manki, Chińczyka Cai-Yu, Stevina, Praetoriusa i Mer
senne' a aż do mistrza dzieł organowych z Halberstadt.
Kiedy zaś ten w 169 1 w dziele Von musikalischen Tempe
ratur ostatecznie rozwiązał dylemat, zadanie ograniczy
ło się do skomplikowanego zagadnienia z zakresu stro
jenia instrumentów, czyli tego, w jaki sposób można by
- jednak! - swobodnie grać we wszystkich europejskich
tonacjach siedmiostopniowych na instrumentach stro
jonych stacjonarnie. Pozostawiając sobie prawo do nie
podejmowania ostatecznej decyzji, Andreas Werckmei
ster rozwiązał trudności swoistym huzarskim cięciem,
151
czyli zachowując jedynie dokładny rozmiar oktaw - cóż
znaczyła dla niego muzyka niebios! - po prostu podzie
lił wszechświat dwunastu półtonów na dwanaście rów
nych części, by w ten sposób - ku zrozumiałej radości
kompozytorów, którzy szybko porzucili tęsknotę za
idealnie czystymi dźwiękami - przypieczętować sytua
cję. Stan irytujący, wzburzający i zawstydzający, pomy
ślał Eszter, mianowicie to, że piękne współbrzmienie,
piękno brzmienia, które utrzymywało go przy życiu
w bagnie zaraźliwego braku wymagań, tam gdzie z każ
dego pojedynczego współbrzmienia mistrzowskich dzieł
wielu stuleci można się było domyślać istnienia krainy
czystych dźwięków, Że to współbrzmienie jest „w istocie
rzeczy fałszywe". Znawcy przedmiotu w swoich pracach
wychwalali pod niebiosa niedoścignioną pomysłowość
Werckmeistra, który raczej brał od swoich poprzedni
ków, niż był „odkrywcą", i tak mówili o równomiernym
temperowaniu, jak gdyby ono - fałszerstwo - było rze
czą najbardziej oczywistą w świecie, a w swoich stara
niach, by ukryć prawdziwe znaczenie tego faktu, uczeni
znający zagadnienie okazali się jeszcze sprytniejsi od
Werckmeistra i jego kontynuatorów. Raz bowiem pisali
o tym, że po wprowadzeniu zasady równych interwałów
kompozytorzy, uwięzieni w dotychczas stosowanych
dziewięciu tonacjach, wreszcie mogli wypuścić się na
nieznane i niedostępne tereny, a raz o tym, Że w przy
padku ironicznie ujmowanego w cudzysłów naturalne
go strojenia napotykalibyśmy poważne problemy mo
dulacyjne - a mianowicie, odwołując się tym razem do
uczuć, pytali, czy znalazłby się ktoś, kto chciałby zre-
152
zygnować z nieprzemijających arcydzieł „Beethovena,
Mozarta czy Brahmsa" tylko dlatego, Że podczas wyko
nania tych genialnych utworów ich brzmienie odrobin
kę odbiega od zasady absolutnej czystości. „Drobiazgi
nie mają znaczenia!" - zgodzili się wszyscy, choć zdarzy
ło się kilku mniej pewnych marzycieli, którzy, by zała
godzić spór, odważyli się mówić o „kompromisie",
większość natomiast, i to z uśmiechem pogardy, opatry
wała to cudzysłowem, i pochylając się nad czytelnikiem,
szeptała mu do ucha, że czyste strojenie jest w rzeczywi
stości tylko marzeniem, Że czyste współbrzmienia właś
ciwie nie istnieją, a nawet gdyby istniały, to niby po co,
skoro i tak dobrze sobie bez nich radzimy... Eszter ze
brał wówczas razem i cisnął do śmieci mistrzowskie
osiągnięcia ludzkich ograniczeń - tym razem akustyki
- nieświadomie sprawiając radość Harrerowi i oczywi
ście miejscowemu antykwariuszowi, i tym osobliwym
gestem zakończywszy swoje pełne bólu studia, postano
wił, Że już nadszedł czas, by wyciągnąć z nich właściwe
wnioski. Ani przez chwilę nie wątpił, że w tym przypad
ku idzie nie o kwestię techniczną, lecz „typowo filozo
ficzną", ale dopiero po długich rozmyślaniach pojął, Że
„od Frachbergera przycinającego czystą kwintę", po
przez żarliwe studia nad systemem dźwięków doszedł
do nieuniknionych studiów nad wiarą, do momentu,
w którym musiał zadać sobie pytanie, na czym on, któ
rego żadną miarą nie należy posądzać o uleganie ilu
zjom, opierał swoje dotychczasowe przekonanie, Że ist
nieje harmonijny porządek, który sugeruje w swej
pozorneJ niepodważalności każde arcydzieło. Później,
153
kiedy minęły pierwsze i niewątpliwie najbardziej gorz
kie chwile wzburzenia i Eszter zrozumiał, co się napraw
dę wydarzyło, spokojniej przyjrzał się wszystkiemu,
„czego udało mu się dowiedzieć", i z uczuciem niejakiej
ulgi pogodził się z posiadaną wiedzą. Świat, podsumo
wał, to tylko „obojętna siła i gorzki zwrot", a jego nie
przystające do siebie elementy dążą każdy w innym kie
runku, zbyt wiele tu hałasu, huku, gwaru i bijących na
trwogę dzwonów ludzkich zmagań, to wszystko, i nic
więcej nas tu nie czeka. Tymczasem nasi koledzy, nie
mogąc w tym nieogrzanym, wietrznym baraku ziem
skiego życia znieść poczucia, Że zostali wygnani z jakiejś
domniemanej ziemskiej słodyczy, płoną w wiecznej go
rączce oczekiwania, czekają na coś, o czym nawet nie
wiedzą, co to jest, mając nadzieję na coś, czemu wszyst
ko zaprzecza, podczas gdy każdego dnia przekonują się,
Że wszelkie czekanie jest daremne, a nadzieja płonna.
Wiara, rozmyślał Eszter i tu przyłapał się na własnej
głupocie, wcale nie oznacza, Że w coś wierzymy, lecz Że
wierzymy, iż wszystko jest inaczej, podobnie jak muzy
ka też nie jest odkrywaniem lepszej strony nas samych
czy odkrywaniem lepszego świata, ale wyrafinowanym
sposobem ukrycia czy zniszczenia naszej złej strony
i poznania lepszego świata: nie jest kuracją, która leczy,
lecz alkoholem, który wprawia w upojenie. Z całą pew
nością, rozmyślał Eszter, zdarzały się lepsze epoki, choć
by czasy Pitagorasa i Arystoksenosa, kiedy ówczesnymi
„kolegami na tej ziemi" nie targały wątpliwości, a oni,
w swojej niewinnej, dziecinnej wierze, nie pragnęli ni
czego więcej, gdyż w i e d z i e 1 i, Że boska harmonia
154
cechuje bogów, i zadowalali się tym, że melodie wygry
wane na ich czysto nastrojonych instrumentach pozwa
lają im wejrzeć w tę nieosiągalną przestrzeń. Później,
gdy człowiek, ku swej niedoli, uwolnił się od zjawisk
niebieskich i wszystko to stało się niczym, butny i oszo
łomiony pogrążył się w całkowitym chaosie, ale nie
chciał mieć z nim nic wspólnego, pragnął tylko dosko
nałej pełni kruchego snu, a Że ten, od brutalnego doty
ku natychmiast rozpadał się w pył, uczynił jedyne co
mógł: pozostawił kwestię wspaniałym mistrzom techni
ki: Salinasom i Werckmeistrom, którzy nie szczędząc
sił, noc nazwali dniem, a fałsz prawdą, i nie da się za
przeczyć, rozwiązali pozostawione im zadanie, doko
nawszy fenomenalnego odkrycia, tak że od tamtej chwi
li wdzięczna publiczność nie ma innego wyboru niż
patrzeć po sobie z zadowoleniem i radośnie puszczać
oko: „No, proszę!" No właśnie, pomyślał Eszter i po raz
pierwszy przyszło mu do głowy, Że rozbije na kawałki
albo po prostu wyrzuci z pokoju stary fortepian, szybko
jednak pojął, że w ten sposób ani trochę nie uwolni się
od wstydliwego wspomnienia własnych przekonań, i po
dłuższym namyśle postanowił, Że steinway pozostanie
na swoim miejscu, a on zrobi wszystko, by za głupią
pomyłkę wymierzyć sobie należną karę. Uzbrojony
w klucz do strojenia i czuły kamerton (które „z powodu
borykania się handlu z poważnymi kłopotami" wcale
nie było łatwo zdobyć) każdego dnia wiele godzin
spędzał przy starym instrumencie, a Że nie zajmowało
go nic więcej ponad to, co będzie, kiedy już będzie go
tów, co go czeka, gdy skończy pracę, uwierzył, że kiedy
155
usłyszy efekt, nie będzie zaskoczony. Był to czas prze
strajania do naturalnego czy, jak sam go nazwał, „sta
rannej korekty dzieła Werckmeistra", a jednocześnie
przestrajania samego siebie, o ile jednak instrument uda
ło mu się przestroić, nie mógł tego powiedzieć o włas
nych zmysłach. Kiedy bowiem nadszedł dzień, w którym
mógł zasiąść do fortepianu nastrojonego w duchu Ary
stoksenosa, żeby tak jak to sobie zaplanował, do końca
życia grać już tylko ten jeden jedyny utwór, niedościg
nione i przebogate, idealne do tego celu, cudowne pereł
ki z cyklu Wohltemperiertes Klavier, już przy wybranym
jako pierwsze preludium Cis-dur, zamiast „tęczowego
unoszenia się", uszu Esztera dobiegł niemożliwy do wy
trzymania zgrzyt, na który, przyznał, wcale nie był przy
gotowany. Słynne preludium es-moll na dostrojonym
do boskiej czystości instrumencie brzmiało niczym
koszmarne rzępolenie na wiejskim weselu, gdy z tylnego
pokoju do sali pełnej pijanych, bekających weselników,
spadających bezwładnie z krzeseł, wbiega na paluszkach
- marząc o nieodległej nocy - pijana, gruba i zezowata
panna młoda; podobnie trudny do wytrzymania był
drugi zbiór - przypominający w stylu francuskie uwer
tury - preludium Fis-dur oraz wszystkie pozostałe
utwory, które zaczynał grać, by ulżyć swoim cierpie
niom. I o ile dotychczas żył zanurzony w epoce „po
wszechnego przestrajania do naturalnego", teraz zaczął
się dla niego długi i bolesny okres przyzwyczajania się,
uparta praca nad własną wytrzymałością, wystawiająca
na próbę wszystkie jego siły, i kiedy w kilka miesięcy
później zrozumiał, Że nawet jeśli nie przywyknie do
156
tego drażniącego uszy hałasu, jakoś będzie w stanie go
znieść, wtedy postanowił, Że dwugodzinną męczarnię
ograniczy do jednej godziny dziennie. Ale tej jednej go
dziny przestrzegał regularnie, nawet wówczas gdy w jego
domu pojawił się Valuska, a wkrótce, kiedy przynoszący
obiady chłopiec do wszystkiego stał się jego jedynym
powiernikiem, wtajemniczył go, swego młodego przyja
ciela, w bolesną tajemnicę tamtego głębokiego przeżycia
i codziennej udręki, jaką sam sobie zadawał. Wyjaśnił
Valusce strukturę dźwięku i to, Że siedem dźwięków,
z pozoru przypadkowo umieszczonych obok siebie, nie
jest tylko mechanicznym podziałem całości oktawy na
siedem części, lecz stanowi siedem odrębnych jakości,
niczym siedem bliźniaczych gwiazd na niebie; wyjaśnił
mu godne uwagi ograniczenia dźwięku muzycznego
i „wrażliwości słuchacza", to mianowicie, Że melodii -
właśnie z powodu tych siedmiu różniących się od siebie
dźwięków - nie można zacząć grać z któregokolwiek
miejsca oktawy, ponieważ „szereg dźwięków nie jest taki
jak regularne schody w kościele, po których, tak jak się
nam podoba, możemy sobie biegać do bogów", wprowa
dził go w smutną historię systemu dźwięków, pokazał
„żałosną ekipę wspaniałych techników", od ślepca
z Burgos po flamandzkiego matematyka, i nie przepusz
czając żadnej okazji, by swemu ulubieńcowi pokazać,
jak brzmi to cudowne dzieło „zagrane na fortepianie
niebian", grał mu utwory Johanna Sebastiana. Przez
całe lata, dzień w dzień, każdego popołudnia, kiedy po
kilku łyżkach odsuwał talerz z jedzeniem, dzielił z Valu
ską dzienną porcję swojej kary, tak samo chciał postąpić
157
dziś, w nadziei, Że uda mu się opóźnić wyjaśnienie ta
jemnicy kufra i ściskanej w dłoni kartki, „zagrać - dla
nauki - coś Johanna Sebastiana"; tym razem musiał jed
nak zrezygnować, bo albo po pamiętnym zdaniu zrobił
zbyt długą przerwę, albo Valuska zebrał się na odwagę,
w każdym razie tym razem Valuska zaczął, najpierw mó
wił nieskładnie, z błyszczącymi oczyma tłumaczył, jaką
rolę odegrał w sprawie z walizką, a Eszter natychmiast
zrozumiał, że przeczucie go nie omyliło. Nie omyliło -
co do wiadomości i co do tego, od kogo pochodziła, nie
spodziewał się, Że... właściwie„. nie był nawet bardzo za
skoczony, już w chwili, kiedy Żona po jednym jego sło
wie opuściła dom, wiedział, Że mu nie daruje tego wy
rzucenia, Że tego nie zniesie i że kiedyś wróci, by zemścić
się za naruszenie swoich praw, czy mówiąc ściśle, za cy
niczne danie jej do zrozumienia, Że nic dla niego nie
znaczy. I choć wydawało mu się, że minęły wieki, odkąd
opuściła dom, Że upłynęło już tak wiele lat, nigdy, ani
przez chwilę się nie łudził, Że Eszterowa na zawsze zo
stawi go w spokoju, bo nawet jeśli „przez zapomnienie"
formalnie się nie rozeszli, teatr, jaki urządzała z walizką
pełną prania, śmieszna komedia, Że od chwili gdy się
wyprowadziła, w tajemnicy przed mężem pierze jego
brudne ubrania i odsyła niby z pralni - przez dobro
dusznego, łatwowiernego Valuskę, którego nietrudno
było na to nabrać, kazał mu się domyślać, że „z pew
nych spraw ciągle jeszcze nie zrezygnowała". „Mniej
więcej do tego się nadaje: do prania brudów" - skwito
wał kiedyś całą sprawę Eszter i dopiero teraz zobaczył,
jak wysoką cenę będzie musiał zapłacić za ówczesną lek-
158
komyślność, gdyż właśnie się okazało, Że w walizce tym
razem znalazły się rzeczy żony, która w ten zaskakująco
prostacki sposób próbowała dać mu do zrozumienia:
„Jeszcze dziś wieczorem wracam do domu". W tym -
choć i to wystarczy - nie było rzeczywiście nic nietypo
wego, nie było też chęci zemsty, raczej nagła konsterna
cja, Eszter nie bardzo rozumiał, jak to możliwe, aż ze
słów Valuski domyślił się, że Eszterowa dopiero szykuje
swoją ohydną „intrygę". Nie, kazała przekazać Valusce,
który, zapewne ze strachu, wychwalał ją pod niebiosa,
nie, na razie się tu nie wprowadzi, to ma być tylko sub
telna sugestia, Że kiedyś może to zrobić, nie, na razie
tylko prosi go, żeby stanął na czele akcji czystości, któ
rej, tak mówi, „mianowała go przywódcą". Prześle listę
- do Esztera wreszcie dotarły pełne entuzjazmu słowa
Valuski - z nazwiskami znamienitych mieszkańców
miasteczka, trzeba ich pozyskać dla sprawy, żeby - na
wyścigi! - posprzątali wokół swoich domów, i niech nie
czeka do jutra, ale zacznie jeszcze dziś, natychmiast, li
czy się każda minuta - i żeby nie miał wątpliwości, co
ryzykuje, jeśli nie spełni jej prośby, i jeszcze na końcu
była wiadomość o „wspólnej kolacji, tak pod wieczór. .. ".
Eszter nie odezwał się ani słowem, słuchał przyjaciela,
nic też nie powiedział, kiedy Valuska - pewnie porząd
nie nastraszony przez podstępną wiedźmę - przestał wy
chwalać „jej wierność i bezprzykładną troskę", słuchał
przyjaciela i leżąc w milczeniu na zniszczonym, mięk
kim małżeńskim łożu, szukał wzrokiem śladów iskier
strzelających z pieca. Sprzeciwić się? Porwać kartkę?
Kiedy wieczorem zbliży się do domu, rzucić się na nią
159
z siekierą, niczym sztubak na fortepian w zostawionej
bez nadzoru Szkole Muzycznej? Nie, pomyślał Eszter,
takiej perfidii on nie potrafi się przeciwstawić, odrzucił
kołdrę, przygarbiony usiadł na skraju łóżka i powolny
mi ruchami zdjął ciemnowiśniową bonżurkę. Ku wiel
kiej uldze przyjaciela szybko i stanowczo podjął decyzję,
że z powodu „ważnej vis maior" musi na jakiś czas zre
zygnować z „nieocenionej rozkoszy leczniczego zapo
mnienia", ale nie wynikało to ze strachu ani z tego, że
stracił głowę, po prostu Eszter w jednej krótkiej chwili
zrozumiał, Że skoro - nie jest przygotowany do walki,
a chciałby uniknąć najgorszego! - jedyne, co może zro
bić, to bez sprzeciwu ulec szantażowi, i nie powinien
długo się nad tym zastanawiać, nigdy nie był bardziej
gotów, by wyjść z domu, polecił więc Valusce „zdezynfe
kować" pomieszczenie, wyszedł z salonu, by na jakiś
czas umieścić walizkę („Przynajmniej walizkę, skoro jej
duchowej obecności, aczkolwiek to bardzo niewłaściwe
określenie, nie mogę... ") w najdalszym kącie mieszkania,
i stanął bezradny przed szafą z ubraniami. Nie zachwiał
się w słuszności swojego postanowienia, po prostu nie
wiedział, co wyjąć z szafy i jak się do tego zabrać, ni
czym ktoś, kto zapomniał kolejności ruchów, które
musi wykonać, stał i patrzył na drzwi szafy, wreszcie je
otworzył i z powrotem zamknął. Otworzył, zamknął
i wrócił do łóżka, żeby stamtąd jeszcze raz podejść do
szafy, ale wtedy już wiedział, jak bardzo jest bezradny,
próbował skoncentrować się na jednej rzeczy i posta
nowić, czy zamiast szarości, dobrze komponującej się
z martwym niebem, na taką żałobną misję nie powinien
1 60
jednak wybrać czarnego ubrania. Raz jedno, a raz dru
gie wydawało mu się bardziej odpowiednie, potem nie
potrafił rozstrzygnąć, jaką wziąć koszulę, jak dobrać do
niej krawat, buty oraz kapelusz, i ·gdyby Valuska nie za
. czął stukać w kuchni menażką, a on, być może przebu
dzony hałasem, nie zobaczył, Że nie jest mu potrzebne
ani szare, ani czarne ubranie, lecz jakieś inne, którego
niestety nie ma, a które chroniłoby go niczym pancerz,
pewnie do wieczora nie umiałby się zdecydować, który
z dwóch garniturów będzie właściwszy. Najchętniej bo
wiem zamiast marynarki, kamizelki i płaszcza wybrałby
przyłbicę, pancerz i nagolenniki, gdyż dobrze wiedział,
że śmieszność zadania, do którego został przymuszony
przez Eszterową, chcącą zrobić z niego nadzorcę miej
skich porządków, jest niczym w porównaniu ze śmier
telnym niebezpieczeństwem, z którym - podobnie jak
przed dwoma miesiącami, kiedy odważył się przespace
rować do najbliższego rogu - wkrótce znów będzie mu
siał się zmierzyć. Z ziemią, z powietrzem, z fałszywym
wyobrażeniem przestrzeni, z charakterystycznym dialo
giem, jaki prowadziły ze sobą „walące się dachy i wy
krochmalone na blachę firanki", poza tym - fakt, że
właśnie na to czekał jeszcze bardziej komplikował spra
wę - liczyć się z „przypadkowymi zdarzeniami na uli
cy'', ze szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w wyniku
którego nieuchronnie spotka tam najpierw jednego, po
tem kolejnych mieszkańców. I bez zmrużenia oka bę
dzie musiał słuchać, jak ludzie, znów widząc go na uli
cy, bezlitośnie dają wyraz swojej radości, i przystawać,
kiedy przechodnie, sądząc, Że tak trzeba, miłym głosem
161
zasypią go bezceremonialnie uprzejmościami, ale naj
bardziej go trapiło, że będzie musiał być ślepy i głuchy,
będzie musiał udawać, że nie widzi i nie czuje ich druz
gocącego prymitywizmu, będzie musiał uważać, by nie
znaleźć się w pułapce nieostrożnie wypowiadanych słów
współczucia zmieszanego z odrazą, przed którą od dnia,
w którym ukrył się przed światem, chroniła go „łaskawa
boska nieostrożność". W nadziei, że pomocny przyja
ciel zdejmie mu z barków ciężar detali, nie zajmował się
tym, jak sprosta powierzonej misji, ani też nie martwił
się tym, czego w istocie się podejmuje, było mu to naj
zupełniej obojętne, czy będzie szefem kursu szycia, kon
kursu sadzenia kwiatów doniczkowych, czy tego prze
klętego zamiatania, a ponieważ całą energię poświęcił
na walkę z zezowatą ułudą, kiedy skończył się ubierać
i po raz ostatni spojrzał w lustro, na swoje nienaganne
szare ubranie, pomyślał, Że jednak istnieje jakaś mała
szansa, Że wróci cały z tego strasznie zapowiadającego
się spaceru i że swoje głośne rozważania o nędznym sta
nie świata albo niepozwalające się ubrać w słowa myśli
o znikaniu iskier skaczących z pieca oraz o „zagadkowej
sile zła" będzie mógł kontynuować tam, gdzie - z powo
du łatwego do przewidzenia, a jednak nieoczekiwanego
żądania Eszterowej - musiał je przerwać. Widział teraz
szansę, ale nie sądził, że walka ze śmiertelnymi trudnoś
ciami nie będzie wymagała wysiłku: i kiedy z Valuską
u boku, wesoło machającym umytą menażką, przeszedł
wzdłuż korytarza, koło podwójnego rzędu topniejących
z tygodnia na tydzień książek, i przez mroczną bramę
wyszedł na ulicę, po kilku metrach dostał od ostrego
1 62
powietrza takich zawrotów głowy, jak gdyby nawdychał
się trucizny, od tej chwili przez pewien czas „zamiast
zwalającego z nóg czaru mieszkańców" dręczyło go tyl
ko jedno pytanie, czy mianowicie będzie w stanie utrzy
mać się na nogach w tym płynnym, mętnym, chwiejnym
terenie i czy nie byłoby lepiej, gdyby zastanowił się nad
powrotem, „nim na to pytanie - dodał - jego płuca,
serce, ścięgna i mięśnie odpowiedzą jednoznacznym
nie". Wrócić do domu, zamknąć się w salonie i znów
wygodnie ułożyć się w cieple pledów i kołder: to kuszą
cy pomysł, ale nie mógł potraktować go poważnie, gdyż
miał pełną świadomość, co go czeka „w przypadku od
mowy wykonania rozkazu", tak więc - choć teraz nie
sprawiłoby mu to szczególnej trudności, by zabawić się
miłą myślą, Że „może jednak należałoby, choćby dziś
wieczorem, zatłuc tę wiedźmę", kiedy mu zaś, wsparte
mu na lasce i ramieniu przyjaciela, który natychmiast
ze zmartwioną miną pośpieszył z pomocą („Chyba nic
się nie stało, panie Eszter?!"), udało się odzyskać równo
wagę, stanowczo odsunął od siebie plany podobnej woj
ny i próbując uznać za coś naturalnego stan niepewno
ści, w jakim znalazł się rozkołysany świat, wziął Valuskę
pod rękę i ruszył naprzód. Ruszył i stwierdził, Że jego
anioł stróż - czy to ze zrozumiałego strachu przed jego
żoną, czy też może z radości, że wreszcie może mu po
kazać miejsce swoich nieustannych wędrówek - chce
starego przyjaciela, nawet półżywego, przeprowadzić
przez miasto, dlatego nic nieznaczącym zdaniem („Nie,
nie„. nic szczególnego!") rozwiał jego obawy, ale nie wy
jawił szczegółów, że bardzo mu się kręci w głowie i Że
1 63
czuje się coraz słabszy, aż ten, uspokojony, Że ich space
rowi nic nie grozi, zaczął swoją entuzjastyczną opowieść
o ciągle powtarzającym się czarze narodzin skłębionego
wokół nich mglistego poranka; Esztera tymczasem - był
głuchy i ślepy, bardziej niżby się tego spodziewał - zaj
mowało jedynie utrzymanie równowagi i to, jak stawia
nogi, by dojść cało choćby do najbliższego rogu, przy
którym będą mogli odpocząć. Przed oczyma miał mgłę,
płynął w mrocznej nicości, szumiało mu w uszach, nogi
drżały, a ciało oblewał Żar. „Chyba zemdleję ... " - pomy
ślał, ale na myśl o utracie świadomości na oczach wszyst
kich wcale nie ogarnął go strach, wręcz przeciwnie, prag
nął, żeby tak się właśnie stało, gdyby bowiem upadł na
ulicy pomiędzy przerażonych przechodniów, zaniesio
no by go do domu na noszach, co oznaczałoby klęskę
zamiaru Eszterowej i najłatwiejszy z możliwych sposób
wyswobodzenia się z pułapki. I aby nastąpił taki szczęś
liwy zwrot, pomyślał, wystarczy zaledwie dziesięć kro
ków; wystarczyła jednak tylko połowa, by.okazało się, Że
tak się nie stanie. Byli na wysokości ulicy Negyvennyol
cas, kiedy zamiast przewrócić się, nagle poczuł się do
brze; nogi przestały mu drżeć, w uszach nie szumiało,
ku wściekłości Esztera nawet ustąpiły zawroty głowy
i znikł oczywisty powód, by przerwać wędrówkę. Stał,
słyszał i widział, a skoro widział, musiał rozejrzeć się
wokół i natychmiast zauważył, Że od czasu, gdy był tu
po raz ostatni, z „niepokonanym miejskim bagnem"
coś się wydarzyło. W pierwszej chwili nie wiedział do
kładnie co, jednak czuł, Że w paplaninie Harrerowej coś
się kryło. Coś się kryło, choć intuicja podpowiadała mu,
1 64
Że Harrerowa nie znała całej prawdy, wszak w chwili,
kiedy wybrali miejsce na odpoczynek, przy rogu ulicy
Negyvennyolcas i bulwaru, „przyglądając się sprawie
z bliska", odmiennie niż jego nieodłączny dobrodziej
uznał, Że „ukochane rodzinne miasto" w istocie rzeczy
nie wygląda tak, jak gdyby za chwilę miał nadejść koniec
świata, lecz jak gdyby już nadszedł. Zaskoczyli go otę
piali, błąkający się bez celu przechodnie, twarze w ok
nach cierpliwie wyczekujące, Że zaraz coś się wydarzy,
słowem, nie czuł „zwykłego smrodu duchowej tępoty",
aleja barona Beli Wenckheima wraz z kilkoma okolicz
nymi uliczkami była wymarła jak nigdy, a w spojrze
niach przechodniów zamiast „potwornej pustki" czaiło
się opuszczenie i martwa cisza. Przede wszystkim było
dziwne, Że choć opustoszałe miasto wyglądało, jak gdy
by zadano mu śmiertelny cios, inne oznaki życia - co
w czasie ucieczki przed zbliżającą się epidemią dżumy
czy radioaktywnym cezem nigdy by się nie zdarzyło -
właściwie trwały niezmienione. Wszystko to było zaska
kujące i osobliwe, ale najbardziej zdumiało go, Że dla
pierwszego instynktownego odczucia, iż stoi w jakiejś
odwróconej przestrzeni, nie znajdował rzeczywistego
wytłumaczenia, chwytu, za pomocą którego to doświad
czenie mógłby nawet na ślepo rozwikłać - choć jedno
cześnie. z minuty na minutę coraz silniejsze stawało się
w nim przekonanie, Że w tym widoku jest coś, czego -
jeśli nawet to zobaczy, pewnie zobaczy - nie będzie
umiał rozpoznać i Że to jest najważniejszy punkt powo
li klarującej się sceny, który tłumaczy wszystko, ciszę,
osamotnienie i pustkę wymarłych ulic. W bramie, którą
165
wybrali na m1e1sce odpoczynku, oparty ramieniem
o ścianę przyglądał się budynkom po przeciwnej stronie
ulicy, mierzył wzrokiem wielkość szczelin pomiędzy
migającymi nadprożami a górnymi framugami okien
i drzwi, i podczas gdy Valuska ciągle nie przestawał mó
wić, dotknął ręką tynku za plecami, w nadziei, Że stan
kruszącego się w palcach materiału zdradzi, co się tu
wydarzyło. Przyglądał się jarzeniowym latarniom i słu
pom ogłoszeniowym, ogołoconym z liści koronom
kasztanowców, przebiegł wzrokiem cały bulwar, do koń
ca szukając wytłumaczenia w zaburzonych odległoś
ciach, miarach czy proporcjach. Ale rozwiązania nie
znalazł, coraz dalej i coraz wyżej szukał osi, która po
mogłaby mu wyjaśnić nieuporządkowany obraz miasta,
szukał, aż zrozumiał, że przyglądać się mimo wczesnej,
popołudniowej pory zmierzchającemu niebu dla rozpo
znania sytuacji jest czymś całkowicie daremnym. To nie
bo przecież, stwierdził Eszter, ten tajemniczy masyw,
skomplikowane brzemię, które na nich ciążyło, nie tyl
ko nie zmieniało się co do istoty, ale nie zmieniało się
ani trochę, a to znaczyło, Że oczekiwanie tu na ziemi na
najmniejszą choćby zmianę jest pozbawione sensu, i po
stanowił zwalczyć w sobie chęć znalezienia odpowiedzi,
dać sobie spokój ze śledztwem, a „pierwsze instynktow
ne wrażenie" uznać za pomyłkę wystawionych na próbę
zmysłów. Da sobie spokój, postanowił Eszter, widząc, Że
z powodu poprawy samopoczucia nie może już liczyć
na wygodne, przypisywane wiele obiecującemu złemu
samopoczuciu zakończenie sprawy, zatrzymał wzrok na
obojętnej kopule - jak mawiał Valuska - „promienieją-
1 66
cego nieskończenie dobrą nowiną" nieba, kiedy nagle
niczym anegdotyczny roztargniony profesor, który zna
lazł na własnym nosie zgubione okulary, uprzytomnił
sobie, że wystarczy, by spojrzał pod nogi, a znajdzie to,
czego szuka, bo przecież na tym stoi. Na tym stoi, po
tym zawsze chodził, podobnie będzie też w przyszłości,
i nim ta późno odkryta prawda dotarła do jego świado
mości, że winę za wszystko ponosi bliskość, której do
tychczas nawet się nie domyślał, a rozwiązania nie mógł
znaleźć właśnie dlatego, Że było zbyt blisko, dotykalne,
wyczuwalne stopami, zrozumiał, Że gdy w pierwszym
momencie widok wydał mu się obrazem „końca świata"
i „skandalicznym odwróceniem", wcale się nie mylił.
Jednak to nie sam fakt był zdumiewający, bo miasto
w wyniku milczącej zmowy - że tu nie sięga żądza posia
dania wszystkiego - traktowało ulice jako ziemię niczy
ją, a tak zwanym utrzymaniem porządku już nikt od
dawna się nie zajmował, Esztera nie zdziwiła nieco
dzienna jakość szczegółów tego nikomu niepotrzebne
go potoku, lecz rozmiary tego nieporządku, co Eszter,
choć w duchu tylko skwitował słowami: „ ... godne uwa
gi!", w przeciwieństwie do dwudziestu pięciu tysięcy pie
szych przemierzających miasto każdego dnia (wśród
nich Harrerowej, która gdyby ktokolwiek coś zauważył,
odezwałaby się pierwsza), w istocie uznał za przekra
czające wszelkie wyobrażenie. Tylu śmieci, zastanawiał
się osłupiały, nie można ani wyrzucić, ani zgromadzić,
bo to, co widział, było czymś więcej, niż tłumaczyłby
zdrowy rozsądek, uznał więc, Że niezależnie od całej
absurdalności ma wystarczająco wiele powodów, by
1 67
zaryzykować stwierdzenie, Że do powstania tego „po
twornego dzieła" nie wystarczyło „bezgraniczne ludzkie
niechlujstwo i niedbalstwo". „Rozmiary! Rozmiary!" -
kręcił głową Eszter, nie udając nawet, Że słucha niekoń
czącej się opowieści Valuski, tylko patrzył na zalewający
wszystko strumień „strasznego dzieła", i dopiero teraz
po raz pierwszy potrafił nazwać, czym właściwie jest to,
czego nadzwyczajność udało mu się dostrzec dzisiejsze
go popołudnia, tak mniej więcej około trzeciej. Ś mieci.
Jak wzrokiem sięgnąć, wszystkie ulice i chodniki pokry
wał gruby, gęsty pancerz śmieei, a rozdeptany i skamie
niały na ostrym mrozie potok brudu wił się, lśniąc kos
micznym blaskiem w poświacie zapadającego zmierzchu.
Było tu wszystko, od ogryzków jabłek po buciory, paski
do zegarków, guziki do płaszczy, pordzewiałe klucze,
wszystko, stwierdził spokojnie, co stanowi ślad bytności
człowieka, a jednak nie zdziwiło go to „lodowate ni'uze
um pozbawionej celu obecności'', gdyż w swojej treści
nie różniło się od tego, co widział tu wcześniej, zasko
czyło go tylko, jak ta śliska warstwa, niczym cień nieba
kosmicznym, srebrzystym światłem tępo fosforyzuje po
między domami. Świadomość, gdzie się znajduje, dzia
łała trzeźwiąco, nie utracił zdolności chłodnej oceny, im
dłużej się przyglądał, jak gdyby z góry obserwując ten
niesamowity labirynt brudu, tym bardziej był przekona
ny, Że nie może posądzać „kolegów na ziemi'', iż mają
udział w tym monumentalnym, bezbłędnym zniszcze
niu, którego nawet jeszcze nie dostrzegli, ani podejrze
wać istnienia jakiegoś „społecznego spisku". Jak gdyby
rozwarła się ziemia, pokazując, co znajduje się pod mia-
168
stem, a ulice - uderzył laską w chodnik w bramie - po
kryło ohydne bagno brudu wyciekającego spod cienkiej
warstwy asfaltu. Trzęsawisko na bagnie, pomyślał sobie
Eszter, ideowe podwaliny istniejącego stanu rzeczy, i pa
trzył tylko na nieruchomy potok, przez chwilę wydawa
ło mu się, że widzi jak zapadają się w nim domy, drze
wa, latarnie i słupy ogłoszeniowe. Czy to właśnie, zadał
sobie pytanie, jest Sąd Ostateczny? Żadnych trąb, ryce
rzy, bez najmniejszego hałasu, w spokoju i w ciszy po
prostu pochłoną nas śmieci? „Wcale - Eszter poprawił
szalik - niezaskakujący to koniec", i tak, postawiwszy
kropkę nad i, uznał, Że to już finał poszukiwań i Że
mogą iść dalej. Ale już sama myśl, że z betonowego wej
ścia do bramy musi zrobić krok na bagienne moczary
chodnika, odebrała mu pewność, zimna, trwająca w bez
ruchu galareta piekielnych namułów wydawała się zara
zem gruba i cienka jak błona, niesamowicie twarda
i krucha, niczym jednodniowy lód załamujący się pod
pierwszym krokiem. Gruba i nieprzenikniona dla jego
świadomości, czującej, że to, co jest przed nim, stanowi
tylko powierzchnię jakiejś niezmierzonej masy, i cienka
jak błonka - dla ciała obawiającego się, że nie utrzyma
naporu, i podczas gdy bił się z myślami, pozostać
w miejscu czy ruszyć naprzód, postanowił ze wstrętem,
Że „z powodu nadzwyczajnych okoliczności" w dużej
mierze uprości metodę, jaką zaproponowała mu Eszte
rowa, i przekaże listę pierwszemu nadarzającemu się
przechodniowi, żeby załatwił to firmowane jego imie
niem - w zaistniałej sytuacji w y j ą t k o w o c h y b i o
n e p r z e d s i ę w z i ę c i e , wraz ze wszystkimi organiza-
1 69
cyjnymi szczegółami, on bowiem ze względu na stan
zdrowia musi, o ile to możliwe, natychmiast wycofać się
z tej zastygłej lawy księżycowego śmietniska. Jednak na
dzieja, że kogokolwiek spotka, była nikła, bowiem w alei
barona Beli Wenckheima „organiczne życie'', czy Życie
w ogóle, reprezentował jeden jedyny gatunek, mianowi
cie Żywotny nar�d koci, którego mięciutko stąpający
członkowie, zbici w mniejsze i większe grupki, leniwie
łazili pośród pozbawionych swojej pierwotnej treści, ni
czym niepotrzebnego ciężaru, a dla nich wiele obiecują
cych zamarzniętych przedmiotów. Koty były tłuste
i najwyraźniej zdziczałe, wydawały się przedstawicielami
gatunku, który na skutek korzystnych zmian, zbudzony
z długiego snu, powraca do swojej prastarej natury dra
pieżnika, świadkowie i władcy przepowiadanego - ale
wydaje się: przeciągającego się w nieskończoność -
zmierzchu, nowi włodarze miasta, w którym „w kwestii
ogólnego rozwoju, widoczny był duży postęp". Koty
najwyraźniej niczego się nie bały i w dodatku demon
stracyjnie dawały temu wyraz, sfora znajduj_ąca się w po
bliżu, a wśród niej kot, który z połową szczura w pysku
najwidoczniej nie cierpiał głodu, zuchwale i bezczelnie
rozważając szansę na prawdziwy łup, zbliżył się do nich
- dwóch odpoczywających przedstawicieli gatunku
swych byłych panów. Eszter nie zwracał na nie uwagi,
wprawdzie gdy je spostrzegł, wykonał ręką ruch, który
miał je odstraszyć, i choć nie udało mu się przepędzić
bezczelnej i najedzonej po uszy zgrai, pozbawionej już
teraz siły uprzedniej przewagi, zdołał zmusić koty do
powolnego odwrotu, wszystko jednak wskazywało, że
1 70
nie udało mu się od nich uwolnić; kiedy przestali odpo
czywać (co rozstrzygnęło się w zmaganiach pomiędzy
pozostaniem w bramie a ruszeniem z miejsca) i udali się
w stronę hotelu Komló, koty, zamiast, „wyczuwając
zwierzęcym instynktem zmieniony układ sił", umknąć,
jeszcze przez długi czas szły ich śladem, aż wreszcie -
gdy Valuska wstąpił do hotelu, by wziąć do menażki
obiad dla Esztera - znudziły się, zaprzestały pościgu
i węsząc, rozproszyły się wśród stert świeższych śmieci,
zaczęły łazić pomiędzy resztkami mięsa, kurzych kości
i żywych szczurów. Jak gdyby niedawno odbył się tu
ludowy festyn, groźne kawałki szkła z potłuczonych
butelek po palince walały się przed zamarłym w ciszy
wejściem do hotelu, z drugiej strony - przodem do pas
manterii Schustera - niczym powalony na kolana, tkwił
na osiach rozbity, wypatroszony ze wszystkiego auto
bus, kiedy Valuska wrócił do Esztera i wraz z nim do
szedł do kawiarni Otthon, Eszter zobaczył słynną lipę
(tę, co znudzona wieczną wspinaczką opuściła ziemię,
niczym nieszkodliwy olbrzym rozłożyła się skosem
w wąskim korytarzu uliczki Hetvezer), tę samą, o której
kiedyś opowiadała mu Harrerowa, i wtedy, pewnie pod
wpływem wszystkiego, co zobaczył, ale w rzeczywistości
mając na myśli tylko śmieci i nie spuszczając z nich
wzroku, zapytał swego towarzysza: „Powiedz mi, przy
jacielu, czy pan widzi to samo co ja?" Ale myśl, Że znaj
dzie w nim kogoś, kto podzieli jego wzburzenie, okazała
się daremna, i choć wypowiadając pierwsze słowo, wie
dział, że tak właśnie się stanie, Że nie osiągnie swego
celu, po chwili konsternacji (właściwie nie miał pew-
171
ności: kto jest skonsternowany, on sam czy Valuska)
z błyszczących oczu Valuski z łatwością odczytał, że ten,
skończywszy opowieść o swoich porannych wizjach, jest
już zajęty czymś zupełnie innym, i rzeczywiście, pomy
ślał Eszter, skoro dotychczas nic nie zauważył, gdyż
przywykł do scenerii swej bezkresnej wędrówki, dlacze
go właśnie teraz miałby w tej potworności dostrzec coś
nadzwyczajnego, teraz, kiedy błyszczące oczy Valuski
zdradzały, Że przeżywa tę żałobną drogę - jak gdyby
była odświętnym, podniosłym wydarzeniem, jak gdyby
wypaczenie fałszywej perspektywy słabości i zaskoczenia
tłumaczyło, Że on, Eszter, znacznie później dostrzegając
i uświadamiając sobie własną pomyłkę, na dawnym
miejscu odnalazł miasto upiorów. Od chwili gdy wyszli
z domu, wszystkie siły skoncentrował na skrupulatnym
obejrzeniu i nazwaniu sytuacji, nie słyszał, co mówi ten
drugi, a nawet jego obecność odczuwał jedynie dlatego,
Że trzymał go pod rękę, teraz jednak, nagle, o wiele póź
niej zrozumiał, Że całą uwagę skupił na jednej osobie, na
Valusce, jego wielkim, ciężkim płaszczu, jaki mają listo
nosze, czapce i wesoło kołyszącej się menażce. Dotych
czas niesłusznie sądził, Że ma do czynienia z nieuleczal
nie chorym, ale funkcjonującym społeczeństwem, i nie
przyszło mu nawet do głowy, Że surowy, powtarzający
się każdego ranka i każdego wieczora porządek „aniel
skiej obecności", podobnie jak jej zaplanowana i nie
zmienna codzienność, jest dziełem Valuski, ani że coś
może zagrozić szczególnej, choć naturalnej regularności
odwiedzin młodego przyjaciela, i po raz pierwszy od
dnia, w którym się poznali, tego nie bez powodu szcze-
172
gólnego dnia, po wyjściu z kawiarni Otthon, na myśl
o nieświadomej odwadze przyjaciela ogarnęła Esztera
głęboka obawa. Ujrzeć miejsce zamieszkane przez czło
wieka w jego skończonej, ostatecznej formie, zrozumieć
je i sobie wyobrazić, podczas gdy właściwie nie wie, gdzie
jest ani co mu zagraża, ta naiwna, zapatrzona w swój
gwiezdny świat istota („Niczym zapamiętały w locie, de
likatny, rzadki motyl w płonącym lesie") krążyła dniem
i nocą po tym śmiertelnie niebezpiecznym śmietnisku,
zrozumieć to oznaczało dla Esztera uświadomić sobie,
Że to nie on potrzebuje pomocy drugiego człowieka,
lecz jego wierny towarzysz, i postanowił w jednej chwili,
że jeśli uda im się dotrzeć do domu, nigdy więcej nie
pozwoli Valusce się oddalić. Przez całe lata żył w prze
świadczeniu, Że choć w myślach odrzucił świat, któremu
brakowało racjonalności i dobrego smaku, świat ten
może być oceniany w kategoriach racjonalności i dobre
go smaku, teraz jednak, kiedy z ulicy Hetvezer wszedł
w martwą ciszę ulicy Varoshaz, pojął, że jasnym rozu
mowaniem, upartym trwaniem przy tak zwanej „ocenie
opartej na zdrowym rozsądku" niczego tu nie wskóra,
bo choć dotychczas miasto będące dla niego światem
nie utraciło swojej zbrodniczej prawdziwości, teraz ta
straszliwa, surowa prawdziwość znikła z niego na za
wsze. A Eszter, mimo prób, musiał pogodzić się z tym,
Że nie uda mu się niczego osiągnąć swoimi zwykłymi,
błyskotliwymi sposobami, zdania bowiem, które budo
wał, i w ogóle wyższość rozumu i pycha całkowicie stra
ciły tu sens, słowa zgasły, niczym światło w rozładowa
nej latarce, a przedmioty, do których się to znaczenie
1 73
odnosiło, wraz z ciężarem pięćdziesięciu lat rozpłynęły
się w nicości, by dać miejsce nierzeczywistej dekoracji
tego Grand Guignol, w którym każde rozsądne słowo
i każda rozsądna myśl są żenująco nieważne. Z takim
światem, w którym znikło „jak" i „jak gdyby" z począt
ku wypowiedzi, z pustym imperium, które szykuje się,
by zmieść z powierzchni ziemi błąkających się po niej,
nie z powodu niezrozumienia czy sprzeciwu, ale dlate
go, że do niego nie pasują, no, z taką „rzeczywistością",
pomyślał Eszter z obrzydzeniem i pogardą, o n n i e
m a n i c w s p ó 1 n e g o - choć w tym momencie
trudno byłoby mu zaprzeczyć, Że błądzić w tym labiryn
cie i wygłaszać podobnie nadęte prawdy to nic innego
jak żałosny wybryk. A jednak to robił, by potem, w miej
scu kolejnego odpoczynku, przy budce z gazetami na
ulicy Varoshaz jego przyjaciel, źle go zrozumiawszy,
w odpowiedzi na jego wzburzony głos odrzekł, 'aby go
uspokoić, że zna przyczynę „dziwnie wyludnionych
ulic", i zaczął coś gorączkowo tłumaczyć, od tej chwili
Eszter myślał tylko o tym, Że kiedy wszystko się skoń
czy, a oni się stąd wydostaną, najlepiej będzie, jak zaba
rykadują się w domu przy alei Wenckheima. Już go nie
interesowało, co się tu dzieje, ani co poza śmieciami
może jeszcze się przytrafić, nic go nie interesowało, nie
interesowało go nawet, by, „nim cały ten teatr się skoń
czy'', wyprowadzić na bezpieczniejszy grunt tego, który
znalazł się tu przez przypadek; ukryć, schować w domu
niczym „spokojną melodię w hałasie", żeby nikt nie
mógł go znaleźć, kołatała w nim myśl, ukryć, niczym
ostatnią pamiątkę po tym, Że kiedyś, dawno temu,
174
naprawdę istniała przynajmniej jedna, zbłąkana, „wzru
szająca, samotna, poetycka dusza". Jednym uchem słu
chał Valuski opowiadającego z zachwytem, co przy
darzyło mu się w południe "'" mianowicie historii
o wielorybie na placu Kossutha, co przyciągnął nie tyl
ko mieszkańców, ale także, jak twierdził może z lekką,
choć wybaczalną przesadą naoczny świadek, „setki
mieszkańców z okolic miasteczka" - lecz naprawdę sku
piony był na jednym, ile czasu potrzeba, by „w razie
grożącego niebezpieczeństwa" przekształcić budynek na
rogu bulwaru w twierdzę. „Tam są wszyscy!" - oświad
czył Valuska, gdy szli bulwarem w stronę narożnej sie
dziby Wodociągów, ostatnimi czasy śmieszących swoją
nazwą, i zaczął gorączkowo się rozwodzić, jak wielkim
przeżyciem będzie obejrzenie razem tego niesamowite
go olbrzyma, Że to będzie ukoronowanie ich spaceru,
jednak opowieść o rozebranym do podkoszulka cyrkow
cu z. nosem boksera, wielogodzinnym oczekiwaniu tłu
mu zgromadzonego na Rynku, zdumiewających roz
miarach wieloryba i jego więcej niż bajkowym wyglądzie
nie tylko otrzeźwiła Esztera, ale okazała się oliwą dola
ną do ognia, gdyż to, co widział, wzbudziło w nim po
dejrzenie, Że ten upiorny potwór już przez sam fakt
swego istnienia zwieńczy (w niedalekiej przyszłości!) nie
ich rozpaczliwy spacer, ale „przygotowanie na coś całko
wicie nieprzewidywalnego". Jeżeli w ogóle, dodał zmę
czony, ten potwór tam jest, a zgromadzona publiczność
i cyrkowiec o nosie boksera istnieją nie tylko w wyobraź
ni jego zrozpaczonego towarzysza, zapełniając jej niewy
tłumaczalną pustkę, i wspaniała produkcja to nie tylko
175
plakaty rozlepione na ścianie zakładu kuśnierskiego, na
których ktoś tuszem, czy raczej palcem umoczonym
w atramencie namazał WIECZOREM KARNAWAŁ,
kiedy bowiem rozglądał się wokół, wszystko mówiło
mu, że w tej pustce Żywymi istotami są, poza wałęsający
mi się kotami, tylko oni dwaj - o ile, zauważył z goryczą
Eszter dla określenia ich żałosnego stanu można się
uciec do tak mało precyzyjnych uproszczeń. Nie mógł
bowiem zaprzeczyć, Że obydwaj stanowili w tym mo
mencie dziwaczny widok, powoli ciągnąc się wzajem
w stronę narożnego budynku Wodociągów, gdy walczy
li o każdy metr pokonywany na skrzypiącym mrozie,
w istocie rzeczy do złudzenia przypominali dwie istoty
nie z tego świata, kroczące po omacku, a nie zacnego
mężczyznę w towarzystwie oddanego pomocnika, któ
rzy idą, by zachęcić mieszkańców do udziału w akcji
porządków w mieście. Musieli zgrać swoje ruchy, qopa
sować dwie różne prędkości, a raczej dwa rodzaje bez
władności, o ile bowiem każdy ruch Esztera po tej za
gadkowo lśniącej ziemi mógł być jego ostatnim ruchem,
a jego chód był powolnym zatrzymywaniem się, to Va
luska, choć miał nieodpartą potrzebę zwiększenia tem
pa, musiał się opanować, by - wiedząc, jak bardzo Eszter
jest od niego zależny - nie dać mu odczuć, Że jest dla
niego wielkim ciężarem, silniejsze jedynie siłą własnego
entuzjazmu, wsparte na jego lewym ramieniu, tracące
równowagę ciało. Nie bez słuszności można by też
stwierdzić, Że „Valuska ciągnie Esztera", a „Eszter po
wstrzymuje Valuskę", ale niepodobna było oddzielić od
siebie ich kroków, gdyż różny charakter ich chodu, ina-
1 76
czej rozłożony rytm bądź jego brak scalał w jednolity
ruch ich nierówne, niepewne, żałosne posuwanie się do
przodu, wczepieni w siebie, skazani jeden na drugiego,
przestawali być oddzielnym Eszterem i Valuską, a ich
dwie oddzielne osoby stapiały się w dziwaczną postać.
Osobliwie złączeni, z trudem posuwali się naprzód, jak
Eszter złośliwie spuentował: „niczym duchy z zaświa
tów pozbawione sił w diabolicznym śnie'', dwa cienie,
zbłąkany demon, wsparty na lasce oraz na ręce tego dru
giego, który wesoło wymachiwał prawą ręką z menażką;
gdy szli przez zielony skwer przed Wodą, a potem
wzdłuż opustoszałego budynku Robotniczej Kasy Zapo
mogowej, wyglądali jak upiory, toteż trzej osobnicy,
którzy właśnie wyszli z Kasyna Obywatelskiego znajdu
jącego się obok Fabryki Pończoch i w których wcale nie
było więcej Życia, do chwili, gdy ich rozpoznali, stali jak
rażeni piorunem, Że pod postacią przeraźliwie powoli
zbliżającego się upiora spadnie na nich niezasłużony
wyrok. „Trzech śmiałków!'', odezwał się Eszter (przez
wzgląd na swego towarzysza nie kończąc zdania: „Czy
tu poza nimi jeszcze ktoś został...") do Valuski, który
ciągle jeszcze opowiadał o wielorybie, i wskazując na
szarą jak popiół grupę, wyjaśnił mu, co należy zrobić
w sprawie ruchu zainicjowanego przez Eszterową, po
krótkim odpoczynku przeszedł przez ulicę, z zamiarem,
by z godnością pokonać mętne fale ulgi i wyrażanego
mu szacunku i ale czynił to z taką samą niechęcią,
z jaką rozpoznał w nich Żywych ludzi, chciał bowiem,
właściwie dobierając słowa, wyjaśnić im, w czym rzecz.
„Musicie coś zrobić!'', zawołał znudzony powitaniami,
1 77
a kiedy uwolnił dłoń z ich rąk, jeden z nich, niedosły
szący pan Madai - który wcale się nie wstydził, jak często
powtarzał („z punktu widzenia wymiany zdań"), że miał
zwyczaj bezlitośnie wrzeszczeć do ucha słuchacza - on,
jak się okazało, miał nieco odrębne zdanie w delikatnej
kwestii pytania „co?", podczas gdy dwaj pozostali zga
dzali się z Eszterem bez reszty. Bez słowa komentarza
pominęli wstęp, w którym wyjaśniał, o co mianowicie
chodzi, uznali Esztera za pana sytuacji, pan Nadaban,
krępy rzeźnik, który swoje szacowne miejsce wśród naj
ważniejszych obywateli miasteczka zawdzięczał „cichym
poematom'', oświadczył, że jeśli idzie o niego, pragnął
by zwrócić uwagę tu obecnych na pożądaną teraz soli
darność, tymczasem pan Volent, inżynier z fabryki
Bakancs, żarliwy ekspert od wszelkich technicznych
problemów, pokręcił głową, mówiąc, Że powinni kiero
wać się zdrowym rozsądkiem - w przeciwieństwie do
pana Madaiego, który uciszając pozostałych, znowu po
chylił się do ucha Esztera i ryknął na cały głos: „Za
wszelką cenę należy być czujnym, to jest, panowie, nasze
zadanie!" Żaden z nich nie wątpił, Że to, co teraz okre
ślają mianem „czujności", „rozsądku" i „solidarności",
jest jedynie obiecującym wstępem do pełnego odpowie
dzialności myślenia, i Że ledwie mogą się doczekać, by
wreszcie wyłożyć swoje niepodważalne argumenty,
a Eszter, choć poczuł wielką ulgę, Że przed wejściem do
Kasyna Obywatelskiego koło Fabryki Pończoch spotkał
przynajmniej tych trzech „Żywcem wziętych idiotów",
z łatwością przewidział, czego może się spodziewać, wyj
dą bowiem na jaw skrajne różnice w poglądach wyzna-
178
wanych przez tych bohaterów z drżącymi nogami, i by
jak najszybciej oddać głos Valusce schowanemu za kół
kiem trzech jegomości, wyprzedziwszy kolejny potok
słów, zaryzykował pytanie, na jakiej podstawie sądzą
(„Bo z waszych pełnych goryczy słów mogę się tego do
myślać„." - dodał), Że rzeczywiście nadchodzi koniec.
Trzy spojrzenia skrzyżowały się ze sobą, pytanie Esztera
najwyraźniej ich zaskoczyło, gdyż żaden nie przypusz
czał, Że Gyorgy Eszter, który - jak pamiętali - „dzięki
swoim nadzwyczajnym zdolnościom upiększał dziedzi
ną sztuki nudną codzienność", człowiek przez wszyst
kich otoczony wielkim szacunkiem albo, jak Nadaban
napisał w swoim poemacie, „alfa i omega naszej szarej
rzeczywistości", właśnie on, jak widać, o niczym nie wie
- wystarczyła jednak tylko chwila, by znając naturę Esz
tera, człowieka uciekającego od zgiełku świata i jak każ
da istota bogata duchem zawsze roztargnionego, z ła
twością się domyślili, czym tłumaczy się taki brak
informacji, nie bez dumy zauważyli też, Że, jak widać,
znowu właśnie oni trzej stali się szczęśliwymi wybrańca
mi losu, którzy ten żywy pomnik obdarzą wiedzą o zło
wieszczych przemianach, jakie stały się udziałem ich
miasta. Zaopatrzenie w towary stało się całkowicie nie
regularne, szkoły i urzędy przestały funkcjonować - mó
wili, przerywając sobie nawzajem - a kłopoty z ogrzewa
niem mieszkań, z powodu braku węgla, przybrały
przerażające rozmiary. Nie ma lekarstw, skarżyli się stra
pieni, nie jeżdżą autobusy i samochody, a dziś rano, co
ostatecznie przypieczętowało ich los, przestały działać
telefony. W dodatku, odezwał się z goryczą w głosie pan
1 79
Volent, i na domiar złego, wykrzyknął pan Nadabin,
i jak gdyby tego wszystkiego było mało, wrzeszczał pan
Madai, przyjeżdża ten cyrk, by pozbawić nas resztek na
dziei, Że wszystko wróci do normy, a w mieście zapanu
je porządek, cyrk z jakimś okropnym, wielkim wielory
bem, którego lekkomyślnie tu wpuściliśmy i z którym
teraz już nie możemy nic zrobić, bo ubiegłej nocy, ści
szył głos pan N adabin, ta dziwaczna i nadzwyczaj po
dejrzana, przytaknął pan Madai, złowieszcza kompania,
zmarszczył brwi pan Volent, niestety przyjechała na
plac Kossutha. Nie zwracając uwagi na Valuskę, który
patrzył na nich zmieszany i smutny, zwrócili się do Esz
tera, iż bez wątpienia chodzi tu o jakiś nikczemny, prze
stępczy spisek, choć trudno powiedzieć, co to wszystko
znaczy i jakie naprawdę są fakty. „Tam jest co najmniej
pięćset osób!" - stwierdzili i zaraz zaczęli opowiadać, Że
trupa jest właściwie tylko dwuosobowa, a o atrakcji mó
wili, Że to coś najbardziej przerażającego, co kiedykol
wiek widzieli, i Że to jedynie pretekst dla jakiejś bliżej
nieokreślonej hołoty, by z nadejściem nocy rzucić się na
spokojnych mieszkańców miasteczka; powiedzieli, Że
wieloryb jest sprawcą tego wszystkiego, aż wreszcie ktoś
wspomniał o jakichś „ciemnych typach", którzy „już łu
pią miasto", wszyscy stali na placu w bezruchu, Eszter
wreszcie stracił cierpliwość i podniósł rękę, dając znak,
że chce coś powiedzieć. Ludzie się boją, wtrącił szybko
pan Volent, ale przecież nie możemy czekać bezczynnie,
złapał go za słowo pan Nadaban, aż zaskoczy nas kata
strofa. Tu są dzieci, do oczu napłynęły panu Nadabino
wi łzy, płaczące matki, załamał się bas pana Madaiego,
1 80
a to, co nam wszystkim najdroższe, ciepło domowego
ogniska, spuentował wzruszony do głębi pan Volent,
jest wystawione na niebezpieczeństwo. Wprawdzie moż
na było sobie wyobrazić, do czego; gdyby coś temu nie
przeszkodziło, byłby zdolny ten spiskujący przeciw mia
stu żałobny chór, ale tego już się nie dowiedzieli, bo gdy
wszyscy zamilkli, Eszter, w ułamku sekundy, zabrał głos
i mając na względzie ich zszargane nerwy oraz dla uła
twienia dostosowując swe słowa do nastroju ich trojga,
oświadczył, Że owszem, istnieje rozwiązanie; że zdeter
minowany człowiek nigdy nie traci nadziei, a wszystko
może jeszcze zmienić się na lepsze. Krótko i bez zbęd
nych komentarzy przedstawił im zasady akcji CZVSTE
PODWÓ RKO, PORZĄDNY DOM, która, tu na chwilę
powiódł wzrokiem ponad ich głowami, w jego opinii
mówi sama za siebie, po czym, prosząc Valuskę, by za
poznał szanownych panów ze szczegółami, polecił się
im jako „główny nadzorca odśmiecania" i „powszechny
strażnik śmieci", wyraziwszy przy tym przekonanie, Że
nie żywi najmniejszych wątpliwości co do sukcesu, jaki
oni trzej odnoszą w organizacji tej akcji. Z trudem do
czekał, aż Valuska skończy i, przekazując listę, możliwie
najdokładniej objaśnił, co mają robić; kiedy wreszcie
Valuska zamilkł, pomachał mu dłonią na pożegnanie
i obrócił się na pięcie, pozostawiając wszystkich, by już
bez niego zastanowili się nad tym, co usłyszeli. Był pe
wien, Że celny pomysł Eszterowej trafił na dobry grunt,
a jemu nie pozostało już nic więcej niż wymazać z pa
mięci te długie piętnaście minut i wyjść tak szybko,
Że trzej mężczyźni, zaskoczeni jego błyskawicznym
181
zniknięciem, natychmiast oprzytomnieli i wybuchli
zgodnie: „Tak, wznieść się! Wspaniała myśl! Solidar
ność!... Rozsądek!... Czujność - to jest najważniejsze!",
ale on tego nie usłyszał i czerpiąc siły z niewielkiej po
ciechy, Że nadludzkim wysiłkiem udało mu się wyzwolić
od nadmiernego ciężaru, wrócił do niejasnego jeszcze
planu i starał się z największą dokładnością przemyśleć,
co powinien teraz zrobić. Wiedział, Że do żony musi na
czas dotrzeć wiadomość o „udanym przeprowadzeniu
akcji" („A przecież już za kilka minut czwarta"), w prze
ciwnym razie spełni swe groźby; położył więc kres wysił
kom Valuski oszołomionego stekiem bzdur, które usły
szał, i za wszelką cenę chciał udowodnić, Że obawy przed
cyrkiem są całkowicie bezpodstawne - oświadczył więc,
Że „w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku" teraz
pójdzie do domu, przedtem jednak - tu spojrzał tajem
niczo na Valuskę i nie zdradzając mu, co planuje, gorą
co poprosił, by kiedy tylko wykona na ulicy Honved
powierzone mu zadanie, natychmiast do niego przy
szedł. Valuska oczywiście protestował, Że nie puści go
samego w taki mróz, nie mówiąc już o tym, co „stanie
się z wielorybem". Eszter musiał więc zdradzić kilka
szczegółów swojego zamysłu, tak aby nie wyjawiając do
końca przedsięwziętej taktyki, uspokoić Valuskę, Że nie
ma powodu do obaw. „Spójrz, mój przyjacielu - rzekł
- nie twierdzę, Że kocham mróz niepodzielnie panujący
nad nami, ani też, Że moje życie w tym miejscu to dra
mat mojej przywykłej do tropików natury, zmuszonej
do egzystencji w krainie wiecznych śniegów, bo jak
wiem, śniegu nie ma i już nigdy nie będzie - więc dajmy
1 82
temu spokój. Ale możesz się nie obawiać, Że te kilka
metrów, które dzieli mnie od domu, mogę przejść sam,
nawet na takim zimnie. I coś jeszcze: nie żałuj - dodał
- że dziś nie było nam dane zwieńczyć naszą pamiętną
przygodę. Z przyjemnością poznałbym tego, komu ją
zawdzięczam, ale jak sam widzisz, musimy to porzucić.
Zobaczyć punkt - uśmiechnął się do Valuski - w któ
rym sam chętnie zatrzymałbym się w rozwoju, to, mój
przyjacielu, szczęśliwa i radosna chwila, ale spacer mnie
zmęczył, więc sądzę, że spotkanie z twoim wielorybem
trzeba odłożyć do jutra ... " Głos Esztera brzmiał inaczej
niż zwykle, a on sam wiedział, jak bardzo słychać, Że
usiłuje powiedzieć coś zabawnego, w jego słowach kryła
się obietnica, Valu ska, acz niechętnie, jednak przystał
na propozycję, a Eszter w drodze do domu mógł spo
kojnie rozmyślać nad ich wspólną przyszłością. By
oprzeć się niszczącej namiętności Harrerowej, owładnię
tej manią sprzątania, żeby doprowadzić dom do stanu,
w którym da się w nim zamieszkać, wystarczy zabaryka
dować bramę i zabić okna deskami, i ta miła świado
mość pozwoliła jego myślom skupić się na tym, jak bę
dzie wyglądało ich życie we dwóch. Valuskę, Eszter
stąpał ostrożnie po grząskim bagnie, umieści w pokoju
obok salonu, żeby był blisko, możliwie jak najbliżej, wy
obrażał sobie „spokój wspólnie spożywanych śniadań"
i „ciszę spokojnych wieczorów'', jak sobie siedzą w głę
bokiej zadumie, po południu parzą kawę, a na obiad,
przynajmniej dwa razy w tygodniu, jedzą coś ciepłego,
on jak zawsze polemizuje z opowieściami o gwiazdach,
snutymi przez młodego przyjaciela, i nic a nic nie
183
obchodzi ich, czy świat, tam za oknem, cały ten tonący
śmietnik w ogóle jeszcze istnieje. Eszter wiedział o tym
i nawet czuł się lekko zażenowany, Że snując plany,
dziwnie się rozczula, kiedy jednak rozejrzał się wokół
i przypomniał sobie, na jaką wystawiono go próbę,
uznał, że osłabienie organizmu na skutek przejść („Dla
takiego starego człowieka jak ja... ) wystarczająco go
"
1 85
wyróżnienie; tymczasem określenie ich drogi przez mia
sto jako „przechadzki niewolnej od smutku" zbyt mało
mówiło o tym, co naprawdę się wydarzyło, a myśl, Że
dla starego przyjaciela każdy krok jest cierpieniem, psu
ła pierwotną radość „dumnego świadka", a na jej miej
sce pojawił się przygnębiający smutek. Od chwili gdy
Eszter wstał i wreszcie opuścił zaciemniony zasłonami
pokój, Valuska sądził, Że będą mogli świętować jego po
wrót do zdrowia i odzyskaną radość życia, po kilku me
trach stwierdził jednak, że tego popołudnia, zamiast
nadziei, zyskał wiedzę, w jak ciężkim stanie jest chory,
i ta przerażająca perspektywa - że ponowne zjawienie się
wśród ludzi i wyprawa, którą podjął, aby zorganizować
akcję czystości, nie będzie pierwszym krokiem na dro
dze powrotu do świata, lecz pożegnaniem z nim, rezyg
nacją i ostatecznym odrzuceniem - po raz pierwszy,
odkąd się znali, napełniła Valuskę głębokim smutkiem.
Przeraziło go, że Eszter na świeżym powietrzu źle się
poczuł, ponieważ jednak od niepamiętnych czasów,
a zwłaszcza przez ostatnie dwa miesiące nie wychodził
z domu, było to w pewnym sensie zrozumiałe, kiedy
jednak krok po kroku wychodziło na jaw, Że zarówno
fizyczne osłabienie pana Esztera, jak nerwowe napięcie
w mieście weszły w dramatyczną fazę, okazało się, że
Valuska nie jest na to przygotowany i w dodatku uważa
to za grzeszną nieuwagę, przyprawiającą go o poczucie
winy. Miał poczucie winy i wyrzuty sumienia z powodu
głupiej lekkomyślności, Że nie dostrzegłszy, jaka napraw
dę jest sytuacja, oszukiwał się nadzieją na rychłe wyzdro
wienie Esztera, obwiniał się, Że jeśli podczas tej męczącej
186
pieszej wędrówki jego towarzyszowi coś się stanie, bę
dzie to tylko i wyłącznie jego wina, wreszcie czuł niewy
tłumaczalny wstyd, że w szacownej, wspaniałej postaci
widzi jedynie zmęczonego starego człowieka, który tyl
ko dlatego nie może zdecydować się na jedno jedyne
rozsądne rozwiązanie, by natychmiast wrócić do domu,
Że złożył Eszterowej jakąś tam obietnicę. Musieli więc
iść, pan Eszter, nawet nie kryjąc, że zdany jest na Va
luskę, bez słowa wziął go pod ramię, dając tym znak, że
jest tego w pełni świadom, Valuska zaś uznał, Że skoro
już tak się stało, nie może zrobić nic więcej niż spróbo
wać odwrócić uwagę przyjaciela opowiadaniem o tym,
o czym gdzieś koło drugiej z taką radością mu oznajmił.
Mówił o wschodzie słońca, o księżycu, którego każdy
szczegół i zakątek zbudził się do Życia w świetle dzisiej
szego świtu, mówił, mówił, ale jego wypowiadane bez
należytej uwagi słowa nie miały smaku. Valuska bowiem,
chcąc nie chcąc, patrzył na świat oczyma tego drugiego
i bezustannie podążał za wzrokiem pana Esztera, z co
raz większą też bezsilnością stwierdzał, Że gdziekolwiek
spojrzy, zamiast przejawów jego bezcennych myśli zoba
czy tylko potwierdzenia swoich ponurych przeczuć.
W pierwszej chwili wierzył jeszcze, że jego przyjaciel,
wyzwoliwszy się z domowego aresztu, naturalnym bie
giem rzeczy odzyska dobry humor i siły, a jemu uda się
sprawić, by „zamiast na szczegółach skupił się na cało
ści", kiedy jednak dotarli do Komló, dla Valuski stało
się jasne, że nie uda mu się zamaskować szczegółów -
nim dostrzeże je Eszter - pod coraz bardziej pozbawio
nymi treści zdaniami swej smutnej historii, postanowił
187
więc, Że lepiej zrobi, gdy będzie milczał, a trudy dalszej
drogi osłodzi mu cichym, lecz szczerym współczuciem.
Ale i ten zamiar spełzł na niczym, wszak gdy tylko wy
szedł z hotelu, gdzie w kolejce po obiad posłyszał strasz
ne wieści, jeszcze rozpaczliwiej zaczął wyrzucać z siebie
słowa. Ś ciśle mówiąc, nie przeraziła go potworna wieść
o „barbarzyńskiej grupie na Rynku", o której mówiono
w kuchni, że kilka minut po dwunastej ukradła czy ra
czej brutalnie zniszczyła cały zapas alkoholu w Kornló,
w to Valuska po prostu nie uwierzył i uznał za przygnę
biający przejaw „zastraszającej sarną siebie wyobraźni"
oraz „strachu i obaw szerzących się jak epidemia", nie
mniej zaskoczyło go coś, co zauważył dopiero teraz, gdy
z pełną menażką spieszył do pana Esztera: na korytarzu,
w holu i na chodniku przed hotelem leżały sterty potłu
czonego szkła. Nie wiedział, co o tym myśleć, a w odpo
wiedzi na racjonalne pytanie pana Esztera, po chwili
wahania zaczął opowiadać o wielorybie, potem - kiedy
szczęśliwie skończywszy załatwiać sprawy z panem Ma
daim, zawrócili ku dornowi, wbrew wszelkim obawom,
jakie wzbudzał wieloryb, zaczął uspokajać Esztera i nie
da się ukryć, również samego siebie, bo choć był przeko
nany, Że wystarczy jeden rozsądny gest ku niebu, a Życie
wróci na właściwe tory, nie potrafił zapomnieć posłysza
nych w kuchni zdań (szef kuchni powiedział, Że „kogo
zmierzch zastanie na ulicy, ten ryzykuje życie"). Żeby ci
„mili, porządni ludzie", z którymi przed południem
stał przez kilka godzin przed wozem cyrkowym, mieli
okazać się bandytami i wandalami, było według Valuski
zwykłym nieporozumieniem, które z powodu rozcho-
188
dzących się strasznych wieści, napawających lękiem na
wet takich ludzi jak pan Nadaban, trzeba jak najszybciej
wyjaśnić, kiedy więc myślami odprowadziwszy pana
Esztera do rogu, wrócił z ulicy Varoshaz na Rynek,
pierwsze, co zrobił, to z gęstwiny ciągle jeszcze nieru
chomo stojącego tłumu wybrał człowieka, z którym to
wszystko wyjaśni, bo poza lekkomyślnie rzuconym
stwierdzeniem szefa kuchni chodziły mu po głowie
własne myśli („ ... rozsądny gest ... jedno jedyne spokojne
ostrzeżenie!..."). Powiedział mu, co ludzie mówią, przy
pomniał, w jakim stanie jest pan Eszter, dodawszy, Że
tego słynnego uczonego wszyscy powinni poznać, wy
znał, jak bardzo się o niego martwi i Że zdaje sobie spra
wę, jaka ciąży na nim odpowiedzialność, wreszcie prze
prosił, Że może wyraża się niejasno, ale, dodał, tych kilka
minut przekonało go o przyjaznych uczuciach, jakie on
do niego żywi, więc z całą pewnością go zrozumie.
Zaczepiony mężczyzna nie odezwał się ani słowem, nie
poruszony, od stóp do głów zmierzył Valuskę wzrokiem,
wreszcie - być może widząc jego przestraszoną minę -
uśmiechnął się, poklepał po ramieniu, wyciągnął z kie
szeni butelkę palinki i Życzliwie mu podsunął. Valuska
przyglądał się bez słowa, ale zobaczywszy radość na jego
twarzy, pomyślał z ulgą, Że takiego gestu przyjaźni nie
wolno odrzucić, Że należy przypieczętować zawartą zna
jomość, chwycił w skostniałe dłonie butelkę, odkręcił
zakrętkę i by zyskać zaufanie częstującego i. przekonać
go o „wzajemnie szczerych uczuciach", nie tylko spró
bował, ale porządnie pociągnął z butelki. Odwaga miała
jednak swoją cenę, wyjątkowo mocna palinka przypra-
1 89
wiła go o gwałtowny atak kaszlu, upłynęło pół minuty,
nim powoli doszedł do siebie, by z zażenowanym
uśmieszkiem na ustach przeprosić za swoją słabość, ale
kolejne napady kaszlu dławiły w nim słowa. Było mu
wstyd, a w dodatku bał się, że w ten sposób stracił sym
patię nowego znajomego, ale tak szczerze cierpiał, Że
szukając pomocy, niechcący uchwycił się stojącego obok
mężczyzny, co rozbawiło nie tylko jego rozmówcę, ale
także innych dokoła. Kiedy złapał oddech, już trochę
uspokojony opowiedział, Że pan Eszter, choć nie chce
się przyznać, pracuje nad wielkim dziełem, więc on, Va
luska, choćby z tego powodu sądzi, Że powinni wszyscy
razem coś przedsięwziąć, by w domu przy alei Wenck
heima zapanował spokój, i zwróciwszy się do nowego
przyjaciela, wyjawił, jak wielką radość sprawiła mu ta
rozmowa, jeszcze raz z wdzięcznością podziękował za
miły gest i z żalem oznajmił, że teraz - przy najbliższej
okazji wyjaśni dlaczego („A to ciekawa historia!") - musi
już iść. Musi już iść, pożegnał się Valuska, uścisnął dłoń
mężczyzny, tamten odwzajemnił uścisk, ale kiedy Valu
ska chciał cofnąć dłoń, tamten nie puszczał (mówiąc:
„Opowiedz teraz, chętnie posłucham!"), musiał więc po
wtórzyć wymówkę. Musi iść, z uśmieszkiem zakłopota
nia usiłował wyzwolić się z nieoczekiwanie trzymającego
w kleszczach uścisku, ale ma nadzieję, że wkrótce znowu
się zobaczą, a gdyby mimo wszystko nie spotkali się na
ulicy, żeby go poszukał w Pefefferze, u pana Hagelmay
era albo - patrzył z przestrachem, niczego nie rozumie
jąc, na dłoń ściskającą jego rękę - niech zapyta kogokol
wiek, bo jego, Janosa Valuskę, tu wszyscy dobrze znają.
1 90
Nie rozumiał, czego tamten od niego chce i co ma ozna
czać ta przepychanka, i nigdy się nie dowiedział, bo
w tym samym momencie tamten puścił rękę Valuski
i, wraz z kilkusetosobowym tłumem stojącym na Ryn
ku, odwrócił się z twarzą pełną napięcia w stronę wago
nu. Valuska, korzystając ze sposobności, ciągle jeszcze
przestraszony tym osobliwym zatrzymaniem, szybko się
pożegnał i ruszył do przodu wśród stojących rzędem
ludzi - by po kilku krokach, kiedy tamten już zniknął
w tłumie, zatrzymać się na myśl, Że się pomylił, Że był
głupi i ze wstydem przyznaje: niepotrzebnie doszukiwał
się w niewinnych oznakach serdecznej przemocy czegoś
złego, a nawet nietaktownie tym podejrzeniem go ura
ził. Najbardziej go dręczyło, że opacznie zrozumiawszy
ów pełen dobroci gest, w niewybaczalny sposób nie od
wzajemnił jego przyjaźni, a wstyd, Że tak głupio się za
chował, co najwyżej pomniejszał fakt, Że szybko opano
wał nagły strach, jakim go przepełnił ten uścisk dłoni.
Nie wiedział, co w niego wstąpiło, Że za zrozumienie
i cierpliwość odpłacił niczym nieuzasadnionym bra
kiem zaufania, a przecież jest mu winien wdzięczność
- ponieważ jednak z powodu informacji, z którymi spie
szył do Eszterowej, nie miał czasu szukać go w stojącym
tłumie, zbliżywszy się powoli do miejsca, w którym zro
zumiał powody powszechnego zainteresowania, ruszył
dalej ze stanowczym postanowieniem, Że kiedy tylko
znowu się spotkają, natychmiast naprawi swój błąd.
Wtedy na dworze już całkiem się ściemniło, wzdłuż uli
cy paliły się latarnie, z tylnego wejścia do cyrkowego
wagonu sączyło się słabe światło, a ponieważ Dyrektor
191
stał z przodu, z drugiej strony wagonu widoczny był
jedynie zarys jego sylwetki. „To on", Valuska aż przysta
nął, nie ulegało wątpliwości, Że to był on, nawet w tych
ciemnościach zdradzała go masywna sylwetka i nadzwy
czajne wymiary, głośne w całym mieście, pod każdym
względem odpowiadające w istocie rozpowszechnianym
plotkom. By lepiej mu się przyjrzeć, Valuska, za
pomniawszy na chwilę o niecierpiącym zwłoki zadani-u
i o wszystkim, co przed chwilą się wydarzyło, przedarł
się przez tłum wyjątkowo niespokojny od chwili poja
wienia się Dyrektora, a kiedy już stanął całkiem blisko,
z ciekawości, by nie uronić ani jednego słowa, wspiął się
na palce i wstrzymał oddech. Dyrektor dzierżył w ręku
cygaro, miał na sobie sięgające kostek futro z kołnie
rzem, a jego potężny brzuch, ubiór, niespotykanie sze
rokie rondo kapelusza i ogromny podbródek, opadający
na finezyjnie zawiązany jedwabny szal, natychmiast
wzbudziły szacunek Valuski. Wydawało się oczywiste, Że
ten osobliwy mężczyzna zawdzięcza posłuch i szacunek,
jakim darzono go na placu nie tylko swej tuszy, lecz
także temu, że nawet na chwilę nikt nie zapominał, co
też jest jego własnością. Nieziemskość atrakcji, z jaką tu
przyjechał, przydawała jego osobie nadzwyczajnej wagi,
a Valuska patrzył na niego niczym na wyjątkową postać,
która ze spokojem panuje nad tym, co dla pozostałych
stanowi obiekt podziwu i strachu. Z cygarem w wypro
stowanej ręce spoglądał na wszystkich z piedestału swej
niepodzielnej władzy i dziwnym zbiegiem okoliczności
tu, na placu Kossutha, uwaga wszystkich skoncentrowa
na była na jednym, na grubym cygarze Dyrektora, wyda-
1 92
jącego się wszystkim człowiekiem, który cokolwiek by
robił, zawsze będzie żył w cieniu swego „światowej sławy
wieloryba". Wyglądał na zmęczonego, wyczerpanego,
jednak to nie codzienne kłopoty nadszarpnęły jego siły,
lecz jedna jedyna myśl - od dziesiątek lat męcząca, wy
czerpująca czujność, Że w każdej chwili może go zabić
gigantyczna tusza. Długo nic nie mówił, zapewne czeka
jąc, aż nastąpi całkowita cisza, wreszcie, kiedy umilkły
ostatnie szmery, rozejrzał się wokół i zapalił dogasające
cygaro. Grymas, który pojawił się na jego twarzy, gdy
z cygara buchnął kłąb dymu, wzrok, gdy powiódł wokół
świńskimi oczkami, wprawiły Valuskę w osłupienie,
gdyż twarz i oczy Dyrektora - choć dystans między nim
a Dyrektorem nie przekraczał trzech metrów - wydawa
ły się patrzeć z bardzo daleka. „No, proszę!" - odezwał
się takim tonem, jak gdyby to było wszystko, co ma do
powiedzenia, albo jak gdyby chciał ich z góry uprzedzić,
by nie spodziewali się dłuższego przemówienia. Głębo
kim, niskim głosem oznajmił, Że „na dziś to już koniec
przedstawienia", dodając: „do zobaczenia jutro po ot
warciu kas", i Że z „podziękowaniem za niczym nie
zasłużoną uwagę" „poleca swój zespół", a teraz już Żeg
na się ze „wspaniałą publicznością". Spuściwszy rękę,
w której trzymał cygaro, powoli, ociężale zawrócił wśród
posłusznie rozstępującego się tłumu, wszedł po deskach
do wagonu i znikł im z oczu. Powiedział do nich zale
dwie kilka słów, ale Valuska był zdania, Że to całkowicie
wystarczający dowód niezwykłości cyrku i niespotyka
nej elegancji Dyrektora („ ... żeby dyrektor Żegnał się
z publicznością z takim szacunkiem"), i z odgłosów
1 93
rozmów wyłowił, że nie tylko on jeden czuje dla Dyrek
tora wielki, choć niewolny od obaw podziw. Na począt
ku, gdy hałas na Rynku stawał się coraz większy, sądził,
Że byłoby najlepiej, gdyby Dyrektor wrócił i w prostych
słowach opowiedział o fantastycznym potworze i o ca
łym zespole, żeby sprawa nie wydawała się zebranym
coraz bardziej tajemnicza. Valuska stał w ciemnościach,
nie rozumiał, co mówią zebrani na placu ludzie, nerwo
wo poprawiał na ramieniu pasek od torby, czekając, aż
wreszcie skończą szemrać, bo tak właśnie było, między
sobą. Nagle przypomniały mu się słowa szefa kuchni
i rozmowa przed Kasynem Obywatelskim, ale ponieważ
ludzie nie przestawali okazywać niezadowolenia, prze
mknęło mu przez myśl, Że pozornie może nieuzasad
nione obawy mieszkańców miasteczka wcale nie są
pozbawione podstaw. Ale nie miał czasu czekać, aż do
biegnie końca szum niezadowolenia, albo sam zrozu
mie, gdzie jest jego przyczyna, niestety, musiał iść, nie
rozumiejąc, co się dzieje, i nie zrozumiał nawet wów
czas, gdy przedarł się przez tłum i doszedł do odchodzą
cej od placu uliczki Honved. Nic nie rozumiał... nawet
kiedy znalazł się na chodniku prowadzącym do domu
Eszterowej„. na pustej uliczce„. wszystko mieszało mu
się w głowie, przede wszystkim wydarzenia, które nastą
piły w ciągu dnia, że nie potrafił ich w sobie uporządko
wać. Kiedy myślał o spacerze z panem Eszterem, było
mu smutno, kiedy myślał o mieście i o placu, przepeł
niało go bolesne doznanie winy, Że nie zrobił tego, co
powinien, uczucia te przeplatały się z taką szybkością,
Że kiedy oddalił się od miejsca swoich codziennych raz-
1 94
myślań (zamiast własnym życiem zajmując się cudzym),
zagubił się wśród majaczących obrazów, poczuł w gło
wie pustkę, bezradność i chaos, i choć niczego nie rozu
miał, czuł coraz większą presję, by nie dopuszczać do
siebie myśli o tym, jak bardzo jest bezradny i zagubio
ny. W dodatku, kiedy wszedł przez bramę do ogrodu,
nagle poczuł paraliżujący strach, uświadomił sobie, Że
już dawno minęła czwarta, a Eszterowa - znał jej nie
przejednany charakter - nie wybaczy mu spóźnienia.
Tymczasem wybaczyła mu, z powodu obecnych w domu
gości nie była zbytnio zainteresowana informacjami Va
luski, prawie nie słuchała, co mówił, i tylko potakiwała
zniecierpliwiona, a kiedy stojący w progu Valuska zaczął
zdawać sprawę z udanych początków akcji, przerwała,
mówiąc, że „wobec zaistniałych trudnych okoliczności
ta sprawa jest chwilowo nieaktualna", i gestem zmusza
jąc do milczenia, wskazała stojący obok stołek. Dopiero
wówczas Valuska zrozumiał, Że przyszedł nie w porę, bo
akurat odbywa się zebranie jakiejś ważnej komisji, nie
bardzo rozumiał, co tu robi, i dlaczego kobieta, skoro
już go nie potrzebuje, nie odprawi go, usiadł, ścisnął
kolana i siedział jak trusia. Jeśli rzeczywiście było tak,
jak sądził, jeśli przerwał ważne posiedzenie, to cała ko
misja przedstawiała dosyć dziwny widok. Przewod
niczący rady miejskiej, jak gdyby coś go trapiło, kręcąc
głową, biegał po pokoju w tę i z powrotem, po dwóch,
może trzech okrążeniach przystanął i wołając: „Dożyć
czegoś takiego, żeby człowiek na stanowisku musiał,
Że tak się wyrażę, chyłkiem przemykać przez miasto!",
czerwony ze wzburzenia raz poluźniał, raz zaciągał
1 95
krawat w skośne pasy. O kapitanie milicji wiadomo było
tylko tyle, że czerwony na twarzy, ze zmoczoną chu
steczką na czole, w służbowym płaszczu, z oczyma wle
pionymi w sufit leżał nieruchomo na łóżku, skąd roz
chodził się silny odór wina. Naj dziwaczniej jednak
zachowywała się sama Eszterowa, nie odzywała się, wy
raźnie nad czymś głęboko rozmyślała (raz po raz zagry
zając wargi), co chwilę spoglądała na zegarek i z wiele
mówiącą miną odwracała się w stronę drzwi wejścio
wych. Valuska przestraszony siedział na swoim miejscu
i choć z powodu obietnicy danej panu Eszterowi powi
nien był już iść, najdrobniejszym ruchem nie śmiał
przeszkodzić toczącym się w napięciu obradom. Przez
długi czas nie działo się nic, przewodniczący rady miej
skiej zrobił wokół pokoju co najmniej dwieście metrów,
kiedy Eszterowa podniosła się z krzesła i odchrząknąw
szy, oświadczyła, że „już dłużej nie czekamy" i że ma coś
ważnego do powiedzenia. „Jego - wskazała na Valuskę
- trzeba tam posłać, żebyśmy, nim dotrze tu Harrer,
wiedzieli, co się dzieje!" „To niepokojąca sytuacja!"
„Niepokojąca, moi państwo!" - zatrzymał się z gorzkim
wyrazem twarzy przewodniczący i pokręcił głową,
mówiąc, iż wątpi, aby „ten skądinąd dzielny młody
człowiek nadawał się do tego trudnego zadania". Ona
jednak („J a jednak!.„") nie wątpi, odparła Eszterowa
i z uśmieszkiem wyższości, nieznoszącym sprzeciwu su
rowym tonem zwróciła się do Valuski i wyjaśniła, że
prosi go jedynie o tyle, „by w interesie ich wspólnej
sprawy" poszedł na plac Kossutha, uważnie wszystkie
mu się przyjrzał i „w prostych słowach opowiedział
1 96
o tym komitetowi kryzysowemu". „Z największą przy
jemnością!" - Valuska podniósł się ze stołka, a dzięki
wyrażeniu „wspólna sprawa" natychmiast domyślił się,
że posiedzenie dotyczy jego wielkiego przyjaciela. Wresz
cie z wahaniem, bo nie wiedział, czy dobrze robi, stanął
na baczność i odparł: „Tym bardziej mogę zaoferować
swoje usługi, Że właśnie stamtąd przyszedłem i sam jesz
cze muszę wyjaśnić kilka spraw, a zwłaszcza panujący
tam osobliwy nastrój". „Osobliwy nastrój" - kapitan
milicji usiadł na łóżku, po czym z grymasem na twarzy
opadł na poduszkę. Cichnącym głosem poprosił Eszte
rową, by jeszcze raz zmoczyła chustecŻ kę, przyniosła
papier, ołówek i zaczęła pisać protokół, bo najwyraźniej
idzie tu o sprawy, które mają związek z jego służbą,
a zatem „on musi przejąć kwestie organizacyjne". Ko
bieta spojrzała na przewodniczącego, potem znów na
Valuskę, wreszcie - kładąc zmoczoną chusteczkę na czo
le chorego - cicho przystała, Że „lepsza będzie zgoda'',
i poprosiła Valuskę, by podszedł bliżej, Eszterowa usiad
ła na łóżku z kartką i ołówkiem, „miejsce i czas'', wes
tchnął zmęczony kapitan, a kiedy kobieta odpowiedzia
ła: „już mam", mężczyznę ogarnęła wściekłość i głosem
pełnym rezygnacji, jak ktoś, kto trafił do grona laików,
zapytał, dzieląc słowa na sylaby: „Co masz?!" „Miejsce
i czas. Napisałam" - odpowiedziała Eszterowa ze złoś
cią. „J e g o pytałem - kapitan z goryczą skierował gło
wę ku Valusce - gdzie i kiedy. Gdzie i kiedy. Masz
zapisać, co on mówi, nie ja". Kobieta aż odwróciła ze
wściekłości głowę, widać było, Że z trudem nad sobą
panuje, by nie odezwać się, wreszcie wymownie spojrza-
197
ła na ciągle jeszcze krążącego po pokoju przewodniczą
cego, potem na Valuskę i skinęła, żeby „spokojnie zaczy
nał". Valuska przestępował z nogi na nogę, nie
rozumiejąc, czego właściwie od niego chcą, bał się, że
słabnący gniew chorego w końcu zwróci się przeciw nie
mu, wreszcie „w najprostszych słowach" spróbował opo
wiedzieć ze szczegółami wszystko, co widział na placu,
ale po kilku zdaniach, kiedy już miał opowiadać o swo
im nowym znajomym, poczuł, Że popełnił jakiś błąd,
i rzeczywiście, tamci przerwali mu w pół zdania, „niech
nam pan nie plecie o tym, co pan myślał, widział, sły
szał albo sobie wyobrażał - kapitan zwrócił ku Valusce
czerwone smutne oczy. - Ale niech nam pan powie, co
pan zaobserwował! Kolor oczu?... Wiek?... Wzrost? ...
Znaki szczególne?... O imię matki - skinął z ponurą
miną kapitan - już nawet nie zapytam". Valuska od
rzekł, że takich dokładnych danych, niestety nie zna,
tłumacząc się zarazem, Że właśnie w tym momencie zro
biło się ciemno, i choć obiecał, Że postara się skupić,
a nuż coś sobie przypomni, i usiłował przywołać z pa
mięci postać przyjaciela, jedyne, co zdołał zapamiętać,
to kapelusz i szary płaszcz z sukna. Na szczęście dla
wszystkich, a zwłaszcza ku wielkiej uldze Valuski, chore
go zmorzył dobrotliwy sen, który przerwał niespodzie
wanie serię coraz trudniejszych pytań, zdradzających
coraz większe niezadowolenie milicjanta, a ponieważ
urzędowa precyzja, której Valuska nie potrafiłby spro
stać, w dalszej części sprawozdania przestała stanowić
obowiązujący ton, Valuska, opowiadając o faktach, mógł
je przedstawić w świetle własnych obaw. Opisał wygląd
1 98
Dyrektora, cygaro i eleganckie futro i powtórzył pamięt
ne słowa pożegnania, opowiedział, jak Dyrektor wrócił
do wagonu i jak przyjęła to publiczność, wreszcie, prze
konany, że właśnie to jest dla komisji fakt zasługujący
na szczególną uwagę, wyznał, Że z powodu sytuacji na
placu i w całym mieście, jest całkowicie bezradny jeśli
idzie o pana Esztera. Aby ten wspaniały uczony mógł
odzyskać zdrowie i siły do pracy, potrzeba mu spokoju,
przede wszystkim spokoju, powiedział Valuska, nie zaś
coraz bardziej szerzącego się i dla niego całkowicie nie
zrozumiałego zamieszania, którego („ ... choć, wierzcie
mi, próbowałem wszystkiego, by ten spokój nastąpił!!!")
musiał doświadczyć, kiedy dziś po południu wyszedł
z domu. Każdy wie, Że w takim obdarzonym niezwykłą
wrażliwością człowieku nawet najmniejsze odstępstwo
od normy wywołuje przygnębienie, dlatego on, wyznał
Valuska Eszterowej, od kiedy zobaczył, Że ogólny niepo
kój udziela się także publiczności zgromadzonej na pla
cu, nie potrafi przestać myśleć o panu Eszterze. Wie, Że
jego rola, w porównaniu z tym, co robi komisja i sama
pani Eszterowa, jest niemal równa zeru, jednak bardzo
prosi, by przyjęli jego pomoc, i Że o cokolwiek się do
niego zwrócą, mogą być pewni, on natychmiast to wy
kona. Chciał jeszcze dodać, Że dla niego pan Eszter jest
najważniejszy, i chciał też, żeby wszyscy się dowiedzieli,
Że czuje się uspokojony, iż los miasta (a tym samym
także mistrza) jest w rękach komisji, ale już nie miał
okazji, bo kobieta surowym skinieniem dłoni kazała mu
milczeć i odezwała się w te słowa: „Bardzo słusznie, nie
trzeba tu gadać, ale działać, ma pan całkowitą rację!"
1 99
Jeszcze raz wyjaśnili mu, co ma robić w mieście, Valuska
przejęty, jak uczeń powtarzający domowe zadanie, wyli
czył najważniejsze rzeczy: „wielkość tłumu.„ nastrój ...
i podstawowe informacje dotyczące pewnego potwora",
po czym - ponieważ tego ostatniego już mu nie objaśni
li i nakazali, by był nie tylko dokładny, ale przede
wszystkim szybki - Valuska obiecał, że wróci za kilka
minut, i na palcach, żeby nie obudzić posapującego
przez sen kapitana, opuścił zebranie. Przejęty zaszczyt
ną misją, z ulgą, Że w trosce o pana Esztera jest z nim
cały „kryzysowy sztab", na palcach przeszedł przez po
dwórko - i dopiero kiedy znalazł się na ulicy i zamknął
za sobą starą bramę, opamiętał się i zaczął normalnie
iść. Nie mógł powiedzieć, Że wizyta u Eszterowej go
uspokoiła, ale przynajmniej jego strach i niepewność
zrównoważyła teraz uzdrowicielska stanowczość Eszte
rowej, i choć to, co usłyszał, nie rozwiało jego wątpliwo
ści, czuł, Że wreszcie znalazł się ktoś, komu bezwarunko
wo może zaufać. Inaczej niż poprzednio, kiedy on,
nieobeznany ze światem, musiał sam wszystko rozumieć
i sam o wszystkim decydować, teraz miał tylko wypełnić
powierzone mu zadanie, a to, jak sądził, wcale nie bę
dzie trudne. Powtórzył z dziesięć razy w myślach, co
trzeba sprawdzić, a od ciężaru wyjaśnienia sprawy „po
twora" uwolnił się po przejściu kilku metrów, kiedy
uświadomił sobie, Że pewnie mieli na myśli wieloryba,
któremu będzie musiał ponownie się przyjrzeć; a przy
pomniawszy sobie chłodne spojrzenie kobiety, wyzwolił
się także od niepokojącego pytania: „Co mam robić?",
tak więc kiedy w biegu krzyknął: „Zaraz wszystko będzie
200
w porządku, ale lepiej zrobiłbyś, młody człowieku, gdy
byś się tu nie wałęsał!", tylko się uśmiechnął i zniknął
w tłumie, choć miał wielką chęć powiedzieć, Że „ ... nie,
myli się pan, panie Harrer, właśnie tutaj jest moje miej
sce!..." Na placu płonęły niezliczone ogniska, wokół
strzelających w górę na metr płomieni w kilkunastooso
bowych grupkach grzali się marznący od świtu ludzie,
a Że w tym świetle łatwiej było się poruszać i rozeznać
w sytuacji, Valuska w ciągu kilku minut wszystko do
kładnie obejrzał. Nie był przez nikogo niepokojony,
jednak nie ułatwiało mu to „poczynienia dokładnych
spostrzeżeń'', nie potrafił bowiem znaleźć odpowiedzi
na pytania o wielkość tłumu (co ma zaobserwować, sko
ro nic się nie zmieniło?), a lustrując wyglądających spo
kojnie ludzi, którzy zacierali ręce nad ogniskami, zasta
nawiał się nad sensem węszącego niebezpieczeństwo
pytania o „nastrój". „Nikt stąd nie rusza, nastrój jest
dobry", układał w głowie słowa raportu, ale czuł, jak
coraz bardziej pobrzmiewa w nich fałsz, a powierzona
misja coraz bardziej go uwiera. Ś ledzić ich potajemnie,
jak gdyby byli wrogami, chodzić wśród nich niczym
wśród złoczyńców i złodziei, w najbardziej niewinnych
gestach dopatrywać się czegoś złego, nie, Valuska pręd
ko zrozumiał, Że do czegoś takiego nie jest zdolny.
I podobnie jak wcześniej wyzwoliła go ze strachu trzeź
wiąca siła kobiety, tak w kilka minut później widok lu
dzi skupionych wokół przyjaznego ciepła ognisk, nagłe
poczucie domowego ciepła wybawiło Valuskę od wy
baczalnej, choć wstydliwej pomyłki, od fałszywej oceny
Nadabana, jego towarzyszy i samej Eszterowej, od
201
chorobliwego przymusu, by przyczyn „wewnętrznego
niepokoju powo9owanego żądzą wyjaśnienia wszystkie
go" szukać w cyrku i jego wytrwałej publiczności.
W tym bez wątpienia tajemniczym cyrku i jego tajemni
czo wytrwałej publiczności, przyznał w duchu Valuska,
skoro ta zagadka, doznał nagłego olśnienia, być może
ma zupełnie proste i zaskakująco oczywiste wyjaśnienie.
Poszedł ogrzać się przy ogniu, ale milczenie ludzi, któ
rzy z opuszczonymi głowami wpatrywali się w ogień, co
chwilę odwracając głowy w stronę wozu cyrkowego, go
nie zmyliło, Valuska coraz wyraźniej widział, że ta
tajemnica to nic innego niż wieloryb, i to wszystko, co
przeżył przed południem, gdy po raz pierwszy go zo
baczył; czy to takie dziwne, rozejrzał się z uśmiechem
i w poczuciu ulgi najchętniej by ich wszystkich objął, Że
wszyscy wraz z nim wpatrują się z niewolniczym podzi
wem w tego niesamowitego stwora? Czy to cud, iż
w głębi duszy wierzą, Że dzięki bliskości tej nadzwyczaj
nej istoty czeka ich coś nadzwyczajnego? Nie chciał jed
nak dzielić się z nimi radością, Że „przejrzał na oczy",
i puściwszy oko do stojących kołem ludzi, stwierdził,
że jest oczarowany „bezkresnym bogactwem stworze
nia", jest oczarowany, powiedział, a posłaniec, taki jak
ten, przypomina tylko o „utraconej w naszym mniema
niu Całości" - i nie czekając na odpowiedź, skinął na
pożegnanie głową i odszedł. Już chciał pędzić z wiado
mościami, ale zgodnie z powierzoną mu misją miał jesz
cze sprawdzić wieloryba („Potwora!..." - uśmiechnął się
na myśl o takim określeniu), aby jego raport, kiedy sam
stanie przed komisją, był bez zarzutu, postanowił, że
202
jeśli to tylko możliwe, rzuci jeszcze okiem na „posłańca
Całości" i dopiero wówczas pożegna się z towarzyszami
tego niepomyślnie rozpoczętego, lecz szczęśliwie zakoń
czonego wieczoru. Wagon był otwarty, jeszcze nie za
brano drewnianej kładki, więc nie potrafił sobie odmó
wić, by zamiast tylko „rzucić okiem", wejść choćby na
chwilę do cudownego olbrzyma. Wieloryb, kiedy stanął
naprzeciw niego, w przenikliwszym niż na zewnątrz
chłodzie blaszanych ścian wydawał się jeszcze większy
i jeszcze bardziej przerażający, ale Valuska już się go nie
bał, patrzył ze wzruszeniem i szacunkiem, tak jednak,
jak gdyby z powodu wydarzeń, jakie miały miejsce od
chwili ich pierwszego spotkania, nawiązała się pomię
dzy nimi nić tajemniczej, bliskiej przyjaźni, tak że przy
wyjściu chciał mu żartobliwie pogrozić: „Patrz, ile ro
bisz ludziom kłopotu, a przecież od dawna nie możesz
nikomu wyrządzić krzywdy... "), kiedy z głębi wagonu
nagle doszły jego uszu rwące się, ledwie słyszalne głosy.
Wydawało mu się, Że szybko pozna, do kogo należą, i co
do tego, jak się szybko okazało, nie mylił się, kiedy więc
podszedł do drzwi w tylnej ścianie wagonu, które jak
stwierdził w południe, prowadziły do pomieszczenia
służącego cyrkowcom za mieszkanie, przysunąwszy
ucho do blaszanej ściany, zrozumiał treść zdań („ ... po
to go zatrudniłem, żeby się pokazywał, a nie żeby mi
opowiadał jakieś głupoty. Nie puszczę go. Niech pan
tłumaczy!", nie miał najmniejszych wątpliwości: to był
głos Dyrektora. Ale to, co usłyszał za chwilę - powolne,
monotonne mruczenie i przeszywający uszy świergot -
w pierwszej chwili było całkowicie niezrozumiałe,
203
Valuska dopiero wtedy się domyślił, że Dyrektor nie
mówi do siebie, na przykład rozmawiając z niedźwie
dziami wewnątrz klatek i ptakami, lecz kieruje te słowa
do kogoś, a więc te dziwne pomruki i kwilenia są ludz
kim głosem, tak więc pierwszy, mruczący, mówił łama
ną węgierszczyzną: „On mówi: nikt nie jest w stanie go
powstrzymać. I on nie rozumie, co mówi pan Dyrek
tor ... " W tym momencie był pewien, że został niepożą
danym, choć panującym z coraz większym trudem nad
własną ciekawością świadkiem tej rozmowy, ciągle jed
nak nie rozumiał, czego ona dotyczy ani kim są te ner
wowo dyskutujące ze sobą osoby oraz kogo przywołuje
do porządku Dyrektor (na przykład: „Niech mu pan
powie, Że nie zamierzam znów wystawiać na próbę repu
tacji mojego zespołu. Tamten raz był ostatni".), i dopie
ro po kolejnym pomruku i odpowiadającym na nie
ćwierkaniu (że: „On mówi, Że nie uznaje nad sobą żad
nej władzy. I że pan Dyrektor chyba nie mówi tego po
ważnie".), gdy wreszcie zrozumiał wypowiadane słowa,
domyślił się, do kogo należą głosy i ile osób znajduje się
w tajemniczym pomieszczeniu. „Wbij w ten jego ptasi
móżdżek - odezwał się zniecierpliwiony Dyrektor, a Va
luska, czując zapach, niemal widział unoszący się z cy
gara dymek - że go nie wypuszczę do ludzi, a jeśli, chroń
mnie Bóg, mimo wszystko pozwolę mu się pokazać, nie
będzie mógł pisnąć słowa. A pan nie będzie już niczego
tłumaczył. Pan zostanie tutaj. To ja go tam zaniosę! Sam
go im pokażę. W przeciwnym wypadku wyrzucę go. Wy
rzucę was obu". Z tych groźnie i jednoznacznie brzmią
cych słów Valuska natychmiast odczytał, że buczenie
204
i ćwierkanie, które tak jak poprzednio powtarzały się
w tej właśnie kolejności, były dźwiękami jakiegoś jeszcze
nigdy przezeń niesłyszanego, jednak ludzkiego języka,
a więc, Że poza właścicielem niskiego, wzbudzającego
szacunek głosu w pomieszczeniu traktowanym jako sy
pialnia, jak sobie wyobrażał, ciasnym, ale wziąwszy pod
uwagę wymagania Dyrektora, z pewnością wygodnym,
przebywają jeszcze dwie osoby, i tego był pewien, Że
mężczyzna o buczącym głosie to nikt inny niż bileter
z bokserskim nosem, którego widział rano. Wskazywało
na to przezwisko Sługus, a kiedy ustalił, że podsłuchany
i szybko, w pełnym grozy sensie, wyjaśniający się słowny
pojedynek dotyczy cyrkowego zespołu, a w dwuosobo
wej trupie właśnie Sługus jest tym drugim, dla Valuski
(któremu już wtedy coś podszeptywało, Że znalazł się
w miejscu, gdzie uzyska odpowiedź na wszystkie pyta
nia, i coraz intensywniej starał się zrozumieć, o co idzie
w tej tajemniczej rozmowie), stało się nie tylko prawdo
podobne, ale jasne, Że chodzi tu o potężnego biletera
stojącego za blaszanymi drzwiami, który najspokojniej
w świecie, jakby dla zrównoważenia iskrzących emocji,
tłumaczy z tego niezrozumiałego, dziwnie brzmiącego
języka na język Dyrektora. Nie potrafił jednak odgad
nąć, kto mówi tym językiem i czyim tłumaczem jest
Sługus, słowem, kim w tym niedostępnym dla osoby
z zewnątrz pomieszczenia jest trzecia osoba, nie pomo
gła mu nawet usłyszana odpowiedź (mniej więcej tak
brzmiąca w tłumaczeniu olbrzyma o dudniącym głosie:
„On mówi: pilnuje się mnie, bo się boi, że pan Dyrektor
go upuści") ani głośna riposta właściciela zapewne
205
dymiącego ciągle cygara („Niech mu pan powie, Że nie
lubię, jak ktoś jest bezczelny!"). Nie tylko mu nie pomo
gła, ale nawet przeszkodziła, gdyż trudno było znaleźć
możliwe do przyjęcia wytłumaczenie faktu, Że ciągle
niewidocznego (dyskusja sugerowała, Że z jakiegoś po
wodu po prostu ukrywanego) członka wielorybiej ekipy
t r z e b a n i e ś ć (może: „na rękach?"), jak też powód,
dla którego osobnik zatrudniony do cyrkowych poka
zów nie może się ujawnić, podczas gdy z odpowiedzi
(mianowicie: „On mówi: Że się z tego śmiać, bo przecież
ma tu swoich zwolenników. I . oni nie zapomną, kto on
jest. Jego nie pokona zwyczajna siła, bo on mieć siłe
magnetyczna".), pełnej wyższości riposty, stawało się co
raz bardziej oczywiste, że wzbudzający powszechny sza
cunek, pozornie panujący nad wszystkim Dyrektor zna
lazł się w potrzasku, bo nagle pojawił się ktoś, czyjej
władzy musi się podporządkować. „Bezczelność! - za
wołał, przyznając się w ten sposób do własnej zależności
i bezradności, a coraz bardziej przerażony świadek przed
drzwiami aż zadrżał na myśl, Że jeśli dyskusja wreszcie
się uspokoi, to stanie się to za sprawą przerażającej siły
tego dudniącego głosu. - Jego magnetyczna siła - buczał
tamten za drzwiami - tkwi w cielesnej niedoskonałości.
Jest potworem, mówię powoli, żebyście zrozumieli, po
-two-rem, który nie posiada żadnej wiedzy, i on o tym
wie równie dobrze jak ja. A imię Książę nadałem mu
z przyczyn marketingowych! I niech mu pan przetłuma
czy, że to ja g o odkryłem! I Że spośród nas dwóch to
ja jestem tym, który ma jakieś pojęcie o świecie, w które
go imieniu teraz on łże bez najmniejszego skrępowania
206
i w dodatku podburza tę hołotę!!!" I odpowiedź: „On
mówi, Że zwolennicy jest na placu i że nie ma litości.
Dla nich on jest Książe". „No to - wrzasnął pan Dyrek
tor - wyrzucam go!!!" Choć rozmowa, której przedmiot
i bohaterowie pozostawali nieodgadnieni, dawała wy
starczająco wiele powodów do obaw, Valuska, zastygły
w miejscu pod blaszaną ścianą, teraz naprawdę się wy
straszył. Czuł, Że mocne słowa, takie jak „potwór",
„podburzać", „magnetyczna siła" czy „hołota", zepchnę
ły go w złowieszcze rejony, a wszystko, czego nie udało
mu się wyjaśnić w ciągu minionych kilku godzin czy do
czego w ostatnich miesiącach nie przywiązywał wagi,
nagle zamknięte w jednym strasznym obrazie, stanie się
wyraziste i widoczne, kładąc tym samym kres nieświado
mej pewności Valuski, Że na przykład pomiędzy potłu
czonym szkłem na podłodze w Komló, trzymającą go
w kajdanach uścisku dłonią, nerwową naradą przy ulicy
Honved a wytrwałym oczekiwaniem ludzi na placu nie
istnieje i nie mógłby istnieć żaden związek, dzięki tym
„mocnym słowom" obraz powstający z jego pogmatwa
nych doświadczeń i wrażeń, niczym krajobraz ginący
w unoszącej się mgle, nagle zaczął się klarować - możli
we, Że to wszystko ma sens i oznacza „wielkie kłopoty".
Co to miałoby być, tego jeszcze nie wiedział dokładnie,
ale nawet gdyby próbował się opierać, i tak wkrótce miał
się dowiedzieć; wszak opierał się, jak gdyby w ten spo
sób był w stanie czemuś zapobiec: bronił się, niejako
w nadziei, Że stłumi przeczucie, iż pomiędzy tłumem po
dążającym za cyrkiem a histerycznymi obawami miesz
kańców istnieje nieuchronny związek. Choć nadzieja
207
była coraz bardziej nikła, gdyż przemówienie rozwście
czonego Dyrektora nadało wreszcie sens ternu, czego
dotychczas doświadczył, od słów szefa kuchni począw
szy, po prowadzące do zwątpienia poglądy pana Nada
bana, od pamiętnego oburzenia zziębniętej publiczno
ści do ulicznego pokazu, w którym brał udział tak
zwany „potwór", a pokaz ten wskazywał, Że istnieje tu
jakiś straszliwy związek, i już choćby dlatego Valuska
musiał przyznać, że choć od wczoraj przeradzające się
powoli w strach przeczucia mieszkańców miasteczka
uważał za bezpodstawne, a czasami nawet śmieszne, to
teraz wie, Że nie oni się mylili, lecz on. Dotychczas za
wsze udawało mu się unikać presji i odpędzać myśli, Że
fakty potwierdzają posępne przepowiednie miejscowej
ludności, ale teraz, tu na ulicy Honved, wśród niepoko
ju, jaki wzbudziło odejście Dyrektora, po raz pietwszy
musiał przyznać, Że kiedy tu przyszedł, wiedziony oba
wami o pana Esztera, „jemu też udzielił się" panujący
powszechnie strach, gdyż teraz, kiedy nie umiał odejść
od drzwi ani przestać podsłuchiwać, zrozumiał: nie do
znał ulgi, która dotychczas pozwalała mu opanować
strach, a wydarzenia ostatecznie wypełniły się przeraża
jącą treścią i już nic nie zdoła rozwiać lęku przed pie
kielnym obrotem rzeczy. „On mówić - w środku nadal
ttwała słowna potyczka - dobrze. Od tej chwili on sa
modzielny. Opuszcza pan Dyrektor i nie interesuje się
Wieloryb. I mnie zabierać" „Pana?" „Ja idę - odpowie
dział apatycznie Sługus - kiedy on każe. Tylko on pie
niądze. Pan Dyrektor jest biedny. Książę mówi do pana
Dyrektora: pieniądze". „Da pan spokój z tym Księciem!
208
- wrzasnął Dyrektor na tłumacza i zrobiwszy krótką
pauzę, dodał: - Niech mu pan powie, Że nie lubię kłót
ni. Puszczę go do ludzi pod jednym warunkiem. Że ani
piśnie. Że nie powie ani słowa. Że będzie milczał jak
grób". Dyrektor, który przed chwilą wystąpił z repry
mendą, teraz mówił zmęczonym, pełnym rezygnacji
głosem. Valuska wywnioskował, Że walka jest rozstrzyg
nięta, pan Dyrektor poniósł klęskę, i Valuska wiedział
jaką, z ćwierkających głosów zrozumiał, że nieuchron
nie nastąpi to, czemu człowiek dotychczas rządzący cyr
kową trupą chciał za wszelką cenę zapobiec, i to szybkie
jak błyskawica, oślepiające olśnienie czyniło go podob
nym do kota, który nagle znalazł się na drodze w mor
derczym świetle reflektorów, nie mógł się poruszyć, spa
rciliżowany strachem patrzył na drzwi zimnego jak lód
wagonu. „On mówi - ciągnął w środku tłumacz. - Pan
Dyrektor nie da warunków. Do pana Dyrektora idą pie
niądze, a do Księcia jego zwolennicy. Wszystko ma swo
ją cenę. Nie ma dyskutować". „Jak ci jego ludzie znisz
czą miasteczka - odpowiedział Dyrektor zmęczonym
głosem - za jakiś czas nie będzie miał dokąd iść. Niech
mu pan przetłumaczy". „On powiedział - szybko usły
szał - że on nie chce nigdzie iść. Nigdy". „Pan Dyrektor
zawsze go niesie. I on mówi, Że nie rozumie, co to jest,
za jakiś czas. Już teraz nie ma nic. W przeciwieństwie do
pana Dyrektora on uważa, Że wszystko ma swój sens.
Każde z osobna. Ale nie w całości, tak się tylko wydaje
panu Dyrektorowi". „Nic mi się nie wydaje - odpo
wiedział Dyrektor po długiej chwili ciszy, ale wiem, Że
jeśli zamiast ich uspokoić, będzie pan ich podburzał,
209
zdemolują i to miasto". „Które budują i które będą bu
dować - Sługus przetłumaczył nagle jeszcze bardziej
piskliwy świergot - to, co robią, i to, co będą robić, to
rozczarowanie i kłamstwo z tego, co myślą, i z tego, co
będą myśleć, trzeba się śmiać. Zastanawiają się, bo się
boją. A ten, kto się boi, niczego nie wie. On lubi, mówi
on, jak wszystko leży w gruzach. W gruzach jest wszyst
ko, co zbudowane, wraz z rozczarowaniem i kłamstwem,
tak jak w lodzie jest tlen. A w budowaniu każda rzecz
jest do połowy, w gruzach każda rzecz jest całością. Pan
Dyrektor się boi i nie rozumie, że jego zwolennicy nie
boją się i rozumieją, co on mówi". „Niech mu pan prze
tłumaczy, co powiem! - wrzasnął Dyrektor. - Jeśli idzie
o proroctwa, jestem całkowicie przekonany, Że to tylko
niedorzeczna gadanina, i niech wciska kit hołocie,
a mnie zostawi w spokoju. I niech mu pan powie, Że nie
będę tego więcej słuchał, niech sobie radzi sam, nie od
powiadam już za was, moi panowie, od tej chwili jeste
ście wolni... Uważam jednak - dodał i znacząco od
chrząknął - lepiej pan zrobi, jak zamknie pan tego
swojego Księcia w jego norze, da mu podwójną porcję
śmietany, wyciągnie książkę i porządnie nauczy go wę
gierskiego". „Książę krzyczeć - zauważył obojętnie Słu
gus wśród ciągłego histerycznego świergotu, nie patrząc
nawet na Dyrektora. - On mówi: on zawsze jest wolny.
On stoi pomiędzy sprawami. I tylko on jeden widzi
w sprawach całok A całość leży w gruzach. Dla zwolen
ników on jest Księciem, ale w postrzeganiu on jest naj
większym Księciem. Mówi, Że tylko on widzi całość, bo
on dostrzega, że nie ma całości. I to, co Książę musi ...
210
zawsze musi sam widzieć. Jego zwolennicy będą burzyć,
bo rozumieją, co on widzi. Jego zwolennicy zrozumieją,
Że w każdej rzeczy jest rozczarowanie, ale nie wiedzą
dlaczego. A Książę wie: całości - nie ma. Pan Dyrektor
nie rozumie, bo pan Dyrektor przeszkoda, a Księcia to
nudzi i Książę wychodzi ... " Umilkł szalony ptasi świer
got, ucichło buczenie, dyrektor nic nie odpowiedział,
a nawet gdyby się odezwał, Valuska by go nie usłyszał,
bo przy ostatnich słowach Dyrektora już cofał się od
drzwi, dosłownie uciekał od nikczemnie brzmiących
słów, uciekał, aż uderzył plecami o wypchaną paszczę
wieloryba. Wszystko wokół niego poruszyło się, wagon
uciekał spod nóg, ludzie obok biegli, a pęd ustał dopie
ro, gdy Valuska zrozumiał, Że nie odnajdzie w gęstwinie
tłumu swojego nowego przyjaciela i nie będzie mógł go
ostrzec, że to, do czego ich tu werbują, to potworność,
a tego, na którego czekają, nawet jeśli dotychczas tak
postępowali, teraz już nie wolno im słuchać. Nie odnaj
dzie, gdyż przytłaczający ciężar nagłego przebudzenia
spowodował, że w ciągu kilku minut wszystko, co do
tychczas myślał o cyrku, o tym popołudniu i o całym
dniu, straciło sens, szumiało mu w głowie, bolały go
plecy, marzł, a zamiast twarzy widział tylko niewyraźne
plamy ludzkich sylwetek. Biegł pomiędzy polanami, ale
nikt poza nim nie mógł zrozumieć jego urywanych słów
. „ ... oszus two... " , „ ... zło..." , „„.ws tyd "), b"1egł 1. ch oc'
(ze „.
bardzo tego pragnął, ani im, ani sobie nie potrafił po
móc, gdyż nic nie mogło zmienić faktu, Że naiwną ła
twowierność Valuski w jednej chwili zastąpiła wiedza, Że
nie tylko się dowiedział o istnieniu Księcia, ale poznał
21 1
jego zamiary. „Jest bardzo źle!" - kołatało w nim, ale nie
był w stanie zdecydować, dokąd powinien pójść. Naj
pierw pomyślał o panu Eszterze i już ruszył w kierunku
bulwaru, ale nagle się rozmyślił, przystanął po kilku
krokach, jak gdyby nagle zrozumiał, Że winien być po
słuszny pierwotnemu zamiarowi. I tak jak przed chwilą
wszystko się zatrzymało, znowu ogarnął go pęd, migały
wokół światła ognisk, ludzie zaczęli biec, a kiedy chciał
ich wyminąć, poczuł, Że na placu zapadła cisza, nie sły
szał nic poza własnym przyśpieszonym oddechem, do
chodzącym z wnętrza jego ciała z taką siłą, jak gdyby
z bliska słyszał młyńskie koło w ruchu. Aż wreszcie zna
lazł się na ulicy Honved, za chwilę pukał do drzwi ko
biety i choć, nim wszedł, powtarzał w myślach, choć
wreszcie wypowiedział głośno niedające mu spokoju
zdanie („Jest bardzo źle, niech mnie pani posłucha, pani
Eszterowa! Pani Eszterowa! Jest bardzo źle!"), ani gospo
dyni, ani goście nie zwracali na niego uwagi, jak gdyby
nie rozumieli, o co mu chodzi. _„Ten... potwór, prawda!
To on tak pana przestraszył? - zapytała z pobłażliwym
uśmiechem, a kiedy Valuska przytaknął przestraszony,
dodała tylko: - Nic dziwnego! Nic dziwnego!" - i wes
tchnęła, a uśmiech wyższości na jej strapionej twarzy
zastąpiła powaga; zaprowadziła protestującego Valuskę
do jedynego niezajętego jeszcze stołka, stanowczo naka
zała usiąść, i aby go uspokoić, powiedziała, Że jej oddani
przyjaciele też mieli pewne obawy, ale odwiedził ich pan
Harrer i przyniósł dobre wieści! A zatem Valuska może
się uspokoić, bo (chwała Bogu!) właśnie usłyszeli, że to
siejące zamieszanie towarzystwo obiecało w ciągu godzi-
212
ny wraz z Księciem i wielorybem opuścić miasto. Valu
ska tymczasem stanowczo potrząsnął głową, podskoczył
ze stołka, powtórzył niedające mu spokoju zdanie i tak
zwięźle, jak tylko potrafił, „w możliwie najprostszych
słowach" wyjaśnił, że przypadkowo był świadkiem wiel
kiej kłótni, z której się dowiedział, Że nie ma o tym
mowy, Książę nie zamierza wyjeżdżać z miasta. To już
się zmieniło, odezwała się kobieta, usadzając z powro
tem na stołku opornego Valuskę, i żeby go przekonać,
lewą rękę położyła mu na ramieniu; rozumie, że obec
ność tego nazywanego Księciem złoczyńcy tak go wzbu
rzyła, a „jeśli się nie myli - dodała cicho z przepraszają
cym uśmiechem na ustach - sama dopiero pojęła
prawdziwą istotę problemu". Doskonale go rozumie,
podniosła głos gospodyni, tak aby wszyscy ją usłyszeli,
Valuska nie mógł się poruszyć pod ciężarem jej ramie
nia, rozumie i doskonale wie, bo sama to przeżyła, co
czuje ktoś, kto pierwszy raz zetknął się z tym udającym
cyrkowy wóz gruchotem („„.z tym trojańskim koniem,
jeśli wiecie, co mam na myśli!„."). Pół godziny temu -
w niewielkim pokoju zagrzmiał głos Eszterowej - mieli
śmy wszelkie powody sądzić, że bezczelnego podwładne
go, czy jak on sam, niczemu niewinny Dyrektor cyrku,
jak usłyszeliśmy od Harrera, go określił, tej żmii wycho
wanej na własnym łonie, nic nie powstrzyma od realiza
cji powziętego planu, mieliśmy wszelkie powody, teraz
wreszcie mamy podstawy, by uwierzyć w coś wręcz prze
ciwnego, w to mianowicie, że szef trupy poczuł się od
powiedzialny i wreszcie coś zrobi, by nas wkrótce wy
zwolić od tego szatańskiego nasienia. Dzięki panu
213
Harrerowi wiemy - ciągnęła rozgorączkowana Esztero
wa niemal wzniosłym tonem, dobierając słowa nie do
nastroju zebranych, ale do bezwzględnej wagi własnych
słów - wiemy, w czym tkwi tajemnica tej, nie zawaham
się powiedzieć, zatrważającej nas wszystkich zbieraniny
i tej ponad wszystko nadzwyczajnej kompanii, a ponie
waż teraz nie mamy już w zasadzie czego się obawiać,
gdyż nie pozostało nam nic więcej, jak zaczekać, aż na
dejdą pierwsze wieści o wyjeździe cyrku, i proponuję,
abyśmy już nie podsycali paniki tak jak pan to robi -
uśmiechnęła się do Valuski - choć to grzech wybaczal
ny, ale trzeba się wspólnie zastanowić, co powinniśmy
uczynić w przyszłości, bo z tego, co się tutaj wydarzyło
- spojrzała prosto na skulonego w rogu przewodniczą
cego - będziemy musieli wyciągnąć konsekwencje. Nie
twierdzę, że natychmiast będziemy umieli we wszystkich
kwestiach podjąć ostateczną decyzję, nie o to chodzi -
potrząsnęła głową Eszterowa - i nie byłoby to słuszne,
ale jedno już wiemy, nawet jeśli to wszystko dobrze się
skończy, naszym miastem, nad którym zawisła niejedna
klątwa („Przeklęta słabość!" - zawołał pan Harrer, stary
znajomy Eszterowej), nie można już rządzić tak jak
dawniej! Upojona podniosłym tonem własnego wystą
pienia wspaniała mówczyni, poza którą nikt nie potrafił
wznieść się na wyżyny jej słów, tryumfalnie się rozgląda
jąc, zadowolona skończyła rozpoczętą jeszcze przed
przybyciem Valuski tyradę. Przewodniczący rady miej
skiej patrzył przed siebie mętnym wzrokiem, skwapliwie
przytakiwał w swoim kącie, a jego udręczona twarz zdra
dzała, że ciągle jeszcze waha się pomiędzy upragnioną
214
ulgą a trawiącymi go obawami. Stanowisko kapitana mi
licji, choć im go nie przedstawił, było jednoznaczne,
z głową opadającą na poduszkę, z otwartymi ustami
spał na łóżku snem sprawiedliwego i właśnie to go po
wstrzymywało, by dać znak, Że bez namysłu zgadza się
z przedstawionymi argumentami. Jedyną osobą, która
aktywnie zabierając głos, mogła wyrazić entuzjastyczną
i bezwarunkową aprobatę dla „wstrząsającej analizy"
Eszterowej (gdyby oczy i serce potrafiły mówić, wyrazi
łyby o wiele więcej), był wysłannik, który przybył z do
brą wieścią, a zażenowanie na jego twarzy, upstrzonej
najrozmaitszej wielkości tłuszczakami, mówiło, że cią
gle jeszcze nie potrafił odnaleźć się w kręgu skupionej
na nim uwagi, słusznie mu należnej z powodu szczegól
n�j roli, jaką odegrał w rozwoju wydarzeń. Cichutko
siedział pod wieszakiem, w jednej ręce ściskając puszkę
po sardynkach używaną jako popielniczka, w drugiej
trzymając papierosa - i jak gdyby w obawie, że w każdej
chwili popiół może spaść na podłogę, co chwilę go strzą
sał, zaciągał się i strząsał, i znowu się zaciągał, a gdy
uznał, Że ich spojrzenia nie spotkają się ze sobą, zerkał
spode łba na Eszterową, po czym szybko odwracał wzrok
i znów strząsał popiół do puszki. Widać było, Że choć
unika jej spojrzenia, czeka na ten nieuchronny prędzej
czy później moment, kiedy ich spojrzenia się skrzyżują,
i Że wszystko by oddał za odwagę potrzebną winowajcy,
żeby móc spojrzeć w oczy sędziego wydającego wyrok:
sprawiał wrażenie człowieka przygniecionego ciężarem
wielkich przewinień, które chce koniecznie naprawić,
i jak gdyby istniało dla niego coś znacznie ważniejszego
215
od sytuacji na Rynku, coś, co on, cokolwiek mówiłaby
Eszterowa, „z góry uzna za słuszne". Nic zatem dziwne
go, Że Harrer, który dosłownie spijał słowa z ust kobie
ty, teraz, w ciszy, jaka zapadła po ostatnim wypowie
dzianym przez nią zdaniu, poczuł pustkę, i że to właśnie
on - kiedy przewodniczący swoimi czepialskimi uwaga
mi „zbrukał" nakreślony przez Eszterową, w jego mnie
maniu bezbłędny obraz, narażając na szwank nie tylko
własną wiarygodność, ale także szacunek gospodyni -
poderwał się z krzesła i bez słowa dając wyraz wzburze
niu, z zapalonym papierosem w ręku, zapomniawszy
pod wpływem chwili o dzielącej ich różnicy społecznej,
jednoznacznie zaprzeczył ruchem głowy. „A co będzie
- masując skronie, odezwał się przewodniczący i pogła
skał się po łysej czaszce, przeciągnąwszy dłonią od po
marszczonego czoła aż po kark - jeśli to szacowne towa
rzystwo powie nam nie i jednak tu zostanie?! Harrerowi
mogą sobie opowiadać, co im ślina na język przyniesie,
ale przecież to ich do niczego nie zobowiązuje. Kto wie,
z kim mamy do czynienia? Kto wie, czy się nie pospie
szyliśmy? Mnie tylko nie daje spokoju, szanowni pań
stwo, czy nie odwołaliśmy przedwcześnie naszej akcji?!
Wiadomość - odezwała się Eszterowa surowym tonem,
a ponieważ Valuska znów próbował podnieść się ze stoł
ka, niczym surowa matka uspokajająca wiercącego się
syna, jeszcze mocniej przycisnęła mu rękę do ramienia
- jednoznaczna wiadomość, którą pan Harrer słowo
w słowo przekazał w imieniu obecnych tu i ciągle jesz
cze nieuciekających przed odpowiedzialnością („ ... miej
my nadzieję... " - wtrąciła) władz miasta, niech wolno jej
216
będzie przypomnieć brzmiała: wyrazme oświadczył
panu Dyrektorowi, Że „niestety, nie są w stanie przychy
lić się" do prośby o zapewnienie występom milicyjnej
ochrony, cokolwiek wczoraj obiecywał chory już wtedy
kapitan. I sam ten fakt, podkreśliła kobieta, Że w mia
steczku jest wszystkiego czterdziestu dwóch, wprawdzie
nadzwyczaj dzielnych milicjantów, mówi, iż użycie ich
do uspokojenia rozwydrzonego tłumu byłoby krokiem
lekkomyślnym, i musi zastanawiać, „a jak wiemy od
pana Harrera, jego też zastanowił", tak więc ona, Eszte
rowa, osobiście nie wątpi, że trupa na prośbę komitetu
kryzysowego natychmiast opuści miasto, Dyrektor bo
wiem, wiedząc, Że nie pierwszy raz zdarza im się coś
podobnego, zdaje sobie sprawę, co może się w przeciw
nym przypadku wydarzyć, i niezwłocznie podporządku
je się jej decyzji. „To ja widziałem tego człowieka, nie
pan - odezwał się w obronie Eszterowej urażony Harrer
- on ma taką siłę woli, Że wystarczy, żeby pomachał im
cygarem, a będą skakać jak pchły!" Dziękuję z całego
serca, odezwała się z lodowatą miną gospodyni, Że Har
rer z takim oddaniem ją popiera, jednak bardzo go pro
si, by skoncentrował się na tym, co najważniejsze, mia
nowicie, czy opowiadając o spotkaniu z Dyrektorem, na
pewno o czymś nie zapomniał. „No cóż - odparł Harrer
cicho, lekko się przy tym pochylając, jako Że chodziło
o poufne informacje - ludzie plotą bzdury, ale ponoć
on ma trzecie oko i waży tylko dziesięć kilogramów".
„W takim razie - przemówiła po chwili zastanowienia
kobieta - mam następującą propozycję. Pan, panie Har
rer, pójdzie teraz na plac i wróci z wiadomością, kiedy
217
tylko pan zobaczy, Że cyrk opuszcza miasto. A my, pa
nie przewodniczący, oczywiście zostaniemy tu, na miej
scu. Do pana zaś, Janas, mam osobistą prośbę„." -
i pierwszy raz od kwadransa zdjęła dłoń z ramienia
Valuski, choć tylko po to, by chwycić go za rękę, żeby
przestraszony, przez przewodniczącego, Harrera, kapi
tana i wreszcie samą Eszterową, nie ruszył natychmiast
do wyjścia. Jeśli czuje pan, spojrzała z bliska na Valuskę,
by dodać mu odwagi, Że już pan po tym wszystkim
oprzytomniał, miałabym dla pana ważne zadanie, które
go ona, Eszterowa, nie mogąc opuścić swojego miejsca,
mimo najszczerszych chęci nie wykona. A panu kapita
nowi, wskazała cuchnące winem łóżko, uniemożliwia to
jego godny pożałowania stan, który tylko pozornie
można przypisywać „nadmiarowi wypitego alkoholu",
kapitan bowiem jest człowiekiem wyczerpanym spoczy
wającą na nim odpowiedzialnością i dlatego w tym
szczególnym dniu „nie może sprostać swoim ojcowskim
obowiązkom". Przez to chciałaby powiedzieć, ciągnęła
Eszterowa, że w tych trudnych godzinach nikt nie zaj
muje się dziećmi kapitana, dwoma pozostawionymi
w domu sierotami, i Że potrzebny jest ktoś, kto nakar
mi, uspokoi i położy je do łóżka, „teraz, kiedy dochodzi
siódma wieczór, pewnie już przestraszone maleństwa",
i ona, Eszterowa, właśnie od razu pomyślała o Valusce.
To w sumie drobiazg, tłumaczyła niskim, ciepłym gło
sem, „ale my nie zapominamy nawet o drobiazgach",
dodała Żartem, i Że byłaby wdzięczna, gdyby ją zrozu
miał, i widząc, jak wiele ona ma tu pracy - spełnił jej
prośbę. Było niemal pewne, że Valuska, już choćby po
218
to, by wyzwolić się od Eszterowej, powie tak, tymczasem
nikt go nie usłyszał, bo w tym samym momencie na
zewnątrz domu coś z hukiem uderzyło w szybę, nikt nie
miał wątpliwości, skąd dochodz'i hałas, a nim huk
ucichł, wszyscy wiedzieli, Że na placu coś musiało się
wydarzyć, skoro tłum wybuchł takim rykiem, w pokoju
wszyscy zamarli w bezruchu i czekali, czy znów rozleg
ną się wrzaski. „Idą" - pan Harrer przerwał ciszę, jaka
zaległa, gdy ucichł szum, ale nikt nie ruszył się z miej
sca. „Zostają" - rzekł przewodniczący przygnębionym
głosem i dodał, że bardzo żałuje, iż odważył się wyjść
z domu, bo nie ma pojęcia jak tam wrócić, gdyż czuje,
Że nie odważy się nawet przemknąć „opłotkami", po
czym nagle znalazł się przy łóżku i szarpnął śpiącego
kapitana za nogę, krzycząc: „Niech się pan obudzi!" Ka
pitan, któremu dotychczas nie można było zarzucić, że
nadmierną aktywnością utrudnia toczące się w napięciu
obrady komisji, i którego nawet takie brutalne tarmo
szenie nie wyprowadziło z równowagi, powoli oparł się
łokciami o poduszkę, zamrugał ledwie otwartymi, za
czerwienionymi oczyma i charakterystycznie cedząc sło
wa, powiedział, nie szkodzi, ale on nie zrobi kroku, do
póki nie dostanie wsparcia z województwa, i z powrotem
położył się do łóżka, by kontynuować bezsensownie
przerwany z jakichś nieznanych powodów sen, który
był dla niego jedyną nadzieją na wyzdrowienie. Jedynie
Eszterowa nie mówiła nic. Patrzyła na sufit srogim
wzrokiem i czekała. Wreszcie powoli spojrzała wszyst
kim po kolei w oczy i opanowując uśmiech, który chciał
zakwitnąć na jej wargach, powiedziała: „Panowie, nade-
219
szła decydująca chwila. Wydaje mi się, że jesteśmy na
dobrej drodze!" Harrer znów przytaknął jej z entuzjaz
mem, a przewodniczący, jak gdyby miał jeszcze jakieś
wątpliwości, bawiąc się krawatem, kręcił głową, tylko po
Valusce nie było widać, by uroczysta przemowa wywarła
na nim wrażenie, już trzymał rękę na klamce, i na znak
gospodyni, Że może iść, załamanym głosem odezwał się
w progu ( ... A. . pan Eszter? ... ) i z pełną goryczy przestra
.
220
o niewróżącym nic dobrego rozwoju wydarzeń na pla
cu. Pojął, Że los mieszkańca domu przy alei Wenckhei
ma nikogo nie interesuje i że został sam z panem Eszte
rem; w pokoju, podobnie jak wcześniej na placu,
zapadła głęboka cisza, wiedział, że wokół toczą się roz
mowy, ale nic nie słyszał i wcale nie chciał ich słyszeć,
nie pragnął niczego więcej, tylko wyzwolić się spod trzy
mającej ręki i pójść stąd, dokąd niepotrzebnie przyszedł,
w szybkości domów umykających wraz z jego krokami
zdusić przerażenie i bezsiłę, Że nie potrafi pogodzić się
z nieuchronnością planu, o którym usłyszał w cyrkowej
sypialni i o którym nie wie, jak mu zapobiec. Tak więc
nie pozostawało mu nic innego, jak opanować bezsiłę
„szybkością domów umykających wraz z jego krokami'�
zatrzymać się na chwilę w bramie ogrodu i powiedzieć
słabym głosem: „Panie Harrer, niech pan tam nie
idzie ... " (ten zaś, głuchy na jego słowa, powtarzał tylko,
nie posiadając się z zachwytu: „Cóż za kobieta! Cóż za
kobieta!", i pobiegł w kierunku placu Kossutha), popra
wił na ramieniu torbę i obróciwszy się plecami do placu
i oddalającego się gospodarza, ruszył w przeciwnym kie
runku wąskim chodnikiem. Puścił się pędem, a wraz
z nim znowu pomknęły domy i ogrodzenia, ale Valuska
nie widział tej gorączkowej gonitwy, raczej tylko ją czuł,
widzieć, właściwie niczego już nie widział, nawet beto
nowych płyt chodnika pod własnymi nogami; drzewa
wyrwane z korzeniami biegły wraz z nim, suche gałęzie
tajemniczo chybotały się na morderczo ostrym mrozie,
słupy elektryczne schodziły mu z drogi, wszystko galo
powało i wszystko pędziło wraz z nim, tylko Że ani
22 1
domy, ani chodnikowe płyty, ani słupy elektryczne, ani
drzewa (z tajemniczo uginającymi się suchymi gałęzia
mi) nie chciały się skończyć, a im bardziej Valuska chciał
je zmusić, by zostały w tyle, tym bardziej czuł, że się
nim zabawiają i stają przed nim - a on tkwi w miejscu.
Błysnął przed nim szpital i sztuczne lodowisko, kamien
na studnia na placu Erkela, ale w chaosie migających
w jego głowie obrazów nie potrafiłby, nawet gdyby spró
bował, rozstrzygnąć, czy rzeczywiście już tam był, czy
ciągle jeszcze nie zdołał oddalić się od mieszkania Esz
terowej - wreszcie, jak gdyby jego zamiar, by jak najszyb
ciej uciec od Księcia i jego imperium na placu Kossutha
i znaleźć się jak najbliżej „swoich", przez przypadek się
urzeczywistnił - nagle znalazł się na rogu bulwaru i uli
cy Negyvennyolcas i oprzytomniał w paraliżującym la
biryncie ucieczki, stanął w bramie domu Pflaumowej
i przycisnął klawisz domofonu. „Mamo, to tylko ja.„ -
zawołał do mikrofonu, kiedy po kilku dzwonkach
z szumu domofonu domyślił się, że ktoś podniósł słu
chawkę, lecz się nie odzywa. - Mamo, to ja, i chciałbym
powiedzieć... " „Co ty robisz o tej porze na ulicy?! -
Z taką siłą zabrzmiał głos w domofonie, że Valuskę aż
zatkało. - Pytam, co robisz o tej porze na ulicy?!" „Jest
bardzo źle, mamo ... - próbował tłumaczyć, pochylając
się nad mikrofonem - i chciałbym ... " „Jest bardzo źle?
- zagrzmiał znów głos. I ty się jeszcze przyznajesz, że
-
222
prawdę ... nie chcę zrobić nic złego ... chcę tylko.„ chcę
tylko powiedzieć, żebyś ... żebyś dobrze zamknęła drzwi
. . " . .
i. .. 1 m k ogo me wpuszcza ła, b o... " „ P'ł
1 es' ...
" ' - roz1 egł się
223
w ogóle jest możliwe. Tymczasem - Valuska krążył po
opustoszałych ulicach - Książę istnieje i zdrowy rozsą
dek na nic się tu nie zda, bo on nie oszustwem ani nie
ludzką żądzą niszczenia, lecz samym swoim istnieniem
kształtuje otaczający go świat, zmuszając ludzi, by nie
oceniali go wedle swojej natury, i skłaniając ich, by uwie
rzyli, że istnieją na ziemi jeszcze inne prawa niż te, we
dług których ludzie szkalują go mianem przeklętego
oszusta. A częścią istoty Księcia - Valuska pędził przed
siebie - jest kłamliwa mistyfikacja i nieludzka żądza,
oszukańcze udawanie i wściekła żądza niszczenia, któ
rych w swej pysze nawet nie próbował ukryć przed pa
nem Dyrektorem, były bowiem częścią jego istoty, ale
nie jego istotą, bo to wszystko prawdopodobnie było
wynikiem jego nadzwyczajności, o której rozmiarach
i tajemnicach, poza kilkoma zasłyszanymi zdaniami,
Valuska nie miał pojęcia. Szedł uliczkami i ciągle przy
pominały się mu słowa Księcia, i choć nie wątpił, Że
Dyrektor bez reszty ma słuszność, iż to, co robi Książę,
jest ohydną szarlatanerią, był pewny, że ten najbardziej
tajemniczy członek cyrkowej trupy nie jest zwyczajnym
oszustem, który wykorzystując naiwność swoich zwo
lenników, rozkoszuje się zyskaną nad nimi władzą.
W przeciwieństwie do Dyrektora, dostrzegał w słowach
Księcia przerażającą głębię, była w nich siła argumen
tów, swobodna i bezgraniczna zuchwałość, której nie
można było przeciwstawić ograniczeniom myślenia i je
dynie nieporadna węgierszczyzna tłumacza„. krusząc na
kawałki sens, wzmagała obcy i nieludzki ton jego słów.
Wszak Książę wyłonił się z cienia rzeczy, gdzie prawa
224
rządzące światem utraciły moc, był kimś nierealnym,
niedostępnym i emanującym siłą, która tłumaczyła sza
cunek, jaki budził wśród „swoich", i rangę, jakiej nigdy
by nie dostąpił zwyczajny potworek pokazywany cyrko
wej publiczności. Daremny i beznadziejny był więc za
miar Valuski - domy, drzewa, betonowe płyty i słupy
elektryczne nagle zwolniły tempo - by zrozumieć tę nie
realną istotę, ale nie umiał pogodzić się z myślą - znów
przemknęły mu przed oczyma pełne napięcia spojrze
nia ludzi zgromadzonych na placu - że tamci, posłusz
ni strasznemu rozkazowi, zdemolują miasto i (a prze
cież w swojej naiwności to właśnie im zasugerował)
wtargną do mieszkania pana Esztera, właśnie do niego,
który o niczym nie wiedząc, jest całkowicie bezbronny,
no nie umiał pogodzić się z tym i patrzeć bezczynnie -
wszystko się zatrzymało - po prostu czuł, Że tego nie
potrafi. Wydało mu się, że znowu słyszy ptasi głos, znów
ogarnął go strach, stał przerażony, ale wiedział, Że nie
może postąpić inaczej, że będzie musiał wszystkich
ostrzec; „by dobrze zamknęli się w mieszkaniach i nie
ruszali się z miejsca". Powie wszystkim, postanowił,
panu Eszterowi i współbraciom z PHeffera, służbistom
z kolejowej rampy i nocnemu portierowi - a nawet ma
luchom kapitana - przypomniał sobie nagle, kiedy ro
zejrzawszy się wokół, stwierdził, Że jest tylko o ulicę od
nich, i postanowił, Że najpierw zaalarmuje powierzone
jego opiece dzieci i dopiero później pójdzie do mistrza
i całej reszty. Kamienica, w której mieszkał kapitan, ani
trochę nie zdradzała, Że mieszka w niej taka znana oso
bistość: ze ścian prawie wszędzie odpadał tynk, na górze
225
brakowało sporego kawałka rynny, a w drzwiach wej
ściowych, jak gdyby w odpowiedzi na pytanie, po co
ciągle zamykać i otwierać drzwi, nie było klamki. Aby
dojść do budynku, trzeba było przedrzeć się przez góry
śmieci, a drogę od chodnika, w dodatku tuż przed sa
mym wejściem, zagradzała porzucona żelazna belka,
skoro zaś tak dom wyglądał na zewnątrz, w środku nie
mogło być inaczej, kiedy Valuska wszedł na klatkę scho
dową, trafił w taki przeciąg, Że czapka z daszkiem, jak
gdyby natura chciała przypomnieć, że tutaj ona jest pa
nem, zleciała mu z głowy. Ruszył w górę po kamiennych
schodach, ale przeciąg nie słabł, tylko stawał się coraz
bardziej gwałtowny, chwilami zamierał, by po chwili
wybuchnąć z jeszcze większą siłą Valuska musiał wziąć
czapkę do ręki i oddychać przez nos, kiedy wszedł na
piętro i przycisnął dzwonek do drzwi, czekając, aż ktoś
otworzy, wyglądał, jak gdyby uciekł przed burzą. Nikt
jednak nie otwierał, tupot, który rozległ się na dźwięk
dzwonka, ucichł, Valuska zadzwonił ponownie, potem
jeszcze raz, i już myślał, że w środku wydarzyło się coś
złego, kiedy usłyszał przekręcany w·zamku klucz, tupot
i potem znowu ciszę . W mieszkaniu, którego ściany
. .
226
torbę, rozpiął płaszcz i żeby opanować drżenie, zaczął
rozcierać zziębnięte członki. Nagle poczuł, Że ktoś stoi
za jego plecami. Obrócił się przestraszony i rzeczywiście
się nie mylił: w drzwiach pokoju stały w bezruchu mil
czące dzieci z zadartymi główkami. „Oj - zawołał - ale
mnie przestraszyliście!" „Myśleliśmy, że przyszedł
tata... " - powiedzieli, nie spuszczając z Valuski oczu.
„A jak przychodzi tata, to też się chowacie?" Chłopcy
nic nie odpowiedzieli, patrzyli tylko na Valuskę poważ
nym, nieruchomym wzrokiem. Jeden mógł mieć sześć,
drugi osiem lat, mniejszy był blondynkiem, starszy bru
netem, ale obydwaj odziedziczyli po kapitanie okrągłe
niczym guziczki oczy, a ubrania pewnie po starszych
dzieciach sąsiadów, bo spodnie i koszule mieli tak spra
ne i zniszczone, Że trudno było określić, jakiego są ko
loru. „Posłuchajcie - odezwał się Valuska zakłopotany,
tzuł bowiem, Że nie tylko na niego patrzą, ale lustrują
go nieufnie - dziś wasz tata późno wróci do domu
i prosił, żebym ... żebym położył was spać ... Ja muszę już
iść, ale pamiętajcie - znów wstrząsnął nim dreszcz - Że
byście dobrze zamknęli drzwi i gdyby ktoś dzwonił, że
byście nikogo nie wpuszczali ... słowem ... - dodał jeszcze
bardziej zmieszany, bo dzieci ciągle stały jak wryte -
a teraz chodźcie już do łóżka". Poprawił płaszcz, od
chrząknął i nie wiedząc, co robić, żeby tak na niego nie
patrzyły, uśmiechnął się z musu, na co mniejszy wresz
cie ruszył z miejsca, podszedł bliżej i zapytał: „Co masz
w tej torbie?" Pytanie tak zaskoczyło Valuskę, Że otwo
rzył torbę, zajrzał do środka, przykucnął i pokazał dzie
ciom: „Tylko ... gazety. Roznoszę gazety po domach".
227
„Listonosz!" - odezwał się od drzwi do brata zirytowa
nym tonem doroślejszego starszy. „Jaki tam listonosz!
- uciszył go młodszy. - Wariat, tak mówi tata. - Znów
odwrócił się do Valuski i zmierzył go podejrzliwym
spojrzeniem. - Ty jesteś prawdziwy wariat?" „A gdzie
tam - potrząsnął głową Valuska i wstał. - Nie jestem
wariatem, przecież widzisz". „Szkoda - wydął wargi
mały. - Ja chciałbym być wariatem i powiedzieć królo
wi, Że jego królestwo jest do niczego". „Głupota!" - wy
krzywił się z tyłu drugi, a Valuska, by zyskać jego przy
chylność, zapytał: „Dlaczego? Ty kim chciałbyś być?"
„Ja? Ja ... sprawiedliwym milicjantem - odpowiedział
mały z dumą, choć niechętnie, jak ktoś, kto nie bardzo
chce rozmawiać z obcymi o swoich planach. - Pozamy
kam w więzieniach - splótł ręce na piersiach i ramie
niem oparł się o framugę - wszystkich wariatów i pija
ków". „Pijaków ja też! - przytaknął głośno mniejszy
i wrzeszcząc: - Ś mierć pijakom!" - zaczął skakać wkoło
pokoju. Valuska czuł, Że powinien powiedzieć coś, czym
zyska sobie ich zaufanie, by wreszcie go posłuchali
i poszli do łóżek, ale nic nie przychodziło mu do głowy,
zapiął torbę, znów spróbował się do nich uśmiechnąć,
wreszcie zbliżył się do okna, wyjrzał na ciemną ulicę
i nagle na myśl, Że już dawno powinien być w drodze do
pana Esztera, stracił cierpliwość. „Niestety - drżącą ze
zdenerwowania ręką uniósł czapkę i przygładził włosy
- muszę już iść". „Ja już nawet mam mundur! - odezwał
się starszy i widząc, Że Valuska ruszył z miejsca, by skie
rować się do drzwi, dodał: - Mogę pokazać, jak pan nie
wierzy!" „Ja też, ja też!" - zawołał mniejszy i naśladując
228
warczące na zakręcie auto, podskoczył za bratem. Valu
ska był bez szans, ledwie zrobił w przedpokoju kilka
kroków, drzwi pokoju otworzyły się i trzasnęły za jego
plecami, a dwaj chłopcy, uśmiechnięci, stanęli przed
nim na baczność. Obydwaj mieli na sobie prawdziwe
milicyjne szynele, mniejszemu szynel sięgał do ziemi,
ale starszemu już tylko do kolan, i choć wyglądali
w nich zabawnie, bo - jak to się mówi - były na nich ze
trzy razy za duże, obydwa były tak zręcznie skrojone,
tak doskonałe w proporcjach, że wystarczyło trochę po
czekać, aż chłopcy do nich dorosną. „No tak„. rzeczywi
ście„." - odezwał się Valuska z uznaniem i już chciał
wyjść, ale nie mógł, bo mniejszy wyciągnął zza pleców
jakieś pudełko i spoglądając do góry, powiedział: „Po
patrz!" Valuska musiał obejrzeć ostro zakończony pręt,
którym, jak się dowiedział, „wyklują nieprzyjacielowi
oczy", i przyznać, że aby „nieprzyjacielowi poderżnąć
gardło", najlepsze są szwedzkie żyletki, wreszcie musiał
potwierdzić, Że wystarczyłaby połowa upchanego w sło
iku potłuczonego szkła, by wrzucone do napoju „wy
kończyło wroga". „Bzdura!" „Ja mu to dałem, ale to
dobre dla przedszkolaków! - odezwał się z pogardą star
szy. - Jak chce pan zobaczyć coś ciekawego, mogę poka
zać!" I wyciągnął z kieszeni płaszcza prawdziwy rewol
wer. Wziął w rękę, powoli przyłożył palec, aż Valuska,
odruchowo się cofając, z trudem łapał powietrze. „Ale„.
skąd ty to masz?!" „Co za różnica?" - wzruszył ramiona
mi mały i zakręcił rewolwer na palcu, ale zbytnio się
zamachnął i broń z hukiem spadła na podłogę. „Bardzo
cię proszę, oddaj mi to„." - Valuska przestraszony
229
wyciągnął rękę, ale chłopak był szybszy, chwycił rewol
wer i wymierzył w Valuskę. „To jest bardzo niebezpiecz
ne... - tłumaczył ten, zasłaniając się rękoma - tym nie
wolno się bawić ... - i podczas gdy rewolwer był w niego
wymierzony, oni dwaj patrzyli na niego tak samo jak we
drzwiach, kiedy przyszedł, Valuska zaczął się cofać, aż
tyłem doszedł do wyjścia. - No dobrze - nacisnął za
plecami klamkę - ... naprawdę się przestraszyłem. Ale .. .
teraz już - otwierał drzwi - odłóż to na miejsce, bo tata .. .
będzie się gniewał. Połóżcie się grzecznie do łóżek - wy
szedł przez ledwie otwarte drzwi - ... bądźcie grzeczni
i idźcie spać... - Valuska wreszcie ostrożnie zamknął za
sobą drzwi i ciągle jeszcze zaskoczony, mówił już właś
ciwie do siebie... - .. .i zamknijcie dobrze... i nikogo nie
wpuszcza1c1e ... " Słyszał wybuchający za drzwiami
śmiech, zgrzyt klucza w zamku, wziął do ręki czapkę
i zwlókł się schodami w podmuchach przeciągu. Wi
dział przed sobą dwie nieruchome pary oczu, nie mógł
uwolnić się od ich przenikliwego, przeszywającego na
wskroś spojrzenia, i choć w ich rozszalałym królestwie
aż trzęsło nim z gorąca, teraz, kiedy wyszedł z budynku,
poczuł dreszcz zimna. Drżał na przenikającym do kości
mrozie i czuł dreszcze na myśl, Że to, co dla niego nie
może iść w parze, dwoje małych dzieci i zimna pasja
okrucieństwa, jest jednak możliwe. Przełożył torbę na
drugie ramię, zapiął płaszcz i czując, Że nie potrafi sobie
inaczej poradzić z taką pasją, postanowił nie myśleć
o wymierzonym weń rewolwerze ani o pełnym drwiny
śmiechu za drzwiami i skupić się na tym, by jak najprę
dzej znaleźć się w domu przy alei Wenckheima. Próbo-
230
wał o tym nie myśleć, ale chłopcy w wielkich milicyj
nych szynelach nie znikali sprzed oczu, a wyrzuty
sumienia, że może zostawił ich tam z nabitą bronią
i mimo wszystko powinien wrócić, przestały go dręczyć,
dopiero kiedy wychodząc z ulicy Arpada na aleję, zoba
czył, Że całkiem blisko, w samym centrum miasta, nisko
nad domami czerwieni się niebo. Przerażenie, Że „może
już palą", w jednej chwili uwolniło go od poczucia winy
i wewnętrznej walki, złapał ręką torbę, by nie obijała się
o biodra, i puścił się biegiem pomiędzy bezdomnymi
kotami w kierunku domu pana Esztera. Biegł, a kiedy
dotarł na miejsce, rozpostarłszy ramiona, zasłonił sobą
wejście i kiedy ostatnimi resztkami zdrowego rozsądku
pojął, Że gdyby teraz wdarł się do swego mistrza, swoją
rozpaczą jedynie by go przeraził, został przed bramą
z nieodwołalnym postanowieniem, że jeśli ktoś spróbu
je zbliżyć się do budynku, właśnie tu obroni niczego
jeszcze nieświadomego mieszkańca. Jak to zrobi, na ra
zie nie miał pojęcia, a strach przed niespodziewanym
atakiem przez dłuższą chwilę tłumaczyło jedynie to, iż
na myśl, Że mogą palić miasto (choć przekonać się
o tym z tej odległości było niemożliwe), zupełnie stracił
głowę. Tymczasem kawałek nieba był czerwony, Valuska
spacerował przed bramą gotowy do ucieczki, cztery kro
ki w lewo, cztery kroki w prawo, tylko tyle w jednym
kierunku, bo przy piątym czułby, Że pozostawiona poza
kontrolą d r u g a strona ginie w przepastnych ciem
nościach. Później wszystko rozegrało się bardzo szybko,
a to, co się wydarzyło, nie trwało dłużej niż jedną chwi
lę. Usłyszał kroki, jak gdyby nadchodziły setki butów
23 1
i buciorów szorujących ziemię zmęczonym krokiem.
Nagle wyrosła przed nim grupa mężczyzn i otoczyła go
ze wszystkich stron. Patrzył na ich dłonie, grube palce
i chciał coś powiedzieć. Ale wtedy z tyłu rozległ się głos
(„Zaczekajcie!") i Valuska po szarym sukiennym płasz
czu rozpoznał, kto przed nim stoi, nie musiał nawet
widzieć jego twarzy, by wiedzieć, Że ten, który zbliża się
do niego przez lukę w otaczającym go pierścieniu, to
nikt inny niż poznany po południu na placu przyjaciel.
„Nie bój się. Pójdziesz z nami" - powiedział cicho, na
chylając się Valusce do ucha, i położył mu rękę na ra
mieniu. Valuska nie mógł wydobyć z siebie słowa, tam
ten także się nie odzywał, tylko pochylony do przodu,
wolną ręką odpychał człowieka, który z uśmiechem pró
bował w ciemnościach przecisnąć się obok Valuski. Sły
szał setki kroków za plecami, setki zmęczonych nóg
szurających po ziemi, widział bezdomne koty uciekające
przed bezgłośnie unoszącymi się żelaznymi prętami, ale
nie czuł nic, poza dłonią spoczywającą na ramieniu.
„Nie bój się" - powtórzył tamten, Valuska szybko przy
taknął i spojrzał na niebo. Podniósł wzrok i wydało mu
się, że niebo nie znajduje się na swoim miejscu, przera
żony popatrzył raz jeszcze i zobaczył, Że zamiast nieba
jest pustka, spuścił głowę i poszedł dalej wśród butów
i czap, jak gdyby nagle zrozumiał, Że to, czego szukał,
przepadło, pochłonęła je ziemia, płynący tłum, sprzysię
żenie szczegółów.
„Sprzysiężenie szczegółów" - stwierdził obojętnie
Eszter, zapomniawszy o własnej nieporadności, gdy wie
czorem, w dniu, który miał zadecydować o jego życiu,
kończąc trudne zadanie zabarykadowania się we włas
nym domu, chyba po raz dwudziesty uderzył się młot
kiem w rękę. Ś ciskając obolały palec, przesunął wzro
kiem po bezładnie przytwierdzonych do okien
deseczkach i palikach, a ponieważ nie było już żadnej
rady na poprawienie żałosnego dzieła jego własnej nie
udolności, aby uniknąć kolejnych bolesnych doświad
czeń postanowił, Że choć to wstyd, iż przez długie dzie
siątki lat nie nauczył się, jak prawidłowo wbijać gwoździe,
będzie lepiej, jak teraz wreszcie się z tym upora. Z resz
tek drewna przeznaczonego na opał, które odpocząwszy
chwilę po przyjściu do domu, przyniósł z podwórza
i ułożył między półkami na książki, wyjął jeden kawa
łek, najodpowiedniejszy i - zastanawiając się, czy coś, co
świadczy o nadmiarze rozumnej obecności, przeczącej
wszystkiemu, co było dotychczas i co zgodnie z tym,
o czym pomyślał mniej więcej trzy godziny temu w bra
mie, mógłby nazwać „wręcz rewolucyjnym", nie wyma
ga jeszcze poprawek - przytwierdził go do ostatniego
233
okna na umocowane byle jak deski i paliki, kiedy jednak
w nadziei, Że uda mu się dobrze trafić, zagryzając z wy
siłku wargi, podniósł młotek, natychmiast go odłożył,
uznawszy, Że do tego, by uderzyć z należytą siłą, w do
kładnie wyznaczonym kierunku, nie wystarczą jedynie
dobre chęci. „Trzeba zapanować nad łukiem, po którym
wędruje młotek, nim dotrze do gwoździa ... " - zdecydo
wał po krótkim namyśle i wracając do myśli o „drob
nych poprawkach", z całą siłą zranionej ręki przycisnął
do framugi deskę, a prawą zamachnął się ze wściekłoś
cią. Tym razem wyszło nieźle, gwóźdź nawet wszedł tro
chę głębiej, jednak Eszter uznał, Że lepiej będzie, jak
zrezygnuje z pomysłu, który jeszcze przed chwilą wyda
wał mu się racjonalny, by skupić całą uwagę na tak zwa
nym łuku. Coraz mniej pewnie trzymał młotek w dłoni,
a efekty kolejnych prób stawały pod coraz większym
znakiem zapytania, aż wreszcie po trzecim podejściu
musiał przyznać, Że jeśli nawet tym razem udało mu się
trafić, wcale nie zawdzięcza tego wysiłkowi umysłu, lecz
jedynie czystemu przypadkowi czy, jak to nazwał, „lito
ści nakazującej przerwę w systematycznym rozbijaniu
palców", gdyż porażka stanowiła oczywisty dowód, że
jeśli będzie się skupiał wyłącznie na pożądanej trajekto
rii młotka, właśnie wtedy chybi, bo zapanować nad
młotkiem znaczyło tylko tyle - dodał: w wyszukany spo
sób, konieczny dla niedocenianej wówczas wagi przed
sięwzięcia, jak też właściwie dla tej decydującej o jego
losie chwili dobierając słowa - „jak zamyślić się nad
czymś, czego nie ma, nakreślić coś, co dopiero nastąpi,
a zatem przykładnie raz jeszcze popełnić to samo głup-
234
stwo, któremu „po długich sześćdziesięciu latach głupie
go błąkania się" na ostatnich metrach drogi do domu
wreszcie powiedział NIE. I to była chwila, w której coś
mu podszepnęło, Że jeśli poświęci sprawie więcej wysił
ku, bez wątpienia postąpi właściwie, więcej wysiłku, po
wtórzył Eszter i nie podejrzewając nawet, że gdy się od
dala, przybliża się do rozstrzygnięcia me1stotnego
dylematu, mianowicie, że całkowity brak rozumnej obec
ności nie wyklucza racjonalnego postępowania i że zbo
czył ku czemuś bardziej realnemu. Czuł, Że jeśli nawet
stoi na grząskim gruncie, nie powinien całkowicie od
rzucać koncepcji łuku, gdyż przyczyną niepowodzeń
nie jest „błąd w treści, ale w metodzie", dlatego wodząc
wzrokiem pomiędzy niecierpliwie chyboczącym się w dło
ni młotkiem a gwoździem, najpierw sprawdził, czy w za
łożonym łuku istnieje punkt, na którym się skupiwszy,
będzie w stanie kierować wykonywaną czynnością, by
później - jako Że natychmiast odkrył dwa takie punkty
- nie zostało mu nic więcej do zrobienia, tylko zdecydo
wać, który z nich wybierze. „Gwóźdź w ścianie jest nie
ruchomy, podczas gdy pozycja młotka się zmienia" -
rozmyślał, wodząc wzrokiem po suficie, a wniosek
wydawał się prosty, że w takim razie winien skoncentro
wać się na tym drugim, ale gdy w myśl tego oczywistego
rozumowania, śledząc kąt, pod jakim poruszał się mło
tek, podjął kolejną próbę, rozczarowany zobaczył, Że
choć tym razem pewniej trzymał młotek w dłoni, i tak
dopiero za dziesiątym razem udało mu się trafić
w gwóźdź. „Liczy się to - ustalił - w które miejsce chcę
uderzyć ... To„. co chcę wbić, i tylko to - wreszcie wpadł
235
na pomysł - jest istotne!" - i jak ktoś, kto wie, Że odkrył
właściwą drogę, skupił wzrok na wyznaczonym celu
i pewnym ruchem uniósł młotek. Uderzył precyzyjnie,
a nawet, stwierdził z zadowoleniem, bardzo precyzyjnie,
i żeby nie mieć wątpliwości, że panuje nad ruchem, któ
ry doprowadzi go do celu, a zwinnym manewrom nada
wreszcie właściwy porządek, uznał, że dotychczas źle
trzymał młotek, Że tak, chwyciwszy u samej nasady, jest
o wiele wygodniej, ocenił, z jaką siłą powinien uderzyć
i z jakiej odległości „należy się zamachnąć", by wreszcie
w chwili olśnienia dostrzec, Że jeśli z dołu podeprze de
skę kciukiem i przyłoży ją do framugi, nie będzie mu
siał podtrzymywać jej całym ciałem„. Ruch i chwyt
zwiąże ich wzajemną relacją, toteż nic dziwnego, że
w ten sposób dwie ostatnie deski szybko trafią na swoje
miejsce, kiedy więc przeszedł się wokół domu, by obej
rzeć własne dzieło, i po kilku całkiem poważnych po
prawkach wrócił na korytarz oświetlony tępym światłem
lampy, z żalem skonstatował, Że właśnie teraz, w chwili
kiedy mógłby już się cieszyć, Że wreszcie znalazł rozwią
zanie, praca przy oknach jest skończona. Przepełniony
„świeżą radością rozwiązania", z chęcią wbiłby jeszcze
kilka gwoździ, rozwiązania, które po wielu godzinach
nieporadnych prób w ostatniej chwili wyprowadziło go
z plątaniny łuku, gwoździ i kątów nachylenia młotka,
rozwiązania, które na końcu drogi nagrodziło go radoś
cią zrozumienia, Że metoda, dzięki której i mimo której
zdołał rozwikłać tę maleńką zagadkę prostej przecież
czynności w szczególny, Żenujący sposób sprowadziła
na właściwą drogę jego, który, jak sam to określił po
236
wstrząsającej wycieczce, przekraczając próg domu „nowo
narodzony i lekki jak piórko, rewolucyjnie przekonał
się o nieistotnej roli używania rozumu. Olśnienie przy
szło nagle, ale jak zazwyczaj się dzieje, nie bez przyczy
ny, kiedy bowiem po raz pierwszy chciał wyruszyć na
obchód domu, poczuł, Że jego wysiłki, by ochronić rękę
przed dalszymi ciosami, gdy z głową ciężką jak ołów
zabrał się do tego skromnego zadanka, są po prostu
śmieszne, czy jak później, kiedy próbował się z nim
uporać, daremnie nie da się ukryć, przeszywając wzro
kiem miejsce, w które chciał wbić gwóźdź, w sposób naj
zupełniej śmieszny, jak gdyby w porównaniu z wcześ
niejszymi zawiłościami użycia narzędzia istniała jakaś
jeszcze bardziej mroczna trudność, której rozwikłanie
przed chwilą doprowadziło go szczęśliwie do odkrycia
bezbłędnej techniki wbijania gwoździ. Przypomniał so
bie kolejne etapy rodzącego się w nim zapału i nic nie
mogło już rozwiać podejrzeń, jakie zrodził stan jego du
cha, że ostateczny wynik nie był skutkiem racjonalnej
ingerencji, gdy bowiem z charakterystyczną dla siebie
intelektualną zasadą posuwania się po omacku, „pozor
ną siłę sprawczą operacji wojennej zdesperowanego bo
jownika" oddzielił od „łańcucha działających potwier
dzeń", nie doszedł bezpośrednio do próby uderzenia
młotkiem, ale do pomysłu zaczepionego o zmieniające
się z minuty na minutę okoliczności, �tóre wprawdzie
brały pod uwagę wysiłki jego umysłu, ale nie przyjmo
wały ich do wiadomości. Pozornie, podsumował Eszter,
nad zadaniem nieistotnym w stosunku do wagi sprawy
wziął górę wytrwały pęd zespołu elastycznej chęci kom-
237
binacji i rozsądnych wniosków, i nic nie wskazywało na
to, by wynaleziona metoda miała być błędna, a jej trafne
warianty wyznaczała nie „wspaniała logika", ale coraz to
nowe, zmierzające ku rozwiązaniu badawcze próby, nic
takiego, Eszter przeszedł po mieszkaniu z zamiarem
sprawdzenia, czy nie należy gdzieś jeszcze umocować
poluzowanej deski, nic jednak nie wskazywało, Że istnie
je taka potrzeba, gdyż system zarządzania, dobrze naoli
wiony narząd wzroku powiązany z rzeczywistością,
Eszter wszedł do kuchni, wpasowany pomiędzy funk
cjonujący umysł a wykonującą czynność rękę pozostawał
w ukryciu, „schowany był pomiędzy ułudą a widzącym
złudzenie okiem, jeśli coś takiego, jak świadomość złud
nego widoku, w ogóle jest możliwe". Wydawało się, Że
wybrane dowolnie spośród wielu pomysłów rozwiąza
nia określały drogę eksperymentów prowadzonych nad
łukiem i jego kątem, nad kątem i gwoździem, tymcza
sem sprawę, przyjrzał się dwóm maleńkim okienkom
w znajdującej się obok służbówce, rozstrzygał przebieg
eksperymentu, mechaniczna orientacja w pozostających
do dyspozycji wariantach, w zarysowanych niesamowi
cie dokładnie licznych możliwościach, czy też uprasz
czając brutalnie, same próby, określające swobodny wy
bór rozwiązań, który nie był ani dowolny, ani możliwy
do zrealizowania, bo poza ingerencją w porządek wyda
rzeń jedynym zadaniem była obserwacja i ocena tych
prób, z których („skrajnie mówiąc.„" - pomyślał uszczy
pliwie Eszter) wyniknie błyskawiczna humanizacja pro
cesu, pielęgnowanie wiary, jakoby - tak jak w przypadku
marnych odkryć, na przykład doskonałego sposobu
238
wbijania gwoździ - trzyma ją w garści „olśniewająca"
umysł, „wspaniała" odkrywczość. No nie, Eszter szedł
przez salon w stronę pokoju Valuski, nie my trzymamy
to w garści, ale to tamto trzyma nas w rękach, co nie
podważa naszej pozornej władzy, a nasza głowa, marzą
ca o czymś jeszcze większym, całkowicie odpowiada tej
skromnej misji obserwowania i oceniania, reszta zaś, na
cisnął klamkę drzwi do salonu, reszta, uśmiechnął się,
już się nie liczy, i jak ktoś, kto po latach ciężkiej ślepoty
nagle przejrzał imperium rzeczywistych relacji - z przy
mkniętymi oczyma zatrzymał się w progu. Zobaczył
miliardy niespokojnych, bezustannie zmieniających się
rzeczy, pomiędzy którymi trwał niekończący się, zacie
kły dialog, miliardy rzeczy, a jednak każdą z osobna,
miliardy wzajemnych relacji i miliardy zdarzeń; miliar
dy, ale wszystkie ciągle w jednej, jednej jedynej relacji,
i widział pełen sprzeczności związek pomiędzy tym, co
istnieje, czyli przeciwstawia się, a tym, co pozostaje sobą
- i stara się pokonać ten sprzeciw. I widział samego sie
bie, w tej pełnej, żywej przestrzeni, siebie przed ostat
nim oknem w korytarzu, i dopiero teraz zrozumiał,
jakiej uległ sile i czym jest to, czemu uległ. Wtedy zro
zumiał, co napędza świat, Że przymus jest napędem ist
nienia, a napęd rodzi chęć, chęć zaś wymusza przystoso
wanie do istniejących warunków, w których ludzka
istota stara się za pomocą aktywnych zmysłów wyłonić
dla siebie to, co jej sprzyja, by sukces zależał już tylko
od tego, czy rzeczywiście istnieją pożądane przez nas
warunki, i oczywiście, przemknęło mu przez myśl, zale
ży także od cierpliwości i finezyjnego splotu przy-
239
padków, bowiem jak wiadomo, uwieńczone sukcesem
umiejętne poruszanie się w świecie, by żyjąc tu, bujać
w obłokach, przede wszystkim zależy od szczęścia.
Patrzył na bezkresny, ostry, klarowny krajobraz, zasko
czony jego realnością, zaskoczony, gdyż z wielkim t r u -
d e m zobaczył, iż rzeczywisty świat - wraz z nie
zmierzonym bogactwem niepokoju - przynajmniej
w jego przypadku ma swój kres, choć nigdzie się nie
kończy, podobnie jak nie ma środka, a my p o p r o s t u
j e s t e ś m y wśród miliardów istnień, w tej pulsującej
przestrzeni, i dzięki rządzącym nami zmysłom bierze
my udział . A jednak, kiedy wejrzał do środka, wszystko
. .
240
zgromadził argumentów, jakie podsuwała mu chłodna
obserwacja i tak zwany zdrowy rozsądek, nie poradzi
sobie z tym wszystkim, z czym przyszło mu się zmagać.
Po raz pierwszy zawiódł, pokazał, Że n i e r o z u m i e,
Że nie potrafi dać sobie rady z rozmiarem upadku, zro
zumiał, aczkolwiek („Niczym ślepiec niewidomy od
chwili narodzin ... !") nie był świadom, Że to, co robi i co
ma stać się ukoronowaniem jego duchowej bezradności,
naprawdę jest klęską. Bo nie dostrzegł, że przepowiada
ny od dziesiątków lat upadek zdegenerowanej formy nie
powinien go przecież zaskoczyć i że on sam w całkowi
tej harmonii ze sobą sprzed lat w ten sposób uniknął
przyznania się do powszechnej klęski, uznał bowiem, iż
to, co widzi na ulicach, w najmniejszym nawet stopniu
nie jest godne jego uwagi i jeśli zmiana, jakiej uległo
miasto, oczywiście nie brała pod uwagę jego „kierującej
się rozumem i dobrym smakiem" istoty, to jedyną sto
sowną odpowiedzią będzie, jeśli on także ją zignoruje.
Wydawało mu się, właściwie nie bez racji, Że te „nieod
gadnione przygotowania" są wymierzone w niego, gdyż
niszczyć i deptać chciano to, co sprzeciwiało się w nim
nikczemnej, niszczącej sile, chciano zniszczyć sens, wol
ną i jasną myśl, by pozbawić go ostatniego schronienia,
w którym jego myśli mogły pozostać wolne i jasne.
Ostatniego schronienia, wtedy właśnie zbliżył się do Va
luski i w lęku o niego postanowił zlikwidować walące się
mosty, które prowadziły w nieistotnym już kierunku,
i z jeszcze większą stanowczością odsunąć się wraz ze
swoim towarzyszem od świata, w którym przestały obo
wiązywać jakiekolwiek zasady, a ich miejsce zajęło znisz-
241
czenie i śmiertelny chaos. Muszę przeprowadzić się na
tamten brzeg, postanowił w drodze do budynku Wodo
ciągów, ale gdy zastanawiał się, jak przekształcić w twier
dzę dom przy alei Wenckheima, całą siłą woli pilnował,
by nie stracić butnej pewności siebie; nie stracić, lecz
odzyskać pewność, podawaną w wątpliwość przez stra
szące wokół śmieci, wyludnione ulice, wyrwaną z korze
niami lipę, i zachować nadzieję, Że będzie mógł nadal
żyć tak jak dotychczas. Jednak odzyskując jedno, tracił
drugie, a ceną pełnej buty pewności było, Że nie mógł
kontynuować tam, gdzie przerwał, nie mógł kontynuo
wać, bo kiedy po trudnych przejściach wracali spod Ka
syna, ogarnęły go jakieś dziwne uczucia, od myśli o ich
wspólnej przyszłości - po „zwykłą radość spokoju". Jak
gdyby wyzwolił się od ważącego tony ciężaru, czuł się
coraz lżejszy, a kiedy rozstał się z Valuską na rogu ulicy
Hetvezer, jego krokami kierowało poczucie lekkości,
a on godził się na to bez żalu, bo zrozumiał, Że ten, kim
był, tonie bezpowrotnie. Aby jednak utonął i nigdy wię
cej nie wrócił, musiał uczynić ostatni ruch, wyciągnąć
końcowe wnioski, i wyciągnął je, podjął decyzję, żeby na
drugim brzegu nie pozostało mu nic więcej do zrobie
nia, podjął decyzję, Że „to, co w rzeczywistości jest gorz
ką porażką, przeżyje jak zwycięzca". Ukryje się w we
wnętrznym bezpieczeństwie, bo zewnętrzny świat jest
pełną udręki sceną zepsucia, zerwie z pociągającym
przymusem wtrącania się, gdyż brak rozwagi niszczy
szlachetny sens działania, odgrodzi się od wszystkiego,
bo jedyną odpowiedzią zdrowego umysłu jest sprzeciw,
słowem, ukryje się, zerwie ze wszystkim i od wszystkiego
242
się odgrodzi, rozmyślał Eszter, idąc do domu na skrzy
piącym mrozie; nie zrezygnować przy tym z obserwowa
nia, wiecznego przyglądania się w pozbawionym sensu
świecie nie było niczym więcej niż tchórzostwem, posłu
szeństwem, a nie pomyłką, ucieczką przed przyznaniem
się, Że jeśli nawet w swoich wypowiedziach sprzeciwiał
się „światu pozbawionemu zasad", nigdy, ani na chwilę
z nim nie zerwał. Złorzeczył i bezustannie mu wyrzucał,
Że jest pozbawiony sensu, krążył wokół jak mucha, któ
rej nie można odpędzić, ale miał już dość, zaczynał bo
wiem rozumieć, Że kiedy badał naturę rzeczy, kiedy się
jej sprzeciwiał, nie świat przywiązał do swego ulotnego
rozumu, ale sam kurczowo trzymał się świata. I to był
błąd, stwierdził kilka kroków od domu, sądząc, Że istotą
sytuacji jest jej ciągłe pogarszanie się, był w błędzie, bo
równie dobrze mógł stwierdzić, Że nadal jest w niej coś
dobrego, podczas gdy nie było, a spacer po mieście prze
konał go, Że nie mogło być, wcale nie dlatego, Że zostało
stracone, ale dlatego, Że ;,ta ostateczna odmiana, jaka tu
nastąpiła, zawsze była pozbawiona jakiegokolwiek sen
su". Świat nie tak został pomyślany, w ogóle nie został
pomyślany, Eszter zwolnił, zbliżając się do wejścia, nie
rozpadł się, ani nie uległ zepsuciu, na swój sposób ciągle
jest doskonały, doskonały bez żadnego zamysłu i po
rządku, wyrósł z chaosu, który trzeba pokonywać bro
nią umysłu, jakkolwiek patrzeć, i patrzeć do upadłego,
zatraciwszy się w patrzeniu, wkładał klucz do zamka,
jest nie tylko męczące, ale całkowicie niepotrzebne.
„Zrezygnuję z myślenia - ostatni raz obejrzał się za sie
bie - sam porzucę wolne i jasne myślenie, niczym śmier-
243
teiną głupotę, odmówię dalszego posługiwania się umy
słem i od tej chwili ograniczę się do trudnej do opisania
radości, jaką niesie rezygnacja z myślenia", do tego się
ograniczę, powtórzył Eszter, zamiast się awanturować,
będę żył w ciszy, w sposób doskonały - nacisnął klamkę,
wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. Już w progu
poczuł głęboką ulgę, jak gdyby zrzucił z siebie wielki
ciężar, jak gdyby to wszystko, co stanowiło. o tym, kim
jest, zostawił na ulicy, również pewność siebie, którą po
woli tracił w tej dziwnej historii zabijania okien i odzy
skał przy oknie, tu, w salonie, wprawdzie tym razem nie
jako pełen wyższości sędzia „świata, w którym czegoś
potwornie brakuje", lecz człowiek, który domyśla się,
dlaczego tak się dzieje, teraz już raz na zawsze pełen
pokory. Określić mianem rewolucyjnej mógł jedynie
własną dumę, i tak właśnie zrobił, kiedy dzięki sprawno
ści, jaką zyskał w przybijaniu, doszedł od drobiazgu do
ostatecznej wersji, mianem rewolucyjnej mógł nazwać,
tak jak to uczynił w bramie, jedynie własną dumę, która
nie pozwalała mu zrozumieć, Że nie ma na świecie rze
czy doskonałych, i pewność siebie, która - wszak życie
w duchu tej nadzwyczajności było ponadludzkim wysił
kiem - skazywał, a go na ostateczną gorycz. Tymczasem
nie miał żadnego powodu do rozgoryczenia, odrucho
wo pogładził jedną z desek, czy też miał dokładnie tyle
samo, co do podziwu, czyli: wcale, gdyż z tego, Że jest
niczego niepodejrzewającym wygnańcem ludzkiego ro
zumu, „poszukującym drogi wśród rzeczywistych rela
cji", nie wynika, Że w powszechnym niepokoju tych rze
czywistych relacji brak jest logiki, podobnie jak z tego,
244
Że ludzkie sprawy są tylko karnymi sługami wiecznego
niepokoju, nie wynika ani gorycz, ani podziw. Jeśli to
cudowne, zimne jak lód imperium rozbłysło i zaraz zga
sło, jego fale nie uspokoiły się, a on stał przed jeszcze
ciągle Żywym, choć już wygasłym widokiem, a to, co
czuł, nie było ani zachwytem, ani goryczą, było rezygna
cją i pogodzeniem się, Że ten widok zupełnie go przera
sta, było cierpliwością i zgodą na tę szczególną łaskę,
Że może pojąć tylko to, co go dotyczy, i wtedy zro
zumiał, że postanowienie uroczyście podjęte w bramie
było naiwną głupotą, a jego mniemanie, że będzie umiał
zrozumieć, wyciągnąć wnioski, i że „strasznie tu brak
porządku", było wielką pomyłką, pomyłką „całych sześć
dziesięciu lat", a te sześćdziesiąt lat było Życiem za prze
słoną zaćmy, kiedy nie mógł, tak jak teraz, dostrzec
z całkowitą ostrością, rozmyślał nad dwoma słojami wi
jącymi się w desce, że rozum nie jest czymś, czego
w świecie brakuje, lecz Że jest jego częścią, nieodłączną
jak cień. Cień, który w tym nigdy niekończącym się,
niespokojnym dialogu podąża za naszymi zmysłami,
porusza się wraz z nimi, tłumacząc każde drgnięcie do
tyczących je wydarzeń, ale nie zdradzając nic a nic
z celu tego dialogu, gdyż to, za czym podąża, choć dzia
ła, niczego więcej o sobie nie mówi. Jest, uściślił Eszter,
cieniem w lustrze, w którym obraz jest tożsamy z lu
strem, a jednak próbuje rozdzielić to, co od zawsze jest
tożsame, rozdzielić, oddzielić od siebie to, czego rozpo
łowić nie można, by tracąc w ten sposób ulotną radość
wewnętrznej ucieczki i odchodząc na krok od okna za
miast lżejszej od pustki melodii nieśmiertelnego udzia-
245
łu zyskać nieśmiertelność, która jest wiedzą. Tak właśnie
będzie, z opuszczoną głową szedł powoli ku drzwiom,
zamiast zaproszenia wypędzenie, zamiast rozumu od
rzucającego swą rolę myślenie o „samym sobie", o „sa
mym sobie", czyli o czymś innym, co mimo wszystko
istnieje, myślenie o samym sobie zagubionym w labiryn
cie oznacza, Że on zostawia za sobą niejasne echo, przy
pominające mu o zaproszeniu i wypędzeniu. I tak właś
nie będzie, stawiając krok za krokiem, zadumał się
Eszter, z tego nieodgadnionego dialogu powstanie nasz
świat, a z jego niepojętej treści wyłoni się gorzkie pyta
nie „po co tu jesteśmy?'', niepokój zastąpi rygor, bezkres
sidła, iskrzenie słowo, i tak jedno stanie się dwoma, rze
czą i jej znaczeniem. A znaczenie, podobnie jak ręka,
rozplącze, a potem pozbiera rozbiegające się nici tajem
nego kłębowiska, znaczenie, które spajałoby, niczym
cement budynek, tylko Że, uśmiechnął się i idąc, dotarł
do promieniującego ciepłem pieca, jeśli ta ręka, tak jak
teraz on, puści nić, burzliwy dialog nigdy się nie skoń
czy, a budynek się nie zawali. Nie zawali się, tak samo
jak on nie rozpadł się na części, choć czuł, Że stracił
wszystko, na czym dotychczas mógł się oprzeć, jak gdy
by wszystko zależało od tego, czy wie, Że myślenie pro
wadziło do nieograniczonych iluzji albo do nieuzasad
nionej depresji, i kiedy z salonu wrócił na korytarz,
w dosłownym znaczeniu tego słowa już nie „myślał" i nie
„zrezygnował z myślenia", i nie „odrzucał go'', jedynie
przyjął do wiadomości, że wyzwolił się z autodestrukcyj
nej namiętności rozmyślania i w ten sposób, tak jak nie
gdyś, iluzja, kiedy po południu spędzonym z Frachber-
246
gerem uciekł od muzyki, tak teraz, tym razem istotnie
w „sposób rewolucyjny", skończyła się dręcząca go de
presja. Skończyły się niezliczone chwile czuwania,
w których, by uchronić swą wyobra:Żoną rangę, na nowo
i na nowo się gubił, skończył się głupi przymus ocenia
nia, gdyż uznał, że już właściwie „ocenił" swą rolę, ko
niec, koniec, powtarzał Eszter, niemal „słysząc", jak tego
niezwykłego wieczora z wielkim hukiem rozpada się
całe jego życie, i jeśli dotychczas każda minuta oznacza
ła dla niego pęd - pęd „naprzód", „po coś", „od czegoś"
- teraz, przy końcu swej drogi, przy tej ostatniej desce
miał już pewność: udało mu się zatrzymać, zamiast ko
lejnego skoku stanąć na ziemi, po przygotowaniach
wreszcie „dokądś dojechać". Stał w tępym świetle lampy,
z !Ilłotkiem w opuszczonej dłoni, i ze „świeżą radoś
cią odnalezionego rozwiązania" przyglądał się jednemu
z gwoździ, a raczej połyskliwej, maleńkiej, wesołej plam
ce, którą namalowała tam smuga światła padającego
przez niedomknięte drzwi salonu, albo pochodząca ze
słabego odblasku z zawieszonego nad jego głową żyran
dola, patrzył, niczym na kropkę na końcu zdania, by tu
i teraz nie tylko jego droga wokół domu, lecz także
ostatnia pożegnalna myśl, wprawdzie okrężnie, „z cięż
kim umysłem", na sam koniec zaprowadziła go tam,
skąd wyruszył: do nigdy niedoświadczonej lekkości kro
ków skierowanych ku domowi. Bo z jawiącego się wido
ku krainy rzeczywistych relacji, z przygody rozumienia
i dostrzegania, z nieludzkiego wysiłku, Że niewłaściwą
metodę tego istotnego odkrycia zastępuje tą właśnie nie
odpowiednią metodą, no, z tego wszystkiego pozostało
247
w radosnym błysku gwoździa jedynie niezapomniane,
tajemnicze uczucie, które wobec trudnego do wytrzy
mania miasta zaskoczyło go w drodze do domu: że
cieszy się z samego faktu istnienia, z tego, Że.„ oddy
cha, i z tego, że wkrótce obok niego będzie tu oddychał
Valuska, cieszył się z ciepła, które buchnęło z salonu,
i cieszył się z domu, który teraz był naprawdę jego do
mem, jego własnym domem, rozejrzał się Eszter, w któ
rym najmniejszy drobiazg ma znaczenie, odłożył mło
tek na podłogę, zdjął i powiesił na wieszaku w kuchni
fartuch Harrerowej i wrócił do salonu, by odpocząć,
nim rozpali piec w pokoju Valuski. Ogarnęło go dziwne
uczucie, dziwne nie w swojej złożoności, ale właśnie
w swojej próstocie, wszystko, co go otaczało, w sposób
najbardziej naturalny w świecie odzyskało pierwotne
znaczenie, okno znowu stało się oknem, przez które
można wyglądać, piec piecem, który daje ciepło, salon
przestał być schronieniem przed „trawiącą destrukcją",
podobnie jak świat na zewnątrz nie był już miejscem
„nieznośnej próby". Ten sam świat, po którym teraz
błąka się Valuska, niezbyt dosłownie traktujący obietni
cę szybkiego powrotu; Eszter powoli położył się na łóż
ku, i w momencie, gdy sobie o nim przypomniał, miej
sce za oknem już nie było takie, jakie jawiło się po
południu, jak gdyby para, trucizna unosząca się nad
„magnetycznymi moczarami", gdzieś się rozpłynęła,
a zmory śmieci były jedynie smutnym fantomem cho
robliwego oglądu świata - oglądu chorobliwego, gdzie
ponure wyczekiwanie jest celem samym w sobie, choć
o śmieciach można by przecież pomyśleć, podobnie jak
248
zagubieni w swej racjonalności mieszczanie myślą
o strachu, że wystarczy je sprzątnąć. Jednak oczyszczają
ce zainteresowanie zewnętrznym światem trwało tylko
krótką chwilę i uwagę Esztera znowu przykuł salon,
meble, dywan, lustro i żyrandol, pęknięcia na suficie
i ogień wesoło buzujący w piecu. Nie potrafił tymcza
sem znaleźć żadnego wytłumaczenia, dlaczego odnosi
wrażenie, jak gdyby był tu po raz pierwszy i z jakiej
przyczyny miejsce, które dotychczas było jedynie „schro
nieniem przed ludzką głupotą", nagle stało się nietknię
tą wyspą spokoju, odpoczynku, wdzięczności i zadowo
lenia. Brał pod uwagę wszystko, starość, samotność,
może strach przed śmiercią, a nawet to, że tęskni za
ostatecznym spokojem, albo że widząc, jak spełniają się
jego najgorsze przeczucia, wpadł w straszną panikę,
przeszło mu wręcz przez myśl, że oszalał albo Że nagły
zwrot, jaki dokonał się w jego życiu, spowodowany jest
tchórzostwem i ucieczką przed prawdziwym niebezpie
czeństwem, kryjącym się w dalszym rozmyślaniu, albo
może tym wszystkim naraz, ale jakkolwiek układał
w głowie najrozmaitsze argumenty, żaden z nich nie wy
dawał się przekonywający, wręcz przeciwnie, Eszter na
bierał coraz większej pewności, Że z tego wszystkiego
najbardziej trzeźwe i pełne równowagi jest spojrzenie,
którym mierzy otaczający go świat. Poprawił ciemno
wiśniową bonżurkę, podłożył ręce pod kark i wsłuchu
jąc się w tykanie zegarka, pomyślał, Że przez całe życie
nie robił nic innego, tylko wiecznie uciekał, przed cham
stwem krył się w muzyce, przed muzyką w odbywaniu
swojej kary, a potem w rozmyślaniach, wreszcie uciekł
249
od rozmyślań, uciekał i uciekał, jak gdyby był aniołem
stróżem własnego losu, który przewrotnie doprowadził
go do przeciwnego celu: kazał mu uciec w naiwną ra
dość rzeczy, by wreszcie zrozumiał, Że nie ma tu nic do
rozumienia, i pojął, Że jeśli świat ma sens, sens ten jest
dla niego niepojęty, a zatem wystarczy, że dostrzeże
i zapamięta to, co ma. Eszter „uciekł więc w naiwną ra
dość rzeczy", bo teraz, kiedy przymknął na chwilę oczy,
nie czuł nic więcej, tylko delikatne kontury własnego
domu: chroniący go dach nad głową, bezpieczne poko
je, pogrążony w mroku korytarz pełen książek na pół
kach, wiernie podążający za domem zakręconym pod
kątem prostym, przypominający, Że na podwórku, dziś
opuszczonym, wiosną zakwitną kwiaty; hałas kroków
Harrerowej w bamboszach zapinanych na guziki i Valu
ski w buciorach, tak mocno obecny w jego uszach, że
bezustannie słyszalny smak powietrza i zapach kurzu
w pokoju, delikatne wybrzuszenia na podłodze i mgieł
kę wokół palących się Żarówek żyrandola - czuł do
broczynną słodycz smaków, zapachów i dźwięków ema
nującego bezpieczeństwem domu, którą od radości
szczęśliwych wspomnień różniło jedynie to, że nie mu
siał sobie jej przypominać, bo była, i Eszter był pewien,
Że od tej chwili już będzie. Tak zasnął, a w kilka godzin
później obudził się, czując pod głową ciepło poduszki.
Nie od razu otworzył oczy, sądził, Że z zamiaru, by tro
chę się przespać, wyszła tylko kilkuminutowa drzemka,
a ciepło poduszki, przypomniawszy mu o bezpieczeń
stwie, jakie dawał dom, w chwili gdy zasypiał, pozwoliło
kontynuować w mieJscu, w którym skończył, pełne
250
wdzięczności przyglądanie się swemu gospodarstwu.
Czuł, że nadeszła pora, by znów pogrążyć się w błogiej
ciszy okrywającej go niczym kołdra ciało, w nieznisz
czalnym porządku trwałości, a meble, dywan, lustro
i żyrandol przywitają go w tym samym miejscu, w któ
rym je zostawił, i Że ma czas na drobiazgi, Że ma czas,
by odkryć niezliczone, dopiero teraz ważne dla niego
szczegóły, zobaczyć oczyma wyobr,aźni długi, coraz
dłuższy korytarz, w którym niebawem pojawi się ten, na
którego czeka, że niedługo przyjdzie Valuska, i nada
temu wszystkiemu sens. W tej „dobroczynnej słodyczy"
wszystko miało związek z Valuską, wszystko, o czym
myślał, przyczyna i cel, sprowadzało się do Valuski,
i choć przeczuwał, Że tak jest, dotychczas nie wiedział,
że ostateczny zwrot, jaki dokonał się w jego życiu, za
wdzięcza nie jakiemuś nieokreślonemu przypadkowi,
ale tylko i wyłącznie Valusce, który przez długie lata nie
był dla niego niczym więcej niż niewytłumaczalnym le
kiem na jego gorycz, z każdym dniem coraz bardziej
wyrafinowaną, a ściskającą za gardło kruchość Valuski,
jego prawdziwe oblicze i - wyczuwaną nawet przez sen
- dobroć odkrył dopiero dziś, w drodze z kawiarni
Otthon. W drodze do domu, po raz pierwszy na ulicy
Hetvezer, zaraz potem, jak zobaczył wyrwane z korze
niami drzewo, kiedy został sam na sam z tym wstrząsa
jącym widokiem i pomyślał, Że nie, przecież nie jest
sam; myśl ta zabłysła w jego umyśle niemal podświado
mie, ale tak nagle i z taką siłą, Że natychmiast odpędził
ją od siebie pod pozorem obawy o towarzysza; odsunął
od siebie, postanowiwszy, że wycofa się z życia i że to
251
będzie jego odpowiedź na nieznośny stan, w jakim po
grążyło się miasto, i oczywisty przejaw niemożliwej do
nazwania treści tego, co zobaczył, i nie podejrzewając
nawet, czemu ulega, znalazł schronienie w planach, ja
kie snuł o ich wspólnej przyszłości. To mroczne, kłębią
ce się uczucie już go nie opuściło, było w nim przez całą
drogę, jaka pozostała do końca spaceru, przez całe po
południe i przez cały wieczór: tkwiło w nim, jakby tłu
macząc, dlaczego rozrzewnił się przy pożegnaniu i dla
czego w drodze do domu doświadczył „nieobecnej
wcześniej lekkości kroków"; i w bramie, kiedy wydał na
siebie wyrok, i w każdym ruchu, kiedy barykadował się
w domu, było nawet w ostatnich poprawkach, przypo
minając, że jego posiadłość, Że każdy kąt tego domu
znów ma głęboki sens, słowem, teraz, w jasności kończą
cej się drzemki, nic nie mogło przed nim ukryć, Że to
Valuska jest istotą dnia, który zdecydował o jego życiu.
Czuł, że już od samego początku zdawał sobie z tego
sprawę, że widział to, co go dotknęło, i był pewien, iż
natychmiast zrozumiał, że to, w co uderzył, było ni
czym zatrzymany obraz, tylko jeden jedyny obraz, i co
sprawiło, że jego życie przybrało inny kierunek, i o czym
daremnie myślał, Że nie istniała możliwość, by tego nie
zauważył, gdyż w tamtym „nagłym przebłysku myśli"
było niczym morski prąd, bezkresny i niemy, który nie
zauważalnie pcha go naprzód. W chwili gdy oddalił się
od kawiarni Otthon, za nieszczęsnym drzewem, pomię
dzy kawiarnią a sklepem z futrami, on, Eszter, nie wy
trzymując wzburzenia i skrywanej rozpaczy, przystanął
w miejscu i położywszy rękę na ramieniu Valuski, jemu
252
także kazał się zatrzymać. Powiedział coś, wskazał na
śmieci, zapytał, czy Valuska także je widzi, odwrócił się
i wtedy spostrzegł, Że twarz przyjaciela przybiera, jak
gdyby utracony na moment, „świetlisty" wyraz. Instynkt
podpowiadał mu, że przed chwilą coś musiało się wyda
rzyć, co przeczyłoby temu „świetlistemu" wyrazowi,
spojrzał na Valuskę, ale niczego nie dostrzegł, co by go
w tym utwierdziło, i niczego nie podejrzewając, uległszy
podświadomemu impulsowi, ruszył dalej; rzeczywiście
niczego nie podejrzewając, z przekonaniem, Że wszystko
rozumie, kiedy powoli wybudzony z drzemki, niczym
na fotografii zobaczył Valuskę, a w jego ciepłych, pro
stych słowach odnalazł tego popołudnia i tego wieczora
moc wyjaśniającą wszystkie szczegóły. Teraz zobaczył
to, co wtedy tylko poczuł: swego obrońcę i wybawiciela
stojącego z opuszczonymi ramionami, ze zwieszoną
głową, wokół domy ulicy Hetvezer, a obok, wskazujący
ręką na śmieci, jego chory, stary przyjaciel, on sam, Esz
ter; z opuszczonymi ramionami i ze zwieszoną głową,
choć nie jako oznaka nagłego napadu złego nastroju,
nie, przypomniało mu się, po prostu o d p o c z y w a j ą
c e g o : odpoczywającego, b o musiał wlec za sobą skraj
nie osłabionego przyjaciela, potajemnie odpoczywają
cego, jak gdyby się wstydził, jak gdyby uważał za
niedopuszczalne, by obciążać innych własną słabością,
a kiedy na niego spojrzał, ten znów wyglądał jak przed
tem. Widział opuszczone ramiona, płaszcz, jaki mają
listonosze, załamujący się na przygarbionych plecach,
zwieszoną głowę i kilka kosmyków włosów spadających
na oczy spod głęboko nasuniętej na czoło czapki, prze-
253
wieszaną przez ramię torbę.„ zniszczone buty... i czuł,
Że to, czego można się dowiedzieć o tym ściskającym
serce widoku, on już wie i doskonale rozumie wszystko,
co jest tu do zrozumienia. I znowu zobaczył Valuskę
sprzed lat - sześciu, siedmiu, a może ośmiu? nie pamię
tał dokładnie - gdy w odpowiedzi na propozycję, którą
rano złożyła mu Harrerowa („Przydałby tu się ktoś, kto
przynosiłby obiady, mówię panu!"), jeszcze tego samego
dnia po południu stanął w salonie, jak należy, o krok za
Harrerową; zmieszany tłumaczył, po co przyszedł, wy
mawiając się, że nie przyjmie oferowanej zapłaty, a na
wet „za darmo", poza przynoszeniem obiadów, chętnie
zrobi coś jeszcze, jeśli pan Eszter będzie sobie Życzył,
pójdzie do sklepu, tłumaczył, wyśle listy, czy od czasu
do czasu sprzątnie podwórko - i jak gdyby właściciel
domu wyświadczał mu przysługę, zrobiwszy ręką uspra
wiedliwiający gest, uśmiechnął się zawstydzony, jak gdy
by przyznawał, że propozycja brzmi być może dziwnie.
I od tamtego dnia zamieszkał w jego domu pełen dobro
ci, poświęcenia, niewidzialny, wieczny opiekun, pilnują
cy nie tylko podwórka, ale całego jego życia, podobnie
jak Harrerowa pilnowała domu - od sześciu, siedmiu
czy ośmiu lat?, chyba od siedmiu, on chronił przed nim
samym gospodarza patrzącego, jak obraca się w nicość
jego majątek. Chronił, jak tylko umiał, swoją codzienną
obecnością, kiedy go tu nie było, kiedy był w drodze do
domu; usuwał czy choćby osłabiał najpoważniejsze kon
sekwencje wysiłków umysłu, który sam siebie wynisz
czał, przeciwdziałał, by Esztera, nieustannie prześlado
wanego przygnębiającymi wyobrażeniami, nie dobiły
254
własne zgubne myśli, jego, Esztera, który był żywym
przykładem, Że podobnie jak głupi i zadufani ludzie,
pragnący w imię aktualnych ideologii zmienić społecz
ny ład, obracają w ruinę miasto i kraj niechybnie zasłu
gujący na swój los, on zniszczyłby samego siebie własny
mi fobiami - jeśli dziś nie przebudziłby go Valuska
i jego „nadzwyczajna umiejętność gapienia się na świat"
- zapłaciłby gorzką cenę, tak jak to miasto i ten kraj,
gdzie fobie i przymus poddawania wszystkiego własnej
ocenie, ideologie, zgodnie z którymi świat winien ist
nieć w wytyczonych przez nie granicach, burzą wokół
żywą konstrukcję „prawdziwych relacji'', życia i niezmie
rzonego bogactwa. Tymczasem przebudził go Valuska
albo przebudziło go uczucie, które doprowadziło go od
pamiętnych chwil przed kawiarnią Otthon do momen
tu, w którym uświadomił sobie, przed czym chroni go
wierność i miłość przyjaciela, do chwili, kiedy pojął, Że
jego „istota oparta na rozumie i dobrym smaku", wol
ność i jasność jego myśli, wielkość ducha, w którą skry
cie wierzył, nie są warte złamanego centa, skoro przy
znaje, Że nic już go nie interesuje poza wierną miłością
Valuski. I choć przez te - mniej więcej - siedem lat roz
myślał o swoim młodym przyjacielu, widząc w nim
„ucieleśnienie bogactwa eterycznej anielskości", samą
eteryczność, samą duchowość i uskrzydlenie, jak gdyby
nie był człowiekiem z krwi i kości, ale istotą duchową,
jak gdyby warta zbadania czarodziejska naiwność wkro
czyła do jego domu, teraz ujrzał coś innego: sięgający
kostek płaszcz listonosza, z czapką z daszkiem u samej
góry, jak każdego dnia przychodzi w południe, cicho
255
puka, mówi dzień dobry, z dzwoniącą menażką u boku,
w swoich ciężkich buciorach, ale na paluszkach, żeby
przypadkiem nie zakłócić spokoju, skrada się koryta
rzem, oddala się, idzie do bramy, by na czas, kiedy go tu
nie będzie, nasycić powietrze ciężkie od fobii gospoda
rza swoją oczywistą dobrocią i otoczyć go z lekka za
bawną, ale właśnie dlatego wzruszającą, dyskretną opie
ką, swoją skomplikowaną „naiwnością", jego, który jak
gdyby niczego nie zauważał, dla którego nie było nic
bardziej naturalnego niż fakt, Że ktoś wiernie, w najgłęb
szym tego słowa znaczeniu, mu służy. Już się przebu
dził, jeszcze leżał nieruchomo na łóżku, i nagle oczyma
wyobraźni zobaczył twarz Valuski: wielkie oczy, bajko
wo długi, czerwony nos, usta rozwarte w wiecznym ła
godnym uśmiechu i wysokie czoło - i zrozumiał, że tak
samo jak pierwszy raz poczuł, iż ten dom jest jego włas
nym domem, tak samo teraz po raz pierwszy zobaczył
naprawdę tę twarz, a obok „niebiańskich związków" -
tylko w jego gorączkowym szaleństwie „anielskich" - po
raz pierwszy dostrzegł w niej ludzką treść. Jak z a s t y g a
w uśmiechu albo jak w skupieniu patrzy przed siebie
i znowu jaśnieje, i Że nie potrzebuje jej studiować, bo
wystarcza mu sam uśmiech, powaga albo radość, zrozu
miał, że nie interesują go już „niebiańskie związki", bo
dla niego ma znaczenie już tylko t a twarz: a miejsce
wszechświata:Naluski zajęło jego spojrzenie. Trzeźwość
tego spojrzenia, pomyślał Eszter, bowiem Valuska ciągle
rozważał, jak utrzymać w porządku to wszystko, co
mieszkaniec tego salonu - raz po raz - ciągle rozrzucał,
widział w nim opiekuńczość i sumienność, gotowość do
256
pomocy w drobnych czynnościach - tą samą gotowość,
jaką poczuł, gdy otworzywszy oczy, usiadł na łóżku, ro
zejrzał się wokół i ocenił, co winien doprowadzić do
ładu, nim przyjaciel przyjdzie do domu. Wedle pierwot
nego planu miał dokończyć zabijanie okien deskami,
potem napalić w piecu i zabarykadować drzwi wycho
dzące na podwórko, tymczasem sens wznoszonej bary
kady zasadniczo się zmienił i od tej chwili sam zamysł
twierdzy i tego, co dotychczas udało mu się z niej zrea
lizować, choćby zabite deskami okna, stał się żałosnym
wspomnieniem trwającej dziesiątki lat głupoty, posta
nowił więc, Że całą uwagę skupi na pokoju Valuski, na
pali w piecu, zrobi porządek, jak trzeba, pościele łóżko
i będzie czekał - czekał, aż jego oddany opiekun, błąka
jący się teraz po mieście, przypomni sobie, że; „kiedy
wszystko załatwi", ma wrócić do domu przy alei Wenck
heima. Był pewien, że Valuska, tak jak zawsze, chodzi
gdzieś ulicami albo zajrzał na zabawę, którą zapowiada
ły plakaty rozwieszone na ulicy Hetvezer, i nie może
stamtąd wyjść, i nagle poczuł niepokój, co chwilę spo
glądał na zegarek, aż wreszcie zaskoczony uświadomił
sobie, że zamiast króciutkiej drzemki przespał prawie
pięć godzin, szybko wyskoczył z łóżka, miał ochotę
w jednej chwili pobiec w dwóch różnych kierunkach,
napalić w drugim pokoju i - skoro nie może wyjrzeć
przez okno ... - pobiec do bramy, zobaczyć, czy Valuska
nie wraca. Ale nie zrobił ani jednego, ani drugiego, gdyż
spostrzegł, Że w salonie zgasł ogień, podszedł do pieca,
dorzucił drewna, ile tylko zdołał, i podłożył kilka zmię
tych gazet. Ogień nie chciał jednak się rozpalić, długo
257
trwało - dwa razy wyjmował polana, by je ułożyć od no
wa - aż wreszcie rozpaliło się, ale i tak to było nic
w porównaniu z tym, co zastał w drugim pokoju, nie
używany od lat „kalor" nawet po godzinie zmagań cią
gle jeszcze się nie rozpalił. Użył sposobu podpatrzonego
u Harrerowej, ale drewno nie chciało zająć się, choć pró
bował wszystkiego, ułożył z polan piramidę, potem rzu
cił jedno na drugie, wentylował piec drzwiczkami i dmu
chał z całej siły - i nic, wszystko było po staremu,
z pieca tylko buchał dym, jak gdyby „kalor" przez lata
przestoju zapomniał, co należy w takiej chwili robić.
Tymczasem przyszłe gniazdko Valuski przypominało
pole bitwy, po podłodze walały się osmalone deski,
wszędzie było pełno popiołu, a Eszter nadal biedził się
wśród kłębów dymu, co chwilę wybiegając do salonu, by
zaczerpnąć powietrza. W drodze przyjrzał się eleganc
kiej bonżurce i przypomniał sobie, Że w kuchni jest
fartuch Harrerowej, ale nawet to go nie ucieszyło, gdy
- właśnie wracał z salonu - posłyszał trzask buchającego
ognia, odwrócił się i stwierdził, Że walka nie była darem
na, „kalor" - jak gdyby nagle ktoś odetkał komin - za
czął działać. Rozpalanie pieców trwało zbyt długo,
nie miał już czasu zdjąć desek z okien wychodzących na
ulicę, więc pootwierał na oścież wszystkie drzwi i wywie
trzył mieszkanie przez służbówkę i kuchnię, wreszcie
spróbował wyczyścić fartuch, ale tylko rozmazał sadzę,
trochę się rozgrzał i w fartuchu Harrerowej, ze szmatą,
szczotką i łopatą w jednej ręce i wiadrem w drugiej po
spieszył do pokoju Valuski uprzątnąć ślady. Dotychczas
pokój był pilnowanym przez Harrerową muzeum ro-
258
dzinnych pamiątek, kolekcji muszli, porcelany i serwi
sów stojących w serwantkach, w którym stał rzeźbiony
stół jadalny i łóżko, teraz jednak sprawiał wrażenie spa
lonego muzeum, z którego przed chwilą wyszli strażacy,
trochę markotni, Że nie trafiło się nic poważnego do
roboty, wszystko pokrywała sadza i popiół, a tam gdzie
ich nie było, Eszter ze szczotką i szmatą w ręku, jak
gdyby Harrerowa rzuciła nań urok, sam się o to zatrosz
czył, choć doskonale wiedział, Że to wcale nie urok Har
rerowej, ale jego zdenerwowanie i nieuwaga, bo sprząta
jąc, tylko nadstawiał ucha, czy tak jak umówili się na
wypadek, gdyby wieczorem brama była zamknięta, dłu
go wyczekiwany gość nie puka do okna w salonie.
Zmiótł sadzę z łóżka, nałożył drewna do „kalora" i po
stanowił, Że porzuci to nieudane sprzątanie, rano dokoń
czą razem, wrócił do salonu, wziął krzesło i usiadł ogrzać
się przy piecu. Co chwilę spoglądał na zegarek, raz wy
dawało mu się, że jest „już wpół do trzeciej", raz, że
„jeszcze nie ma za piętnaście trzecia", w zależności od
tego, co w danej chwili myślał, że jest już późno albo że
jeszcze jest za wcześnie. Chwilami był pewien, Że przyja
ciel nie przyjdzie, bo całkiem zapomniał albo uznał,
Że nie zdoła wrócić na czas, i nie chciał go niepokoić
w środku nocy, chwilami był pewien, Że Valuska siedzi
w Sortowni gazet na stacji albo z portierem w hotelu
Komló, gdzie zawsze zaglądał podczas nocnych wędró
wek, i zaczął obliczać, Że jeśli tam jest i teraz przypomni
mu się, że musi wracać, ile czasu potrzeba, by dotarł do
domu. Później już nie myślał, że „już za piętnaście
czwarta" ani Że „jeszcze nie ma czwartej", bo usłyszał
259
pukanie do okna, szybko pobiegł otworzyć bramę, wyj
rzał, stwierdził, że jeśli sądzić po światłach widocznych
na wysokości kina, hotelu Komló i stojących wokół lu
dziach, zabawa jednak się odbywa, rozczarowany wrócił
do pokoju i usiadł na krześle. Przemknęło mu nawet
przez myśl, Że może kiedy przysnął, Valuska tu był, ale
nikt nie usłyszał jego pukania, więc nie chciał być natar
czywy i wrócił do siebie, albo, rozmyślał Eszter, jak cza
sami mu się zdarzało, upili go na tym „karnawale'', albo
poszedł, jak co dzień, do Hagelmayera i wstydził się
w takim stanie pokazać mu na oczy. Obserwował raz
leniwe, raz zbyt szybko przesuwające się wskazówki, po
łożył się, wstał, kilka razy dorzucił do pieca, wreszcie
przecierając oczy, żeby znowu nie zasnąć, usiadł w fote
lu, w którym popołudniami siadywał Valuska. Ale dłu
go nie wytrzymał, rozbolały go plecy, paliła zraniona
ręka i szybko postanowił, że nie będzie już czekał, a po
chwili, Że może jednak poczeka, ale tylko do chwili, kie
dy duża wskazówka dojdzie do dwunastej - aż nagle
poderwał się z miejsca, że na zegarku jest już dziewięć
po siódmej i chyba rzeczywiście ktoś puka do okna.
Wstał, wstrzymując oddech, wsłuchał się w ciszę, by tym
razem przekonać się, czy to nie tylko gra wyobraźni, czy
nie igrają z nim zmęczone zmysły, ale kolejne pukanie
rozwiało wszelkie wątpliwości, już nie czuł nawet zmę
czenia po nieprzespanej nocy, a kiedy wyszedł z salonu
i z kluczami w ręku pospieszył przez korytarz, poczuł,
że gotowość do walki odzyskała swój sens, świeży i szczę
śliwy, na zatykającym mrozie szedł do bramy, jak gdyby
niekończące się oczekiwanie służyło tylko temu, by opo-
260
wiedzieć o nim gościowi, który nie wiedząc nawet, że
nie będzie tu gościem, lecz mieszkańcem, jednak przy
szedł i sam otwierał kluczem bramę. Ku wielkiemu roz
czarowaniu Esztera zamiast Valuski stała przed nim
Harrerowa, nie zdążył nawet ochłonąć, kiedy Harrerowa
- bez słowa wyjaśnienia, czego tu o tej porze szuka -
wcisnęła się w drzwi i załamując ręce, wbiegła do przed
pokoju, a stamtąd do _ salonu, i jak nigdy dotąd, usiadła
w fotelu, rozpięła płaszcz i spojrzała na Esztera z taką
rozpaczą, jak gdyby nie pozostawało im nic innego,
tylko siedzieć w milczeniu i patrzeć na siebie wymow
nym, pełnym desperacji wzrokiem. Ubrana była jak
zwykle, miała na sobie dubeltowe spodnie od dresu,
cytrynowożółty sweter i ceglastoczerwony płaszcz, ale
tylko ten ubiór przypominał dawną Harrerową, która
jeszcze wczoraj przed południem, wołając: „przyjdę
w środę", w poczuciu dobrze wykonanej pracy Żegnała
się z nim w drzwiach, by za chwilę, zmieniwszy zapina
ne na guziki bambosze na zimowe buty, swoim szurają
cym krokiem opuścić dom. Jedną rękę przykładała do
serca, druga bezwładnie zwisała z poręczy, zaczerwienio
ne oczy były głęboko podkrążone i, czego Eszter nigdy
jeszcze u niej nie widział, sweter miała rozpięty do poło
wy - sprawiała wrażenie udręczonej i załamanej, jak gdy
by coś całkowicie wytrąciło ją z równowagi; jak gdyby
nie rozumiejąc, gdzie jest i co się z nią dzieje, rozpaczli
wie czekała na wyjaśnienia. „Jeszcze ciągle się boję, pa
nie dyrektorze! - wydukała, dysząc, i załamana spuściła
głowę. - Jeszcze ciągle nie mam odwagi uwierzyć, Że to
koniec - głos jej się załamał - a już przyszło wojsko!"
261
Eszter stał bezradnie obok pieca, nie rozumiał z tego
wszystkiego ani słowa, wreszcie gdy zauważył, Że kobieta
szlocha, podszedł bliżej, żeby ją uspokoić, ale - uznaw
szy, Że skoro chce płakać, nie może jej w tym przeszko
dzić - zrezygnował i usiadł na brzegu łóżka. „Ja już je
stem żywym trupem, niech mi pan uwierzy, panie
dyrektorze ... - chlipała Harrerowa, wyciągnąwszy z kie
szeni zmiętą chusteczkę. - Tylkom przyszła, bo mój
chłop powiedział, Że to bardzo ważne, co bym przyszła,
ale ja ... ledwie żyję ... - wytarła oczy - ledwie żyję ... " Esz
ter odchrząknął. „Ale co się stało?" Harrerowa tylko
machnęła ręką. „A przecież mówiłam, co będzie. Powie
działam, pamięta pan chyba, jak przechyliła się wieża
w parku Gondocs. Wszyscy wiedzieli". Eszter zaczął tra
cić cierpliwość. Pewnie znowu jej chłop się upił, pomy
ślał, przewrócił się i uderzył w coś głową. Ale w takim
razie... co za wojsko? Co to ma wszystko znaczyć? Co to
za zamieszanie? Już chciał się położyć, żeby pospać
choćby kilka godzin, nim Valuska przyjdzie, teraz pew
nie już tak jak zawsze, w południe. „Niech pani spróbu
je powiedzieć wszystko od początku, pani Harrerowa".
Kobieta jeszcze raz wytarła oczy i położyła ręce na kola
nach. „Nawet nie wiem, od czego zacząć. Człowiek nie
potrafi o tym spokojnie mówić, jak od wczoraj od rana
nie pojawił się w domu, mówiłam sobie, no dobrze,
niech się tylko pokaże, to mu nie daruję, rozumie pan
dyrektor, skaranie boskie, ostatniego fillera potrafi
z domu wynieść, a ja, bez obrazy, mało się nie zesram,
tak muszę tyrać, z takim pijakiem nie można inaczej,
tylko tak, myślałam cały dzień i czekałam, aż wróci, to
262
wtedy mu pokażę, gdzie raki zimują. Patrzę na zegarek,
szósta, siódma, wpół do ósmej, no, o ósmej mówię so
bie, no, znowu będzie pijany jak bela, nie ma dnia, żeby
nie umierał od kaca, z tym swoim sercem, takie ma sła
be serce, ale, mówię, takiego dnia, gdy całe miasto jest
pełne jakichś podejrzanych typów, jeszcze coś mu się
przydarzy, jak pijany będzie wlekł się do domu, i jeszcze
ten wieloryb, czy jak tam zwą tego przeklętego bydlaka,
mówię sobie, jeszcze jego tu brakowało. Oczywiście, Że
się domyślałam, co z tego wszystkiego może być! Spo
glądałam z kuchni na zegar, już pozmywałam, zamiot
łam, włączyłam telewizor, patrzę na operetkę, bo na
życzenie widzów powtórzyli wczorajszy program, wy
chodzę znowu do kuchni, a tu wpół do dziesiątej. Za
częłam się denerwować, bo nie zwykł tak długo nie wra
cać, nawet gdy się upije jak świnia. Pije, ale nie ma takiej
głowy jak inni, zasypia, potem mu zimno i wraca do
domu. Ale nie, siedzę, patrzę w telewizor, ale nic nie
widzę, bo tylko o tym myślę, co się z nim stało, już jest
stary, mówię panu, mógłby mieć przecież choćby tyle
rozumu, żeby nie włóczyć się o takiej porze po ulicach,
bo, prawda, te ciemne typy się awanturują, bo ja już
wtedy wiedziałam, co z tego będzie, powiedziałam, pa
mięta pan dyrektor, jak się pochyliła wieża, ale nie -
mięła na kolanach chusteczkę - wybiła jedenasta, a ja
siedzę przed telewizorem, zagrali hymn, telewizor już
tylko syczał, a jego ciągle nie ma. To już nie wytrzyma
łam na miejscu, poszłam do sąsiadów, czy może czego
nie wiedzą. Pukam, stukam, dobijam się do okna, a oni
jak gdyby nic nie słyszeli, w taką pogodę, Że w nosie
263
zamarza z zimna. No, zaczęłam wołać, czy słyszą, że to
ja, żeby mnie wreszcie wpuścili, wreszcie pytam o męża,
ale nic, niczego nie wiedzą. A sąsiad, czy nie wiem, co
się dzieje w mieście. Skąd mam wiedzieć, pytam. Że jest
wielka awantura! Tłuką wszystko wokół, a mój mąż jest
w mieście, myślę sobie, niech mi pan wierzy, panie dy
rektorze, myślałam, Że zemdleję, ledwie doszłam do
domu, usiadłam w kuchni na krześle i siedziałam jak
ten worek, rękami złapałam się za głowę, bo myślałam,
Że mi pęknie. Wszystko się we mnie przewracało, lepiej
nie mówić, w końcu pomyślałam sobie, Że może wrócił
do domu i schował się w starej kuchni, tam gdzie miesz
ka Valuska, często chował się u niego, aż trochę wytrzeź
wiał, a ten go krył, ale przecież gdyby wiedział, co się
szykuje, by tam nie szedł, bo choć pije i wynosi z domu
pieniądze, to jednak porządny człowiek, nie przeczę. Pa
trzę, otwieram, ale nikogo nie ma, wracam do domu, ale
wtedy już mnie zmogło zmęczenie; cały dzień w robo
cie, potem te nerwy, myślałam, że padnę, pomyślałam,
Że czymś się zajmę, zrobię kawę, to może trochę dojdę
do siebie. No, zna mnie pan dyrektor tyle lat, ja wszyst
ko szybko robię, ale teraz, nie wiem, chyba pół godziny
stawiałam tę głupią kawę na kuchence, ledwie rozkręci
łam ekspres, nie miałam w ręku siły, tylko się mocowa
łam, o niczym nie mogłam myśleć, wreszcie zapomnia
łam, co chcę zrobić, no, wreszcie postawiłam ekspres na
kuchence i zapaliłam gaz. Wypiłam, umyłam szklankę,
patrzę na zegar: jest północ, myślę sobie, pójdę, lepiej
niż siedzieć w kuchni i czekać, i czekać, a on nie wraca,
zna pan to uczucie, panie dyrektorze, patrzeć na wska-
264
zówki, no, ja wiem, jak to jest, odkąd pamiętam, od
czterdziestu lat nie robię nic innego, tylko pracuję i pa
trzę na zegar, czy już wraca, Bóg mnie pokarał tym czło
wiekiem, a przecież dobrze wie, Że mogłam mieć lepsze
go. Słowem, postanowiłam przyjść, włożyłam coś na
siebie, no, ten płaszcz, ale już kilka kroków od bramy
zobaczyłam, Że całkiem blisko, przy pierwszym rogu
stoi z pięćdziesięciu, nie muszę mówić, jakie typy, od
razu wiedziałam, kiedy usłyszałam tylko jakiś wielki
huk, nie rozejrzałam się nawet, tylko czym prędzej wró
ciłam do domu, zamknąć bramę, pomyślałam, i zgasić
światło, niech mi pan wierzy, Że siedziałam w tych ciem
nościach, serce mi waliło, Że mało nie wyskoczyło, bo
hałas zbliżał się i zbliżał, nie można było nie domyślić
się, co się tam dzieje. Nie wyobraża sobie pan dyrektor,
co ja wtedy przeżyłam, siedzę, wstrzymuję oddech -
Harrerowa znowu zaczęła szlochać - sama ... jak palec...
w pustym dornu, nawet do sąsiadów już nie mogłam iść,
tylko czekałam i czekałam, co będzie. Było ciemno jak
w grobie, a ja jeszcze zamknęłam oczy, żeby niczego nie
widzieć, wystarczyło, Że słyszałam, jak wybijają dwa gór
ne okna, leci szkło, cztery wielkie szyby, bo kiedyś zro
biliśmy na górze podwójne okna, ale jak Boga kocham,
do głowy mi nie przyszło, choć pracowałam na nie cały
tydzień, że trzeba będzie za to zapłacić, tylko modliłam
się, żeby na tym się skończyło, bo bałam się, że wejdą na
podwórko, a wtedy nie wiadomo, co zrobią, mogą na
wet, jak zechcą, przewrócić dom. Ale dobry Bóg pomógł,
poszli sobie, a ja zostałam z dwoma wybitymi oknami,
tylko słyszałam, jak wali mi serce i jak wybijają szyby
265
u sąsiadów, ale nie miałam odwagi zapalić światła, broń
Panie Boże, minęła z godzina, nim odważyłam się ru
szyć z miejsca, zrobić kilka kroków, poszłam do pokoju,
położyłam się na łóżku, tak jak stałam, w ubraniu, leża
łam jak trup i nadsłuchiwałam, bałam się, że w każdej
chwili mogą wrócić, a na dole są pojedyncze okna. Nie
umiem nawet opowiedzieć, i nie ma na to czasu, jakie
myśli chodziły mi po głowie, Że to koniec świata, Że
piekło zstąpiło na ziemię, i takie głupoty, pan dyrektor
rozumie, co mam na myśli, leżałam jak kłoda, kilka go
dzin, ale nie mogłam zamknąć oczu, choć najlepiej by
łoby, gdybym zasnęła i przestały mi chodzić po głowie
te bzdury, bo nim wrócił mój mąż, a wrócił o świcie, już
nie potrafiłam się cieszyć, Że jest w domu i Że nawet nie
jest pijany, stanął trzeźwiuteńki przy łóżku, usiadł na
kołdrze, tak jak stał, w ubraniu, w zimowym płaszczu,
i zaczął mnie uspokajać, bo widział, Że leżę i ledwie daję
oznaki życia, więc mówię sobie, weź się w garść, nic się
nie stało, jest w domu, jakoś sobie poradzimy. Przyniósł
mi z kuchni szklankę wody, napiłam się i zaczęłam ja
koś przychodzić do siebie, zapaliliśmy w pokoju świat
ło, bo nie dawałam zapalić, ale mąż powiedział, żebym
się wreszcie uspokoiła i żebyśmy wreszcie zapalili tu
światło, bo w kuchni się paliło, a tymi dwoma oknami
żebym się nie przejmowała, zapłaci miasto. Widział, jak
wchodził do domu, jakżeby miał nie zobaczyć, kawałki
szkła leżały przed domem, ja jeszcze nie miałam odwagi
wyjrzeć, ale mi powiedział, jak wrócił z kuchni, zapłaci
miasto, powiedział, bo teraz jego tam słuchają. Wtedy
już jakoś doszłam do siebie, usiadłam na łóżku, co się
266
stało, gdzieś się włóczył całą noc, nie ma w tobie za
grosz przyzwoitości, popłakiwałam, zostawiłeś mnie
samą w pustym domu i poszedłeś się wałęsać, a trzeba
było powiedzieć, niech go diabli wezmą, dobrze tylko,
Że nic ci się nie stało, ale wie pan dyrektor, strach, te
ciemne typy i te dwa okna, a jego nie ma. A mój mąż
milczał i jakoś tak patrzył, tak dziwnie, na miłość bo
ską, pytam, co tu się dzieje, zaczęłam mu opowiadać
o tych oknach, tam na górze, a mój mąż na to, co było,
to było, i podniósł palec, tak, mówi, od dziś masz wie
dzieć, Że jestem członkiem komisji miejskiej, czy jak to
się tam nazywa, i Że, mówi, nawet dostanie odznaczenie.
No to, może sobie pan dyrektor wyobrazić, że nie rozu
miałam z tego wszystkiego ani słowa, patrzę tylko na
niego, a on potakuje i mówi, że całą noc się naradzali,
bo wcale nie był w knajpie, tylko Że, mówi, mieli naradę
w Ratuszu, bo on teraz jest członkiem jakiejś tam, nie
wiem, specjalnej komisji, która uratowała miasto przed
chuliganami, no, odpowiadam, to ładnie, ty sobie sie
dzisz na naradzie, a mnie tu samą szlag może trafić
w pustym domu i nawet nie mogę zapalić światła. Na to
on, żebym tak nie mówiła, bo on przez całą noc nawet
nie zmrużył oka, żebyśmy wszyscy mieli spokój, i pyta,
czy jest w domu coś do wypicia, a ja wtedy już tak się
cieszyłam, Że nic mu się nie stało i że siedzi tu, na łóżku,
na kołdrze, że powiedziałam mu, gdzie coś znajdzie,
więc poszedł do spiżarni i zza kompotów wyciągnął
palinkę, niestety tam trzymam, bo przed nim trzeba
chować. Pytam, co to za jedni byli na naszej ulicy, a on
mówi, Że takie ciemne typy, ale udało się ich powstrzy-
267
mać, teraz ich łapią, opowiadał mój mąż, teraz ich zbie
rają, przyszło wojsko i już jest porządek, stwierdził
i pociągnął z butelki, wszędzie są żołnierze, powiedział,
a nawet sprowadzili czołg, stoi na Papsor, przed kościo
łem, no to mu pozwoliłam, żeby sobie jeszcze raz po
ciągnął, ale wtedy powiedziałam, Że już dosyć i postawi
łam butelkę obok łóżka. Skąd się tu wzięło wojsko,
pytam, bo tego czołgu jakoś nie potrafiłam sobie wyob
razić, a na to mówi mój mąż, Że to przez cyrk, gdyby nie
ten cyrk, nie odważyliby się rzucić na miasto, ale się
rzucili, powiedział i widziałam, Że on też ma gęsią skór
kę, i rzucili się na miasto, widziałam, jak zmarszczył
czoło, kradli i palili, żebym sobie to wyobraziła, i że
Jutka Szabó i jej kolega z centrali telefonicznej, oni pad
li ich ofiarą, Jutka Szabó, zna ją pan dyrektor - oczy
Harrerowej zaszły łzami - coś takiego. I jeszcze są śmier
telne ofiary, mówi mój mąż, więc znowu nie wiedzia
łam, czy jeszcze żyję, czy już umarłam, bo poza pocztą
to był pierwszy taki przypadek, tłumaczył, żołnierze zaj
mują już budynki publiczne, na stacji, na przykład, zna
leźli kobietę i dziecko, ale ja już nie mogłam tego słu
chać, pytam więc, jak wy tymi naradami dbacie o nasz
spokój, skoro coś takiego mogło się zdarzyć, a on na to,
Że jeśli jego by tam nie było i nie namówiłby dwóch
milicjantów, żeby spróbowali dostać się do miasta sa
mochodem, to nie przyszłoby wojsko i być może nie
tylko dwa okna by wybili, i byłoby więcej rannych i za
bitych. Bo milicji, wtedy mąż był już bardzo rozgory
czony, nigdzie nie było, zapadła się pod ziemię, tak się
wyraził, zapadła się pod ziemię i nie można jej było ni-
268
jak sprowadzić, tylko tych dwóch, i oni poszli do władz,
a wszystko z tego powodu, Że milicja straciła głowę, tak
jak mówię, straciła głowę, podkreślił mój mąż, robiąc
przy tym znaczącą minę. Pan kapitan - Harrerowa dziw
nie przeciągle wymówiła «a» - nie wiem dlaczego, ale od
dwóch czy trzech lat nienawidzi mojego męża, nienawi
dzi, jak się o nim wspomina, nie poznaję go, żeby tak
kogoś nienawidzić, nikt by nie uwierzył, bo ludzie mó
wią, że tak naprawdę oni się lubią, nie wiem, a on temu
zaprzecza, Że kapitan to człowiek stracony dla milicji,
tłumaczył, i widziałam, jak zrobił się czerwony ze złości.
Był pijany, powiedział mój mąż, taki pijany, że cały czas
spał, wyobraź no sobie, cały dzień spał, od czasu do
czasu go budzili, ale nic z tego, wreszcie przed samym
świtem wyszedł z posiedzenia, wszyscy myśleli, nawet
żona pana dyrektora, że poszedł coś zaradzić, ale nie, bo
tych dwóch milicjantów, którzy przyprowadzili żołnie
rzy, opowiadało, Że widzieli pana kapitana pijanego jak
bela, znowu gdzieś się upił, bo on, jak się wyraził mój
mąż, ma w dupie sprawy mieszkańców. On też pije, ale
nie aż tak, powiedział, gdy idzie o wspólne dobro, on
potrafi sobie powiedzieć: stop, tymczasem pan kapitan
- znów przeciągle wymówiła «a» - upija się, gdzie po
padnie, w dodatku nikt nie wie, co się z nim stało,
a tych dwóch milicjantów powiedziało tylko, Że wyda
wało się im, że szedł do domu. A ja tu leżę i słucham
tych okropności, ale najgorsze dopiero miałam usłyszeć,
te wszystkie zniszczenia, opowiadał mąż, zdemolowane
miasto, nawet jeszcze nie wiadomo, ilu jest rannych,
a ilu zabitych, gdzie są ci, którzy zaginęli, mąż tylko
269
z goryczą potrząsał głową, bo na przykład, jak przyszło
wojsko, a czołg stał już przed kościołem i ludzie odwa
żyli się wyjść na ulicę, tu na bulwarze, wie pan dyrektor
gdzie, przy sklepie rzeźniczym Nadabana, mąż właśnie
wracał do domu, żeby mnie uspokoić, spotkał Viragową
i ona też była bardzo przygnębiona. Szuka, mówiła,
swojej sąsiadki, która cały wieczór spędziła przy oknie
i patrzyła na te okropności, ale bała się sama w domu,
poprosiła, żeby do niej przyszła, opowiadała Viragowa,
usiadły razem przy oknie, ale nie trzeba było tam sie
dzieć, tak powiedziała Viragowa, już minęła północ, kie
dy na bulwar wyszła kolejna grupa chuliganów, z kijami
i Bóg wie co jeszcze mieli ze sobą, i zaczęli tłuc biegające
po ulicach koty, opowiadał mąż. I ponoć wtedy zoba
czyły, Że jest wśród nich, mąż specjalnie nie wymienił
jego nazwiska, syn sąsiadki Viragowej, dokładnie tak po
wiedział, nawet nie przypuszczałam, o kogo chodzi, ale
mąż właśnie chciał, żebym się nie domyśliła, tylko tyle
powiedział, i już chciał sięgnąć pod łóżko po butelkę
z palinką, jak go zapytałam, mówisz o Viragowej? Tak,
odpowiedział, o Viragowej. Zastanawiam się, ale nic nie
przychodzi mi do głowy, patrzą, mówi mój mąż, i nie
wierzą własnym oczom, syn sąsiadki Viragowej idzie ra
zem z tymi chuliganami, nie do wiary, mówi, nawet się
nie wysilaj, bo i tak się nie domyślisz, ale wychowaliśmy
żmiję na swoim łonie. A ja tylko na niego patrzę i nie
rozumiem, co ma na myśli, pytam, na to on, że ta ko
bieta, jak mu opowiadała Viragowa, wpadła w szał, tak
rozwścieczonej jeszcze jej nie widziała, zaczęła krzyczeć,
że już dość, dość ma własnego syna, nic już jej nie ob-
270
chodzi, ale tak tego nie zostawi, przez całe życie musiała
się za niego wstydzić, ale już koniec, dłużej nie wytrzy
ma, złapała płaszcz, opowiadała mężowi Viragowa, mąż
próbował ją uspokoić, Viragowa wzięła płaszcz - Harre
rowa spojrzała na zdziwionego Esztera - i wyszła. Za
kudły go stamtąd wyprowadzę, wrzeszczała rozwścieczo
na, a Viragowa, opowiadał mój mąż, stała przestraszona
przed sklepem Nadabana, powiedziała, że poszedł z ni
mi zaraz po północy i jeszcze nie wrócił, i ilu jest jeszcze
takich, którzy nie wrócili, westchnął mój mąż. Zostawił
Viragową przed sklepem, ruszył wzdłuż bulwaru, ten
ogrom zniszczeń, opowiadał, skulony na kołdrze, skrę
cił przy ulicy Jókaiego i wtedy natknął się na żołnierzy,
oczywiście, mnie nie legitymowali, to przecież my we
zwaliśmy wojsko, by zrobiło w mieście porządek, tylko
pokazali mi listę, na której widniały nazwiska i rysopisy
poszukiwanych osób, wtedy już zdążyli przesłuchać w Ra
tuszu świadków, którzy widzieli, co działo się w nocy,
i teraz, opowiadał mój mąż, ci żołnierze grupami kontro
lowali, czy w mieście panuje spokój, i szukali przestęp
ców, ale na liście, którą ci żołnierze pokazali mu na ulicy
Jókaiego, było tylko kilka nazwisk, resztę stanowiły ryso
pisy, bo wśród chuliganów było niewielu miejscowych.
A on przyglądał się liście i nie chciał wierzyć własnym
oczom, tak jak nie mógł uwierzyć Virigowej, żołnierze
pytali, czy zna którąś z tych osób, a mąż odpowiedział,
Że nie, bo bardzo się przestraszył, a przecież znał. Leża
łam na łóżku, kiedy powiedział jego nazwisko, nie chcia
łam wierzyć własnym uszom, pokręciło mu się w głowie,
pomyślałam sobie, ale mąż na to, Że nie ma czasu do
271
stracenia, bo go szukają, i dlatego przyszedł do domu,
żeby mnie uspokoić i żebym się ubierała, i szybko biegła
do pana dyrektora, oni dwaj, pan dyrektor i mój mąż, są
mu to winni, a ja tylko patrzyłam, czego ten ode mnie
chce. Pomyślałam więc sobie, Że już dawno mówiłam, Że
to się tak skończy, już wtedy, gdy pierwszy raz się u nas
zjawił, mówiłam, nie, z tego tylko będą kłopoty, brać tu
tego wariata, ale mąż oczywiście mnie nie słuchał, i pro
szę, pomyślałam sobie, za takie pieniądze, tego szaleńca,
więc powiedziałam, Że nigdzie nie idę, nie ruszę się stąd
na krok, ale wstałam z łóżka i złapałam płaszcz, jak gdy
by mi brakowało piątej klepki. Już wyszliśmy z domu,
przed wyjściem sterty tłuczonego szkła, pójdzie go szu
kać, powiedział mój mąż, ale potem musi iść do Ratu
sza, bo żona pana dyrektora prosiła, żeby wrócił najpóź
niej na siódmą, no, mówię, na siódmą, a ja mam znów
iść sama, sama jak palec, a on tylko powtarzał, Że musi,
mają go odznaczyć, wypada, żeby tam był, teraz już li
czą się z nim, i bardzo go prosili, żeby był na siódmą.
Prosiłam go i tak, i siak, aż doszliśmy do rogu ulicy Jó
kaiego i bulwaru, ale jak gdybym mówiła do ściany, po
wiedział, Że przejdzie się do dworca i wróci, a ja żebym
tu przyszła, może pan dyrektor jeszcze coś doradzi,
więc choć się upierałam, że za nic nie zrobię nawet kro
ku, byłam taka skołowana, Że szłam przed siebie, nawet
się nie rozglądając, jak ślepa, nawet nie powiedziałam
w bramie dzień dobry, nie wiem, co sobie pan dyrektor
o mnie teraz pomyśli. Tak niespodziewanie się zjawić,
świtem, przywitanie niby drobiazg, a ja nawet nie po
wiedziałam dzień dobry, ale co robić, panie dyrektorze,
272
człowiekowi wszystko się miesza, ci żołnierze - ściszyła
głos Harrerowa - i ten czołg„." Eszter siedział osłupiały
na skraju łóżka, kobieta czuła, Że przeszywa ją wzro
kiem. Ani drgnął, opowiadała Harrerowi, gdy ten wrócił
do domu około południa. Potem zobaczyła, jak Eszter
zeskakuje z łóżka, podbiega do szafy, zrywa płaszcz
z wieszaka i spojrzawszy z przestrachem, jak gdyby to
ona była wszystkiemu winna, bez słowa wybiega z miesz
kania. A ona ciągle jeszcze siedziała w fotelu, mrużąc
z przerażenia oczy, nagle usłyszała huk zamykającej się
bramy, aż się zatrzęsła, i znowu wybuchła płaczem,
wreszcie wyciągnęła chusteczkę, wytarła nos i rozejrzała
się po pokoju. Dopiero wtedy zauważyła, Że okna są
zabite deskami. Powoli podniosła się z fotela, przechyli
ła głowę, nie rozumiejąc, co tu robią te deski, wreszcie
powoli, z namysłem i przestrachem na twarzy zbliżyła
się do okna. Pogłaskała dłonią jedną z desek, by się prze
konać, Że naprawdę tam jest, postukała w pozostałe,
nagle wszystko zrozumiała i krzywiąc się jak fachowiec,
którego niełatwo oszukać, wymamrotała z goryczą:
„Okna zabija się od zewnątrz, a nie od wewnątrz!" Po
człapała z powrotem do pieca, zerknęła na ogień, do
rzuciła kilka polan, pokręciła głową, zgasiła światło
i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na pogrążony w ciem
nościach pokój, powtórzyła: „Od zewnątrz„. a nie od
wewnątrz„."
Wynocha, jak najdalej od tego pohańbionego po
mieszczenia, które niegdyś przykuwało wzrok swoim
niezwykłym szyldem (Ortopedia), a teraz zwraca uwagę
witryną pozbawioną żaluzji, „z powrotem, do diabła,
tam skąd przyszliście", przemówił z kąta głos mężczy
zny siedzącego ze wzrokiem wbitym w dal, podczas gdy
jego usta opuchnięte od razów powtarzały „won'', „wy
nocha", „zabierajcie się stąd", a tamci, jak gdyby te peł
ne goryczy słowa były dla nich znakiem, rozumieli się
bez słów, tak samo jak wtedy, gdy wtargnęli do środka
i nie zważając na sparaliżowanego ze strachu szewca,
zatrzymali się pośrodku zdemolowanego warsztatu
i nagle, przeskakując obsikane przeszkody, poprzewra
cane szafy pełne skór, powywracane stoły z narzędzia
mi, rozsypane po podłodze ortopedyczne buty i klapki,
rzucili się do ucieczki, by ponownie znaleźć się na ulicy.
Nic jeszcze nie widzieli, mając jednak w pamięci chwilę,
kiedy się rozproszyli, i słysząc dobiegające raz z mniej
szej, raz z większej odległości hałasy, mogli się domy
ślać, że tamci - skupieni w podobnej wielkości grupach
- są już na miejscu, wśród całkowitych ciemności, myśl
ta podszeptywała, by działali niezależnie od swoich to-
274
warzyszy, i prowadziła ich w niszczycielskim pochodzie,
bo nagromadzona wściekłość nie mogła im wyznaczyć
ani kierunku, ani celu, nakazywała jedynie, by krocząc
ku miastu aleją wysadzaną kasztanami w poszukiwaniu
prawdziwego przedmiotu (wtedy jeszcze nie wiedzieli,
że ostatniego), posłusznego rozkazom, a dzięki temu
wolnego gniewu, zastąpili nikczemność, z jaką zaatako
wali szewca czynem jeszcze bardziej nikczemnym. Kino
ciągle się paliło, trzy grupy zastygłe w bezruchu na jezd
ni stały niczym nieruchome posągi w purpurze płomie
ni strzelających ku niebu i ze znudzeniem wpatrywały
się w ogień, podobnie jak później na placu, kiedy za
płonącą kaplicą zderzyli się z drugą, niebezpiecznie licz
ną grupą swoich pobratymców, tam również przebiegli
pomiędzy nimi, by nie zmieniać kierunku beznadziej
nej i niezbliżającej się ku końcowi wyprawy, a przeraźli
we powolne kroki, które prowadziły ich od kina do pla
cu, zawiodły ich za ogarniętą ogniem kaplicą ku
pogrążonej w niemej ciszy ulicy Szent Istvan. Nie odzy
wali się ani słowem, czasami zapłonęła zapałka, w odpo
wiedzi błysnął ogienek papierosa, szli na mrozie, równa
jąc bezwiednie krok, ze wzrokiem wbitym w ziemię albo
w plecy tego, który kroczył z przodu, ale zachowywali
się inaczej niż na pDczątku, nie chcieli wybijać wszyst
kich po kolei szyb, by czasami z a j r z e ć d o ś r o d k a,
niczego nie dotykali, aż wreszcie dotarli do skrzyżowa
nia i okrążywszy budzący ich zaciekawienie budynek,
znaleźli się przed pomalowaną na niebiesko bramą, za
którą rozciągał się pełen chwastów i przemarzniętych
drzew park z kilkoma nieoświetlonymi budynkami
275
w głębi. Trzeba było tylko zerwać kłódkę, rozbić budę,
z której przed kilkoma godzinami zapewne uciekł por
tier, doszczętnie ją zniszczyć dobrze wycelowanymi ude
rzeniami żelaznych drągów, ale okazało się, Że to nie
takie proste, przebiegli więc alejkę i włamali się do po
bliskiego budynku, by tam, skoro już dostali się do
środka, za zewnętrzną bramę, zmierzyć się z kolejnymi
dwiema parami drzwi, które pacjenci przerażeni docho
dzącymi z miasta pogłoskami o ataku nie tylko zamknę
li na klucz, ale zaryglowali i zastawili stołami i krzesła
mi, jakby w przeczuciu, Że muszą uczynić w swojej
obronie wszystko, co w ich mocy, choć gromada czająca
się na schodach, jak zwierzyna, gdy poluje na zdobycz,
mówiła, Że nie mają żadnych szans. W długim ogrzewa
nym korytarzu wysokiego parteru panowały ciemności,
pielęgniarka pełniąca nocny dyżur (która usłyszawszy
hałasy dobiegające z coraz mniejszej odległości, w ostat
niej chwili próbowała ucieczki tylnym wyjściem), gdy
tylko pojęła, co się dzieje, z pomocą chodzących pacjen
tów zgasiła w salach nocne lampki i dała .tym wyraz
skrywanemu przekonaniu, Że wraz z zaryglowanymi
i zastawionymi drzwiami będzie to dostateczna ochro
na, gdyż wbrew wszelkim ostrzegawczym przeczuciom,
jakie budził nieludzki chaos rozszalałego na ulicach
barbarzyństwa, nikt nie chciał uwierzyć, Że możliwy jest
taki nikczemny atak na szpital. Lecz oni już tam byli,
ukrytych pod kołdrami chorych zdradziła przeraźliwa
cisza, wyważyli tylne drzwi i wymacawszy wyłączniki na
korytarzu, natychmiast odnaleźli ich w pokojach po
prawej stronie korytarza, ale tylko poprzewracali łóżka,
276
nic więcej już nie przychodziło im do głów, nie wiedzie
li, co zrobić z jęczącymi na podłodze chorymi: wyciąg
nięte ku ofiarom ręce napastników obezwładniał kurcz,
z nóg uciekała siła, zdradzając, że niszczycielski gniew
nie sięga przedmiotu nienawiści, ich bezsilność stawała
się coraz bardziej oczywista, a żądza niszczenia coraz
bardziej żałosna. Coraz dalsi od wcześniej powziętego
zamiaru, przebiegli pomiędzy leżącymi, by pędząc na
oślep i ciskając o ściany trzaskającymi, syczącymi, bły
skającymi narzędziami, powyrywać ze ścian kontakty,
wreszcie powyrzucali z szaf i rozdeptali na podłodze
fiolki z lekarstwami, termometry i najrozmaitsze osobi
ste drobiazgi, futerały do okularów, rodzinne fotografie
i owinięte w papierowe serwetki zmarniałe owoce; jesz
cze parli naprzód, raz w pojedynkę, raz zbici w grupę,
ale już tracili pewność siebie, aż wreszcie widząc bez
miar bezbronności, zrozumieli, że strach, cierpliwe mil
czenie i całkowity brak sprzeciwu po prostu ich parali
żują i Że z tego dręczącego bagna bezwarunkowej
uległości, która jeszcze niedawno była źródłem najwięk
szej rozkoszy, będą musieli się wycofać. Stali na koryta
rzu, w śmiertelnej ciszy, w wibrującym świetle neono
wych lamp (z dala, zza drzwi dał się jeszcze słyszeć
cichnący krzyk pielęgniarki) i zamiast z wściekłością
rzucić się na chorych czy wejść na wyższe piętra, zacze
kali na resztę towarzyszy, rozkołysanym krokiem opuś
cili budynek i niczym rozbite wojska pomaszerowali
przez park w stronę żelaznej bramy, by tam, po długich
minutach bezradności, po raz pierwszy zrozumieć, Że
nie wiedzą, dokąd iść, ani nie rozumieją po co, w nich
277
bowiem, tak samo jak w ostatnich, wypalonych i bezsil
nych grupach, zgromadzonych przed kinem i kaplicą,
także dogasał już morderczy szał, najbardziej jednak
nieznośna była myśl, Że oto i dla nich nadszedł kres
tego piekielnego przedsięwzięcia. Świadomość, że tylko
napaskudzili, ale nie umieli zniszczyć, t e g o, co zaata
kowali posłuszni nakazowi swego pana, przytłoczyła ich
swoim ciężarem, a kiedy po chwili wahania i niepewno
ści przekroczyli szpitalną bramę, zrozumieli, że pełen
okrucieństwa szał nie miał sensu, ale nie potrafili już
odnaleźć poprzedniego równego tempa, już nie tworzyli
jedności, nie szli we wspólnym pochodzie, śmiertelnie
zdyscyplinowany oddział przeistoczył się w żałosną
bandę, która połączona dotąd niewysłowioną odrazą,
rozpadła się na dwudziestu, może trzydziestu osamot
nionych włóczykijów, zarówno domyślających się i świa
domych niedalekiej przyszłości, jak obojętnych na to,
co się z nimi stanie, tkwiących w pustce, w bezgranicz
nej pustce, z której nie potrafili się wyzwolić ani nawet
tego nie chcieli. Jeszcze włamali się do sklepu (z napisu
nad wejściem zostały tylko litery S A L G D), ale już
w momencie, kiedy wyważali kratę i drzwi, każdy ich
ruch zdradzał, Że szykują się nie do kolejnego ataku,
lecz do odwrotu, że jak trafieni złowieszczą kulą, bezsil
ni, wynędzniali i udręczeni szukają schronienia, i rze
czywiście, gdy tylko przekroczyli próg, zapalili światło
i rozejrzeli się po pomieszczeniu zastawionym pralka
mi, przypominającym bardziej magazyn niż sklep,
w ich wzroku nie było już nic z dotychczasowego okru
cieństwa, popadli w niewolę własnych postępków, było
278
im obojętne, gdzie są, tu czy gdziekolwiek indziej,
z obojętnym wyrazem twarzy wsłuchiwali się w skrzy
piące za ich plecami drzwi, które zamknęły ich w miej
scu, które miało stać się dla nich · schronieniem, i do
piero wówczas się poruszyli, gdy wewnątrz zimnego jak
lód sklepu powoli ucichł głos syreny alarmowej. Jeden
z nich nagle wyrwał się ze wszechogarniającego zniechę
cenia, czy też zgłębił prawdziwe powody trapiącego ich
, . .
smutku, zasyczał cos' ( „ ...gowmarze....
I ") , wyk rzyw1wszy
279
chylając się nad czarnym notesem, zaczyna coś pisać,
robi to tylko dlatego, że jego przerażający opiekun, naj
bardziej bezlitosny z nich wszystkich, znowu się odda
lił, pozostawiwszy po sobie straszne wspomnienie kape
lusza, sukiennego płaszcza i buciorów, skąd bowiem
mieli wiedzieć, Że z nim „wszystko jest w porządku" i Że
ktoś przecież musiał obserwować upatrzoną ofiarę. Było
mu obojętne, co postanowią, nie interesowało go, czy
skończą z nim od razu, czy zrobią to później, nie czuł
strachu, nie próbował ucieczki, zresztą nie chciał ucie
kać przed tym, co zrozumiał tej zbawiennej, morderczej
nocy, wiedział, Że od tego nie można uciec; przed nimi
może tak, wielekroć nadarzała się okazja, ale nie istniała
najmniejsza szansa, by kiedykolwiek zdołał uwolnić się
od potwornego ciężaru wszystkiego, co tam zobaczył -
o ile można coś takiego powiedzieć o kimś, kto przez
całe życie, aż do przełomowej chwili niespodziewanego
odrodzenia, był oślepiony strachem. I z przeraźliwej
bezsilności wyratował go przed domem Esztera przyja
ciel z bazaru, ramię w ramię wyruszyli „wśród szurania
człapiących buciorów" - a on doznał nagłej iluminacji
- szli pomiędzy domami, pamięta straszne uczucie, gdy
sto metrów dalej napadli na domy, pełen zwątpienia
gniew, gdy pierwszy chciał zaatakować, ciężar ręki przy
jaciela na jego ramieniu, kiedy ostrzegawczo chwycił go
za ramię, i chwilę, w której zdławił w zarodku bezsil
ność i nieubłagany imperatyw, nakazujący mu bronić
bitych i bijących, pamięta gniew, który przeistoczył się
w przerażenie, które uniemożliwiło mu sprzeciw czy
ucieczkę, nie dopuszczając nawet tego, że jego, Valuskę,
280
niepoprawnego głupca, ta piekielna, okrutna noc wy
prowadzi z zaślepienia, w którym żył przez kilkadziesiąt
lat. Nie wiedział, gdzie się znajduje, uświadomił sobie
tylko, Że wyważyli kolejne drzwi, i · po raz pierwszy, od
kąd wybijali okna i rozbijali lampy zawieszone nad bra
mami, włamali się do jakiegoś domu. Szalony towarzysz
Valuski szedł tuż obok, popychał go naprzód, nie bez
powodu rozkoszując się własnym okrucieństwem, wresz
cie Valuska znalazł się w ciasnym pomieszczeniu, i nag
le wszystko wokół straciło tempo, nawet krzyk stojącej
naprzeciw kobiety wydał mu się powolny, i kroki tam
tych dwóch, zbliżających się ku niemu z wyrazem nie
znośnej obojętności na twarzach wykrzywionych gry
masem. Zobaczył zwinnie zamachującą się dłoń, kobietę
próbującą uchylić się od ciosu, ale niepotrafiącą ruszyć
się z miejsca, dostrzegł, jak kobieta z nieludzkim wysił
kiem odwraca głowę, jak gdyby najmniejszy ruch równał
się dźwignięciu stukilogramowego ciężaru, i zatrzymuje
wzrok w kącie pogrążonego w milczeniu pokoju. W ką
cie nie było nikogo, tylko toczący się cień nieokreślonej
wielkości zastygł powoli nad podłogą wbitą klinem
w kąt; kąta nic nie zasłaniało, nie było tam żadnego
mebla, łóżka czy szafy, kąt był pusty i zionął kwaśnym
odorem, tak jak puste i zionące kwaśnym odorem są
zazwyczaj kąty, Valusce to miejsce wydało się czymś po
twornym, było przesycone minionymi i przyszłymi wy
darzeniami, roiło mu się, Że patrzy w oczy roześmiane
go potwora, o którego istnieniu dopiero teraz się
dowiedział. Nie potrafił od tego oderwać wzroku, popy
chano go na wszystkie strony, a on widział tylko ten kąt
281
z zastygłym w bezruchu cieniem, który przypominał
karła wyłaniającego się z ciemnej, gęstej mgły; kąt go
oślepił, wypalił jego świadomość, przykuł wzrok, i choć
już opuszczali pomieszczenie, Valuska nie mógł się
uwolnić od brzemienia... Pozostali ruszyli z miejsca,
on zrobił to samo, kiedy się zatrzymywali, on także sta
wał, nie był świadom wykonywanych czynności, nie wie
dział, co robi, nie wiedział, co inni z nim robią, nie
wiedział, co się dzieje w tej nagle zapadłej ciszy, i jeszcze
bardzo długo nie potrafił nic z tego wszystkiego zrozu
mieć. Przez długie godziny, których nie można było
zmierzyć ani w minutach, ani w stuleciach, dźwigał na
sobie brzemię nieznośnego widoku, choć nie rozumiał,
co takiego przyszło mu znosić, ani co jest silniejsze, kaj
dany, które go tam więżą, czy siła, z jaką sam, kurczowo
się tego trzymając, szuka dla siebie ratunku. Nagle ktoś
chciał podnieść Valuskę z ziemi, lecz siła, z jaką go po
derwał, spowodowała, Że stracił równowagę i pomruku
jąc ze złością: „A ten, co taki lekki?", z powrotem go
położył, czy raczej rozzłoszczony rzucił, w jakiś czas po
tem Valuska stwierdził, Że leży na chodniku, a ktoś wle
wa mu w usta palinkę, alkohol przywraca go do życia,
on podnosi się z ziemi, znowu czuje czyjąś rękę, na ra
mieniu albo pod pachą, tę samą rękę, która wiele razy
z wytrwałym u porem powstrzymywała go przed uciecz
ką, uparcie, ale daremnie, bo choć wtedy nawet nie przy
puszczał, że kiedykolwiek uda mu się rozpocząć nowe
Życie, nic nie mogło osłabić siły, z jaką działał na niego
ten trudny do ogarnięcia widok kąta w pokoju, dokąd
kolwiek go popychano, spychano, wleczono, pojawiał
282
się tylko tamten jeden jedyny obraz, podczas gdy całą
resztę, Że idą, że ktoś biegnie, Że gdzieś pali się ogień,
dostrzegał niczym przez mgłę. Próbował się uwolnić, ale
nie potrafił, ledwie tamten go położył, znowu go unosił,
nie miało znaczenia, gdzie są, tutaj czy gdzie indziej, był
marionetką w rękach obezwładniającego przyciągania,
wreszcie poczuł śmiertelne zmęczenie, w lodowatych
butach ból przeszywał na wpół zamarznięte palce,
(znów?) chciał się położyć na chodniku, ale tamten,
w którym ciągle jeszcze nie zdołał rozpoznać swego na
uczyciela, osobnik w sukiennym płaszczu, drapiąc się
po zarośniętej brodzie, wrzasnął na niego głosem peł
nym drwiny. To było pierwsze zdanie, które dotarło do
jego świadomości, a kpiący nie bez przyczyny głos („No,
co jest, półgłówku, chcesz jeszcze palinki?!") przypo
mniał mu, gdzie jest i kim są ci ludzie dokoła, i jak
gdyby koszmarny kąt ze swym wiecznym kwaśnym odo
rem był straszliwą sceną tamtej przerażającej nocy,
w złowieszczym świetle pomieszczenia zobaczył przed
sobą groźne, nieodgadnione rysy twarzy swego nauczy
ciela. Nie, nie chciał palinki, jeżeli w ogóle czegokolwiek
pragnął, to zasnąć i zamarznąć na chodniku, by nie mu
sieć rozumieć tego wszystkiego, co powoli docierało do
jego świadomości, nie chciał niczego więcej, tylko tego,
by wreszcie nadszedł „koniec", na szczęście ton, z jakim
zadano pytanie, nie pozostawiał wątpliwości, że musi
odmówić i - jak gdyby pytający oczekiwał szczerej odpo
wiedzi - skwapliwie pokręcił głową, zrobił krok przed
siebie, zatrząsł się, a gdy tamten ponownie położył mu
rękę na ramieniu, posłusznie za nim podążył. Obserwo-
283
wał jego twarz, narożne budynki, mrocznie lśniące
w oddali, orli nos, gęsty zarost na brodzie, zaczerwie
nione powieki, otartą skórę pod lewą kością jarzmową,
nie to jednak było w tej twarzy przerażająco niepojęte,
że nie potrafił wyczytać z niej sensu niepohamowanego
gniewu, lecz podobieństwo do twarzy człowieka, które
go wczoraj spotkał na targu, odkrył, Że ten, do którego
wczoraj, gdy spacerował z Eszterem po placu Kossutha,
zaprowadził go nieoczekiwany atak strachu, i ten, który
niczym przewodnik nieposkromionej nienawiści stał
się, nawet jeśli niezamierzenie, okrutnym chirurgiem
jego życia, to bez wątpienia jedna i ta sama osoba, kie
rująca każdym krokiem tego niemożliwego już do po
wstrzymania pochodu, jego drogą krzyżową, nieskoń
czonymi stacjami jego upadku, brutalną i pouczającą
grą, którą nie bez przyjemności prowadzi z nim, swoim
podopiecznym, dając do zrozumienia, Że taka właśnie
jest cena jego ozdrowienia. Przyglądał się tej twarzy, po
woli sobie uświadamiając, że jej „złowieszczy chłód"
kryje coraz mniej niewyjaśnionych tajemnic, a nieznają
ce litości spojrzenie jest jedynie lustrzanym odbiciem
tego, czego nie był w stanie dostrzec przez całe trzydzie
ści pięć lat chorobliwego odurzenia; być może, pomy
ślał Valuska, ale zaraz dodał: „nie, z całą pewnością,
nie!", by naznaczyć słowami przełomową chwilę, w któ
rej - przesłaniając sobą tego, kim był w przeszłości -
przebudził się z niekończącego się snu i słodkiego otę
pienia. Niema cisza dobiegła końca, za plecami jego
opiekuna, w miejscu oślepiającego rogu ulicy, rysował
się nieruchomy cień, widział wyraźnie park, żeliwną bra-
284
mę, i ani trochę go nie zdziwiło, Że to nie tamci, stojący
przed szpitalną bramą są przybyszami z innego świata,
ale on sam. Nic go nie dziwiło i nic nie kazało mu rzu
cić się do ucieczki, obce były mu takie uczucia, od
pierwszej chwili wypełniała go p u s t k a, pokonała go
w mgnieniu oka, wszystko, co miał, rozsypało się, roz
płynęło, przeistoczyło w nicość, nie czuł nic poza draż
niącym podniebienie gorzkawym smakiem trzeźwości
i bólem nóg, a zwłaszcza lewej nogi. Znikła demoniczna
mgła, która karykaturalnych bojowników ciemności
z alei Wenckheima ukazywała jako nierzeczywiste twory
przyciągającego niszczycielską siłą umysłu, w chwili gdy
odzyskał jasność widzenia, spojrzawszy na zgromadzo
ne tam dziesiątki swoich towarzyszy, dostrzegł, że nie
ma w nich nic nieziemskiego, opadła z nich maska de
moniczności, podobnie jak z ich „przyciągającego nisz
czycielską siłą" pana, a on wreszcie wyzwolił się od na
rastającej od lat zaćmy spaczonego oglądu świata, od
wstydliwych, kłamliwych złudzeń, które skazując go,
jako półgłówka, na zasłużone odrzucenie, u k r y w a ł y
p r z e d n i m p r a w d z i w ą i s t o t ę r z e c z y. Przebu
dzenie było szybkie, nagłe i nieoczekiwane, zrozumiał,
że ten, za którego dotąd się uważał, już nie istnieje,
zniknął ostatecznie i nieodwracalnie, i kiedy po długim
wyczekiwaniu cała grupa wraz z nim oddaliła się od
szpitalnej bramy, domy, słupy i kocie łby wróciły na
swoje miejsce, a on jak coś najzupełniej oczywistego
przyjął do wiadomości, Że jego „powracający do świado
mości umysł", zamiast do chaotycznego remanentu szy
kujący się do monotonnej rachuby, nie zdoła podnieść
285
z gruzów dni, które sam burzył od kilkudziesięciu lat.
Przedpołudnia i popołudnia, wieczory i noce leżały po
przewracane, wszystko, co jeszcze wczoraj funkcjonowa
ło niczym bezgłośne dynamo, delikatnie i niezauważal
nie, zdawałoby się, w wiecznej równowadze, dziś
wypełniła posępna, ciężka, odpychająco zimna, ale przy
nosząca otrzeźwienie treść: z kochanego przezeń z taką
ufnością domu z ogrodem opadł fałszywy czar, po krót
kiej jak błyskawica, obojętnej chwili pożegnania pozo
stały z rodzinnego domu tylko ściany pokryte grzybem,
pełen wybrzuszeń sufit - i kuchnia należąca do Harrera;
ku domowi nie prowadziły już ścieżki, drogi nie wiodły
donikąd, bo dla niego, który jeszcze niedawno b u j a ł
w o b ł o k a c h, wszystkie szczeliny, drzwi i otwory
były zamurowane, wracał do świadomości, a przed jego
oczyma coraz wyraźniej jawiły się „potworne i rzeczy
wiste bramy tego świata". Szedł w mroku fufajek i ko
żuchów, patrzył na chodnik pod stopami, myślał
o Pefefferze, o Sortowni i o portierni w hotelu Komló,
rozumiejąc, że przestało to dla niego istnieć, znikły
wszystkie ulice, wszystkie place, zakręty i rogi, po raz
pierwszy, niczym na mapie, ujrzał krętą drogę swojej
wędrówki, widział ją w całości i wyraziście, ale ta mapa
nie była odwzorowaniem tamtego dawnego terenu,
a w tym, który widział zamiast niego, nie potrafił zrobić
ani jednego kroku, uznał więc, Że postąpi najsłuszniej,
jeśli zapomni, co kiedyś„. dawno„. wczoraj było na miej
scu tego wymarłego, obcego miasta, do którego wrócił
niczym niemowlę, niepotrafiące utrzymać równowagi.
Zapomni poranne chwile: smak snu i powolnego prze-
286
budzenia, herbatę parującą w kubku w kropeczki, którą
pijał przed wyruszeniem w drogę, zapomni o świcie roz
widniającym się nad torami i o zapachu gazet w niebie
skawym świetle Sortowni, o skrzynkach pocztowych,
które odwiedzał między siódmą a jedenastą, o klamkach
u drzwi, parapetach i niedomkniętej bramie oraz set
kach najrozmaitszych ruchów, za których pomocą dzień
po dniu wkładał gazety za klamki, na parapety, w szpary
i do skrzynek, a w dwóch miejscach nawet pod wycie
raczkę. I wymaże z pamięci pytanie, które zawsze zada
wał Harrerowi, czy jest już południe i czy musi już iść,
łoskot menażki w kuchni pana Esztera i długą kolejkę
do kucharza w Komló, pozwoli, by pogrążył się w nie
pamięci dom przy alei Wenckheima, brama, korytarz,
ostrożne pukanie, pozwoli, by raz na zawsze skończył
się Bach i fortepian, a mrok salonu zniknął w wiecz
nych ciemnościach. Nie będzie więcej myślał o panu
Hagelmayerze ani nie będzie nikomu pokazywał za
ćmienia Słońca, nie będzie rozpamiętywał, jak wyglądał
bar ani kręgle, ani chmury papierosowego dymu falują
ce ku wieży ciśnień, a gdy zaczną zamykać - nie pój
dzie ... Wlókł się przed siebie wśród „szmeru szurających
po ziemi buciorów", a kiedy wraz z opadającą z sił ban
dą przedostał się na drugą stronę odnogi rzeki Koros
i dotarł do ogrodzenia rodzinnego domu przy placu
Maróthyego, nic mu nie powiedziała twarz nagle wyro
słej przed jego oczyma matki ani strzępy jej głosu do
chodzące z domofonu, nic nie znaczył dla niego budy
nek ani wynajmowane niegdyś dwu pokojowe mieszkanie,
ukryte za nagimi drzewami na podwórku, to wszystko
287
tak dalece straciło dla niego znaczenie, że aż odwrócił
głowę. Nie chciał patrzeć na to miejsce ani na żadne
z miejsc, w których spędził część swojego życia, szedł
o krok za swoim okrutnym nauczycielem, wiedząc, Że
jest u kresu jego drogi, bo tu, przy placu Maróthyego,
nagle poczuł, Że jeśli z tym nie skończy, powali go z nóg
podstępna gorycz, tajemniczy, groźny ból, który zaprze
czając temu, jakoby te rzeczowe, powściągliwe działania
nie były jednocześnie bezgranicznie chytre, mówił, Że
jego monotonne rachuby i chłodne podsumowania nio
są ze sobą ogromne ryzyko. I ·choć od tej chwili nie za
mierzał niczego skazywać na zapomnienie, natychmiast
przeciwstawił się „groźnemu i tajemniczemu bólowi",
dostrzegł bowiem, że on sam jest najlepszym dowodem,
iż to wszystko - czyli grożące ryzyko - daleko idące nie
porozumienie, on sam, który „potrafił skończyć ze
złudną fatamorganą", on, po którym nikt by się tego
nie spodziewał, on, któremu nie groziło już, Że strata
sprawi mu ból, wszak pojął tę straszną lekcję i dzięki
niej stał się człowiekiem takim samym jak inni! Najchęt
niej (gdyby nie śmiertelne zmęczenie) natychmiast by
oznajmił, Że mogą być spokojni, „jego serce" też już jest
„martwe", nie mają powodu, by z niego drwić, gdyż na
uczył się „stąpać obydwiema nogami po ziemi i jest
wszystkiego świadom", i już nie wierzy, że „świat ma
czar", Że jest coś, co, mimo Że tego nie widzimy, istnieje,
gdyż zrozumiał, „Że nie istnieje większa siła niż prawa
ludzi wojny", i choć nie przeczy, że się ich przestraszył,
jest zdolny do tego, by się do nich dostosować, i „jest
wdzięczny, Że mógł ich poznać". Idąc wśród nich, odda-
288
lał się od placu Maróthyego, czekając, aż wrócą mu siły,
chciał im wytłumaczyć, że do tej pory żywił się dziecin
nymi iluzjami i oszukiwał się, Że widzi ogrom kosmosu,
w którym Ziemia jest tylko drobnym punkcikiem, i Że
motorem napędzającym ten kosmos była radość, która
„od początku wszech czasów przesyca wszystkie gwiazdy
i planety'', i Że mogą uważać go za kogoś, kto miał pew
ność, iż to wszystko jest dobre i w dodatku posiada ja
kieś tajemne centrum, nie sens, lecz jakiś ... delikatniej
szy od oddechu wymiar, którego niewytłumaczalnego
promieniowania można przez nieuwagę nie zauważyć,
ale świadomie mu przeczyć - to świadczy o braku rozu
mu. Pragnął, by wraz z ustaniem dręczących go fobii
skończyło się śmiertelne zmęczenie, gdyż chciał opowie
dzieć, Że wraz z kresem tej strasznej nocy całkowicie
wytrzeźwiał; wiecie, chciał zacząć, wyobraźcie sobie czło
wieka, który żył z zamkniętymi oczyma, a kiedy je otwo
rzył, nigdzie już nie było radosnego wszechświata i zo
baczyłem szpitalną bramę, potem budynki, drzewa po
obydwu stronach i was, idących wokół, i natychmiast
się domyśliłem, że wszystko, co naprawdę istnieje, zna
lazło się we mnie na swoim miejscu, patrzyłem na hory
zont wyłaniający się między dachami, ale zniknął stam
tąd nie tylko tajemniczy wszechświat, także ja sam
i tamte trzydzieści lat, podczas których gdziekolwiek
spojrzałem, nie było nic więcej poza tym, co widziałem:
wszystko stało się realne, „jak w kinie, gdy zapalą
światło". Właśnie to by powiedział, i jeszcze, Że czuje
się jak ktoś, kto z bezkresnej, „ogromnej kuli" trafił
do zamkniętej zagrody, równiny przerażająco pustej
289
w pieiwszej chwili, jak ktoś, kto z chorobliwie zabawne
go snu wszedł w „pustynne przebudzenie", tam gdzie
sprawy mają tylko swoją konkretną istotę i gdzie nawet
jeden element tej pustki nie przekracza sam siebie, gdyż,
dodałby, wreszcie zrozumiał, Że poza tą Ziemią i tym
wszystkim, co na niej jest, tu nie ma na nic więcej miej
sca, a to, co w ten sposób istnieje, ma potworny ciężar,
siłę, znaczenie samo w sobie, ale to znaczenie nie ma
żadnego sensu. Poprosiłby, aby mu uwierzyli: już wie, że
„nie ma boga ani piekła", gdyż nie można odwoływać
się do niczego poza tym, co jest, gdyż byłoby to tylko
wytłumaczenie zła, ale nie byłoby wytłumaczeniem do
bra, dlatego „nie ma ani zła, ani dobra", tu panują zu
pełnie inne prawa, prawa silniejszego, „od których, kie
dy on jest silniejszy, nie ma nic silniejszego". Z tego
jednak nie należy i nie wolno wyciągać daleko idącego
wniosku, Że jeszcze jest „pozbawionym wszystkiego nie
wolnikiem tamtego uczucia", nie ma o tym mowy, tłu
maczyłby im, bo po pieiwsze, nie ma już w nim żadnych
uczuć, poza tym jeszcze potrzebuje czasu - nie tylko
paru chwil! ale czasu - aż w jego głowie zacznie normal
nie pracować chory mózg, gdyż teraz tylko pulsuje
i wali i nie jest zdolny do tego, co powinien robić, na
przykład zrozumieć, że skoro teraz już wszystko jest
twarde jak stal, dlaczego nie można zrozumieć tego, co
samo przez się jest zrozumiałe, dlaczego to, co skończo
ne, traci kontury, słowem dlaczego ta noc, to, co się
wydarzyło, jest jednocześnie jasne i mroczne. Gdy nad
tym wszystkim rozmyślał, już dawno opuścili główną
ulicę, siedzieli w sklepie pana Sajbóka, między pralka-
290
mi, w sklepie o nazwie KERAVILL, nawet nie wiedział,
od kiedy tam tkwią, „intensywny wysiłek umysłowy"
przytępił jego czujność, nauczyciel poszedł sobie już ja
kiś czas temu, a siedzący obok nowy „opiekun" kończył
kartkować notes, pomyślał, że musiała upłynąć co naj
mniej godzina, wreszcie uznał, że właściwie „wszystko
jedno", i wrócił do tego, co robił chwilę po przebudze
niu, zaczął masować przemarznięte nogi. Zdjął buciory,
siadł oparty plecami o pralkę, jak gdyby na wieki usado
wił się w tym niskim pomieszczeniu, przez dłuższą
chwilę obserwował mężczyznę pochylonego nad note
sem, po czym włożył buty i zawiązał sznurowadła, prze
konany, Że groziłoby mu wielkie niebezpieczeństwo, gdy
by przez brak czujności pozwolił, aby zmorzył go sen.
Nie, pocieszał się, za nic w świecie nie zaśnie, zmęczenie,
które teraz czuje w całym ciele, kiedyś wreszcie minie,
a pulsujący ból przestanie rozsadzać czaszkę i znowu
będzie mógł mówić, bo przecież musi koniecznie z nimi
porozmawiać, musi im wyznać, że gdyby słuchał tych,
którzy chcieli kierować jego losem, z całą pewnością nie
znalazłby się w miejscu, w którym jest teraz, i nie drę
czyłby go ból głowy, zaszedłby o wiele dalej i mógłby
być pewien siebie, a przecież nie musiał uczynić nic wię
cej niż... posłuchać wszystkich dobrych rad, których mu
udzielano, po prostu ich posłuchać. I musi opowiedzieć
o swojej matce, która wiecznie zrzędząc, k u p r z e
s t r o d z e, daremnej, bo nic tym nie osiągnęła, raz na
zawsze przegnała go z domu, i która jeszcze wczoraj
wieczorem nie zapomniała go„. ostrzec, że jeśli nie wró
ci na „normalną drogę", tak długo będzie go targać za
291
włosy, aż wreszcie „pojmie, w czym rzecz"; będzie im
opowiadał o matce i oczywiście o pani Eszterowej, któ
rej przykład tak głupio niczego go nie nauczył, tymcza
sem on nie był już tą samą osobą, za którą jeszcze do
dziś się uważał, lecz kimś, kto na nic nie zważając, idzie
w górę: był twardy, przebiegły i okrutny, dopiero teraz
wyraźnie zobaczył, zrozumiał, co to znaczy pan kapi
tan, grzmiący głos i walizka, więc teraz nie powinien się
załamywać, choć to się już stało, lecz wyciągnąć właści
we wnioski, jak na przykład wczoraj po południu na
ulicy Honved - kiedy mimo sprzeciwu, wbrew panu pre
zesowi otworzył drogę tamtym nadciągającym z Rynku.
Ale przede wszystkim musi opowiedzieć o panu Eszte
rze, który przez całe lata cierpliwie mu tłumaczył, że to,
co widzi, właściwie nie istnieje, a to, co myśli, jest fał
szem, nie umiał pojąć swoim głupim móżdżkiem, że to
nie tamten, lecz on sam padł ofiarą wielkiego nieporo
zumienia, musi opowiedzieć o człowieku, który z nich
wszystkich jest najdoskonalszy, który widzi wszystko le
piej niż ktokolwiek inny, toteż nic dziwnego, Że wresz
cie pochorował się ze smutku, gdyż to, co wiedział, oka
zało się prawdą. Ile razy siedząc w fotelu w salonie,
słyszał, Że „ten, kto uważa, że świat trwa dzięki dobru
i pięknu, szybko będzie skończony", nie minął nawet
dzień, kiedy pan Eszter odezwał się w te słowa: „Niech
pan na mnie popatrzy! Każdy, kto nie wyciąga wnio
sków z tego, co widzi, musi tak skończyć", ale on nicze
go z tego wszystkiego nie rozumiał, był ślepy i całkowi
cie głuchy na jego przestrogi, teraz jednak, kiedy myślał
o wspólnie spędzonych latach, dziwił się tylko, Że nie
292
znudziło mu się wieczne zamieszanie wokół światła,
nieba i „cudownej mechaniki kosmosu". A jednak, po
myślał Valuska, gdyby stary przyjaciel teraz go zobaczył
(albo jeszcze lepiej kilka chwil później, gdy odzyska
siły), z pewnością byłby bardzo zdziwiony, że uczeń,
któremu poświęcił tyle czasu, wreszcie stał się takim
właśnie człowiekiem, i ze zdziwieniem by się przekonał,
Że jego niezliczone przestrogi nie poszły na marne, bo
wiem Valuska od dziś „ocenia sprawy zgodnie z tym, co
usłyszał w salonie". Kiedy miał się o tym przekonać pan
Eszter, nie miał najmniejszego pojęcia, z domu przy alei
Wenckheima nie zostały nawet zgliszcza, on jednak
(„Sprawa jest rozstrzygnięta ... ") należy do nich, wszyst
ko ostatecznie się rozstrzygnęło, pokiwał głową Valuska
i rozmasował piekące oczy, nogi oparł o stojącą na
przeciw pralkę, nagle poczuł... jak gdyby lodowata pod
łoga zaczęła... się obsuwać. Pamięta jeszcze, Że do jego
nowego opiekuna podszedł mężczyzna, zabrał mu no
tes, przerzucił kilka kartek i zapytał: „Co to jest?"
A opiekun odpowiedział: „Czy ja wiem ... testament ... "
... i uśmiechnęli się do siebie... mężczyzna rzucił notes ...
293
siedział już oparty o pralkę, leżał na linoleum zwinięty
w kłębek i trząsł się z zimna, nie sprawiło mu nawet
trudności zrozumienie, że to nie podłoga się zapadała,
ale Że to on nie wytrzymał, Że nie spada, i zasnął, więk
szą trudność sprawiało pojęcie tego, co zobaczył, a gdy
przerażony podniósł się z ziemi, stwierdził, że został
sam w sklepie pana Sajbóka. Chodził w tę i z powrotem
korytarzem utworzonym przez rzędy pralek, ale już wie
dział, Że to nie złudzenie: wszyscy poszli i zostawili go
tutaj, jest zupełnie sam, nie rozumiał, co się stało, stojąc
w wymarłym pomieszczeniu, wypowiadał półgłosem py
tanie: „ Co teraz będzie?", wreszcie zwolnił kroku, żeby
się wyciszyć, zaczął powoli spacerować i po kilku minu
tach nawet udało mu się odzyskać spokój. Nic bowiem
nie zmienia faktu, że należy do nich, nić, która ich łą
czy, jest nierozerwalna, niezależnie od tego, Że teraz ich
tu nie ma; postanowił, Że nim wrócą, trochę odpocznie
i po raz kolejny przypomni sobie to wszystko, czego się
od nich nauczył. Wrócił do „swojej pralki", wyciągnął
nogi, znowu oparł się plecami o bok pralki i już prawie
zatopił się w myślach, kiedy na podłodze, w odległości
kilku metrów, nieopodal miejsca, na którym jeszcze
przed chwilą siedział jego opiekun, dostrzegł znajomy
przedmiot. Od razu wiedział, Że to jest tamten notes,
poczuł nieposkromioną ciekawość, nie przeszło mu na
wet przez myśl, Że autor i właściciel tych zapisków po
rzucił je tutaj na pastwę losu, jak nikomu niepotrzebne,
bezwartościowe bazgroły, był pewien, Że notes jest prze
znaczony specjalnie dla niego. Podszedł bliżej, podniósł
go, wygładził zmięte kartki, wrócił na miejsce, położył
294
notes na kolanach, przyjrzał się kanciastemu, niewyraź
nemu pismu, i w chwilę później, nie myśląc o niczym,
zatopił się w lekturze.
295
na własne ręce czy nogi, staliśmy się jednym cia
łem i jednym spojrzeniem, jednym żądnym znisz
czenia, nieubłaganym, śmiertelnym gniewem. Nic
nie mogło się nam sprzeciwić, ciężkie cegły bez
przeszkód mknęły w powietrzu, tłukąc wystawy
i migotliwe światła ślepych, brudnych szyb, bez
domne, bezwładne koty, oślepione ostrym świat
łem reflektorów, pozwalały się dusić i jak kruche,
ospałe polana posłusznie opadały na spękaną zie
mię. Ogarnięci podświadomą wściekłością, oszu
kani i pełni strachu, a jednocześnie żałośnie
wszystkiego świadomi, byliśmy nienasyceni, szu
kaliśmy, lecz nie potrafiliśmy odkryć rzeczywistej
przyczyny naszej odrazy i zwątpienia, z coraz bar
dziej niepohamowanym gniewem rzucaliśmy się
na wszystko, co stawało nam na drodze, włamywa
liśmy się do sklepów, wyrzucaliśmy na ulicę towa
ry i wdeptywaliśmy je w asfalt, a resztę rozbijali
śmy na kawałki żelaznymi prętami i fragmentami
żaluzji; a potem, pędząc po rumowisku zniszczo
nych nie do poznania suszarek do włosów, mydeł,
bochenków chleba, płaszczy, ortopedycznych bu
tów, konserw, książek, walizek i zabawek, dobiega
liśmy do chodników i wywracaliśmy stojące przy
nich samochody, zrywaliśmy żałosne emblematy,
zajmowaliśmy i niszczyliśmy centrale telefonicz
ne, bo paliło się w nich światło, i dopiero wtedy
ruszyliśmy wraz z tłumem zebranym przy wejściu,
kiedy wreszcie zemdlały dwie gwałcone do nie
przytomności listonoszki, i bez życia, niczym zu-
296
żyte ścierki, skulone z rękoma przyciśniętymi do
brzucha, zsunęły się z zakrwawionego stołu w po
mieszczeniu pełnym porozrywanych telefonicz
nych kabli i poprzewracanych szafek elektrycz
nych. Zrozumieliśmy, Że teraz wszystko może się
zdarzyć, pojęliśmy, Że wszelkie zwyczajne do
świadczenie jest daremne, wiedzieliśmy, Że nic od
nas nie zależy, bo jesteśmy jedynie łupem gnają
cym w nienasyconej przestrzeni, i Że podobnie jak
prędkość nic nie wie o niesionym przez nią pyle,
tak samo na podstawie tej chwili krótkiej jak prze
błysk nie można ocenić wielkości łupu, gdyż tem
po i przedmiot nic o sobie nawzajem nie wiedzą.
Tratowaliśmy i niszczyliśmy wszystko, co tylko
można było zniszczyć, aż wróciliśmy tam, skąd
wyruszyliśmy, ale nie mogliśmy się zatrzymać,
brakowało hamulców, oślepiająca radość niszcze
nia bezustannie zmuszała nas do kolejnych, coraz
gorszych czynów, ciągle niezaspokojeni, w milcze
niu kroczyliśmy po resztkach suszarek, mydeł,
bochenków chleba, płaszczy, ortopedycznych bu
tów, konserw, książek, walizek i zabawek, by roz
rzucając po mieście pogrążonym w brudzie kolej
ne warstwy tego, co jeszcze pozostało, utonąć
w małostkowym, żałośnie zakłamanym bagnie
uległości i rezygnacji, które broni tego, czego nie
można obronić. Znów znaleźliśmy się na ulicz
kach prowadzących do placu, na którym znajdo
wał się kościół, wokół panował nieprzenikniony
mrok, a nas rozpierała mordercza swoboda dzia-
297
łania, ulga niosąca zepsucie, pulsująca rozkosz
sprzeciwu, irytująca niemożność ciążąca na nas
niczym brzemię. Z przeciwległego zakątka uliczki
wyłoniły się z mroku trzy niewyraźne sylwetki
(jak się po chwili okazało, były to ruchome cienie
mężczyzny, kobiety i dziecka), zobaczywszy zbli
żającą się złowieszczą gromadę, zatrzymali się
przestraszeni, cofnęli się o krok, aby podążając
wzdłuż ściany, niepostrzeżenie zniknąć w noc
nych ciemnościach; ale było za późno, już nic nie
mogło ich uratować, i jeśli nawet udało im się na
chwilę ukryć w ciemnych zaułkach prowadzących
w kierunku ich domu, nie było dla nich ucieczki,
ich los został ostatecznie przypieczętowany, tam
gdzie zapadał nasz okrutny wyrok, dla nich już
nie było miejsca, wiedzieliśmy, Że trzeba dogasić
wątły płomień rodzinnych ognisk, wiedzieliśmy,
że wszelka ucieczka jest niepotrzebna i beznadziej
na, a próby ukrycia daremne, tak jak daremna jest
wiara, gdyż nieodwołalnie nadszedł kres radości,
wesołego śmiechu, bliskości i świątecznego poko
ju. Natychmiast ruszyliśmy za nimi, było nas
dwudziestu, może trzydziestu, dotarliśmy do za
mkniętego czworoboku placu i kiedy tylko do
strzegliśmy uciekinierów, puściliśmy się za nimi
biegiem po stertach kawałeczków i szczątków, oni
zaś kierowali się ku przeciwległym uliczkom, tam
spodziewali się znaleźć schronienie, ale ich sztyw
no wyprostowane ciała zdradzały, Że panują nad
sobą resztkami topniejącej w szybkim tempie od-
298
wagi, byle tylko nie rzucić się do szaleńczej uciecz
ki, ale zachować pozory osób pewnie kierujących
swe kroki w stronę własnego domu. Nic nie stało
na przeszkodzie, abyśmy natychmiast ich dogoni
li, ale wtedy musielibyśmy zrezygnować z niezna
nego nam jeszcze mrocznego czaru, kuszącego
szansą i ryzykiem pościgu, podobnie jak myśliwy
tropiący sarnę dopiero wtedy jej dopada, gdy ta
jest u kresu sił i pogodzona z losem poddaje się
prześladowcy - my także nie chcieliśmy dopaść
ich natychmiast, pozwalaliśmy im uwierzyć, Że
uda im się uniknąć niebezpieczeństwa, i Że wresz
cie zlani potem, wyrwą się, niczym ze złego snu,
z niszczącej przestrzeni naszej władzy. Oni tym
czasem nie potrafili ocenić, czy mają do czynienia
z rzeczywistym zagrożeniem, czy też to wszystko
jest śmieszne nieporozumienie, a oni są jedynie
przedmiotem ciągle jeszcze niepojętego zagroże
nia, pewnie podążaliśmy ich śladem, to właśnie
oni, a nie nikt inny z tej ponurej i milczącej gro
mady, byli naszym celem, nim bowiem wyważyli
śmy bramy domów, za których grubymi murami
kryli się przerażeni mieszkańcy, nikt poza nimi,
owieczkami, które zgubiły swoje stado, nie poja
wił się na naszej drodze, nikt, kto w wyniku pe
chowego, kuszącego zbiegu okoliczności mógł
zaspokoić, ale też jeszcze bardziej rozpalić drę
czący nas głód wymierzenia sprawiedliwej kary.
Dziecko wtuliło się w matkę, kobieta trzymała
męża pod rękę, mężczyzna coraz częściej i coraz
299
niespokojniej odrzucając głowę w tył, przyspieszał
kroku; ale wszystko na próżno, odległość się nie
zmniejszała, i nawet jeśli co jakiś czas zwalniali
śmy, robiliśmy to jedynie po to, by po chwili jesz
cze bardziej się do nich zbliżyć, gdyż widok tych
ludzi miotanych zwątpieniem i nadzieją, że uda
się im uciec, budził w nas dziwne uczucie dzikie
go podniecenia. Skręcili w prawo pierwszą przecz
nicą, kobieta uczepiona kurczowo męża i dziecko
spoglądające za siebie przerażonym wzrokiem
musieli już biec, by nie przewrócił ich na ziemię
zmuszany do coraz większego tempa mężczyzna,
który wprawdzie nie zdecydował się jeszcze puścić
biegiem, wiedział bowiem, Że w ten sposób jedy
nie skłoni nas do gonitwy, a wtedy straci wszelką
nadzieję na uratowanie siebie i rodziny przed nie
uchronną potyczką. Gorzka, potępieńcza rozkosz,
jaką dawał widok kołyszących się przed nami
trzech cieni, osieroconych i bezsilnych, niepodej
rzewających nawet, co je czeka, była większa niż
upojny czar zdemolowanego miasta, była czymś
więcej niż zadośćuczynieniem, jakie dawała po
deptana daremność, bo w tym piekielnym oczeki
waniu, ciągłym powstrzymywaniu się, lubieżnym
odraczaniu losu poczuliśmy tajemniczy, cierpki,
pradawny smak, który nawet najmniej znaczące
mu gestowi nadawał przeraźliwą godność, a przy
padkową zbieraninę barbarzyńskiej hołoty, która
w ciągu kilku godzin być może się rozproszy, na
pawał dumą, dzięki której nikt już nie mógł po-
300
wstrzymać tej gromady, która nie złoży w obie
ręce nawet własnej śmierci, gdy uzna, Że to już
koniec, Że nadszedł kres, Że raz na zawsze ma do
syć tej ziemi i tego nieba, nieszczęść i smutku,
dumy i strachu, i podstępnego, brzemienia, które
nie pozwala zapomnieć o tęsknocie za wolnością.
Po chwili ucichł tępy szum dochodzący z oddali.
Kilka kotów umknęło w martwą ciszę podwórek
przez wyrosłe przed nami ogrodzenie. Panował prze
nikliwy chłód, zimne powietrze drapało w gardle.
Dziecko zaczęło kasłać. Wtedy najwyraźniej zmie
rzali już w przeciwną stronę, niż znajdował się ich
dom, i mężczyzna zrozumiał, Że sytuacja jest bezna
dziejna: co chwilę zatrzymywał się przed znanymi
sobie domami, ale tylko na moment, z łatwością
bowiem mógł się domyślić, Że nim gospodarze
usłyszą dzwonienie czy dobijanie się do drzwi,
nim zdołają uciec przed prześladowcami, już ich
dogonimy, nie mówiąc o tym, Że mężczyzna zda
wał sobie sprawę, iż ten dziecinny, prosty do
przejrzenia sposób na nic się nie zda, już chociaż
by dlatego, Że cokolwiek zrobi, czegokolwiek
spróbuje i tak jest skazany na przegraną. I jak
zwierzę w pościgu, on także się nie poddawał aż
do końca: z rozpaczliwą determinacją ojca chro
niącego własne dzieci podejmował następne pró
by, a nowa, choć szybko porzucana nadzieja kie
rowała jego niepewnymi ruchami, po chwili
jednak spostrzegał, Że kolejny plan też jest skaza
ny na niepowodzenie, a wszelka nadzieja darem-
30 1
na. Raptownie skręcił w wąską uliczkę, my jednak
znaliśmy miasto (jak się okazało, było wśród nas
kilku miejscowych), by się domyślić, gdzie szuka
ratunku; biegnąc w pięciu czy sześciu, okrążyli
śmy kamienicę, i nim oni wydostali się na główną
aleję, zamknęliśmy im drogę do budynku policji,
tak by nie mając wyboru, skierowali się w stronę
stacji kolejowej, ze wzrokiem coraz bardziej prze
rażonym i coraz bardziej wystraszeni gromadą
podążającą w milczeniu ich śladami. Mężczyzna
wziął w ramiona zmęczone dziecko, na kolejnym
rogu szybkim ruchem oddał je kobiecie i coś do
nich krzyknął; ale kobieta, kiedy na chwilę znik
nął jej z oczu, w którejś z bocznych uliczek szyb
ko wróciła do męża, jak gdyby zrozumiała, Że nie
da rady sama uciekać z dzieckiem, gdyż czuła, że
zniesie wszystko, ale nie to, żeby ich na zawsze
rozdzielono. Pozory, Że pędzimy ich w jakąś zło
wieszczą stronę, całkowicie ich zwiodły i tylko
dlatego zdecydowali się przy najbliższym skrzyżo
waniu zaniechać kierunku, w którym zmierzali,
i małą uliczką zawrócić w stronę miasta, bo mieli
nadzieję, Że jeśli uda się im cało dostać do budyn
ku dworca, znajdą tam ratunek. Powoli odległość
pomiędzy nami się zmniejszała, oni byli coraz
bardziej wyczerpani, my coraz bardziej zelektry
zowani, w ciemnościach ledwie widzieliśmy zgar
bione plecy mężczyzny, przerzucone w tył długie
frędzle szala kobiety i torebkę zawieszoną na ręku,
co chwila uderzającą o jej biodra, łopoczące na
302
lodowatym wietrze uszy futrzanej czapki na gło
wie chłopca, który patrzył na nas zza ramienia
ojca, ich troje, jak przerażonym wzrokiem spoglą
dając za siebie, widzieli nasze ciężkie płaszcze
i szeregi brudnych buciorów za nimi, żelazne prę
ty w rękach i przewieszone przez ramiona martwe
koty. Kiedy dotarli na pusty plac przed dworcem
kolejowym, byli od nas jedynie o dziesięć, czy
może dwanaście kroków, ostatnie metry musieli
więc pokonać biegiem, by szarpnąwszy ciężkie
skrzydła wejściowych drzwi, przebiec przez wy
marłą, pustą salę przed ślepymi okienkami kas,
ale i tam szybko opuściła ich resztka nadziei, bo
nie było tam Żywego ducha, na wszystkich oknach
i drzwiach wisiały ciężkie kłódki, w poczekalni
dudniła pustka i gdyby, wybiegłszy na peron, nie
zauważyli, Że w jednym ze służbowych pomiesz
czeń pali się światło, ich historia, podobnie jak
nasza, nieuchronnie dobiegłaby końca. Ale i tak
wszystko już nie miało trwać długo: usłyszeliśmy,
jak ze skrzypem otwiera się jedno z bocznych
okien budynku, i dostrzegliśmy cień mężczyzny
szukającego pomocy, jak biegnie po szynach
i przedostaje się między wagonami pociągu towa
rowego, by tylko ukryć się przed naszym wzrokiem,
pozostawiwszy ich przed drzwiczkami pomieszcze
nia dla oficerów, żeby sami sobie poradzili z zam
kiem, i wtedy szybko ruszyliśmy za nim, dobie
gliśmy do domów rzadko rozrzuconych za torami
kolejowymi, i trochę się oddaliwszy, otoczyliśmy
303
go z trzech stron. Skrzypiące odgłosy naszych
kroków i świst oddechów mówiły mu, co go cze
ka, gdyż kiedy znaleźliśmy się już za pogrążonymi
we śnie budynkami, zaatakowanie go nie sprawi
łoby nam najmniejszej trudności. Wtedy mężczy
zna pojął, Że to już koniec, jakiś czas jeszcze biegł
zamarzniętymi polami, aż w pewnej chwili, jak
gdyby dobiegł do ściany, skąd można tylko zawró
cić, pozostawiwszy za sobą nocne niebo, nagle się
odwrócił i z rezygnacją w oczach stanął twarzą
w twarz z nami„.
304
przed oczyma, poza tym czuł, Że nawet jeśli nie jest
w stanie - bez reszty! - „pokonać odrazy i znaleźć w sobie
siły", i tak z całą dokładnością zrozumiał „wskazówki",
jakie zawierał tekst. Schował notes do kieszeni, roztarł
nogi i ręce, by zapanować nad ciągle jeszcze drżącym cia
łem, wstał i zaczął przechadzać się pomiędzy pralkami,
chodził w tę i z powrotem, ale i to nie pomagało, więc
dał sobie spokój, podszedł do wyjścia, otworzył drzwi,
powiódł wzrokiem nad dachami po przeciwległej stro
nie ulicy i spojrzał przed siebie. Patrzył na zdławiony
świt, którego mglista poświata nie zalewała, lecz przesy
cała wschodnie niebo, patrzył, nie zastanawiając się, Że
to oznacza: świtanie, wiedział, Że „trwa wojna" i Że prze
budzić się z tej dobiegającej końca nocy warto tylko
wówczas, gdy się jest pozbawionym litości, wojna, prze
suwał wzrokiem po dachach domów, gdzie wszystko się
koncentrowało, ale tą koncentracją nie rządziła żadna
zasada, wojna, w której jeden napada na drugiego, a cel
inny niż zwycięstwo jest pozbawiony sensu. Walka,
w której przetrwa tylko ten, kto nie szuka przyczyny ani
powodu, kto, tak jak on, umie pogodzić się z tym, Że
całość, przypomniały mu się słowa księcia, jest niewytłu
maczalna, czuł, Że wreszcie zrozumiał, jak wiele racji
miał Eszter, gdy twierdził, Że naturalnym stanem świata
jest chaos, a końca, który nigdy nie nadejdzie, nie moż
na przewidzieć. Ani nawet nie warto, pomyślał Valuska
i poruszył bolącymi palcami w przemarzniętych butach,
nie warto niczego przepowiadać ani niczego oceniać, bo
słowa, takie choćby jak „chaos" czy „wyjście", są zupeł
nie niepotrzebne, nie istnieje nic, co można im przeciw-
305
stawić, nazwy tracą znaczenie, „tu wszystko jest tylko
ciśnięte na kupę", a ponieważ znaczenie słów zatraciło
się w ich własnych wewnętrznych proporcjach, związek,
jaki pomiędzy nimi zachodzi, będzie zawsze niejasny
i pełen konfliktu. Stał w otwartych drzwiach, gapił się
na wstające słońce i widział, jak „wszystko leży ciśnięte
na kupę", na samym dole domofon, wieloryb, zasłony
u pana Esztera i menażka, rewolwer i palące się cygaro,
wreszcie staruszka niemogąca zrobić kroku, smak palin
ki i pisk Księcia, wyżej łóżko u pana Harrera, jeszcze
wyżej przedpokój z mosiężną klamką w domu przy alei
Wenckheima, a na samej górze sukienny płaszcz, świt,
dachy domów i on z notesem w kieszeni - wszystko
ściśnięte jedno na drugim, wirujące i rozszarpujące się
nawzajem, rzeczywiste i nieprzewidywalne. Wojna, wal
ka, ponury ciąg potyczek, w którym - Valuska wpatry
wał się w tę skondensowaną rzeczywistość - każde wyda
rzenie było samo przez się zrozumiałe, a on nie tylko
nie był niczym zaskoczony, ale uznał za całkowicie na
turalne, Że na domiar złego - w chwilę po tuzinie żoł
nierzy - pojawił się czołg. Valuska od wielu minut sły
szał buczenie silnika, a kiedy czołg skręcił przy budce
z gazetami (lekko ją taranując) w główną ulicę, przez
chwilę nawet go widział, tylko przez chwilę, bo zaraz
odszedł od drzwi i wrócił pomiędzy pralki, a po krót
kim namyśle szybko przeszedł na tył sali, popchnął po
słusznie otwierające się drzwi i znalazł się na podwórku.
Można było sądzić, że przestraszył się niezdarnego czoł
gu, ale Valuska by na to nie przystał, on tylko ... nie był
jeszcze gotów, a ta nagła decyzja miała tylko jeden cel,
306
chciał zaczerpnąć powietrza, nie opuszczała go myśl, Że
musi zyskać na czasie i „znaleźć w sobie siłę", bo jak
wreszcie mu się uda, nic mu nie przeszkodzi, by w jakiś
sposób... on także wziął udział... w tej historii niekoń
czących się konfliktów. Mogli sobie mówić, Że teraz -
kiedy wydostawszy się za bramę, ruszył biegiem maleń
ką uliczką - przypomina mężczyznę opisanego na
kartkach notesu albo, gdy się zważy jego przestraszone
spojrzenie i zmęczone ruchy, stwierdzić, Że jest załama
ny, on odpowiedziałby, Że nie ma o tym mowy, Że to
wszystko tylko pozory, on wcale się nie załamał i wcale
nie chce uciekać! - jedynie próbuje uniknąć otwartego
starcia. Jeszcze do wczoraj, kiedy bez końca krążył po
mieście, nigdy nie wiedział, gdzie się dokładnie znajdu
je, nie chciał nawet wiedzieć, teraz jednak, gdy zastano
wił się nad swoim położeniem i ocenił, w którą stronę
się skierować, z zaułka przy podwórku przedostał się na
wąską uliczkę, to był dobry wybór, więc szedł dalej, po
dobnie wąskimi uliczkami i zaułkami, ale nie miał od
wagi wyjść na większe ulice, starał się trzymać od nich
z daleka, a jeśli już musiał je przekroczyć, zachowywał
się jak kot pod latarnią palącą się w nocy na rogu, wy
glądał, nadsłuchiwał, czaił się i dopiero potem przemy
kał na drugą stronę. To się skradał, to przemierzał ulice
biegiem, by potem niepewnie zwolnić, jak gdyby chciał
zatrzymać się w miejscu, i nawet jeśli wiedział, gdzie się
znajduje i co powinien zrobić na kolejnym skrzyżowa
niu, nie miał pojęcia, „co ma być dalej", uważał, że przed
niczym nie ucieka, ale też do niczego nie zmierza, idzie
wprawdzie w określonym kierunku, ale nie dąży do celu,
307
i choć jedno przeczyło drugiemu, dla Valuski było to
zupełnie naturalne. Po prostu nie zamierzał się oszuki
wać, uznał, Że wszystko jest w najlepszym porządku,
a to oznacza naturalny chaos, w którym on także musi
znaleźć dla siebie jakieś miejsce, później więc, całkiem
szybko, kiedy tylko nadarzyła się okazja, by się przygo
tować, zebrać siły i „zaczerpnąć powietrza", trapiło go
już tylko, że nadarzyła się zbyt późno, bo ciągle musi się
skradać, biec i zwalniać, tak Że nie ma ani jednej spokoj
nej chwili, wprawdzie nie wierzył, by ktoś na niego czy
także na niego polował, nie sądził, Że prześladuje go
pech, ale nie mógł nie zauważyć, Że dokądkolwiek się
udaje, wszędzie ich spotyka, jakkolwiek stara się ich uni
kać, ciągle pojawiają się na jego drodze, w końcu zaczął
się tak czuć, jak gdyby znalazł się w labiryncie, z którego
nie umie znaleźć wyjścia. Wszystko zaczęło się w śród
mieściu, kiedy w ciągu zaledwie pół godziny natknął się
na nich trzy razy, pierwszy raz na ulicy Jókaiego, drugi
raz na ulicy Arpada, wreszcie tam, gdzie ulica Negyven
nyolcas wpada do placu PetćSfiego. Za każdym razem
ratował go jedynie przypadek, głęboka brama czy, tak
jak na placu PetćSfiego podwórko piekarza, i czujność,
Że zauważył ich w porę i się ukrył, oczywiście dodawał
sobie odwagi, to zimna krew pozwoliła mu nie ruszyć
się z miejsca, kiedy ulicami przechodzili żołnierze
i przejeżdżał czołg. Wrócił do rogu ulicy Korvina, po
szedł w prawo, naddając drogi, przemknął za budyn
kiem sądów (i więzienia), i już niemal znalazł się na
bezpiecznych, małych uliczkach po wschodniej stronie
wytwórni wędlin, kiedy usłyszał w pobliżu hurkot silni-
308
ka, ten łatwo rozpoznawalny, warkliwy, buczący, skrzy
piący głos, i przed apteką przy końcu ulicy Kalvina zo
baczył grupkę żołnierzy, to zaś, Że umknęło ich uwagi,
jak rozglądając się, wysunął głowę zza kamiennej fon
tanny, zawdzięczał jedynie przypadkowi albo, jak stwier
dził nie bez dumy, coraz szybszemu refleksowi. Natych
miast schował głowę i przyczaił się, wstrzymując oddech,
poczekał, aż tamci wbiegną w ulicę Kalvina, i co sił
w nogach popędził małymi uliczkami w górę; postano
wił, Że pójdzie do rumuńskiej dzielnicy, miał nadzieję,
Że tam choć na chwilę zazna spokoju, plan wydawał się
kuszący, tymczasem na rogu znów omal nie natknął
się na czołg. I choć czuł, Że jakąkolwiek podejmie próbę,
czołg, jak gdyby znał jego plany, zawsze będzie jechał
naµrzód, ciągle jeszcze próbował odsunąć od siebie nie
dającą mu spokoju myśl, Że to oznacza, iż go ścigają; on
nie jest „mężczyzną z notesu", „jego los nie jest jeszcze
ostatecznie przypieczętowany" i on - bronił się przed
pojawiającym się na każdym metrze porównaniem - nie
jest umykającą „sarenką", a ci w czołgu nie są „myśliwy
mi". Na przykład teraz szedł z powrotem wzdłuż bagien
przy cmentarzu Świętej Trójcy, „czy istnieje jakieś real
ne zagrożenie, czy to jedynie jakaś śmieszna pomyłka",
i nie tylko potrafił, lecz z całą pewnością potrafił roz
strzygnąć, Że „nie zatrzyma się" przy żadnej „zapewne
znajomej bramie", jedynie od czasu do czasu wsłuchiwał
się w ciszę, łowił uchem szum silnika, szedł naprzód,
i choć był zmęczony, nie czuł się „zastraszony" ani „wy
czerpany", a przede wszystkim nie zachowywał się jak
„ścigana zwierzyna" ani nie był „opuszczony i bezbron-
309
ny". Choć musiał przyznać, że kierunku, w którym
idzie, już od dawna nie wyznacza jego wola, że zamiast
się zbliżać, oddala się od miejsca, w którym mógłby
wreszcie trochę od począć, i nie da się ukryć, ten dla
niego nieistotny - zresztą! - fakt, Że to, do czego teraz
się zbliża, jest dla niego tylko przystankiem, wprawił go
w zakłopotanie, ale sądził, Że podobieństwa na tym się
kończą, i postanowił, Że jeśli te zdania, skierowane prze
ciw niemu, nie przestaną go dręczyć, po prostu wyrzuci
notes, bo takiego błędu, by stracić choć odrobinę z resz
tek sił, jakie mu pozostały, doprawdy nie może popeł
nić. Jednocześnie, mógł być wtedy w odległości ze sto
metrów od dworca, w porównaniu z tym, jak czuł się
wcześniej, nagle zaczęła go opuszczać dobra forma; buty
go obcierały i żeby sobie ulżyć, musiał „utykać na lewą
nogę", przy każdym oddechu czuł ból w klatce piersio
wej, nieznośnie pulsowało mu w głowie, oczy piekły,
w ustach było sucho, a ponieważ (kto wie, gdzie i kiedy)
zgubił torbę, nawet nie mógł się jej uchwycić, nic więc
dziwnego, Że kiedy zataczając s łę ze zmęczenia, usłyszał
w bramie, z której przed chwilą wyszedł, szept pana
Harrera, pomyślał, Że to głos jakiegoś ducha. Harrer
właściwie nie wołał go, syknął tylko: „Pss! Pss!'', macha
jąc rękoma, dał mu znak, wciągnął za sobą do bramy,
wyjrzał, by zerknąć w stronę dworca, i tak przez pół
minuty bez słowa czaili się w bramie. „Syneczku, ja nie
potrafię ci pomóc, nie widzieliśmy się, nie spotkaliśmy
się, jak cię złapią, powiedz, Że od wczoraj nie wiesz, co
się ze mną dzieje, nie! nic nie mów, tylko przytakuj gło
wą, Że mnie zrozumiałeś, no - krzyczał mu do ucha pan
3 10
Harrer, a Valuska czuł, że poddaje się władzy tego du
cha, nie wiedział tylko, skąd zna zapach, jaki doszedł go
z jego cuchnących ust. - Wszyscy wiemy, co tam wypra
wiałeś! - szeptał duch - i gdyby nie ta dobra kobieta,
szanowna pani Eszterowa, nie pozbierałbyś się, twoje
nazwisko znalazło się na ich listach, tylko jej możesz
podziękować. Za wszystko, rozumiesz?!" Valuska wie
dział, Że powinien przytaknąć, ale ponieważ niczego nie
rozumiał, potrząsnął tylko głową. „Szukają cię! I cię po
wieszą!! To chyba rozumiesz, co?! - Harrer stracił cierp
liwość, widać było, że najchętniej zwiałby stamtąd jak
najszybciej. - Posłuchaj! Szanowna pani powiedziała mi,
żebym poszedł poszukać tego nieszczęśnika, choć jesz
cze nie wiedziała, Że jesteś na ich liście, ale można się
było domyślić, wszyscy wiedzieli, że włóczyłeś się z nimi
przez całą noc, żebym go poszukał, powiedziała, bo żoł
nierzom niczego się nie da wytłumaczyć, powieszą go
i już! Rozumiesz?!" Valuska przytaknął niepewnie. „No.
To teraz zabieraj się stąd i w drogę! - pokazał ręką Har
rer. - Uciekaj przed nimi, zmykaj, zniknij z miasta, na
tychmiast, i podziękuj szanownej pani, idź tędy, i uwa
żaj przy dworcu, wzdłuż szyn, przy samych torach, tam
już ich nie ma. Rozumiesz?!" Valuska przytaknął. „No,
mam nadzieję. Twoja sprawa, jak się dostaniesz do to
rów, nic mnie to nie obchodzi, mnie tu nie było, pój
dziesz do torów i ruszysz wzdłuż szyn, nie kręć się ni
gdzie, nie trać czasu, wzdłuż szyn, jasne? Będziesz szedł
tak długo, jak ci wystarczy sił, potem gdzieś sobie odpocz
niesz, w jakiejś stodole albo czy ja wiem gdzie, a potem,
tak powiedziała szanowna pam, zobaczymy, co da się
311
zrobić". „Panie Harrer! - szepnął Valuska. - Niech pan
się o mnie nie boi, ze mną już wszystko jest w porząd
ku ... znaczy, wszystko wiem ... już sobie idę i będę czekał
na wiadomość... chciałem tylko powiedzieć, Że jestem
trochę zmęczony, i chciałbym gdzieś trochę odpocząć,
bo ... " „Co ty mówisz?! - wrzasnął Harrer. - Jakie odpo
cząć? Jeszcze się rzucasz, a stryczek wisi ci nad głową!
Słuchaj no! Nie obchodzi mnie, co zrobisz, nie spotka
liśmy się, i ani słowa, Że tu byłem!. .. Zrozumiałeś?! Przy
taknij! No to jazda!" I duch, jak gdyby te ostatnie słowa
mówił do siebie samego, tak szybko umknął z bramy, że
nim Valuska się ocknął, stracił go z oczu. Zdenerwowa
ny Harrer zmienił się nie do poznania, a jego nieoczeki
wana obecność była jak odwiedziny zjawy, wprawdzie
Valuska wiedział, Że takim („Przecież jest wojna... ) rze
"
312
stąd, nie na zawsze, na tak długo, aż wszystko się uspo
koi, ucieknie przed żołnierzami wzdłuż torów. Doszedł
do wymarłego placu, oparł się o ścianę i jeszcze uważ
niej niż dotychczas rozejrzał się wokół, wreszcie gdy
uznał, Że chwila jest odpowiednia, wziął głęboki oddech,
przebiegł na drugą stronę i wpadł w ulicę, którą chciał
dojść do budki dróżnika przy torach. Przeprawa się po
wiodła, był pewien, Że nikt go nie zobaczył, i już chciał
biec dalej, kiedy obok, gdzieś z dołu, od chodnika, do
szedł go cieniutki głosik. Właściwie nie przestraszył się,
w przelęknionym głosie („Wujku, tu jesteśmy... ) nie
"
było nic, czego mógłby się obawiać, ale był tak zasko
czony, że instynktownie dał nura w przeciwnym kierun
ku, aż do samej jezdni, ale prawą nogą zahaczył o chod
nik i przez moment myślał, że zaraz się przewróci.
Wymachując rękami i nogami, z trudem utrzymał rów
nowagę, odwrócił się i przyjrzał im, w pierwszym mo
mencie ich nie poznał, ale po chwili nie mógł uwierzyć
własnym oczom ani odpędzić myśli: tym razem to nie
jest tak jak z Harrerem, tym razem to naprawdę są zja
wy. Pod ścianą domu stało dwoje dzieci pana kapitana,
obydwoje w spodniach ściągniętych nad kostkami
w harmonijkę, w tych samych milicyjnych szynelach,
które podczas odwiedzin, jakie, wydawało mu się, miały
miejsce wieki temu, tak zapadły mu w pamięć, i znów
patrzyli na niego, nie odzywając się ani słowem, wresz
cie mniejszy wybuchnął płaczem, a większy, chcąc ukryć,
Że też najchętniej rozryczałby się ze złości, groźnie pod
niósł na niego rękę. Byli w tych samych milicyjnych
szynelach, te same dzieci, ale w niczym nie przypomina-
313
ły tamtych, które wczoraj wieczorem zostawił w gorą
cym i dusznym mieszkaniu, podszedł bliżej i o nic nie
pytając, powiedział tylko: „Uciekajcie stąd„. natych
miast, do domu ... " Natychmiast, powtórzył Valuska to
nem dającym do zrozumienia, Że nie ma na nie czasu,
chwycił je za ramiona, by popychając delikatnie, wypra
wić w drogę, ale im jakby nogi wrosły w ziemię, tkwili
w miejscu, jakby go nie rozumieli. Mały tylko płakał
i pociągał nosem, a większy załamującym się głosem po
wiedział, Że nie mogą stąd pójść, ojciec obudził ich
o świcie, dał ubrania i wystrzelił z rewolweru w sufit;
kazał im czekać przed stacją, wrzeszcząc, że wszyscy to
tylko szpiedzy i zdrajcy, przeszukują mieszkania, i za
trzasnął za nimi drzwi, wrzeszcząc, Że musi bronić
domu. „Ale już bardzo zmarzliśmy - większy wygiął
usta w podkówkę - przed chwilą był tu wujek Harrer,
ale nie zajął się nami, a mój brat ciągle się trzęsie i be
czy, nie wiem, co z nim zrobić, nie chcemy iść do domu,
proszę nas ze sobą zabrać, aż tata wytrzeźwieje!" Valuska
zerknął w stronę placu przed dworcem, popatrzył, co
dzieje się po przeciwnej stronie ulicy, wreszcie przyjrzał
się chodnikowi, płytce, na której stał. Dziesięć centyme
trów od swoich stóp zobaczył brązowy kamyk, wokół
którego płytka była tak wydeptana, że ledwie trzymała
się w miejscu. Poruszył ją czubkiem buta, kamyk wysko
czył, zrobił kilka fikołków, przewrócił się na bok, i choć
Valuska się nie schylił ani nie podniósł kamyka, nie
mógł oderwać od niego oczu. „Gdzie masz torbę?" - za
pytał mniejszy, na chwilę przestając płakać, Valuska nic
nie odpowiedział, wpatrywał się w kamyk, w końcu ode-
314
zwał się cichym głosem: „Idźcie do domu!", i ruchem
głowy wskazując kierunek, skinął ręką, żeby już szli. On
sam ruszył w przeciwnym kierunku, czuł, Że już nie ma
w nim pustki, raczej tylko smutek, skręcił przy budce
dróżnika, zatrzymał się, krzyknął na chłopców, żeby
nie szli za nim, ale po chwili już nic nie mówił - i szli
razem wzdłuż torów, jeden popłakiwał, drugi szarpał go
za rękę, żeby nie zwalniał tempa, trzeci, szedł w mil
czeniu dziesięć kroków z przodu, „utykając na lewą
stronę".
W milczeniu, spuszczając oczy, zakłopotani potrzą
sali głowami, jak gdyby w tym, Że go znają, było coś
wstydliwego, coś, co należałoby ukrywać, jeśli nawet od
powiedzieli jednym cichym słowem („„.Czy w tę stro
nę? ... „Nie ... ) kiedy ich pytał, właściwie milczeli jak
" ,
316
spoglądali w stronę placu, kiedy Eszter podszedł do
strażackiego wozu stojącego przy kinie i zaczął wypyty
wać strażaków, zniecierpliwieni, nie odkładając węży,
zamiast coś mu wyjaśnić, próbowali się go pozbyć, żoł
nierze skierowali go w tę samą stronę co strażacy, więc
już nikogo o nic więcej nie pytał, wiedział, Że ten, które
go szuka, jest tam i Że z całą pewnością stało się coś
strasznego, zapiął płaszcz, raz biegł, raz szedł, tak jak
popychał go tłum, szedł obok hotelu Komló, potem
przez most na Koros, pomiędzy szpalerem ciekawych
gapiów, szedł tak długo, jak mógł. Na plac Kossutha już
nie mógł się dostać, bo wylot na bulwar tarasowały
nowe, jeszcze mniej przyjaźnie nastawione grupy żołnie
rzy, stali tyłem do Esztera, oparci o siebie plecami, kie
rowali maszynowe karabiny w stronę placu, a kiedy
spróbował przemknąć między nimi, jeden z nich coś
powiedział, ale widząc, Że Ester nie słucha, nagle odwró
cił się, odbezpieczył broń i celując mu prosto w pierś,
wrzasnął: „Wracaj, stary! Nie ma tu nic do oglądania!",
Eszter cofnął się przestraszony, zaczął tłumaczyć, po co
przyszedł, ale żołnierz - czując w uporze Esztera zagro
żenie - stał się jeszcze bardziej nerwowy, stanął w roz
kroku, znów chwycił karabin i z jeszcze większą stanow
czością w głosie powtórzył: „Wracać! Plac jest zamknięty!
Przejście zabronione! Opuścić plac!" Polecenie brzmia
ło jednoznacznie, nie miał już nawet najmniejszej szan
sy, a złowieszcze słowa gotowego do akcji żołnierza
zdradzały, Że jeśli go nie posłucha i mimo ostrzeżeń się
nie oddali stąd, żołnierz na jego pierwszy niejedno
znaczny ruch pociągnie za spust, Eszter musiał się wy-
317
cofać i zawrócić do mostu na Koros, zawrócić, jednak
tam, przed mostem, natychmiast skręcić w bok, gdyż
zobaczywszy zbrojny kordon, nie tylko się nie przestra
szył, ale desperacko postanowił, Że to, co nie udało się
za pierwszym razem, uda się za drugim, i postanowił
spróbować z drugiej strony, próbować aż do skutku.
Z drugiej strony, od ulicy Fo, dudniło mu w głowie,
i jak tylko pozwalały nogi i płuca, zaczął biec nad rzecz
ką, by od tej strony okrążyć plac, pędził zdyszany,
w głowie mu huczało, jeśli nie ma innej możliwości,
będzie musiał sforsować kordon, czuł, ·że za wszelką
cenę powinien dotrzeć na plac, na własne oczy zoba
czyć, czy jest tam jego przyjaciel, czy nie, i już nie musi
obawiać się najgorszego, tego, o czym nawet nie śmiał
myśleć. Potykając się, biegł nabrzeżem, powtarzał, Że te
raz nie wolno mu stracić głowy, że musi być zdyscypli
nowany, by nie zwalił go z nóg ściskający serce strach,
i wiedział, że musi robić to, co podświadomie dotych
czas robił, nie rozglądać się, tylko patrzeć· przed siebie.
Rzeczywiście: od chwili kiedy wybiegł z domu i wyru
szył w miasto bez kapelusza i laski, w samym płaszczu,
choć wszędzie widział ślady wandalizmu i zniszczeń,
nic nie było w stanie go skłonić, by choć przez chwilę
wszystkiemu się przyjrzeć, nie obawiał się widoku, który
zobaczy, nic go to nie obchodziło, liczył się tylko Valu
ska, i drżał ze strachu, że wśród poniszczonych przed
miotów nagle coś dostrzeże i Że z tych śladów, nim się
załamie, będzie musiał się domyślić, co się wydarzyło.
Bał się gdzieś w dole zobaczyć czapkę z daszkiem albo
kawałek granatowego materiału na chodniku, pacho-
318
dzący z pocztowego płaszcza, but na jezdni albo porzu
coną otwartą torbę, z której - niczym wnętrzności prze
jechanego p rzez samochód kota - wys taje kilka
pomiętych gazet. Nic więcej go nie interesowało czy,
ściśle mówiąc, nie był w stanie pojąć, co się wokół niego
dzieje, nie rozumiał, co miała na myśli Harrerowa,
i obok zrozumiałego samo przez się pytania: dlaczego?
- w jego głowie nie było miejsca na nic więcej, nie miało
znaczenia, dlaczego zniszczyli miasto, ani nie liczyło
się, kim byli, a jego skupiona na Valusce uwaga nie wy
starczała, by wyobrazić sobie to, co poza jego wiedzą -
a nawet świadomością! - wydarzyło się tej nocy. Przy
znawał, Że wobec goryczy, jaką czuli ci, którzy wiedzieli,
co działo się w mieście, jego gorycz była niczym, przy
znał, Że skoro straty są tak poważne, jego pytanie, gdzie
jest Valuska i co się z nim dzieje, dla większości z nich
nie miałoby znaczenia, jego jednak, w niewybaczalny
sposób na nic nieprzygotowanego, pytanie to ciągle drę
czyło„. i zmuszało do gonitwy wzdłuż brzegu rzeczki,
i nawet gdyby istniała szczelina, przez którą mógłby
wyjrzeć, nie miałby siły, żeby to uczynić. W pytaniu
bowiem kryło się kolejne, z którym musiał sobie jakoś
poradzić: co będzie, jeśli się okaże, Że Harrerowa wpro
wadziła ich w błąd albo Że z powodu zamieszania jej
mąż miał złe informacje, a poranne wieści o losie jego
sublokatora, choć ten, który je przyniósł, niczemu nie
jest winien, są fałszywe; musiał pogodzić się z tym,
a jednocześnie odsunąć od siebie myśl, że to, co twier
dzi kobieta, jest niemożliwe; być obecnym w tym barba
rzyńskim ataku, przyglądać się brutalnemu napadowi,
319
czuł, Że brać udział w tym nieludzkim przedstawieniu,
ciągle jeszcze gdzieś tu łazić, słowem, wyjść z tego cało,
graniczy z cudem, a przynajmniej jest tak samo wątpli
we, jak nieznośne byłoby coś przeciwnego, a mu ciążyła
myśl, że „obudził się za późno", Że nie potrafił go obro
nić i Że może go stracić, i Że on, który kilka godzin
temu miał wszystko, nagle „nie ma nic". Bo po tej także
dla niego decydującej nocy, o poranku, który był ostat
nim momentem „powszechnego odwrotu", poza Valu
ską naprawdę nie miał nic ani niczego więcej nie prag
nął, chciał go tylko odzyskać, ale żeby tak się stało,
zrozumiał, musi okazać więcej spokoju, na przykład,
pomyślał, idąc znad brzegu rzeki na bulwar, zwalczyć
w sobie „żądzę niszczenia", odzyskać panowanie nad
sobą i „nie rzucić się na nich" ani „nie próbować sfor
sować kordonu". Nie, postanowił Eszter, tym razem po
stąpi inaczej, nie będzie się niczego domagał, lecz spró
buje czegoś się dowiedzieć, opisze jego wygląd, żeby
mogli go „zidentyfikować", a potem poprosi dowódcę;
powie mu, kto to Valuska, powie mu, Że całe życie Valu
ski dowodzi jego niewinności i żeby nie traktowali go
tak, jak gdyby brał „w czymś" udział, ale jak kogoś, kto
się w to jedynie wplątał i, co zrozumiałe, nie umie
z tego wybrnąć; niech uważają go za ofiarę i natych
miast zwolnią, bowiem w jego przypadku każdy zarzut
jest tylko albo nieporozumieniem, albo oszczerstwem,
i żeby go wydali jak „bezpański przedmiot", po który
nikt się nie zgłosił, tu wskaże na siebie, tylko on jeden.
W ten sposób przygotował skuteczną metodę i słowa,
którymi do nich przemówi, i już nawet przestał myśleć,
320
Że może się zdarzyć, iż nie odnajdzie tu swego przyjacie
la, więc tym bardziej go zaskoczyło, gdy jeden z uzbro
jonych żołnierzy, zamykających od tej strony plac po
dwójnym pierścieniem, usłyszawszy szczegółowy rysopis
Valuski, tylko potrząsnął głową. „Wykluczone, proszę
pana! Wśród nich nie było nikogo takiego - powiedział.
- Tu są tylko te łotry w futrzanych czapkach ... Płaszcz
listonosza? ... Czapka z daszkiem? ... Nie ... - Wskazał ka
rabinem Eszterowi, żeby sobie poszedł. - Kogoś takiego
z pewnością tu nie było". „Proszę pozwolić mi na jesz
cze jedno pytanie! - Zrobił ręką gest, że zaraz posłusznie
sobie pójdzie. - Czy to jest jedyne miejsce, gdzie oni się
gromadzili, czy... są jeszcze w innych miejscach miasta?"
„Tu są ci wszyscy obrzydliwi mordercy - odparł gniew
ni� żołnierz. - Reszta albo uciekła, co do tego nie mam
najmniejszych wątpliwości, albo już ich zastrzeliliśmy
i leżą gdzieś martwi". „Martwi?!" - Eszterowi aż zakręci
ło się w głowie i nie przejmując się, Że zgodnie z rozka
zem powinien już odejść, rozkołysanym krokiem ruszył
wzdłuż kordonu, tuż obok szpaleru uzbrojonych żoł
nierzy, kordon jednak był tak szczelny i tak wysoki, że
choć się starał, ani pomiędzy żołnierzami, ani ponad
ich głowami nie mógł niczego zobaczyć i musiał poszu
kać miejsca, w którym przestanie słyszeć wypowiedziane
przez żołnierza słowa, gdzie w spokoju będzie mógł ob
serwować cały plac, skręcił w stronę przeciwległego rogu
Rynku, stanął przed rozbitym wejściem do Złotej
Apteki i zobaczywszy zniszczenia, podszedł - ciągle jesz
cze jak lunatyk - do znajdującego się w odległości kilku
metrów postumentu, na którym kiedyś stał pomnik.
321
Postument sięgał mniej więcej do brzucha Eszterowi, ale
w jego wieku, zwłaszcza teraz, kiedy opuściły go wszyst
kie siły, nie było mu łatwo wdrapać się na górę, tymcza
sem to była jedyna możliwość, by natychmiast się prze
konać, że zaszła oczywista pomyłka („Z całą pewnością
jest tam, gdzież mógłby być?!"), za wszelką cenę musiał
znaleźć argumenty, które przeczyłyby słowom żołnie
rza, oparł się więc o cokół i po kilku chybionych pró
bach udało mu się postawić na nim kolano, odpoczął
chwilę, odepchnął się drugą nogą i chwyciwszy się kra
wędzi po drugiej stronie, mimo że i teraz dwa razy się
poślizgnął, z trudem wdrapał się na górę. Ciągle kręciło
mu się w głowie, a z wysiłku, jaki kosztowało go zdoby
cie takiej pozycji obserwacyjnej, w pierwszej chwili prze
słoniła mu oczy falująca czerń, a nawet ogarnęły go wąt
pliwości, czy utrzyma się na nogach, po chwili jednak
zaczął widzieć wyraźniej ... sprzed oczu znikł podwójny
kordon stojących półkolem żołnierzy... a za nimi,
z boku, po lewej stronie pomiędzy ulicą Janosa Karacso
nya a spaloną kaplicą zobaczył kilka dżipów i cztery,
a może pięć ciężarówek z plandeką„. na końcu zaś, już
w środku pierścienia, ściśnięty nieruchomy tłum z ręko
ma splecionymi na karku. Nikomu poza Eszterem nie
udałoby się z takiej odległości, w gęstwinie czap i chłop
skich kapeluszy, odnaleźć szukanej osoby, Eszter tym
czasem był pewien, że jeśli Valuska tam jest, wzrok go
nie zawiedzie, znajdzie nawet igłę w stogu siana, zało
żywszy oczywiście, Że Valuska jest tą igłą, tylko Że„. jego
poszukiwania były daremne, już bowiem kiedy zaczął
przeczesywać tłum, czuł, Że nie znajdzie tam „bezpań-
322
skiego przedmiotu", i o ile przed chwilą, gdy usłyszał
odpowiedź żołnierza, zakręciło mu się w głowie, ostat
nie słowo wojskowego sprawiło, Że stanął jak wryty,
i choć wiedział, Że to bez sensu, stał i na nich patrzył.
Chciał się poruszyć, zejść na dół, jednak najbardziej bał
się tego, Że to zrobi, gdyż gorsze niż pozostać na miej
scu i patrzeć na tłum, który nic a nic go nie obchodził,
bo nie było wśród nich Valuski, było jedynie to, Że odej
dzie stąd i będzie musiał pogodzić się z myślą, której
ciężar przekraczał jego siły; przez wiele minut toczył ze
sobą walkę, iść czy zostać, gdy się poruszył, natychmiast
coś podszeptywało mu: „nie!", kiedy posłuchał, natych
miast słyszał: „w drogę!", aż wreszcie zrozumiał, iż
w momencie, w którym uświadomił sobie, że ... idzie, już
powziął decyzję, i Że już ze dwadzieścia kroków oddalił
się od pozbawionego pomnika postumentu. Po takich
przeżyciach nie panował nad kierunkiem, w jakim się
posuwał, w dodatku był pewien, Że jakikolwiek by wy
brał, i tak dojdzie do Valuski; jedyne, co może zrobić -
uważał - to nie rozglądać się ani w lewo, ani w prawo,
tylko będzie patrzył pod nogi, ale i ta próba okazała się
daremna, gdy podniósł głowę, przekonał się, Że wędrów
ka na oślep w żaden sposób przed niczym go nie uratu
je; musi być przygotowany, dodawał sobie odwagi, odsu
wanie w czasie jest gorsze od pewności, a w dodatku
pozbawione sensu, ale natychmiast zmienił postanowie
nie, kiedy przebiegając pomiędzy dżipami i ciężarówka
mi przed narożem placu, rzucił przelotne spojrzenie
na ulicę Janasa Karacsonya i zobaczył zgromadzony
tłum. Na początku ulicy, przed rozbitym wejściem do
323
zakładu krawieckiego Wallnera, na chodniku i na jezd
ni, leżały porozrzucane płaszcze, marynarki i spodnie,
a kilka domów dalej stało stłoczonych ciasno dwadzieś
cia czy trzydzieści osób, które zapewne zbiegły się tu
z pobliskich bram i najwyraźniej patrzyły na coś, co
było w środku, co, tego stąd nie można było dostrzec,
w każdym razie postanowienie, że spokojnie zniesie
wszystko, co go czeka, natychmiast wzięło w łeb, jak
gdyby hamulce odmówiły w nim posłuszeństwa, ślizga
jąc się, brnął po rozrzuconych płaszczach, marynarkach
i spodniach, wreszcie zaczął biec aż do utraty tchu, nie
zdając sobie sprawy, że tego, co w nim krzyczy, nikt nie
może usłyszeć, i z każdym metrem doprowadzało go do
jeszcze większej rozpaczy, że tamci nie zechcą usunąć
się na bok albo przynajmniej w jednym miejscu zrobić
dróżki dla przechodzącego pomiędzy nimi człowieka.
W dodatku, nim zdążył się pomiędzy nimi przedostać,
z ciżby nagle wyłonił się doktor z torbą w ręku, niski,
tęgi człowieczek, chwycił Esztera za rękę, zatrzymał go
w miejscu i zaczął za sobą ciągnąć, dalej od tłumu, wska
zując na bok głową, czym dawał znak, Że chce mu coś
powiedzieć. To był Provaznyik, doktor Provaznyik, któ
rego pojawienie się tutaj - choć nieoczekiwane - ani
trochę go nie zaskoczyło, ale nie z tej prostej przyczyny,
iż mieszkał niedaleko, lecz z tego powodu, Że z przera
żającą jednoznacznością upewniał go w tym, co sam po
dejrzewał, iż zobaczy tu coś strasznego, a doktor dosko
nale wpasowywał się w obraz, w którym obecność lekarza
nie wymagała tłumaczenia, jakie bowiem mógł mieć
inne zadanie niż wraz z żołnierzami przemierzać ulice,
324
by oddzielić rannych od ofiar, o których mówiła Harre
rowa. „Wie pan ... - przystając, pokręcił głową Provazny
ik, gdy uznał, że już wystarczająco oddalili się od pozo
stałych, i ciągle jeszcze nie puszczając ręki Esztera,
obrócił się do niego przodem - ...nie radzę, żeby pan to
oglądał... Takie widoki nie są dla pana, proszę mi wie
rzyć... " - powiedział rzeczowo, jak fachowiec, który zda
je sobie sprawę, że dla niczego niespodziewającego się
.
widza podobne sceny mogą się skończyć wybuchem hi
sterii, i za nic nie rozumiał, dlaczego jego podyktowane
doświadczeniem, poczynione w najlepszej wierze ostrze
żenie wywołało wręcz odwrotny skutek. Wszak się stało,
ostrzeżenie ani trochę nie odstraszyło Esztera, wręcz
przeciwnie, słowa doktora sprawiły, Że stracił do reszty
panowanie nad sobą, próbował wyzwolić rękę z dłoni
doktora i natychmiast tam pobiec, sforsować mur stoją
cych kołem ludzi, jeśli trzeba, nawet uciekając się do
przemocy, ale ponieważ Provaznyik nie poddawał się
łatwo i ciągle chciał mu przeszkodzić, spróbował raz
jeszcze, ale już tracił siły, wreszcie zrezygnował z walki,
przestał się z nim szarpać, spuścił głowę i zapytał: „Co
się tu stało?" „Jeszcze nie wiem nic pewnego - odpowie
dział z namysłem strapiony doktor - ale to prawdopo
dobnie... uduszenie, przynajmniej na to wskazują ze
wnętrzne obrażenia. Pewnie - puścił złagodniałego już
pacjenta i gniewnie rozpostarł ramiona - musiał uciszyć
ofiarę". Eszter nie usłyszał ostatnich słów doktora, ru
szył w stronę zgromadzonego tłumu, Provaznyik tym
czasem, zadowolony, Że Eszter trochę się uspokoił, nie
zatrzymywał go, skinął ręką i poszedł za nim, Eszter,
325
choć już nie kręciło mu się w głowie, nie był tą samą
osobą co przed chwilą, nie biegł, a kiedy znalazł się na
miejscu, nie przewracał ludzi, tylko kładł im rękę
na ramieniu, by przepuścili go wraz z idącym krok za
nim doktorem. Tamci obejrzeli się za siebie i bez słowa
odsunęli na bok, w ciasnym pierścieniu natychmiast
utworzyli korytarz, kiedy obaj doszli do środka, kory
tarz się zamknął, a oni uwięźli w środku, niczym w pu
łapce, z której nie ma dla nich wyjścia; patrzył na leżące
na ziemi ciało, rozłożone ramiona, otwarte usta, wycho
dzące z orbit oczy i głowę zwisającą z chodnika na jezd
nię, musiał wytrzymywać skierowane ku niemu przera
żone spojrzenie, które nie mogło powiedzieć, kto to
zrobił, i nie miało już nigdy powiedzieć, to spojrzenie
milczało, podobnie jak skamieniała twarz Esztera nie
zdradzała, co poruszyło go bardziej: widok, jak z kogoś
w taki okrutny sposób „na zawsze uchodzi życie", czy
fakt, że nie znalazł tego, którego szukał, chociaż w tym
momencie było t o więcej niż oczywiste. Zmarła była
bez płaszcza, miała na sobie tylko flanelową sukienkę
i podwinięty ciemnozielony sweter, nie było wiadomo,
od kiedy tu leży, choć wydawało się prawdopodobne, Że
zwłoki już zamarzły albo wkrótce zamarzną, żeby to
rozstrzygnąć, potrzebna była wiedza Provaznyika, ten,
obszedłszy Esztera, powrócił do przerwanego przed
chwilą badania, i jak gdyby najważniejszą kwestią było,
czy ciało można stąd zabrać, tłum, poszeptując - czy
ręce, nogi albo szyja przy próbie podniesienia zaczną
pękać - ciasno otoczył zwłoki i razem śledził każdy ruch
doktora. W środku zrobiło się jeszcze ciaśniej, dwóch
326
żołnierzy przy zwłokach, próbujących coś wydobyć
z zupełnie załamanej kobiety, przerwało przesłuchanie
i stanowczym tonem nakazało ciekawskim cofnąć się
o kilka kroków, gdyż w przeciwnym razie wojsko „bę
dzie zmuszone kazać im się rozejść", kiedy zaś ludzie
z ociąganiem zastosowali się do polecenia, żołnierze
przestali notować zeznania szlochającej, chowającej
twarz w chusteczkę kobiety i zaczęli obserwować Prova
znyika, próbującego ostrożnie poruszyć najpierw brodą,
a potem kończynami zmarłej. Eszter już niczego nie
czuł, robił wszystko, by odwrócić wzrok od tamtej po
twornej twarzy, wreszcie od paraliżującego widoku
śmierci wyzwolił go doktor, który stając pomiędzy nim
a zwłokami, na chwilę je sobą zasłonił; od tej chwili dla
Esztera liczył się tylko Provaznyik, przykuł do niego
wzrok, by tylko nie patrzeć na paraliżujący obraz śmier
ci, pewien był bowiem, Że przypadkowy świadek nie
przez pomyłkę, lecz celowo wprowadził go w błąd, ra
zem z doktorem obszedł wokół zwłoki, a kiedy ten
ukląkł, by kontynuować badanie, stanął za nim i krzyk
nął: „Niech pan powie, panie doktorze, czy widział pan
Valuskę?" Na głos nazwiska Valuska tłum nagle ucichł,
przerażona kobieta patrzyła na żołnierzy, a ci spogląda
li po sobie, jak gdyby akurat o tym była mowa, i kiedy
doktor, nie spojrzawszy nawet na Esztera, próbował go
uciszyć ostrzegawczym gestem dłoni (szepcząc: „O ile
wiem, lepiej o tym teraz nie mówić ... "), jeden z nich
wyciągnął kartkę, przesunął palcem po linijkach, z góry
do dołu, i zatrzymując palec w jednym miejscu, pokazał
ją swemu towarzyszowi, ten, badawczo spojrzawszy na
327
Esztera, zapytał gromkim głosem: „Janas Valuska?" Tak,
odwrócił się do nich Eszter, o niego chodzi, „tylko
o niego", wtedy żołnierz kazał natychmiast powiedzieć
mu wszystko, co wie o „tej osobie", a ponieważ Eszter
wyciągnął z tego wniosek, Że w obecności Provaznyika
żołnierze będą musieli udzielić odpowiedzi, ponowił
pytanie („Chcę wiedzieć, czy on żyje!") i zawile tłuma
cząc, rozpoczął coś w rodzaju mowy obrończej, ale
i tym niewiele udało mu się wskórać. Żołnierze szybko
kazali mu zamilknąć i oświadczywszy, Że, po pierwsze,
to oni zadają tu pytania, po drugie, nie są ciekawi opo
wieści o „aniołach, pocztowych płaszczach i menaż
kach", i jeśli taki był jego cel, by „głupimi historyjkami"
odwrócić uwagę władz, to „niczego tym nie zyska", bo
ich, powiedzieli, interesuje tylko to, gdzie on jest, gdzie
teraz jest, tymczasem Ester, opacznie zrozumiawszy ich
słowa, odrzekł, Że mogą być zupełnie spokojni, jego
dom to dla Valuski najlepsze miejsce, a kiedy ci, straciw
szy cierpliwość, spojrzeli po sobie ze złością, pojął, Że
ich nie przekona. Uwierzcie, powiedział, Że na tę sprawę
ma właściwie taki sam pogląd jak oni, również sądzi, Że
podjęcie,decyzji dobrej dla wszystkich wymaga namysłu,
mogą na niego liczyć, ale powinni wiedzieć, Że w tym
celu on, Eszter, musi dowiedzieć się prawdy o Valusce,
a jak widzą, właśnie w tej najważniejszej dla niego kwe
stii nie wypowiadają się nawet ci, których obowiązkiem
byłoby to zrobić, niech więc się nie dziwią, że dopóki
nie otrzyma jednoznacznej odpowiedzi, będzie milczał.
Żołnierze nie odezwali się ani słowem, znowu spojrzeli
po sobie, wreszcie jeden pokiwał głową i powiedział:
328
„Dobrze, ja tu zostanę", a jego towarzysz dodał tylko:
„No, stary, idziemy!", chwycił Esztera za ramię i w roz
wierającym się ludzkim korytarzu popychał go pomię
dzy przerażonymi twarzami. Eszter nie sprzeciwiał się,
z nieoczekiwanego biegu wydarzeń wywnioskował, że
żołnierze przystali na jego żądanie, przyjęli jego ultima
tum, a brutalne metody nie zmieniały istoty rzeczy, nie
interesowało go, Że tak się postępuje z jeńcami, przeszli
ze trzydzieści kroków, żołnierz z tyłu, on z przodu,
i wtedy żołnierz wrzasnął: „Tu skręcić w lewo!", i z ulicy
Janosa Karacsonya skręcili ku rzece, i choć Eszter nie
wiedział, gdzie skończy się ich droga, posłusznie wyko
nywał rozkazy, czuł, Że dokądkolwiek go prowadzą,
„tam p rzynajmniej wszystko się wyjaśni". Zdecydował,
że to mu wystarczy, kiedy jednak doszli do rzeki, posta
nowił ponowić pytania („Przynajmniej proszę powie
dzieć, czy on żyje... !"), ale żołnierz natychmiast go uci
szył, z czego Eszter wywnioskował, Że będzie lepiej, jeśli
przestanie próbować, bez słowa ruszył w nakazanym
kierunku, gdy padł kolejny rozkaz, przeszli po Żelaz
nym Moście nad rzeką, by po drugiej stronie zejść
w niewielki zaułek, i domyślił się, że idą na ulicę Fo.
Dokąd pójdą dalej, tego nie potrafił odgadnąć, w tej
nadzwyczajnej sytuacji przecież każdy z budynków mógł
służyć za areszt bądź za kostnicę, w dodatku efektem
jego daremnych rozmyślań było jedynie to, Że znowu
zaczęło go dręczyć wspomnienie tamtego potwornego
widoku, tyle że w myślach straszna scena nie rozgrywała
się „na dole" „wśród poniszczonych sprzętów", ale
w jakiejś tymczasowej kostnicy. Kiedy więc, tak jak
329
przypuszczał, znaleźli się na ulicy Fó, postanowił, że
najlepiej zrobi, jak przestanie odgadywać, a całą energię
skupi na tym, by odpędziwszy od siebie straszne wspo
mnienia, uporządkować własne, krążące wokół tych
koszmarnych wspomnień myśli: sprawdzi, ile miejsca
w jego dotychczasowych przeżyciach zajmowały fakty,
i oddzieli je od tego, co jedynie podsuwały mu własne
mroczne przeczucia, rozważy każde słowo i każdy błysk
oka, zastanowi się, czy czegoś w nich nie przeoczył, na
wet najmniejszego drobiazgu, próbował przypomnieć
sobie wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, wszyst
ko, co przeczyło jego złowieszczym przeczuciom, wszyst
ko, co w słowach Harrerowej, Provaznyika i żołnierzy
mogłoby sugerować, Że Valuskę jedynie zatrzymano i Że
nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc, siedzi gdzieś
przerażony, ale cały i zdrowy, i czeka, by ktoś go wyswo
bodził. Ale choć zachodził w głowę, poza słowami Har
rerowej nic nie potwierdzało nadziei, Że odnajdzie przy
jaciela całego i zdrowego, szybko okazało się, Że słowa
i szczegóły, do których z takim trudem powracał myślą,
raczej pogrążają go w jeszcze większej niepewności albo
- znowu przypomniały mu się leżące na chodniku zwło
ki - niweczą wszelką nadzieję; kiedy okrążywszy budy
nek Wodociągów, skręcili w ulicę Varoshaz, żałował już,
Że dał się wplątać w takie ryzykowne przedsięwzięcie
„przywracania porządku", i choć teraz próbował się wy
cofać, ciągle napotykał tamto najważniejsze dla niego
ciało. Identyfikował je bezustannie, chcąc się przekonać,
czyje to zwłoki, bo na ulicy Janosa Karacsonya - choć
pojawiła się wstydliwa ulga - przygnębił go nie tyle sam
330
widok śmierci, ale tożsamość ofiary ani trochę niekieru
jąca jego myśli ku uspokojeniu; przygnębił go i wystra
szył, gdyż zabójczy strzał, przynajmniej tak mu się wy
dawało, niemal sięgnął celu, dając wyobrażenie tego, na
co winni się przygotować, nim dotrą do końca tej drogi.
Okrutna kula, która dosięgła kobietę, trafiła obok Valu
ski, i choć Eszter nie widział racjonalnego powodu, dla
czego tak myśli, czuł, Że owa bliskość w jakiś sposób
przesądzała o losie tego drugiego, nie mógł jednak nie
dostrzec, Że to, co zwisa z chodnika na ziemię, to głowa
Pflaumowej, i nic już nie potrafiło uchronić go przed
tym, by zamiast tego zesztywniałego ciała, brutalnie po
zbawionego życia, nie wyobrażać sobie Valuski. Nie
umiał sobie wytłumaczyć, czego Pflaumowa szukała tu
w środku nocy, właśnie ona, Pflaumowa, która, po
pierwsze, inaczej niż on, wiedziała, co się tu dzieje,
po drugie, która - choć nie znał jej blisko - ale był tego
pewien, podobnie jak inne kobiety w mieście, po zmierz
chu nigdy nie wychodziła z domu; równie niepojęta
była także druga możliwość, Że napadnięto ją w domu,
jak bowiem zwłoki znalazły się na ulicy, wszystko było
niejasne i bardzo zagadkowe; jasny był jedynie związek
matki z synem. Tymczasem nic nie potwierdzało pew
ności Esztera, a on nawet nie oczekiwał, by cokolwiek
miało ją potwierdzać, instynkt mu to podpowiadał,
a on nie potrafił się bronić przed jego podszeptem ani
udawać, Że nic się nie wydarzyło: próbował wyzwolić się
od dręczącej umysł niepewności i w jakimś sensie nie
mal mu się udało, a zastanawianie się nad szansami ka
zało mu porzucić myśl, że jest jeszcze jakaś szansa. Już
331
nie wierzył, że wszystko dobrze się skończy, przez resztę
drogi nie oszukiwał się, zamiast histeryzować, spokojnie
pogodził się z tym, co go czeka, i kiedy żołnierz znowu
krzyknął „W prawo!", załamany i wyciszony wszedł do
bramy Ratusza; na schodach podszedł do nich jeszcze
jeden uzbrojony żołnierz, zaprowadzili go na piętro
i tam wśród innych żołnierzy i miejscowych kazali mu
czekać przed jakimiś drzwiami, żołnierz, który go pro
wadził, wszedł do środka i szybko po niego wrócił, za
prowadził go do wielkiego pomieszczenia i kazał usiąść
zaraz przy wejściu pomiędzy czterema czekającymi oso
bami. Kiedy żołnierz, wypełniwszy zadanie, zasalutował
i odszedł, Eszter posłusznie usiadł na wskazanym krze
śle, ale nawet nie podniósł głowy, by się rozejrzeć, nie
mógł podnieść głowy, znów źle się poczuł, tak jak wczo
rajszego popołudnia, może po skrzypiącym mrozie cie
płe wnętrze wydało mu się zbyt gorące, a może wyczer
pała go męcząca piesza wędrówka, i kiedy wreszcie
usiadł, jego organizm w ten sposób dał o sobie znać. Po
kilku minutach minęła słabość i złe samopoczucie, zno
wu odzyskał siły, i wystarczyło jedno spojrzenie, by
przytomniejąc, zrozumiał, że przyprowadzili go w nie
właściwe miejsce i Że nie czeka go to, czego się spodzie
wał, wszystkie domysły i rozmyślania, nadzieja i zwąt
pienie są niepotrzebne, a w każdym razie przedwczesne,
to nie jest areszt ani kostnica, tu nie otrzyma odpowie
dzi, tu czekają go kolejne pytania, a przecież dalsza roz
mowa nie ma najmniejszego sensu, tak jak nie ma sensu,
żeby tu siedział, bo przecież, Eszter rozejrzał się wokół,
Valuski tu nie ma: ani martwego, ani żywego. Naprze-
332
ciw, po drugiej stronie, w ogromnym, wychodzącym na
ulicę oknie ciężkie zasłony były zasunięte, tonącą w pół
mroku przestrzeń mniej więcej na wysokości głównego
wejścia dzieliła na dwie części niewidzialna linia: w tej,
w której wraz z czterema innymi osobami siedział pod
ścianą Eszter, na środku stał człowiek z pobitą twarzą,
w fufajce i buciorach, a krok przed nim, z rękoma sple
cionymi na plecach stał młody żołnierz (w którym Esz
ter mógł się domyślić oficera), za nim zaś, w tylnym
rogu, zobaczył nie kogo innego, tylko własną żonę, któ
ra najwyraźniej nie zwracając uwagi na to, co się wokół
dzieje, bacznie obserwowała drugą, jak gdyby wyod
rębnioną część sali, w której ciemnościach - przynaj
mniej tak się stąd wydawało - nie było widać nic poza
stojącym do nich tyłem, zdobnie rzeźbionym, jak pa
miętał, służącym podkreśleniu godności sprawowanej
przez kolejnych burmistrzów krzesłem z wysokim opar
ciem. Tam gdzie jeden obok drugiego siedzieli rzędem,
po lewej stronie Esztera oddychał ze świstem potężny,
przeraźliwie otyły mężczyzna, i jak gdyby chcąc jeszcze
pogorszyć swój stan, co chwilę zaciągał się wonnym cy
garem, od którego dostawał napadu wściekłego kaszlu,
rozglądał się w poszukiwaniu popielniczki i nie mogąc
jej znaleźć, strząsał popiół na dywan; pozostali trzej, sie
dzący na prawo od Esztera, niespokojnie wiercili się na
swoich miejscach, a kiedy ten, rozpoznawszy ich, przy
witał się cicho, odwzajemnili powitanie powściągliwym,
chłodnym skinieniem głowy, po czym, jak gdyby nie
byli tymi, których wczoraj spotkał przed Kasynem Oby
watelskim koło Fabryki Pończoch i którzy nie mogli
333
pogodzić się z myślą, Że muszą się rozstać, teraz odwró
cili głowy i wodząc wzrokiem pomiędzy Eszterową, ofi
cerem a mrokiem panującym w przeciwległej części sali,
patrzyli i szepcząc, rozważali, który ma zacząć, jeśli -
tak jak powiedział pan Volent - „złamią w końcu tego
nikczemnego, impertynenckiego bandytę" i „pan pod
porucznik" wreszcie dopuści ich do słowa. Nie było
trudno się domyślić, co ma znaczyć powtarzane paro
kroć zdanie, bo choć gorzka pewność, Że los Valuski jest
przesądzony, zabiła w nim zainteresowanie wydarzenia
mi, nie spuszczał wzroku z gościa z obitą twarzą i jaw
nie zniecierpliwionego oficera, stojącego po tej stronie
sali, i już na pierwszy rzut oka mógł stwierdzić, Że ku
nieskrywanej wściekłości trzech mężczyzn, w istocie
o wszystkim przesądziła „buta" tamtego w fufajce, peł
na uporu buta, i że to podobne do pojedynku przesłu
chanie (bo najwyraźniej tak to wyglądało) nie skończy
się tak szybko, jak życzyliby sobie tutaj obecni. „Pan
podporucznik", który z powodu przybycia Esztera mu
siał zrobić krótką przerwę, by ten zajął swoje miejsce,
a potem jeszcze zaczekać, aż Eszter dojdzie do siebie,
i wreszcie zaczął się im przyglądać, nie odzywał się, tyl
ko z pełną złości twarzą pochylił się nad tamtym dru
gim i groźnie się weń wpatrując błyszczącymi oczyma,
jak gdyby w poczuciu bezsilności nie tylko chciał wy
trwałym, przenikliwym, zimnym spojrzeniem zmusić
do uległości, ale po prostu zniszczyć zaciekłego przeciw
nika. Ale tamten nawet nie drgnął, mierzył go tylko nie
ustraszonym wzrokiem i z pełną drwiny obojętnością
na twarzy noszącej ślady pobicia wytrzymywał spojrze-
334
nie oficera, a kiedy ten, straciwszy cierpliwość, odwrócił
się ze złością, skwitował to tylko krótkim uśmiechem,
wszystko wskazywało, Że ani trochę go nie interesuje, co
tu robi ów z coraz większym trudem znoszący własną
porażkę wojskowy z orderami na piersi i groźnie iskrzą
cymi „stalowymi" oczyma: czy rozumie, Że i tak go nie
złamie, czy znowu (sądząc po śladach, pomyślał Eszter,
nie po raz pierwszy) wyda go w ręce tych, którym dotąd
nie udało się zmiękczyć go biciem, i skłonić, by złożył
zeznania, „złamać - przypomniał sobie Eszter głos pana
Volenta - tę milczącą świnię". Oficer cofnął się o metr
i straciwszy spokój, ryknął na aresztowanego („Czego
wreszcie nie otworzysz gęby?"), na co ten wrzasnął ze
złością:. „Powiedziałem. Jak mi dacie nabity pistolet
i :wstawicie na pięć minut w pustym pokoju, zacznę
mówić". I, wzruszył ramionami, dając do zrozumienia,
Że „nie zamierza się targować", tyle usłyszał Eszter i nie
potrzebował więcej, by się domyślić, co tu musiało dziać
się przed jego przybyciem, i Że celem przesłuchania jest
zmusić tego w fufajce do mówienia i wyciągnąć z niego
to, co siedzący pod ścianą sąsiedzi, z trudem panujący
nad sobą, by się nie odezwać, chcieli od niego usłyszeć.
Właśnie od niego chcieli się dowiedzieć, co działo się
w mieście minionej nocy, od niego, którego żołnierze,
zapewne przez przypadek, jak zwykle, wyciągnęli na
Rynku spośród „obrzydliwych morderców", chcieli po
znać szczegóły - jak usłyszawszy zgodę na postawione
warunki, wyraził się porucznik („No to zdychaj sobie
sam!") - „fakty, okoliczności i dokładne dane", by na
ich podstawie udzielić wszystkim, żołnierzom i miesz-
335
kańcom, ścisłych, wyczerpujących, uspokajających wy
jaśnień, tymczasem on, Eszter, nie chciał już o niczym
wiedzieć, gdyż miał pewność, że ws:z;ystkie „fakty, oko
liczności i dane" w najlepszym, to znaczy w najgorszym
razie mogłyby wskazywać na Valuskę, ale jego by do nie
go nie przybliżyły, tak więc miał ochotę zatkać uszy,
kiedy tamci dwaj - porozumiawszy się co do gwarancji,
Że warunek zostanie spełniony - po długiej ciszy rozpo
częli wartki, płynny dialog, na który składały się szybko
rzucane pytania i wyzywająco bezczelne, cynicznie
chłodne odpowiedzi.
- Nazwisko?
- Po co ci to.
- Powiedzcie, jak macie na nazwisko!
- Odczep się od mojego nazwiska.
- Adres?
- A nie chcesz wiedzieć, jak się nazywa mamusia?
- Odpowiadajcie na pytania.
- No, tego już za wiele, frajerze.
- Nie mnie obrażacie, ale władzę.
- Pierdol się ze swoją władzą.
- Umówiliśmy się, Że będziecie odpowiadać. Ale jak
tak będzie dalej, zamiast dać pistolet, wyrwę wam język.
Nie Żartuję. I stójcie prosto. Po co przyjechaliście do
miasta?
- Zabawić się. Lubię cyrk. Zawsze lubiłem.
- Kim jest Książę?
- Nie znam żadnego Księcia. Nie znam tu nikogo.
- Nie kłamcie!
- Niby dlaczego nie?
336
- Bo to niepotrzebne. Miałem już szczęście z podob
nymi do was.
- W takim razie to co innego. Możemy kończyć. Czy
to będzie ten sam pistolet, który masz u pasa?
- Nie. Czy Książę wam kazał, żebyście go zastrzelili,
jeśli bunt zostanie stłumiony?
- Książę niczego nie każe.
- Tylko?
- Jakie tylko? Nic ci do tego.
- Odpowiadajcie!
- Po co? I tak niczego nie zrozumiesz.
- Ostrzegam, Że niepotrzebnie próbujecie, nie wy-
prowadzicie mnie z równowagi. Kiedy i gdzie po raz
pierwszy przyłączyliście się do cyrkowców?
- Mam w dupie twoje ostrzeżenia.
- Kiedy widzieliście pierwszy raz Księcia?
- Tylko raz go widziałem, i tylko twarz. Zawsze jak
wysiada do nas z samochodu owijają go w futro.
- Dlaczego?
- Bo marznie.
- Mówicie, Że raz widzieliście jego twarz. Opiszcie
ją!
- Opiszcie! Ty jesteś nie tylko głupi, ale i nudny.
- Gdzie ma trzecie oko? Z tyłu? Czy na czole?
- Przyprowadź go tu, jak masz odwagę go szukać, to
ci pokażę.
- Niby dlaczego miałbym się go bać? Zamieni mnie
w żabę?
- Ty już i tak jesteś ropuchą, nie trzeba cię w nic
zamieniać.
337
- Bo zaraz się rozmyślę i sam rozwalę wam łeb.
- Spróbuj, frajerze.
- Cierpliwości. O której godzinie Książę wyszedł
wczoraj z cyrkowego wagonu?
- O której godzinie? Mówię, że ty niczego nie rozu-
miesz.
- Czy na własne uszy słyszeliście słowa Księcia?
- Słyszeli tylko ci, którzy stali blisko.
- To skąd wiecie, co powiedział?
- Sługus go rozumie. I on nam mówi.
- I co mówił wczoraj wieczorem?
- Że nikomu nie są potrzebne takie ropuchy jak ty.
- Czy rozkazał wam, żeby „wszystko zniszczyć"?
Rozkazał?!
- Książę nigdy nie rozkazuje.
- Czy powiedział wam: „Zbudujcie całość z ruin!"
Tak?!
- Ho, ho, ale ty dużo wiesz, frajerze.
- Co to ma znaczyć? Wytłumaczcie mi: co to znaczy:
„Zbudujcie całość z ruin!"
- Tobie wytłumaczyć? Nie ma szans.
- No dobrze. Czym się zajmujecie? Nie wyglądacie
na bezdomnego.
- Niby dlaczego? Co myślisz, że lepiej wyglądasz? Co
za błyskotki masz tu na piersiach? Ja nie wyszedłbym
tak na ulicę.
- Pytam, czym się zajmujecie?
- Ryłem dla was ziemię.
- Ale nie jesteście ze wsi.
- Nie, to ty jesteś ze wsi.
338
- Sądzę po sposobie mówienia, Że jesteście wykształ
ceni, chodziliście do szkoły.
- W złe struny uderzasz. I nie masz stylu, łajdaku.
- Ucieszylibyście się, gdybym to ja was zastrzelił jak
psa. Prawda?!
- Dobrze się domyślasz.
- Dlaczego?
- Bo już nie chcę ryć dla was ziemi.
- Co chcecie przez to powiedzieć?
- To, Że ty też ryjesz ziemię. Jak gnojowiec. Ryjesz
i ryjesz, i jeszcze się cieszysz. A ja już nie będę nic rył.
- Czy to ma być jakaś aluzja? Tak?!
- Że niby chodziłem do szkoły. W przenośni ... Czu-
ję, że źle skończę. A przedtem jeszcze się wyrzygam.
- Odpowiadajcie: kiedy Księcia zabrali do wagonu,
wy od razu opuściliście plac. Kto wydał wam rozkaz?
Opiszcie go! Kto mówił, co macie robić? Kto wymyślił,
żeby przed pocztą podzielić się na mniejsze grupy?
- Masz bujną fantazję.
- Powiedzcie, kto wami kierował?
- Mamy tylko jednego przywódcę. Ale jego nigdy nie
dostaniecie.
- Skąd wiecie, że on uciekł? Dał wam znać? Więc do-
kąd uciekł?
- N i g cl y go nie schwytacie.
- Czy ten wasz Książę to jakiś duch z piekła rodem?
- Tak łatwo wam ze mną nie pójdzie. On jest istotą
z krwi i kości, tylko Że z innej krwi i z innej kości.
- Jeżeli i tak jest wam wszystko jedno, wytłumacz
cie mi: czym on tak was omamił? Czy ten wasz Książę
339
w ogóle istnieje? Dlaczego napadli miasto? Po co tu
przyjechali? Żeby niszczyć? Gołymi rękoma? Czego
chcecie? Nie rozumiem.
- Nie umiem odpowiedzieć na tyle pytań naraz.
- To odpowiedzcie na jedno: czy braliście udział
w zabijaniu ludzi?
- Brałem. Za mały.
- Słucham?
- Mówię: za mały.
- Na dworcu zabili dziecko, więc pytam, nie jak prze-
słuchujący oficer, ale jak człowiek człowieka; czy dla was
nie ma żadnej świętości?!
- Zdradzę ci jak człowiek człowiekowi: nie ma. Kiedy
dasz mi wreszcie ten pistolet?
- Wydaje mi się, że będzie najlepiej, jak powolutku
sarn skręcę warn kark.
- Z dzieckiem nie mam nic wspólnego. Ale możesz
mi skręcić kark.
- A tych kilkuset ludzi na placu? Wszyscy są tacy
sami jak wy?
- Skąd mam to wiedzieć?
- Niedobrze mi się robi, jak na was patrzę.
- Widzę, Że jednak wyprowadziłem cię z równowagi.
Dlaczego drżą ci policzki? Gdzie się podziała wojskowa
dyscyplina?
- Stańcie na baczność!
- Niby jak? Swędzi mnie nos i ręce mam skute
z tyłu.
- Przesłuchanie skończone! Przekazujemy was sądo
wi doraźnemu! Do drzwi!
340
- Obiecałeś pistolet.
- Do drzwi! ! !
- Taki chwacki żołnierz i kłamie. Sąd doraźny. Jak to
sobie wyobrażasz? Nie powiedzieli ci jeszcze, Że tu już
nic nie funkcjonuje? A już na pewno sąd doraźny.
- Powiedziałem: do drzwi!!!
- Ale masz czerwone oczy. Mówię, Że jesteś frajerem.
Zresztą wszystko jedno, może być i tak. Żegnam cię,
frajerze.
341
nia, na które teraz, kiedy oficer odzyskał panowanie
nad sobą, zamiast „solidarnego" wybuchu emocji, po
zwolił siedzącym pod ścianą i za wszelką cenę pragną
cym powiedzieć swoje „brak własnych uwag", jemu już
było obojętne, „co to za łotr!", nie interesowało go, „czy
tamtego w ogóle imają się kule?!'', i kiedy siedzący obok
pan Volent, spodziewając się, że Eszter przytaknie, szep
nął: „Ten bezbożny, podły złoczyńca nie zasługuje na
wet na śmierć, mam rację?", on zbył jego przyjacielskie
słowa nic niemówiącym skinieniem głowy, siedział nie
ruchomo, zakleszczony w ich szepcie, nie zwracając
uwagi, Że nagle wszyscy wokół ucichli, i ze strapioną
miną patrzył przed siebie. Drzwi się otworzyły, ale Esz
ter niczego nie słyszał, ktoś cicho przeszedł przed nim,
ale on nawet nie podniósł głowy, nie zauważył, Że po
rucznik kazał jednemu z nich wyjść na środek, a kiedy
wreszcie spojrzał, zaskoczony zobaczył, Że gruby sąsiad
siedzi teraz na miejscu tamtego mężczyzny, zobaczył
Harrera stojącego z tyłu w rogu i gorączkowo opowiada
jącego coś Eszterowej, ale Eszter wcale nie był zaskoczo
ny, a nagła zmiana bohaterów ani trochę go nie zainte
resowała, podobnie jak nie miało dla niego znaczenia,
że Harrer - gdy kobieta, która zapewne przyszła z ważną
wiadomością, zostawiwszy go w rogu, podeszła do po
rucznika, by i jemu przekazać wieści - chciał dać mu do
zrozumienia, Że „wszystko w porządku", najpierw pusz
czając do niego oko, potem gestem ręki go uspokajając,
Eszter nie miał pojęcia, czego chce od niego, co znaczy
puszczone oko i coraz bardziej natarczywe znaki czło
wieka w przeciwległym rogu, cokolwiek jednak znaczy-
342
ły, nie robiły na nim żadnego wrażenia, a Harrer, najwy
raźniej zezłoszczony, odwrócił od niego wzrok. Patrzył
na oficera, jak ten, potakując głową, uważnie słuchał
Eszterowej, ale o czym rozmawiali, domyślił się dopiero
wówczas, kiedy porucznik, spojrzawszy porozumiewaw
czo, podziękował za przekazane szeptem informacje,
nie skończył rozpoczętego przed chwilą przesłuchania
nowego świadka, obrócił się na pięcie i zdecydowanym
krokiem przeszedł na drugi koniec sali, zatrzymał się
obok krzesła dla przewodniczącego i stanąwszy na bacz
ność, powiedział: „Panie podpułkowniku, właśnie wró
cił człowiek, którego tam wysłaliśmy. Wedle uzyskanych
od niego informacji pan kapitan jest teraz w swoim
mieszkaniu, ale ponieważ ciągle jeszcze pozostaje pod
wpływem alkoholu, nie możemy go tu wezwać". „Co
mówicie?!" - wrzasnął zniecierpliwiony gniewny głos,
jak gdyby jego właściciela nagle wyrwano z głębokiej za
dumy. „Melduję, Że jest pijany jak bela. Milicjant, które
go szukamy, upił się do nieprzytomności, nie mogą go
dobudzić". Eszter przez chwilę wytężał wzrok w mroku
panującym wszędzie, a zwłaszcza w tej części sali, tak jak
w chwili przybycia, teraz też nikogo nie widział, wresz
cie przypuszczając, że pewnie kogoś zasłania wysokie
oparcie ogromnego, przeznaczonego dla olbrzyma fote
la, z trudem dostrzegł w ciemnościach rękę na zdobnie
rzeźbionej prawej poręczy. „Co za draństwo! - zaskrze
czał głos. - Jeden upija się jak świnia, drugi siedzi
w domu i robi w gacie i nawet nie pofatyguje się, by
sprowadzić wsparcie I co pan powie o takich tchórz
...
343
wyciągnąć stosowne konsekwencje!" „Słusznie! Zakuje
my obydwie świnie w kajdany, tylko mi ich tu natych
miast przyprowadźcie!" „Tak jest, panie pułkowniku! -
podporucznik stuknął obcasami i wydawszy rozkaz
dwóm żołnierzom stojącym w drzwiach, dodał: - Czy
mogę kontynuować przesłuchanie?", „Proszę, Geza,
oczywiście... ", odpowiedział zmęczonym, przyjacielskim
tonem, jak gdyby niewidzialny pan fotela dla przewod
niczącego, pomyślał sobie Eszter, uznał za właściwe sto
sowanie procedury, lecz jednocześnie chciał im dać do
zrozumienia, z jakim trudem przychodzi mu zmuszać
godnego lepszych misji porucznika, by wykonał to za
danie. Jak było naprawdę i jak szybko udało mu się
choćby pośrednio znaleźć wytłumaczenie niezauważal
nej obecności podporucznika, Eszter, który po długiej
apatii wreszcie doszedł do siebie, dowiedział się o wiele
później, tymczasem, kiedy tylko mógł, z rosnącą cieka
wością studiował powody zagadkowego zachowania po
rucznika, ale jedynie udało mu się odkryć, Że krzesło
pośrodku opróżnionej sali mógł postrzegać jako rekwi
zyt oznaczający demonstracyjne pozostawanie porucz
nika w tle przesłuchań i całej wojskowej akcji, ale także
jako przedmiot znajdujący się naprzeciw jednej ze ścian
słynnego niegdyś pomieszczenia, naprzeciw ściany, któ
rej ciemnozieloną tapetę niemal w całości zakrywał wiel
ki, oprawiony w złotą ramę obraz ze sceną bitwy, przy
pominający o niegdysiejszej wielkości tego miejsca. Tyle
i nic więcej, pomyślał sobie w pewnej chwili - choć i to
było tylko niepewne przypuszczenie, nie potrafił jednak
dojść, o co chodziło ternu dziwnemu dowódcy żołnie-
344
rzy wyzwolicieli, dlaczego pogaszono wszystkie światła
i pozaciągano zasłony („Może dla zapewnienia bezpie
czeństwa.„"), ale nie zapalono dwóch wiszących w sali
żyrandoli, i co w tej zaciemnionej kwaterze robił puł
kownik, stojący tyłem do zawieszonego naprzeciw histo
rycznego obrazu, cóż, na te pytania Eszter nie znajdo
wał odpowiedzi już choćby dlatego, Że podszedł do
niego siedzący w przeciwległym rogu Harrer, usadowił
się na pustym krześle obok, i jak gdyby nie interesowało
go nic więcej, tylko - wraz z powrotem porucznika -
rozpoczęte na nowo przesłuchanie jego poprzedniego
sąsiada, nie odrywał od nich wzroku i pochrząkując,
próbował dać Eszterowi do zrozumienia, Że jedynie
dlatego tu przyszedł, iż musi powiedzieć coś, czego nie
stety nie udało się mu przekazać mruganiem i gestami.
„Z nim wszystko jest w porządku! - wyszeptał Harrer,
nie spuszczając wzroku z porucznika, kiedy uwagę ofi
cera i siedzących obok nich trzech mężczyzn przykuwa
ła bez reszty rozgrywająca się pośrodku sali scena. - Ale,
ani słowa, panie dyrektorze! Pan o niczym nie wie! Jeśli
pana zapytają, proszę powiedzieć, Że go pan nie widział
od tygodnia! Rozumie pan!" „Nie! - Eszter spojrzał na
Harrera. - O czym pan mówi?" „Niech pan tak na mnie
nie patrzy! - ostrzegł go Harrer i z trudem maskując
niepokój, że musi jeszcze raz o nim wspomnieć, powtó
rzył z naciskiem: - O nim! Znalazłem go na dworcu,
powiedziałem, którędy ma uciekać, i teraz już jest dale
ko, a pan musi tylko wszystkiemu zaprzeczać, gdyby
o coś pytali! - mówił jak nakręcony, a kiedy spojrzawszy
na pana Volenta, dostrzegł, że tamci zaczynają intereso-
345
wać się ich szeptami, dodał tylko: - Wszystkiemu!" Esz
ter, nic nie rozumiejąc, gapił się przed siebie („Czemu
mam zaprzeczać? Co za on?") - aż nagle poczuł, Że ob
lewa go Żar, podniósł głowę i nic sobie nie robiąc z żą
dań Harrera, by zachować ostrożność, choć starając się
nie krzyczeć, zapytał tak głośno, że wszyscy spojrzeli
w ich stronę: „Żyje?" Na co ten drugi, przestraszony
gniewnym spojrzeniem porucznika, z uśmiechem rozło
żył ramiona w geście przeprosin, jak gdyby chciał uchy
lić się od odpowiedzialności, bo przecież on nie ma
wpływu na to, co robi mężczyzna siedzący obok niego,
oficer rozeźlony ciągle obecnym na twarzy mężczyzny
uśmiechem wyglądał na coraz bardziej rozwścieczone
go, a że można było się spodziewać, iż pan dyrektor
jeszcze nie skończył, Harrer, uznawszy, Że lepiej zrobi,
jak wstanie, żeby głośnymi krokami nie przeszkadzać
w przesłuchaniu, na paluszkach wróci do swojego kąta
i usiądzie obok kobiety w bezruchu obserwującej swoje
go męża. Eszter miał ochotę do nich podejść, lecz gdy
tylko wstał, porucznik wrzasnął („Cisza!") i Eszter z po
wrotem usiadł na swoim miejscu, i zastanawiając się nad
tym, co usłyszał, doszedł do wniosku, że nie ma sensu
więcej wypytywać Harrera, gdyż i tak powtórzy tylko to,
co przed chwilą z taką ostrożnością dał mu do zrozu
mienia. Nie musiał jeszcze raz tego słyszeć, by wszystko
dobrze pojąć: „on", „dworzec", „że już jest daleko",
a lęk przed rozczarowaniem kazał mu zachować spokój
i nie przywiązywać nadmiernej wagi do znaczenia tych
słów, ostrożnie rozkoszował się nimi, pogodzony z my
ślą, Że będzie musiał dokładnie sprawdzić, czy są wiary-
346
godne, niemniej nowina, która przerwała kruchą zaporę
wątpliwości, sprawiła, Że już nie czuł strachu, stracił po
wody, by dalej zastanawiać się nad opowieścią Harrera.
Harrer przecież przytaczał słowa Harrerowej, i Eszter
uświadomił sobie, Że wszystko, co Harrerowa powie
działa o świcie, jest prawdą, a to, co mówi Harrer, tylko
to potwierdza, i potwierdzają to także najnowsze wieści:
zobaczył, jak Harrer idący w kierunku dworca rozmawia
z Valuską, zobaczył swego przyjaciela już daleko za mi�
stem i poczuł taką ulgę, jak gdyby zdjęto mu z ramion
nieznośny ciężar, który niósł od chwili, gdy opuścił bra
mę domu przy alei Wenckheima. Poczuł ulgę i przypływ
nowej energii, gdyż zastanowiwszy się nad wszystkim,
szybko doszedł wniosku, Że nawet sam nie znalazłby dla
si�bie lepszego miejsca od tej tymczasowej kwatery, do
której sprowadził go przypadek, czy raczej nieporozu
mienie, jest przecież dokładnie tu, gdzie może wyjaśnić
sprawę przyjaciela, tu, gdzie może zostać wycofane, gdy
by ktoś przez omyłkę wniósł oskarżenie przeciw Valu
sce. Zapomniał o bezsilności i braku nadziei, może na
wet zagalopował się w swoich oczekiwaniach, kiedy
jednak zaczął nadmiernie zagłębiać się w szczegółach
sprowadzenia Valuski do domu, przywołał zdrowy roz
sądek i z całej siły starał się powrócić do wydarzeń, jakie
miały miejsce na sali, i przyłączyć do trwającego tam
przesłuchania, uważał bowiem, Że zrobi najlepiej, doda
jąc do zeznań świadka niezbędne wyjaśnienia. N a tym
skupiał wszystkie siły, i po kilku zdaniach stało się dla
niego jasne, Że przesłuchiwany mężczyzna, jego wielkich
rozmiarów sąsiad, to nie kto inny, tylko szef cyrku,
347
Dyrektor, mężczyzna o wyglądzie bałkańskiego możno
władcy, który z charakterystyczną dla siebie uprzejmoś
cią poprawiał Esztera i porucznika, kiedy ten zgodnie
z trzymanym w dłoni i co jakiś czas przywoływanym
„pozwoleniem na dokonanie czynności", mówiąc coś
albo zadając pytanie, by przerwać lawinę zdań płynącą
z ust świadka, mimo zwracanej uwagi używał zwyczajne
go określenia „kierownik zespołu". I choć porucznik
bardzo się starał, co jakiś czas nakazując, by Dyrektor
„mówił o tym, o co go pytano", był coraz bardziej zmę
czony i z coraz większym trudem przychodziło mu
wtrącić dodatkowe pytanie, a tym bardziej przerwać,
gdyż Dyrektor, kiedy słyszał ostrzeżenia porucznika,
kłaniał się uprzejmie, powtarzając tylko: „ależ tak, oczy
wiście", jednak ani na chwilę nie pozwalał zbić się
z tropu i kontynuował dokładnie to, co mu przerwano,
a gdy zniecierpliwiony porucznik próbował przywołać
go do porządku, nawet nie musiał wracać do przerwane
go ciągu argumentów, gdyż ani na chwilę z niego nie
zboczył, i jak gdyby chcąc, by jego słowa dotarły do
przeciwległego końca sali, lekko podniósłszy głos, raz
po raz powtarzał: „chcę uświadomić panom oficerom
istotę sztuki, a zwłaszcza sztuki cyrkowej"! Mówił o ko
nieczności („w naszym przypadku!") poznania natury
sztuki i odwiecznego prawa do wolności i z wygasłym
już cygarem w dłoni zakreślił w powietrzu szeroki łuk,
mówił o tym, Że to, co nieoczekiwane, zaskakujące
i nadzwyczajne, zawsze było nieodłącznym atrybutem
prawdziwej sztuki, podobnie jak „nieprzygotowani" wi
dzowie i ich „nieobliczalne" reakcje na wszystko, co
348
w niej rewolucyjnie nowe, wyjątkowość przedstawienia,
skłonił się znowu do próbującego mu przerwać porucz
nika, zmaga się z niedojrzałością odbiorców, z tego jed
nak bynajmniej nie wynika, tak jak sądzi tych kilku tu
tejszych świadków, Że twórca wzbogacający świat nowymi
odkryciami winien uginać się przed niedojrzałą publicz
nością, już choćby dlatego - Dyrektor przywołał tu swo
je długoletnie doświadczenie - Że nawet jeśli jest ona
niedojrzała, i tak interesuje się tylko tym, co ją przera
sta, i żąda właśnie tego, na co początkowo tak kapryśnie
reaguje. On zaś ma nadzieję, Że znalazł się wśród ludzi,
między którymi może mówić bez ogródek, dlatego
w nawiązaniu do pytań pana porucznika chciałby po
zwolić sobie na małą dygresję, i choć przychodzi mu to
z wielkim trudem, musi przyznać, że jeśli idzie o walkę,
jaka toczy się pomiędzy sztuką niosącą człowiekowi wy
zwolenie a niedojrzałą publicznością, nie żywi wielkich
nadziei, by nie używać wielkich słów, na jej szczęśliwe
zakończenie, bo publiczność skostniała w swojej niedoj
rzałości, „jak gdyby Stwórca przylepił ją na zawsze do
miejsca, w którym utkwiła", a ten, kto pokłada nadzieję
w sile swojego nadzwyczajnego dzieła, musi źle skoń
czyć. Musi źle skończyć, powtórzył Dyrektor dźwięcz
nym głosem, i jeśli pan, panie poruczniku, gestem peł
nym szacunku wskazał na oficera, zwróci się z pytaniem,
czy te skromne, ale nieustające wysiłki w takich okolicz
nościach moi wspaniali koledzy uznają za bohaterstwo,
czy też za żałosną zabawę, czy kiedyś je docenią, na ten
temat nic panu nie powiem, gdyż w dotychczasowym
kontekście i po powyższej dygresji nie wymaga to już
349
większego tłumaczenia, a pan porucznik może bez naj
mniejszych wątpliwości uznać za pewne, Że jeśli idzie
o godne pożałowania nocne zajścia, mój zespół jest nie
winny, a rzucane oszczerstwa co najwyżej świadczą
o umysłowym ograniczeniu tutejszych mieszkańców,
i co zmuszony jest krótko, ale zdecydowanie podkreślić,
już po pierwszym zdaniu odbiorą panu głos i na dowo
dzenie tego po prostu szkoda tracić czasu. Niech wolno
mi będzie zacząć od tego, zapalił zgaszone cygaro, Że
w tym spektaklu nie chodziło o nic więcej, tylko o sztu
kę, a zatem już pierwsza część oskarżenia, Że wszystkie
atrakcje i rekwizyty miały za zadanie coś maskować, jest
zwyczajnie fałszywa, on bowiem, duchowy ojciec i dy
rektor artystyczny zespołu, nigdy nie stawiał sobie za cel
niczego więcej niż pokazanie coraz to liczniejszej pub
liczności „nadzwyczajnych realiów istnienia", nie sta
wiał i nie zamierza stawiać, gdyż dla niego - w tym miej
scu może chyba pozwolić sobie na Żartobliwy ton - i to
jest już za wiele. Skoro więc nawet ta część oskarżenia
jest pozbawiona jakiegokolwiek sensu, to podobnie ma
się sprawa z drugą częścią oskarżenia, w której - jak na
samym początku przesłuchań zrozumiał z nieprzemy
ślanych wypowiedzi rozzłoszczonych miejscowych -
o główne sprawstwo zamieszania oskarżono członka
grupy, występującego pod pseudonimem Książę, wypuś
cił dym prosto w twarz porucznika, to wszystko jest nie
tylko absurdalne, ale, za pozwoleniem, po prostu śmiesz
ne, już choćby dlatego, że rzuca podejrzenie na artystę,
który - tak bardzo, Że aż stało się to powodem dyskusji
w zespole - utożsamił się ze swoją rolą, iż był jak najdal-
350
szy od takiego rozwoju wydarzeń, i który widząc słusz
ność obaw Dyrektora, zaniepokojonego, Że publiczność
nie odróżni wiarygodnej gry od świata realnego i po
zwoli się zmanipulować, przestraszył się i nie słuchając
żadnych rozsądnych argumentów ani gróźb, Że zostanie
za to pociągnięty do odpowiedzialności, z pomocą ko
legi uciekł przed, jak mu się wydawało, skierowanym
przeciw niemu gniewem już na samym początku brutal
nych wydarzeń. Po tym wszystkim Dyrektor splótł dło
nie na plecach i znowu strząsnął popiół na podłogę,
szanowni panowie nadzorujący śledztwo z pewnością
się zgodzą, Że dalsze wyjaśnienia są niepotrzebne, bezza
sadność oskarżeń wysuwanych pod adresem cyrku jest
oczywista, a zdenerwowani artyści niech się wreszcie
uspokoją i wrócą do pracy. Interpretację wydarzeń
i orzeczenie winy niech powierzą tym, którzy są do tego
zadania najlepiej przygotowani - on wyraża na wszystko
zgodę i oczywiście okaże posłuszeństwo, podobnie jak
czuje się w obowiązku, by niczego nie przemilczeć, dla
tego przytłoczony zajściami, do jakich tu doszło, n a
p o ż e g n a n i e chciałby przyczynić się do sukcesu
śledztwa pewnym istotnym, w jego opinii, oświadcze
niem. Ma na myśli tych dwudziestu czy trzydziestu
przeklętych łotrów, spośród których jednego, ku zasko
czeniu wszystkich, przez chwilę mogliśmy zobaczyć
z bliska, tych najwyżej dwudziestu czy trzydziestu pod
łych łajdaków, którzy podczas występów na południu
Niziny od pierwszego dnia jechali za nimi od wsi do wsi
i ukryci wśród widzów próbowali zakłócać bezpieczeń
stwo przedstawień. Wykorzystując łatwowierność i po-
351
datność na wpływ wędrującej za cyrkiem, dotychczas
spokojnej, ale wczorajszej nocy rozszalałej publiczności,
jak też jej wybujałą fantazję zaczęli rozpuszczać plotki
i rozpuszczają je do dziś, jakoby „nasz wspaniały artysta
wcale nie grał Księcia, ale naprawdę nim był", że jest
„Księciem piekieł" - Dyrektor skrzywił usta w pełnym
pogardy uśmiechu - „Księciem", który niczym osądzają
cy wszystkich władca wędruje po ziemi, a do wykonania
swego „wyroku" wykorzystuje poddanych - właśnie on
- Dyrektor, wzburzony, uniósł wysoko ręce - nasz obda
rzony artystycznym talentem kolega, ale jednocześnie -
powoli opuścił ręce, a miejsce gniewu zajęło w nim
współczucie - „człowiek cierpiący z powodu ciężkiej cie
lesnej ułomności, bezbronny i we wszystkich życiowych
sprawach skazany wyłącznie na pomoc bliźnich!" To
przecież najlepszy dowód, Dyrektor zmierzył poruczni
ka surowym wzrokiem, Że ta banda to osobniki najbar
dziej cyniczne, zło zła, dla których, jak przed chwilą
słyszeliśmy, „nie istnieją żadne świętości", czego on, Dy
rektor, od samego początku tutejszych występów na
szczęście miał świadomość i ani razu nie zaniedbał, by
dla zapewnienia bezpieczeństwa podczas przedstawień
zwrócić się do władz z prośbą o ochronę. I wszędzie tę
ochronę mu zapewniano, podobnie postąpił tutaj,
w mieście: pierwsze kroki skierował na milicję i kiedy
tutejszy kapitan wręczył mu urzędowy dokument, gwa
rantujący bezpieczeństwo artystów - i musi dodać: sztu
ki! - nawet nie przypuszczał, Że ma do czynienia z czło
wiekiem, który nie potrafi wywiązać się ze swojego
zadania. Jest zaskoczony i bardzo przygnębiony, powie-
352
dział, chodzi przecież zaledwie o dwudziestu czy trzy
dziestu rozrabiaków, tymczasem on jest tutaj, jego
zespół się rozpadł, przerażeni koledzy pouciekali i do
prawdy nie ma pojęcia, czy po tym wszystkim ktoś za
dośćuczyni mu poniesione materialne, a zwłaszcza mo
ralne szkody. Jest świadom, dodał, Że teraz nie pora na
naprawę jego osobistych strat, niemniej ma nadzieję, Że
wkrótce przyjdzie na to czas, on w każdym razie, o ile
uzyska pozwolenie, pragnie pozostać w mieście i na za
kończenie prosi, by panowie oficerowie z całą bez
względnością zmierzali do odkrycia prawdy, on zaś Żeg
na się, pozostając z nadzieją - tu chciałby przekazać
dokument, jaki uzyskał od tego kapitana, może na coś
się przyda, nigdy nie wiadomo - Że na miarę swoich
skromnych możliwości był dla szanownej komisji przy
datny w wyjaśnianiu faktów i wykryciu rzeczywistych
winnych. Dyrektor wyciągnął z wewnętrznej kieszeni ol
brzymiego futra jakąś kartkę i podał swoje „pozwolenie
na prowadzenie działalności" bezradnemu, zupełnie wy
czerpanemu porucznikowi, i trzymając z dala od futra
ponownie gasnące cygaro, skłonił się ze wzrokiem wbi
tym w przeciwległy koniec sali, potem spojrzał na świad
ków, wreszcie, gdy już był w drzwiach, odwrócił się jesz
cze ze słowami: „mieszkam w hotelu Komló'', i opuścił
podobnych teraz do pobitego wojska przesłuchujących
i przesłuchiwanych. Wszyscy, począwszy od Harrera aż
po Volenta, wyglądali tak, jak gdyby nie tylko przekonał
ich niekończący się potok słów Dyrektora, ale wręcz
oszołomił, jak gdyby spadła na nich lawina słów, zdań,
wyjaśnień i informacji, a oni pogrzebani pod jej zwała-
353
mi czekali, by ktoś ich stamtąd wyswobodził, toteż nic
dziwnego, że musiało upłynąć trochę czasu, aż doszli do
siebie i powoli ocknęli się z odrętwienia, wtedy porucz
nik wściekły i urażony ruszył za zwycięskim mówcą, ale
spojrzawszy na trzymane w dłoni pismo, zatrzymał się
w pół drogi, Eszterowa i Harrer spojrzeli po sobie,
a Volent i jego towarzysz, niczym żywe pomniki sprze
ciwu wobec słów wypowiedzianych na sali, z niedowie
rzaniem na twarzach rozłożyli ręce i nagle obydwaj za
częli naraz mówić. Eszter i tym razem nie podzielał
wzburzenia wiele mówiącego o stanie ducha świadków,
daleki był od ferowania jakichkolwiek wyroków, słuchał
i zastanawiał się, niczym ktoś, dla kogo równie ważna
jest wygłoszona mowa, jak i reakcja obecnych, ale ponie
waż wiedział, Że swą prośbę winien dostosować do na
stroju komisji śledczej, najważniejsze tu jest, jakie zda
nie na temat zeznań Dyrektora i wybuchłego po nim
wzburzenia będzie miał przyszły, wprawdzie teraz nie
widoczny, choć oczywiście ustanowiony już sędzia spra
wy Valuski. Tego zaś nie było łatwo się domyślić, kiedy
bowiem bezradny porucznik, stanąwszy na baczność,
zadał przełożonemu pytanie: „Czy mam go przyprowa
dzić z powrotem, panie pułkowniku?", ten udzielił od
powiedzi świadczącym o całkowitym braku zaintereso
wania albo o bezkresnej goryczy smutnym skinieniem
ręki, wreszcie po długiej przerwie odezwał się pełnym
zawodu głosem: „Powiedzcie mi, Geza, przyjrzeliście się
kiedyś dokładnie temu obrazowi?", na co ten ukrywając
zmieszanie pod żołnierską szczerością, odparł: „Meldu
ję, panie pułkowniku, że nie!" „No to się przyjrzyjcie -
354
ciągnął smutny głos - tym wojskom tam na górze,
w prawym rogu. Artyleria, kawaleria, piechota. To nie
jest - wrzasnął nagle - gonitwa za jakimiś rozwydrzony
mi chuliganami, to jest sztuka wojenna!" „Tak jest, pa
nie pułkowniku". „Niech pan spojrzy na tych huzarów,
tu pośrodku, widzi pan? Pułk dragonów okrąża ich
z obu stron. Niech pan się przyjrzy temu generałowi na
wzgórzu i żołnierzom na polu bitwy, a zrozumie pan,
jaka jest różnica p omiędzy tym gnojem a prawdziwą
wojną!" „Tak jest, panie pułkowniku. Zaraz kończę
przesłuchanie". „Nie bierzcie tego do siebie, poruczni
ku. Ale już nie mogę ich słuchać. Ilu jeszcze jest?" „Będę
się spieszył, panie pułkowniku!" „Pospieszcie się, Geza
- odprawił ze smutkiem podwładnego wysoki rangą ofi
cer - pospieszcie się!" Eszter widział tylko rękę puł
kownika, ale bez trudu domyślił się, co tamten robił
w kojącym półmroku sali, pocieszał się, obrazem przed
stawiającym historyczną scenę, podczas gdy jako przeło
żony musiał uczestniczyć we wszystkich przesłucha
niach; jest zniecierpliwiony, stwierdził Eszter, czuje,
jakie to niesprawiedliwe, Że los tu go rzucił, więc najle
piej będzie, pomyślał Eszter, gdy swoją prośbę przedsta
wi możliwie najkrócej, zawrze w dwóch, najwyżej trzech
zgrabnych zdaniach i sprawa będzie wygrana. I nie on
był winien, Że w końcu nic z tego nie wyszło i Że żadne
starania nie okazały się wystarczające, by zyskać przy
chylność władz, na skinienie porucznika trzej mężczyź
ni wyszli na środek sali i zaczęli mówić, niwecząc tym
wszystkie plany Esztera. Już na ich pierwsze słowa, Że
„chcieliby wyjaśnić", twarz porucznika przebiegł skurcz,
355
a kiedy porucznik powiódł niespokojnym wzrokiem po
fotelu przewodniczącego, dodali, że wyrażają zdecydo
wany sprzeciw, by ktoś tak uwłaczał „miastu pogrążone
mu w żałobie", a zwłaszcza temu, któremu to wszystko
należy zawdzięczać. To wszystko brednie, powiedzieli,
cyrk i jego hołota to jedno i to samo, i że jeszcze świat
nie zszedł aż tak na psy, by komuś udało się tę podłą
kompanię i jej bandytów („Nie ma tu co wyjaśniać!" -
wrzasnął pan Madai) oczyścić z zarzutów, to wszystko
daremne i nikczemne wysiłki wmawiać ludziom, Że ci
„od wieloryba są niewinni", ich pokrytych siwizną głów
nie uda się omamić, są doświadczonymi ludźmi i nie
z takiej ulepiono ich gliny, żeby „nie przejrzeli tego gru
bymi nićmi szytego oszustwa. To kłamstwo, nie przejęli
się rozkazem porucznika, który chciał ich zmusić, by
ograniczyli się do faktów, to kłamstwo, powtarzali,
przekrzykując się nawzajem, twierdzić, że do tej kata
strofy doprowadziło kilku awanturników, przecież to
jasne jak słońce, kto, w imię Sądu Ostatecznego, dopuś
cił się tego piekielnego ataku. A największą głupotą jest,
tu stali się jeszcze bardziej tajemniczy, tak przedstawiać
fakty, Że „piekielna magia" nie odegrała tu żadnej roli,
i nikt nawet nie zauważył, że pan prezesowskiego fotela
na słowo magia wyskoczył z ukrycia i groźnie ruszył
w ich stronę, w końcu, dodali, wszyscy wiedzą, Że to nie
„dwudziestu czy trzydziestu awanturników", ale cały
szatański oddział ruszył na bezbronne miasto i od mie
sięcy wiele znaków mówiło, Że coś takiego wkrótce na
stąpi. Wspomnieli jeszcze o „chwiejących się wieżach
ciśnień, zaczynających nagle chodzić kościelnych zega-
356
rach i drzewach z korzeniami powyryw-anych z ziemi",
ale już nie zdążyli powiedzieć, Że „są gotowi stanąć do
walki z zastępami szatana" i „zaproponować wsparcie
sił porządkowych", bo dowódca tychże sił podszedł do
nich i wyraźnie, tak by zrozumiał go nawet pan Madai,
wrzasnął: „No, dość już tego, przeklęte barany! Co wy
sobie wyobrażacie? - Stanął nad cofającym się z przera
żenia Nadabanem. - Jak długo jeszcze mam tolerować tę
bandę? Kim wy jesteście, żeby mi tak grać na nerwach?
Od samego rana nie słyszę nic innego, tylko wasze głu
pawe idiotyzmy, i jeszcze się wam wydaje, Że ujdzie to
wam bezkarnie?! Ze mną, który przedwczoraj w Telekge
rendas pozamykał w domu wariatów wszystkich zasra
nych idiotów?! Co, myślicie, że dla was zrobię wyjątek?!
Odpuśćcie sobie, bo zaraz zamknę tę całą zawszoną
budę, to przeklęte siedlisko gnoju, w którym każdy du
reń pyskuje, jak gdyby tu był środek świata, a on sam
był . królem, do jasnej cholery! Katastrofa! Jasne! Sąd
Ostateczny! Gówno! To wy jesteście katastrofą i Sądem
Ostatecznym! bo wy wszyscy bujacie w obłokach, ma
rzyciele, niech was szlag trafi! Założę się - potrząsnął
Nadabanem za ramię - Że nawet nie wiesz, o czym
mówię!!! Bo wy nie m ó w i c i e, tylko s z e p c z e c i e
i w r z e s z c z y c i e, wy nie c h o d z i c i e ulicami, tylko
g o r ą c z k o w o b i e g a c i e, nie w c h o d z i c i e, tylko
p r z e k r a c z a c i e p r ó g , nie m a r z n i e c i e albo n i e
j e s t w a m g o r ą c o, tylko t r z ę s i e c i e s i ę z z i m -
n a albo s p ł y w a c i e p o t e m! Od kilku godzin nie
słyszałem tu jednego normalnego słowa, bo wy potrafi
cie tylko miauczeć i srać ze strachu przed Sądem Osta-
357
tecznym, ale jak jakiś chuligan wybije okno, bo wam
wszystkim brakuje piątej klepki, albo jak wsadzą wam
nos w gówno, to patrzycie, węszycie i mówicie: Magia!
Magia to będzie, jak was, degeneraci, ktoś wreszcie prze
budzi i powie, że nie mieszkacie na Księżycu, ale na
Węgrzech, i Że na górze jest północ, na dole południe,
Że pierwszym dniem tygodnia jest poniedziałek, a pierw
szym miesiącem roku styczeń! Nie macie o niczym po
jęcia, nie umiecie nawet odróżnić moździerza od trzech
ustawionych w piramidę wiatrówek, ale ciągle gadacie
o jakimś nadchodzącym kataklizmie czy innych pierdo
łach, a ja muszę się włóczyć od Csongradu po Veszto
i z dwusetką wyszkolonych żołnierzy bronić takich jak
wy przed jakimiś chuliganami!!! Popatrzcie no tu -
wrzasnął na Volenta i pochylił się nad twarzą swojej
ofiary - jaki mamy teraz rok? Kto jest premierem, no?
Czy Dunaj jest Żeglowny? No widzicie - odwrócił się do
porucznika - on nie ma o niczym pojęcia! I oni wszyscy
są tacy, całe to zawszone miasteczko, pełno ich tu,
w tym parszywym kraju! Geza - w jego słowach za
brzmiała gorycz - odstawcie ten cyrkowy wagon na sta
cję, przekażcie sprawę sądowi wojskowemu i wygońcie
stąd te łazęgi, bo ja już chcę... z tym skończyć! Trzech
mężczyzn stało przed dowódcą niczym rażeni piekiel
nym gromem, nie mogli złapać powietrza ani wydobyć
z siebie głosu, a kiedy pułkownik się odwrócił, nie byli
w stanie ruszyć się z miejsca; nietrudno było się domy
ślić, że bez pomocy z zewnątrz żaden z nich nie zrozu
mie istoty sytuacji, porucznik stanowczym gestem wska
zał więc na drzwi, wtedy wszystko nagle stało się jasne,
358
mężczyźni wyskoczyli z sali w tempie, które mówiło, że
nie potrzebują już więcej pomocy i w drodze do domu
poradzą sobie sami. Tymczasem Eszter, którego nadzie
ję na pomyślne rozstrzygnięcie nadwątlił nieoczekiwany
wybuch pułkownika, nie wiedział, co robić, siedzieć czy
wstać, iść czy zostać na miejscu. Nadal interesowało go
tylko jedno: chciał jak najszybciej przedstawić wyjaśnie
nia dotyczące Valuski, ale po tym wszystkim nawet krót
kie, zręczne zdania nie gwarantowały niczego dobrego,
więc siedział, jak gdyby miał za chwilę wstać, i patrzył,
jak tęgi, czerwony na twarzy, skubiący wąsy oficer,
a krok za nim umęczony porucznik, wzburzeni wracają
do czekającej w kącie Eszterowej. Na jego potężnym cie
le mundur leżał bez zarzutu, nie było widać ani jednego
zagniecenia, i taki właśnie był cały pułkownik, wypraso
wany ze wszystkich stron; stanowczy, wyprostowany,
grubiański, ale szczery, a wszystko to służyło jednemu,
stworzeniu idealnego obrazu, jakiemu w wyobrażeniu
pułkownika winien odpowiadać wojskowy, a Że on właś
nie stanowi ideał i jest zadowolony z efektu, o tym naj
lepiej świadczył jego głos, schrypnięty, stworzony do
wydawania rozkazów głos, którym teraz na przykład
odezwał się do Eszterowej: „Niech mi pani zdradzi, jak
taka mądra kobieta jak pani wytrzymała tutaj tyle lat?"
N ie oczekiwał odzewu, ale widać było, że Eszterowa,
wpatrująca się w zamyśleniu w sufit, coś chce powie
dzieć, czego jednak nie powiedziała, bo pułkownik
nagle, niby niechcący, zauważył, że koło przeciwległej
ściany, to przecież skandal, został jeszcze jeden świadek,
i z wściekłością na twarzy wrzasnął do porucznika:
359
„Powiedziałem, żebyście wszystkich stąd usunęli!!!"
„Chciałbym złożyć doniesienie w sprawie Janosa Valu
ski - Eszter stanął przed nim bezradnie, ale widząc, Że
pułkownik obraca się tyłem i splata ręce na piersiach,
ograniczył wywód do jednego zdania i powiedział tylko:
- On jest całkowicie niewinny!" „Co my o nim wiemy?
- zapytał zniecierpliwiony oficer. - Brał udział?" „We-
dług zgodnych zeznań świadków: tak - odrzekł porucz
nik. - W dodatku uciekł". „To pod sąd wojskowy!" -
rzucił pułkownik, ale zanim uznał sprawę za skończoną
i wrócił do towarzyskiej rozmowy, stanowczo wtrąciła
się Eszterowa. „Proszę pozwolić, panie pułkowniku, na
małą uwagę!" „Wie szanowna pani doskonale - pułkow
nik pochylił głowę - że pani jest jedyną osobą, której
głosu chętnie słucham. No, oczywiście poza moim włas
nym!" - dodał, uśmiechając się z zadowoleniem i grom
kim śmiechem dołączając się do powszechnego wybu
chu radości, którym obecni pragnęli wyrazić podziw, Że
niewątpliwy pan sytuacji potrafi wprawić ich w zdumie
nie nie tylko niezłomną postawą, ale również dowcipem.
„Osoba, o której mowa - rzekła Eszterowa, gdy ludzie
się uspokoili - jest trochę nieobliczalna". „Co szanowna
pani przez to rozumie?" „Że to umysłowo chory".
„W takim razie - odpowiedział pułkownik - każę go
zamknąć w domu wariatów. Przynajmniej kogoś wresz
cie zamknę„. - Uśmiech malujący się pod wąsem dał do
zrozumienia, że pułkownik szykuje kolejny dowcip. -
Skoro nie udało mi się zamknąć całego miasteczka... "
Teraz już wszyscy wybuchli radosnym śmiechem, Eszter
zaś, patrząc na nich, a zwłaszcza na kobietę, która zda-
360
wała się nie dostrzegać nawet męża stojącego obok, zro
zumiał, Że wszystko się rozstrzygnęło, a on nie ma tu
czego szukać i nawet jest bez sensu próba nakłonienia
wesołego towarzystwa, by w tej sprawie wydano łagod
niejszy wyrok, lepiej zrobi, jeśli nic nie mówiąc, pójdzie
do domu. „Valuska żyje i nic więcej się nie liczy... " - po
myślał i bez słowa opuścił salę, przed drzwiami prze
szedł pomiędzy miejscowymi i żołnierzami, ruszył
w dół po schodach, słysząc jeszcze cichnące, tępe echo
śmiechu, zagłuszających się nawzajem pułkownika
i Eszterowej, przeszedł dudniącym korytarzem przez
parter Ratusza, a kiedy wyszedł na ulicę i odruchowo,
zdając się na ślepy instynkt, skręcił w prawo, w stronę
ulicy Arpada, tak bardzo pogrążył się w myślach, że
przeszedł ze spuszczoną głową, nie usłyszawszy nawet,
Że dwaj stojący w bramie mieszkańcy, gdy już opanowa
li zdziwienie, iż tą dumną, wybitną postać widzą w ta
kim godnym pożałowania stanie, pozdrowili go słowa
mi: „Dzień dobry, panie dyrektorze... "
Nic się nie liczy,
myślał Eszter, a Że w sali się przegrzał w ciepłym płasz
czu, już w połowie ulicy Arpada zaczął trząść się z zim-
na,
nie liczy się,
powtarzał, aż stanął przed domem przy alei Wenckhei
ma, dokąd szczęśliwie doprowadził go ślepy instynkt.
Otworzył i zamknął za sobą bramę, wyciągnął z kieszeni
klucz, ale kiedy nacisnął klamkę, okazało się, Że stara
Harrerowa, kiedy o świcie wybiegł z domu, w obawie,
żeby, gdy wróci, nie musiał czekać na ulicy, zostawiła
361
drzwi otwarte; schował klucz, wszedł do przedpokoju,
przeszedł wzdłuż regałów pełnych książek, by się roz
grzać, ciągle nie zdejmował płaszcza, i usiadł na łóżku
w salonie. Po chwili wstał, wrócił na korytarz, postał
chwilę przed jedną z półek i przechylając głowę na boki,
przypatrywał się tytułom, wreszcie poszedł do kuchni
i przesunął stojącą na brzegu szklankę, by nie zrzucić jej
nieostrożnym ruchem. Pomyślał, Że już nie potrzebuje
płaszcza, zdjął go, wziął szczotkę do ubrań, dokładnie
oczyścił płaszcz z kłaczków, kiedy skończył, wrócił do
salonu, otworzył szafę, wyjął wieszak i powiesił płaszcz
na swoim miejscu. Spojrzał na piec, ogień jeszcze się
Żarzył, dorzucił kilka polan, a nuż się rozpalą; nie czuł
głodu, nie poszedł do kuchni, by przygotowa·ć obiad,
zje później coś zimnego, pomyślał, to wystarczy. Chciał
sprawdzić, która jest godzina, ale ponieważ wieczorem
nie nakręcił zegarka, ten wskazywał ciągle ósmą pięt
naście, więc jak już nieraz mu się zdarzało, próbował
zerknąć na zegar na wieży kościoła ewangelickiego, ale
deski nie pozwalały przecież otworzyć okna. Przyniósł
siekierę, odbił deski, otworzył szeroko okno i wychylił
się na zewnątrz; spoglądając to na zegar na wieży, to
na własny zegarek, ustawił wskazówki i nakręcił. Wtedy
zabłądził wzrokiem na steinwaya, pomyślał, Że nic nie
zrelaksuje go lepiej niż „coś Johanna Sebastiana" zagra
ne nie tak, jak grał ostatnimi czasy, ale tak, „jak chciał
Johann Sebastian w swoich czasach". Fortepian był
jeszcze rozstrojony, należało doprowadzić do porządku
„całą harmonię Werckmeistra"; Eszter podniósł wieko,
poszukał klucza do strojenia, z dołu szafy wyjął metro-
362
nom, rozkręcił stojak na nuty (by dostać się do klu
.
czy) i z metronomem na kolanach usiadł przy fortepia
nie. Z zaskoczeniem stwierdził, Że w ten sposób p r z e
s t r o i ć fortepian jest o wiele łatwiej niż nastroić go
według Arystoksenosa, ale i tak stracił ze trzy godziny,
nim wszystkie dźwięki znalazły się na swoim miejscu.
Tak zagłębił się w pracy, Że niemal nie usłyszał, iż na ko
rytarzu nagle wybuchł jakiś potworny hałas, coś ciągnię
to po kamiennej posadzce, trzaskały drzwi, a nawet jak
gdyby doszedł go głos Eszterowej, wołającej: „To tutaj!
A to połóżcie w końcu korytarza, później zabiorę!" Esz
tera nic już to nie obchodziło, mogli sobie wrzeszczeć
i trzaskać drzwiami „do woli", szybką gamą jeszcze raz
radośnie sprawdził czysto brzmiący instrument, otwo
rzył nuty na właściwej stronie i uderzył pierwszy akord
preludium Es-dur.
SERMO SUPER SEPULCHRUM
Wyprowadzenie
Naj lepsze były wiśnie w rumie. Smakowały jej rów
nież pozostałe przetwory, ale teraz, kiedy po dwóch ty
godniach wytężonej pracy organizacyjnej nadszedł
dzień, w którym przed ważnym popołudniowym wyda
rzeniem starczyło jej czasu na załatwienie drobniejszych
spraw, by w myśl zasady „społecznej korzyści" podzielić
się z Harrerem przywiezionymi z mieszkania Pflaumo
wej do piwnicy Ratusza tak zwanymi „psującymi się za
sobami" ze spuścizny po Pflaumowej i podjąć decyzję,
który z przyniesionych, wraz z szynkami i słoniną, scho
wanymi na razie w biurowej szafie, kompotów ma sobie
wybrać na śniadanie, jej wybór bez wahania padł na wiś
nie, nie dlatego, żeby brzoskwinie czy gruszki były gor
sze, lecz dlatego, Że gdy tylko spróbowała tego wyrafino
wanego wytworu „zmarłej w smutnych okolicznościach
Pflaumowej", wraz z lekką goryczką owoców moczo
nych w rumie - przypominającą jej o ginących w mro
kach przeszłości wieczornych odwiedzinach - poczuła
w ustach smak zwycięstwa i tryumfu, który dotychczas
wprawdzie sobie uświadamiała, ale dopiero teraz mogła
zacząć się nim cieszyć, ma przed sobą, rozsiadła się wy
godnie za wielkim biurkiem, całe przedpołudnie i nic
367
do roboty, jedynie - pochyliła się nad słoikiem, by nie
rozlać płynu - małą łyżeczką wyciągać i podjadać wi
sienki i spokojnie rozkoszując się zyskaną władzą, przy
pominać sobie drogę, która ją do tej władzy doprowa
dziła. Uważała, Że bez żadnej przesady może nazwać to,
co się wydarzyło w ciągu ostatnich dwóch tygodni,
„prawdziwym przejęciem władzy", które godną jej oso
bę wyniosło z sublokatorskiego pokoju przy ulicy Hon
ved i wprawdzie rozwojowego, ale niewiele znaczącego
stanowiska w Radzie Kobiet prosto na fotel sekretarza
w Ratuszu, choć bez przesady, przegryzła kolejną wiśnię
i wypluła pestkę do kosza na śmieci, ta zaszczytna funk
cja nie jest naprawdę niczym innym niż „oczywistą kon
sekwencją uznania proroczej wyższości osoby", która
z nieznoszącą sprzeciwu siłą osiągnęła, by powierzono
miasto osobie, która jest tego godna, by mogła zrobić
z nim to, co (niemal powiedziała: chce) ... no, co w obec
nym i przyszłym interesie miasta, ona, Eszterowa, dwa
tygodnie wcześniej skandalicznie zepchnięta na bok,
dziś zaś całkowicie panująca nad sytuacją („ .. .i przy tym
- dodała z uśmiechem - wygrywająca wszystko ... "), uzna
za słuszne. Oczywiście nie ma o tym mowy, „gołąbki
same nie wpadają do gąbki", żeby do tego dojść, musiała
zapłacić swoją cenę, wszystko postawiła na jedną kartę,
choć wcale by się nie sprzeciwiała, by jej karierę przy
równać do drogi, jaką pokonuje kometa, kiedy się bo
wiem dobrze zastanowiła, oszałamiającej szybkości,
z jaką osiągnęła sukces, nie można było porównać z ni
czym, potrzebowała zaledwie czternastu dni, by całe
miasto „legło u jej stóp", czternastu dni, a właściwie jed-
368
nej jedynej nocy, czy nawet tylko kilku godzin, w któ
rych rozstrzygnęło się, „kto jest kim i gdzie znajduje się
prawdziwa siła". Kilka godzin, rozmyślała Eszterowa,
tyle potrzebowała, żeby tego decydującego wieczora czy,
ściśle, wczesnego popołudnia coś jej podszepnęło, Że nie
można powstrzymać nadchodzących wydarzeń, ale trze
ba pozwolić, by b i e g ł y s w o i m t o r e m, niemal
całą sobą czuła, co szykuje dla niej na Rynku tych „trzy
stu mrocznych bandytów'', musiała brać pod uwagę, Że
wcale nie muszą być „podszyci strachem i jak przyjdzie
co do czego, rzucić się do ucieczki". I rzeczywiście, roz
parła się na krześle, niczego się nie przestraszyli, ona zaś
od chwili, gdy zdecydowała się działać, ani na chwilę nie
straciła głowy, brała pod uwagę wszystkie możliwości,
„wkraczała dokładnie wtedy, kiedy trzeba", a „sytuacja"
rozwijała się w oczekiwanym kierunku, aż czasami,
zwłaszcza w drugiej połowie nocy, zaczęło się jej wyda
wać, że to ona wszystkim kieruje, a nie tylko wykorzy
stuje sprzyjający rozwój wydarzeń. Jej, pochyliła się do
przodu i sięgnęła po kolejną wiśnię, choć znała własną
wartość, nie można było posądzić o dumę czy zwykłą
butę, ale „niech wolno jej będzie", przynajmniej teraz,
gdy w samotności podjada sobie wisienki, „uznać za ge
nialny nie tylko sam pomysł zorganizowania wydarzeń,
ale także dopracowanie wszystkich szczegółów", bez
których nawet najgenialniejsza myśl zakończyłaby się
„sromotną porażką". Nie, przyznaje, nie wymagało po
nadprzeciętnej inteligencji, by tego przeklętego przed
południa owinąć sobie wokół palca tych kilku członków
stworzonej przez nią na ulicy Honved komisji kryzyso-
369
wej, a zwłaszcza drżącego ze strachu przewodniczącego,
podobnie jak nie wymagałoby od niej szczególnego wy
siłku, by niebezpiecznie trzeźwiejącego i z nastaniem
nocy „ruszającego po wsparcie kapitana" - tak, by nikt
ich nie zobaczył, jak gdyby odprowadzała go tylko ka
wałek - przeszmuglować do swojej gospodyni, gdzie tej,
za pomocą obrzydliwego wina, udało się tego „skom
promitowanego pijaka" przetrzymać do rana w obję
ciach słodkiego snu, ani też nie było trudno, wykrzywiła
wargi Eszterowa, zrobić z Harrera ślepo posłusznego
sługę czy zmusić do milczenia i szybko się pozbyć
„głupkowatego Valuski", który domyśliwszy się czegoś,
mógłby swoim „ptasim móżdżkiem" popsuć to, co było
już na najlepszej drodze - nie, to wszystko, wodzenie za
nos szanownych panów, naprawdę nie wymagało szcze
gólnej inteligencji, natomiast za-pla-no-wać wydarzenia,
postukała łyżeczką w blat biurka, tak!, wreszcie to
wszystko zorganizować, naoliwić wszystkie tryby, „za
improwizować, zredagować i zrealizować!", żeby w jed
nej świętej chwili zmieść wszelkie przeszkody, jakie mo
gli napotkać jej „sprzymierzeńcy", a jednocześnie
u m o c n i ć własną sławę, która pozwoli jej stać się oczy
wistym przywódcą oporu, no, tego, nawet „używając
bardzo umiarkowanych wyrażeń", nie można uznać za
nic innego niż za wielkie dokonanie, odgarnęła kosmyk
z czoła, i to w dodatku „niecodzienne". No, dobrze,
machnęła ręką na własne słowa, jej nie trzeba tłumaczyć,
Że cała ta drobiazgowa praca nie byłaby wiele warta, gdy
by pomyliła się co do istoty rzeczy, od której „zależała
przyszłość stanowiąca cel", bo to przecież jasne jak
370
słońce: niezależnie od zharmonizowania pory oraz do
pracowania szczegółów sukces zależał od zaplanowania
wszystkiego w czasie, mianowicie od określenia, znale
zienia, wy-zna-cze-nia właściwej chwili, w której Harrer
„w imieniu kapitana" wypłoszy dwóch milicjantów sie
dzących w dżipie, by ruszyli po wsparcie do miasta, i to
natychmiast... Gdyby „oddziały wyzwoleńcze" nadje
chały zbyt szybko, wydarzenia ograniczyłyby się do
„zwykłych chuligańskich wybryków", kilka okien, dwie
wystawy i na drugi dzień wszystko byłoby po staremu,
gdyby zaś awanturę stłumiono zbyt późno, jej rozmiary
z łatwością mogłyby ją zniszczyć i wtedy na nic nie zda
łyby się plany, szczegóły i organizacja; tak, Eszterowa
przypomniała sobie „elektryzującą atmosferę bohater
skich godzin", należało odnaleźć właściwy moment,
i jej, rozejrzała się po gabinecie z tryumfalnym uśmie
chem, dzięki zawsze świeżym informacjom Harrera, peł
niącego misję posłańca, udało się taki moment odna
leźć, by potem, kiedy otrzymała wiadomość o wkroczeniu
wojska, ale jeszcze nim dwaj milicjanci pojawili się
z informacją, „by bohater miasteczka pofatygował się do
Ratusza", wypuścić z pokoju „tęskniącego za domem,
bladego jak ściana przewodniczącego" i przygotować
swoją przemowę. Tak, patrząc z perspektywy czasu, naj
piękniejsze w tym wszystkim było to, Że kiedy stanęła
przed pułkownikiem, nie musiała nic a nic upiększać
faktów, powiedziała prawdę, i jeśli o to idzie, inaczej
postąpić nie mogła, bo już w pierwszej chwili, gdy się
spotkali, „mocno bijące serce" podszepnęło jej, Że do
wódca jednostki „wyzwoli" nie tylko miasto, ale także
371
i ją. Dotąd wszystko szło jak po maśle, w pierwszych
słowach Eszterowa broniła się przed pochwałami (mó
wiąc, żeby nie nazywali jej bohaterką, gdyż ona zrobiła
tylko to, czego w takich okolicznościach, bo przecież
nieudolność, bezsilność i tchórzostwo przynoszą wstyd,
można spodziewać się po słabej kobiecie), nie musiała
nic więcej niż po kolei, krótkimi, zwięzłymi zdaniami
opowiedzieć „prawdę", Że mianowicie miało tu miejsce
„niedopatrzenie władzy'', nic więcej, Że „milicja nie sta
nęła na wysokości zadania", w przeciwnym bowiem wy
padku naprawdę nie mogłoby się zdarzyć, by tłum pod
burzony przez kilku pijanych chuliganów wszczął taką
awanturę. Nie twierdzi, dodała, że to szaleństwo nie jest
objawem stanu, w jakim pogrążone jest miasto, gdyż
przyczyną takiego chuligaństwa jest „ogólny upadek".
Pan pułkownik, i tego „pod każdym względem cudow
nego poranka" Eszterowa wskazała na drzwi sali obrad,
będzie zdziwiony, gdy posłucha tych wymagających
nadludzkiej cierpliwości zeznań zebranych na koryta
rzu świadków, zobaczy, z jaką żałosną zbieraniną tchó
rzy miał do czynienia ten, kto w duchu szlachetnych
zasad „porządku i celowości" próbował sprowadzić n a
z i e m i ę, Eszterowa aż się zatrzęsła, wypowiadając te
słowa, „mieszkańców tkwiących w galarecie marzeń".
Nauczyć ich szacunku dla siły, czynu, nauczyć ich rea
lizmu, nakazującego usunąć stąd wszystkich oszustów
i blagierów, ludzi niepotrafiących działać, tchórzliwie
chowających się przed „prawdziwymi codziennymi na
kazami życia", nieprzyjmujących do wiadomości rzeczy
wistych praw, zgodnie z którymi życie to walka, są
372
w niej zwycięzcy i zwyciężeni, tchórze opatuleni obło
kiem kłamstw i marzeń o bezpieczeństwie, tłamszący
„każdy świeży powiew" swoimi miękkimi poduchami.
Zamiast mięśni tłuszcz i zwały cielska, zamiast wyspor
towanych ciał obwisła, zwiędła skóra, zamiast czystych
spojrzeń zez małostkowego egoizmu, zamiast poczucia
rzeczywistości słodka fatamorgana! Nie chcę popadać
w przesadę, ale duszna atmosfera, wybuchła Eszterowa
z goryczą, to najlepsze określenie, w której trzeba tu
było żyć, oczywiście, wie, Że jak to się mówi: ryba psuje
się od głowy, a do czego doprowadził miasto brak spraw
nego kierownictwa, komisja miała okazję przekonać się
na ulicach i z całą pewnością wyciągnie z tego właściwe
konsekwencje. W tym momencie, przypomniała sobie
teraz z wypiekami na twarzy, prawie nie panowała nad
sobą, była pod coraz większym wrażeniem pułkownika,
który - nim „bohaterka wydarzeń" pogubiła się w swo
ich słowach - krótkim ukłonem podziękował za sprawo
zdanie i „spoglądając wieloznacznie", poprosił, by wzię
ła udział w przesłuchaniach, zrobiłam na nim wrażenie,
Eszterową aż oblał Żar, ukłon jeszcze bardziej ją rozbro
ił, bo „serce" tym razem już nie słabymi uderzeniami,
ale waląc mocno, mówiło jej, Że jeśli nawet przez pięć
dziesiąt lat nikt nie potrafił „jej poruszyć", teraz komuś,
tak!, to się udało, komuś, kto od razu ją oczarował,
z kim już od pierwszych chwil nawiązała „niemy dia
log", ktoś, kto mógł urzeczywistnić (a raczej: urzeczy
wistnił, poprawiła się zaczerwieniona) coś, o czym do
tąd nie śmiała nawet pomyśleć! Że naprawdę istnieje
„takie uczucie" i że to nie głupstwa z romansów, „od
373
pietwszego wejrzenia", „na zawsze", „na ślepo", Że coś
takiego istnieje, że stoi jak rażona piorunem i zadręcza
się, czy ten drugi czuje to samo! Bo ona, od chwili,
w której rozpoczęły się przesłuchania, całymi godzina
mi „tylko stała" w sali, i jeśli nawet uważnie śledziła
coraz bardziej pomyślne dla niej przesłuchania, jej gło
wę „w zasadzie" zaprzątał stojący gdzieś z tyłu dowódca.
Jak wygląda? Jakiej jest postury? Jak się prezentuje? Tego
właściwie nie wiedziała, przynajmniej do chwili, w któ
rej „ich los się rozstrzygnął", miotana wątpliwościami,
„Myśli o mnie!" i „Nie! Nawet mnie nie zauważył!'',
czekała, Że teraz! zaraz do niej podejdzie i da jakiś znak,
wyzna, co czuje! Płonęła ogniem, trawił ją Żar, raz była
na szczycie, raz spadała w przepaść, choć ktoś postron
ny nie mógł się niczego domyślać, bo nawet wtedy, gdy
w sprawie Valuski, dzięki jej trzeźwości umysłu, bez
zbędnych ceregieli i skutecznie pozbyli się przybyłego
pechowo właśnie na salę, choć na szczęście niewyjawia
jącego swego nazwiska Esztera, a porucznika z Harre
rem odesłali, powierzywszy im najrozmaitsze misje,
i wreszcie zostali we dwoje, no, wtedy jeszcze była
w stanie panować przynajmniej nad wyrazem twarzy,
skoro już nie panowała nad własnymi uczuciami, ich
bowiem, w kącikach jej ust na moment pojawił się
uśmiech szczęścia, nikt i nic nie było już w stanie po
skromić. Wyciągnęła wiśnię, wsunęła do ust, ale jej nie
rozgryzła, ssąc, myślała o piętnastu minutach, które na
stąpiły potem, w pustej już sali: pułkownik przeprosił za
swój wybuch, na co ona odpowiedziała, że go rozumie,
Że prawdziwy mężczyzna na widok tylu nędznych tchó-
374
rzy nie potrafi nad sobą zapanować, i jak gdyby znie
wolił ich ten wartki dialog, on zapewniał ją, jak bardzo
jej do twarzy w „tych maleńkich kolczykach", a ona
wdzięcznie mu zaprzeczała. Mówili o przyszłości mia
sta, zgadzali się, Że „tu jest potrzebna silna ręka" i Że
jeszcze dziś w spokojniejszej chwili powinni przedysku
tować konkretne zadania, powiedział pułkownik, pa
trząc jej głęboko w oczy, na co ona - po chwili namysłu
- zgodziła się, pomyślała, Że zawsze podporządkowywa
ła swoje prywatne życie sprawie publicznej, więc na ta
kie spotkanie najbardziej odpowiednim miejscem bę
dzie jej mieszkanie przy alei barona Beli Wenckhei
ma 36, gdzie przy herbacie i ciasteczkach ... To wszystko
było im przeznaczone, potakując głową, skwitowała
Eszterowa i językiem roztarła wiśnię na podniebieniu,
wszystko, nic innego przecież nie tłumaczy wzajemnego
pociągu, jaki nagle się pojawił, wybuchu uczuć czy, jak
teraz może już spokojnie powiedzieć: tego, Że nagle się
odnaleźli, bo choć ich spotkanie było cudowne, dla Esz
terowej najpiękniejsze było to, jak bardzo do siebie pa
sują i jak prędko to odkryli, i Że - to się szybko okazało
- nie tylko dla niej, ale i dla niego już od pierwszej chwi
li „wszystko" było jasne, i Że nie potrzebowali więcej niż
dziesięć czy piętnaście minut, by zabrzmiały jej w uszach
słowa pułkownika: „przerzucić mosty". Nie wahała się
ani nie zastanawiała, przygotowywała się na wieczór, po
drodze szybko załatwiła najpilniejsze sprawy, jakie poja
wiły się w związku z panującym, choć prawdopodobnie
niemającym trwać długo „bezkrólewiem". Wygłosiła
w bramach kilka przemówień, uspokoiła skarżących się
375
ludzi, zapowiedziała, że „zaczyna się odnowa", wreszcie
- och, jak daleka była już wtedy od zabaw z kufrem - ka
zała tragarzowi przenieść z domu przy ulicy Honved do
domu przy alei Wenckheima rzeczy, które spakował
Harrer, wskazała zobojętniałemu na wydarzenia Eszte
rowi, niepróbującemu nawet się bronić, służbówkę obok
kuchni, wyrzuciła rozpadające się meble i wstawiła swo
je (łóżko, stół i krzesło) oraz zajęła salon. Włożyła naj
ładniejszą sukienkę, tę z czarnego aksamitu, z długim
suwakiem z tyłu, przygotowała wodę na herbatę, ułożyła
ciasteczka na aluminiowej tacce wyłożonej serwetką
i zaczesała włosy za ucho. Tyle i nic więcej, bo w osobie
pułkownika i niepotrafiącej powstrzymać swoich uczuć
Eszterowej spotkały się dwie czyste namiętności, niecie
kawe niczego innego poza sobą, dwie dusze, które swój
związek do grobowej deski chcą wyrazić „bliskością
ciał". Musiała na to czekać pięćdziesiąt dwa lata, ale nie
czekała daremnie, bo tej cudownej nocy prawdziwy
mężczyzna nauczył ją, Że „ciało bez duszy jest niewiele
warte, bo to trwające do świtu niezapomniane starcie
oznaczało nie tylko zaspokojenie omdlewających zmy
słów, lecz - nie wstydziła się wypowiedzieć o poranku
tego słowa - przebudzenie cl o m i ł o ś c i. Nigdy na
wet nie pomyślała, Że zna aż tyle „forteli tej słodkiej
walki" ani Że w ogóle istnieje ta piękna kraina, a bicie
serca bywa tak upojne, spuściła oczy, czerwieniąc się,
i przyznaje: klucz, który otworzył nieznane dotąd zaka
marki jej własnej osoby, znajdował się w rękach pułkow
nika. Pułkownika, do którego wtedy „oczywiście mówiła
już Peter", na którego ramieniu osiem razy kładła gło-
376
wę, osiem razy - zamknęła kompot celofanem i gumką
- i z którym nie tylko planowała przyszłość miasta, ale
też zastanawiała się nad sytuacją w kraju. Co to za kraj,
zgodnie zadawali sobie pytanie, jak policzyła, siedem
razy, raz za razem, w którym przeznaczony do zupełnie
innych celów o d d z i a ł b o j o w y, dowodzony
przez posiadającego nieograniczoną władzę oficera,
wspomagany przez wojskowy sąd, musi wkroczyć, by
udzielić wsparcia miejscowym siłom porządkowym! Co
to za kraj, w którym żołnierzy traktuje się jak strażaków,
wysyła ich to tu, to tam, by gasili ogień wzniecony przez
rozszalałych chuliganów! „Wierz mi, moja droga Tiinde
- w głosie pułkownika znowu zabrzmiała gorycz - że ze
wstrętem patrzę na ten czołg, który widziałaś na Rynku!
Ciągnę go za sobą jak ten stary dureń swojego wielory
ba, tylko pokazuję go wszystkim dla postrachu, a jak
sięgnę pamięcią, poza kilkoma ćwiczeniami ani razu
z niego nie strzelałem, a przecież chciałem być żołnie
rzem, nie cyrkowcem i, rzecz jasna, chcę strzelać!" „No
to strzelaj, Peter!... - odpowiadała figlarnie za każdym
z siedmiu razów, bo poza tym, że zgadzali się ze sobą,
i poza nakazami co do przyszłości dla niej najpiękniej
sza była teraźniejszość, niekończąca się słodycz miłosne
go obcowania, wreszcie pożegnanie o świcie, przy dżipie
czekającym pod drzwiami, i wszystko mówiące słowa:
„Tiinde!", „Peter!", i niezapomniana odpowiedź, gdy za
wołał z dżipa powoli znikającego w brzasku poranka:
„Odezwę się, jak tylko będę mógł!" Każdy, kto ją choć
tylko trochę zna - wstała zza biurka - wie, Że nigdy nie
brakowało jej sił, ale energia, z jaką po tej decydującej
377
nocy zabrała się do pracy, zaskoczyła nawet ją samą, bo
w ciągu czternastu dni nie tylko „zlikwidowała stare
i zamiast niego zbudowała nowe", ale dzięki „promie
niowaniu" tej energii zyskała chwalebne uznanie i po
moc mieszkańców; mieszkańców, którzy, jak wszystko
na to wskazuje, zrozumieli, że lepiej „płonąć w gorączce
działania niż siedzieć w kapciach wśród poduszek",
i którzy od momentu, kiedy zaskarbiła sobie ich zaufa
nie - z rękoma splecionymi na plecach podeszła do
okna - już nie patrzyli na nią z góry, lecz spoglądali
z podziwem! W istocie, powiodła po ulicy wzrokiem,
tak się składa, że cokolwiek zrobi, natychmiast jej się
to udaje, wszystko jej sprzyja, a „to całe przejęcie wła
dzy" było tylko dziecinną igraszką, i teraz zbiera owoce
swojej pracy. W pierwszym tygodniu najwięcej czasu
poświęciła na „przecięcie nici", obserwowała, czy losy
ważnych świadków i „w ogóle" konsekwencje oraz inter
pretacja wydarzeń toczą się zgodnie z planem, z tym, co
zaplanowała sobie w pamiętnym sprawozdaniu, jakie
złożyła na sali, i ze zdziwieniem stwierdziła, Że wszystko
jest w idealnym porządku, a bieg wydarzeń i wyroki, ja
kimi pokarało uczestników „niebo" i sędziowie, z za
wstydzającą jednoznacznością potwierdzają wypowie
dziane wtedy słowa. Cyrk zakończył swoją szlachetną
misję i nawet jeśli Księcia wraz z jego pomocnikiem
jeszcze nie udało się schwytać, Dyrektora (jak nazwał go
jej Peter, „durnego starucha") wydalono z kraju, wielo
ryb znikł, ich przypadkowi sprzymierzeńcy zapełnili
więzienia, a władze, chcąc uciszyć zawieruchę spowodo
waną wydarzeniami, zręcznie rozpuściły plotkę, jakoby
378
cyrk pracował na zlecenie obcego tajnego wywiadu. Ka
pitana milicji, przed przeniesieniem do komitatu Vas,
dla podreperowania zdrowia wysłano na kurację odwy
kową do sanatorium gdzieś na głuchej prowincji, dwóch
jego synów umieszczono w domu dziecka, a obowiązki
burmistrza, zachowując grzecznościowy tytuł, powie
rzono nowo wybranemu sekretarzowi. Valuskę, który
tamtego „fatalnego poranka" nie uszedł daleko (bo jesz
cze tego samego dnia wieczorem zapytał o drogę jakie
goś milicjanta), skierowano na przymusowe „właściwie
dożywotnie" leczenie w zamkniętym oddziale miejsco
wego szpitala psychiatrycznego, Harrera - do chwili sta
łego zaszeregowania - zatrudniono w Ratuszu jako
urzędnika, a na dodatek miasteczko dostało wysoki kre
dyt „na rozwój". A potem nadszedł drugi tydzień,
Eszterowa strzeliła splecionymi na plecach palcami,
i wreszcie naprawdę mogła ruszyć akcja czysTE PO
DWÓRKO, PORZĄDNY DOM, już w pięć dni po „ban
dyckim napadzie" pootwierano sklepy, na półkach „po
jawiły się oznaki obfitości towaru", ludzie zaczęli robić
to, co do nich należy, i robią do dziś; nawet jeśli po
części przy pomocy starego aparatu, jednakże w nowym
duchu powstały nowe urzędy, rozpoczęła się nauka
w szkołach, poprawiła się jakość połączeń telefonicz
nych i znowu jest benzyna, ożywił się - ciągle jeszcze
niewielki - ruch samochodowy, sprawnie, jak na istnie
jące okoliczności, kursują pociągi, a wieczorem ulice są
oświetlone, w składach Tilzep czekają tony drewna i wę
gla, słowem, wydaje się, Że transfuzja się powiodła, mia
sto znowu oddycha, a to wszystko, rozprostowała się
379
i powoli pokręciła głową, stało się dzięki niej. Nie miała
jednak czasu zastanawiać się, co będzie dalej, bo puka
nie do drzwi przerwało jej chwilę zadumy, wróciła do
biurka, schowała słoik, usiadła na krześle i odchrząku
jąc, założyła nogę na nogę. Na jej gromkie zaproszenie
(„Proszę!") w progu zjawił się Harrer, zamknął za sobą
drzwi, zrobił krok w stronę biurka, ale zaraz się cofnął,
stanął, splatając dłonie na brzuchu i sępim wzrokiem
rozglądając się wokół, próbował ocenić, czy w czasie,
jaki minął od chwili, gdy zapukał, do chwili, gdy wszedł
do pokoju, wydarzyło się coś istotnego. Przychodzi
z wiadomością, odezwał się, „w sprawie", którą szanow
na pani zleciła mu w poniedziałek, otóż znalazł człowie
ka, który mógłby ewentualnie zacząć służyć w szeregach
nowej milicji, po pierwsze jest miejscowy, po drugie na
daje się - zmrużył oczy Harrer - a dowiódł tego w „ów
dzień", do pogrzebu jest jeszcze dużo czasu, dlatego
przyprowadził go z gospody pod nazwą Nil, a ponieważ
obiecał, Że to, co powie, pozostanie między nimi, „gość"
zgodził się poddać próbie, dlatego on, Harrer, uważa, Że
można byłoby już teraz go przesłuchać. Można, warknę
ła pani sekretarz, ale „nie tutaj", i po chwili zmieszała
Harrera z błotem, Że nie wykazał się należytą ostrożnoś
cią, i zapytała, czego właściwie szukał w Nilu, skoro od
rana do wieczora powinien być tutaj i nie słuchając na
wet jego tłumaczeń, wyjaśniła, żeby za pół godziny, ani
chwilę wcześniej i ani chwilę później, pojawił się wraz
„z tym gościem" w domu przy alei Wenckheima. Harrer
nie śmiał się odezwać, tylko pokiwał głową, Że rozumie,
a potem jeszcze raz, gdy krzyknęła: „A o dwunastej pięt-
380
naście przed moim mieszkaniem ma czekać służbowe
auto!"; Harrer wyszedł z pokoju, a Eszterowa ze strapio
ną miną stwierdziła, Że niestety musi przywyknąć, „na
takim stanowisku człowiek nie ina ani minuty spoko
ju". Choć jej doskonale spisująca się, bo krótko trzyma
na („Żeby się nie rozpuścił...") prawa ręka położyła kres
niezmąconej ciszy przedpołudnia, Eszterowa nie musia
ła jednak całkiem zrezygnować z „rozkoszowania się
zdobytą władzą", tak miło zapowiadającego dzień, kie
dy bowiem w zwyczajnym skórzanym płaszczu wyszła
przed budynek Ratusza, zwróciły się do niej, wprawdzie
nie setki, ale „dziesiątki" ludzi, kiedy zaś doszła do ulicy
Arpada, natknęła się na „ścianę" mieszkańców, którzy
witali ją, pracowicie uwijając się przed domami. Praco
wali dziadkowie i babcie, ojcowie rodzin i żony, mali
i wysocy, cherlawi i tędzy, kopali, wybierali i zwozili
wózkami śmieci przymarznięte na chodnikach i części
jezdni należącej do ich domów, i jak było widać, „robili
to z entuzjazmem". Kiedy podchodziła do którejś
z grup, kilofy, łopaty i taczki na chwilę się zatrzymywały,
słuchać było wesołe „Dzień dobry!" albo „Odpoczywa
my?", „Odpoczywamy?", a potem, bo było tajemnicą
poliszynela, Że to ona jest przewodniczącą komisji oce
niającej akcję, praca wrzała z jeszcze większym zapałem.
Niekiedy już z daleka słyszała: „O idzie nasza pani se
kretarz!", i nawet nie wstydzi się przyznać, Że już w po
łowie ulicy biło jej serce, szła pomiędzy nimi, nie zwal
niając kroku, czasami pomachała ręką, ale kiedy zaczęła
się zbliżać do końca drogi, na której brzmiały coraz go
rętsze słowa powitania, musiała - przecież na jej barkach
381
spoczywało tyle trosk i taka odpowiedzialność - złago
dzić „znany wszystkim" ponury wyraz twarzy. Przez
ostatnie czternaście dni powtórzyła chyba ze sto razy, Że
na przeszłość trzeba spuścić zasłonę milczenia, bo „tyl
ko wtedy będziemy mogli posunąć się naprzód", jeśli
będziemy myśleć o tym, „co ma być" i „co chcemy"; bez
przerwy „trąbiła" o tym do wszystkich; jeśli idzie o miłe
wyrazy zaufania, uznała, że może je przyjąć, spuśćmy
więc na przeszłość zasłonę milczenia, pomyślała, skręca
jąc na rogu bulwaru, na to, „kim byliście dla mnie i kim
ja byłam dla was". Tłum bez przywódcy nic nie jest wart,
a przywódca bez zaufania jest jak sparaliżowany, i przy
znała, że to „wcale nie tacy źli ludzie", fakt, że „ona też
nie jest byle jakim przywódcą". Poradzimy sobie, pomy
ślała z zadowoleniem w okolicach ulicy Arpada, a póź
niej, jak się wszystko dobrze ułoży, „smycz będzie moż
na poluźnić, a pani sekretarz będzie mogła stać się
łagodniejsza", bo dla siebie niczego więcej już nie chce,
wreszcie, podłoga na korytarzu aż dudniła pod jej kro
kami, ma wszystko, czego pragnęła... odzyskała to, co
kiedyś jej odebrano, i zdobyła to, co chciała, to, co dla
niej najważniejsze, władzę ma już w ręku, a „ukorono
wanie" sukcesów - wzruszona weszła do salonu - Że tak
się wyrazi, dosłownie „przyszło samo". Bo myślami -
oczywiście obok pracy i, jak to zwykle bywa, wielu, od
dwóch tygodni, codziennych spraw, ciągle wracała do
niego, czekała dniem i nocą, a on niestety ciągle się nie
odzywał. Czasami budził ją głos dżipa, czasami, ostat
nio coraz częściej, zwłaszcza tu, w salonie, nagle ... nie
wiedziała dlaczego ... nagle się odwracała, jak gdyby ktoś
382
stał za jej plecami, on, nie chce przez to powiedzieć, Że
się martwiła, ale „każda godzina bez niego była pusta"
i to chyba, „gdy serce kocha", jest całkiem zrozumiałe.
Czekała rano, w południe i wiecżorem, widząc oczyma
wyobraźni zawsze ten sam obraz: jego, jak dumnie stoi
bez ruchu w pędzącym czołgu, powoli podnosi do oczu
lornetkę i „patrzy w dal" ... Teraz też widziała tę pełną
bohaterstwa scenę, rozpływającą się niczym dym na
dźwięk kroków, „ktoś znowu łazi po korytarzu", ktoś,
na kogo ona „raz na zawsze spuściła zasłonę przeszło
ści'', ktoś, kto od dziewięciu dni, odkąd przesądził się
los Valuski, każdego przedpołudnia dokładnie o jedena
stej i każdego wieczora około ósmej otwierał i zamykał
drzwi. Tylko to mówiło jej, Że Eszter jeszcze żyje, hałas
spłuczki w WC, matowe dźwięki fortepianu przeniesio
nego do służbówki oraz wiadomości o nim, które do
niej docierały, poza tym Esztera jak gdyby nie było,
a jego nora nie miała nic wspólnego z resztą domu.
Przez całe dwa tygodnie widziała go może dwa czy trzy
razy, no i oczywiście tego dnia, kiedy „na powrót zajęła
dom", ale ponieważ kontrola, której dla pewności doko
nywała każdego popołudnia - i za każdym razem wi
działa w służbówce porozrzucane nuty i dwa stosy ksią
żek Jane Austin obok łóżka - dawała zawsze ten sam
rezultat, Że kiedy jest w domu, ciągle tylko czyta („Co za
nuda!") i gra na fortepianie („Ale romantyk!"), wczoraj
szego dnia zaprzestała także tego. Eszter nie tylko jej nie
zagrażał, ale „absolutnie jej nie interesowało", czy
w ogóle żyje, a kiedy od czasu do czasu, tak jak właśnie
teraz, na moment się jej przypomniał, nie mogła nie
383
zadać sobie pytania, „To j e g o miałam pokonać?",
tego nieszczęsnego, głupiego, „sflaczałego wraka"?,
z którego fatalne przywiązanie do jakiegoś półgłówka
uczyniło własny cień? Bo właśnie tak wyglądał, ciągnęła
Eszterowa, kiedy lazł po korytarzu, nędzny cień własnej
osoby, żałosny staruch, wystraszony zajączek, „załzawio
ny, roztrzęsiony dziad", który zamiast uciekać przed
Valuską i jego wspomnieniem choćby na koniec świata,
„zdurniał" od „ojcowskich" uczuć, naraz stracił skąd
inąd zupełnie niezrozumiały szacunek, jakim go otacza
no, i „stał się pośmiewiskiem .dla wszystkich". Od tam
tego poranka, kiedy w sprawie Valuski podjęto ten
uspokajający wszystkich werdykt, każdego dnia po dwa
kroć (o jedenastej, kiedy wychodził, i wieczorem koło
ósmej, gdy wracał), zamiast zniknąć ludziom z oczu,
wlókł się przez całe miasto, przez cały dzień siedział
w tym wariatkowie przy ubranym w pasiastą koszulę
Valusce, który nawet nie otwierał oczu, się nie odzywał
ani słowem, ludzie mówili, Że coś mu opowiadał, ale
najczęściej milczał, jak prawdziwy wariat! Nic nie wska
zywało na to, by ten „żywy pomnik żałosnej porażki'',
Eszterowa aż westchnęła, słysząc w oddali hałas, kiedy
wreszcie zamykał za sobą bramę, pójdzie po rozum do
głowy, pewnie już zawsze będą siedzieć obok siebie i ku
radości wkraczającego w nową epokę pomieszczenia
będą się grzecznie trzymać za ręce; z pewnością tak właś
nie będzie, Eszterowa wstała i przemeblowała salon do
„przesłuchania", ani trochę tym wszystkim nie zaniepo
kojona, bo przecież kiedy już dotarła na „sam szczyt",
nie może jej zaszkodzić taka drobna rysa na przeszłości
384
- zresztą do czasu, gdy „w wolnej chwili" przeprowadzi
niezbędną w tej sytuacji procedurę rozwodową, jakoś
wytrzyma to powtarzane dwa razy na dzień „potrafiące
wpędzić do grobu" ciche skrobanie. Przysunęła do okna
stół i krzesło, by przesłuchiwany w tym nieomal pustym
pomieszczeniu „nie miał w niczym oparcia", i kiedy po
kilku minutach („Spóźniony!" - gniewnie zmarszczyła
brwi) Harrer wprowadził na środek pokoju „przyszłego
szeregowca", który choć z początku zgrywał się na od
ważnego, właśnie tak, jak sobie zaplanowała, bardzo
szybko zmiękł. Jest silny jak byk, lustrowała go zza stołu
pani sekretarz, a gdy „wystawiony na środek", przestra
szony pytaniami Harrera „bywalec cuchnącego lurą
Nilu" stracił rezon, pani sytuacji, „wtrąciwszy kilka słów
cstrzeżenia", przejęła głos, mówiąc, że „tu nikt nie ku
puje kota w worku ani nie ma czasu bawić się z pijaka
mi", i żeby to wszystko, co tutaj usłyszy, dobrze sobie
zapamiętał, bo nie zamierza niczego dwa razy powta
rzać. I żeby było jasne, dodała lodowato, „zaraz się do
wiemy, czy natychmiast zostanie postawiony przed sąd,
czy też udowodni, że jeszcze do czegoś się nadaje", to
drugie jednak tylko wówczas będzie możliwe, gdy do
kładnie, nie pomijając najdrobniejszych szczegółów,
opowie wszystko, co wie o „tamtej" nocy. Właśnie to
zdecyduje o wszystkim, pani sekretarz podniosła wska
zujący palec, precyzja oraz znajomość szczegółów, no
i oczywiście „wszelkie oznaki dobrej woli", czy chce i czy
stanie się pożytecznym członkiem społeczeństwa, czy
trafi przed sąd, a stamtąd prosto do celi, jak w podob
nych przypadkach, by odsiedzieć dożywotni wyrok. Nie
385
chcę, przestraszony chłopak przestępował z nogi na
nogę, iść do żadnej celi, a Sęp, tu wskazał na Harrera,
obiecał mu, że jak „grzecznie opowie o wszystkich bru
dach", sprawa zostanie zatuszowana. Nie po to tu przy
szedł, żeby się poddać, ani nie najadł się szaleju, żeby
z własnej woli cokolwiek zeznawać, więc niech mu nie
grożą, opowie wszystko po kolei, bo wie, „co w trawie
piszczy", podrapał gojącą się rankę na brodzie, potrze
bują milicjanta, a jemu już się znudził Nil, więc się zgła
sza. Zobaczę, co da się zrobić, odezwała się Eszterowa
surowym tonem, ale najpierw chciałaby usłyszeć, czy nie
zrobił nic takiego, czego „prawnych konsekwencji
nie można uniknąć", więc niech sobie przypomni po
kolei wszystkie szczegóły, i wtedy okaże się, czy ona, se
kretarz miasta, jest w stanie mu pomóc.
386
proszę szanownej pani, i już morda w kubeł. Ale
to małe piwo przy tym, co tam się działo, kiedy
przyszliśmy na ulicę Fo, i zaraz na początku bul
waru mówię do Gyomr6, no, stary, dawaj, kurwa,
bo oni nie Żartują i w końcu nic dla nas nie zosta
nie, no to zabraliśmy się do roboty, nie przeczę.
I wtedy się wydało, bo już chcieliśmy jednemu
z drugim przyłożyć, ale widzimy, Że tu całkiem
o co innego biega, Że oni zabierają się za miasto
wych, no to mówię do Feriego Holgera, Że prze
rwa na mleko, no to Holger zostawił dwóch gości,
których obrabiał, i przyszedł, Gyomr6 też, i zaczę
liśmy się głowić, co robić. A tłum, kurwa, robił się
coraz większy, szli od Rynku, jak Ruscy, więc mó
wię, kurde, to jakaś rewolucja, no to gazu. A na to
Gyomr6, Że jak rewolucja, to on słyszał, Że wtedy
rozdają biednym towar ze sklepów, no to patrzy
my, gdzie jest jakiś sklep, tu blisko jest taki spo
żywczy, mają mnóstwo cacy flaszeczek, popatrz
my, czy już otwarty, to wtedy, mówi, do roboty„.
I rzeczywiście, był otwarty, ale tam, proszę sza
nownej pani, to nie my zerwaliśmy kłódkę, skobel
był już w kawałkach, my tylko sobie weszliśmy,
żeby uratować choć jedną butelczynę, ale koledzy
przed nami już zrobili taką czystkę, Że nie znaleź
liśmy ani jednej. Trochę się wkurzyliśmy, bo po
myśleliśmy sobie, Że tak nie może być, Że skoro
przyszła ta wielka wolność, a my myśleliśmy, Że
przyszła, a my stoimy tu i suszymy, jak babcię
kocham (położył rękę na sercu), niczego przecież
387
nie chcieliśmy, tylko łyknąć sobie po razie i do
chałupy, bo ze mną to tak jest, Że jakaś mała chry
ja to i owszem, przyłożyć jednemu czy drugiemu,
ale z tamtym nie mieliśmy nic wspólnego, ja lu
bię, jak jest porządek, dlatego myślę, Że tak w ogó
le mógłbym być milicjantem, a ty stul pysk, Sęp
(warknął do coś mruczącego Harrera), bo ty też
masz swoje za uszami ... słowem poszliśmy coś wy
czaić, rozejrzeliśmy się po Otthon, wyczyszczone,
w barze przy moście na ulicy Fo też nic, no, my
ślimy, tu już się nie obłowimy, trzeba spróbować
gdzieś dalej. No to podeszliśmy do tego, no, do
Gulyasa, ale wtedy Feriemu Holgerowi przypo
mniało się, że tam na samym końcu, w lewo, na
końcu alei Papsor jest jakaś cukiernia, no i tam,
powiem prawdę, to my wyważyliśmy drzwi. Ni
czego więcej nie zrobiliśmy, tylko wyciągnęliśmy
z magazynu na tyłach flaszki, takie zagraniczne
likiery, obejrzeliśmy nalepki, wyglądały nieźle.
Tak (przytaknął gorliwie, spoglądając na Esztero
wą), już mówię, i cały kłopot wziął się z tego, Że
my niezwyczajni takich zagranicznych cudeniek,
więc tak się po tym dziwnie poczuliśmy, Że posta
nowiłem sobie, Że już nigdy czegoś podobnego
nie wezmę do gęby. A później przyszła banda
z miasta i zaczęli wszystko tłuc żelaznymi drąga
mi, mówię do jednego, no to dawaj i mnie tego
drąga, no i słowem, przyznaję się, wzięliśmy się do
roboty. Ale proszę sobie nie myśleć, szanowna
pani, ja nie mam zwyczaju robić takiej rozpierdu-
388
chy, ta cholerna lura tak mi poszła do głowy,
zresztą, jak pamiętam, nie zrobiliśmy tam za dużo
szkody, jedno lustro i chyba ze dwie szklanki na
bufecie, za to przecież nie skracają człowieka
o głowę„. mówię, stul pysk, Sęp (znów wrzasnął
na Harrera), a za lustro, jak już tego przeklętego
cukiernika tak to boli, zwrócę pieniądze, niech
nie gada. Jak Boga kocham, nie wiem, co domie
szali do tego, przepraszam za wyrażenie, pierdolo
nego likieru, ale na kilka godzin urwał mi się film,
i nagle zobaczyłem, Że siedzę przed Komló na
chodniku i że jest mi strasznie zimno. Rozglądam
się, a z kina tylko buchają płomienie (pokazał
w górę), no, mówię, poważna sprawa. Jak się tam
znalazłem i gdzie się podziali Gy6mr6 i Feri Hol
ger, nawet jakby ze mnie rwali pasy, i tak sobie nie
przypomnę, łaziłem w tę i we w tę z kumplami,
i za nic nie mogłem zrozumieć (aż poczerwieniał
ze złości), co do cholery tu się dzieje! A czułem się
paskudnie, proszę mi wierzyć, palił mnie żołądek
i wątroba, przed oczyma, kurwa, miałem, to kino
i, mówię szczerze, głupi, myślałem, Że to ja je pod
paliłem, bo nic a nic nie pamiętałem, patrzyłem
tylko na ogień i głowiłem się: czy to ja? czy nie
ja? i nie wiedziałem, co robić. Inaczej na pewno
bym z nimi nie poszedł, w tym był problem, że
nie wiedziałem, czy to ja zrobiłem, czy kto inny,
dziś już wiem, ale wtedy nie miałem, no, pewno
ści, dlatego, mówię se, no, to gazu... Idę przez
niemiecką dzielnicę, malutkimi uliczkami, żeby
389
tylko nie spotkać kogoś, kogo nie chcę, zatrzymu
ję się, żeby odpocząć przy bramie cmentarza,
opieram się (pokazał jak) plecami o bramę i słyszę
za sobą czyjś głos! No, kurwa, przepraszam za sło
wo, ale natychmiast pomyślałem, Że przyszli po
mnie, widzi szanowna pani, Że nie robię ze stra
chu w gacie, ale przeraziłem się, jak w tej wielkiej
ciszy nagle ktoś odezwał się gdzieś z tyłu. Rzecz
jasna, to był tylko jakiś koleś z tej awantury, wie
dział, Że trzeba się zmywać, mówi, zamieńmy się
płaszczami, i ty pójdziesz w jedną, ja w drugą stro
nę, żeby im się wszystko pomieszało, mówię, OK,
zamieniajmy się. Ale już wtedy gość mi się jakoś
nie podobał, mówię mu, słuchaj no ty. Lepiej żeby
z tym płaszczem nic się nie stało, bo chyba nie
myślisz, Że będę się za ciebie tłumaczył! To był
taki gówniany płaszcz, wie pani, z szarego sukna,
ale licho wie, co w nim wyprawiał, więc mówię do
niego, wiesz co, rozmyśliłem się, nie zamieniam
się, znajdź sobie kogoś innego, i basta. Nic nie
widziałem, taki był gadzina szybki, tak mnie oma
mił, Że niczego nie podejrzewałem, myślałem, że
to kumpel. Dźgnął mnie pod pachą (rozpiął ko
szulę i pokazał gdzie), ale jak w banku, szanowna
pani, że chciał trafić w serce. Upadłem na ziemię,
jak trochę przyszedłem do siebie, bolała mnie
rana i było mi strasznie zimno. Nic dziwnego,
zabrał mi płaszcz, na dobitkę w kieszeni miałem
wszystko: dowód osobisty, pieniądze i klucze
do domu, a tamten przeklęty płaszcz z sukna le-
390
żał obok, na ziemi, co miałem robić, założyłem
i w nogi na cmentarz! Od razu domyśliłem się, Że
gość musiał coś mieć na sumieniu, a ja nie jestem
aż taki głupi, żeby dać się złapać przez płaszcz, ale
musiałem go założyć, bobym na tym mrozie za
marzł, więc nie miałem innego wyjścia, tylko biec
na cmentarz. Do dornu nie miałem odwagi iść
z powodu kina, mieszało mi się w głowie, a wydo
stać się z miasta, tak jak chciałem, z tą raną, rozu-
. rnie pani, bolało mnie i krwawiłem, no, słowem,
musiałem tam zostać. Znalazłem, Boże, wybacz
mi, otwartą kryptę, nazbierałem przy ogrodzeniu
trochę gałęzi i rozpaliłem ognisko, tak jak umia
łem, koszulką przycisnąłem ranę i czekałem, aż
się ściemni. Bym się pewnie wykrwawił, szanowna
pani, ale jakoś wytrzymałem do wieczora, no,
i jakoś doczłapałem do dornu, obudziłem gospo
dynię, bo klucz do bramy przecież wsiąkł, nie
miałem ani dowodu, ani pieniędzy, no i tylko
szybko wrzuciłem ten przeklęty płaszcz do pieca,
jeszcze nie zamknąłem dobrze drzwiczek jak już
cały się spalił. Szybko pobiegłem do lekarza,
mieszka obok taki jeden, opatrzył ranę, dał lekar
stwa i kazał leżeć trzy dni, no ... i tak. .. Nie wiem,
szanowna pani, naprawdę tak właśnie było, o ni
czym nie zapomniałem, to są wszystkie moje
grzeszki, no i wcześniej te kilka bijatyk... Nie
wiem, jak pani myśli, czy mogę zostać milicjan
tem, ale dziś, jak przyszedł Sęp i powiedział, Że
mogę się zgłosić, jeśli do wszystkiego się szczerze
391
przyznam, pomyślałem... Że się zgłoszę... bo ja,
tak mi się wydaje, mógłbym być pożytecznym
członkiem, ale nie wiem, co szanowna pam ...
o mnie myśli, a te dwie rzeczy, cóż...
392
by mu powiedzieć, „co to ma być?", czy przynajmniej
wie, co znaczy to słowo, ale Harrer niczego mu nie wy
tłumaczył, bo pani sekretarz spojrzała na zegarek i ski
nęła „prawą ręką swojej prawej ręce", by „opuścili salę",
bo ona zaraz wychodzi. Harrer wyprowadził z salonu
przestraszonego, zmieszanego nowicjusza (jeszcze na
korytarzu było słychać, jak na niego wrzeszczy: „Nie ro
zumiesz, bałwanie, Że cię przyjęli, i przestań mnie sztur
chać!"), Eszterowa podniosła się z krzesła, splotła ręce
na piersiach, by, jak to ostatnio miała w zwyczaju, „wyj
rzeć na chwilę przez okno"; pomyślała sobie, Że to do
piero pierwszy krok, „ale takie osły jak ten najlepiej nam
pomogą osiągnąć cel", praca organizacyjna i planowa
nie, kto na tym buduje, ten osiągnie sukces, bo na przy
klad, tak jak choćby w tym przypadku, nim mianują
nowego kapitana, skinęła czekającemu na ulicy kierow
cy, Że już schodzi, będzie na niego czekała gotowa do
boju drużyna, na marginesie mówiąc, pełna ludzi zobo
wiązanych na zawsze wobec pani sekretarz. O to właśnie
chodzi, włożyła płaszcz ze sztucznej skóry i jedną po
drugiej zapięła metalowe klamerki, o potrzebną rozwa
gę, umiejętność przewidywania, a przede wszystkim
o zdrowy rozsądek, który „nie ulega naiwnym iluzjom,
ale liczy się z tym, co konkretne". Bo najważniejsze,
jeszcze raz sprawdziła, czy ma w torebce tekst przemó
wienia, to „nie ulegać" siejącym zniszczenie iluzjom, że
„rządzi tak zwany dobry Bóg czy moralność i oczywi
ście dobra wola"; to są wszystko oszustwa i kłamstwa,
wyszła z salonu, „jej nie da się na coś takiego nabrać'',
„piękno?!", „współczucie?!'', „mieszkające w kimś do-
393
bro?!", a tam, wydęła policzki, nawet gdyby pragnęła
wyrazić się poetycko, też powiedziałaby tylko, Że świat
ludzi to nic więcej, wyszła przed bramę, niż „bagno ma
łostkowych ludzkich spraw". Szuwary, skrzywiła się, zaj
mując miejsce na tylnym siedzeniu czarnej wołgi, szu
wary, w których rządzi wiatr, a w tym przypadku ona,
zaczekała, i dopiero kiedy Harrer usiadł na przedzie,
powiedziała do kierowcy: „Jedziemy!", po czym usado
wiła się wygodniej w fotelu obitym żółtą skórą i zaczęła
przyglądać domom przesuwającym się przed jej oczy
ma. Przyglądała się domom i - teraz, kiedy wszyscy
zdrowi na ciele ludzie poszli na cmentarz - tylko gdzie
niegdzie widziała pracowitych mieszkańców, jak zawsze,
kiedy siedziała w samochodzie, tak teraz z „ruchomego
stanowiska dowodzenia", dzięki „niepowtarzalnemu
czarowi" przesuwających się obrazów, z największą
ostrością widziała - niczym gospodarz lustrujący swój
majątek - Że wszystko naprawdę należy do niej; do niej,
w istocie rzeczy, do niej, i nawet już ma plan, jak będzie
dalej, bo, uśmiechnięta wyjrzała przez okno wołgi, „pra
cujcie sobie, pracujcie, niedługo wejdziemy - do środ
ka ... " Bo tego nie wiedział nawet Harrer, Że akcja C'LY
...
394
niż tamte, wręczane po akcji czysTY DOM. No, ale nie
wybiegajmy zbytnio w przyszłość, ostudziła swój zapał
Eszterowa, trzeba skupić się na tym, co nas czeka w tej
chwili, na przykład podczas pogrzebu, obserwowała
z okien samochodu wielki tłum zgromadzony przed ka
tafalkiem, żeby tylko nic nie zakłóciło tej jakże ważnej
uroczystości, żeby wszystko „poszło gładko", gdyż to
jest właśnie pierwsze „poważne", ma odwagę powiedzieć,
„wyrażające jedność" zadanie przywódczyni oraz wspól
noty pragnącej dla siebie odnowy. Właśnie teraz się oka
że, czy jesteśmy godni zaufania, rzuciła Hauerowi
ostrzegawczo i wysiadła z samochodu, a potem swoim
jak zawsze zdecydowanym krokiem ruszyła wśród roz
stępującego się tłumu w stronę katafalku, stanęła
u szczytu trumny, postukała w mikrofon, żeby spraw
dzić, czy działa, wreszcie wodząc wokół surowym wzro
kiem, z zadowoleniem skonstatowała, Że jej najbliższy
współpracownik, któremu powierzyła organizację po
grzebu, spisał się na medal. Według instrukcji, które wy
dała trzy dni wcześniej, ceremonia pogrzebowa miała
być zgodna z duchem nowych czasów, dlatego nie tylko
niepotrzebna jest obecność kapłana, ale należy zrezyg
nować ze „słodkiego syropu" i „tanich ozdóbek", tłuma
czyła Harrerowi, mówiąc, że „musi nadać uroczystości
charakter społeczny", jest jak należy, skinęła czerwone
mu ze zdenerwowania mistrzowi ceremonii, trumna
zbita z nieheblowanych desek stała na zwykłym, do czy
sta wyszorowanym stole, takim, jakiego używają tu przy
świniobiciu, o zasługach zmarłej mówił leżący (oczywi
ście odwrócony) w otwartym czerwonym pudełeczku
395
pośmiertnie nadany medal z napisem „Za działalność
sportową", a w miejscu tradycyjnych świeczników stali
dwaj dawni pomocnicy Harrera, widok był zaskakujący,
ale robił wrażenie, z braku czasu na przygotowania
ubrani w mundury huzarów, w rękach trzymali wzięte
z miejskiej wypożyczalni plastikowe pałasze, stanowiące
dla zgromadzonych oczywisty znak, Że tego dnia miej
scowa społeczność Żegna jednego ze swoich bohaterów,
służących za Życia godnym przykładem. Patrzyła na
trumnę, w której spoczywała Pflaumowa, aż zgromadze
ni ludzie zrozumieli, Że już „się zaczyna", i powoli uci
chli, i znów ożyło w niej wspomnienie wieczornego
spotkania, od którego, jak teraz się jej wydawało, upły
nęły niemal wieki. Kto by pomyślał, zadała sobie pyta
nie, Że w dwa tygodnie później właśnie ona będzie „tę
głupią gęś" wychwalać pod niebo, jej godną naśladowa
nia postać, kto by pomyślał, kiedy tamtego wieczora -
wściekła! - wyszła z jej dusznego, pełnego słodkawego
zapachu mieszkania, Że w szesnaście dni później jeszcze
będzie o tym wszystkim pamiętać, Że będzie stała nad jej
trumną już bez złości, bo, przypomniała sobie Pflaumo
wą i jej kapcie, właściwie nie czuła wtedy złości, a nawet,
nie będzie się wypierać, było jej nawet Pflaumowej żal.
A przecież ten los, Eszterowa nie spuszczała wzroku
z katafalku, zgotowała sobie sama, nie mogła znieść
wstydu, i jak opowiadała jej sąsiadka, pobiegła w nocy
za synem, żeby za kudły przyciągnąć go do domu, po
biegła za nim, i na swoje nieszczęście tuż przed Wallne
rem wpadła na poprzebieranych bandziorów, którzy -
jak twierdzili mieszkańcy ulicy Janosa Karacsonya,
396
obserwujący wydarzenia przez okno - „znaleźli pięć mi
nut", by nim zamilkła na zawsze, jeszcze okrutnie się
„z nią zabawić". Po prostu nieszczęście, skwitowała ze
smutkiem na twarzy, żeby nie powiedzieć: pech, praw
dziwie tragiczny zwrot pod sam koniec „wygodnego
i ciepłego" życia, na który ani trochę sobie nie zasłużyła,
żegnała się z Pflaumową, niech więc będzie zadośćuczy
nieniem, Że odchodzi jak bohater, otworzyła zameczek
w torebce, wyciągnęła kartkę z napisanym na maszynie
przemówieniem i widząc, Że już wszyscy stoją w skupie
niu, głęboko nabrała powietrza. W tej samej chwili - jak
się później okazało: „z powodu złej organizacji" - zza
jej pleców wyłoniło się czterech kolejnych huzarów, któ
rzy, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, podnieśli trum
n� na dwóch stosownie przyciętych deskach i zgodnie
z wcześniejszymi instrukcjami Żwawo ruszyli w tłumie
żałobników przywykłym do niecodziennych sytuacji,
zatem i teraz szybko i łatwo dostosowującym się do
nich. Eszterowa zmierzyła czerwonego, osłupiałego
Harrera pełnym dezaprobaty wzrokiem, ale na to, co
i tak już się stało, nic nie mogła poradzić, ruszyła więc
za huzarami, którzy przedzierali się przez rozstępują
cych się z przestrachem żałobników, wdzięczni za wy
różnienie, że ze względu na „cielesną siłę" właśnie na
nich padł wybór, wesoło i w niebywałym tempie, jak
gdyby ciężka trumna ważyła tyle co piórko, posuwali
się w stronę grobu. Nie tylko Eszterowa zmuszona była
dotrzymać im kroku, lecz również inni, jeśli nie chcieli
pozostać w tyle, w dodatku, by nie zakłócić powagi uro
czystości, nie mogli dać po sobie poznać, Że muszą
397
„trochę biec", ale to wszystko był drobiazg, prawdziwy
problem stanowiła trumna, jak się bowiem szybko oka
zało, żaden z chwackich czterech huzarów nie reago
wał na sygnały, gwizd czy syknięcie, sygnalizujące, Że
trumna, którą niosą na deskach, wesoło i niebezpiecz
nie drży i podskakuje. Choć zasapani i zadyszani, z god
nością i powagą dotarli do grobu, gdzie, „można rzec",
na widok nieuszkodzonej trumny wszyscy odetchnęli
z ulgą, i ten nadzwyczajny sposób, „w jaki pokonała
ostatnią drogę", jak nic dotychczas innego uczynił z Ża
łobników wspólnotę, czekającą niecierpliwie, aż Esztero
wa z dwoma powiewającymi na wietrze kartkami w ręku
wreszcie rozpocznie przemówienie.
398
pokazała nam to, czego nikt inny nie pokaz.al Zapytam: czy
!ryła bohaterkq? Tak, powiem, że to jest jedyne wielkie słowo,
jakie w przypadku józefowe:f Pflaum mogt szczerze wypowie
dzieć. Tej nory, która stała się dla ludżi wielkq próbq, wyszła
z domu po syna, wyszła także po mnie, po ciebie i po nie
go, przyjaciele, wyszła, lry pokaz.a� że duch odwagi i walki
nawet w tych zepsutych czasach nie umarł do końca. Poka
z.a.la, jak należy zy� pokazała, co to znaczy !ryć człowiekiem
w każdych okolicznościach, dała przykład nam i przyszłym
pokoleniom, jak z.achowuje się ktoś, kto ma serce. Żegnamy
dzisiaj matkę, matkę niewdzięcznego syna, wdowę, wiernq
żonę dwóch mężów, zwykłq kobietę, która kochała piękno,
kobietę, która poświęciła życie, żelry nam !ryło lepie/ Widzę
jq teraz, jak tej potwornej nory mówi w duchu, nie mogt
nt!. to pozwoli� widzę, jak wkłada płaszcz i idzie walczyć
z siłq, która jq przerasta. Wiedziała, moi drodzy, że może się
jej nie uda� wiedziała, że ona, słaba kobieta, musi stanqć
naprzeciw osz.alałych bandziorów, wiedziała o wszystkim,
a jednak nie przestraszyła się niebezpieczeństwa, poszła, bo
!ryła człowiekiem, i nie poddała się. Zwycięzyła siła, która
jq pokonała, mówię jednak, że to ona zwyciężyła, a prze
grali jej mordercy, bo zupełnie sama potrafiła z.a.dać im
cios, sprawiła, że wszyscy podli napastnicy stali się śmiesz
ni. Zawstydziła ich czym? rym, że się przeciwstawiła, że
nie chciała poddać się bez walki, ona, sama jedna, podjęła
walkę i dzięki temu, twierdzę, to ona zwycięzyła. Idź więc,
Józefowo Pflaum, na swoje zasłużone miejsce, spocznij po tru
dach, twój duch, twoje wspomnienie, twój dodający nam sił
bohaterski przykład pozostanie pomiędzy nam� należysz do
nas, a znika tylko twoje ciało. Oddajemy cię matce ziem�
399
nie płaczemy, że twoje kości obróc4 sit w proch, bo zostajesz
z nami na zawsze, i tylko twoje ziemskie szCZ({tki strawi
dzieło rozkładu...
Dzieło rozkładu wyzwolone z kajdan, choć nadal
czekało w uśpieniu aż zaistnieją warunki do walki,
przerwanej w chwilę po tym, jak wszystko się zaczęło,
i by nastąpił niewątpliwy, jeśli chodzi o koniec, bez
litosny atak, w którym w ostatecznej ciszy śmierci rozło
ży się na maleńkie cząstki to wszystko, co kiedyś było
żywą i niepowtarzalną całością. Utrzymujące się przez
wiele tygodni i miesięcy niesprzyjające okoliczności,
mianowicie zewnętrzna czy, wyraziwszy się z większą
dokładnością, bardzo niska temperatura otoczenia, po
wodowały, że Żegnający się z Życiem organizm zamarz
nięty był na kamień, atakujący skazani na bezczynność,
a w twierdzy wszystko zastygło w jednoczącym bezru
chu; w i s t o c i e r z e c z y nic się nie działo, gdyż
panowała w niej doskonała, bezbłędna stałość, nieporu
szone panoptikum, całkowity zastój, szczególna pustka
czasu, byt pozbawiony ciągłości. Aż wreszcie nadeszło
powolne, bardzo powolne przebudzenie, ciało wyzwoli
ło się z niewoli zimna i zgodnie z wydanym przeciw
niemu nakazem, w tempie rosnącym z chwili na chwilę
ponownie ruszyło w drogę. W białku mięśni rozpoczęła
się niemożliwa do powstrzymania, jednokierunkowa,
401
dysymilacyjna przemiana materii, adenozyntryfosfataza
rozkładała ogó,lną bazę energii, czyli ATP, a energia wy
zwolona na skutek rozerwania aktomiozyny na aktynę
i miozynę, doprowadziła w bezbronnej twierdzy do
skurczenia się mięśni. Rozkładającego się stopniowo
i, rzecz jasna, topniejącego ATP nie uzupełniało już
źródło utlenowienia, ani glikoza, brak resyntezy powo
dował zmniejszanie się jego ilości, aż wreszcie, zgodnie
z regułami, z pomocą gromadzącego się kwasu mleko
wego, po skurczeniu się mięśni wystąpiło stężenie po
śmiertne (rigor mortis). Krew zbierająca się w wyniku
grawitacji w najgłębszych miejscach sieci żylnej, która -
przynajmniej do chwili niszczycielskiego zwycięstwa
- stanowiła najważniejszy punkt nikczemnego uderze
nia, czy, też mówiąc ściśle, faktory krzepnięcia krwi, zo
stały zaatakowane z dwóch stron. N a samym początku,
jeszcze przed przerwą, jaka miała miejsce w rozpoczę
tym procesie, z fibrynogenu krążącego we krwi w stanie
płynnym, zaktywizowana trombina oderwała po dwie
peptydy, a powstałe w ten sposób cząstki włóknika, po
łączone ze sobą, utworzyły skrzep złożony z wyjątkowo
odpornych splotów. Wszystko to nie trwało jednak dłu
go, śmierć wywołana brakiem tlenu spowodowała, Że
plazminogeny zaktywizowane w plazminę pocięły łań
cuch fibryn na polipeptydy, a dzięki dużej ilości adrena
liny, która zapobiegając krzepnięciu, przywróciła krwi
stan płynny, walka zakończyła się szybkim i spekta
kularnym sukcesem jednostek ruszających do boju
z hemostazą. Ze skrzepami szło wprawdzie trochę trud
niej, a co istotne, niewątpliwie wolniej, powstanie stanu
402
płynnego jednak ułatwiło zadanie, tak Że kolejnym kro
kiem stała się likwidacja czerwonych krwinek. Wraz
z oczywistą utratą zdolności utrzymywania płynu
w tkankach materiał międzykomórkowy zebrał się na
luźno powiązanych obszarach wokół dużych żył zbior
czych, czego skutkiem było, Że osłony ciałek krwi stały
się przenikalne i mógł się rozpocząć proces rozkładu
hemoglobiny. Hemoglobina wytrąciła się z czerwonych
krwinek i połączyła z płynem tkankowym, barwiąc go,
przesiąkła przez tkanki, i w ten sposób bezlitosne nisz
czycielskie siły odniosły kolejne zwycięstwo. W tle zhar
monizowanych ogólnych działań, jednoczesnym ude
rzeniem w mięśnie, wewnętrzna opozycja niezdolnego
już od chwili śmierci do obrony cudownego imperium
organizmu zbuntowała się, znosząc wszystkie bariery
i przeszkody, a węglowodany, tłuszcze i zwłaszcza biał
ka z niedoścignioną inteligencją, niczym „pałacowi re
wolucjoniści", zaatakowały panujący porządek. Oddział
składał się z tak zwanych enzymów tkankowych, akcja
zaś nosiła nazwę autodigestio postmortales, wiadomo jed
nak, Że za tym rzeczowym określeniem kryje się pewien
smutny fakt i Że właściwiej byłoby chyba tu mówić
o „buncie służby". P o d s t ę p n e j s ł u ż b y, którą
dawniej, kiedy w twierdzy jeszcze kwitło życie, trzeba
było trzymać za pysk całym systemem inhibitorów, gdyż
ich rzeczywista działalność miała się ograniczać do roz
kładu pożywienia, jakie trafiło do spiżarni imperium,
oraz jego przygotowania, nie wolno im jednak było po
sunąć się dalej i zaatakować macierzystego systemu, któ
remu przecież miały służyć, to zaś było możliwe jedynie
403
przy zastosowaniu ciągłego i nadzwyczaj surowego nad
zoru. Na przykład enzymy proteolityczne miały katali
zować hydrolizę odżywczych białek przez rozerwanie
wiązań peptydowych, teraz jednak temu, by wraz z kwa
sem żołądkowym jednocześnie nie rozłożyły białych cia
łek komórek, mogła jedynie przeciwdziałać obecność
śluzu. Nie inaczej sytuacja przedstawiała się w przypad
ku tłuszczów i węglowodanów, gdzie z jednej strony
NADP i koenzym-A, z drugiej strony lipazy i dehydro
gen kwasu tłuszczowego kiedyś musiały być ograniczane
przez grupę inhibitorów, poza nim nic bowiem nie mo
gło udaremnić ataku enzymów sprzymierzonych w wal
ce. Teraz nie istniały już żadne przeszkody, nie istniał
opór, tak więc gdy pojawiła się sprzyjająca temperatura,
na terenach najbardziej dogodnych rozpoczęła się,
czy raczej nadal trwała „pałacowa rewolucja", w naczy
niach krwionośnych śluzówki żołądka krew, rozłożona
w kwaśną hematynę, w wielu miejscach zniszczyła ścia
nę żołądka, a kwas solny i pepsyny zaatakowały komór
ki narządów jamy brzusznej. W wyniku działań tych
służebnych oddziałów enzymów następował rozpad gli
kogenu w wątrobie, jak również autoliza gruczołów
trzustki, autoliza, który to termin z bezlitosną ostrością
pokazuje, co się za nim kryje, Że od chwili narodzin
każdego żywego organizmu rozpoczyna się, w dosłow
nym tego słowa znaczeniu, proces jego obumierania.
Aczkolwiek nie ulega wątpliwości, że większość pracy
dokonała się za pomocą powolnego - z powodu miej
scowego, względnego niedoboru tlenu - gnicia, czyl,i
fermentacyjnej działalności mikroorganizmów, których
404
zadaniem był rozkład związków organicznych zawiera
jących azot, a więc przede wszystkim rozkład białek;
mikroorganizmy te, wzmocnione posuwającymi się
naprzód oddziałami, rozpoczynały pracę w jelitach,
w których tamte znajdowały się w dużej ilości, by stam
tąd powoli rozciągnąć swoje panowanie na cały świat
twierdzy. Poza kilkoma bakteriami beztlenowymi od
działy te składały się głównie z tlenowców powodują
cych gnicie, ale uwzględnić w całości je wszystkie byłoby
zadaniem prawie niemożliwym, gdyż obok Bacterium
proteus vulgaris, B. subtilis mesentericus, B. pyoryameus, Sar
cina jlava i Streptococcus pyogenes jeszcze mnóstwo innych
mikroorganizmów brało udział w tych decydujących
starciach, spośród których najwcześniejsze rozegrało się
wzdłuż naczyń żylnych w skórze, najpierw na terenie
ścian jamy brzusznej, pachwin, później w przestrze
niach międzyżebrowych i w dołach nad- i podobojczy
kowych, gdzie siarkowodór połączony z hemoglobiną
z krwi, z jednej strony łącząc się z żelazem z rozpadu
pochodnych hemoglobiny, tworzył siarczan żelaza,
a potem to samo nastąpiło w mięśniach i organach we
wnętrznych. I znowu dzięki siłom grawitacji postępowa
ło przesiąkanie płynów ustrojowych krwi przez ciągle
rozkładające się organy, i ta powolna wędrówka budulca
trwała, aż dotarły one do powłoki skórnej, gdzie rozpo
czynał się ich odpływ do głębi. Wydarzenie jednoczesne
z heterolizą wiązało się z nazwą mikroorganizmu bez
tlenowego, Clostridium peifringens, żywotnej bakterii
szybko rozmnażającej się w jelitach, która poza miej
scem pochodzenia działała także w żołądku, w naczy-
405
niach krwionośnych zaś rozprzestrzeniało się ono na
cały organizm, tworząc gazy w jamach serca, pod opłuc
ną, i skutecznie przyczyniało się do powstania na skórze
pęcherzy gnilnych, aż w końcu skóra się obnażyła. Nie
naruszalne kiedyś imperium białek, w swoim skompli
kowaniu sterowane przejrzyście prostą siłą, uległo już
wtedy całkowitemu rozpadowi, najpierw powstały łań
cuchy białkowe, amidy, związki aromatyczne zawierają
ce azot oraz niezawierające azotu. Potem organiczne
kwasy tłuszczowe: mrówczan octowy, kwas mlekowy,
walerianowy, palmitynowy i stearynowy, oraz nieorga
niczne produkty końcowe, jak wodór, azot i woda.
Amoniak z pomocą znajdujących się w ziemi azotynów
i bakterii azotowych utleniał się w kwas saletrowy,
a przekształciwszy się w sole, poprzez korzenie roślin
wracał do świata, z którego powstał. Jedna z pozostałcr
ści rozłożonych węglowodanów, dwutlenek węgla, do
stawała się do powietrza, by - choćby teoretycznie -
wziąć jednak udział w fotosyntezie. Przez drobne nitki
przyjmował go więc wyższy stopień organizacji, delikat
nie dzieląc pomiędzy wszelkie życie organiczne i nieor
ganiczne, a ponieważ po długim, ale daremnym sprzeci
wie tkanki, chrząstki, a w końcu kości poddawały się,
z dawnej twierdzy już nic nie zostało, choć nie zniknął
ani jeden atom. Wszystko nadal istniało, choć nie ma
na świecie księgowego, który potrafiłby to zliczyć, ale
byłe, jedyne w swoim rodzaju imperium znikło na za
wsze, zniszczył je bezkresny pęd chaosu pokrywającego
kryształy porządku, obojętny i niemożliwy do zatrzy
mania ruch dziejący się między rzeczami. Rozbił na
406
węgiel, wodór, azot, siarkę, rozłożył delikatny materiał
na części, rozpłynął się i zniknął, bo strawił go niewyob
rażalnie daleki wyrok - tak samo, jak tę książkę trawi
teraz, w tym miejscu, ostatnie słowo.