You are on page 1of 181

MARIA KUNCEWICZOWA

CUDZOZIEMKA

Motto
...ich sah dich ja im Traum
und sah die Nacht in deines Herzens Raum,
und sah die Schlang', die dir am Herzen frisst,
ich sah, mein lieb, wie sehr du elend bist.
Heine

1
Róża zadzwoniła do drzwi w sposób kategoryczny i jednak nerwowy:
niechże otwierają natychmiast, chyba wiedzą, że ona tu stoi z ważnymi
sprawami. Sabina szybko przytoczyła tym razem z kuchni do przedpokoju swoje
wielkie tłuste ciało.
— Dzień dobry starszej pani — powiedziała służbiście.
Zdejmowała z Róży futro, odbierała mufkę, kapelusz, czekała na rozkazy,
mruczała coś i potrząsała to jednym, to drugim ramieniem — widać było, że
respekt, że nerwowy strach nie mogą zagłuszyć w niej starych uraz, a także
chronicznej potrzeby protestu przeciwko charakterowi przybyłej.
Róża rozbierała się powoli, traktując Sabinę jak wieszak albo krzesło.
Wreszcie, poprawiwszy włosy, obrzuciła błyskawicznym spojrzeniem odbicie
swojej twarzy w lustrze i podążyła w stronę pokoju. Na progu już niemal
spytała o córkę:
— Gdzie pani? W łazience?
Sabina odparła:
— Widać pani zapomniała, że pani starsza miała przyjść. Wyszła, nic nie
mówiła.
Róża nie drgnęła pod ciosem, przeciwnie: zrobiła coś takiego, że jej
policzki i oczy wydały się nagle jaśniejsze, nowsze — radosne. Zanuciła
melodyjkę, zajęła się rozkładaniem paczek na toalecie córki. Sabina ciągle
jeszcze stała koło przedpokojowych szaragów.
— Ano, pogoda ładna, to pani pobiegła se gdzieś z samego rana z panią
Mirą w Aleje czy do jakiej tam „Europy”. Jak to młode panie.
Róża nie wychyliła się w pole widzenia; z żółtego pokoju doleciał tylko
ten sam co przedtem, wysoki, klarowny głos:
— Proszę wracać do kuchni. Jak zadzwonię, to Sabina poda mi herbaty. A
na telefon będę uważała, pani tu będzie do mnie telefonowała, zapomniałam, że
miała dzisiaj iść do szkoły Zbyszka, rozmawiać z wychowawcą.
Podłoga w jadalni zadudniła, drzwi od korytarza trzasnęły, po całym
mieszkaniu poszedł łomot, gdzieś pomiędzy łazienką a spiżarnią z tumultu siły
i wściekłości wydarła się piosenka drżąca, ostra, cieniutka: „Alleluja, niech pan
nie buja...” Za drzwiami kuchni ta piosenka przepadła.

Teraz Róża usiadła i pozwoliła swojej twarzy zmierzchnąć. Usta zwycięskie


wsiąkły w głąb twarzy, pozostawiając zaledwie ślad, szramę na powierzchni
skóry, szerokie źrenice zwęziły się jak u bitego psa, nos stał się spiczasty, a
czoło brudne, zmięte. Forsownie przełknęła ślinę — widać gorzką — bo kąty
warg zadrgały. Położyła dłonie na poręczach fotela i tak zastygła.
Niedługo wszakże trwał bezruch. W Róży niebawem zbudziło się coś
naglącego, boleśnie żywego, napastliwego, z czym nie można zaznawać
spokoju. Z pociemniałą twarzą wstała i wróciła znowu do wejściowych drzwi.
Teraz — w zupełnej samotności — po raz drugi wkraczała do mieszkania córki.
Już nie tym elastycznym, urągliwym krokiem, już nie z tą obojętną postawą co
przy słudze. Teraz wkraczała ciężko, srogo, cierpiętliwie, jak obrażona matka,
jak stara, niepotrzebna kobieta. Stuknęła zgiętym palcem w blat mahoniowego
stolika:
— O, gdzie to Marta wypchnęła pradziadowski stolik! W sieni poniewiera,
co przez tyle lat szanowałam, z miejsca na miejsce poprzez całą Rosję woziłam.
Schyliła się i troskliwie obmacała wygiętą empirową nóżkę. Jakiś czas
stolik stał w dziecinnym pokoju — wnuczek Zbigniew przywiązywał do tej
nogi konia na biegunach i nadłamał ją. Próżno zabraniała. Córka śmiała się:
„Dla niego to jest kareta, dziecko musi się bawić”.
Róża, złowroga, sunęła w głąb mieszkania. Przystawała przy
nowoczesnych, niedawno nabytych sprzętach, mruczała zjadliwie nad niskim
dressoirem i nad wileńską tkaniną. W stołowym, między zegarem a lustrem,
wisiał portrecik jej ojca — niewielki dagerotyp w medaliowatej ramce z epoki.
Porywczo zerwała obrazek ze ściany i poniosła do tego miejsca, gdzie leżały jej
rzeczy: mufka, kołnierz futrzany... Tam go ukryła.
Telefon nie dzwonił, w domu była cisza, tylko ulica w dole huczała i radio
z piątego piętra grało „Close your eyes” *. /* Close... — (ang.) zamknij
oczy/ W angielskim, niezrozumiałym języku słowa brzmiały irracjonalnie,
zwierzęco, jak modlitwa dzikiego człowieka. Zmysłowa obsesja i strach przed
nocą były w tych słowach. Coś się przypominało wstydliwego, czegoś trzeba
było się spodziewać i po czymś płakać, kiedy tak śpiewano. Róża zwiesiła
głowę, opuściła ręce, melodia płynęła nad sufitem i nad światem, a w sercu
Róży poruszała się przeklęta młodość. Ciągle żywa, ciągle gryząca, jak złe,
nierozumne szczenię.
Róża podeszła do lustra, obciągnęła na sobie sweter w pąsowe i srebrne
skrzydła. Kupiła go niedawno, jednocześnie niemal z krótką, modną parasolką o
rączce w formie ptasiego dzioba, jednocześnie z paryskim gorsetem i za jasnym
na zimę paltem.
Sweter kupować poszły z córką Martą. Kiedy na ladę wyłożono całą serię
trykotaży — córka natychmiast odgarnęła jaskrawe sztuki i spośród dyskretnie
barwionych wyłowiła najciemniejszy. Ten podsunęła matce, mówiąc:
— Może mamusia przymierzy.
Róża przymierzyła. Sweter był piękny, czarny, jak gdyby przyprószony
szronem, z przepysznym, białym kołnierzem i takimiż mankietami. Zapinał się
surowo na jeden rząd guzików. Marta stała olśniona przed matką.
— Cudnie, cudnie ci w tym swetrze — powiedziała — wyglądasz jak sen
o zimie albo jak Petronela w swojej najlepszej formie — po jedzeniu, kiedy jest
uduchowiona.
Petronela to była stara kotka angora.
Róża poczuła wtedy coś gorszego niż śmierć. Poczuła starość swoją, już
dokonaną, już nieodwołalnie zapadłą i widoczną każdemu. Śmierć czuła nieraz
— nie zbywało temu uczuciu na powabie. Kiedy przy ataku nerwicy czy w
samobójczym zapamiętaniu drętwiały wargi, ciężki paralityczny chłód podnosił
się falą od stóp poprzez uda ku sercu, doznawała obok fizycznej męczarni, obok
wstrętu do własnej bezsiły — także pewnej obleśnej rozkoszy. Że zapada tak
głęboko w nieodpowiedzialność, że mści się i że bezkarnie triumfuje nad
przymusami życia; że przybliża się tuż-tuż i zaraz osiągnie — tajemnicę.
Bezwład ogarniał ją jak nowy wymiar, jak atmosfera i n n e g o zwycięstwa.
Ze śmiercią, gdy ta ustępowała z jej ciała, rozstawała się z żalem; to był rzadki,
gorzki narkotyk, przedsmak nieznajomego świata, pełnego słodyczy. Natomiast
starość odczuła teraz jak przewlekłą jawę, która podpełza do człowieka, żeby go
obedrzeć z ostatniej nadziei, naznaczyć piętnem ohydy, gwałtem się z nim
stowarzyszyć, włóczyć go — śmieszną, zniekształconą marę — po
najparszywszych zaułkach człowieczeństwa. Sen o zimie. Petronela w najlepszej
formie — powiedziała córka.
Jakże urągliwie zabrzmiały komplementy! Róża ze wzgardą odwróciła się
od ich melancholijnej poezji, z nienawiścią przyjęła wersję o swoim duchowym,
bezcielesnym pięknie.
— On ma za długie rękawy — odburknęła wrogo.
Sprzedawczyni i Marta zakrzątnęły się.
— Ależ to drobiazg, tu pod mankietem zrobi się małą zakładkę, poza tym
sweter leży jak ulany.
Róża ściągnęła z siebie elastyczną wełnę... Córce łzy stanęły w oczach.
— Ależ dlaczego? Mamo, ja proszę, tobie jest w nim ślicznie, pewnie
myślisz, że jest za drogi, błagam cię (siłą przytrzymywała żakiet na ramionach
matki) — ofiaruję ci go, no — proszę, proszę — to będzie prezent ode mnie.
Róża bardzo źle spojrzała na córkę; Marta umilkła raptem, zatrzepotała
rzęsami i tak już pozostała do końca bytności w sklepie — ogłuszona.
To i owo jeszcze przymierzała Róża, cały czas jednak zerkając na obcisły
żakiecik w purpurowe skrzydła. Wreszcie otrząsnęła się z propozycyj subiektki i
sięgnęła po niego. Sprzedawczyni z pewną urazą pomogła włożyć za ciasny
trykot, córka odwróciła oczy... Ton monologu sklepowej opadł i schłódł.
Bardzo chwaliła żakiecik w czerwone skrzydła:
— I w tym także szanownej pani do twarzy. Bo przy siwych włosach ta
czerwień pięknie kontrastuje i pani szanowna ma piękną cerę.
Marta ciągle milczała, Różę nie chłód śmierci ogarniał, nie; ciepły, mdły
zapach spraw urojonych, beznadziejnych i żmudnych. Stała ponura przed
lustrem, nie ogłaszając decyzji.
Sklepowa także na chwileczkę zacichła, zaraz jednak wzmogła się na duchu
i z zapałem dodała:
— Za ten sweter ja gwarantuję, dziesięć sezonów noszenia.
I tu dopiero Róża roześmiała się gromko. Powiedziała:
— Ha, moja pani, dziesięć sezonów to za wiele dla mnie, może jeden
wystarczy? No, niech pani zapakuje ten żakiet.
Wyszły ze sklepu z Martą i rozstały się zimno; to było miesiąc temu. Róża
zaraz następnego dnia po nabyciu swetra kupiła świetny pas gumowy, który ją
wyszczuplił, a na wyprzedaży jesiennej kupiła jasne palto z bardzo cienką
warstwą watoliny i parasolkę z dziobem.
W ciągu życia Róża niezbyt wiele czasu spędzała przed lustrem. Za lat
dzieciństwa nie odczuwała siebie jako odrębnej od świata istoty, drżała, mieniła
się na różnych przeciągach — nic o swoim kształcie, o właściwym swoim
kolorze nie wiedząc. Kiedy świeciło słońce, kiedy w taganrogskim parku
grzmiała muzyka, kiedy siostra mamy, wesoła Jula, śmiała się do oficerów albo
konie gwardzistów parskały, albo w stepie kwitły drobno różowe tulipany, albo
dziad Zwardecki o zmierzchu wstawał nagle od karcianego stolika, wystrząsał
popiół z fajki, podchodził do okna, za którym w dali majaczyły zielone kopułki
soboru na tle sinej wstęgi Azowskiego Morza, chrząkał, milczał, stroszył wąsy,
wreszcie schrypniętym głosem zaczynał śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła”, a
pan Heist, znakomity zegarmistrz warszawski, kompan na zesłaniu, wtórował
bębnieniem palców po szybie i wzdychaniem, kiedy Maniuta Psarułaki,
córeczka kupca greckiego, szumiała haftowanymi majteczkami po tarasie —
Róża czuła się piękna i dumnie patrzyła na ludzi.
Kiedy natomiast długi, gęsty, niechlujny deszcz padał, kiedy żebrak w
czeladnej babki Anastazji bił wszy na kudłatym kaftanie, kiedy pachniało
nieświeżym masłem, kiedy ojciec mówił do matki: „Mierzawka! *,
/* Mierzawka — (ros.) paskuda/ ja dobrze widział w klubie, jakie u was ze
sztabskapitanem Borejkinem szli sztuki pod stołem. Nad stołem buzia i rączki,
i karty, a pod stołem — pfuj, ta suczka z przeciwka, i to u niej wstydu gdzie!
Więcej” — wtedy Róża czuła się szkaradna, przepadała po kątach, rzucała na
wszystkich pełne winy spojrzenia, za skarby świata nie zerknęłaby w lustro.
Dopiero w szesnastym roku życia był taki wieczór — już w Warszawie u
Bądskich. Już w epoce tante Louise, tej, „która nie ugięła się i przetrwała”...
Róża stała pod piecem w mieszkaniu pana dyrektora, znakomitego
skrzypka, boskiego Januarego, który „roznosił po świecie sławę polskiego
imienia”. Boski January był nieobecny. Jego głowa, ozdobiona parą wąsów
ostrych jak szydła — kołysała się zapewne nad skrzypcami, czarując damy,
gdzieś może na reunionie przy ulicy Wiejskiej albo w Resursie Obywatelskiej
sterczała dumnie nad karcianym stolikiem. A może i na jakichś webowych,
walansjeną rozszywanych poduszkach tarzała się ta artystyczna głowa w czułym
tęte à tęte z kędzierzawą główką koryfejki baletu.
Pan dyrektor był nieobecny, a Róża stała pod piecem, czekając, kiedy
panna Aniela Bądska ukończy gamy i zechce łaskawie zaakompaniować jedynej
uczennicy papy „Moment musical” Szuberta. Jedynej uczennicy — pierwszej
„adeptce” skrzypiec Warszawskiego Konserwatorium na Tamce. Czarnej, chudej
dziewczynie z rumieńcami latającymi jak płomień po śniadych policzkach, z
lśniącym długim warkoczem, z kacapską wymową i z niemodnym medalionem
na szyi.
Lampa ćmiła za mlecznym kloszem, czerwone pluszowe fotele jarzyły się
po kątach, panna Aniela wybijała takt nogą: „raz i dwa i raz i dwa...”, dorożki
turkotały po kocich łbach Ordynackiej, gdzieś w głębi gmachu woźni —
sprzątając — ciskali ławkami i chór „Lutnia” odwrzaskiwał „Nie masz pana nad
ułana”; jakieś nigdy dawniej nie wąchane zapachy, jakieś niepojęte sprawy, nie
marzone nastroje ciągnęły szarówką od obcego miasta, od cudzych mieszkań i
zamiarów. Od tej całej „nieszczęśliwej, bohaterskiej” Warszawy. Róża zamykała
się w sobie i pragnęła, śniła, modliła się, żeby z daleka, z daleka podchwycić
nozdrzami nierzeczywisty, już umarły zapach Taganrogu.
Wtedy to skrzypnęły drzwi, pod piecem stanął Michał Bądski, najmłodszy
syn mistrza. Róża poweselała, już chciała roześmiać się głośno, dygnąć,
trząchnąć warkoczami i dużo nagadać swoim śpiewnym kacapskim akcentem,
ale Michał położył palec na ustach. Przysunął się bliżej, zaczął niby dłońmi
szukać po piecu najcieplejszego kafla i tak zagarnął, otulił, rozgrzał całą Różę.
Później wśliznął się ramieniem pod ramię, policzek przybliżył do policzka i
powiedział cicho:
— Nie trzeba. Niech ona sobie gra. A my — tak.
Uścisnął lekko, patrzył. Róża poczuła się senna. Niebieskie, blade w
złotych rzęsach spojrzenie Michała spływało na nią jak rzeka — powolna,
nieunikniona, groźna. Róża czuła, że wszystkie trzepoty i słowa, wszystko, co
było dotąd dobrze wiadome — tutaj, teraz nie nada się do tego spojrzenia. Była
bezradna, upokorzona, ale bała się drgnąć, żeby spojrzenia nie spłoszyć.
Po chwili Aniela przestała grać. Filuternym wzrokiem ogarnęła parę spod
pieca.
— Boże, jakaż to śmieszna ta mała — rzekła.
Róży nie dotknął okrzyk, nie miała siły czuć nic innego poza ciepłem
Michałowego ramienia. Natomiast Michał obruszył się, zamachał dłonią w
kierunku fortepianu, potem nie odrywając wzroku od czarniawych policzków,
obrócił Różę delikatnie pod światło lampy i wyszeptał modlitewnym tonem:
— Sieh mal, sieh mal — diese, diese Nase... * /* Sieh mal... — (niem.)
popatrz, popatrz — ten nos/
Rodzeństwo Bądscy w chwilach wielkiej poufności mówili do siebie po
niemiecku. Dlatego, że i polska, i francuska mowa były zbyt wytarte, zbyt
zgrubiałe w użyciu, by wyrażać wyjątkowe, na wpół uświadomione uczucia.
Aniela odpowiedziała:
— Ja, ja, das hat sie Schoen — eine wunderschöne Nase *. /* Ja, ja... —
(niem.) tak, tak, nos to ona ma prześliczny/
No co, Różyczko — dodała oficjalnym głosem — zagramy naszego
Szuberta?
Tego wieczoru — wróciwszy od Bądskich do domu — Róża z wielką
ostrożnością zamknęła drzwi na klucz przed ciotką Ludwiką, zasiadła przed
lustrem i nie wstała, aż świeca spłynęła w świeczniku. Odkryła swoją twarz.
Twarz odtąd stała się dla Róży na długo przedmiotem wytężonej uwagi,
wielkiej troskliwości. Z niepokojem studiowała cerę, ściągała wargi i rozciągała
w uśmiechu, mrużyła, to znów rozszerzała oczy, wkładając kapelusz przed
lustrem. Diese, diese Nase, to było już przesądzone, tu nie było strapienia,
skoro Michał chwalił, i to po niemiecku. Tym sroższe wątpliwości wybuchały
na temat reszty fizjonomii. Czemuż Michał zupełnie pominął resztę? Czyż tylko
diese Nase?
Róża lękliwie porównywała ze swoją powierzchownością urodę koleżanek,
obrazy, charakterystyki książkowych heroin. To wszystko było tak nieuchwytne,
wieloznaczne: cudze rysy, wiersze, własna twarz... Róża męczyła się, miotana z
fali na falę od pychy, od samouwielbienia do kompletnej rozpaczy.
I tak: Roza Weneda Andriollego — czarnooka, bardzo do Róży podobna,
tylko starsza (nos zupełnie taki sam) uchodziła za piękność w Warszawie. Ale
komuż się podobała? Słowackiemu, Andriollemu, ciotce Ludwice, panu
Czarnockiemu z Kujaw i sztubakom z I gimnazjum. Ale Michałowi? Tego nie
można było wiedzieć, czy Michałowi podobała się Roza Weneda. Kiedyś znowu
Kostek Relejewski, rudy, dumny, chociaż oberwany, na lekcji harmo-nii przysłał
karteczkę: „M-lle Rose belle comme une Rose” *. /* M-lle Rose belle... —
(franc.) panna Róża piękna jak róża/ Serce na chwilę zabiło i zaraz usnęło w
błogości, nareszcie będzie można spocząć, oprzeć się na słowach Kostka, który
aż na Wołyń jeździł koncertować, więc dużo kobiet widział, dużo wiedział. Otóż
nie — nie można było spocząć; bo Kostek to nie Michał, i Michał nie
wiadomo, czy lubił róże, i Kostusia pan dyrektor zamknął na trzy dni w
piwnicy o chlebie i wodzie. Czy taki mówi kiedy poważnie, i to z panną
przybyłą z Taganrogu?
Niebawem do udręk z powodu twarzy przybyła nowa męczarnia, nowa
tajemnica: ciało.
Michał nosił za Różą skrzypce do domu. Michał zawsze był w
przedpokoju, ile razy Róża wkładała salopkę wychodząc z lekcji od pana
dyrektora. Michał podkreślił i zaopatrzył w dwa wykrzykniki tytuł pieśni
Griega: „Je t'aime, hélas” *, /* Je t'aime... — (franc.) kocham cię, niestety/ i te
nuty sam położył na pulpicie przed Różą.
W pogodne wieczory ktoś chodził naprzeciwko okna po chodniku ulicy
Mazowieckiej. Ktoś taki chodził — wysoki, szczupły, szalenie wzruszający, z
głową zadartą w stronę okna. Śpiewał, ręką dawał znaki... Róża bała się
wiedzieć, kto to jest, nie stawała w samym oknie, tylko opodal za firanką, a na
oknie stawiała świece. Stała nieraz długo, firanki drżały, płomień świecy kładł
się pod westchnieniami, po ścianie błądził cień, oczy uciekały w ciemność
uliczną i tropiły, tropiły wysokiego przechodnia. Tante wołała z drugiego
pokoju:
— Co tam robisz, moje dziecko? Czemu nie egzercytujesz się?
Róża odpowiadała natychmiast:
— Nie mogę dzisiaj, proszę cioci, maestro zabronił, mówił, że kiść
sforsowana.
Aż wreszcie kiedyś — to już była wiosna i perskie bzy, takie same jak w
Taganrogu, kwitły w Botanicznym Ogrodzie — Michał wieczorem zastąpił
Róży drogę. Powiedział:
— Różyczko, skarbie mojej duszy, aniele prześliczny, moje dobre
dziecko... Popatrz, noc jaka piękna! Ptaszyno, ja wynająłem karetę. Nie bój się
mnie, nie drżyj. To nic złego, przysięgam na matkę. Ale gdzież pójdziemy?
Powiesz cioci, że papo zatrzymał cię na wieczór i kazał grać z Anielcią. Przecież
popis niedługo.
Zgodziła się. Pojechali.
Tak gdzieś przed siebie, ogrody pachniały, widać — za miasto. Między
sobą a Michałem Róża postawiła skrzypce. Trzymali się za ręce, nic nie mówili.
Michał głaskał dłoń. Później szeptał i przyciągał do siebie. Ale Róża siedziała
sztywno. Nagle wyraźnie powiedział:
— Jaki piękny masz medalion — uchwycił medalion z lokiem zmarłego
braciszka, jego ręka wydała się nad wyraz ciężka, gorąca, gdy spoczęła na piersi.
Róża kazała zaraz wracać, płakała żałośnie, nie strącała jednak upartej,
rozgorzałej ręki. Michał całował po piersiach, po ramionach, żeby przestała
płakać. Wrócili szybko i nic już okropniejszego niż ta ręka nie stało się tego
wieczora. Stało się jednak drugie straszne odkrycie: ciało. Ożyły piersi, biodra,
kolana — wszystko, czego dotykały poprzez suknię dłonie Michała.
Później, w dobrych kilka lat po wielkim bólu rozstania, kiedy Michał
siedział już w Wierchnieudinsku jako inżynier powiatowy, mąż moskiewskiej
kursistki, uwiedzionej przez siebie, sobie na wstyd, Róży na wieczyste konanie,
kiedy już tam siedział, zgnębiony, przeklęty — Róża uwierzyła Kostkowi
Relejewskiemu, Słowackiemu, panu Stanisławowi, Albinowi, tylu, tylu innym.
Uwierzyła w swoją twarz, w swoje ciało i ofiarowała siebie z łaski synowi
burmistrza Nowego Miasta, mrukliwemu Adamowi.
Zrobiła się zarozumiała, nieprzystępna. „Zimna piękność” — mówiono.
Matka, biedna lekkomyślna Sophie (oboje z ojcem przywlekli się po dwóch
latach za córką, Luiza obiecała złote góry, ojciec wyżebrał translokatę, sprzedał
dom, konie — skończyło się na nędznym bycie w drogiej, nieprzychylnej dla
rosyjskich oficerów stolicy) — Sophie błagała:
— Córko najdroższa, nie gub ty nas, patrz, papoczka już osiwiał od tych p
a t r i o t y z m ó w, co ta wariatka z nami wyprawia. Kiedy tam? co tam ze
skrzypki tej wyjdzie? pluń i wychodź za mąż, krasawica ty moja...
Róża postanowiła się zemścić. Na Polsce, gdzie ją nieszczęście spotkało, i
na mężczyznach. Uroda błyszczała na niej wtedy jak książęcy strój, wszyscy na
ulicy odwracali głowy. Nie chciała ładnych paniczyków ani potężnych starców
— takiego właśnie chciała: cichego, nic nie znaczącego Adama, żeby na niego
zwalić swoją piękność jak miażdżący głaz. Żeby nic jej nie mógł ofiarować w
zamian za dar okrutny — ani rozkoszy, ani bogactwa — żeby za nic nie musiała
być wdzięczna. Chciała takiego właśnie bezwolnego petersburskiego studenta z
Darwinem pod pachą, z obrazkiem Częstochowskiej w kieszeni, z kacapską
brodą i romantycznym, nadwiślańskim sercem.
Świeżo upieczony kandydat nauk matematycznych przyjechał po dyplomie
do kraju, rodzina nowenny odprawiała, siostry na mszę dawały, żeby został
czymś mniejszym — chociażby posadką na poczcie się ukontentował — a do
prawosławnej Rosji nie wracał. Siostry upatrzyły Różę. Coś trzeba było dać
bratu jako okup za górne ambicje. Niech ma żonę niezwykłą, niech ożeni się z
piękną skrzypaczką. Czymże wobec tego będą posażne klempy kuzynów? Róża
umiejętnie błyskała źrenicami, spuszczała długie rzęsy, obciskała biodra w
kaszmirowe princesse'y i oddała Adamowi mściwą rękę.
Ślub wzięli u Panny Marii w Lesznie. Róża w białych tiulach pozwalała
mieszczkom, drobnym, łzawym szlachciankom i zatabaczonym wujom całować
swoje bursztynowe azowskie policzki. Pochylała głową i uśmiechała się tkliwie,
gdy mówiono, śliniąc się z uniesienia:
— Witaj nam w skromnej, lecz — Bóg świadkiem — poczciwej rodzinie,
panno zacna, nadobna córo męczenników za polską świętą sprawę. W rękach
twoich los Adama. Przywiążże małżonka do tej naszej nieszczęśliwej ziemi. Tu
pracujcie, tu dziatki chowajcie.
Siostry wraz z ojczulkiem burmistrzem odjechały — szczęśliwe — do
Nowego Miasta, a w miesiąc później Róża wiozła Adama do Saratowa, gdzie w
gimnazjum „realnym” otworzył się wakans dla młodego matematyka.
O, jakże wysoko nosiła po Saratowie diese, diese — o ja — wunderschöne
Nase! Ubierała się czarno. Na to jedno jeszcze pozwalała Michałowi: na swoją
żałobę po nim. Chodziła wystrojona w długą rotundę ze stuartowskim
kołnierzem i w maleńki, na czoło zsunięty kapelusik, który zdobiło krucze
skrzydło. Suknie nosiła opięte, z koronkowymi żabotami, czesała się
gładziutko, z rozdziałem pośrodku głowy, tylko kilka puszystych loków nad
karkiem. Ręce bez pierścieni, nerwowe i ciężkie. Kiedy podawała dłoń, czuło się
w uścisku martwy, jednak palący przedmiot.
Dwoje dzieci przyszło na świat, spłodzonych najciemniejszą nocą. W ciągu
dnia Adam nie miał do żony przystępu, krzątała się po domu — stosownie do
pory ubrana — obca, żadnej poufałości nie rozumiejąca. Kokietowała każdym
ruchem, każdym zimnym słowem. Pobudzała do szału zazdrości, bo tak samo
ozdobnie i drażniąco poruszała się wobec wszystkich mężczyzn.
W nocy leżała nieruchoma. Czyż miała ułatwić Adamowi posiadanie? czyż
nie dość było gładkie i różowe jej ciało, by sam jego widok stanowił zdobycz
bez ceny?
Raz Adam — w dwie godziny po wyjściu do gimnazjum — wrócił
znienacka do domu. W salonie przy pianinie siedział znany w mieście
meloman, prezes sądu okręgowego, gospodin Krylenko, Małorus szafirowooki.
Róża stała opodal. Ręka ze smyczkiem w dłoni spływała bezwładnie między
fałdami czarnej sukni — bezwstydnie blisko od apoplektycznego torsu Krylenki.
Róża cała jaśniała swoim niedobrym pięknem. Ach, to wtedy Adam popełnił
szaleństwo, podniósł w górę laskę, zachrypiał: — Won, won, poszoł won — i
ramieniem, skaczącym konwulsyjnie, wskazywał drzwi prezesowi sądu. I to
wtedy także Róża po raz pierwszy w małżeństwie pozwoliła w pełnym świetle
zobaczyć swoją twarz, skurczoną od namiętnych uczuć.
— Głupi, głupi! — krzyczała — po tysiąckroć głupi! Czego się boisz,
czego się wściekasz? Nikogo nie pokocham nigdy — wszystko, świat cały za
mną zatrzaśnięty na wieki!!! Nędzna ja, nieszczęśnica, w złą chwilę urodzona.

Szły długie lata dobrego zdrowia, kwitnącego wyglądu, szumiących


kanausowych halek, częstych, łatwych triumfów Róży nad męskimi żądzami.
Polubiła tę grę — cierpienia mężczyzn podtrzymywały ją jak alkohol.
Urodą operowała mistrzowsko. Ponieważ w erotycznych okolicznościach
nie bywała wzruszona, nie zbrakło jej nigdy okazji, by zaobserwować w lustrze,
który uśmiech, wyraz, jaka poza są najbardziej korzystne. Zauważyła, że przy
uśmiechu niezbyt szerokim mięśnie twarzy układają się niesfornie, kryjąc oczy,
co nie jest okupione błyskiem zębów. Zatem ilekroć wypadało mdło się
roześmiać, opuszczała głowę i dłonią przesłaniała twarz — wtedy nie
kompromitowała oczu i nadawała śmiechowi pozory ładnej melancholii. Taka
była mądra.
Pielęgnowała się troskliwie. Na noc wcierała w policzki maść ogórkową,
ręce namaszczała coldcreamem, sypiała w rękawiczkach, nie nosiła raniących
bryklami gorsetów, ciało utrzymywała w pedantycznej schludności. Wiele w
tym znajdowała pociechy, że tak prostymi środkami można było osiągnąć
zemstę nad rodem męskim, nad Polską, nad Rosją i nad własnym życiem. Nie
myślała tak — zdawała sobie sprawę z proporcyj ludzkich spraw. Z tego, że
jeden człowiek nie może przesłonić sobą świata, ani świata czy narodu
reprezentować; a także, że zemsta niczego nie uleczy, że jest zadaniem
śmiesznym, bo winowajca zawsze pozostaje nieznany, mściciel zaś ostrze kary
sam przeciw sobie obraca. Róża to wiedziała — nieżyczliwe podboje, złośliwe
romanse nie dawały jej nadziei na poprawę losu. Róża wiedziała, ale c z u ł a
inaczej. Dla niej — wbrew wszelkiemu sensowi — jeden człowiek przesłonił
świat, jeden człowiek reprezentował naród i jedna tylko niedorzeczna zemsta
była uczuciem, którym oddychało serce. Taka Róża była głupia.
Ilekroć Adam chudł z namiętności i wodził wzrokiem za jej biodrami,
radowała się: dobrze mu tak, kozłowi przeklętemu, na pewno zrobił tak
niejednej pannie jak Michał mnie.
Ile razy Adam — otrzymawszy list z Nowego Miasta — wychodził do
kolacji osowiały, zrzucał ze stołu rosyjskie gazety i krzyczał na synka:
— Jak ty mówisz? Jaka tobie mamoczka? Mamusiu masz mówić! —
radowała się: dobrze ci, Polaczku; Polaczkowie, skorzy jesteście ludzi na
durniów wystawiać, zdradą człowieka żywcem do grobu kłaść; więc sam pocierp
teraz i Polska twoja niech przepadnie, zdradliwa.
Ile razy udało się Róży osiągnąć rozpacz czy upokorzenie Rosjanina, że
gospodin połkownik czy statskij sowietnik *, /* Statskij sowietnik — (ros.)
radca/ czy chociażby niefortunny, z miłości ogłupiały praporszczyk *
/* Praporszczyk — (ros.) chorąży/ — jąkał się, bladł, jak zbawienia duszy
wyglądał dobrego słowa — odtrącała z radością: poszedł won, Mochu. Pocierp
za tę twoją siostrzyczkę-kursistkę, kotkę bezwstydną, Moskiewkę, co podłymi
sposobami zgubiła Michała.
Ile razy, powróciwszy z miasta, zamykała się w swoim pokoju, padała na
kolana, tuliła głowę do krawędzi łóżka, biła pięścią o podłogę, dusiła się w
łkaniu i synek Kazio stukał drobną rączką do drzwi, a ona wciskała szal do ust,
żeby nie krzyczeć głośno, kiedy potem stawała na nogi, drętwa, zimna, z
nieprzytomnym spojrzeniem — radowała się wtenczas zjadliwie: dobrze ci,
„Różyczka”, dobrze, na cóż było zaprzedawać się duszą i ciałem temu blademu
frantowi? Teraz cierp, cierp i zęby zaciskaj...
Kiedy dzieci podrosły, Róża nie tak już okrutnie prześladowała ludzi swoją
urodą, zawsze jednak pilnie o nią dbała.
Z biegiem lat coraz skrzętniej zwracała na to uwagę, jak ludzie na nią
patrzą, jakim tonem, w jakich słowach wyrażają komplementy.
Jeżeli spostrzegła, że jakiś szczegół powierzchowności zestarzał czy
zeszpetniał — w pierwszej chwili przerażała się niemal do omdlenia. Żółta
plama na szyi czy obeschnięcie naskórka na brodzie wydawały się złowrogim
sygnałem, patrzyła w lustro rozszerzonymi ze strachu źrenicami. Ale nie śmierci
się bała — bała się metamorfozy. Że kiedy to przyjdzie wreszcie, a właściwie
kiedy t o wróci, Róży już nie będzie wolno t e g o przyjąć. Że t o stanie
przed nią i wcale jej nie pozna, bo Róża będzie zmieniona.
Nieustannie — wbrew wszystkiemu — czekanie na powrót t e g o było
czymś tak naturalnym i niedostrzegalnym jak krwiobieg. Róża nawet nie
rozumiała, o co jej chodzi, gdy patrzyła ze śmiertelnym lękiem na zmarszczkę
czy na inny ślad przemijania. Nie rozumiała także, czemu w lęku i w rozpaczy
godził ją z życiem, zachęcał do wytrwania widok owej wunderchöne Nase,
klasycznego w istocie nosa, który nie ulegał wpływowi czasu. Sama nie
wiedziała czemu, gdy — ostatecznie przygnębiona — rezygnowała z gładkości
skroni, z żywości cery, przestawała troszczyć się o blask oczu —
nieposzlakowana linia nosa, cała diese, diese Nase pozostawała przedmiotem
uwagi, pychy i nadziei. Aż wreszcie dwa miesiące temu w Królewcu...
Miesiąc temu córka Marta powiedziała:
„Wyglądasz jak sen o zimie, jak Petronela w najlepszej formie”. I Róża
przeraziła się do szpiku kości. Czyżby? Czyżby ją w Królewcu oszukano?
wydrwiono? Na progu śmierci niemal objawione życie czyżby miało okazać się
zmorą? Córka z podziwem patrzyła na nią w sklepie, nie powiedziała jednak
żadnej z tych rzeczy, które się mówi żywej, prawdziwej kobiecie.
„Zdrada, znowu zdrada...” — zakołysało się, zakotłowało, zaszumiało w
Róży od przeczuć, od objawień, od bolesnych świateł. Więc może nie
zrozumiała w Królewcu? Więc t a m t o znaczyło co innego! To ona sama —
oszalała z czekania i z krzywdy — napełniła krwią obojętne słowa, rozpaliła w
sobie te wspaniałe ognie! A jednak nie mogła chyba pomylić się tak wariacko?
Gdyby oczy Gerhardta, dłonie Gerhardta były oczami i dłońmi upiora, jakaż
byłaby przyczyna, jaki sens okrutny przebudzenia Róży?
Zlekceważyła córkę. Kupiła czerwony żakiet i za jasne palto. To ziściło się
— odrzuciła czerń. Nie dostojeństwo, jak chciała Marta: czerń w stroju Róży
oznaczała czekanie.
2
Radio gra „Close your eyes”. Róża — wzburzona pominięciem przez córkę
swojej wizyty, zirytowana brakiem szacunku tutaj, w tym zięciowskim domu,
dla empirowego stolika, zmęczona gniewem — usłyszała pieśń i pragnęła
zapomnieć, jaki jest dzień, jaka sytuacja.
Zerknęła w lustro, obciągnęła na sobie sweter w czerwone skrzydła...
Siadła, wyjęła z mufki czarny gamasz włóczkowy z jeszcze nie
wyciągniętymi drutami i drugi — już zupełnie gotowy. Gamasze zrobiła dla
Adama. Należało wyciągnąć druty, wykończyć szydełkiem pierwszy. Zabrała się
do pracy.
Tymczasem radio ciągle grało. Zmętniałe oczy uniosła w górę, serce
powolutku, powolutku, jak zaczajone zwierzę, odwróciło się na bok, krew
gorącą falą chlusnęła do twarzy, gardło zacisnęło się, po nogach od krzyża w dół
zbiegły mrówki... Róża odłożyła robotę i ni stąd, ni zowąd rozpłakała się.
Szybko jednak zapanowała nad czułością, wstała, przeszła do salonu. Nad
staroświecką kanapą rozpięty był szal wschodni jej babki, zesłanej wraz z
mężem ongi, w 31 roku, na Kaukaz. Babka Zwardecka „wodę z Tereku na
koromysłach nosiła...”
Szal — obok listu księcia Józefa do dziada Żabczyńskiego, kapitana
legionów, obok pożółkłego „stanu służby” tegoż kapitana, który był ranny w
rękę pod Santo Leo, w nogę pod Somosierrą, w głowę pod Hohenlinden,
przetrwał San Domingo i w „nadgrodę czynów walecznych” otrzymał „pensję
retretową w Korpusie Weteranów”, obok liściku nabazgranego dziecinnymi
kulasami przez ojca, jedynaka tamtego Napoleonidy, do jakiegoś w gęstwinie
zamierzchłych rodzinnych powikłań utajonego wuja Eckerta, liściku,
skropionego łzami dwunastoletniego kadeta — sieroty: „Wielce czcigodny,
sercu memu miły Wuju dobrodzieju, mnie się zdaje i ja w tym proszę ratunku,
że ja tu w Petersburgie zaczynam zapominać mój rodzinny język”, obok „Matki-
Spartanki” Kniaźnina, przepisanej en pattes de mouche *, /* En pattes de
mouche — (franc.) w przenośni: cieniutkie, ozdobne pismo/ obrysowanej w
emblematy narodowe na panieńskim sekretnym sztambuchu przez ciotkę Luizę,
uczennicę Jachowicza — szal babki Zwardeckiej był dokumentem, którym Róża
dumnie legitymowała się w życiu. Był jak gdyby pokwitowaniem historii ze
świadczeń publicznych rodu.
Róża, wyposażona w wyżej wzmiankowane przedmioty, czuła się w prawie
gardzić patriotycznym społecznikowaniem męża, ba — gardzić w ogóle
ubożuchną, łapserdacką, niewolniczą Polską.
„Przodkowie moi po mieczu i po kądzieli krew swoją przelewali dla kraju”
— mawiała. Kiedy generał-gubernator, graf Brenczaninow, zobowiązany za
współudział Róży w koncercie na Instytut Ślepych, protegowany przez Marię
Teodorównę (jakże pięknie grała wtedy Róża „Legendę” Wieniawskiego,
przyciskając do skrzypiec aksamitny podbródek i mrużąc czarne oczy) —
przyszedł z wizytą, pochylił się nad kołyską tak samo czarnookiego
niemowlęcia i zapytał: „Jakże na imię temu miłemu, przecudnemu dziecku?” —
Róża odpowiedziała wyzywająco: „Casimir. To jest polskie, królewskie imię —
Kazimierz. Jego ekscelencja może już zapomniał, że w Polsce dawniej panowali
królowie?” Tak powiedziała, zrażając — ku rozpaczy męża — do siebie i do
sprawy katolickiej kaplicy liberalnego dostojnika w Saratowie.
Szal babki Zwardeckiej — to był rok 31. Wtedy powstańcze wojsko biło
się w mundurach, wtedy cesarz Wszechrosji tytułował się królem Polski, wtedy
matrony nie chodziły jeszcze w czerni, z krzyżami na hebanowych różańcach, nie
oddawały klejnotów na żebracki skarb narodowy, wtedy Polska nie nazywała się
cette malheureuse et sublime martyre *, /* Cette malheureuse... — (franc.) ta
nieszczęsna i wzniosła ofiara/ nie skamlała po emigracjach, nie pleniła się po
szczurzemu w niewoli, tylko gryzła wędzidło jak świeżo osiodłana klacz. Dla
Róży Polska skończyła się w roku 1831.
Tego Kniaźnina tante Louise, córki legionisty, wcześnie osieroconej wraz z
kilkorgiem młodszego rodzeństwa przez ojca, pokłutego wszystkimi gatunkami
antybonapartystowskich kul, i przez matkę — półkrwi Hiszpankę, pół-Mulatkę,
łup z trującej wyspy, tak nietrwały w zimnym klimacie — sztambuch ciotki
Louise, panny z murzyńskimi wargami i z neoficką srogością w sercu dla
wszystkiego, co niecnotliwe, niewzniosłe, nie dość Bogu, znękanemu krajowi i
braciom w Chrystusie oddane — Matkę-Spartankę w wieńcu spętanych orłów,
ten dokument Róża przechowywała z rozsądku. Błysnąwszy w rozmowie
nazwami ze „stanu służby” — Lombardia, Somosierra, Berezyna, Waterloo,
otuliwszy się w szeleszczący bogactwem i legendą szal babki Zwardeckiej,
uroniwszy łzę nad skargą kadeta w mikołajewskich akselbantach — Róża miała
zwyczaj z westchnieniem i ze zmarszczką na czole przedkładać rozmówcy
sztambuch. Sztambuch t a k ż e. Że oto przetrwali, nie wynarodowili się, nie
zmoskalili. O... słaba dziewczynka — sierota, na nędznym weterańskim chlebie,
nie ugięła się. I w tej swojej biedzie i sieroctwie warowała, oszukiwała,
przyczajała się przed władzą, póki nie porosła w pierze i nie uciekła wrogom. A
potem — tak, pracowała dla kraju. Całe życie pracowała dla kraju. Owo
„pracowała” Róża wymawiała z patosem, który miał przesłaniać jej obrzydzenie
do krecich, łachmaniarskich „prac”, tak przecież szanowanych przez prelegentów,
autorów i dobrze myślącą opinię.
Róża wspięła się na palce, szarpnęła szalem. Okazało się wszakże, że nie
pluskiewkami był przybity, lecz gwoździami. Wielkimi, ordynarnymi
gwoździami. Zleżała tkanina pękła i rozlazła się tępo bez jedwabnego szelestu
— jak przegniły łach. Róża wydała okrzyk, otarła palce o suknię, ścierpła, jak
gdyby dotknęła trupa. Przez chwilę stała — zmrożona. Niebawem jednak
ochłonęła i złość rozpaliła jej na policzkach wypieki.
— Polskie porządki — syknęła. — Tylko w polskim domu możliwa jest
taka barbaria.
No tak, bo w pałacu baronostwa Kiticyn Róża widziała, jak czepiec frejliny
dworu Katarzyny Wielkiej wylegiwał się w watowanej gablocie. Chwyciła
nożyczki, poczęła zaciekle wydziobywać nimi wielkie gwoździe, kaleczące
chustę znad Tereku. Zmęczyło ją to zaraz i nie było skuteczne. Rozejrzała się po
pokoju. Na biurku zięcia w wielkim poszanowaniu pod klosikiem stał krucyfiks
z chleba, ulepiony w katordze przez zięciowskiego wuja. Za krucyfiksem leżał
nóż do rozcinania kart w kształcie krokodyla z rozwartą paszczą. Ten krokodyl
mógł się nadać do wydobywania gwoździ. Wyciągnęła rękę i sięgając po nóż
strąciła na ziemię krucyfiks wraz z kloszem. Rozległ się brzęk, a twarz Róży
wypogodniała jak po minionym bólu.
— Pewnie mężulek kazał Marcie tak ze mną postąpić! — szeptała. —
Akurat dzisiaj tak ze mną postąpić, dzisiaj!... Więc maszże, niegodziwy.
Prawie wesoła — dokończyła przy pomocy krokodyla zdejmowania chusty.
Strzepnęła ją, złożyła, odniosła tamże, gdzie portrecik ojca.
Telefon zadzwonił, upudrowała się gorączkowo, przybrała oschły wyraz
twarzy — może Marta? — i podeszła do aparatu. Ledwie zdjęła słuchawkę,
Sabina przycwałowała słoniowym truchtem przez korytarz.
— Czego? — spytała Róża. — Mówiłam, że sama odbiorę.
— Nie, ja tak tylko przyszłam, że może pani starsza prosi herbaty.
Umyślnie powiedziała „prosi”, jak do małego Zbigniewa. Róża, słysząc
wyraźnie w tubie niecierpliwe i nieśmiałe „halo, halo” Adama — rzuciła
przecież w stronę kuchni:
— Proszę nie przeszkadzać. Pani właśnie przeprasza, że się spóźnia, musi
czekać na tego wychowawcę.
Sabina z pasją zawróciła z drogi.
„Halo, halo” Adama stało się już rozpaczliwe, kiedy Róża mruknęła:
— No, dobrze, „halo”, czego chcesz? J e j nie ma...
Adam widać stropił się, bo napadła na niego podejrzliwie:
— Tak, ja: więc cóż z tego? Niemiła niespodzianka? Wolałbyś przed
córeczką skargi na mnie roztaczać? Wy wszyscy dobrzy jesteście — zacietrzewiła
się, nie dawała przyjść do słowa. — Wyzyskać człowieka, ostatnią skórę zedrzeć
z tej matki, niech pracuje dla was, jak czernoraboczaja *, /* Czernoraboczaja —
(ros.) wyrobnica/ ale zrozumienia od was nie czekaj — głos jej robił się
nienaturalnie jasny, zdyszany. — Nic nie widzą, niczego nie zauważą, nie
ocenią... Milcz, milcz, ja dobrze wiem, jaki jesteś — stłumiła głos w obawie
przed Sabiną — przyjdź tu zaraz; nie, nie na obiad, tylko właśnie zaraz —
Gamasze gotowe!
Trzasnęła słuchawką, cała drżąca wróciła do salonu.
Mijając wielkie lustro, spojrzała na jaskrawy sweter i twarz jej
wypogodniała znowu. „Close your eyes” — nie, w salonie nie było słychać
radia sąsiadów, a może skończyła się już ta płyta.
Róża podeszła do fortepianu, zaczęła przerzucać nuty. Po chwili rozłożyła
na pulpicie „Żal” Chopina, etiudę zaadaptowaną do śpiewu. Siadła, zagrała parę
taktów... Ogromnie lubiła śpiewać, wiecznie złorzeczyła ciotce Luizie za
skrzypce.
Tante zdołała wyłamać się z petersburskiego Instituta Błagorodnych Diewic
*, /* Institut Błagorodnych Diewic — (ros.) pensja dla szlachetnie urodzonych
panien/ ukończyć pensję w Warszawie i Hotel Lambert w Paryżu. Zdołała także
odrzucić miłość opiekuna z urzędu weterańskiej córki, gospodina Sziszko,
ziemskawo-pristawa *, /* Ziemskij pristaw — (ros.) urzędnik samorządowy w
Rosji carskiej/ natomiast wyuczyć się przecudownie języków, przepisać do
sztambucha — oprócz „Matki-Spartanki” — całego „Konrada Wallenroda” oraz
pozyskać przyjaźń znakomitych ziemiańskich rodzin na Kujawach.
Długie lata zmieniała dwory co szkolne pokolenie, ćwiczyła panięta w
wymowie pięknego francuskiego rrr i w nienawiści do „dzikiego najeźdźcy ze
wschodu”. Aż wreszcie, zebrawszy kapitalik i kolekcję złotych zegarków z
emalią — souveniry * /* Souveniry — (franc.) pamiątki/ po wdzięcznych
pupilach — zjawiła się którejś jesieni w Taganrogu, by obrzucić wzgardliwym
spojrzeniem lekkomyślną Sophie, która niepomna krzywdy swego ojca-patrioty,
nieświadoma jak gdyby owego noszenia na koromysłach wody z Tereku przez
rodzoną matką Anastazję, nieświadoma bodaj nawet tragedii męża — sieroty po
napoleończyku zmuszonego do służby carowi, nieświadoma niczego chyba, co
„poczciwe i honorowi należne”, szastała się po oficerskich klubach.
Elle l'a foudroyée du regard, cette malheureuse Sophie *. /* Elle l'a
foudroyée... — (franc.) spiorunowała wzrokiem tę nieszczęsną Zofię/ I
zamknęła się z ojcem w gabinecie.
Przed wieczorem wezwano Różę. Ojciec wyglądał chory. Może płakał?
Miał żółte policzki, czerwone oczy. Ciotka oddychała szybko, nad jej brwiami
błyszczały krople potu, prędziutko przesuwała złote serduszko — klamrę na
łańcuchu od face-à-main. Róży oznajmiono, że tante Louise w wielkiej swojej
dobroci, chcąc uchować ją od zmoskalenia w dzikim kraju, zabiera ją do
Warszawy, gdzie Róża będzie uczęszczała na prywatną pensję, a także do
konserwatorium celem nauki skrzypiec. Odjazd nastąpi za dwa dni, koleją
żelazną. Ta lawina wrogości: obca ciotka, Warszawa, skrzypce i kolej żelazna —
runęły na Różę o październikowym zmroku, kiedy matka z Julą stroiły się do
klubu, wszędzie w domu pachniało perfumami i świeżym waniliowym ciastem,
stygnącym na kredensie, kiedy Maniuta Psarułaki, wpadłszy dowiedzieć się, co
jest na jutro zadane z otieczestwiennoj istorii *, /* Otieczestwiennaja istorija —
(ros.) historia ojczysta/ siadła do fortepianu grać Kazaczju kołybielnuju piesniu
*, /* Kazaczju... — (ros.) kozacka kołysanka/ a jej kuczer * /* Kuczer — (ros.)
stangret/ huczał w kuchni wesołym małoruskim basem.
„Skrzypce to początek całego mego nieszczęścia — mawiała później Róża.
— Cóż za głupia śmiałość, co za podłość zniszczyć komuś życie, wyrwać z
domu, z gimnazjum! (jakie ja miałam stopnie! żeby nie arytmetyka, na pewno
skończyłabym z cyfrą, u nas w Taganrogu gimnazjum było pod protektoratem
imperatorowej). Od przyjaciół oderwać! z dobrego ustalonego bytu! I dlaczego?
Dlatego, że starej pannie, że Luizie, tej od siedmiu boleści, zachciało się
« polskie dziecię ratować» . A także swój sławetny ród gwiazdą artystyczną
ozdobić. Ojciec, znaczy się, był bohater narodowy, kamrat Napoleona, a
bratanica, ot, pierwszą polską skrzypaczką będzie! Trzebaż nieszczęścia, że na
krótko przed przyjazdem tej zmory do Taganrogu byłam ja na jednym
koncercie... Jula jak wyszła za mąż za bogacza Czerepachina, taszczyła mnie
wszędzie ze sobą po lożach... Powróciłam z koncertu, gdzie oficerowie mało na
kawałki nie rozszarpali z zachwytu jednej czernomazej * /* Czernomaza —
(ros.) czarniawa/ Włoszki — skrzypaczki. (Przyjechało cudo z zagranicy, sznur
pereł, warkocze do ziemi, ramiona gołe jak z marmuru i coś tam, romanse jakieś
gra na skrzypcach. Wtenczas une violoniste — to była rzadkość!) Oficerowie
powściekali się; Jula, wariatka, bierze pelerynę sobolową i rzuca na scenę
(koncert był w operze). A ja patrzę. No cóż? naturalna rzecz — oszalałam także
samo. Powróciłam... « Pàpoczka, kup mnie skrzypkę, nic ja robić nie chcę,
tylko być une violoniste célèbre * /* Une violiniste célèbre — (franc.) sławna
skrzypaczka/ a nie, to umrę» . Ojciec — biedaczysko opowiedział wszystko
siostruni... No? ale czyż to jest powód dla rozumnych ludzi? Ach, co oni ze
mną zrobili! A głos zawsze miałam jak złoto”.

Pogasłych zórz
Nie zatlisz już
I noc, ciemna noc
W duszy mej...

Zaśpiewała nieśmiało, atakując górne g, kołysząc się słodyczą smutnych


wyznań, dziękując w duszy — komu? — za melodię dodaną do ludzkich
boleściwych słów. Słyszała z dezaprobatą drżenie sopranu (starcze tremolando —
pomyślała), dziwiła się, że minione życie tak szerokimi falami napływa do
mózgu, do serca, że z tak zamierzchłego czasu przychodzą te fale, niosą obrazy
tak wyraźne, ciepłe, brzmiące tylu prawdziwymi głosami... I że serce topnieje
jak zraniony owoc. Aż w uszach szumiało od fal, od bólu serca, własny głos w
pieśni brzmiał obco, a obce — we wspomnieniach — brzmiało najbliższą
swojskością.

3
Nagle Róża drgnęła — zadzwoniono do drzwi wejściowych. Spiesznie
porwała się (może Marta?), nie chciała, żeby Sabina asystowała przy spotkaniu z
córką. Nogi uginały się pod nią, kiedy szła. (Zanadto mnie muzyka wzrusza, nie
mam już sił na muzykę — myślała.) Zdążyła jeszcze zawrócić Sabinę:
— Nie trzeba, nie trzeba! Ja idę.
Otworzyła — przed drzwiami stał Adam.
— A ty czego tu? — spytała.
Aż głową podrzucił ze zdumienia, biała broda wysunęła się naprzód.
— Jak to czego? A któż kazał mi natychmiast przychodzić? Czyż to nie ty
krzyczałaś na mnie przez telefon?
Nieprzytomnie patrzyła na męża... Raptem roześmiała się, zawstydzona.
— No, czegóż ty zaraz? nie można zażartować? Chodź już, chodź —
gamasze gotowe.
Wszedł — przygarbiony, pachnący wodą kolońską, siwy, jak zawsze wobec
Róży niespokojny, od której strony wypadnie się bronić. Rozebrał się powoli z
powodu artretycznej sztywności karku i trochę chyba dlatego, żeby odsunąć
chwilę zadzierzgnięcia rozmowy. Wieszając futro, wpychając szalik w rękaw,
zerkał nieznacznie na Różę, chcąc wymiarkować jej usposobienie. Wreszcie z
obu nozdrzy przedmuchał starannie nos w wonną chustkę i bez słowa — z
namaszczeniem ucałował dłoń żony.
Ten moment, kiedy siwa, wyszczotkowana głowa Adama pochylała się do
ręki Róży — widocznie wzruszył ją, bo ciepłe chimeryczne światło przewiało
przez jej twarz i powstrzymała jakieś wyrazy, już biegnące na wargi.
Weszli w milczeniu do pokoju z fortepianem. Adam usiadł, wyciągnął
nogi, rozejrzał się wkoło po ścianach, po fotelach, jak gdyby badając świadków
życia córki, czy w tym domu nie stało się nic złego — znowu zerknął na Różę,
odwrócił oczy, podobnie, jak robią psy wobec nie dość im znanych osób,
wreszcie zanucił raczej, niż powiedział:
— Tek, tek... No i jakże się czujesz?
Róża wtenczas strząsnęła ze siebie czar powitania; z odzyskaną w całej
pełni napastliwością prychnęła:
— Jak ja mogę się czuć! W moich warunkach... Człowiek na starość lat
tuła się po obcych ludziach, a swoi nawet nie interesują się, co z nim, jaki on...
Nie zauważają. Ot, i córeczka! Przychodzisz — a ona i nie myślała na ciebie
czekać.
— Ach, więc umówiłaś się z Martą, to znaczy, że ona zaraz przyjdzie —
rozjaśnił się Adam.
— Nic nie znaczy, wcale nie znaczy. To tylko znaczy, że coś chlapnęła
jęzorem, a myślała o czym innym. A czego ty od niej chcesz?
— Ja nic, tak chciałem dowiedzieć się, czy zdrowi.
— Ach, więc pani Kwiatkowska nie wystarcza? — zatriumfowała Róża.
Adam skrzywił się.
— Ach, moja Elciu kochana, dałabyś spokój. Poczciwa kobiecina... czego
ty wiecznie czepiasz się do niej? Ot, dziś jeszcze rano mówiła, że takich konfitur
jak ty smażysz, żeby i kolor, i smak, żeby nie pleśniały i nie cukrowały się, to
w życiu nie widziała.
— Ach, wielki honor, wielki zaszczyt! A co ona w ogóle w życiu na swojej
Piwnej i na Mokotowie widziała, ta twoja pani Kwiatkowska? Jaki to czuły
robi się w obronie pani Kwiatkowskiej! „Moja Elciu kochana”. Jak będę
umierać, pewnie tak do mnie nie powiesz?
— Jezus Maria! Jaka ty niemożliwa. Czegóż tobie umierać? Chwała Bogu,
ślicznie dziś wyglądasz, cera rumiana.
— Nic nie szkodzi, mój ojciec w trumnie także miał cerę rumianą.
— Ach, przestań, Elciu...
— Elciu, Elciu...
Wielekroć powtórzyła to imię, za każdym razem nadając mu inny ton
uroczystego, karykaturalnego brzmienia.

Ewa, Éveline — to było imię, które nadała jej Luiza dla względów
prestiżowych. Róża pamiętała dobrze ten dzień.
Jesienią w niedzielę szły z ciotką na obrzędowy spacer do Łazienek, placem
Wareckim, ulicą Szpitalną, Bracką, Alejami... Dorożki i kabriolety turkotały po
wyboistym bruku. W pojazdach piętrzyły się damy i dziewczynki, szumiące od
krochmalu, od jedwabiu liberty, od ostrowłosej sztywnej wełny. Panowie w
cylindrach i w melonikach tkwili bokiem na przednich ławeczkach.
Od czasu do czasu tempo ekwipażowej procesji przerywał tętent rysaków,
pomiędzy fiakry, faetony i landa wpadał powóz, zaprzężony w parę ogierów z
długimi chwostami, opiętych w dugi, prowadzonych przez watowanego kuczera.
Stójkowi po rogach ulic tężeli na baczność, między przechodniami przewiewał
podmuch nienawiści i zgrozy, środkiem zaś jezdni, wymijając melancholijne
pudła, przemykała wśród brzęku uprzęży generalsza czy policmajstrowa. Tante
ściągała usta w gwiazdkę, patrzyła w jeden punkt i cedziła przez zęby:
— Nie gap się, nie trzeba się rozpraszać, Rosalie.
Rosalie jednak z zachwytem, z utęsknieniem śledziła, póki nie znikł
radosny bieg kłusaków.
Tak przyszły do łazienkowskiego parku i zaczęły podążać ku Okrąglakowi,
gdzie sprzedawano pierniki. Z ramion tante spływała pluszowa mantyla koloru
marengo, podbita atłasem. Spod obwodu sukni wyzierał rąbek haftowanych
pantalonów i takiejże halki. Wszystko to szumiało jak słomiany chochoł, a
trzewiki prunelowe skrzypiały.
Róża raz i drugi spojrzała z boku na tante, poczuła raptem, że policzki jej
drgają, że zaraz roześmieje się do rozpuku. Przy tym ciotka kroczyła tak drobno,
tak szanowny miała wyraz twarzy. Róża wiedziała, że zapanowanie nad potrzebą
śmiechu nie udaje się jej nigdy, że nie uda się i teraz, że ciotka wpadnie w
irytację, w zdumienie, że powodów śmiechu nie sposób będzie wytłumaczyć.
Cóż miała robić? Trącając obcasikami kamyczki, osypując żwir, runęła,
pofrunęła z górki w ludną, tłoczną aleję.
Tante przeraziła się. Nie rozumiała, co wstąpiło w bratanicę. Podbiegła
kilka kroków i w popłochu zaczęła wołać: „Róziu, Róziu, moje dziecko, co
tobie?” Wtedy to stała się ta rzecz — w mniemaniu ciotki Ludwiki — głęboko
zawstydzająca, bolesna, rzecz nie do odżałowania.
Spacerowicze poodwracali głowy za pędzącym podlotkiem, łapali
wzrokiem wyprężone w locie kruczoczarne warkocze, słyszeli rozpaczliwe
okrzyki „Róziu, Róziu” — i popadli w niepokój. Co? w niedzielę? przed
południem w Łazienkach? au rendez-vous eleganckiej Warszawy rozbija się,
potrąca katolicką socjetę kruczowłosa Rózia?
— Rojze, Rojze! stój, bo majtki zgubisz — zaryzykował obrócić sprawę w
humor grubas ze złotą dewizką. Inni wszakże przechodnie nie byli skłonni
puszczać płazem wybryku intruzki. Odezwały się głosy:
— Do czego już dochodzi! Nawet tu, w Łazienkach, schronienia nie ma
przed parchami? A na Nalewki z powrotem! do ogrodu Krasińskich! Suma
jeszcze się odprawia u Świętego Krzyża, a tu Rojza kudłami swoimi potrząsa!
Ludzie postawali, ktoś warknął:
— Złapać i do rewirowego odstawić, niech prowadzi do cyrkułu! To
bezprawie — tu Żydom nie wolno.
Porucznik, który właśnie, ciągnąc za sobą szablę z szykiem nisko
opuszczoną na rapciach, nurkował wzrokiem wśród panien — kontent z
pretekstu do zbliżenia z zawziętym tłumem Polaków — podskoczył, zagrodził
drogę Róży i chwycił ją w objęcia. Róża — nieświadoma efektu swojej
eskapady i swego imienia — nawet nie żachnęła się, uczuwszy męskie dłonie na
ramionach. Wesoła twarz porucznika wyglądała znajomo, od chłopca powiało
Taganrogiem, perfumami Juli, czymś zupełnie niestrasznym. Z ufnością patrzyła
w oczy roześmianymi oczami. Porucznik stropił się.
— Da razwie eto Jewrejka? * /* Da razwie eto Jewrejka? — (ros.) ależ czy
to Żydówka?/ — bąknął, zerkając na wzburzonych panów wokoło.
Ale już tante Louise nadążyła w skrzypiących prunelkach. Płonęła z
gniewu; parasolką o wysokiej, cienkiej rączce uderzyła porucznika w ramię i
krzyknęła:
— Puść pan natychmiast to dziewczę! A cóż to znaczy, na Boga? Il y a
encore des juges à Varsovie *. /* Il y a encore... — (franc.) są jeszcze sędziowie
w Warszawie/ Ja na pana sprawiedliwość znajdę. Cóż to, moi państwo —
rozejrzała się władczo po otoczeniu — moskiewski żołdak napastuje polskie
dziewczę, a państwo milczycie? Czy już do tego stopnia Polska spodlała w
niewoli?
Porucznik puścił Różę, szybko odszedł, mrucząc:
— Jechidnyje Polacziszki *, /* Jechidnyje Polacziszki — (ros.) przewrotni
Polaczkowie/ czort nogę z wami złamie...
Róża skubała chusteczkę, ciotka wzięła ją pod ramię:
— Chodź, dziecko, i trzymaj się mnie! Dziewczę polskie nie może dziś już
liczyć na honor rodaków.
Publiczność pierzchła skonfundowana, jeden tylko grubas z dewizką — z
początku taki polubowny — odszczeknął:
— Imość matronę polską kroisz, a wnuczkę Rojzą ochrzciłaś! „Polska,
honor Polaków!” I tu raptem — Rojza... Tfu, z taką rodaczką! — podejrzliwie
przyglądał się Luizie.
Wieczorem tegoż dnia — o, jakiż ciężki to był dzień, ciotka całe
popołudnie modliła się, płakała, krople laurowe kilka razy były w robocie,
niedzielna kawa z kożuszkiem pozostała nietknięta, Róży zabroniono wyjść do
koleżanek, musiała odmówić różaniec i przepisać pięć trenów Kochanowskiego
— wieczorem tegoż dnia tante wezwała ją do siebie, dźwignęła się ciężko z
klęcznika i zarządziła:
— Moje dziecko, zadaj kanarkowi siemienia i kładź się na spoczynek. A od
jutra wołać cię będę Éveline. Róża... tu w Warszawie całe Nalewki
rozbrzmiewają tym ordynaryjnym imieniem. Nie życzę sobie, aby córka mego
brata (tylko nieokrzesany, krótkowzroczny gbur mógł wziąć ciebie za moją
wnuczkę), aby wnuczka kapitana włoskich legionów — uważana była za
Izraelitkę! Trzebaż doprawdy lekkomyślności tej Sophie, aby takie imię dać
polskiemu dziewczęciu!
Ale Michał nie zgodził się na Éveline.
Nawet później w Petersburgu, gdzie M-lle Żabczynskaja — jako Róża —
nikomu nie była znana, kiedy spotkali się po raz ostatni na chórku kościoła
Świętej Anny — on, drżący w lisiej szubie (dar ślubny przeklętej kursistki) —
ona blada, zimna jak marmur — Michał szeptał:
— Przebacz, Różo moja... Różo mego życia... Najśliczniejsza, jedyna
moja Różo, przebacz nędznikowi. I żegnaj.
Adam od początku mówił: panno Ewelino. Potem jednak już zawsze:
Elciu. Dwa imiona — dwa życia: pierwsze krótkie i prawdziwe; drugie —
wymyślone, długie, nadto długie... Pierwsze — kwiat, miłość i nieszczęście.
Drugie: szacunek ludzki, honor, powolna śmierć duszy.
— Elciu, Elciu — przedrzeźniała Róża, syczała, aż chrypła z szydliwości.
Zdawało się, że tym imieniem chce ubiczować sprawców wszystkiego, co w jej
życiu nastąpiło, gdy dla świata przestała być Różą. Adam mrużył oczy, drżał jak
pod razami. Wreszcie porwał się, zamachał dłońmi nad głową, nerwowym,
chybotliwym krokiem szybko pobiegł do drzwi. Róża opamiętała się:
— Stój! dokąd idziesz? Jaki nietykalny zrobiłeś się! Ja zresztą nie do
ciebie...
Adam chrzęścił kaloszami przy szaragach. Wtenczas powiedziała obco i
nieodwołalnie, jakby z drugiego świata:
— Wróć — ja tego żądam, Adamie.
Wstrząsnął się z wrażenia — wrócił, jeszcze bardziej zgarbiony. Tym razem
przemówił serdecznie:
— Moja droga, uspokój się, przecież ty sobie tym szkodzisz... Władyś mi
opowiadał, że doktor ten, jak jego tam, ten w Królewcu, najwięcej przed irytacją
przestrzegał... A on tam u nich sława.
Poczerwieniała, otworzyła usta, zatrzepotała bezradnie... Widać było, jak
ogromna fala uczuć wzbiera w niej i zalewa świadomość. Zdołała wszakże nie
rzec nic — usiadła. Po dobrej chwili odezwała się cicho:
— Ot, tu one są. Przymierz.
Wzięła gamasze, podała Adamowi.
— Ach, dobrze, dobrze — z ulgą odetchnął — ach, jak dobrze! Proszę o
rączkę, mamusieczku — ożywił się nagle, popadł w żartobliwość, w uniesienie
niemal, szczęśliwy, że burza zażegnana. — O, prawdziwie łaskę wyświadczyłaś,
mnie nogi tak już marzną, o, ja wiem, że nasza mamusieczka ma złote rączki,
jak zabierze się co robić... no, i gadać nie ma co — fix, fertig, abgemacht... *
/* Fix, fertig, abgemacht — (niem.) szybciutko wszystko gotowe/ Kiedyż to
zaczęłaś robić te gamasze? Trzy dni temu? I jak pięknie zrobione!
Paplał ze strachem i z nadzieją, całował ręce żony, dreptał, oglądał
gamasze.
Róża przerwała:
— Nie żadne trzy dni, tylko dwa tygodnie. Nie o zręczność tu chodzi, nie
o robotę. O co innego chodzi.
Adam zakrzątał się żywo:
— A może ja od razu przymierzę? Naturalnie, zaraz to zrobię, skoro
mamusieczka pozwala...
Wziął gamasze, usiadł: zaczął majstrować koło nóg. Zawsze miał ruchy
powolne, zanim zdecydował się ująć czy przesunąć jakiś przedmiot albo też w
jakikolwiek inny sposób zakłócić spokój martwych natur — namyślał się,
wahał, kilkakrotnie wyciągał i cofał dłoń, jak gdyby niepewny taktyki, jaką
należałoby obrać, jak gdyby świadom wielkiej powagi bezwładu, ryzyka
wszelkich zmian. Ilekroć Róża patrzyła na, jego gospodarcze czynności — tym
bardziej popadał w zakłopotanie, ręce mu drżały, nie wiedział, po co sięgnąć, na
jakiej zasadzie się oprzeć, prawa fizyki traciły sens, doświadczenie długich lat
życia wydawało się złudą, gubił poczucie rzeczywistości. Teraz także to
podciągał spodnie do pół łydki, to je opuszczał, zdezorientowany. Róża
przyglądała się pilnie. Milczała, więc powziął nadzieję, że jego zabiegi są
racjonalne, że dla włożenia gamasza to właśnie należy czynić: podciągnąć
spodnie, rozwiązywać buty. Szybko zatem — z rzadką stanowczością, z zapałem
— rozluźniwszy sznurowadło, przystąpił do ściągania trzewika. Cierpiał na
ischias, wszelki wysiłek krzyża napawał go lękiem, więc przymrużył oczy, na
zapas skurczył twarz w grymas bólu. Wtem podskoczył jak oparzony i rozwarł
powieki. Róża śmiała się. Śmiała się burzliwie, wrogo, aż ciarki przeszły
Adama. Spróbował pomyśleć, że to jego boleściwa mina rozśmieszyła żonę,
rozprostował więc rysy i bąknął:
— Kiedy mnie, Elciu, naprawdę boli; jak tylko schylę się, zaraz boli;
czegóż tu śmiać się? No, nic, nic, już nie będę — uspokajał.
Ale zaraz poniechał myśli, że z powodu miny ten śmiech; przestał
uspokajać, opuścił ramiona, wyraz tępoty osiadł mu na ustach... Już wiedział:
Róża nie z czegoś w nim chwilowego, przypadkowego się śmieje, śmieje się z
niego całego. Z niego, jaki on zawsze był, jest i inny być nie zdoła. Nie było o
co pytać, nie było jak się tłumaczyć, należało raz jeszcze przeczekać: oczy Róży
błyszczały żółto, jedynym ogniem, jakim umiała zapalać się do męża —
ogniem nienawiści.
Przełknął ślinę, pobladł, splótł ręce na brzuchu... Wtedy Róża przestała się
śmiać. Krzyknęła:
— Co ty robisz? Więc tylko przymierzyć trzeba? Więcej nic?! I jak ty to
robisz? Z czego one są, te twoje palce? To są jakieś patyki, patyki!!!
Odwróciła się, słowo „patyki” zabrzmiało pełnią wzgardy, obrzydzenia,
pretensji, jak gdyby patyk był najhaniebniejszym po wiek wieków przedmiotem
na świecie.
— To są ręce? To mają być palce? Takie same tępe jak ty!
Podbiegła żywo, pochwyciła w szpony obrzękłą nieco, piegowatą dłoń
Adama.
— Ja nie rozumiem, sama nie rozumiem — wyzionęła z głębin rozpaczy.
— Ja nigdy nie widziałam takich głupich, niepojętnych rąk!
Powiedział spokojnie:
— Puść — schował jedną dłoń za siebie, drugą do kieszeni.
I to t a k ż e wiedział: jego ręce dlatego były tak głupie, śmieszne,
obrzydliwe, bo nie były rękami Michała.

Przeszło czterdzieści lat już Adam to wiedział. W pierwszym miesiącu


małżeństwa wszedł kiedyś znienacka do pokoju i zastał Różę stojącą przy oknie,
zapatrzoną... Wydała mu się nieduża w jasnej sukience — nieduża i biedna.
Patrzyła w nadwołżańskie miasto, wszystkim tam obca, jemu również mało
znajoma, pewnie tęskniła do matki albo do Warszawy, albo może do jakiejś
dziecinnej godziny...
Od pierwszej minuty Adam zachwycił się był Różą — jeszcze wtedy, kiedy
ją zaledwie dostrzegł i obserwował spod oka w karetce pocztowej, zdążającej do
Nowego Miasta. Zachwyt wzrastał później od spojrzenia do spojrzenia, od
słowa do słowa, od niespodzianki do niespodzianki, rozsadzał pierś, aż w końcu
udusił wszystkie myśli i uczucia Adama. Ten zachwyt — jak to z czasem, nader
już późno, Adam pojął — to było raczej zdumienie. Nieustanne bez końca
zadziwienie Różą.
Tak samo jak w czasie ślubu Adam zapomniał odpowiadać księdzu,
pochłonięty chęcią dotknięcia policzków oblubienicy — nie w celu pieszczoty,
ale żeby się przekonać, że są takie właśnie niezwykle ciemne, a zarazem
świetliste i że są prawdziwe — tak samo w ciągu wspólnego życia miał stale
pragnienie sprawdzenia, czy dobrze słyszał, dobrze widział, co mówiła i czyniła
Róża. Czy ona — taka właśnie — istnieje. Przez kilkanaście lat zadziwienie
Różą było źródłem potwornie bolesnego szczęścia. W dalszych, czasach, tracąc
barwę zachwytu, stało się koszmarem. Niespodziewaność, niebywałość Róży
uczyniła Adamowi świat puszczą, pełną zasadzek i upiorów.
Otóż wtenczas, kiedy tam wtedy zajrzał do ich pierwszej sypialni,
spostrzegł Różę w biednej, kusej sukienczynie, zapatrzoną w kontury dalekich
domów — wtedy nie zadziwił się, nie zachwycił. Tego nareszcie czekał, to
sobie nareszcie z dawna wyobrażał, że tak któregoś ranka młodą żonę zastanie.
Zagubioną w obczyźnie, wylękłą, zrozumiałą, brzydką. Westchnął, jak gdyby
zdjęto zeń ciężar. Poczuł niezgłębioną czułość do mizernego stworzenia.
Zamarzył o poufnościach do łez, o spokoju, o swojej opiekuńczej przewadze, o
solidarności małżeńskiej — o tych wszystkich uczuciach, które by nie były
miłością i które by w końcu oddały mu Różę naprawdę.
Wreszcie, wreszcie szedł do Róży jak do najbliższego człowieka — szedł,
by odpocząć po szczęściu.
Zbliżył się pewnym krokiem, położył rękę na ramieniu żony. Nie
przestraszyła się, z wolna odwróciła głowę... I Adam doznał zawodu tak
dotkliwego jak wędrowiec w obliczu fatamorgany: twarz Róży wyrażała
upojenie. Ta kobieta objęła go wzrokiem płynącym z niedostępnej dali.
Wzrokiem, który przesycała treść, nie mającą nic wspólnego z żadną mrzonką
Adama. Róża znowu była piękna, nieprzewidziana znowu. Z radosną
skwapliwością błysnęła źrenicami od policzków męża ku ręce, spoczywającej na
jej ramieniu. Zatrzepotały rzęsy, oczy, nietrzeźwe z jakiegoś olśnienia, z wolna
zaczęły jak gdyby przezierać jawę — pojawił się w nich wstyd i wstręt. Jęknęła:
— To ty? — skurczyła się tak, że ręka mężowska opadła.
Tego dnia wieczorem Róża wstała od stołu przy kolacji i bez słowa
pobiegła do sypialni. Kiedy Adam podążył tam za nią, płakała głośno, zwinięta
w kłębek na łóżku. Coś tuliła w objęciach. Nagle przestała szlochać, podniosła
na Adama czarne, mokre źrenice, obojętnym głosem powiedziała:
— Patrz, to Michał.
Wyciągnęła ku niemu ciepłą od uścisku fotografię. Adam nie poruszył się...
Wtenczas cofnęła fotografię, pogłaskała ją czubkiem palca i zaszeptała do siebie:
— O, jakie ręce, jakie dłonie...

4
Adam nauczył się cierpliwości. Siedział teraz przed Różą ze schowanymi
rękami i przeczekiwał. Róża natomiast wyglądała tak, jak gdyby nie miała już
czasu czekać na nic. Jak gdyby wszystko musiało być powiedziane i uczynione
bez najmniejszej zwłoki. Na nowo i w jakiś ostateczny sposób przerażona
własnym życiem, wołała:
— A cóż to można wypracować takimi rękami? Przecież ty chleba nigdy
nie umiałeś ukroić!!!
Adam mruknął bez przekonania:
— Głodna chyba nie byłaś nigdy — ani ty, ani dzieci...
Zachłysnęła się:
— Głodna? Czy ja nie byłam głodna? Jeżeli nie byłam, to czemu? Kto
lekcje dawał? Kto szył po nocach? Przyjdzie jesień, chłód, wiatr, policzki
kostnieją już w bramie, paniulki porozsiadają się po domach, konfitury jedzą,
czajok gorący popijają, pasjanse kładą... A ja? Z jakąś niemrawą mużyczką *,
/* Mużyczka — (ros.) chłopka/ zakutana po nos, z kładki na kładkę biegam!
Żeby prosto z galarów, od razu na rzece po najtańszej cenie od hurtowników
jarzyn, owoców zakupić na zimę. A potem stój jeszcze i marznij — pilnuj
mężowskiego dobra, póki do piwnicy nie zniosą. A na zegarek popatruj! Żeby
na lekcję nie spóźnić się i tymi ot, zgrabiałymi paluchami dobrze uczniowi
pizzicata pokazać. A gimnazistów na stancji kto trzymał? Kto suknie sto razy
przerabiał, kto??
Podchodziła do Adama, rozjuszona. Pobladł jeszcze głębiej, machnął ręką:
— At! Słyszałem tysiąc razy... No, dobrze; pracowałaś i chwała tobie za to.
Ja także do góry brzuchem nie leżałem... Czegóż tu tak burzyć się? Zdrowie
było — praca była. I Bogu dziękować.
Nic nie mogło Róży zażegnać. Chwyciła się za serce, za gardło... Nie od
razu zdołała wyrazić oburzenie:
— Bogu? — krzyknęła — ty znów ze swoim Bogiem? „Bogu
dziękować”, „Bóg wie, co robi”. Ot, ukochane wykręty, żeby samemu nie starać
się nic rozumieć i nic zmieniać na lepsze! A może przypomnieć jeszcze jeden
wykręt: „Bóg dał, Bóg wziął”? Co? nie pamiętasz już, a?
Napierała na Adama kolanami, uderzała go pięścią po ramieniu. Stukała tak
tą drżącą pięścią do niego, jak do zawartych drzwi.
— To ja przypomnę. Ot, jak było... Kaziuczek leży w rozprażonej pościeli
i dyszy, dyszy. Buzia tak rusza się jak u rybki... A ja przy łóżku na ziemi. Już
nie klęczę i nie siedzę, już sama nie wiem, jak na tej ziemi trzymam się,
chciałabym dziurę sobą całą wyłamać w podłodze i zapaść się — zapaść choć w
piekło, żeby już nie czuć i nie wiedzieć, nie myśleć i tego żalu okrutnego,
krwawego nie mieć o krzywdę tego dziecka. I konsylium było, i operacja była, i
profesor z Moskwy sprowadzony, i gardziołko — podlecy — przecięli,
tracheotomię zrobili, i nie ma, nie ma nadziei! Kaziuczek ten leży, oczki coraz
głębiej podchodzą pod czoło, przewracają się w tył, bieleją... I ja widzę to
wszystko. I ja nic nie mogę. A ty — ojciec. Ja do ciebie: „Adam! Ratuj, bo
oszaleję. Ratuj dziecko — deski, proch będę całować, po których chodziłeś”. A
ty? No... a cóż ty mnie na to? Głowę tak, ot, po faryzejsku, jak teraz, zwiesiłeś
i mówisz maślanym głosem: „Spokoju, Ewelina, spokoju... Trudno, miła
moja, Bóg dał — Bóg wziął, nie w mocy ludzkiej sprzeciwiać się Bogu”. Ot,
co ty powiedziałeś mnie — ojciec! „Bóg wziął”. Wziął... a maleńki leży tu,
cały gorący — i dyszy. I czeka od ciebie pomocy... A ty oddajesz go Bogu! Dla
ciebie on już stracony, już „wzięty”... Ach, zbóju, cierpliwy zbóju, świętoszku
— toż przecież przez ciebie ta choroba była... To czyjże ischiasik felczer w
sypialni masował? A dziecko stoi obok i śmieje się: „Tatusiowi klapsy dają". A
z fartucha tego felczera zarazki dyfterii sypią się jak pchły! Bo onże —
dezynfektor miejski! To któż jego sam do domu na zgubę rodzonego dziecka
sprowadził? A potem Bogu żywego oddaje. Ha, kto taki? A może i umyślnie?
Umyślnie; tak; bo ja świata za tym Kaziem nie widziałam wtenczas. Umyślnie!
Adam wstał z fotela. Nie był już blady. Był szary, zimny jak zdeptany
śnieg. Tylko oczy wysadzone z orbit — czerwone i palące. Oczami zdzielił
Różę. Pędził ją przed sobą — cofała się tyłem do ściany, z dolną szczęką
obnażoną w nierozumnym uśmiechu.
— Milcz! Przestań! — charczał. — Bo zabiję.
Przystanęła, zderzyła się z mężem piersią o pierś. Rysy — zamarzłe w
grozie — odtajały, zawołała cienko, wysoko, po dziewczęcemu:
— To zabij! Ach, i owszem, zabij... może właśnie należy dzisiaj mnie
zabić! — zaczerpnęła tchu. — Tyle lat mordowałeś, nie potrafiłeś zamordować,
może dzisiaj się uda!
Adam chwycił ją za ramię. Widać było, że zbyt wiele ma w gardle
okropnych słów, że one go duszą, dlatego nic nie może powiedzieć; policzki mu
obwisły, przekrwione oczy zachodziły bielmem szaleństwa, nienawiść podniosła
się z dna życia, przybierała, rosła, nagle stanął — cały w jej blasku — nowy,
straszny człowiek. Potrząsnął siwą Różą z zapamiętaniem, z radosną srogością,
jak nareszcie odkrytym wrogiem
— Ty, ty... — szeptał.
W szepcie był odwet niewolnika, było szczęście mordercy. Pochylił twarz
nad jej twarzą, wyzwalał się i odradzał w swoim nowym, nienawistnym
wzroku. Przestał szarpać żonę, biała broda zjeżyła się tysiącem żądeł, gniew
wytrawiał go, prężył, rozjaśniał na podobieństwo rozkoszy. Nic już chyba
innego nie mogło się zdarzyć między tymi dwojgiem — tylko śmierć.
Róża uniosła powiek. Uważnie, przychylnie popatrzyła na nieludzkie
grymasy męża.
— Mnie słabo...
Naraz posunęła się w bok dużym, miękkim ciałem, nozdrza zadrgały...
Adam ledwie zdążył wytężyć ramiona — upadła w nie, drętwa. Jakoś sprostał
ciężarowi i ciągnął żonę z największym wysiłkiem do kanapy. Nie miał czasu
ochłonąć, umniejszyć swego gniewu, Róża runęła nagle bezsilnością w sam
środek jego morderczego zapału — musiał ją ratować, jęczeć z niepokoju,
zachowując na twarzy nienawiść.
Nie zemdlała. Jednak nie pomagała ani jednym drgnięciem, gdy Adam
układał ją na kanapie; sztywne nogi, ręce bez czucia trzeba było dźwigać każdą z
osobna. Dyszała ciężko, z rozwartymi oczami, ale kiedy mąż odgarnął jej włosy
z czoła — powiedziała sennie:
— Chciałeś mnie zabić.
Wtenczas dopiero oprzytomniał. Nienawiść spłynęła z twarzy, machnął
ręką:
— At!...
Usiadł przy Róży — na wieki już rozbrojony, wyzuty z ostatniej nadziei.
Przecież i nienawiścią Róża nie pozwoliła siebie dosięgnąć — sama pogrążyła
się w otchłań, w którą zapragnął ją strącić. I teraz Adam pragnął znowu wydrzeć
ją stamtąd, za wszelką cenę mieć ją — ciepłą, żywą — z powrotem. Rzucił się
rozcierać jej nogi. Zerwał pantofle, z całej siły tarł podeszwy, łydki, nachylił
głowę, chuchał na prześwitujące przez pończochę ciało. Wreszcie Róża poruszyła
nieznacznie palcem prawej stopy, jednocześnie syknęła:
— Dosyć! Boli...
Ze wstydem cofnął zaraz rękę i westchnął:
— Prawda, te moje patyki...
Nie śmiał dotknąć żony, patrzył tylko błagalnie: może czegoś zażąda,
wskaże jakiś środek... Odwróciła twarz do ściany — widocznie bezwład
ustępował, powiedziała:
— Przynieś z kuchni gorącej herbaty. Sabiny nie puszczaj tu. Zatelefonuj
do Władka, niech przyjdzie zaraz.
Podreptał spełnić rozkazy. Po chwili, z filiżanką w ręce, telefonował:
— Czy Władzio? Chodźże, mój kochany, czym prędzej, matka prosi. Tak,
do Marci, tak. Nie. Koniecznie prosi zaraz.
Pośpieszył z herbatą do Róży. Leżała już swobodnie — zadziwiająco
beztroska. Przysunął mały stolik, utknął w miejscu, nie wiedząc, co dalej.
Skrzywiła się, rzekła:
— No, jakże ja będę pić? Przecież nie usiądę sama.
Więc poskoczył i dźwignął ją do pozycji siedzącej. Potem, przerażony
własnym zuchwalstwem, przycupnął na brzegu kanapy, zaczerpnął łyżeczką
gorącego płynu, podał Róży do ust. Posłusznie, jak dziecko, otworzyła wargi
— przełknęła. Adama dreszcz przejął ze szczęścia. Osadził się lepiej, z
nabożeństwem zaczął poić żonę. Wkrótce opadła na poduszki. Forsownie
poruszyła grdyką, rumieniec oblał jej twarz, nos nawet się zaczerwienił, oczy
rozbłysły. Adam spróbował jeszcze podsunąć łyżeczkę — uniosła dłoń,
pieszczotliwie uchyliła rękę męża. Roześmiała się. Struchlał, ona — z urazą i
szacunkiem — powtórzyła:
— Chciałeś mnie zabić... No, no!
Dzwonek rozbrzmiał, więc Adam nie zdążył tym razem zadziwić się Różą
— pobiegł do przedpokoju. Na progu zatrzymał się: coś cicho wołała. Jakieś
słowo nieprawdopodobne, tak szybko i dawno poniechane... Trudno było
uwierzyć, że je znowu wymawia. Wytężył słuch... Tak, jednak bez wątpienia:
— Adasiu.
Zawrócił, zraniony tym za późnym słowem, pełen złych przeczuć.
— Elciu kochana, co tobie? — pochylił się nad leżącą.
— Nic, nic. Mnie tak dziwnie... Kiedy ty tam biegłeś, mnie raptem się
wydało, że ja nigdy ciebie nie widziałam. Ot, głupia, raptem zachciało się
zobaczyć.
Pół z płaczem, pół ze śmiechem powiedziała to, zadyszała się, po chwili
dodała:
— Ty nie myśl... Ta Kwiatkowska. Teraz ja wszystko rozumiem.
Dzwonek szalał, Sabina szła z kuchni, słychać było, jak dudni stopami
przez jadalnię. Adam — osłupiały — zapomniał o świecie. Róża popchnęła go
łagodnie:
— Idźże, idź — dzwonią.
Tymczasem u drzwi wejściowych powstał harmider. Sabina —
dowcipkując — zgrzytała zamkiem, jakąś paczką ciśnięto o ziemię, czyjeś buty
głośno tupały po słomiance. Adam rozjaśnił się:
— To Zbyszek — a Róża spochmurniała:
— Nie trzeba jego tu, niech idzie do swego pokoju.
Ale Zbyszek już wkraczał do salonu. Rzucił okiem na babkę, na dziadka i
zatrzymał się niepewny. Babki nie lubił, ile razy przyszła, zawsze wypływały na
wierzch jego przestępstwa, wszyscy byli w złych humorach. Dziadka lubił
bardzo, nie miał go wszakże za nikogo ważnego. Raczej za coś w rodzaju
pluszowego misia, którego sadza się z honorami na kanapie, bo to „pamiątka”;
którego za nic by się nikomu nie oddało; którym nikt jednak nie myśli się
bawić. To, że babka leżała na kanapie, nie zastanowiło Zbyszka — zawsze robiła
dziwne rzeczy: wyciągała z kątów starzyznę i kazała podziwiać albo zabierała
jakiś potrzebny przedmiot i wynosiła do siebie, albo krzyczała na ojca, albo
grała na skrzypcach... Teraz leżała — czerwona — w salonie o pierwszej po
południu, kiedy ludzie latają po ulicy. Jedno było wiadome, że nic dobrego z
tego nie wyniknie, i Zbyszek nieżyczliwie spozierał na babkę.
Róża zaś patrzyła na wnuczka z niepokojem. Do Marty miała zawsze
niechęć za „spiczastą brodę” — znak szczególny Adama. Chłopcy — Władyś i
nieżyjący Kaziuczek — byli podobni do niej, mogła ich sobie wyobrazić jako
swoje dzieci z Michałem, natomiast Marta była „nieodrodną córeczką tatusia”
— instynkt macierzyński musiał się tu nieustannie przedzierać przez gęstwinę
cech znienawidzonych. Zbyszek — poza tym, że syn i wnuk „spiczastej brody”,
nosił jeszcze „skórę zdartą” z zięcia — drugiej antypatycznej istoty. Teraz
wszakże we wzroku Róży, skierowanym na Zbysia, był jakiś zamiar polubowny,
pomieszany z nadzieją.
— No cóż — spytała — co powiesz? Co się mówi, kiedy się wchodzi do
domu?
Adam zmarszczył się: i z pedagogicznego nałogu, i z natury — tak bardzo
powolnej boskim zrządzeniom — wielce szanował dzieci. Widział w nich
przyszłość narodu, nadzieję chrześcijańskiego świata, okup rodziców przed
Bogiem. Jakiekolwiek były — uważał je za dary nieba, podziwiał ich mistyczną
potęgę, a zarazem bał się przedwcześnie obciążać słowem czy czynem fizyczną i
moralną słabość dzieciństwa.
Do wnuków tym bardziej żywił respekt, że — oddalone odeń o dwa
pokolenia — nosiły w sobie jeszcze więcej boskich i ludzkich tajemnic niż
rodzone dzieci.
Przyzwyczajony do napastliwości żony, szepnął:
— Daj spokój, Elciu, daj spokój... — i czym prędzej zagadał do Zbyszka:
— Dzień dobry, Zbysiu, a ty czemu dziś tak wcześnie ze szkoły?
Zbigniew nie odpowiedział. Złośliwie błysnął oczami, cały był
pochłonięty grą między sobą a babką. Po chwili z triumfem wykrzyknął:
— Co się mówi? Nic się nie mówi! Bo ja do domu to już wszedłem w
bramie. A tam stała platforma i dwa konie... To komu ja miałem mówić dzień
dobry?
Róża skoczyła na swojej kanapie.
— Ot, widzisz! Ot, masz! — zawołała — milutkie stworzenie. Ty do
niego jak do dziecka — a on, ot, jak odpowiada! Kpi sobie. To ma być
dziecko? To stary krętacz, on jezuitę w kozi róg zapędzi. Po ojczulku
handlarskie zdolności; tam podobno jakiś wujaszek śledziami handlował, to
żydowska maniera... Czego patrzysz jak zbój? Człowieka nie widziałeś?
Chciałbyś oczy wydrapać? Ja wiem, że potrafisz! Tydzień miałeś — już matkę
pogryzłeś... Idź precz, nie chcę ciebie widzieć, niegodny!
Siadła i wskazywała drzwi Zbysiowi gestem tragicznym jak groźnemu,
przebiegłemu wrogowi. Malec otworzył usta, może byłby zapłakał z przerażenia,
gdyby słowa, ton, ruchy babki nie zajmowały go tak bardzo; ta gra
niezrozumiała podniecała wszystkie władze, zmuszała do heroizmu. Zbyszek
westchnął głęboko i wrzasnął:
— To babcia niech idzie sobie precz z mojego domu!...
Wtenczas dopiero chwycił tornister, wybiegł co sił w nogach — blady,
roztrzęsiony, ryczący.
Róża z wyciągniętą ręką zdawała się jaśnieć złowrogą radością.
— Ot, ot! doczekałam się. Ot! — dyszała. — Wypędza mnie. Ten Żydziak
wypędza mnie dzisiaj od córki...
Cofnęła rękę, upadła na poduszki, zapłakała żałośnie. Adam już od dłuższej
chwili biegał po pokoju z głową w dłoniach i jęczał:
— Ach, Boże, Boże miłościwy! Jaki wstyd, jaka hańba, przestań, Ewelina,
na litość Boga, przestań!
Teraz stanął i oglądał się dokoła jak człowiek, któremu zmysły się mącą.
Podszedł do Róży i patrzył na jej łzy z niedowierzaniem. Płakała coraz głośniej,
więc w końcu powiedział:
— Ach, czegóż ty? Sama zaczynasz, napadasz jak szalona, a potem
płaczesz...
Nie ustawała w szlochach, co pewien czas poprzez łkanie przedzierały się
słowa: „wypędza”, „dzisiaj” i „żydowski krętacz”.
Załamał ręce.
— Opamiętaj się, co ty gadasz, co ty chcesz, nieszczęsna? Przecież to
dziecko — wnuk rodzony, a ty na niego jak na złoczyńcę. I jakiż on Żydziak? I
jaki on krętacz? Ty sama dzika jak nie człowiek, opętana czy co?
Róża pewnie nie zauważyła biadań Adama, opamiętała się nieco, gryzła
chusteczkę, wyglądała na zasłuchaną w jakieś szmery we własnym wnętrzu —
kołysała głową, szeroko otwierała, to znów mrużyła oczy, niepokój ściągał jej
rysy — w końcu westchnęła kilka razy, zacichła — z wyrazem apatii.

5
Znowu zadźwięczał dzwonek, Adam — zelektryzowany — wybiegł do
hallu. Otworzył drzwi; tym razem był to Władyś z żoną. Weszli w obłoku
zimna i niewinnej obcości, która wypływała z tego, że siebie wzajem oraz
własny dom cenili ponad wszystko: każdy człowiek, każdy fakt ze świata,
chociażby najbliższego, musiał do nich docierać poprzez opar ekskluzywnych
uczuć. Zawsze na ich twarzach, kiedy wkraczali w cudzą sytuację, leżał odblask
ostatnich słów, które sobie powiedzieli, które — nigdy, wobec niczego z
zewnątrz — nie mogły przestać być ważne. I teraz także — mimo że milczeli,
całując się z ojcem — wyglądali tak, jak gdyby urwali w pół zdania.
Brnęli ostatnio przez mnóstwo kłopotów, właściwie nawet przeżywali
klęskę. Władysia nagle odwołano z Królewca, w ministerium zmieniał się kurs,
przedstawiciele zagraniczni, zaangażowani w uprzednio obowiązującej taktyce,
padali ofiarą nowego układu, kariera Władysia zawisła w próżni — nosił się z
zamiarem opuszczenia służby państwowej.
Nie był człowiekiem silnym. Róża dała pierworodnemu organizm
drobniutki, choleryczny — owoc panieńskiej anemii, zaostrzonej udręką
niemiłego małżeństwa. W to wątłe ciało o wielkiej śledzionie, o nerwowym
sercu, o bolesnych ambicjach uwikłanych w kompleks niższości Adam wlał
balsam swojej flegmatycznej natury. I tak, między matką, przerażającą to
bezprzyczynowym gniewem, to nagłą niemacierzyńską czułością, a ojcem
zasuniętym w głęboki cień powszedniej pracy, moralizatorstwa i rezygnacji —
Władysław wyrósł na mężczyznę popędliwego i wyrozumiałego zarazem:
pełnego żółci wobec drobnych szykan, wobec prawdziwie ciężkich sprzeciwów
życia — pełnego stoicyzmu. Po Róży odziedziczył impet wewnętrzny, potrzebę
zmian, triumfów, przodownictwa, po Adamie skłonność do przeceniania cudzej
racji, strach przed odpowiedzialnością. Każde nowe zadanie, jakie los mu
nastręczał, uważał za przekraczające jego możność, do niczego nie czuł się w
pełni uzdolniony. Jednak z reguły podejmował te wszystkie trudy, nie na swoją
— jak mniemał — zakrojone miarę. Szukał ich nawet. Kiedy pośród
ustabilizowanej sytuacji na horyzoncie zjawiała się szansa odmiennych
wysiłków i osiągnięć, popadał w niepokój, póty tę szansę podchodził, osaczał,
hipnotyzował, póki jej nie uchwycił. Jego żywot zatem składał się z szeregu
krótkich, różnokierunkowych etapów, miał nerwowy fatalistyczny charakter
włóczęgi. Ponieważ nałamując tak swoją słabość do coraz innych, zawsze
trudnych, przedsięwzięć Władysław znajdował się w stanie chronicznego
podniecenia — wszelkie niewygody, marudztwa, złośliwostki czy tajemnice
bytu odczuwał jako dotkliwe krzywdy. Jego wiecznie napięte nerwy nie znosiły
zarówno hałasów, niepunktualności, złych pogód, choroby, uczuciowego
przymusu, jak i metafizyki. Klęski natomiast przyjmował ze spokojem: nie
dziwiły go, czekał na nie zawsze, głęboko przecież — wbrew pozorom —
przekonany o własnej nieudolności i o własnej winie. Nie oskarżał nikogo, na
krótką chwilę nawet doznawał ulgi: oto brzemię spadło z niezręcznych pleców,
oto wolno wreszcie wypocząć na dnie upokorzenia. Wnet jednak zaciskał zęby,
dźwigał się i, obłudnie uśmiechnięty, wszczynał pogoń za nową męczarnią.
Teraz także Władysław „chodził z główką na boczek” — mówiła Jadwiga.
To znaczy dreptał za nowym stanowiskiem, udręczony, niechętny samemu sobie
i niezłomnie zdecydowany na najbardziej ambitne wyczyny.
Jadwiga — duża, ciepłokrwista kobieta, wytwór rodziny opartej na kulcie
mężczyzny — traktowała męża jak najukochańsze swoje dziecko i jak bohatera.
Powiedzenia w rodzaju „główka na boczek” produkowała szeptem, rzewnie
uśmiechnięta, tylko wśród osób niewątpliwie Władysławowi oddanych.
Macierzyńskie żarciki dawały upust potrzebie irracjonalnej czułości, w niczym
nie naruszając rozumowej postawy Jadwigi wobec małżonka — postawy
uwielbienia. Władysław — od dziecka do głębi duszy przerażony pogardą Róży
dla ojca — przyjmował to nie gasnące nigdy kadzidło kobiece jak fantastyczny
dar losu — z wdzięcznością i z podziwem. Jego dom, po którym troje pięknych
dzieci chodziło pod komendą Jadwigi na palcach, żeby nie przeszkodzić żadnej
myśli, żadnemu kaprysowi ojca — to był nadspodziewanie pewny okręt na
nieprzyjaznej fali, miejsce trwałego triumfu i zuchwałej nadziei.

— Cóż to mama? Dlaczego kazała przyjść? — zapytał Władysław, skoro


tylko zdjął futro i pomógł się żonie rozebrać. Przeczuwał zgryzotę, przybierał
wyraz cierpliwości; Adam westchnął:
— Ot, zobaczysz...
A Jadwiga przysunęła się blisko, stanęła tuż obok męża, gotowa osłaniać
go i bronić, chociażby wbrew niemu samemu.
Weszli we troje do salonu, sztucznie uśmiechnięci. Widząc, że matka leży,
Władysław uniósł brwi w górę, zrobił minę zatroskaną. I on, jak Zbyszek, nie
zdziwił się — Róża tak często, wyczerpana gniewem, opadała z siły; skrzętnie
jednak zamanifestował niepokój. Bo matka żądała tego zawsze; najformalniej
żądała niepokoju o siebie.
Pierwszy raz zażądała, kiedy Władyś miał lat ze sześć. Wyszła wtedy o
trzeciej po południu na próbę do Klubu Szlacheckiego — niebawem miał się
odbyć koncert z jej współudziałem.
W domu zwykle w takich razach panowało przygnębienie. Róża z samego
rana, ubrana w batystową malinkę, zamykała się w salonie, pod żadnym
pozorem nie wolno było tam wchodzić. W przeddzień wieczorem domownicy
otrzymywali szczegółowe dyspozycje, babka Sophie coraz więc nakładała
okulary i wzruszając ramionami chodziła zaglądać do kartki na kredensie: o 10
rano — Władyś łyżka tranu, o 11 — sprawdzić w kuchni, czy mięso
wyżyłowane, o 12 — dzieci na spacer; o 1 — niech Anisja siada do reperacji...
Sophie śmiała się z tych godzin, z tego tranu, z tej pretensji, żeby wszyscy
koniecznie coś robili — w Taganrogu nikt tranu nie pił, nikt, oprócz
deńszczyków, nic nie robił, a ludzie byli szczęśliwi. Jednak pilnowała się kartki;
w razie uchybień — Róża bywała straszna. Stawała przed matką, tak samo
wąskousta jak Ludwika, i syczała:
— Znowu taganrogskie porządki? W moim domu? Papusia do grobu
wpędziłaś swoim bałagaństwem — teraz chcesz dzieci moje demoralizować?
„Oficersza...”
Z tym słowem odchodziła, zajadła jak osa, a Zofia brała się pod boki,
zadzierała głowę i burczała:
— Tak cóż, że „oficersza”? Chybaż lepiej „oficerszą” być niż wariatką?
Nastawała pora obiadu, krzątano się cicho w jadalni sąsiadującej z salonem,
wreszcie ojciec wracał z gimnazjum, długo mył ręce, płukał gardło, chodził na
palcach, chrząkał — skrzypce nie milkły bynajmniej. Nie do zniesienia
natarczywy, przesadny, złośliwie smutny wydawał się ich głos Władysiowi w
chwilach niepewności, czy matka zjawi się u stołu, czy nie. Zwłaszcza niektóre
fugi, maniackie pochody dźwięków w górę, ciągle to samo pytanie, docierające
coraz innymi drogami do tej samej granicy, gdzie czeka ta sama odpowiedź —
miały w sobie coś z chorobliwego snu. Władyś w końcu sam zaczynał czuć się
struną, którą matka smyczkiem łaskocze i przymusza do drżeń — popłakiwał w
kącie. Ojciec — po pół godzinie marudztwa — ucierał nosa, poprawiał krawat,
bez stukania wchodził do salonu.
— Obiad stygnie, Elciu — mówił. — Dzieci głodne.
Rozmaicie przyjmowała to Róża. Czasami ciskała skrzypce na dekę
fortepianu, impetycznie odsuwała pulpit i — cała w płomieniach — wołała:
— Wiem, wiem, wiem! Cóż z tego, że obiad? Czy już nie ma rzeczy
ważniejszej niż obiad? Czy ja sługą waszą jestem? A czy może nie
zadysponowałam obiadu? Więc jedzcie i odczepcie się ode mnie, dajcie mi
oddychać. Oddychać mi dajcie!
Z tym okrzykiem wpadła do stołowego, trąc dłonie chusteczką, rzucała się
na krzesło, odpychała nakrycie, zapadała w ponure milczenie. Tylko Kazio
umiał ją z niego wydźwignąć. To dziecko — może dlatego, że przeznaczone do
krótkiego życia — szczodrze szafowało urokiem, na który składała się zarówno
dziecięca potrzeba afektu, jak przedwcześnie dojrzała umiejętność towarzyska.
Nie znosił pozostawania w cieniu, zawsze musiał błyszczeć, zajmować sobą — i
doskonale wiedział, jak to robić. Jeżeli Róża była tylko zła, wygłaszał zabawne
słówka, wyciągał rączkę przez stół, stroił śmieszne minki. Jeżeli zaś oprócz
złości wyczuwał smutek — używał bardziej sentymentalnych środków: sam
smutniał, kładł głowę na stole, nie chciał jeść. Róża po chwili pytała zwykle
babki:
— Cóż to Kazio? Chory?
Wtenczas zasłaniał buzią, żeby nie było widać uśmiechu, dalej symulował
nieszczęście, póki matka nie zwróciła się wprost do niego:
— Kaziuczek, co tobie?
I wtedy wszakże nie wypadał z roli: podnosił szare, wielkie oczy, zamglone
udanym żalem. Droczył się z matką, karcił ją za jej wybryki, długo patrzył w
ciszy łzawymi oczami, aż zapomniała o sobie.
Częściej, niestety, Adama, odrywającego żonę od muzyki, spotykała w
salonie jeszcze gorsza odprawa. Róża nie słyszała — czy może udawała, że nie
słyszy — jego molestacyj. Grała dalej, namiętnie cisnąc skrzypce podbródkiem,
wytupując rytm, licząc głośno. O ile upierał się przy swoim, rzucała mu skośne
wejrzenie, pełne niechęci i wzgardy, szczególnie przy tym brawurowo pociągała
smyczkiem.
Kilka razy ojciec uniósł się. Krzyczał, że przecież on i synowie mają także
jakieś prawa, że dom powinien mimo wszystko być domem, że Róża doczeka
się kiedyś skandalu: Adam zabroni jej występować! Pojedzie do gubernatora,
publicznie powie: albo koncerty i filantropie, albo obowiązki rodzinne; niech
ludzie rozsądzą, co ważniejsze!
Podczas jednej takiej sceny zamierzał jak gdyby wyrwać żonie skrzypce.
Róża, nie przerywając „Melodii” Rubinsteina, cofała się w głąb pokoju,
okrążyła go i wkroczyła do jadalni. Adam za nią, podniecony w najwyższym
stopniu, usiłujący przekrzyczeć instrument:
— Żądam, żeby szanowano mój czas i mój spokój! Żądam — tu wpadł w
żakowską, płaczliwą egzasperację, wskazywał miejsce pani domu przy stole.
— Żądam, żeby to krzesło nie stało tu puste w czasie posiłków!
Róża szła przez jadalny w powłóczystym szlafroku, unosząc w ramionach
skrzypce. Wyglądało na to, że nic nie może na nie poradzić, że one same grają
żałosną „Melodię”. Siadła na prezydialnym miejscu między babką Sophie a
mężem, dzieci — wystraszone — wyciągnęły szyje, pieśń — coraz zjadliwsza,
coraz bardziej rozmiłowana w smutku — owiewała im twarze, zupa dymiła, a
po policzkach Róży biegły łzy.
To zdarzenie zachwiało opór Adama,- przez długi czas później nie
przywoływał Róży na obiad. Ilekroć jednak matka egzercytowała się przed
koncertem, serce Władysia zamierało z trwogi. Kiedy więc, owego pamiętnego
popołudnia odjechała wreszcie na próbę i Anisja, zniósłszy do dorożki pudło ze
skrzypcami oraz nuty, wróciła na górę radośnie tupiąc po schodach, w domu
zrobiło się wesoło. Babka mrugnęła na dzieci, podreptały za nią do spiżarni, po
chwili na stole zjawiły się konfitury z melona, zastrzeżone wyłącznie dla gości,
z kuchni doleciał pisk grubej Nadii — kabalarki, której nie wolno było na próg
puszczać. Sophie pozwoliła chłopcom maczać palce w konfiturach, oglądać
album, uderzać piąstkami w klawiaturę fortepianu, paliła papierosy i kładła
pasjansa. Ojciec był w szkole na sesji. Nikt nie przeszkadzał, nikt nie mącił
odwetu po srogim, wymuszonym dniu.
Poczucie wyzwolenia zapanowało tak wielkie, że Władyś zaawanturował
się aż do sekretarzyka matki — wyciągnięto szuflady, grzebano w broszkach, w
papierach powiązanych wstęgami, wreszcie chłopcy wysypali, co się dało, na
dywan i przystąpili do rewizji szaf. Wystrojeni w nieskończenie długie,
szeleszczące spódnice pudrowali się, kichali w obłokach wonnego pyłu, hasali
pośród listów i koronkowych staników. To trwało długo, ale w chwili
najostrzejszego szału zabawy Kazio zamilkł, rozejrzał się po sypialni Róży,
podbiegł do jej łóżka, wtulił twarz w kapę i zapłakał. Władysiem strach aż
zatrząsł. Co tchu zdarł ze siebie matczyne przyodziewki i półżywy zabrał się do
porządków. W kilka minut pokój wrócił do normalnego wyglądu, nawet puder
zdmuchnięto z politury. Chłopcy na palcach wysunęli się do salonu... Zmierzch
już zapadał, okna wyglądały jak niebieskawe, obce osoby z trenami. Dopiero
światło lampy w jadalnym dodało otuchy; Sophie rozweselona wyszła z kuchni
na spotkanie dzieci — na tacy niosła patelnię ze stertą blinów i garnek śmietany.
Władyś z piskiem rzucił się do krzesła, Kazio zaklaskał w ręce — to było danie,
które uwielbiali, którego na noc zabraniała Róża. Zaczęli pożerać, nie umywszy
rąk, zwijali bliny, uklepywali w garstkach, maczali je w garnku — Sophie
śmiała się. Niebawem poszli spać z kwaśnym smakiem śmietany w ustach i z
uciskiem w sercu.
Nie wiadomo, która to była godzina, kiedy Władyś naraz otworzył oczy i
poczuł, że jego dłonie uwięzione są w czyichś gorących dłoniach. Mrugnął
kilkakroć, rozeznał, że twarz matki — także gorąca — chyli się tuż nad jego
twarzą. Zmartwiał. Popołudniowe ekscesy w sypialni, bliny na noc ugniatane
brudnymi rękami — cała góra nie wiedzieć czemu tak radosnych grzechów
zajaśniała mu we wspomnieniu, przygnębiony, bał się poruszyć. A oczy Róży
badały i badały z tak bliska... Władysia gniew ogarnął. Więc matka przychodzi
w nocy urągać grzesznemu, kiedy wszystko złe już się stało i niczego cofnąć nie
można. A czemuż odchodzi we dnie, czemu pozwala, by zło kusiło małe dzieci
— czemu ich nie pilnuje? Z niechęcią odwrócił głowę. Wtedy właśnie Róża
krzyknęła:
— Nic? Nic? Ani jednego słowa radości, że jestem? Kazio malutki, nie
rozumie... Ale ty — przez całe długie pół dnia, przez cały długi wieczór — ani
jednej sekundy niepokoju o matkę? gdzie ona? czy wróci? Leżysz? Leżysz jak
lala drewniana — nie cieszysz się, więc i nie lękałeś się o mnie! Po cóż ja tu
wróciłam, po co?
Szlochała, ojciec przybiegł, chwycił ją za ramię i wyprowadził, szepcząc:
— Wróciłaś — na szczęście czy na nieszczęście — to zachowuj się po
ludzku, dzieci nie przerażaj.
Władyś został pośród ciemności, wstrząśnięty, snu i jawy niepewny.
Od tamtego dnia zawsze, ile razy między Różą a domem przerywało się
normalne współżycie — gdy ono później wracało — dopytywała srogo, czy
dzieci były o nią niespokojne. Nauczono się wkrótce tego obyczaju. Władyś
sam wybiegał naprzeciw matki z twarzą skłopotaną, sumiennie recytując:
— Ach, jesteś nareszcie? Gdzie byłaś tak długo? Jak się czujesz? Bardzo
tęskniłem do ciebie.

Władysław nie zaniedbał więc i tym razem skrzywić się frasobliwie,


witając matkę po kilkudniowej rozłące. Róża nie uniosła głowy: widać było, że
czeka na gorące słowa syna, na jego niepokój.

Stosunek Władysława do matki nie był tak równo napięty, tak bujny,
jakby ona tego pragnęła; ale jednak pełen prywatnej ciekawości i męskiego
podziwu. Róża, wygnana z kręgu miłosnego szczęścia, szukała porozumień z
drugą płcią na drodze macierzyństwa: synowie mieli ją pogodzić z męskością.
Kazio umarł, zaledwie błysnąwszy jednym, drugim tajemniczym uśmiechem —
na Władysiu spoczął cały ciężar niedosytu Róży. Zbyt prostolinijna, by w
dziecku znaleźć źródło zmysłowych podniet, potrzebę współżycia z męskim
żywiołem zaspokajała w ten sposób, że — w miarę rozwoju Władysia —
transponowała coraz więcej swoich pragnień, pojęć, interesów na tonacje
męskie. Nie mogąc w żadnej mierze, wskutek niezwykle wyłącznej natury,
zapełnić próżni uczynionej w jej życiu przez zdradę Michała — odwracała się z
wolna od kobiecych tęsknot i przejmowała męskie samopoczucie syna. Sama
zraniona na wieki przez młodego chłopca, z zapałem dzieliła niechęć małego
Władysia do dziewczyn, nigdy nie próbowała rehabilitować „bab” w jego
oczach, budzić polubownych, tkliwych odruchów, z całą drapieżnością jątrzyła
własnym głodem ekspansji jego nikły instynkt podboju.
Nie umiała rozumieć, że lęk Władysia przed kobietami był lękiem przed
nią; że jego niechęć do dziewczyn płynęła z urazy do niej. Uważała siebie za
bóstwo syna, za siłę, pozbawioną cech gatunkowych, nadrzędną i nieuchwytną.
Jako taka, chciała sterować jego życiem.
Tymczasem Władyś — słaby, bystry, czuły, gorszony, przerażany stale
przez matkę — ulegając czarowi jej żywotności, dziwactwa i rozpaczy, ani na
chwilę nie tracił z uwagi faktu, że takie oto są kobiety. Tajemnicze, wrogie. I —
wbrew najgorętszemu zamiarowi Róży — w sercu syna rosło marzenie o
kobiecie, która by nie budziła zachwytu ani niepokoju, lecz dozgonną czułość.
Władysław, od małego nastawiony przez matkę na grę płciową
podporządkowaną interesowi (gdzieś w perspektywie majaczył miraż małżeństwa
z potężną heritierką), skoro dojrzał, zwrócił przede wszystkim uwagę na kobiety
świetne. Piękne, wspaniale ubrane, wzgardliwe. Z huczącymi skroniami
asystował tym paniom, rzucał ukradkiem spojrzenia w głąb atłasowych
staników i zarozumiałych źrenic, usiłował wyobrażać sobie te wspaniałe osoby
blade, spłakane, kiedy on — nasyciwszy żądze — będzie odchodził do swoich
autokratycznych męskich przedsięwzięć, a one pozostaną, by tęsknić. Stroił się,
świadomie używał efektów ślicznej urody, gorzał, rozpaczał i nienawidził. W
osiemnastym roku życia cytował Schopenhauera, Strindberga i słuchając, jak
matka gra Chopina, płakał do poduszki.
Róża szczyciła się synem. Kiedy Władzio był już młodziutkim mężczyzną,
ona ciągle jeszcze była młodą kobietą. Lubiła nade wszystko bywać z nim
między ludźmi. To jej na koniec pozwalało zapomnieć o Adamie. Póki Władyś
był mały, Adam musiał — na koncertach, na rautach dobroczynnych —
asystować żonie, a przynajmniej zgłaszać się po nią. Ledwie Róża zaczerpnęła
atmosfery artyzmu, salonowej beztroski, bogatego cygaństwa, z postawy Adama
ulatywał parafialny zapach belferki, z oczu Adama wyzierała powaga
codziennych, do śmierci wytyczonych spraw.
Władyś miał zdolności do muzyki. Róża nauczyła go grać na fortepianie.
Cóż to był za triumf, kiedy szesnastoletni syn akompaniował jej publicznie
koncert Vieuxtempsa! Pod deszczem oklasków stali — ramię przy ramieniu —
oboje młodzi, urodziwi i nie z tego świata. Oszołomiona wyższością nad
tłumem, tęsknymi spojrzeniami dygnitarzy — Róża lubiła po koncercie
gawędzić, z dala obserwując syna. W zgrabnym mundurku ośmioklasisty
błyskał nieczule zębami, krzywił puszyste wargi, panny cierpiały, a Róża
nasycała się zemstą. Ach, wreszcie, wreszcie przestawała być ofiarą, wreszcie
kamieniało w niej kobiece, ubroczone serce — niedobrym wzrokiem, niedobrą
męską siłą Władysia sama mogła teraz ranić, poniewierać kobiety!
I — jeżeli odchodziła z Adamem — wszystkim było wiadome, dokąd
prowadzi ją droga... Do skromnego domu, do niemiłego małżeńskiego łoża, do
jutra bez niespodzianki. Z Władysiem — Róża zawsze odchodziła w nieznane.

6
W wieku lat dwudziestu paru Władyś zaręczył się po raz pierwszy.
Przebywał wówczas za granicą na studiach, pogrążony w młodzieńczej
wzniosłości.
Dom rodzinny zmalał mu w perspektywie wszechświata do rozmiarów
ziarnka piasku. Jednak muzyka, którą przywykł uważać za organiczny zapach
Róży, przyprawiała go nadal o niepokój, o mściwą ponurość — uczucia
zasadnicze w atmosferze matki. Na razie przez pietyzm synowski przymuszał się
do tych nastrojów, często chodził na koncerty i do opery, by zmarszczywszy
brwi oddawać się — na cześć Róży — gniewowi i rozpaczy. Wkrótce jednak
spostrzegł, że w objawieniach muzycznych tyleż jest zgody z życiem, pokory,
ile satanizmu. Powoli pozytywny biegun muzyki zaczął coraz bardziej
przyciągać współczucie, i tak rozluźniła się ostatnia więź z rodziną.
W pewnej organizacji studenckiej Władyś spotkał Halinę. Brzydka i
uboga, nie miała w sobie nic ze znienawidzonych uroków kobiecości. Nie trzeba
było ulegać jej po to, żeby ją w końcu podstępem zwyciężyć — od razu ogłosiła
się za zwyciężoną. Bynajmniej także nie nękała tajemniczością, nie przyprawiała
o dreszcze ani wyrzuty sumienia. Po prostu pracowali i wypoczywali razem w
równym cieple niewolniczych uczuć Haliny.
Po pół roku konspiracji Władysław zawiadomił rodziców o swoich
zaręczynach. Nieba-wem Róża zjawiła się w Berlinie. Na dworcu syn powitał ją
kwiatami. Narzeczonej nie zabrał ze sobą, miała zjawić się w pensjonacie
dopiero nazajutrz po południu, gdy podróżna odpocznie. Władyś od razu
przybrał wobec matki postawę istoty tak przez nią obdarowanej, że do śmierci
nie zdoła dobrodziejstw wypłacić. Róża wysiadła z pociągu z migreną i
wzniosła na syna oczy zbolałe, pełne wyrzutu. Poczuł się winny za migrenę, za
tłok w wagonie, za hałasy uliczne; drżąc z niepokoju i z żarliwych chęci sadowił
matkę w dorożce, potem w fotelu pensjonatowym. Krzątał się, rozbierał, ubierał,
podsuwał owoce i wodę kolońską. Róża tarła czoło, a Władyś — ścierpnięty —
powracał w nawiedzony świat swego dzieciństwa, który sądził, że opuścił na
zawsze.
Pod wieczór Róża oprzytomniała i kazała zawieźć się do opery. Dawano
„Butterfly”. Jak zwykle, z całym entuzjazmem odniosła się do gmachu i do jego
urządzeń i z całą wrogością — do otaczających ludzi. Rozjaśniona, oglądała
marmury i lustra, plusze, stiuki, sklepienia... Co chwila zatrzymywała
Władysia, by wskazać jakiś szczegół architektoniczny, jakieś martwe piękno...
Czyniła to gestem pani domu, pysznej z własnych dostatków. Rozczulenie zaś
płynęło z poczucia niespodzianki: nie była tu dotąd nigdy, nie obiecywała nawet
przyjechać, a oto przygotowano dla niej tyle skarbów. K t o przygotował?
Widocznie nie wierzyła, że sprawcami dzieł ludzkich są ludzie. Widocznie
uważała ludzi za nic nie znaczące, bezduszne narzędzia wyższych sił, bo ani
cienia życzliwości nie żywiła dla istot, których praca napawała ją dumą.
Spoglądano na nią z zainteresowaniem, panowie z powodu odmienności
urody, panie z powodu odmienności stroju. Garderobiana — poczciwa
tłuściocha — uśmiechnęła się na widok matki z synem; odbierając płaszcze od
Władzia szwargotała przyjaźnie, a wręczywszy numerek Róży poklepała ją po
ręku. Róża zmierzyła kobiecinę wzrokiem pogardy — ta oniemiała z przykrego
zdziwienia. Po drodze do lustra wszyscy musieli ustępować na bok; jeżeli ktoś
nie dosyć skwapliwie to robił, Róża — znowu z tą niezrozumiałą władczością
osoby, która jest wszędzie u siebie — odsuwała natrętów. Ten i ów syknął
rozdrażniony, jakaś siwa dama zaczęła wygłaszać nauczkę o dobrych manierach,
urwała wszakże w pół zdania i podreptała czesać się gdzie indziej.
Dopiero kiedy Róża uznała, że jej wygodzie stało się w pełni zadość, kiedy
doprowadziła swój wygląd do ideału, kiedy Władyś — zaopatrzony w program
i lornetkę — podał jej ramię, kiedy szli z wolna w szeleście jedwabi czerwonym
chodnikiem, Róża zaczęła rozdawać uśmiechy. Tak ot, gdzieś w przestrzeń
uśmiechała się, zawsze jeszcze oślepiająco, z wielką uprzejmością. Uśmiechy
spadały na żywe twarze, rozniecały uczucia: mrużono oczy, chwytano za face-à-
main i za monokle, szeptano lub — przeciwnie — milknięto. Zwłaszcza w
przejściu między rzędami foteli reakcja była silna. Skoro jednak docierała do
świadomości idącej, Róża pochmurniała — doznawała obrazy. Brzydkim
grymasem odpychała falę ciepła, którą sama przywołała z tłumu. Zdawała się nie
chwytać związku między swoim uśmiechem a rozbudzoną ciekawością obcych,
gniewało ją, że sygnały porozumienia między nią a ową tak gościnną potęgą,
dźwigającą pałace dla cudzoziemek, mogły być wzięte za chęć nawiązania
kontaktu z tym czy innym człowiekiem. Twardo uderzała nogami kolana
sąsiadów, wytrąciła komuś z ręki pudło czekoladek i, nie bąknąwszy nawet
pardon, siadła w krześle — znużona królowa.
Och, jakże cierpiał Władyś! Jak szybko i jak kompletnie pogrążał się w
otchłań bolesnego dzieciństwa! Od niedawna przez Halinę oswojony z dobrocią,
ekstatyczny wyznawca zgody — z rozpaczą wyczuwał dobrze znaną smugę
wrogości, wlokącą się za matką. W lodowa-tej strefie nieporozumień, jaką
stwarzała wokół siebie, musiał się więc znowu pomieścić — jej sojusznik, jej
kontynuator, jej rzecz. Bał się patrzeć na boki, w stronę dopiero co
zmaltretowanej publiczności, skórę miał obolałą z niepokoju. Nachylił się
pieczołowicie nad Różą, usiłował odgrodzić ją od świata, jak niebezpieczną
substancję, jak truciznę. A jednocześnie gorąca litość dla napastnicy przepełniała
mu duszę, drżał, czy już, zaraz, natychmiast, odwet nie dosięgnie matki lub też
czy ona sama nie załamie się w złej królewskości, czy nie zapłacze głośno. Ze
wszystkich sił przyzywał muzykę, aby rozpostarła nad salą swój czwarty
wymiar, w którym każda ludzka sprawa nabierze lepszych znaczeń.
Jakoż zabrzmiały niebawem skrzypce, altówki i wiole, mające wyrazić urok
nadmorskiego ogrodu, niecierpliwość Pinkertona, pokorę pani Butterfly,
kapryśne odmiany losu. Skoro pierwsze dźwięki tej włoskiej Japonii wypłynęły
ze sceny, Róża westchnęła i przymknęła oczy, Władyś mógł spocząć. Goro
rozpoczął błazeńskie służalstwo, baryton wniósł między magnolie elegancję
urzędową dandysa, niskim, ciepłym głosem zaśpiewała powitalny komplement
Suzuki. Świergot dziewcząt, canzona marynarza i gdzieś z dala, z dala, za
wzgórzem wysoka fraza najradośniejszej motylej nadziei —- szerzył się w teatrze
brzask miłości uwieńczonej śmiercią. Władyś znał dobrze tę operę i nie lubił jej
tragicznego końca. Od pierwszej sceny opancerzał się przeciw smutkowi finału.
Kiedy Pinkerton — rozkochany — piał pod gwiazdami: „Tyś moja... na całe
życie!” — chrząkał z dezaprobatą i nieufnym wzrokiem oprowadzał patetyczne
gesty tenora. W drugim akcie, w czasie rozmowy Butterfly z konsulem o
ptaszkach i różach amerykańskich, śmiał się złowieszczo, a w scenie z kwiatami
niechętnie odwracał głowę od egzaltowanej Japonki i jej głupiej sługi.
Sąsiadka Róży łkała, ściskając ręce męża, który ją uspokajał. Róża syknęła
wrogo i powiedziała po francusku:
— Żądam ciszy za moje pieniądze, ja chcę słuchać muzyki.
Ale w momentach napięcia akcji bladła, chwytała syna za ramię, ze zgrozą
w oczach szeptała:
— No, co? co? Ach, Boże...
Potem odrzucała głowę na oparcie fotela i milkła z wyrazem tak głębokiego
wtajemniczenia, że dziw brał patrzeć na nią. Oprzytomniawszy, rzucała po sali
wzrokiem, który mówił: „Co wy wiecie, nieszczęśni?” Cały czas kołysała się
jak gdyby na niewyczuwalnym wichrze, wyciągała dłoń, otwierała ją i
zamykała, przytakiwała czemuś gorąco, to znowu gorzko przeczyła — wyglądała
wciągnięta w sprawy niedostępne reszcie publiczności. Kilka razy spoglądała na
syna jak z drugiego brzegu rzeki — triumfująco i rozpaczliwie. Władyś
spuszczał oczy... Kiedy jednak Butterfly pożegnała swoje dziecko krystalicznym,
bohaterskim la, później zaś szepnęła bez głosu: „Idź, baw się, baw...”, Róża
nagle zmieniła postawę. Usiadła sztywno, poprawiła żabot i włosy,
naregulowała lornetkę, zaśmiała się zjadliwie. Ku najwyższemu zawstydzeniu
Władysia, harakiri miłośnicy przyjęła ziewnięciem. Pinkerton krzyczał za sceną:
„Butterfly, Butterfly”, a Róża — głośno jak we własnym domu — mówiła:
— No, chodźmy, tłok będzie straszny.
Wyszli wśród zżymań i złośliwości sąsiadów.
Nazajutrz rano Róża zwiedzała galerie. Władyś zaś miał obowiązkowe
seminarium. Przyszedłszy po matkę do Kaiser-Friedrich-Museum, zastał ją w
sali średniowiecznych mistrzów, stojącą przed „Ukrzyżowaniem” Konrada
Witza. Nie od razu dostrzegła syna, patrzyła w obraz z wysiloną uwagą, ramiona
spuściła bezradnie. Widać było, że życzy sobie przedostać się do kraju
świętości, ofiary, zrozumieć, a może nawet podzielić męczarnię Jezusa i
cierpliwość Maryi. Ale wyraz znużenia świadczył o bezowocności wysiłku.
Władyś znienacka pocałował ją w rękę. Wzdrygnęła się, poczerwieniała...
— Ach, ty... Wariat jaki!
Była zmęczona. Władyś zaczął entuzjazmować się obrazem. Pokiwała
głową:
— Tak, tak, ładne kolory. To niebo, ta zatoka... Tylko fałdy na szatach
sztywne.
Zupełnie już szeptem dodała:
— Wyraz... zadziwiający... bardzo.
Po czym Z niechęcią odwróciła się od „Golgoty” i pociągnęła Władysia do
okna, tak wyglądając, jak gdyby wracała z pustyni.
— Wiesz, co ja lubię? — objaśniła. — Żeby przed świętym obrazem
można było myśleć o innym świecie, lecz ten inny świat żeby już nie wydawał
się ludzki. Ot, tak jak u Leonarda da Vinci.
Płochliwie zerknęła w stronę Witza.
— A tamto ciągle ludzkie. Cierpią, krzywią się, umierają...
Po obiedzie do pensjonatu przyszła Halina. W wypiekach, ubrana „z
godnością”, nie na pokaz. Władyś, rzuciwszy okiem na jej strój, ocenił, jakich
to był rezultat wysiłków i przemyśleń. Róża przywitała narzeczoną syna z
przesadnym ugrzecznieniem. Usadowiła ją przemocą w fotelu, sama
przycupnąwszy na brzegu krzesła, natychmiast zadzwoniła na herbatę,
przepraszała po stokroć, że tak skromne przygotowała przyjęcie, ale cóż, w
obcym mieście, w obcym domu... Zabrakło łyżeczki, szepnęła Władysiowi,
żeby wyjął z neseseru podróżne sztućce. Zajął się tym skwapliwie i niebawem
podał żądany przedmiot. Jakżeż okropnie spojrzała matka!
— Nie tę! srebrną — powiedziała zbielałymi ze złości wargami.
Potem rozkładała i przekładała serwetki, próbowała coraz to innych
kombinacyj nakrycia, mówiąc nieustannie, uśmiechając się do lustra, co chwila
całując w głowę Władysia — ze współczuciem i z żałością, jak człowieka, o
którym wiadomo, że niedługo umrze. W oczach Haliny — najpierw
zestraszonych i czułych, później pełnych zdumienia — ukazał się mrok.
Zesztywniała w swoim honorowym fotelu, umilkła, na pytania odpowiadała
monosylabami. Nastrój zapanował jak na five o'clocku w ambasadzie —
najbardziej jałowa grzeczność, ani jednego odruchu, same nieosobiste gesty. Ten
uścisk, ten serdeczny uścisk, po który Halina przyszła do matki ukochanego —
straszył jak widmo! Wszyscy czuli, że on tam gdzieś czekał i że zabrakło siły,
która mogłaby go zmaterializować.
W miarę jak znikały petits-fuorki i jak pogłębiało się przygnębienie Haliny
— Róża nabierała życia. Opowiadała à propos wczorajszego wieczoru w operze o
wielkiej muzykalności Petersburga, o kwartetach u leibmedyka, o własnych
sukcesach koncertowych i o pięknych wakacjach na Litwie. Władyś mienił się
na twarzy, nie śmiał przerywać matce, nie podtrzymywał wszakże rozmowy,
przeciwnie — chcąc stworzyć przeciwwagę dla obcej przeszłości — zagadywał
Halinę o bieżące sprawy organizacyjne i uniwersyteckie, zupełnie Róży nie
znane.
I na to wszakże Halina odpowiadała ceremonialnie, zbita z tropu, niczego
już w życiu niepewna. W końcu zapadła cisza, przesycona rozdrażnieniem,
obrazą i czczością. Halina odeszła, zaledwie dotknąwszy dłonią rozpalonych
palców Róży, odwracając oczy od wzroku Władysia.
Po chwili drzwi od schodów trzasnęły. Władysław wrócił z przedpokoju,
stanął przed matką i załamał ręce. Patrzył na nią z gniewem, żalem, z
uwłaczającą litością.
— No co? Co znowu za pretensje? — spytała.
Zbladł.
— Jak mama śmiała tak potraktować tę dobrą, dobrą dziewczynę?! —
wykrztusił z głębi piersi.
Róża — jak zwykle w tych wypadkach, kiedy pod wpływem jej
nieludzkiej postawy pękał krąg normalności i czarny żywioł, anarchia, otwierała
nagle swoje bezkresy — Róża uczyniła się lekka, niebaczna. Z humorem
wykrzyknęła:
— A jakże ja ją potraktowałam? Niedobrze? Przecież nawet swoją łyżeczkę
kaukaską dałam jej do herbaty! Jeszcze mało?
— Proszę nie kpić ze mnie! Halina nie na fanaberie towarzyskie tu przyszła!
To ma być moja żona! Ja sobie tę kobietę wybrałem na życie! A mama
opowiada o Boboliszkach, Mysikiszkach, o wąsach cara, o kijowskich
konfiturach... Ani słowa, ani jednego ludzkiego słowa w ciągu całej godziny!
Czy mama wyobraża sobie, jaka to krzywda dla dziewczyny? Co ona sobie o
mnie pomyśli? Że ja po prostu zełgałem, że mama w ogóle nic nie wie o
naszych zaręczynach!
Krzyczał, czochrał sobie czuprynę, gryzł pięści. Róża promieniała.
— Krzywda? — zdziwiła się. — Jaka krzywda? Grzecznie kogoś przyjąć to
krzywda? A o czymże ja miałam z nią gadać, z tą jakąś twoją Haliną? O jej
cioci w Koziegłowach? A co mnie jej ciocia obchodzi?
Władysław oparł głowę na skrzyżowanych ramionach, zaszlochał bezsilny:
— Zwariuję, zwariuję...
Róża z początku napawała się tym płaczem. Czarny nurt porywał ją, słowa,
sytuacje, uczucia wirowały — rzeczywistość tonęła w falach absurdu i koniec
wszystkiego nareszcie wydawał się bliski. Ale Władyś łkał coraz bardziej
spazmatycznie — to nie było naturalne u dorosłego mężczyzny, przechodził w
dzieciństwie tyle chorób, serce miał słabe, mógł dostać jakiegoś ataku. Róża —
ku wielkiemu swemu gniewowi — uczuła się znowu zatrzaśnięta w fatalnych
prawach świata. Nie wolno jej było narażać synowskiego zdrowia, samowola
musiała się zatrzymać u wstępu na drogę, która prowadzi ku śmierci.
— Uspokój się — powiedziała głucho, ledwie żywa z irytacji — zrobiłam
tak dla twojego dobra. Przyjechałam ciebie ratować, mimo że — Bóg
świadkiem — niełatwo było zdobyć się na podróż. Dzieci nigdy takich
poświęceń nie umieją ocenić... Ale ja... Boże mój... ja łudziłam się, że ty jesteś
inny.
Władyś skoczył na równe nogi. Skoro matka zaprzestawała szyderstwa,
zgadzała się opuścić królestwo urojeń, gdzie była nieuchwytna, i gadać z synem
poważnie — wygasał okrutny ból serca, obłęd już nie groził, na każde zło
mogła znaleźć się rada. Zawołał głośno:
— Mamo najdroższa! Ja wiem, ile tobie zawdzięczam! Otrzymałem takie
wychowanie, że niejeden hrabicz mógłby mi pozazdrościć. Jesteś artystka —
nigdy nic gminnego nie wprowadziłaś do domu. Chodziliśmy z Kaziem ładnie
ubrani, mieliśmy higieniczne jedzenie, świeże powietrze latem... Bo ty sto razy
przerabiałaś swoje suknie i dużo zarabiałaś muzyką. Chociaż mogłaś poszukać
sobie innego szczęścia w świecie, nie opuściłaś biednego i niezaradnego ojca i
nas — dzieci. Przez to, że jesteś utalentowana i piękna, mogłem przyjaźnić się z
synami dygnitarzy, tańczyć z najwytworniejszymi pannami! Tak, mamo, ja
wiem. I teraz także rozumiem: przyjechałaś dla mego dobra... Ale pozwólże
pomówić o tej sprawie serdecznie... Ja wszystko wytłumaczą!
Z najcieplejszych głębin szczerości wygłaszał pochwałę matki podług jej
własnego dokładnego przepisu. Te słowa chwalebne unosiły się w atmosferze
jego dzieciństwa i zostały przyswojone bez reszty. Przy każdej okazji Róża
ustala swoje tytuły do wdzięczności potomstwa, Adam zaś przypominał je i
kolportował jak apostoł.
Teraz wszakże, na zagranicznym gruncie, po długiej rozłące — wyznania
syna zabrzmiały rewelacyjnie. Coś się wreszcie ziściło w życiu Róży, jakieś
marzenie w końcu stawało się ciałem: syn dorosły ją wielbił. Doznała tak silnej
radości! Podróż do Berlina, wybuch uczuć synowskich wydały się
kulminacyjnym punktem życia. Róża przygarnęła do piersi głowę Władysława.
— A więc zrozumiałeś mnie wreszcie? Bogu niech będą dzięki!
Rozpłakała się.
— Oto nagroda za moje nieszczęśliwe życie... Syn mnie zrozumiał! Syn
mnie ocenił!
Błogo uśmiechnięta, opadła na oparcie sofy.
— Chodź, Władysiu. Usiądź koło mnie, widzę, że jesteś już
człowiekiem... Powiem ci wszystko.
Spuściła powieki, zbladła — zbliżał się moment wyzwolenia: syn dowie
się prawdy. Syn zniszczy nikczemną jawę, stworzy nadrzeczywistość, w której
matki w słodyczy niewin-nego porozumienia z synami otrzymują okup za to, że
nie kochały ich ojców.
Władysław zaniepokoił się. Nie chciał wspominać i rozpamiętywać
dziejów Róży, chciał bronić Haliny.
— Mamusiu — odezwał się — to ja najpierw powiem ci wszystko.
Posłuchaj...
Spojrzała na syna, mrugając — jak zbudzona. Nie dał jej dojść do słowa.
— Otóż, mamusiu — prawił — ty jej nie znasz i dlatego chcesz mnie
,,ratować”. Myślisz tylko o tym, że nie jest świetną partią, a przed godziną
uraziło cię, że ona nie jest ładna. Owszem, zawsze asystowałem pięknym
osobom, ale byłem smarkacz, sam nie wiedziałem, czego mi trzeba. Mamo,
Halina nie jest ani świetna, ani bogata, ale musisz ją poznać — ona ma miliony
zalet stokroć wspanialszych... Mamusiu, wierz mi, mnie takiej właśnie żony
potrzeba... i ty przecież...
Ale Róża porwała się z sofy. Purpurowa, zawołała:
— Co ja „przecież”? Co „przecież”? Ja widzę przecież, że omyliłam się!!
Haniebnie się omyliłam. Nie jesteś moim synem!
Patrzyła na Władysława z góry:
— „Takiej żony” mu trzeba! — parsknęła -- a więc t a k i e j żony...
Naturalnie, twojemu tatusiowi taka żona jak ja nie może odpowiadać i synek
jego tak samo „wspanialszych zalet” szuka. Cha... cha... — śmiała się — cha...
cha... jak się przyczaił! „Jesteś artystka, utalentowana, piękna”... Udaje, że
zachwycony! A potem — „takiej żony ze wspanialszymi zaletami” potrzeba.
Popchnęła syna.
— Idź i tej zmokłej kury nie próbuj tu wpychać, nie imponują mnie
„wspanialsze zalety”, twojemu tatusiowi ją prezentuj !!
Upadła na łóżko jęcząc:
— Ach, dziecko moje jedyne, Kaziuczku! Ty byś swojej matki nie dręczył.
Kaziu mój, gdzie jesteś, jedyna moja przepadła nadziejo?
Jeszcze kilka dni zabawiła wtenczas Róża w Berlinie. Po gwałtownej
rozmowie z synem całą dobę niemal udawała, że go nie zauważa. Jedli przy
jednym stole, chodzili po mieście razem. Ale Róża milczała, twarz miała
zastygłą w wyrazie rozpaczliwej decyzji. Każdy jej ruch zdawał się przybliżać
nieszczęście — złowróżbny i niespodziewany. Nie pozwalała sobie usłużyć.
Władyś, spragniony okazania dobrych chęci, poszukiwał gorączkowo parasolki,
przewracając szafę do góry nogami, Róża tymczasem z lunatycznym spokojem
sznurowała trzewiki. Po kwadransie, opuszczając pokój, otworzyła kufer i wyjęła
stamtąd parasolkę. Władyś wydał okrzyk, a matka — nieporuszona —
zstępowała ze schodów.
Przy przechodzeniu jezdni, przy stopniach autobusu, ramię Władysia
skwapliwie wyprężone pozostawało nietknięte; kiedy siedzieli obok siebie, ani
skraweczek matczynej sukni nie przylegał do synowskiego płaszcza, kiedy
Władysław mówił, pytał, nalegał, wzrok matki przenikał — skupiony — jakieś
dalekie, nieprzyjazne obszary. Obcość, niedostępność, napięcie tajemniczego,
fatalnego zamiaru były tak wielkie, że Władyś upadał ze znużenia. Kilkakrotnie
chciał porzucić Różę w środku drogi — niechże wykonywa swój straszny zamiar
samotnie! Jednak nie porzucił. Bał się, że — cokolwiek wyniknie — ojciec
zapyta z czasem zbielałymi wargami:
— A ty gdzież byłeś wtenczas, Władysiu? Gdzie ty wtenczas byłeś?
Pod wieczór znaleźli się w parku. Róża umyślnie siadła na takiej ławce,
gdzie było tylko jedno miejsce. Władyś krążył w pobliżu. Jakaś dama
niebawem opróżniła krzesełko, upadł na nie czym prędzej. Mógł nie tracić matki
z oczu, a jednocześnie nie potrzebował ocierać się o jej wrogość — po tylu
godzinach męczarni to była duża ulga. Z oddali kilkunastu metrów patrzył na
Różę zbyt już wyczerpany, by tę nad wszystko znajomą postać spojrzeniem
karcić lub wstydzić...
Róża śledziła go spod oka. Przekonawszy się, że syn siedzi opodal,
odwróciła głowę w przeciwnym kierunku. Po jej prawej ręce tkwiła wspaniale
wykrochmalona nurse, po lewej — starszy jegomość z cygarem. Róża z
najwyższą dezaprobatą spozierała na sąsiadów. Zaczęła demonstracyjnie
wachlować się chusteczką od strony cygara, od strony zaś dziecinnego wózka
odgradzać się parasolką. Po chwili zapanowało rozdrażnienie. Starszy pan
chrząkał i obciągał marynarkę, nurse śpiewała nerwowo.
Władysław widział, z jaką uciechą matka przyjmowała te objawy
upokorzenia. Im boleśniej chrząkano i nucono z obu jej stron, tym
samowładniej mościła się na ławce. Niańka przewijając niemowlę uroniła
pieluszkę — czysty gałgan spadł koło spódnicy Róży. Ledwie to dostrzegła,
otrząsnęła się ze zgrozą, zawołała „pfuj”, nadziała szmatkę na parasol i odrzuciła
ją daleko na trawnik. Wtedy nurse zażądała z krzykiem, by die Gnädige * /* Die
Gnädige — (niem.) dosłownie: łaskawa; tu: pani/ przyniosła pieluszkę z
powrotem, pan od cygar proponował, żeby damy tak grymaśne nie opuszczały
nigdy swoich prywatnych parków, jakiś przechodzień zatrzymał się.
Róża wśród tego zamętu powolutku zapinała rękawiczki. W momencie
najgorętszym wstała, uśmiechnęła się, podeszła do wózka. Niania skoczyła ku
obronie pupila, ale niemowlę leżało spokojnie — błyszczące świeżością,
pyzate... Zanim kto zdążył dech złapać, Róża pochyliła się nad nim i zamknęła
w dłoni rozchyloną automatycznie piąstkę. Bobuś zmrużył oczy, zaraz jednak
rozciągnął błogo usteczka i gruchnął jak gołąbek. Odpowiedziała mu.
Powiedziała mu coś równie bezsilnego, niepojętego, namiętnego. Jakieś ptasie
słówko. I ucałowała pulchną rączkę. To wszystko stało się w kilka sekund...
Nurse, grubas, przechodzień zastygli w osłupieniu, a Róża już sunęła
majestatycznie aleją. Władyś porwał się w tropy ze swego krzesełka, słyszał, że
Niemcy pytają jeden drugiego:
— Was war das? Eine Kranke? Eine Hexe? Was hat sie dem Kinde gesagt?
* /* Was war... — (niem.) co to było? Chora? Wiedźma? Co ona powiedziała
dziecku?/
Przechodzień objaśnił:
— Das war eine Fremde *. /* Das war eine Fremde — (niem.) to była
cudzoziemka/
Kiedy zbliżali się do bramy ogrodu, Róża przystanęła. Podniosła głowę i
patrzyła na niebo. Kilka co wcześniejszych gwiazd drżało tam jak w odlocie,
niski księżyc prześwitywał zza liści. Obróciła się do syna, zagadała jak gdyby
nigdy nic.
— Ty, Władyś, nie boisz się tego tam wszystkiego? tej błyszczącej nocy?
Zaskoczony, nie wiedział, co rzec, ona zaś indagowała dalej:
— Co te Szwaby szwargotały o mnie, kiedy odeszłam?
Głosem schrypniętym z długiego milczenia odpowiedział:
— Mówili, że mama jest eine Fremde — cudzoziemka.
Zaśmiała się krótko. Opuściła oczy. Coś nakreśliła parasolką na piasku,
wreszcie westchnęła:
— Ot, los!
Wsunęła dłoń pod ramię syna.
— Czy wiesz ty — zadała jeszcze jedno pytanie — że ze mną wszędzie
tak? I zawsze? Że gdzie tylko ja ruszę się, wszędzie o mnie tak mówią:
cudzoziemka?
Zerknął na nią podejrzliwie, zaprotestował:
— Ech, skądże znowu! Za granicą nic dziwnego, ale w kraju? (Rodzice
wówczas od kilku lat już mieszkali w Warszawie.)
Zdziwiła się.
— W kraju? A gdzie on, ten mój kraj?
Rozłożyła ręce.
— Mój kraj... W Taganrogu nie chodziłam do cerkwi, tylko do kościoła.
Koleżanki, kiedy pop szedł korytarzem, odsuwały się ode mnie: Polaczka. A w
kościele kazania były po francusku i nikt na mnie jak na swoją nie patrzył... Do
Warszawy przyjechałam — powiedzieli: „moskiewka, akcent kacapski i śniada
jak diablica”. W Petersburgu — warszawskaja barysznia. Nad Wołgę mąż
zawiózł — grafinia ze stolicy, artystka. Teraz, na starość — do Warszawy z
powrotem. Znowu to samo: „pani z kresów czy z Rosji? Bo od razu poznać, że
obca”. No i tutaj: eine Fremde... Czyż nieprawda? Zawsze i wszędzie tak:
cudzoziemka.
Władysławowi serce zatłukło się w piersi... Nie, nie — pomyślał z
uniesieniem w kierunku niańki i grubasa — keine Hexe, keine Kranke — eine
unglückliche Fremde... * /* Keine Hexe... — (niem.) nie wiedźma, nie chora —
nieszczęśliwa cudzoziemka/
Ucałował rękę matki. Przytuliła się do niego, zaszeptała:
— Widzisz, jak źle... Na ziemi wszędzie cudzoziemka, a nieba ja się boję.
Ach, jak niedobrze... Dlaczego?
Nagle wbiła parasolkę w żwir i rozpaczliwie krzyknęła:
— I ty chcesz żenić się, chcesz mnie opuścić, Władysiu?
Trzy czy cztery dni, które nastąpiły po owym nieskończenie długim dniu
milczenia, minęły jak chwila. Róża prosiła, żeby Władyś na razie nie widywał
się z narzeczoną (później zrobi wszystko, co zechce), żeby ten krótki czas
poświęcił tylko matce. Może ostatni raz w życiu będą tak razem we dwoje?
To były najcudowniejsze wakacje Władysia. Róża — wyświeżona, wesoła
— każdą godzinę po brzegi wypełniała treścią. Zwiedzali miasto, obserwowali
przechodniów, o zmierzchu siadywali w pensjonatowym pokoju — matka
reperowała bieliznę, nicowała krawaty. Władyś deklamował Słowackiego:
wieczorami teatr albo koncert. Nie to wszakże, co robili, było ważne, tylko
poczucie, że wszystko dzieje się w stanie łaski. Że zza każdego czynu i słowa
przeziera tajemnica miłości.
Róży nie poznaliby w tych pamiętnych Władysiowi dniach nurse z parku
ani słuchacze „Butterfly”, ani Adam. Natomiast siwy mąż eks-kursistki
poznałby zapewne od razu pupilkę swego papy. Poznałby ten ozon namiętności,
to spragnione cudów dzieciństwo, ten głód wzruszenia, zabawne słówka, strach
przed abstrakcją, to ubóstwienie piękna, pogardę dla niewtajemniczonych,
poznałby czarne, gorące oko, którego blask wybiegał poza rzęsy jak łuna pożaru.
Róża nie zwierzała się Władysiowi, nie mówiła nic strasznego, a także nie
dawała mu rad i nie badała, jakie on ma zamiary. Nie czuliła się, nie
kokietowała. Po prostu żyła tak, jak gdyby tamto — kiedyś — nie było się
stało. Jak gdyby Michał nigdy nie istniał, Adam zaś nigdy jej nie zaślubił. Jak
gdyby miłość czekała na niezawodne spełnienie. Wszystko ją bawiło,
podniecało, przemawiała do kelnerów, do sprzedawczyń głosem poufnym i
ciepłym. Płakała ze szczęścia, słuchając muzyki, patrząc na fantastyczne ryby w
akwarium...
Władyś chwilami miał wrażenie, że matka o nim zapomina. Że nie jest jej
potrzebny sam przez się, tylko — jako medium, pośrednik między nią a
młodością.
O Halinie nie padło ani jedno słowo, również ani jedno słowo o ojcu.
Mówiąc do siebie i Róża, i Władyś przemawiali do nadprzyrodzonych potęg,
które łatwo urazić, które ciągle trzeba czarować i zaklinać.
Raz Władyś zapytał o siostrzyczkę. To dziecko przyszło na świat rok przed
jego wyjazdem z domu, a w lat dziesięć po śmierci Kazia. Władysław prawie
nie znał małej Marty.
Róża spłonęła. Rzuciła synowi spojrzenie pełne obrazy. Nic nie
odpowiedziała. Zagryzła wargę, biła rzęsami o policzki — cierpiała. I Władyś
zawstydził się tak bardzo, że cały świat ujrzał w czerwieni. Na szczęście, ktoś
zapukał do drzwi, ktoś wszedł — zdarzenie rozpłynęło się w gwarze. Do końca
berlińskiej wizyty między Różą i Władysiem trwał ów błogosławiony, radosny,
tajemniczy pokój.
Rozstali się w uniesieniach.
Nazajutrz po wyjeździe matki Władyś poszedł na cały wieczór do Haliny i
mało nie płakał. Gdzież się podziała Halina? Na kogo ją zamieniono? Kim była
wątła, przebrzydła osoba? Dobroć, pogoda, czułość — Władyś nie odnajdywał
smaku wymarzonych uczuć w emanacjach panny, którą sobie upatrzył na żonę.
Opuścił ją, zgorzkniały — po tygodniu zwrócili sobie pierścionki.

7
— Dzień dobry, droga mamo...
— Dzień dobry, Władysiu.
Róża — wysoko wsparta na poduszkach — miała głowę odrzuconą w tył.
Witając przybyszów nie zmieniła pozycji. Władysław zobaczył z twarzy matki
tylko usta: wargi, poruszające się leniwie przy dźwięku słów, i — zawsze białe
— równe duże zęby. Usta, tak widziane, były młode. Matka patrzyła w sufit...
Podeszli bliżej z Jadwigą, pochylili się nad leżącą. Syn ucałował ciepłą,
muskularną rękę, Jadwiga — jak zwykle wobec Róży, zdyszana — ledwie
wyjąkała:
— Jakże mama się czuje? Czy to migrena? Czy przechodzi?
Róża odetchnęła głęboko. Nie odrywając oczu od sufitu, szepnęła:
— Uff, jak ciężko!
Zaś po chwili pauzy:
— Władyś, czy ciebie nie gniewają sufity? Czasami człowiek ciskałby
czymś w te wszystkie daszki, przegródki... Nie odczuwasz tego? Chce się nieba
nad głową.
Wszyscy milczeli, poruszyła się gniewnie.
— Co ojciec nagadał tobie przez telefon? Mnie nic nie jest.
Władysław pośpiesznie zapewnił:
— Nic, mamusiu, tatuś nie gadał. Tylko, że chcesz nas zobaczyć, więc z
radością przybiegliśmy.
Pokiwała głową. Usiadła nagle, wyprostowana.
— Ty pewnie wyobrażasz sobie, że ja nic nie rozumiem... „Z radością”.
Czy ja nie wiem, że nikt nigdy do mnie nie „przybiega z radością”?
Zaśmiała się.
— A tam nad sufitami... kiedy przyjdzie czas, także powiedzą może: tu nie
ma miejsca dla cudzoziemki? Aha! Może...
Jadwiga z osłupieniem spojrzała na męża i pogłaskała go dla otuchy po
plecach. Nie zwykła docierać do sensu słów teściowej, samo ich brzmienie
napawało ją niechęcią. Tym razem jednak — mimo marzycielskiego tonu —
zdania Róży wydały się jej szczególnie dokuczliwe. Władysław porywczo
odsunął od siebie żonę.
Cudzoziemka... Ten wyraz podziałał nań jak prąd magnetyczny. Egzaltacja
pięknych berlińskich dni sprzed lat dwudziestu odżyła naraz z całą
gwałtownością. Więc przecież zdradził, opuścił swoją cudzoziemkę!
Skorzystał z tego, że w kilka lat po zerwaniu z Haliną dobroć i pogoda
zastąpiły mu znowu drogę, wcielone w postać powabniejszą, w serce bardziej
świadome, w żywioł gorętszy, mocniejszy. I że Róża nie mogła przyjechać. I że
w gęstwinie młodości jesień zaczynała straszyć. I że do snów o nieznanym
lądzie przyplątał się sen o nieznanym domu — o domu wesołych, spokojnych,
nigdy szlochami nie budzonych dzieci.
Sprawę ubito wtenczas z Różą listownie. Ponieważ żądała zawsze, by
małżeństwo syna było szczeblem do jego kariery — Władysław, przemilczając
sentymentalną stronę rzeczy, rozpisywał się długo o koligacjach i stosunkach
panny Żagiełtowskiej. O tej wielkiej korzyści, jaką przedstawiciele
wygnańczych rodzin odnoszą, łącząc się z rodzinami mocno osadzonymi w
ojczystej ziemi, wpływowymi, swojskimi. Wspomniał o bezdzietnych wujach,
przy-syłał fotografie dworów I nobliwych, długonogich wujenek, tkwiących w
siodłach „po damsku”. Róża odpisywała: „Owszem, sferę ziemiańską
pochwalam, ale jakiż jest posag tej osoby i jak ona wygląda?”
Wreszcie Władysław — po długich namysłach, zwłokach — zdecydował
się na krok stanowczy: zawiadomił rodziców o dacie ślubu, dołączając zdjęcie
amatorskie Jadwigi, ubranej w batystową bluzeczkę, zapatrzonej bałwochwalczo
w dumny profil narzeczonego. Na odwrocie był napis: „Posagiem tej osoby jest
świetne imię Jej przodków oraz miłość, którą raczy żywić do Waszego syna”.
Ten list natrafił może na dzień ciepły i mglisty — „perłowy”. Róża lubiła
nade wszystko taką porę, nie grywała wtenczas na skrzypcach i nie pędzała
służących — nuciła „Träumerei” * /* Träumerei — (niem.)
marzenie/ Schumanna, mówiła, że czuje morze w pobliżu, że tak właśnie,
najpiękniej, bywało w Taganrogu wiosną. Pytała Adama, czy nie ma zbyt wiele
pracy, małej Marcie pozwalała czytać „Quo vadis”, co chwila wychodziła na
balkon, przymykała oczy i rozszerzając nozdrza mówiła:
— Ach, przypomnieć nie mogę... Ale to coś strasznie miłego, dawnego...
Powąchajcie, proszę.
A może: przeciwnie. Może dzień był zabity deskami od urody świata, od
dziecinnych wspomnień, od łaski? Może Róża, zerknąwszy na nieregularną,
zakochaną twarzyczkę Jadwigi, odczytawszy napis stwierdzający bezposażność
przyszłej synowej, zapaliła się do myśli o zemście? O tym, jak będzie pasła
oczy poniewierką bezbronnego stworzenia?
Władyś — w odpowiedzi — otrzymał lakoniczną depeszę: „Szczęść Boże”.
Róża i Adam przyjechali pięć godzin przed ślubem. Nie było czasu na
oficjalne wizyty. Tyle że Władyś zdążył chwycić pod rękę narzeczoną i z tiulów,
kwiatów, majonezów, uprowadzić ją — ku zgorszeniu ciotek — na chwilę do
hotelu, gdzie stanęli rodzice.
Jadwigę w ostatnich tygodniach panieństwa rozpieszczano. Swoją konkietą
uczyniła wszystkim przyjemność: stary Żagiełtowski — w dowód zaufania —
powierzył jej do korekty dzieło o monetach szwedzkich w Polsce, matka —
pani Kasia — podarowała wachlarz romantycznej muzy, litewskie krewne
nadsyłały emaliowane brosze, bransolety z granatów, turkusowe kolczyki,
stryjciowie prawili zdrożności. Wybiegła z Władysiem z cieplarnianej atmosfery
swego domu i śpieszyła do nowych, bliskich ludzi po nowe uściski, pochwały,
zachęty. O matce Władysia wiedziała tylko, że artystka i że nerwowa.
Spodziewała się zatem, że trzeba będzie niewinnym żarcikiem rozproszyć
nadmiar egzaltacji: albo raczej może zapłakać na pulchnym ramieniu,
jednocześnie własną chusteczką ocierając łzy damy. Na schodach hotelu Władyś
nagle stanął. Był blady, surowy... Przytrzymał Jadwigę za rękę. Powiedział
nieswoim głosem:
— Postaraj się... postaraj...
Zadrżała.
— Moja matka jest dziwna — dodał.
I zaraz weszli do numeru.
Róża siedziała na wprost drzwi w ciemnej koronkowej bluzce, pasmo
siwych włosów błyszczało pośród czerni nad czołem. Adam — bez marynarki
— majstrował przy umywalni. Skoczył, chwycił surdut, wciągnął na grzbiet...
Róża patrzyła na Władysia. Nikt nic nie mówił. Nozdrza Róży falowały,
zmrużyła rzęsy, nie poruszyła się wcale... Adam chrząknął, zakrzątał się:
„prosimy, prosimy”. Żyły miał nabrzmiałe na skroniach, gorliwie wysunął
krzesła. Jadwiga mówiła później mężowi, że nie tylko musiała przymknąć oczy,
ale i że płucom zabrakło oddechu, i serce zatłukło się bezsilnie: tak ostry był ten
klimat. Obejrzała się za Władysiem — czy ją będzie ratował. Ale Władysia już
przy niej nie było, szedł ku matce. Róża czekała bez słowa. Ukląkł przy niej,
położył głowę na jej kolanach. Jeszcze przez chwilę milczeli; wreszcie Władyś
porwał się z klęczek, mówiąc:
— Mamo, to Jadwiga...
Wtedy Róża wstała, przeszła wyprostowana mimo Jadwigi, otworzyła
kufer, wyjęła stamtąd małą tackę srebrną i podała na niej Jadwidze okrągły
chlebek oraz wyzłoconą solniczkę.
— Witam — rzekła.
Jadwiga schyliła się do ręki teściowej, natrafiła na próżnię, byłaby może
krzyknęła ze zdziwienia, z gniewu, ale jej usta wpółotwarte zamknięto
pocałunkiem. Róża ucałowała ją w usta. Wizyta nie trwała dłużej niż dziesięć
minut. Róża zapytała o zdrowie państwa Żegiełtowskich, później zaraz o
najbliższego fryzjera. Adam cały czas trzymał syna za rękę. Powtórzył kilkakroć:
„bardzo się cieszę, bardzo się cieszę, naprawdę” i patrzył na Różę z
modlitewnym błaganiem. Władyś śmiał się, opowiadał kłopoty u krawca,
matka przerwała mu srogo:
— A gdzie twoja szpilka — kamea? Dlaczego jej nie nosisz?
W krawacie miał skromną srebrną szpileczkę. Stropił się, nic nie
odpowiedział. Jadwiga zaś nieśmiało położyła dłoń na jego ramieniu i szepnęła:
— Bo on teraz nosi dar od narzeczonej... Bo ja mu to dałam na jego
pierwsze m o j e imieniny... Bo ja bardzo kocham Władysia.
Spojrzała czule po obecnych, zdobywała się w niezwykłej okoliczności na
zwykły głos serca, wierzyła w jego siłę, wierzyła, że zaraz ustąpi
zniekształcające widzenie i normalny obraz świata powróci.
Róża chrząknęła. Z roztargnieniem przeniosła wzrok na Jadwigę, spytała:
— Co, pani?
Jadwiga spłonęła. Wstali oboje z Władysiem. Adam odciągnął ich na bok.
— Moje dzieci, moje dzieci — zaszlochał raptem.
Żółty, roztrzęsiony, kreślił krzyże nad schylonymi głowami.
— W Bogu ludzka nadzieja — wyznał, całując dłonie Jadwigi i policzki
Władysława.
Wyszli mało przytomni i zbiegli pędem ze schodów. Na dole w hallu
Władyś — mężczyzna na stanowisku — pochwycił narzeczoną w objęcia i jak
dzieciak okręcił się z nią w kółko.
— Mama ciebie ucałowała — powiedział.
W kościele Władysław raz tylko doznał zgrozy. Krocząc u boku matki w
jednej z pierwszych par ślubnego orszaku, nie widział nic, zapomniał o całym
swoim życiu. Szelest matczynej sukni nie więcej go obchodził niż szelest liści
tego lasku, gdzie pół roku temu leżał — nieprzytomny — z Jadwigą. Dopiero
po ceremonii, kiedy złagodniał trochę wielki ucisk wzruszenia, rozejrzał się i
zaniepokoił. Tłum zalegał prezbiterium, grawitując do ośrodka, którym była
panna młoda. Jadwiga — biała — słaniała się na wielkiej fali serdeczności. Nie
widział jej twarzy, natomiast twarze stojących z boku starych Żagiełtowskich,
wpatrzone w triumf „staruchy” — jak słoneczniki — ukazywały każdemu
pogodne, swojskie szczęście. Cały ów tłum, taki ciepły, to byli krewni i
przyjaciele. Swoi ludzie. Plotkarze, zazdrośnicy, niedołęgi, sprytne bestie i
surowe pały, rozkosznisie, tercjarki, szlachetne, piękne dziewczyny, młodzi
zapaleńcy, idiotki i karierowicze. Ale w tej wybranej godzinie nikt nie
plotkował, nie szachrował, nikt nie złorzeczył, nie plótł byle czego. Wszyscy
życzyli dobrze, wszyscy — przy grzmocie organów, pod ciężką ręką wspólnego
Boga — wielbili w zwycięstwie Jadwigi zwycięstwo własnego klanu.
Władyś odczuł ukłucie w sercu... Gdzie matka? Gdzie ojciec? Potrącił tego
i owego, ktoś syknął nadepnięty i czym prędzej — poznawszy pana młodego —
ozdobił twarz uśmiechem. Ktoś inny chwycił pod ramię i stroszył wąsy do
braterskiego pocałunku. Odsunął kordialnych jegomościów, przecisnął się bliżej
bariery oddzielającej prezbiterium od nawy głównej. W kościele gaszono
żyrandole, z chóru spływał ostatni obłok dźwięków — złowróżbnych,
mrukliwych jak odgłosy przemienionej burzy. Ołtarz bił jeszcze jasnością i tam
właśnie, między stallami, w blasku świec, kinkietów, monstrancji i
rodzicielskich spojrzeń odbierała hołdy Jadwiga. Róży ani Adama Władyś nie
zoczył w tym kręgu. Zeszedł po stopniach, już chciał wracać do zakrystii
sprawdzić, czy nie rozmawiają z prałatem... Nagle z ciemności, którą
przepoławiał dzień płynący z dala od rozwartych drzwi — z tej cichej, pustej
ciemności doleciał szelest jedwabiu. Władyś struchlał, poskoczył w głąb
bocznej nawy. Tak... tam stała Róża wsparta na ramieniu Adama. Białe krepy na
szarym staniku drżały. I tak samo drżała dłoń na suknie mężowskiego rękawa.
Twarz była martwa, wąskie wargi zwarte szczelnie, policzki zalane pąsem, oczy
utkwione w jakiś bolesny cel. Ach, Władyś znał to spojrzenie! To było
spojrzenie, za którym tuż, tuż czyhały burzliwe, niesamowite łzy... Jęknął:
— Mamusiu, czemu wy tu stoicie?
Adam zamrugał nerwowo, wyprężył pierś obleczoną gorsem frakowej
koszuli i odrzekł:
— A cóż tu złego? Tam tłok, a my z mamą sobie poczekamy...
Gdy to mówił, Róża odrywała powoli oczy od okrutnego celu.
Spojrzała wreszcie na Władysława. Musiała pewnie wiele sił użyć, żeby nie
pozwolić rozszaleć się łzom. Ledwie rozwierając usta, chrypliwie rozkazała:
— Idź precz do nowej rodziny! Pchaj się w tę tłuszczę. Ja tam
niepotrzebna.
Pani Kasia wyszła po Różę aż na schody. W kościele sprezentowano się
Bogu i ludziom — w domu nastał czas na sympozjon rodzinny. Podczas ślubu
tyle tylko zdołano zauważyć, że matka młodego — piękna i nadęta, a ojciec —
ujmujący. Wróciwszy z obrzędu pani Kasia prędziutko poprzemieniała kartki
przy nakryciach: wycofała z sąsiedztwa Róży głuchą hrabinę, na to miejsce
wsunęła jednego ze szwagrów — znanego charmeura *. /* Charmeur — (franc.)
czarujący człowiek/ Nagle zaniepokojona, zlustrowała kwiaty w pokojach,
uczesania córek i zimne zakąski.
— Twarda sztuka ta mateczka — szepnęła młodszej córce. — Ale czyż
nasza Dola z Różnówki nie taka? Diabeł po wierzchu! A au fond * /* Au fond.
— (franc.) tu: w głębi duszy/ — nieśmiałe stworzenie... Nie dziwię się, że i
pani nauczycielowa troszeczkę miną nadrabia.
Pełna wyrozumienia, rozwarła ramiona na przyjęcie Róży. Stary
Żagiełtowski z dubeltówki ucałował Adama.
Władysław widział, jak matka wchodziła do salonu... Teściowa prawą
dłonią podtrzymywała jej łokieć, lewą przywoływała mężczyzn i młode kobiety:
— Pani droga pozwoli, że jej przedstawię...
Spieszono skwapliwie: jedni z już gotową poufałością krewniacką, inni z
dyskretnym zainteresowaniem i najlepszą wolą. Dziewczęta chyliły się do ręki,
szykując jednocześnie policzki pod ulewę dobrotliwych całusów. Starsze damy,
rozsiadłe po fotelach, poprawiały brosze, układały twarze w wyraz koleżeństwa.
Czuło się ogólną dyspozycję do zwierzeń, uciechę z tego, że wchodzi ktoś
nowy, a jednak nieobcy, z kim zbyteczne będą grzecznościowe rozmówki, od
razu przystąpi się do uczuć i faktów prawdziwych. Zwłaszcza matrony z
niecierpliwością zdawały się oczekiwać chwili, gdy Róża bez ogródek wyzna
swoje życie. Władysław zobaczył świetny, przesadnie ugrzeczniony uśmiech
Róży — i zmartwiał.
Jadwiga dziwiła się.
— Czemu nie poasystujesz swojej mamie? Czemu nie chcesz, żebyśmy
byli w salonie?
Tłukł się po bocznych pokojach, nie miał odwagi z bliska śledzić, jak jego
złe przeczucie z wolna zmieniać się będzie w potworną rzeczywistość.
Gdy ruszono do stołu, twarz Adama odebrała mu ostatnią nadzieję. Ojciec
gorzał od wypieków, zainterpelowany przez służącego w sprawie przekąsek,
odskoczył jak przed diabłem, głowę miał głęboko zasuniętą w ramiona —
wszystko świadczyło, że wstydzi się i rozpacza.
Rzeczywiście, niebawem nie można było już wątpić, że Róża odsłoniła się
w całej prawdzie, że osobom żądnym zwierzeń nie poskąpiła szczerości...
Koło jej krzesła w chwili zajmowania miejsc wynikła próżnia: tłoczono się
ku dalszym nakryciom, odwracano głowy, wreszcie pani Kasia wyłowiła z ciżby
owego charmeura oraz podolską ciotkę. Jegomość wzruszając ramionami siadł
po lewej stronie Róży i od razu ostentacyjnie zatonął w swoim vis à vis; ciotka
nabożnie wzdychała.
Podczas toastów Róża śmiała się, jeżeli mówiono rzeczy wzniosłe, a
koncepty przyjmowała z pogardą. Adam nie uległ nieszczęściu. Kiedy
przemawiali inni, chrząkał nerwowo, nie reagował na treść, fale bladości i
czerwieni przepływały mu przez czoło — walczył z Różą. Nie patrząc na nią, nie
notując skurczów i blasków jej twarzy, nie słuchając słów — walczył z całej
duszy. W odpowiedniej chwili wstał, chwycił kielich, głośno, surowo
powiedział:
— Wznoszę zdrowie Jadwigi Żagiełtowskiej, dziś już — ku wielkiemu
naszemu szczęściu — ukochanej żony naszego syna, któremu z głębi serca
winszuję wyboru...
Pośród radosnej wrzawy, jaka zapanowała po tych słowach, Róża parsknęła:
— A ja winszuję pannie Jadwidze sukcesu. Pan Adam bardzo na duże oczy
wrażliwy. Uwielbia „wołookie”. Toż jego własne wyrażenie! on tak swój
zachwyt dla piękna wyraża. Tylko po cóż mówić „nasze” szczęście? „nasz” syn?
Co za carskie maniery!
Pito później wiele, śpiewano chórem, tańczono, Władysław poprzez czad
alkoholu i miłości kilkakrotnie dostrzegał matkę z lorgnon przy oczach,
wyprostowaną, ironiczną, mówiącą coś bez oglądania się na towarzystwo. Do
kogo mówiła, kto jej słuchał? Matrony pozapadały gromadkami w przepaściste
kanapy, oddawały się wspomnieniom, plotkom, dziewczyny hasały w objęciach
tancerzy, starsi panowie — przy tokaju — solidarnie milczeli, Adam —
wsparłszy głowę na ręku — drzemał, a ona mówiła. Czy słyszała sama siebie?
Czy rozumiała? Władysław wytężał ucho, by pochwycić choć jeden wyraz
dziwacznej mowy...
Nad ranem — firanki nasiąkały już bladością — zatęsknił nagle do
Jadwigi, która gdzieś w weselnej ciżbie przepadła. Szukał jej po sypialniach. W
pokoju Steni, zawalonym paltami gości, pod toaletą prababki, płakała w
uścisku pani Kasi. Zdrętwiał.
— Co to, Jadwiniu? Co tobie?
Pani Żagiełtowska zmieszała się, uśmiechnęła z przymusem.
— Nic, takie tam panieńskie smutki.
Ale Jadwiga odtrąciła ją, porywczo zasłoniła twarz welonem i zza
śnieżnego obłoku krzyknęła:
— Twoja matka powiedziała, że ślub prawosławny piękniejszy! I że w
Polsce wszędzie śmierdzi! I że szlachta Polskę sprzedała, i że ja mam oczy jak
wół!!!
Łkanie złamało wysilony głosik, szeptem Jadwiga skończyła:
— I że miłość to łgarstwo, a ty miałeś już narzeczoną i z głodu skonasz
przeze mnie.
Władysław — wśród szalonych gwałtów serca — pomyślał: „muszę
wybierać — Róża albo Jadwiga”. Rzucił się do nóg młodej żonie, wołając:
— Wyjedziemy stąd zaraz. Zapomnisz o niej!
Wyjechali.
Nikt wszakże nie mógł zapomnieć. Ani Jadwiga roztargnionego wzroku w
odpowiedzi na wyznanie „ja bardzo kocham Władysia”, ani Róża koliska
„swoich ludzi” w blaskach prezbiterium, ani Władyś szelestu sukni matczynej
w pustej, ciemnej nawie.
Róża często odwiedzała syna. Korespondencja z Władysiem — zawsze
jednako żywa — nie wystarczała, odkąd syn założył rodzinę. Nieprzeparta
ciekawość — mimo bolesnych rozczarowań — sprowadzała matkę ciągle z
powrotem w progi tego domu. I Władyś zawsze witał ją jak królową. To, że
dokonał wyboru, że przed kataklicznością Róży schronił się w strefę równych
pogód Jadwigi, uważał za wielkie swoje zwycięstwo. Ale poczucie zdrady nie
opuszczało go w stosunku do matki. Pragnął wiecznie wynagradzać ją,
przepłacać.
Zresztą tęsknił. Na początku małżeństwa podczas wieczorów z Jadwigą,
kiedy w skromnym, tu i ówdzie wyprawną staroświecczyzną ozdobionym
mieszkaniu przesiadywali w zmierzchu czy w świetle różowej lampy, mówiąc
czule o rzeczach najsporniejszych, kiedy tak łatwo wybaczali sobie drobne urazy,
wyrzekali się wzajemnie wszystkiego, co by drugiej stronie mogło sprawić
przykrość, kiedy — wzruszeni, gotowi na śmierć za ojczyznę — czytali
„Wesele” albo tuląc się do siebie obmyślali imiona i czyny swoich przyszłych
dzieci — Władyś nieraz wpadał w rozdrażnienie. Śmiech Róży, płacz Róży,
jakieś flageolety, ekstazy, furie, tremolanda jawiły się pośród ciszy,
niedosłyszalne dla Jadwigi. Władysław z niechęcią przeżywał wtedy mdły smak
swego szczęścia, korzył się w duchu przed matką, błagał, by mu przebaczyła.
Nazajutrz pisał gorący list — i Róża przyjeżdżała.
Pierwsze godziny bywały okropne. Róża zdawała się zaskoczona widokiem
synowej, traktowała ją jak upiora; gdy zaś Jadwiga nie rozpływała się w
powietrzu, a także nie przybierała żadnej innej, zabawniejszej postaci, przybyłą
ogarniała rozpacz... Miotała się w fantastycznych zachciankach. Wśród upalnego
dnia kazała palić w piecu, bo mieszkanie było rzekomo wilgotne, żądała
niemożliwych potraw, łkała z powodu szelestu za ścianą, błagała syna, żeby nie
wychodził do biura. Władyś z uniesieniem spełniał najdziwniejsze rozkazy, sam
łupał drwa, usługiwał, łasił się i uspokajał. Jeżeli Jadwiga próbowała
bagatelizować te sprawy, spoglądał na nią jak na wroga. Gdy wreszcie cały
porządek domu obrócony został na nice, gdy Róża — spłakana — zasiadała
pośród ruin Jadwisinej władzy, następowały chwile najlepsze. Ocierając łzy,
zajadając jakiś smakołyk, uśmiechała się do synowej poufale jak dziecko.
Jadwidze usta drżały z obrazy, sztywno i grzecznie — nadludzkim wysiłkiem
woli — spełniała gospodarskie obowiązki. Róża jednak nie zrażała się jej
postawą. Zupełnie innym niż zwykle, ciepłym, wzruszającym głosem pytała o
rodziców, o siostry, kładła dłoń na ręce syna, odchylała głowę, mówiła w
zachwycie:
— Popatrz ty, popatrz, jakie ona ma oczy, ta twoja żona... Choć i zła teraz
jak kotka (nie, nie, nie zaprzeczaj, ja wiem, że zła jesteś), a przecież w tych
oczach jakaś wiosna, jakieś odkupienie... I cera śliczna. A bluzeczkę taką trzeba
Marci sprawić.
Wstawała, szła do fortepianu i śpiewała Czajkowskiego: „O wczesnej
wiośnie było to, w puszystej brzozy cieniu”.
Jadwiga nie mogła w tych chwilach nienawidzić Róży. Radości tak gorącej
jak przy jej pochwałach, niepokoju tak narkotycznego jak przy jej śpiewie nie
odczuwała nawet pośród pieszczot męża. Wydawało się, jak gdyby miłość
Władysia uzyskiwała pełny wymiar, dopiero gdy Róża użyczała swej zgody i
swego żaru.
Władysław promieniał. Szczęście stawało się bolesne. Milkli wszystko
troje, zamykali oczy, życie spływało po nerwach tajemniczymi piorunami,
budzili się — jak wygnani z raju.
Ale to, co przychodziło potem, było nie do zniesienia. Róża zaczęła na
pozór przyjaźnić się z Jadwigą, wkraczała w sekrety kuchni, garderoby...
Władysław — rozjaśniony — opuszczał panie dla swoich zawodowych spraw.
Powróciwszy zastawał piekło. Jadwiga — z białymi wargami, bez głosu, drżąca
— ściboliła coś albo gotowała, mężnie panując nad sobą. Róża zazwyczaj grała.
Witała syna, jak gdyby nic nie zaszło, z ledwie wyczuwalnym zuchwalstwem.
Upierał się nie rozumieć sytuacji, miał nadzieję, że rzeczy ułożą się same, skoro
będzie udawał, że nic nie zauważa. Podniecony żartował, przyciągał Jadwigę.
Siadano do obiadu czy do kolacji... I nagle twarz Róży wykrzywiał grymas:
— O, jak to udaje niewiniątko, jakie miny stroi! — wołała — święta
dziewica! A karmić męża truciznami z konserw, byle białych rączek nie utrudzić
przy blasze, to można? A kazać mężowi gołymi piętami świecić, byle na pisanie
wierszyków czas był — to także wielka cnota? Tylko łóżeczko w koronkach i w
kwiatach! W kuchni i w szafie może być błoto. Czy to tak mamusia uczyła?
Czy to taki jest polski w wysokich sferach obyczaj?
Jadwiga zrywała się od stołu:
— Tylko o mojej matce nie wolno! Tylko już matki i Polski proszę nie
tykać!
Odjazd następował wśród solennej ciszy jak pogrzeb.
Jakiś czas Władysław upajał się wyzwoleniem i skruchą. Przysięgał żonie,
że nigdy więcej matki nie dopuści do domu, że przekonał się ostatecznie o jej
nieludzkiej naturze. Jadwiga odzyskiwała ufność w swoją siłę, znowu gwarzono
o szlachetnych sprawach, pędzono ciche, uśmiechnięte dni, dopóki Władyś —
uspokojony rozsądnymi listami — znowu nie popadł w złudzenia i w tęsknoty.

8
Sytuacja skomplikowała się bardzo, gdy przybyły dzieci. Jadwiga widziała
w nich przede wszystkim owoce miłości, jeden ton więcej w harmonii
małżeńskiego szczęścia. Uważała, że najlepszą higieną, najpożyteczniejszą
dyscypliną dla dzieci jest czułość. Jako rezultat upodobań cielesnych, dziecko
wydawało się jej bardziej zależne od pieszczot, od spojrzeń niż od glicerofosfatu
i świeżego powietrza. Karmiąc niemowlę mniej dbała o własne potrawy niż o
radosny nastrój. Pielęgnując córkę czy syna w chorobie zapominała często o
lekarstwach zajęta rozweselaniem i strojeniem malca. Chętnie także tolerowała
luki w nauce, nie przymuszała do wytężonej pracy; podobnie jak pani Kasia
unikała wszystkiego, co mogłoby zamącić atmosferę domu, wprowadzić irytację,
„zmartwić tatusia”, jednym słowem przeszkodzić miłości.
Ten system, tak podświadomie upragniony przez Władysława, gniewał go
i rozżalał jak każda wizja ziszczona. Patrząc na rajskie życie swoich dzieci, na te
syte oczy, na wargi kapryśne, obrzmiałe od pocałunków, od śmiechu, na
przymilne ruchy, na nieustanny korowód zabaw i łatwiutkich dobrych uczynków
— z uniesieniem wspomniał własne dzieciństwo. Tran, gimnastyka, słone
kąpiele, spacery, liczne nadprogramowe lekcje — dni pokratkowane w
koszmarną szachownicę, a w sercu świdrujący niepokój. A za drzwiami salonu
zaciekle, skrzypcowe pasaże, zrywy, trzepoty i omdlenia dźwięków. A nad senną
głową gorąca twarz matki, a nad każdym dniem — tajemnica.
Błagał Różę, by zechciała spędzić razem wakacje albo święta. Matka
zgadzała się skwapliwie. Jednak, wbrew oczekiwaniu, niewiele uwagi
poświęcała wnukom. Były ładne, to dobrze ją do nich usposabiało, zajmowała
się żywo tropieniem rodzinnych podobieństw w grze rysów i charakterów. W
miarę jak w którymś z dzieci brał górę typ Władysia, to właśnie obierała na
faworyta, wszystkie zaś szykany kierowała przeciw „mamusinej córeczce” czy
„synkowi”. Właściwie jednak nie pragnęła wpływać na kształtowanie tych istot
— były dla niej jak gdyby za mało realne, nadto już poza jej byt wychylone.
Tym niemniej z samego faktu obecności babki wiele zmian przenikało w
życie wnuków.
Róża wstawała wcześnie, podążała do łazienki. Pierwsze jej przejście przez
mieszkanie już było jak podmuch sirocca: wzniecało niepokój, wróżyło
odmiany. To, że ona gdzieś za ścianami patrzyła na bezbronne przedmioty, na
uśpione dzieci, na ciepłe jeszcze ślady minionego dnia, stawiało Jadwigę na
nogi. Wychylała głowę z sypialni i nasłuchiwała skrzypienia posadzki pod
stopami teściowej, usiłując przypomnieć sobie, czy nie zaniedbała z wieczora
któregoś z nakazanych przez nią porządków. Jakoż w ciągu dnia wychodziły na
jaw skutki porannych inspekcyj: w kurzu na desce fortepianu widniał zygzak,
rozpruta koszulka dziecinna albo brudny ręcznik wisiały na honorowych
miejscach, spleśniały kawał sera brylował pośrodku stołu.
Do śniadania Róża przychodziła starannie uczesana, ubrana całkowicie, w
każdym swoim wieku tchnąca naturalną świeżością. Podawała dłoń do
ucałowania i z wielką uwagą zabierała się do jedzenia. Wspólne posiłki były
nieustannym egzaminem pani domu, kucharki, współbiesiadników... Nieufnie
przeżuwała potrawy, przez face-à-main przyglądała się półmiskom, spozierała
karcąco na dzieci, służbę, synową.
Lubiła także znaleźć się w tym pokoju, który właśnie sprzątano albo gdzie
dzieci odbywały lekcje. Zarówno służba, jak nauczyciele w jej obecności
popadali w nerwowe podniecenie, pracowali usilniej niż zwykle. Mimo to nigdy
nie znajdowali w oczach Róży uznania. Na wszystko bowiem miała swoje
własne sposoby, które — w momentach dobrej woli — wykładała, pilnie bacząc
później, czy ściśle zostały zastosowane. Zdarzało się, że — dotknięta
nieudolnością wykonawców — sama chwytała za szczotkę czy za podręcznik,
zamiatała lub uczyła dla wzoru. W istocie: robiła to lepiej. Jej gesty, jej słowa
miały wówczas celność, logikę, lotność niebywałą. Lokaj czy korepetytor
odchodził pokonany i wrogi.
Gości Róża traktowała podejrzliwie. Zjawiała się w salonie szeleszcząca,
strojna — i odzywając się mało, obserwowała przybyszów oraz obrządek
przyjęcia. Nie ci obcy ludzie obchodzili ją, lecz prestiż synowskiego domu. Czy
zastawa dostatecznie błyszczy, czy ciasto bez zakalca, czy Jadwiga godnie
reprezentuje i c z y n i e z d r a d z a tajemnic. To ostatnie było przedmiotem
najbaczniejszej troski. Nie wierzyła w bezinteresowne stosunki, a także dobroć
ludzką; wiecznie węszyła podstęp i przeszpiegi.
— Po co było gadać — napadała później na synową — że Władyś miał
migrenę? Po co? Czy chcesz, żeby zrobili z niego chorego niedołęgę? Posadę
straci przez twoje plotkarstwo!
Albo przerywała Jadwidze rozmowę o letnich projektach:
— Nic nie wiadomo, co będzie. Nie należy uprzedzać wypadków. Naucz się
raz na zawsze, że l'homme propose, Dieu dispose * /* L'homme propose, Dieu
dispose — (franc.) odpowiednik przysłowia: człowiek strzela, Pan Bóg kule
nosi/ — i nic więcej.
Nie dopuszczała także do poufałości. Jeżeli chwalono wygląd dzieci,
sukcesy publiczne Władysława, przybierała wyraz sarkazmu:
— A cóż dziwnego? — wygłaszała. — Mają pięknego ojca, więc nie są
brzydkie. Cóż dziwnego? Człowiek utalentowany i wykształcony, trudno, żeby
nie odnosił sukcesów.
Czyniła tak „od uroku”.
Jeżeli gość był postacią ważną, Róża uśmiechała się doń w ten swój
ugrzeczniony, błyszczący, nieosobisty sposób, który ponad głowę „figury” miał
na względzie jej mocodawcę — ukrytą, nieludzką potęgę. Pod adresem tej to
potęgi Róża składała oficjalny raport.
— Mój syn — mawiała — nie do takich tylko zadań, jakie mu
powierzono, jest kwalifikowany. I on nie to jeszcze potrafi! Moi przodkowie i po
mieczu, i po kądzieli robili zawsze rzeczy ponad możność motłochu. Nie
broszurki pisali, nie rzepę sadzili, nie romansowali po salonach (tu zjadliwe
spojrzenie na Jadwigę), tylko po całym świecie polski honor nosili. Jeden dziad
aż o San Domingo się oparł, a drugi aż na Kaukaz w kajdankach przyszedł — i
nie ugięli się. Nie ugięli się, panie! I nikt im za to ani łezkami, ani
pieniążkami, ani honorami nie płacił.
Toczyła dumnym okiem po salonie, przynosiła „stan służby” dziada
Żabczyńskiego, stukała palcem w pożółkły dokument:
— O, tu rok 1774 — w tym roku Józef Żabczyński „zaciągnął się jako
żołnierz do pułku I piechoty Buławy Polney”. — A tu rok 1811: Józef
Żabczyński „rozkazem I. O. Xięcia Poniatowskiego w Korpusie Weteranów
umieszczony”. Był w legii włosko-polskiej, przy sztabie marszałka Massény, w
5 pułku, w 7 pułku piechoty Xięstwa Warszawskiego, był we Włoszech, nad
Renem, na San Domingo, w Wenecji, pod Gdańskiem, w Hiszpanii, ranny w
rękę, w nogę i w głowę. Trzydzieści siedem lat wojaczki na obczyźnie! Tego
byle kto nie potrafi, co? No, a kimże on był, ten bohater, kiedy w trumnę jego
kładli? Generałem? pułkownikiem, bogaczem? Kapitanem był!! Na kapitańskie
szlify trzydzieści siedem lat, krwią brocząc, pracował. A sieroty po nim cesarz
rosyjski na łaskawy chleb przyjął... A wnuczka całe życie tuła się i w Warszawie
z powodu rosyjskiego akcentu źle od rodaków widziana... Tak, źle zawsze
wszędzie widziana, bo dziad Psią Wólkę swoją kiedyś opuścił i po świecie za
pol-skim honorem uganiać się zapragnął. Ot, co!
Gniewnie targała łańcuszek Luizy.
— Mój syn z takiego rodu, że jemu można wielkie rzeczy powierzyć. Ale
prosić on o nic nie będzie!
To rzekłszy, z pogardą odwracała głowę od przerażonego dygnitarza i wzrok
pełen blasku kierowała w górę ku niewidocznemu rozmówcy. Czasami to
spojrzenie zahaczało o twarz Jadwigi. Róża bladła wtedy, ściągała brwi.
— A ty czego się śmiejesz? — wołała. — W wierszykach patriotycznych
inaczej piszą? Czy może zabronisz mi mówić, co chcę, w domu mego syna?
Nie bój się, ten pan dobrze mnie rozumie, nie wszyscy jeszcze wolą obłudę od
prawdy!
„Ten pan” siedział jak na gorącym kamieniu, mruczał coś niewyraźnie pod
nosem; ale nie jego chyba miała Róża na myśli, bynajmniej nie wyglądała
odpowiedzi, bez pożegnania odchodziła do siebie, przesyłając w niewiadomym
kierunku uśmiechy.
Po kilku dniach pobytu Róży, dom Władysławów zaczynał drżeć,
przyśpieszać tempa, jak krypa porwana przez prąd. Szorowano, smażono, szyto,
gniewano się na dzieci za uchybienia, na które nikt przedtem nie zwracał uwagi,
bagatelne czynności urastały do rozmiarów wydarzeń, tak dokładnie i szybko
należało je wykonywać. Wszyscy truchleli, czy zdążą, czy zdołają... Jakiś
wyścig pracy, rekordomania ogarniała zespół domowy. Jadwiga — nawykła od
małego uważać czas za żywioł przyjazny, w którym bezpiecznie brodzi się pod
osłoną miłości — ze zdumieniem dostrzegała, jak Róża zmusza ją do
napastliwego chwytania i wyzyskiwania godzin. „Ona jest zła — myślała
Jadwiga — nic dziwnego, że żadna chwila jej nie cieszy, że każdy dzień pragnie
czym prędzej zabić pracą, fantazjami, obłędnym dążeniem nie wiadomo dokąd.
Ale ja zła nie jestem. Czemuż więc pozwalam narzucać sobie tę paniczną
ucieczkę przed sobą?”
Tymczasem Róża nie przestawała straszyć i poganiać. Serce jej słabło z
wiekiem, nie mogła wiele grywać na skrzypcach. Zamykała się w salonie,
szperała w nutach i — akompaniując sobie sama na fortepianie — śpiewała.
Głos był nieuczony, w miarę upływu lat coraz cieńszy, coraz bardziej dziecinny.
Nie zawsze mogła objąć nim całą pieśń, miejscami także akompaniament
okazywał się zbyt trudny dla sztywniejących wskutek artretyzmu palców.
Markowała zatem niedostępne partie, frazy zaś łatwiejsze podawała w pełni
brzmienia. Gdy się słuchało z daleka, te wybuchy po mglistych, pobieżnych
wypowiedziach przejmowały tym głębiej. Wyglądało to na dialog, na nierówny
dwugłos, w którym Róża zawsze miała wstrząsającą rację.
Ze szczególnym uniesieniem śpiewała „Ich grolle nicht” * /* Ich grolle
nicht — (niem.) nie gniewam się/ Schumanna. Słowa:

Wie du auch strahlst in Diamantenpracht,


Es fallt kein Strahl in deines Herzens Nacht. *
/* Wie du auch... — (niem.) choćbyś nie wiem jak błyszczała w przepychu
diamentów, nie padnie żaden promień w noc twego serca/

budziły zgrozę — tak nieodwołalnie zapadał ten wyrok. Nie wierzyło się
zapewnieniu „i c h g r o l l e n i c h t”, dźwięczało raczej jak obietnica zemsty;
tym bardziej że zaraz potem wizja:

ich sah dich ja im Traume


Und sah die Nacht in deines Herzens Raume. *
/* Ich sah dich... — (niem.) widziałem cię we śnie i widziałem noc w
twoim sercu/

— wizja, zdobyta w dwóch kwintach jak w dwóch podstępnych skokach,


dążyła żywiołowo ku jeszcze okropniejszym odkryciom:
Und sah die Schlang, die dir am Herzen frisst. *
/* Und sah die Schlang... — (niem.) i widziałem żmiję, która kąsa cię w
serce/

Głos drżał w siedmiokrotnym re, prężąc się do trzeciego skoku, do kwinty


ostatniej — do triumfu nad zdradliwym sercem. Ale ten triumf to było wysokie
la, na które Róży nie starczało siły. Zazwyczaj urywała melodię po wyrazie die
Schlang — jak gdyby nadto przerażona: i z tą żmiją w krtani milkła. Raz
wszakże poniosła ją żądza odwetu: ostro, jasno, desperacko krzyknęła: am
Herzen frisst... Wtedy dzieci zajęte jakąś freblowską robótką przybiegły do
Jadwigi.
— Co to, co to babcia tak krzyczy, mamusiu? — pytały i tuliły się do
matki.
Przygarnęła je, wzruszyła ramionami, miała już odpowiedzieć z niechęcią:
— Ach, nie zważajcie na to! To są smutne rzeczy... — kiedy z salonu jak
szmer kaskady doleciał, wśród radosnych arpeggiów, walczyk Gounoda:

Le printemps chasse les hivers


Et sourit dans les arbres verts... *
/* Le printemps chasse... — (franc.) wiosna przepędza zimy i uśmiecha się
w drzewach zielonych/

Dzieci chwyciły się za ręce i zaczęły tańczyć.


Innym razem Jadwiga czytała... wpadł do jej pokoju Władysław.
— Chodź, chodź — mówi — siądziemy sobie cichutko w gabinecie,
posłuchasz.
Siedli blisko drzwi od salonu, w półmroku Róża śpiewała:

On jest piękny i wspaniały,


Męstwa laur mu zdobi skroń.

Śpiewała z uwielbieniem; hymn na cześć męstwa płynął gorącą falą, coraz


czystszy, coraz bardziej heroiczny:
Idź, gdzie cel twój cię przyzywa,
Blaskiem chwały okryj się...

Poprzez mgłę łez Róża przysięgała:

Skargi ciche i westchnienia


Na dnie duszy skryją się.

I wreszcie — krystaliczny, seraficki ton, wzniosłość nieposzlakowana:

Tej, co serce twoje wzruszy,


Której miłość oddasz swą,
Będę błogosławić z duszy...

Sama prawda, sama najwstydliwsza dobroć ulatywała z tej strofy.


Władysław uścisnął rękę żony. Twarz mu zbielała, powiedział szeptem:
— Widzisz, jaka ona jest, widzisz! Tak nie można kłamać, udawać, ona j
e s t taka.
Jadwiga nie zaprzeczyła. Nikt na świecie nie zdołałby zaprzeczyć śpiewowi
Róży, szlachetnemu, szczeremu jak modlitwa. Przytulili się do siebie, byli
szczęśliwi.
Jeszcze Władysław wyznał, z głową w dłoniach:
— A czy wiesz, o kim myśli, kiedy tak śpiewa? O mnie; powiedziała mi
sama.
Róża skończyła Schumanna. Jakiś czas piękna cisza, pełna świętości,
zalegała pokoje. Potem Róża uderzyła znów parę akordów i — tajemniczo —
zanuciła raczej niż zaśpiewała:

Po kamniam struitsia Terek,


Pleszczet mutnyj wał,
Złoj Czeczen połziot na biereg,
Toczit swój kinżàł. *
/* Po kamniam... — (ros.) po kamieniach płynie Terek, pluszcze mętna
fala, zły Czeczeniec wspina się na brzeg, ostrzy swój kindżał/
Druga sylaba wyrazu k i n ż à ł wyostrzała się złowrogo, miękkie
średnicowe sol godziło w piersi jak żelazo skrytobójcy. Władysław westchnął:
— Ach, Boże! Kołysanka mojego dzieciństwa... Jeżeli w dzień byłem
grzeczny, uczyłem się francuskich wierszy, wieczorem śpiewała mi to...
Kinżŕł rozwiał się, przebrzmiewał, to samo sol — dopiero co tak mordercze
— odzyskało swoją słodycz:

No otiec twój staryj woin,


Zakalon w bojú... *
/* No otiec twój... — (ros.) ale ojciec twój, stary wojak, doświadczony w
boju/

Między snem dziecka a „złym Czeczenem” stawiając tarczę męża-


wojownika, Róża upajała się dumą, słabością i bezpieczeństwem:

Spi, malutka, bud' pokojen


Bajuszki, baju...

Refren przemijał jak najczulsza pieszczota, jak zefir. Władysiowie —


pogrążeni w błogości — sennie patrzyli na drzwi... Weszła Róża. Zauważyła
uściśniętą parę. Wkoło ust miała jeszcze obrzask pieśni, coś nieziemskiego. Ale
oczy ostro zabłysły.
— Och — zawołała — och, czy nie przeszkadzam? Zdaje się, weszłam nie
w porę. Dziwię się tylko, że takie karesy, takie dolce far niente, a dziatki —
zamiast leżeć po obiedzie — na głowach chodzą. Ten wasz Krzysio to istny
zbój. A może degenerat? W każdym razie nie należy tak bez dozoru zostawiać
go z siostrami!
Jadwiga porwała się, pełna zgrozy, Władysław syknął:
— Ach, co też mama? — i zacisnął pięści.
Tak więc nie można było spocząć ani zaznać jakiejkolwiek pewności przy
Róży. Swoim śpiewem, swoim wzrokiem, swymi strasznymi słowami
rozszczepiała każdą chwilę na tysiące różnolitych pasm, odkrywała na każdym
kroku przepaście.
Jadwiga dostała nerwicy. Kiedy Róża przebywała w domu, świat wydawał
się zaludniony upiorami, zza każdej twarzy znajomej wychylało się kilka
szatańskich i anielskich sobowtórów, każda najzwyklejsza chwila ukazywała
szczeliny ziejące wiecznością. Każdy dzień mógł być ostatni. Żona mówiła
Władysiowi:
— Zlituj się, ja nie wytrzymam, ta kobieta piekło nosi ze sobą.
Ale Władyś — taki przecież łagodny, skłonny do szacunku dla każdej
cudzej racji — odpowiadał twardo:
— Zabraniam ci tak mówić o matce. „Ta kobieta” wyprowadziła Manitkę z
kataru kiszek, nauczyła cię odróżniać schab od cielęciny, kwadrans od minuty i
odkryła w Krzysztofie poetę. Parę tygodni na rok pożyć w piekle nikomu nie
zaszkodzi.
Przerażał się zresztą zaraz, czy nie ukrzywdził Jadwigi, tulił ją i prosił
zawstydzony:
— Miła moja, dobra, zrozum, że to nie o mnie chodzi, ja chcę, żeby moje
dzieci ją znały, jej się to należy, i one doprawdy — wierz mi! — one na tym nie
stracą.

9
W jakiś rok po ożenieniu się Władysław przyjechał na parę dni sam do
rodziców, do prowincjonalnego polskiego miasta, gdzie Adam był dyrektorem
gimnazjum. Róża witając, goszcząc wtedy syna zdawała się nie pamiętać zrazu,
że to jest człowiek obrośnięty chmarą spraw już dokonanych, częstokroć obcych,
nawet wrogich matce. Traktowała go, jak gdyby przybywał z młodzieńczej
próżni, z tego przedsionka życia, w którym nic się jeszcze nie rozgrywa oprócz
przygotowań, buntów i nadziei. Jak zwykle niechętnie dzieliła się nim z mężem
i córką i uprowadzała na dalekie spacery we dwoje.
Po mieście nie lubiła chodzić. Spotykanym znajomym odkłaniała się
ironicznie, skubała syna za łokieć, chichotała, ilekroć mijali jakąś miejscową
personę; czasem znów zasępiała się, rumieniec oblewał jej policzki, szeptała
poprzez zaciśnięte wargi;
— Bałwan... Dorobił się na piwie, cały dzień do góry brzuchem leży i
jakie to miny stroi, jakie fanaberie pokazuje!
Albo:
— Wydra! Wszyscy wiedzą, że ze szwagrem amory uprawia, ale cóż? —
„obywatelka miejscowa”, więc nosa drze.
Najbardziej lubiła przedostać się za rogatkę do miejskiego lasu. W
przeddzień odjazdu Władysława zaprowadziła go tam właśnie. Usiadła wśród
polany, w pobliżu zagajnika, zdjęła kapelusz i popadła w oszołomienie. Z
początku łapczywie chwytała nozdrzami zapach smółki, jak gdyby niepewna,
czy on nie zniknie zaraz na zawsze. Gdy jednak sosny nie przestawały pachnieć,
uspokoiła się. Kazała przynosić sobie białe leśne goździki, poziomki, jakieś
czerwone i żółte listki, oglądała, wąchała — rozczulona. Szybko jednak
oderwała wzrok od tych czarujących szczegółów, oczy jak gdyby oślepły,
surowość ściągnęła rysy.
— I na co to wszystko? — zawołała. — Przecież to fałsz. Człowiek nie dla
dobra i dla piękna stworzony, tylko dla takiego ot, tam — nienawistnie błysnęła
oczami w kierunku miasta — dla takiego... chlewa!
Obejrzała się na syna, zapytała, sztucznie uśmiechnięta:
— A tobie podoba się żyć w chlewie?
Władysław drgnął.
— Jak to? Co mama przez to rozumie?
Wzruszyła ramionami:
— No cóż? Ty już do trzódki przygarnąłeś się... Żoneczka ukochana i cala
liczna, zacna familia! Teraz już nie pora być Farysem, teraz pieluszki, garnuszki,
racuszki... Trzeba polubić chlewek.
Chciał protestować, wstrzymała go dłonią:
— Nie, ty się nie gniewaj. Czegóż się gniewać? Ja nie krytykuję. Może i
lepiej tak. Na pewno lepiej. Czyż koniecznie wszyscy mają być tacy przeklęci
jak ja? Chlewek dobra rzecz, choć w lesie lepiej pachnie.
Rzucił z przekąsem:
— A mama taka artystka, taka incomprise'a *, /* Incomprise — (franc.)
niezrozumiana/ ale ożenić to mnie chciała ordynarnie — z posagiem...
Wtenczas zawrzała:
— A tak, chciałam; pewnie, że chciałam, żebyś miał pieniądze i był
swobodnym człowiekiem, nie potrzebował kłaniać się nikomu! Dla bogatego
człowieka inny świat, inne życie. Jakaż to ordynarność? Ot, teraz... rzucić by
wszystko i jechać. Piękne kraje, piękna muzyka, dziwne, obce kwiaty... Ale nie;
siedź! Ty w jednym brudnym miasteczku, ja w drugim. A dlaczego? Bo
pieniędzy nie ma. Bo synkowi zachciało się z gołą wnuczką senatorów żenić i
czekać, aż jego cierpliwością i pracą kiedyś jego dziatki się wzbogacą... A mnie
do tej pory dawno robaki będą gryźć.
Załkała porywczo. Władysław się zasmucił.
— Ach, droga mamo — rzekł. — Mówisz o swobodzie... A cóż to za
swoboda być mężem bogatej żony, wszystko jej zawdzięczać? Tobie samej
byłoby nieprzyjemnie.
Zastrzygła rzęsami, z wysiłkiem coś rozważała.
— Mnie? Dlaczegóż mnie nieprzyjemnie? Mnie właśnie wtenczas byłoby
nareszcie przyjemnie. Gdyby ona była piękna, ta bogaczka, i jakaś do rzeczy...
to cóż? to i ona by z nami jeździła. A jeżeli koczkodan, to siedziałaby w domu
przy gospodarstwie.
Roześmiał się. Czyż mógł się spierać z tym krnąbrnym, nieszczęśliwym
dzieckiem?
— Niechże mamusia nie płacze — powiedział. — Przekona się mamusia,
że i bez pomocy koczkodana wywiozę mamusię kiedyś — może niedługo — do
pięknych krajów.

Minęło lat dziesięć, zanim Władysław mógł spełnić obietnicę. Po wielkiej


wojnie wszedł do służby zagranicznej państwa polskiego, jego kariera rozwijała
się pomyślnie, otrzymał wreszcie placówkę w Rzymie. Wtedy — mimo
spustoszeń, jakie zostawiała w jego domu każda dłuższa wizyta matki — przede
wszystkim postanowił: „Róża musi to wszystko zobaczyć. Teraz chyba uspokoi
się moja biedna Róża”. Ledwie osiedli z Jadwigą w starym pałacu przy Piazza
dei Pilotti, sprowadzono Różę.
Istotnie pierwsze czasy pełne były upojenia. Chodziła — silna, elegancka,
w swoim sześćdziesiątym roku wyglądająca na lat czterdzieści — po Corso
Umberto, po alejach Pincio, po tybrzańskich mostach i mówiła głośno do
siebie, jeżeli nie było komu słuchać jej zachwytu. Władysław zresztą w miarę
możności dotrzymywał jej towarzystwa. Mniej była wrażliwa na obrazy i rzeźby,
chociaż tancerkę w Termach Dioklecjana — tę, której chyba wielki wiatr miłości
utrącił głowę jak roślinie — ucałowała w stopy pytając:
— Miła ty moja, gdzie teraz twoja śliczna główka?
Najbardziej zajmowało ją życie — przyroda, ludzie, ciepły opar przeszłości.
Kiedy stała na Ponte Sant' Angelo, nie zamek przyciągał jej wzrok, tylko hen,
w dali na lewo gromada ciemnych pinij za Watykanem.
— Jakie one smutne! — mówiła. — Niebo tu szafirowe, powietrze jak
kwiat, a one czegoś smutne.
W Złotym Domu Nerona nie zdołała dłużej popasać niż kwadrans.
— A, tam! po piwnicach łazić — sarkała — że też chciało się jemu
mieszkać jak kretowi. A tymczasem te dudki w czerwonych szarfach uciekną, a i
słońce zajdzie.
Spieszyła czym prędzej z powrotem do ogrodu obserwować jaskrawo
wystrojonych pupilów jakiejś szkoły zakonnej.
Lubiła rzucać soldy do fontanny di Trevi, a potem kłócić się z
poławiaczami monet; w bazylice Świętego Piotra nic jej tak nie zajmowało jak
tęcze w kryształowych żyrandolach i twarze żywych prałatów, odmawiających
wspólnie brewiarz w kaplicy. Na Forum wzruszały krzaczki wawrzynu między
zwaliskami, obsypane takim samym kwieciem, jakie widziała na marmurowych
fryzach opodal.
— Takie same. Zawsze takie same. I przy westalkach takie były...
Ta myśl, że za czasów starożytnych laury kwitły identycznie,
rozpromieniała ją do łez. Twierdziła, że „teraz dopiero wierzy w tego jakiegoś
tam, co ssał wilczycę”.
Niepokoiła się, czy nie każą czasem wypleć dzikiej rezedy w świątyni
Wespazjana, na Palatynie usiłowała wyobrazić sobie suknie spacerowe Augusty
Poppei, siadając na kamiennych ławkach wzdychała:
— Ależ oni nie byli chyba tacy skłonni do ischiasu jak Adam...
Odmienne owoce, jarzyny cieszyły ją gorąco, z zapałem uczyła się nawijać
na widelec metrowe makarony, nawet pouczała i gromiła dzieci, że robią to
niezgrabnie. Okropnie śmieszyli ją ludzie. Wracała na przykład do domu
ubawiona:
— Wyobraźcie sobie. Weszłam do latterii. Zgłodniałam czegoś. Kazałam
dać caffe latte con burro *. /* Caffe latte eon burro — (wł.) kawa mleczna i
masło/ (Im zawsze trzeba tego b u r r o przypomnieć, myślą, że każdy tak już
będzie jak żebrak suche bułki jadł.) Ale ich bułki niezłe. Więc siedzę sobie i
jem, Bogu ducha winna. Aż tu raptem... huk, stuk na chodniku — drzwi
naturalnie otwarte. Trzęsienie ziemi czy co? Patrzę... wchodzi frant. Skóra koźla
na nim. Motocyklem przyjechał, dlategoż ten harmider. Fuzja cieniutka jak
rożen, na ramieniu, kapelusik à la diable m'emporte *. /* A la diable m'emporte
— (franc.) w przenośni: zawadiacki/ I serio. Okropnie serio. Wrzaskliwy.
Piesek też z nim, taki kłapouchy... Żeby tu zaraz jemu na poczekaniu wszystko
podawali! a nie, to pójdzie i nigdy nie wróci.
Toż ja nie o piesku — o francie. A oni tam tak przejęli się... latają, mało
portek nie pogubią. I ciągle: „caccia, caccia...” *. /* Caccia — (wł.)
polowanie/ Ki czort ta caccia? Słucham... słucham... raptem... Bożeż ty mój!
Duch Święty oświecił: ten Griszka-zamuchryszka w koźlej skórze, toż on na
polowanie się wybrał! Dlatego i ważny taki. I z tym rożnem, i z kłapouchem...
Ot, dopiero pytam się kelnera... tak, jakoś tam comme une vache espagnole *
/* Comme une vache espagnole — (franc.) jak hiszpańska krowa/ z chińska po
węgiersku: „A cóż on, ten Nemrod, będzie strzelał? I gdzie?” Tamten nastroszył
się, czupurny bardzo (oni tu wszyscy czupurni), i tłumaczy: „Ptaszki —
powiada — piccoli, piccoli... * /* Piccoli — (wł.) małe/ o takie — pokazuje,
jak dłoń... — Campania Romana — powiada — ptaszki piccoli pif, paf, bardzo
dużo ich jest”. No, a Nemrod nie siada, broń Boże; zdenerwowany, kawę żłopie,
buły pcha, żeby — znaczy się — siłę mieć te piccoli mordować. A piesek,
pokorny taki, stoi, patrzy, jak jego koźlarz obżera się, i chwostikom, biedactwo,
wilajet... * /* Wilajet — (ros.) macha/ No! Porwali się! Znowu huk, stuk i tak,
aż nieprzyzwoicie nawet... motocykl bardzo nieprzyzwoity. Kłapouszka wrzucili
do koszyka, co z tyłu przytroczony, tylko główka kudłata wygląda. I frant mój z
rożnem pakuje się na siodło. Hajda! Zakurzyli, zaszwargotali, zasmrodzili... Ot,
będą piccoli mieć się z pyszna na Campania Romana! Kelner wraca — nadęty.
Dumnie spoglądaj znaczy się: patrz i na wąs motaj, signora forestiera *,
/* Signora forestiera — (wł.) obca pani/ jaki to naród u nas waleczny.
Opowiadała, strojąc pocieszne grymasy, pokazując gestami to franta z
rożnem, to pieska — rozczerwieniona, schrypnięta ze śmiechu. Dzieci w ogień
by za nią skoczyły w takich chwilach. Natomiast Jadwigę raziła u starej kobiety
niepohamowana wesołość, plastyczność maski, zbyt głośne i dosadne okrzyki.
Pani Kasia miała również wiele humoru, ale był to humor aforystyczny,
polegający raczej na dowcipnym komentatorstwie niż na parodiowaniu życia.
Pani Kasia swoje zabawne uwagi o ludziach i zdarzeniach podawała cichutko,
niemal na ucho, zatuszowując je zawsze uśmiechem, który zdawał się
przepraszać za śmiałość. Aktorska pasja, napastliwa siła komiczna Róży,
zniekształcająca rzeczywistość w obraz żałośnie śmieszny, wydawała się
Jadwidze czymś urągliwym, wysoce nieprzyjemnym.
Jadwiga niepokoiła się słusznie słuchając karykaturalnych opowiastek
teściowej: Róża — nabłaznowawszy się do syta — popadała najpierw w apatię,
potem w ponurość. Zaczynała narzekać na kuchnię, na zimne posadzki
kamienne, na zapach frytury... Już w drugim tygodniu pobytu punkt ciężkości
zainteresowań przeniosła z Rzymu i okolicy na nowe gospodarstwo syna. W
kilka dni po przyjeździe była razem z Władysiami na raucie w ambasadzie. Ze
swoim cieniutkim nosem, doskonałą francuszczyzną, roztargnionym „co, pani?”
i żabotem ze starej koronki zyskała powszechny aplauz. Papiery Władysia
poszły w górę. Ale Róża nie była zbudowana:
— W Boboliszkach lepsze lody dawali — oświadczyła. — I to na co
dzień. Nie dla kardynałów i dla markizów. To ma być reprezentacja? A cóż za
lokaj taki z baranim głosem? Co ci Włosi o Polsce pomyślą?
Kiedy opadła pierwsza fala szczęścia z powodu Włoch, kiedy wyszumiało
pierwsze podniecenie — troska o reprezentację wypłynęła na powierzchnię
wrażliwości. Róża łamała ręce nad meblami syna, nad garderobą synowej, nad
sposobem bycia dzieci, nad służbą. Wszystko, co w poprzednich warunkach
Władysława — hierarchicznie równorzędnych — uważała nie tylko za
wystarczające, ale nawet za luksusowe: sprzęty, obyczaje — tutaj wydawało się
nędzą. Kiedy Władysiowie w Morawskiej Ostrawie sprawili serwis stołowy z
niedrogiego czeskiego szkła, zmarszczyła brwi i wyrzekła:
— Nie ma co się szastać. Najlepszą rekomendacją jest rozum i zdrowie, a
nie blichtr. Cudzoziemcom oczu nie zamydlisz: doskonale wiedzą, że Polska
uboga. Lepiej by Jadwiga wydała te pieniądze na kwarcówki dla Krzysia. A
zresztą kogóż tu olśniewać? Tych kiełbasiarzy, Pepików?
W Rzymie przeciwnie: nic nie było dość świetne, dość drogie. Po
zwiedzeniu Watykanu Róża zażądała, żeby usunięto z gabinetu biedermeiery
jako „drobnomieszczańską tandetę”, wracając z Piazza di Spagna narzekała, że
Jadwiga po tygodniu konserwuje mimozy — „ludzi straszyć takimi
wiechciami” — fertyczna Stasia, pokojówka, okazała się raptem „dragonem w
spódnicy”, a dzieci wyglądały na spacerze „jak sieroty kazańskie”. Ich uroda
nawet przestała istnieć. Babka mrużyła powieki i przyglądała się uważnie
Manitce.
— Popatrz — przywoływała Władysława — ona zdaje się jedno oko ma
krzywe. Może by do okulisty? Może da się coś jeszcze zaradzić?
Na młodszą, Zuzulkę, gderała:
— Czego garbisz się? Ciągle pytają w ogrodzie, czy ty kaleka. Bardzo
miło mnie słuchać!
Zbrodniczy zaś charakter Krzysztofa „malował się na jego twarzy i
kompromitował Polskę”.
— Nikt nie chce bawić się z nim, a potem szepcą na boku „Polacco,
Polacco” i uciekają, gdzie pieprz rośnie. Od razu widać, jaki to gagatek.
Jadwiga — zawalona pracą przy instalacji w nowym środowisku — szalała
z rozdrażnienia słuchając nieustannych krytyk. Swoim zwyczajem wszakże,
zaledwie drżeniem rąk i wypiekami zdradzała stan nerwów. Władysław „z
główką na boczek” czarował, to znaczy nie zauważał, w nadziei, że nie
zauważona przezeń rzeczywistość zniknie także i dla innych, że on ignorując
zniweczy ją doszczętnie. Na pretensje Róży nic nie odpowiadał albo mruczał coś
dwuznacznego, zagadywał o wrażenia z zabytków, snuł wycieczkowe projekty.

Pierwsze przyjęcie u Władysiów przygotowywało się w nastroju wielkiego


wzburzenia. Jadwiga zrezygnowała. Wszystkim rządziła Róża. Więc płaczu
służących i dzieci pełno było po kątach, wydatki dochodziły do sum
fantastycznych, Władyś — jak na krzyżu rozpięty między impetami Róży a
cierpiętliwą wzniosłością Jadwigi — zaniedbywał biuro. Jednak męczarnia
wydała owoce wspaniałe: mieszkanie, potrawy, stroje domowników, tresura
służby — to był szereg olśnień. Goście rozglądali się z uznaniem, niektórzy
komplementowali. Róża z początku milczała. Wysoko pod jej oczami wystąpiły
ceglaste plamy. W swoim głębokim fotelu skręcała i rozkręcała łańcuszek Luizy,
podejrzliwie zerkając na strony. Kiedy Jadwiga — uśmiechnięta — czyniła
gdzieś w pobliżu honory domu, Róża mruczała półgłosem:
— Mizdrz się teraz, mizdrz, czarną robotę już inni za ciebie zrobili.
Przybywających witała z surowym dostojeństwem, miłych słów
wysłuchiwała jak należnego hołdu. Ktoś chwalił porcelanę z Baranówka —
skrzywiła się:
— Moja babka na zesłaniu w glinianej skorupie piła i też jej smakowało...
Wszedł polski ambasador. Cudzoziemskie towarzystwo skupiło się wokół
niego, w Różę duch wstąpił. Skinęła na jednego, drugiego lokaja, tak
zamanewrowała tacami, kielichami, koronkami, kwiatami, że atmosfera
świetności osiągnęła zenit. Manitka w białej krynolinie, z jasnym warkoczem
wkoło głowy, z grottgerowskim czołem uskrzydlonym ciemnymi brwiami,
snuła się pośród Włochów jak egzotyczny sen. Krzysio ostrzyżony w ramkę
zastanawiał panie sępim sarmackim profilem, podziwiano portrety dziadów w
kontuszach i grafiki Skoczylasa, słuchano preludiów Chopina, smakosze
delektowali się barszczem, wódką żubrówką i ciastami podług przepisu
lekkomyślnej Sophie. Błogostan płynący ze szczęśliwego doboru wrażeń
przyprawionych pikanterią obcości ogarnął zgromadzonych. Różnojęzyczni
ludzie przemawiali do siebie z czułym szacunkiem, z konfidencją. Wyrazy
„Polska, Pologne, Polacco, Polish” pobrzmiewały emfazą.
Róża dała się uprosić i przy akompaniamencie Władysia zagrała „Mazura”
Apolinarego Kątskiego. Mało już grywała w tamtych czasach; repertuar zdobyty
samodzielną pracą w nadwołżańskim okresie leżał odłogiem, nie miała odwagi
zaniedbawszy technikę atakować tych w pełni świadomości przyswajanych dzieł.
Jeżeli co ryzykowała, to właśnie błyskotliwe drobiazgi z epoki swego
warszawskiego maestro. „Popisowe kawałki”, produkowane ongi podczas
rautów na ratuszu przez „pierwszą adeptkę skrzypiec miejscowego
konserwatorium”, „osobistą pupilkę” mistrza; „kawałki”, od których jej samej
szumiało w głowie jak od wina. Maestro pochwalał ten szum. Mawiał, krygując
się i kręcąc spiczastego wąsa:
— Tak, tak, du sentiment, ma belle Rose!... Dwunastki, szesnastki,
treliki, appoggiatury, na tym rozumieją się specjaliści. Le public natomiast
chętnie wybacza wszelkie uchybienia — zwłaszcza tak pięknej młodocianej
artystce — jeżeli utwór podany będzie z ogniem! Du coeur, du coeur, avant tout
*. /* Du coeur... — (franc.) serca, serca przede wszystkim/ A na zakończenie —
o, tak, oderwiesz pani ruchem pełnym pasji smyczek od strun i ramię
zatrzymasz przez chwilę w górze. O, tak... I otrząśniesz loki z czoła... I
uśmiech... Doskonale! Le public adore ça, ma belle Rosalie *. /* Le public... —
(franc.) publiczność to uwielbia, moja piękna Różo/
Sposoby omijania oraz tuszowania trudności technicznych — to był skarb,
który Róża wyniosła z warszawskiej szkoły. Zatem jedynie do muzyki
„wystudiowanej” pod kierunkiem maestra mogła powracać na starość. Du coeur
— tego nie zbrakło jej z latami; mimo że nie odrzucała loków z czoła i nie
błysnęła nagim ramieniem, jej gra wówczas w Rzymie poruszyła publiczność.
Winszowano, zachwycano się. Wreszcie ambasador podszedł ucałować dłonie.
Mówił przejęty:
— Nie wiem doprawdy, jak pani szanownej dziękować... Jaki ton, jakiż
prawdziwie polski sentyment! Książę X (on nie jest nam najżyczliwszy,
ożeniony z Niemką)... otóż książę X miał łzy w oczach. Doprawdy pani
szanowna wielkie mogłaby oddać usługi polskiej propagandzie!
Twarz Róży pojaśniała:
— Ach, więc pan ambasador także uważa, że s e n t y m e n t? polski? dla
Polski? — zapytała. — Może „sława polskiego imienia”, co? — Zaśmiała się
hałaśliwie. — Maestro kubek w kubek tak samo deklamował.
Ambasador mrugał oszołomiony, a ona ciągnęła dalej:
— Sentyment? Pan to nazywa polski sentyment? No, a ja panu powiem,
że ja przez p o l s k ą b l a g ę życie zmarnowałam! Ja mogłabym wielką,
wielką artystką być, żeby nie wasza blaga!
Wygłosiła tę filipikę po francusku — ostrym, podniesionym głosem.
Goście tłoczący się z gratulacjami odstąpili o krok, rozczulone miny stawały się
nieaktualne, spoglądano po sobie z niepokojem, szukając wyjaśnienia. Władyś
— blady — wystąpił z tłumu:
— Panie ambasadorze — powiedział tak, żeby wszyscy słyszeli — moja
matka dotąd nie może przeboleć niesumienności jej pierwszego profesora
skrzypiec, Januarego Bądskiego... On istotnie zepsuł jej karierę.
Ambasador szybko ogarnął sytuację.
— No, tak — odrzekł, pełen ugrzecznienia — doskonale rozumiem gorycz
szanownej pani. Artyści zwłaszcza są tak wrażliwi na przeciwności losu... Ale
Paganini także podobno psuł czasami uczniom kariery.
Jeszcze raz ucałował rękę Róży.
— W każdym razie dziękuję za piękne wrażenia, i to nie tylko muzyczne.
Mówiła mi pani Władysławowa, ile dzisiejszy wieczór — tak świetny i tak
przecież szczerze polski! zyskał na łaskawych staraniach pani.
Żachnęła się jak ugodzona:
— Co? „Pani Władysławowa”? Ależ grand merci * /* Grand merci —
(franc.) bardzo dziękuję/ za protekcję pani Władysławowej! Tylko że dzisiejszy
wieczór to nie polski, a m ó j wieczór! Tak. Wyłącznie mój! Projekt i
wykonanie. A później już pani Władysławowa urządzać będzie polskie wieczory
— Krzyś z Zuzią krakowiaczka zatańczą...
Kiwnęła głową i odeszła wśród osłupienia zebranych.
Rzymski wieczór Róży zgubił ją niemal zupełnie w sercu syna. Tej
krzywdy nie mógł jej darować. Sama zresztą nazajutrz oznaczyła datę swego
odjazdu, stwierdzając, że dosyć ma „zatrutych słodyczy” synowskich. W domu
zapanował taki nastrój, jaki bywa wokół śmiertelnie chorych osób. Dzieci
chodziły na palcach, wszyscy mieli gardła ściśnięte, wzdrygali się za każdym
głośniejszym szmerem, nie robili żadnych projektów — czekali.
Róża nuciła chodząc po mieszkaniu; zdawała się nie zauważać zgrozy, jaką
budziła u wnuków, wybredzała nadal przy stole, gromiła pokojówkę za
niezręczność, przepadała na dalekich spacerach. Nikt już jej nie towarzyszył —
błądziła sama po mieście. Wróciwszy z wyprawy zjawiała się w pokoju, gdzie
akurat przebywał ktoś z rodziny, a chociażby ze służby — opowiadała. Jak było
przyjemnie, jakie wyjątkowe, nikomu dotąd nie znane rzeczy oglądała, jak
starali się jej usłużyć woźni w muzeach i zupełnie obce panie, jaki piękny obraz
anonima odkryła, o wiele wspanialszy od renomowanych płócien, i jak słońce
czekało z zachodem, póki ona nie nadąży na taras Villi Medici. Ogłaszała to
wszystko stojąc; jak doniosłe wydarzenie, nie cierpiące zwłoki komunikaty...
Milczano. Chrząkała zatem, brała do ręki jakąś książkę czy nuty i odchodziła z
tym łupem. Stosunkowo wiele czasu spędzała w swoim pokoju, gdzie nie
wiadomo było doprawdy, co robiła. Dzieci — odkąd zamieszkała tam babka —
przychodząc prosić do stołu rozglądały się po doskonale im znanym gabineciku
jak po jaskini czarnoksięskiej — ze strachem, z ciekawością. Szuflady, walizy
zawsze bywały zamknięte na klucz. Róża mimo to niechętnie śledziła spod oka
myszkujące spojrzenia wnuków.
— No, czego, czego? — mówiła — jakich wam tu nadzwyczajności
potrzeba? Powiedzieli swoje i dosyć. Cóż to za plotkarskie natury!
Któregoś wieczoru Władysław mijając sień — było już po kolacji, matki
nie widział od rana, posiłki kazała tego dnia przysyłać sobie do pokoju —
zatrzymał się przy drzwiach Róży. W szparze nad podłogą widniało światło —
nie spała. Niepokój, żal nim szarpnął. Pójdzie do niej, pogawędzi, popatrzy na
ten okrutny, nierozumny profil, pośmieje się, posmuci trochę... Nie. Po cóż
nawiązywać znowu stargane nici? Nigdy porozumienie z Różą nie będzie
trwalsze od pajęczyny. Po cóż się wysilać, by potem rozpaczać? Już miał odejść.
Nagle usłyszał szmer... Ktoś wymawiał poszczególne słowa, później cichutko
śpiewał, wreszcie... sprawa tak bardzo znajoma: gardłowy, namiętny szloch
Róży! Władyś pchnął drzwi.
Klęczała przed kozetką, ramionami ogarniając jakieś drobne przedmioty,
tuląc głowę do krawędzi mebla. Nie poruszyła się, kiedy do niej przypadł; łzy
zwilżyły mu skroń: chrzęst jedwabiu, miłe suche ciepło, zapach violettes de
Parmes i ten drugi, bardziej osobisty, wzruszający, świeży, jak gdyby własny
zapach dzieciństwa. Przytulił się, całował drgające od płaczu ramiona:
— Mamusiu, mamusiu, nie można...
Podnieśli się razem z klęczek i siedli na kozetce. Róża szepnęła:
— Ostrożnie, na miłość boską, zgnieciesz...
Szybko zaczęła odsuwać na bok jakieś rzeczy. Zapytał:
— Co ty tam masz, kochana?
— A, ot — odpowiedziała — zdrajcy, zdrajcy... Tylko zdrajcy mi
pozostali.
Przybliżył lampę: to był krzyżyk, który po zerwaniu odebrała Michałowi;
smyczek, ofiarowany jej przez Sarasatego, lok zmarłego Kaziuczka, fotografia
zaręczynowa Władysia.
— Godzinami siedzę i patrzę na tych zdrajców. Serce krwią się oblewa... I
żeby chociaż które z wnuków przyszło, zbliżyło się, pogłaskało po głowie! Nie!
patrzą jak na raroga. jak na starego człowieka... Ach, starość!!!

Następnego dnia Władysław zabrał matkę do Ostii. Strada * /* Strada —


(wł.) szosa/ lśniła czarno od rosy, w powietrzu była woń ostów, Tybru i
benzyny — Róża promieniała. Zawsze, ilekroć ktoś dopomógł jej do
wydźwignięcia się z gniewu, życie cieszyło ją jak gdyby darowane na nowo, na
nowo pełne nadziei. Władysław bał się, że pejzaż po drodze nie zaciekawi
matki, ciągle obiecywał:
— Na razie to nic, ale zobaczy mamusia, jak ładnie nad morzem. A później
jeszcze Ostia Antica — cudo, naprawdę cudo.
Uderzała go po ręku.
— Czegóż ty dziury w całym szukasz? Czy wielkie stokrotki nie cudo? A
te żółte winnice? A jaskółki? A powietrze? A ten cyprys? A ty sam z twoją
poczciwą mordaszką? Jakich tu jeszcze antyków potrzeba?
W Ostii-kąpielisku chodzili najpierw po pomoście, wdychając zapach alg i
słonej, nieogarniętej dali. Na piasku Róża nie chciała usiąść, za to dziwne,
szkarłatne jagody, sprzedawane w tutkach na plaży — framboli di mare, zajadała
z zachwytem. Przemierzywszy długi bulwar skręcili w głąb wybrzeża, zanurzyli
się w szpilkowy las obrastający diuny. Tam, jak kiedyś za rogatką polskiego
miasteczka, mogli usiąść na polanie i rozkoszować się smolistym wyziewem
sosen. Tylko zamiast białych goździków rosły wokoło wrzosy o kwiatach tak
ogromnych jak dzwonki. Morze szumiało opodal, dziewczyna pasąca kozy
śpiewała Giovinezzę, po niebie snuły się obłoki jaskrawe niczym żagle w
słońcu, wielki kogut — cały brązowy — stał na drodze, łopocąc skrzydłami.
— Gallus romanus * /* Gallus romanus — (łac.) kogut rzymski/ —
uśmiechnął się Władysław.
Róża uważniej spojrzała na gałąź wrzosu koło swoich kolan, podniosła
głowę, blask poraził jej oczy, rozchyliła nozdrza...
— Ach, jakże inaczej tu! Jak inaczej! Framboli di mare. I wrzosy —
wielkoludy. I kogut — ach, gallus. Władysiu — chwyciła rękę syna, przytuliła
do ust. — Władysiu, więc wywiozłeś, przywiozłeś mnie... Więc widzę inny
świat! Dziękuję.
Cały dzień spędzili na leniwych włóczęgach po Lido, przed wieczorem
dopiero dotarli do wykopalisk ostyjskich, do bramy umarłego miasta. Mało już
było zwiedzających, portier niechętnie wpuścił nowych gości, nagląc: ma presto,
presto, signori *. /* Ma presto... — (wł.) szybko, szybko, proszę
państwa/ Minęli jakieś sarkofagi, grobowce i wstąpili na decumanus *.
/* Decumanus — (łac.) główna droga/ Kamienny chodnik prowadził między
ruinami ku zachodowi, który promieniał jesienną bladością. Szli, obcasy
stukały głośno, droga to rozszerzała się, to zwężała, w niektórych miejscach
stawała się groblą pośród cembrowanych sadzawek, w innych przecinała place,
trawą zarosłe fora, gdzie cyprysy dymiły jak czarne płomienie, a mleczna nagość
kolumn rozświecała zmierzch. Gdzieniegdzie skrzydlata Victoria bez twarzy albo
zakrzepła w pożądaniu maska bez tułowia — uwięzione w złomach marmuru —
zdawały się kontynuować męczarnię Tantala.
Słychać było, jak woda ścieka pluszcząc do omszałych basenów. Liczne
schody — szerokie, wyślizgane od stóp — prowadziły w nie istniejące już
progi; szło się nimi i wstępowało się w niebo, w ten właśnie blady zachód
zaciemniony piniami. Domy bez drzwi i bez mieszkańców, otwarte jak
kadzielnice — zamiast woni jadła i pracy — wydzielały zapach werweny.
Skręcili w boczne uliczki, przystawali w wyłomach ścian, pośrodku
mozaikowych posadzek, w niszach opuszczonych przez bóstwa, przed ołtarzami
dzielnicowych larów... Wszędzie tam niepodzielnie rządziły cykady. W
Thermopolium po ladzie marmurowej pełzał wąż, a w domu Diany na balkonie
gołąb spacerował w ukłonach. Wreszcie dotarli do teatru i usiedli na jednej z
wyższych ław w amfiteatrze. Rząd kolumn za sceną wydawał się słaniać na
leciutkim wietrze — tak były smukłe te marmurowe pnie. W dole, u stóp
świątyni Cerery kamienna postać w pięknie udrapowanej tunice unosiła ramię
gestem modlitwy, a może zalotności. Liliowe i złote smugi płynęły od zachodu.
Żadnych słów, żadnych uczuć — dzień tonął we wspomnieniu. Róża splotła
dłonie i patrzyła w pustą scenę, na której działa się przeszłość. Wzrok jej —
zrazu ciepły, jasny — chłódł, nasiąkał mrokiem. Powoli skinęła głową.
— Tak, tak — rzekła — mój synu. Ot, i przyjechałam! Ot, i patrzę na
marzenie moje. Ot, i nie tylko do innego świata, ale do czasu innego
przedostałam się. No, i co? odwróciła się gwałtownie twarzą do Władysia. —
Co z tego? Czy mnie od tego lżej będzie? Piękne! prawda. Ale smutne, smutne!
Umierali, umierają, umierać będą. Wszystko jedno, gdzie, kiedy — umierać
zawsze i wszędzie jest straszno!... Myślałam, że w cudownym takim kraju,
gdzie w końcu października wieczory lipcowe, gdzie na grobach siedzą i całują
się, a w grobach — werwena... ja myślałam, że tutaj śmierć niestraszna! Ach,
Władyś ty mój — straszna, wszędzie zawsze straszna dla człowieka, który
urodził się i nie żył. Nie żył wcale! Rozumiesz ty — n i e ż y ł?
Zerwała się z ławy — blada, gorejąca stała na tle łagodnego wieczoru,
pomieszana z cyprysami, i pytała:
— Władyś, jakże będę umierać, kiedy nie żyłam ja wcale?

10
Od wieczoru w Ostii minęło kilka lat, w ciągu których Władysław
wyzwolił się od Róży. Swoje z nią rozrachunki zamknął w Rzymie znakiem
równości, dalsze świadczenia na jej rzecz traktował jak wspaniałomyślne
naddatki. Za poezję nieszczęśliwego dzieciństwa, za gust do trudnego życia i
samodzielnej myśli, za muzykę — skwitował ją nerwicą Jadwigi, podróżą
włoską, komplikacjami we własnej karierze. Wszystko na pozór zostało po
dawnemu. Matka odwiedzała Władysławów także i na następnej ich placówce
— w Królewcu. Jak dawniej, trwała obfita korespondencja, zdarzały się wspólne
święta, uroczyste wizyty syna i w rodzicielskim domu. Ale stosunek do Róży
zeszedł do rzędu spraw obrzędowych, pozbawionych osobistego znaczenia.
Władysław przekonał się, że nic na świecie nie może Róży przebłagać, że
nie ma takiego miejsca, które by chciała uznać za szczęśliwe, ani takiego czasu,
który by ją uspokoił. Widział siebie czystym w sumieniu: uczyniwszy
wszystko, na co było go stać, wykreślił z życia Różę: pozostawił już tylko
matkę. Matkę często niepoczytalną, groźną dla otoczenia, o którą trzeba dbać,
którą jednak przede wszystkim należy izolować. Ojciec przeszedł na emeryturę.
Marta wyszła za mąż. Władysław skrzętnie nadsyłał sumy zapewniające matce
dostatek i kurację. Na terenie zaś własnego domu ograniczał tak ściśle jej zasięg,
że wszelkie ekscesy stawały się niemożliwe.
Róża bez protestu przyjęła ten kurs. Zdawała się nie zauważać zmian we
własnym stanowisku. Z latami coraz bardziej wrażliwa na komfort i kuchnię,
które — w ciągu tychże lat — osiągały w gospodarstwie syna coraz wyższy
poziom, przybywszy do Władysławów pogrążyła się w smakoszostwie i
niezliczonych zabiegach higieniczno-toaletowych. Między sobą a Jadwigą
rozpostarła rodzaj nieprzeniknionej zasłony, którą uchylała tylko w razie
konkretnej konieczności.
— Jadwigo, każ mi przynieść szklankę surowego mleka.
Albo:
— Jadwigo, u mnie w pokoju wieje od okna...
Oto były jedyne tematy bezpośrednich zetknięć. Dzieciom — zaledwie
stąpnęła na próg — wręczała prezenty i nie interesowała się żadnym z wnucząt
aż do chwili odjazdu, kiedy uważała pilnie, czy niosą dla niej kwiaty. Z
Władysławem także mało przebywała, mając czas wypełniony robótkami,
spacerami, masażem, jedzeniem. W oznaczonym terminie odjeżdżała bez żalu,
czołobitnie, z ulgą żegnana.
Taki modus vivendi na pozór odpowiadał obu stronom a i Adam oddychał
swobodniej, odkąd Róży odebrano okazję do wystąpień, które przyprawiały go
o zawrót głowy z przerażenia i wstydu.

C u d z o z i e m k a... — Czyżby naprawdę nadchodził dla niej czas


ostatecznego wygnania?
Władysław —- ojciec dorosłej córki, wdzięczny mąż kochającej żony,
kawaler orderów, człowiek, który sam wybrał sobie los i nigdy nań nie narzekał
— Władysław, stojąc w zenicie swego wieku przed tą nieludzką, fantastyczną
matką, poczuł nagle, że jego życie posiada ranę nie do zabliźnienia. I że śmierć
Róży rozjątrzy tę ranę.
Przeląkł się do głębi. Matka mówiła dziwnym, mglistym głosem, jak
gdyby z wielkiego oddalenia, z dna przeczuć, z progu tajemnicy:
— A tam, kiedy przyjdzie czas, powiedzą: tu także nie ma miejsca dla
cudzoziemki...
Nie wolno dopuścić, żeby wchłonęły ją nieziszczalne kraje! Władysław
wyobrażał sobie matkę na rajskiej łące, wysoko unoszącą suknię z wyrazem
nieufności i wstrętu. Później — w kręgu piekielnego ognia, zaciekawioną, pełną
entuzjazmu, z nosem dziecinnie zmarszczonym od swędu. A jeszcze później —
wygnaną. Brodzącą po obszarach bez treści, koloru, bez formy. Po jakimś
przeklętym niebycie. Widział ją bezradną i mściwą, jak drepce po czymś, co się
nie da przemierzyć, jak tłucze pięścią w nie istniejące mury, jak krzyczy
nietaktowne słowa. Usiłował zdusić zmory mitologiczne, przywołać jedyny
obraz, jaki wydawał mu się obrazem śmierci szczęśliwej: ciało, roztopione w
ziemi. Nie mógł! Nie mógł dla Róży znaleźć miejsca w ziemi. Pamiętał, co
wołała w Ostii: „Jakżeż będę umierać, kiedy nie żyłam ja wcale?!” — i nie
wierzył, żeby ziemia zechciała przyjąć ciało, które jeszcze nie poznało życia.
Blady, dygocąc ze zgrozy, rzucił się do Adama:
— Ojcze, mów prawdę! Co matce jest? Ją trzeba ratować! Czy ona bardzo
chora?
Adam rozłożył ręce.
— Ja nie wiem... Matka zirytowała się. Na mnie, jak zwykle, O gamasz,
że ja nie tak jego wkładałem. Że moje palce jak patyki. A potem jeszcze
Zbyszek nie powiedział „dzień dobry”... Ot, i wszystko.
Władysław nie dawał się uspokoić.
— Ach, przecież jej nie wolno irytować! Przecież trzeba pamiętać, jaka ona
jest. Doktor Gerhardt mówił, że irytacja to dla niej śmierć. To moja wina,
moja! Powinienem być z nią stale, a ja ją opuściłem...
Róża chrząknęła. Zakaszlała, odetchnęła głęboko, przemówiła
najnaturalniejszym swoim, dźwięcznym, rześkim tonem
— Czegóż tak gadacie o mnie, jakby mnie już nie było? Ja nie umarłam
jeszcze. Może by tak lepiej mnie samej zapytać, co mnie jest, ha?
Wszyscy odwrócili się ku niej, Jadwiga tylko spuściła głowę, żeby ukryć
śmieszek: otóż — po raz nie wiedzieć który — nieszczęsny, niepoprawny
Władyś natrafia na histerię tam, gdzie uporczywie chce widzieć dramat
wyjątkowej duszy. Władysław czule pochylił się nad matką.
— No, więc czegóż ty nas straszysz, niedobra? Mówisz jakieś
niesamowitości... Wyglądasz nie wiadomo jak... A potem raptem, no,
popatrzcie — rozradowany, wzywał obecnych na świadków — przecież teraz
znowu wygląda normalnie, po swojemu: jak Róża. I mówi ślicznie. No,
powiedz coś jeszcze, mamusiu, powiedz.
Roześmiała się. Zmarszczki pofrunęły od ust w górę twarzy jak obłoki —
znikły w siwych włosach nad czołem; zostały dwa dołki nad kątami warg i
blask zębów.
— Zawsze gapa, pan radca kochany! Przeraził się, że matka ad patres
wybrała się, a patres na próg nie puszczą... Ot, bieda będzie! A nie zauważył, że
ja powiedziałam: m o ż e. M o ż e oświadczą: miejsca nie ma... A może tak n
i e oświadczą. Któż wie, co jeszcze ze mną się zdarzy? Zdążę może na miejsce
zasłużyć. Przecież t e n czas nie nadszedł jeszcze. Czy kto mówi, że on już
nadszedł?
Rozejrzała się podejrzliwie. Strach przewiał przez oczy
— Któż tak mówił? Czy Adam w przedpokoju naszeptał?
Zaprzeczono gwałtownie, więc znowu poweselała.
— Jeżeli nie, to i ja zamilczę, jak on tu zachowywał się. ten łagodny
baranek.
Adam jęknął:
— Dałabyś pokój, Elciu... Wytłumacz lepiej Władysiowi, czego ty kazałaś
jego zawołać.
— I bez twojego przypominania wytłumaczę. Siadajcież, czego stoicie jak
cyprysy nad sarkofagiem? A sarkofag... o! — wstała lekko z kanapy — chustki
do nosa potrzebuję. Gdzie moja torebka?
Rzucono się na poszukiwania. Tym razem Adamowi dopisała pamięć: on
pierwszy odkrył torebkę leżącą pod fotelem i wręczył ją żonie. Przytrzymała jego
rękę.
— Cóż to się stało? Adam znalazł? W kominie zapisać!
Zmarszczył się, a ona objęła ramieniem głowę męża i ucałowała w czoło.
— Dziękuję, Adam, dziękuję, przyjacielu.
— No, dobrze, cóż ty znowu? Bardzo proszę, przepraszam
Był tak zmieszany, twarz mu topniała z radości, nie wiedział, co mówi,
wstydliwie zerknął na Jadwigę, która odwróciła oczy. Róża zaś zawołała:
— Otóż go macie! Wyświadczył łaskę, a potem przeprasza! On taki jest.
Czy ja nie wiem, że to święte serce? Nikt może tak go nie ceni jak ja. Tylko
cóż? Nieszczęście..
Zamyśliła się, ale zaraz odpędziła złe myśli.
— No, nie ma co. Teraz za późno. Chwała Bogu, znalazł on sobie tę
Kwiatkowską.
Adam chrząknął. Władysiowie poruszyli się niespokojnie
— Nie chrząkaj, Adam — przygwoździła go. — Ja przecież bez złego
zamiaru. Tobie dobrze, mnie dobrze, szkoda że wcześniej nie domyślili się. Ale
mieux vaut tard que jamais *. /* Mieux vaut... — (franc.) lepiej późno niż
wcale/ Dzisiaj rozgniewałam się na Adama i ten malec Marci nieokrzesany...
Zanadto uniosłam się, to prawda. A dlatego, że mnie było bardzo boleśnie —
skrzywiła się do płaczu, opanowała jednak wzruszenie. — Boleśnie, że nikt nic
nie zauważa. Przecież ja zmieniłam się...
Rzuciła okiem na męża, na syna, na Jadwigę. Badawczo, błagalnie.
— Ja bardzo się zmieniłam. A wszyscy do mnie, jakbym ja była ta sama. I
dziś od rana... Przychodzę do Marty. Do córki. Chciałam powiedzieć jej coś
bardzo ważnego. Wczoraj ona wpadła do mnie na chwilkę... i zaraz leci. Ja nic,
żadnych wyrzutów: i nie zatrzymałam jej. Choć samej nudno. Ciągle tylko
radio i bachor cudzy za ścianą. Haftować nawet oczy bolą... Nie zatrzymałam.
Tylko powiadam: „Marciu, jutro do ciebie przyjdę o jedenastej. Bądźżeż w
domu”. I przychodzę. Święto w duszy niosę. Bez szczypty żalu, nic. No i cóż
zastaję? Dom pusty, tylko sługa-arogantka gwałtem zaczepki szuka, żeby pani
starszej dokuczyć! Przykro. Myślę: córka zadzwoni zaraz, póki ja jeszcze nie
rozstroiłam się, przeprosi: „Zaraz, mamo, przyjdę”. Nie; dzwoni Adam. Żeby
choć ucieszył się, że ja przy telefonie... Nie, o córkę pyta. Przykro, ale ja jeszcze
nic. Każę jemu przychodzić, bo gamasze ciepłe dla niego zrobiłam. No, proszę,
powiedzcież sami, czy miałam ja prawo spodziewać się, że on zauważy? Sami
powiedzcie: oczy bolą, on po całych dniach z Kwiatkowską, i do teatru z nią, i
do kościoła z nią, i wcale o mnie nie troszczy się. A ja raptem... dwa tygodnie
siedzę, resztę oczu tracę i gamasze jemu robię! I w takiej chwili, kiedy on ani
dba o mnie, tylko o córeczkę pyta, każę jemu przychodzić i gamasze daruję. Toż
to zmiana! to ślepy by chyba zauważył, że wielka jakaś zmiana zaszła! No i cóż?
Myślicie, że chociaż drgnął? Nie! — zwróciła się do męża, który od jakiegoś
czasu wzdychał boleściwie — nie ma co wzdychać. Adamie, zrozum, że ja nie
oskarżam ciebie, ja tłumaczę się przed tobą, przed synem... I przed synową —
dodała po chwili z wysiłkiem. — Więc owszem, on bardzo dziękował. Zaraz
zabrał się te gamasze nakładać! I takie tam jak zwykle dusery, i rączki całuje.
Ale zapytać się, zapytać: „Co z tobą? Pokaż się, kobieto, ty jesteś inna, nowa!
Jakaż to tajemnica, jakie czarodziejstwo przemieniło ciebie w człowieka?” Nie,
on wszystko po dawnemu. Przymierza, zachwyca się, dziękuje. Jak gdyby to
naturalne było! Jak gdyby to nic, nic wcale nie miało oznaczać! Drodzy moi, wy
znacie mój charakter, moje życie... Ty szczególnie, ja ciebie pytam teraz,
Władysiu: czy mogłam nie rozgniewać się i nie szaleć? On mówi: „Matka
zirytowała się, że gamasz nie tak wkładałem...” Nie o gamasz ten głupi chodziło
i nie o ręce — chociaż i rąk takich drewnianych cierpieć nie mogę, swoją drogą
— ale o ślepotę jego! O to, że nigdy nie widzi on tego we mnie, co jest
najważniejsze!!!
Zmęczyła się, zasapała, z ręką na sercu usiadła. Adam wzniósł oczy do
góry i wzruszył ramionami. Władysław pośpieszył uspokajać:
— Nie podniecaj się, mamo, ja proszę! Niesłusznie twierdzisz, że nikt nic
nie zauważa. My z Jadwigą ostatnio bardzo się niepokoimy... te twoje zadyszki,
wypieki nie podobają mi się zupełnie. Kiepskie czarodziejstwo choroba! Jeżeli
za cenę zdrowia masz być dobra, wyrozumiała, to już lepiej bądź zła, moja
mamo...
Dowcipkował, otulając matkę szalem, całując po rękach. Bez zapału
przyjmowała pieszczoty. Słowa syna najwyraźniej nie sprawiły jej przyjemności,
w oczach pojawiło się zdziwienie, potem niepokój... Odsunęła Władysława, co
żywo podeszła do lustra.
— Co ty mówisz? Wypieki? To ja miewam teraz wypieki? E, nie —
zbliżyła twarz do samej tafli szklanej — czyż to wypieki? A może. Ale to
chwilowe.
Nagle opuściła ręce gestem najwyższego znużenia.
— Więc dobrze. Więc już wszystko jedno. Niech będzie: wypieki. W
każdym razie muszę jechać do Królewca.
Trzy osoby wydały okrzyki niedowierzania.
— Do Królewca? Po co?
Siadła znowu i klasnęła w ręce.
— Dziwni ludzie, jak Boga kocham! Jak tu porozumieć się z takimi!
Przecież chorobę we mnie widzicie. Nic, tylko chorobę, prawda? To podług was
cała zmiana, czyż nie?
Patrzyła bystro po oczach, spodziewając się jak gdyby — resztką sił —
zaprzeczenia. Nikt nie przeczył, chociaż na twarzy Adama i Władysia widoczna
była chęć przeniknięcia nowego kaprysu Róży, utrafienia w jej zamiar. Adam
mruczał coś niewyraźnie. Władysław kręcił się zakłopotany, jedna tylko Jadwiga
bynajmniej nie próbowała rozumieć, myślała już o czym innym.
Róża zaśmiała się sucho.
— No, więc jeżeli choroba — powiedziała — to trzeba się leczyć... I chyba
z dziesięć razy w ciągu dzisiejszego dnia od was że samych słyszałam to
nazwisko: dr Gerhardt... Gdzież on jest, jak nie w Królewcu?
Zrobił się ruch.
— Ach, no tak, tak, oczywiście! Bardzo słusznie. Znakomity lekarz.
Świetnie matce wtedy poradził. Mama do niego ma zaufanie. Bardzo słusznie!
Bezwzględnie należy pojechać...
Adam — uszczęśliwiony, jak zwykle kiedy przypływ namiętności i
tajemnic Róży opadał do poziomu żądań i projektów — szukał już w portfelu
pieniędzy na podróż. Władysław zacierał dłonie, Jadwiga nawet skinęła z
aprobatą. Róża tymczasem nie zdejmowała z nich wzroku. Wargi, dopiero co tak
płaczliwe, twardniały w ironii, oczy napełniały się smutkiem.
— Ja ciebie po to, Władysiu, kazałam zawezwać — oznajmiła wreszcie —
żebyś mi przez swoje stosunki ułatwił natychmiastowy wyjazd do Królewca.
Muszę doktora Gerhardta zobaczyć.
Władyś odetchnął z głębi piersi.
— Ależ, mamo droga, nic łatwiejszego. Doskonale! To się zaraz jutro
zrobi. Na upartego w ciągu jednego dnia można załatwić sprawę. Zwłaszcza do
lekarza! Pysznie. Może już pojutrze mamusia będzie mogła jechać. Jednak —
zatroska! się — czy to dobrze, żeby mama jechała sama? Ja niestety, nie mogę.
Może by tak z ojcem?
Róża porwała się z krzesła.
— Co? z ojcem? Oszalałeś?
Blada ze wzruszenia, trzęsła rękami nad głową.
— Sama, sama! Tylko sama pojadę!
Ponieważ nie sprzeciwiano się, od razu zgasła, umilkła. Rzuciła kilka
wystraszonych spojrzeń i przysunęła się do Jadwigi.

Dosyć już o moich sprawach — postanowiła sobie.


— Co u ciebie słychać, Jadwigo? Co pani Katarzyna porabia? — zapytała
synowej.
Jadwiga przybrała postawę obronną. Zawsze drażliwa na punkcie własnej
rodziny, teraz szczególnie żywo odczuwała wszelkie aluzje do dziejów pani Kasi
i sióstr. Powróciwszy bowiem po dłuższej nieobecności do kraju, zastała swoich
bliskich w złej, uciążliwej doli. Stary Żagiełtowski umarł kilka lat temu,
Madzię opuścił jej natarczywy, poetyczny mąż, popadłszy w drugą z kolei
namiętność — do podstarzałej Francuzki; Stenia miała gruźlicę.
Co robiła pani Kasia? Robiła tysiąc rzeczy nowych, nie zaniedbując ani
jednej ze wzniosłych tradycji. A więc niańczyła wnuki (synów Magdy) tak, jak
nie niańczyła nigdy — wobec licznego wówczas sztabu rezydentek — własnych
dzieci. Chodziła sama po sklepikach, żeby oszczędzić na służbie, wystawała w
ogonie o publiczne dobrodziejstwa, szukając względów panów i pań, dla
których dawniej obmyślałaby skuteczne protekcje; zapisywała, bez końca
przeliczała wydatki, skasowała swoje czwartkowe herbaty, pozwalała Steni
przyjaźnić się z Żydówką, nazywała stróża panem dozorcą i milczała, gdy
chwalono demokratyczne rządy lub literaturę bolszewicką.
To wszystko było nowe. Nowe także były comiesięczne wędrówki na grób
męża i sjesty na cmentarnej ławeczce, ze wzrokiem żarliwie utkwionym w
darninę. I łzy po nocach, i nasłuchiwanie, czy Stenia nie kaszle, i rumieńce
wstydu, gdy pytano przy wnukach: a gdzież to pan zięć? a cóż to o panu
inżynierze nie słychać?
Jednak, obok tych nowych rzeczy do podźwignięcia, pani Kasia wytrwale,
z uniesieniem dźwigała nadal brzemię szlacheckości. Ubodzy, aczkolwiek
zredukowani do minimum, mieli nadal swoje dnie, prawo do datków i do
obroku duchowego. Krewni po dawnemu musieli znosić do wspólnego ogniska
swoje biedy i zwycięstwa, prowadziło się ścisłą ewidencję ruchu rodzinnego:
kto umarł, kto się ożenił, kto popadł w długi, kto dostał posadę. Te sprawy,
skoro tylko zostały notyfikowane pani Kasi, otrzymywały należyty oddźwięk:
śpieszyła z dobrym słowem czy z materialną pomocą, zabiegała, martwiła się
lub dziękowała Bogu.
Doroczne święta i imieniny pozostały jak dawniej rewią „swoich ludzi”,
„swojego” obyczaju. Przy stole wigilijnym albo przy święconym, pośród
korowodu tradycyjnych potraw, formułek, wspominków, odbywał się apel
zdziesiątkowanego hufca. Ciotki, stryjowie, głuche kuzynki, wierni przyjaciele
— obleczeni w uroczyste szaty, z resztką biżuterii rozwieszoną na starych
koronkach i na kaszmirach woniejących piżmem — całe „swoje” grono
zasiadało wokół jadła, napitku, jak na obrządek „Dziadów”. Wywoływano
zjawy osób i spraw przeminionych, odżegnywano się od złego współczesnego
ducha. Najgoręcej wywoływano Polskę. Bo ona — mimo niepodległości, mimo
zaślubin z morzem, mimo mszy polowej dostępnej dla każdego w dni parad —
dla nich nie była ziszczona. Wywoływali więc własną Polskę, nucąc pieśni
katorżne na przemian z berżeretkami, z kolędami, z dziarskim „Alleluja”.
Wywoływali, jedli, później świadczyli sobie honory i rozchodzili się
pokrzepieni.
Pani Katarzyna zaś sprzątała do późna w noc, żeby rankiem, kiedy Stenia
będzie musiała w pośpiechu zjadać śniadanie przed wyjściem do biura, żeby nic
już nie przypominało chorej, kapryśnej dziewczynie tej krewniackiej stypy.
Znajomi dziwili się, skąd pani Kasia bierze siły na tyle męczących
czynności, skąd uroczy uśmiech. Przybiegano z radami, z przestrogami: „Pani
droga nie powinna nadużywać zdrowia, powinna więcej pamiętać o sobie”.
Ściskała z wdzięcznością ręce troskliwych, wzruszała potem ramionami, mówiła
zażenowana:
— Ależ, kochani, doprawdy nie ma czym się turbować. Mnie — póki
jestem potrzebna drugim — zdrowia nie zabraknie. Dopiero, kiedy stanę się
zbędna, odejdę, będę mogła odejść... do mego szczęścia.
Zamyślała się, wznosząc oczy na portret męża. Dodawała po chwili:
— Moje życie przecież już skończone... razem z nim. A teraz trzeba
dosłużyć do czasu.

Jadwigę, odwykłą od rodzinnego domu, owianą zagranicznymi wiatrami,


przez to chłodniejszą, trzeźwiejszą niż dawniej, w obliczu środowiska, z którego
wyszła — zastanawiało kurczenie się gruntu pod nogami matki i stałe opadanie
poziomu życia jej najbliższych. Pani Kasia — tak zdawałoby się wyzuta z
egoizmu, idąca na rękę interesom ukochanych osób, zawsze zawstydzona,
ilekroć chodziło o jej osobiste ambicje czy zachcianki, bałwochwalczo oddana
ideałowi „czynienia w swoim kółku, co każe Duch Boży” — nie zdołała
zapewnić nawet jakiej takiej pomyślności dzieciom, z którymi dzieliła los.
Żagiełtowski nie pozostawił kapitału, wdowa po nim również nie posiadała ani
grosza oszczędności czy jakiejkolwiek schedy. Magdalena — maniacko
rozkochana w wiarołomnym Henryku, którego tak lekceważyła przed ślubem,
Stenia — wiecznie z termometrem pod pachą, przedrzeźniająca kolegów, ginąca
z pasji do aktora filmowego, Szweda, postaci mitycznej na warszawskim gruncie
— obie bez jednej pary porządnych pantofli, bez fachu, bez zdrowia, bez
znajomości świata, bez innej ambicji poza ambicją erotyczną, i to w granicach
najściślejszej praworządności katolickiej — to były istoty stracone. Właściwie
tylko Jadwiga, która „znalazła” męża poza domem, która — jedyna —
wyłamała się dość wcześnie z dyscyplin rodzinnych, odbiegła daleko od
własnych larów i penatów, tylko ona zrealizowała siebie.
Jadwiga z urazą, z podziwem myślała o tej drugiej matce — o tej strasznej
Róży. Jak ona zawsze sobą tylko była zajęta, swoim tajemniczym bólem,
nierozumną tęsknotą, dokuczliwą muzyką... Jak nigdy w niczym nie chciała
nikomu ustąpić, jak gardziła ludźmi, obywała się bez Boga, szydziła z
Ojczyzny. Jak nieludzko dręczyła swoje otoczenie. I jak się to stało, że Magda i
Stenia — w kręgu dobrotliwych łask pani Kasi — marniały bez nadziei, a
Jadwiga, przeflancowana w grunt zatruty chimerami Róży, coraz mocniej i
smakowiciej osadzała się w życiu.
Nie znosiła matki Władysia. Nie znosiła jej tak, jak nie znosi się chirurga,
który operował bez narkotyków. Bała się humoru Róży, uprzejmości Róży,
błyszczących uśmiechów Róży...
Zapytana przez nią o panią Kasię, odczuła nienawiść i strach.
— Dziękuję, moja matka ma się nieźle.
Ale Róża nie pozwoliła urwać rozmowy. O dziwo, położyła dłoń na dłoni
Jadwigi, zapytała znowu — cicho, niepewnie:
— Czy to prawda, że w głowach łóżka twojej matki, odkąd ojciec nie żyje,
wisi szarfa z czarnej krepy?
Jadwiga zadrżała. Jakie znowu drwiny z najwstydliwszych sekretów
rodzinnych kryły się w tym pytaniu? Zacisnęła usta, była zdecydowana milczeć,
póki zdoła; a potem, jeżeli ją do tego zmuszą, powiedzieć. Zdobyć się wreszcie
na odwagę, głośno powiedzieć Róży wszystko, co myślała do niej i o niej w
ciągu tych nocy małżeńskich, kiedy Władyś odsuwał się na krawędź tapczana,
rozdrażniony, zbolały — wrogi.
Róża nie cofała ręki. Pochyliła się ku Jadwidze, zaszeptała nagląco:
— Powtórz swojej matce, że ja nie dziwię się. Ja pamiętam, co ona mnie
opowiadała wieczorem, podczas waszego wesela. O tej ich podróży, kiedy mąż
wiózł ją do rodziców chorą, z wrzodami na piersi, wychudzoną, brzydką. A sam
w pośpiechu włożył nie swoją marynarkę, za ciasną. I wyglądał śmiesznie. A
kiedy pasażerowie wyszli z przedziału, ukląkł przed żoną, wpatrywał się w jej
twarz, a ona zasłaniała się i błagała: „Nie patrz na mnie, znienawidzisz mnie za
brzydotę”; a on przytrzymał jej ręce i powiedział: „Jedyna moja, piękno jest dla
nieszczęśliwych, którzy nie kochają. Kocham ciebie, jestem szczęśliwy”... A ona
popatrzyła na niego, takiego starszego, poważnego w tej kusej marynarce — i
nie czuła już wrzodów, tylko płomień... i płakała ze szczęścia. Ach, Jadwiga,
powiedz matce swojej, że ja ten obraz długie lata nosiłam w sercu jak truciznę.
Gniewałam się, nic nie rozumiałam. A teraz rozumiem. Rozumiem, jak to jest,
kiedy piękno już nie obchodzi. I rozumiem, że łóżko wdowy może być trumną.
To jej powiedz ode mnie.
Usunęła dłoń, wstała, podeszła do okna. Jadwiga także wstała — bez
słowa. Dzwonek zabrzmiał w przedpokoju, mężczyźni rzucili się ku drzwiom,
otwierano, mówiono głośno i cicho na przemiany, zdejmowano z kogoś
okrycie...
Na progu stanęła Marta.

11
To było w dziesiątą rocznicę śmierci Kazia. Po południu Róża z Adamem
chodzili na cmentarz i oboje płakali pod brzozowym krzyżem. Starszy syn
zaczynał już wtedy traktować ich jak wygnanych władców, niedorosłych do
nowego czasu. A pod murawą leżało stworzenie, które od nich uczyło się życia,
które — odchodząc — ufało, że są panami świata i potrafią je przy sobie
zatrzymać. Płakali z żalu za utraconą potęgą. Kazio zwykł był uśmiechać się, jak
gdyby wiedział o nich rzeczy wspaniałe, nie znane im samym. Znikł, zanim
poznał wyrazy potrzebne, by swoją wiedzę odsłonić. Płakali z rozpaczy, że nikt
już nigdy nie powie im, kim są i na jakie stać ich czyny.
Wracali pod rękę, zbratani, pierwszy raz chyba do głębi sobie przyjaźni.
Adam odprowadził żonę do domu. Na progu, kiedy żegnał ją udając się na sesję
do szkoły, przytrzymała jego dłoń mówiąc:
— Nie siedź tam długo, mizerny jesteś, będę na ciebie czekała.
Wyprostował się, bystro spojrzał na Różę z pytaniem we wzroku. Jej oczy
były dobre. Powiedziała jeszcze:
— Musisz dbać o zdrowie... Adasiu.
Wtedy twarz Adama zmąciła się, targana przez uczucia zbyt silne na
niedołężne ciało. Mruknął coś, potem stężał i głęboko odetchnął. Niebawem
odszedł, z czapką w garści, promienny.
Znalazłszy się w mieszkaniu, Róża wkrótce zapomniała o mężu. Władyś
uściskał ją pobieżnie na intencję zmarłego braciszka. Nie mógł być na
cmentarzu, miał trudne zadanie matematyczne, czego w roku poprzedzającym
maturę nie chciał lekceważyć. Matury pragnął z całej duszy. Wpatrzony w tę
datę jak w bramę, przez którą wkroczy we własny, niepodległy świat — coraz
bardziej obojętniał na sprawy rodzicielskie. Róża czuła obcość w uścisku
dorastającego syna i tęsknota za Kaziem powróciła falą gorzką jak nigdy.
Czym prędzej załatwiła kilka gospodarczych czynności, odłożyła kilka
innych na jutro i drżącymi rękami pośpieszyła zamknąć się u siebie, zanim ból
pofolguje sercu. Nad wszystko lubiła cierpieć z przyczyny srogości i tajemnic
losu. W cierpieniu znajdowała prawo do gniewu. Łaski w rodzaju zdrowia,
urody, powodzenia w pracy dźwigała niechętnie: obowiązywały do zgody z
życiem. Natomiast miłość, śmierć, fatalizmy nie zawinione, nieodwracalne —
lubiła czuć w sercu ich pazury. Mogła wtedy pomiatać rzeczywistością, wynosić
się ponad porządek świata, bez reszty zamieszkiwać w muzyce.
W dziesiątą rocznicę zgonu Kazia, powróciwszy z cmentarza do domu,
gdzie pierworodny syn, jedyna bliska istota, marzył o tym, by matkę porzucić,
szczególnie mocno uczuła wyzwalający ucisk krzywdy. Zabierano jej przecież
jedno po drugim wszystko, co ją przywiązywało do ziemi. Najpierw Luiza
odebrała Taganrog — szumne, dostatnie dzieciństwo, bezbolesną ojczyznę;
później kursistka moskiewska — Michała, mistrz January odebrał wielkość.
Adam — szczęście, wreszcie śmierć odebrała Kazia, a życie odbiera Władysia.
Cóż miała począć z tą nędzą, z tą pustką?
Podniecona widokiem grobu, długo płakała narkotyzując się
wspomnieniami, licząc stare rany, rozdrapując nowe. Wkrótce osiągnęła stan
złowrogiej radości, który pozwolił jej triumfować nad przemocą. Uklękła nawet
i głową uderzała o podłogę — czyniła tak zawsze, ilekroć ból uwalniał ją od
obowiązków. Nie oznaczało to modlitwy ani rezygnacji. Po prostu szyja, barki,
całe ciało, wiecznie sprężone w postawie królewskiej, tęskniły do spoczynku, a
dziecinna dusza — do hańby.

Bóg nigdy nie przychodził Róży z pomocą. Od małego przekonywana o


Jego istnieniu, próbowała z rzadka usprawiedliwić się przed Nim ze swoich
grzechów albo wzywać Go na ratunek. Żadnym znakiem wszakże nie zdradzał
swoich nakazów, nie odpowiadał na wezwania, nie przyjmował tłumaczeń. A w
najważniejszej chwili życia zawiódł. Kiedy Michał odjeżdżał z Warszawy na
politechnikę do Petersburga, zawiesiła mu na piersi własny krzyżyk chrzestny
— boskie godło, Pobiegli do kościoła. Róża kazała narzeczonemu uklęknąć w
prezbiterium przed wielkim ołtarzem, przed tabernaculum ukrywającym Boga.
Sama zaś klękła o stopień niżej, żeby w niczym nie przeszkodzić i żeby cała
najświętsza moc skupiła się na Michale. Czerwona lampka świeciła nad nimi
jak serce. Róża szeptała — nie śmiejąc oczu podnieść na ołtarz, jedną rękę
cisnąc do skroni, drugą popychając jak gdyby Michała w ojcowski uścisk Pana:
— Boże. nasz Stworzycielu, władco całego świata, to jest Michał. To jest
Michał mój najukochańszy, który zawsze będzie słuchał Ciebie i wielbił. Każ
mu być dobrym. Niech on w rozłączeniu — pamięta. Niech on nie złamie
przysięgi. Pozwól mi być z Michałem do śmierci, a ja będę Twoją wierną sługą.
Szeptała, a później mówiła głośno, z ufnością i z oddaniem:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź
królestwo Twoje, bądź wola Twoja święta, jako w niebie, tak i na ziemi.
Wierzyła, że wola Boga nie może być zła albo bezsilna, ze Bóg nie może
nakazać zdrady albo zdradzie ulec.
I jakże zachował się Bóg? Czy można było prosić Go goręcej, zawierzyć
mu skarb cenniejszy niż miłość?
Na chórku kościoła Świętej Anny, w godzinę rozstania, Michał trzymał w
ręku krzyżyk Róży. Głowę miał spuszczoną, wstydził się, mówił, że nie był
godzien daru. Róża pochwyciła drżącymi szponami ten krzyż...
— Oddaj, oddaj, nic mojego niech nie zostaje przy tobie!
Odwróciła się i z krzyżem odeszła.
Ale nie przekonał jej Michał o swojej winie. To Bóg był winien. To On
nie okazał się godnym ojcem ludzi. Dopuścił zło. zamiast dobra. A może nie
był dość potężny, aby złemu zapobiec?
Róża odtąd traktowała Boga — wedle napięcia uczuć — raz jako
nieprzyjaciela, raz jako istotę uginającą się pod ciężarem władzy. Zaprzeczyć Mu
istnienia nie umiała. Wydawał się niewątpliwie obecny w lasach, w morzach, w
chmurach. Prakomórki, łańcuchy filogenetyczne, samowystarczalny,
automatyczny kosmos „postępowców” — na to nie odpowiadała wyobraźnia. W
burzy słyszała Róża wyraźnie głos Boga; nocą widziała czarne Jego przeloty
pośród gwiazd. Wierzyła, że On sprzyja drzewom, strumieniom, wilkom, że
rozumie i kocha ich naturę. Kiedy ryczał grzmotami, kryła się po zwierzęcemu,
żeby Go rozbroić. Podczas pięknej pory, między jaśniejącą przyrodą chwaliła
Go, pragnąc, by nie wygonił jej ze swego raju. Natomiast w natłoku spraw
ludzkich Bóg wyglądał mizernie. Róża podejrzewała, że tak, jak nie potrafił
uchronić Michała przed zdradą, tak samo nie jest zdolny bronić dzieci przed
śmiercią, biedaków przed głodem, matek przed samotnością, słabego przed
wyzyskiem. Gniewało ją zaufanie Adama do potęgi i wszechwiedzy boskiej.
Upatrywała w tym małoduszność. „Wszystko zwalasz na Boga mawiała —
zlituj się, On nie udźwignie tylu losów baranich”.
Od czasu do czasu, w okresach względnego spokoju, czyniła kroki ku
porozumieniu: udawała się do spowiedzi, przyjmowała komunię, pamiętała, by
wypełniać Dziesięcioro Przykazań, synom zalecała żegnać się, pościć, Adamowi
okazywała szacunek... Wszystko to w nadziei, że Bóg się odmienił, nie jest już
tak okrutny czy słaby jak dawniej i — przebłagany — okaże swoją boskość.
Życie wszakże toczyło się dalej, pełne gorzkiej niedorzeczności, Róża coraz
rzadziej myślała o Stwórcy.
Na mogile Kazia — w tamtą okropną rocznicę — zlękła się. Drzewa
szumiały, kruk jak niedobry poseł krakał niebu o ziemi, obłoki płynęły
powolne, niewstrzymane, obce. Adam bił się w piersi i całował krzyż, ludzie na
sąsiednich grobach palili światła na cześć prześladowcy. Róża zaszlochała:
— Nie wiem, Panie Boże, nie rozumiem, może musiałeś Kazia odebrać,
nie wiem nic, to dziecko niech zaświadczy, ze było mądrzejsze ode mnie...
Pogrążywszy się przecież, dwie godziny później, pod wpływem
obojętności Władysia, w zgrozę i w słodycz poniżenia, bluźniła znowu:
— Teraz dopiero mi dobrze. Jestem wolna. Wezmę rewolwer i z tylu
strzelę w syna. Siedzi nad matematyką: głuchy, ślepy, nie zauważa matki. Wejdę
i strzelę — może śmierć swoją zauważy. Albo położę się z Adamem, wyjmę nóż
spod poduszki, zarżnę cnotliwego katolika, jagnię Chrystusowe. A ty co? Jeżeli
policjant nie zaprowadzi do więzienia, ty włosa z głowy mojej nie strącisz.
Więzienie mnie niestraszne! tak samo można tam łbem walić o posadzkę.
Jestem wolna. Człowiek podły wszędzie, zawsze jest wolny.
Wyjęła rewolwer, dawno ściągnięty z mężowskiego biurka, i — kierując
się w stronę pokoju Władysia — przystanęła wprost okna, żeby w świetle
księżyca (noc już zapadła, lampy nikt nie zapalił), żeby w tym świetle sprawdzić
bezpieczniki i zawartość łożyska. Okno wychodziło na ogród z dużą sadzawką.
Latarnie naftowe z ulicy siały przez gałęzie pomarańczowy, ciepły brzask, a z
góry spływał w sadzawką księżyc biały i zimny. W pobliżu sztachet ostatnie
liście klonów — po kilka na każdym drzewie — drżały z niewiadomych
przyczyn, bo wiatr ucichł: chorągiewka na dachu altany tkwiła nieruchomo w
blasze, ocynkowanej księżycem. Tak samo bez przyczyny marszczyła się
sadzawka.
Róża mocując się z cynglem zerknęła w ogród. Dreszcze wody i drzew
ugodziły w nią, wstrząsnęły także jej ciałem. Rewolwer wysunął się z dłoni,
upadł na dywan, Róża przytomniej wpatrzyła się w szybę.
Księżyc zawsze ją obezwładniał. Twierdziła, że boi się nocnego nieba i że
kocha ten strach. Odbywając wieczorne spacery dla zdrowia potrafiła pośród
kłótni z mężem o jakąś błahą sprawę dnia stanąć nagle i — z twarzą wzniesioną
ku niebu — zamilknąć. Światło oblewało rysy, diese Nase węszyła zapach
gwiazd, oczy i zęby błyszczały niewystygłą złością, po chwili jednak już —
zachwytem. Szarpała Adama za rękaw:
— Patrz, patrz...
Adam sumiennie wyliczał konstelacje, planety, nowo odkryte sensacyjne
gwiazdy. Nie słuchała, nigdy nie nauczyła się tych nazw. Zamykała w końcu
oczy i stała tak, z przegiętą w tył głową, z uśmiechem bezpamięci w
rozchylonych ustach.
Więc w drodze do morderstwa księżyc także Różę zatrzymał.
Upuściła rewolwer. Patrzyła onieśmielona w lunatyczne czary. Szepnęła:
„Patrz, patrz...” poruszyła się, by wołać Adama, stąpnęła na rewolwer.
— Ach, co to?
Dech zamarł.
— Jezus, Maria, toż ja chciałam syna zabić! Dlaczego?
Zgrabiałymi palcami podniosła broń.
— Gdybym go zabiła, nie zobaczyłby tego ogrodu... Jaki piękny teraz ten
ogród! Co ja chciałam zrobić? Któż wie, czy tam pięknie u Kazia?...
Nie miała siły na otwarcie drzwi. Schowała rewolwer, przytuliła czoło do
szyby.
— Jutro Władyś to zobaczy... Jutro lepiej, bo będzie pełnia. Jak cicho! Jak
nieludzko! Jak dzwonią liście, woda jak żywa! Bóg zapomniał o ludziach, a
ludzie o Bogu. Jak dobrze! Warto żyć dla tych nie ludzkich i nie boskich
godzin.
Zmąciły się myśli. Liście i woda zaczęły szumieć, światło księżycowe
zabrzęczało jak struna e. Róża cała przemieniła się w słuch. Dźwięk światła
coraz był wyraźniejszy, chwytała już tonacje, rozróżniała klucze, rytm tętnił w
skroniach. Nuciła. Melodie stawały się konkretne, zorkiestrowane coraz
dokładniej, w końcu utworzyły Allegro non troppo z koncertu D-dur Brahmsa.
Miesiąc temu poznała ten koncert (Ysay grał go w Moskwie) i doznała takiego
zachwytu, jakiego nie czuła nigdy nawet z powodu Kreutzerowskiej Sonaty...
Tak, niczym innym nie była piękna noc, tylko koncertem D-dur Brahmsa.
Róża prędko przeszła do salonu i zapaliwszy świece .wydobyła skrzypce z
pudła. Na pulpicie rozłożyła partyturę. Gorączkowo podkręciła kołki, nastroiła
instrument. Głowa pałała, ręce były zimne.
— Zagram czy nie zagram? Allegra nie ma co próbować. Adagio.
Pamiętam każdą nutę. Tylko czy pasaże wyjdą?
Zupełnie tak samo wyraźnie jak szelest liści za szybą, plusk sadzawki i
szkliste dzwonienie księżyca słyszała wiolonczele, flety, altówki
Brahmsowskiego koncertu. Wyczekała, aż rozwieje się akord trąbek...
Pierwsze takty skrzypcowego partu zadźwięczały blado, w palcach nie było
jeszcze ciepła, w piersi za wiele żaru. Niebawem wszakże wyrównał się bieg
krwi, prawa stopa ledwie widoczną pulsacją wybijała rytm, ramiona stężały na
marmur, kiście nabrały miękkości.
Poprzez kantylenę płynącą na fali klarnetów dotarła łatwo do sola, które
wypadło bezbłędnie. Upojona uległością mięśni i współbrzmieniem fikcyjnej
orkiestry, zwycięsko snuła pasaże. Ton nabierał z wolna mocy, forte espressivo
miało już pełny wyraz, staccata, szóstki arpeggia ulatywały ze strun pasmami
niezakłóconej błogości. Ostatnia fermata była jak szczęśliwe westchnienie.
Róża płonęła. Ukończywszy adagio, stała prostsza, wyższa, lżejsza niż
zwykle; czuła, że odjęto jej część ciężaru, serce uderzało równo, uwolnione z
nadmiaru tęsknoty. Niebawem zakrzątnęła się żywo koło instrumentu, przetarła
struny, podstroiła znowu...
— Dziś albo nigdy — szeptała. — Nie wiem, co to... Ten księżyc... Czy
może Kazio mi pomagał! Spróbuję teraz allegro non troppo.
Długo nasłuchiwała zjawiskowego tutti. Wreszcie wraz z uroczystym
beethovenowskim akordem wstąpiła w zespół. Palce sprawnie działały, pasaż
skrzypcowy za pasażem pokrywał majaczenie oboju, fagotu, violi. Róża nie
czuła zwykłej nieśmiałości wobec instrumentu; opór strun, włosia, drewniane
przydźwięki, niedołęstwo mięśni — przestały istnieć. Muzyka zdawała się
powstawać w sposób niematerialny, bez udziału pracy, jedynie za przyczyną
zachwytu. Wyzwolona z praw fizycznych, Róża bez najmniejszego trudu
przenikała wszystkie strefy i wszystkie uczucia: zarówno nieziemskie modlitwy,
jak miłosne scherzanda. Skrzypce utraciły wagę, objętość, smyczek utracił
kształt, w dalekich przerzutach łamał się zygzakiem jak piorun. Między domem
a światem znikł przedział — księżycowa noc roztopiła ludzi, sny, niebo i mury,
tajemnica zmieszała się z wiedzą, na miejsce chaosu wzeszła dźwięczna,
jedwabista pełnia.
Crescendo, stringendo, animoto, forte — Róża bez wahań, bez bólu
osiągała zenit.
Akordy... Ocknęła się pośród ciszy. Smyczek drżał w dłoni, skrzypce
dymiły niewysty-głą melodią.
Ach, czyżby, czyżby? Czyżby czekało ją także allegro giocoso? Wielki
dreszcz bohaterstwa przejął niemłodą skrzypaczkę. Szeroko rozwarła oczy,
sprężyła znowu ramiona i — nie ugięta, świetna — runęła w rytmy czardasza.

Allegro giocoso, ma non troppo vivace

Pierwszych kilka taktów, mimo podwójne nuty i szalone wzmożenie


tempa, zapłonęło żywym, łatwym ogniem, nierzeczywista orkiestra brzmiała
spoiście jak morze. Róża poczuła łzy w gardle, tak wiele łez, że krtań mało nie
pękała od ich nadmiaru. Spróbowała westchnąć. Jednocześnie w melodii w tej
najgłośniejszej, uczynionej ze strun i z włosia — coś zazgrzytało, obniżyło się,
coś skłamało. Pot zrosił czoło Róży; szybko przełknęła łzy, podciągnęła
intonację... Kiedy wszakże pasaż znowu rozbłysł czystością, usłyszała rzecz
straszną: wiolonczele, flety, viole odpływały w dal, zostawiając ją za sobą.
Ścisnęła wargi, nadludzkim wysiłkiem pchnęła w przód, przyśpieszyła nutki
trzy razy wiązane... Już, już miała dogonić tutti. Wtem huk bolesny ogłuszył ją
i zamącił. Co to? — struchlała. Ach, nic! to serce śpieszy. Odzyskała otuchę,
przydała mocy lewemu ramieniu, smyczek zamigotał w oktawach.
Całą duszą wychyliła się poza siebie ku niknącej harmonii, szum krwi
stawał się jednak głośniejszy niż melodia, nie odróżniała już instrumentów,
wyrwa w rytmie ziała coraz okropniejszą pustką.
Róża opuściła ręce. Siadła — nogi drżały. Rzuciła smyczek...
Księżycowa orkiestra pod batutą Brahmsa grała dalej. Tylko na miejscu
pieśni skrzypiec wystąpiła cisza — czarna jak zaskórna woda. Jeszcze tu i
ówdzie błyskał refleks sola... cisza przecież czyniła się coraz głębsza, szersza i
pochłaniała resztę wibracji. Z wolna milkły także widmowe instrumenty. Po
jednemu wsiąkały w próżnię... Chaos bezdźwięczny pokrył wreszcie harmonię.
Róża łkała:
— To przeze mnie, przeze mnie. Ja zniszczyłam wszystko! Ja, podła, przez
swoje niedołęstwo zgubiłam piękno tej nocy.
Łzy padały na cremoński lakier. Szkoda, nie wolno było niszczyć
przedmiotu, na który ojciec, biedaczysko, wydał całą schedę po Luizie... Otarła
je lewą, umęczoną ręką.
Wszedł Adam. Zawiało wodą kwiatową Maréchal Niel. Starannie domykał
drzwi za sobą.
Trwała dalej w bezruchu.
— Spóźniłem się, wybacz. Diabli nadali, że akurat dziś na sesji
wychowawców przyszła kolej na moją klasę. Potem zabiegłem jeszcze do
fryzjera; późno tak, ale wyciągnąłem dziada z mieszkania i kazałem się ostrzyc.
Skoro moja czarowna małżonka raczyła zwrócić uwagę na swego niewolnika...
Zbliżał się pachnący, zawstydzony własną galanterią.
— Dziecko moje, ty znowu płaczesz? — krzyknął, kiedy żona pokazała
twarz; w jego głosie brzmiała pretensja. — Uspokójże się, nie można żyć tylko
przeszłością, trzeba wreszcie stratę przeboleć...
Spojrzała nań bez obrazy. Przeciwnie: pod ciężarem klęski łaknęła
przyjaciela. Kogoś, co by perswazjami i radą umniejszył klęskę, dodał otuchy,
podsunął nadzieję. Milczała dłuższą chwilę. Westchnęła.
— Masz rację. Trzeba przeboleć. Teraz wymagania coraz większe,
kompozycje coraz trudniejsze, dawniej Paganini to był uczeń szatana, a teraz
każdy zdolny uczeń musi być Paganinim. Tylko że muzyka... muzyka coraz
piękniejsza!
Adam cofnął się jak pchnięty w pierś.
— A więc ty o muzyce? Ty o muzykę płaczesz?
Skinęła głową.
— Jakże nie płakać, Adam. Pomyśl. Grałam ja Sarasatemu — smarkata,
ileż to lat temu nokturn Chopina w jego układzie... Bóg wie jak; czyż ja co
umiałam wtenczas? Ten przeklęty January: tylko „Valse Caprice” i „Souvenir de
Moscou”, i mazurki, i „Airs Variés”... Gavinièsa chociażby albo Rovelliego —
nawet nie wąchałam. Przecież zmiany pozycji on nigdy mnie, jak się należy, nie
pokazał! Dopiero Auer daje mi w klasie Etiudy Kreutzera (ukończona
konserwatorzystka, uczennica znakomitego wirtuoza, powinnam była
„Ciacconę” grać wtedy jak diablica) — a ja ani be, ani me. Auer mówi: „Eh
bien, jouez, mademoiselle” *, /* Eh bien, jouez... — (franc.) niechże pani
gra/ a mnie krew do głowy rzuca się; spojrzałam w kajet, widzę podwójne nuty;
wiem, że Bóg wie co z tego wyjdzie — i tylko zęby zacisnęłam — i milczę. A
oni wszyscy w śmiech: „Qu'est-ce que vouz avez? A Varsovie on ne joue pas
Kreutzer? Qu'est-ce qu'on joue donc à Varsovie? * /* Qu'est-ce que... (franc). co
się pani stało? W Warszawie nie grywają Kreutzera? Cóż więc grywają w
Warszawie?/ Szto wy tam? Gospodina Moniuszko igrajetie?...” A swoją drogą
Sarasate powiedział: .Pauvre enfant, quelle misérable école et quel talent,
prableu” *. /* Pauvre entlant... — (franc.) biedne dziecko, jaka nędzna szkoła i
jaki talent, doprawdy/ Poleciał do walizy (byłam u niego w hotelu z ojcem),
wyjął smyczek — oryginalny Tourte — i podaje: „Je crois en vous. Vous vous
en tirerez. Du courage, petite” *. /* Je crois... — (franc.) wierzę w panią. Da
sobie pani radę. Odwagi, mała!/
Oczy Róży błyszczały. Adam usiadł ciężko, nie przerywał; zapach Maréchal
Niel ogarniał cały pokój.
„Vous vous en tirerez...” Łatwo powiedzieć! Odwagę to ja miałam. Już po
pół roku w Petersburgu wystąpiłam przed wielkim księciem. Musiałam.
Stypendystka! Trzeba było pokazać, że kazionny * /* Kazionny — (ros.)
rządowy/ chleb jem nie darmo. Ale im dalej, tym większe trudności. A ręka
fatalnie zaniedbana — szczególniej lewa. Po nocach ćwiczyć w internacie nie
wolno, koleżanki zabiłyby — chcą spać. W dzień... gram, gram, raptem serce
zaboli tak strasznie... Może Michał teraz gdzieś tu przechodzi obok ze swoją
kursistką? Przecież, jak tylko przyjechałam, zastałam tę miłą niespodziankę... I
wikt okropny. Luiza jaka tam nie była, ale kawa u niej zawsze z kożuszkiem i
pieczywo doskonałe! W internacie nie mogłam ciągle rybnych zup jeść i starej
baraniny... Głodna byłam. Innym przysyłali z domu, ja wstydziłam się pisać.
Sama przecież chciałam Petersburga — głównie z powodu Michała. Ojciec nie
chciał, sami ledwie żyli... Rozpacz, głód, wysiłki nad ludzką miarę! Cóż tu
smyczek Tourte'a pomoże? Dostałam tyfusu. Kiedy wstałam, doktor powiada:
„Wam nie igrat' na skripkie, a czułki wiazat’ — sjerdce jele bjotsa” *. /* Wam
nie igrat'... — (ros.) pani nie grać na skrzypcach, a pończochy robić powinna
— serce ledwie bije/ Zjadł mnie Petersburg. A potem już wiesz, co było. Ty,
dzieci, dom, lekcje po trzy ruble, filantropia, uczniowie na stancji. Czy mogłam
ja „m'en tirer”? Czy mogę duszę uspokoić? Czy mogę po ludzku grać
Brahmsa?
Adam milczał. Wzięła to za współczucie, za skruchę. Bo przecież nie
pomagał jej walczyć. Zawsze uważał obiad, dziurawe skarpetki, kłótnie synów
za sprawę ważniejszą od miękkości spiccata. A teraz siedział z głową w dłoniach
— widać żałował. Nie miała siły nienawidzić go. Czyż mogła nienawidzić na
progu nocy po t a k i m wieczorze? Jak kilka godzin temu zapragnęła spocząć
z głową przygiętą do ziemi, tak teraz zachciało się jej zstąpić od Brahmsa do
Davida. Zrobić przyjemność Adamowi, zniżyć się do jego gustu.
— Poczekaj, zagram coś dla ciebie.
Odrzuciła włosy z czoła, zatoczyła smyczkiem: rozbłysły taniutkie W a r i
a c j e. Róża odetchnęła z głębi piersi — jakaż ulga rozstać się z wielkością! —
z zapałem skandowała frazy. Kończąc, odwróciła się i szła w stronę, gdzie Adam
siedział skurczony w fotelu. Kiedy była już blisko, wstał. Sprężył się,
zamajaczył tuż przed oczami twarzą białą jak u trupa, smyczek wytrącił z palców
Róży, skrzypce upadły z brzękiem. Poczuła się zamknięta w uścisk, zapach
golarni buchnął w nozdrza, Adam chrypiał:
— Nie po to tu jesteś, żebyś mi grała po nocach... Do diabła z twoim
Brahmsem!
Szarpnął, zaciągnął do sypialni...
Płynęły dalej nocne godziny, tak samo pełne księżyca, muzyki jak w tej
minucie, kiedy Róża grała pierwsze solo adagia. Nie czuła ich już wszakże, nie
rozumiała. Krzyczała:
— Łotrze, łotrze...
Nad ranem, dusząc się od łez i od zapachu Maréchal — poczęła Martę.

12
Marta stała w progu. Była bardzo poruszona. Mimo swoich lat trzydziestu,
nigdy nie czuła się wobec matki inaczej niż niegrzeczną dziewczynką. Tym
razem poczucie winy szczególnie było dokuczliwe. Zapomniała o umowie.
Zapomniała na śmierć, że matka zapowiedziała na dziś swoje przyjście. W
przedpokoju objaśniono ją, jak sprawy stoją: że Róża okropnie się zirytowała
nie zastawszy nikogo, że gniew spędziła najpierw na ojca, potem na Zbigniewa,
że w ogóle czuje się źle i chce jechać do doktora Gerhardta, ale atak
rozdrażnienia już minął i nawet bardzo poufale o czymś rozmawia z Jadwigą.
Marta — w przeciwieństwie do Władysia — przy zetknięciu z matką,
zamiast rezygnować z siebie, od razu przenosić się w dziedzinę przeżyć Róży,
próbowała zawsze wciągać ją w sferę swoich odczuwań, szachować ją nimi i —
przynajmniej na jakiś czas — obezwładnić. Teraz także nie uznała za stosowne
przeprosić, wytłumaczyć się, wtargnęła do salonu, wołając:
— Ach, mamo, gdybyś wiedziała, jak jestem zmęczona! Ta Mira to
wariatka, gdybyś ty wiedziała, gdzie ona mnie zaciągnęła! Na Pragę do jakiejś
kabalarki spod ciemnej gwiazdy; zakochała się — głuptas — i chce na gwałt
wiedzieć, co z tego wyniknie. Och, siadam, nóg nie czuję, Mira taka była
podniecona po tych wróżbach, nie pozwoliła mi wziąć taksówki, pędziła mnie
cały ten piekielny szmat drogi piechotą... Dzień dobry, matuś, jak się czujesz?
Gadała prędko, niby nonszalancko, czuło się, jak bardzo jest niepewna
skutków wymowy, jak lęka się matki i jak swojej lekkomyślności żałuje.
Spozierała na Adama z wyrazem serdecznej pokory; widocznie gnębiła ją myśl,
że — przez nią — ojciec znowu cierpiał i, kto wie, co ucierpi dziś jeszcze.
Ostrożnie uścisnęła Różę. Witając się z Jadwigą ciągnęła dalej gorączkowy
monolog.
— A śpiewać, mamusiu, to ja i tak bym dzisiaj nie mogła, bo — o!
chrząknęła, zakaszlała — słyszysz, jak to dźwięczy?
Miała piękny głos. W mowie nie zawsze ujawniało się jego piękno.
Skryta, nerwowa, rzadko mówiła swoim prawdziwym głosem.
Tak samo jak już w wieku lat kilkunastu zdołała ułożyć twarz w taką
maskę, która najmniej raziła Różę (Róża prześladowała ją za każdy grymas, za
każdy wyraz ust czy oczu przypominający Adama), z głosu również uczyniła
raczej środek konspiracji niż narzędzie wyrazu. Ton jej rozmów, bez względu na
treść, był matowy, chłodny, chropowaty. Dopiero przy niezwykle silnym
wzruszeniu głos Marty tajał i odsłaniała się jego ptasia wibracja.

Róża dary wokalne córki odkryła późno. Któregoś letniego wieczoru, kiedy
muzyka wydawała się jej jedyną ojczyzną człowieka, osiemnastoletnia Marta
przeszła przez pokój, gdzie matka przy fortepianie daremnie usiłowała
niemłodym, ograniczonym sopranem objąć frazę jakiejś pieśni. Marta przeszła,
zatrzymała się na wprost okna i nagle pośród ciszy małomiejskiej uliczki
krzyknęła:
— Selene, nocna pani, Selene!
Róża urwała akord, odwróciła się od fortepianu... Niespodziewany okrzyk
był melodyjny, zwycięski, wysoki, zdawał się rozbrzmiewać już poza granicą,
do której dążyła pieśń. Róża zawołała:
— Marciu, dlaczegóż ty nie śpiewasz? Chodź tu zaraz, zaśpiewaj!
Zagrała, zanuciła to samo, co przed chwilą; i Marta nieziszczalne dla niej
wniebowstąpienia dźwięków osiągnęła za pierwszym otwarciem krtani łatwo,
klarownie jak ptak. Padły sobie w objęcia — Marta podniecona księżycem i
młodością, Róża — nadzieją, że córka zaprowadzi ją dalej w muzyczne raje, niż
zdołała to uczynić jej własna kaleka umiejętność.
Marta nie miała głębokiej muzykalności. Małym dzieckiem zapędzona do
fortepianu, zdobyła elementarne zasady wiedzy muzycznej oraz pewną technikę
pianistowską. Ale muzyka nie była jej żywiołem. Po przewlekłych zatargach z
matką, studia fortepianowe rozprzęgły się w okresie maturalnym. Róża
wyjechała tamtymi czasy do Władysia, powróciła, jak zwykle, obca
wszystkiemu w rodzinie i przyjęła nieokreślonym mruknięciem wiadomość, że
Marta zarzuciła muzykę. Po kilku dniach rzekła do Adama:
— Chwała Bogu, że już nie słyszę, jak Marcia huczy pedałem w
najnieodpowiedniejszych miejscach... Nie chce, to nie chce, a mnie co do tego?
Ja zrobiłam, co mogłam. Władyś chociaż zaakompaniować potrafił, a t a (tak
zawsze mówiła o córce w momentach niechęci) za grosz poczucia rytmu nie ma,
tego nawet od niej nie czekaj!
Natomiast głos t e j wydawał się darem losu, którego nie wolno wyrzec
się za żadną cenę. Zjawił się w chwili, kiedy Różę zawodziły własne środki
wyrazu: osłabienie mięśnia sercowego uniemożliwiało skrzypce, wiek ograniczał
repertuar wokalny. Świeży, bogaty instrument, wyposażony w brzmienia tak
osobiste, zamknięty w gardle córki — to była ostatnia i wspaniała szansa
twórczości. Fakt niedostatecznej muzykalności Marty tym razem nie zniechęcał.
Róża znajdowała wielką rozkosz w kształtowaniu — przy pomocy cudzych
żywych strun — kreacji muzycznej, której wymowa płynęła z jej talentu. Kiedy
dawniej narzucała Marcie własne sposoby interpretacji utworów pianistycznych,
fortepian nigdy nie oszałamiał niespodziewanością efektu. Brzmiał co najwyżej
tak, jak Róża zamierzała. Głos Marty przeciwnie: modulowany podług
wskazówek, zawsze przynosił niespodziankę. Zawsze dodawał do melodii
nieuchwytne pulsacje krwi, tajemniczość odrębnego istnienia. Często te akcenty
indywidualne, nie mające nic wspólnego z abstrakcją, naruszały harmonijny ład
pieśni. Wtenczas Róża wybuchała gniewem.
— Śpiewasz jak praczka, jak oślica, jak dziad. Portamentów na sekundach
nie wolno robić i nie wolno przecież — na Boga — akcentować słabych części
taktu, i nie rozciągaj temp, takie rallentanda są dobre w Pacanowie!
Marta ciskała nuty, zamykała się z trzaskiem u siebie.
W ciągu następnych lekcyj rozbujanie frazy dawało się powściągnąć, także
styl i barwę uczuciową poddawała Róża; a jednak ostateczny rezultat pracy
zawierał w sobie ten urzekający pierwiastek — nowość, którą do trudu
kompozytora i Róży dodawała Marta z zasobów własnego organizmu. Róża
chwytała dziewczęce fluidy, przesączone w melodie, doznając głębokiego
wzruszenia: „Więc to jest Marta, więc taka jak córka Adama”.
Kiedy Marta śpiewała, Róży zdawało się, że jest pomszczona. Że Adam
otrzymuje należytą karę.
To dziecko było córką Adama i ofiarą Róży. Adam, taki zaciekły podczas
tamtej nocy październikowej, nieustępliwy i bezwstydny w dążeniu, nie
utrzymał po dniu swego władztwa. Ledwie świt przemienił się w jasną godzinę,
klęczał przy łóżku szlochając:
— Przebacz mi, przebacz, czy możesz mi przebaczyć?
Z pogardą odwróciła od swego oprawcy obolałe ciało. Kiedy wychodził z
sypialni, plącząc się w sznurze szlafroka, krzyknęła:
— Dokąd idziesz? Zostań, paś się swoim zwycięstwem.
Podniósł sino podkrążone, niemłode oczy, pełne winy.
— Bóg mi świadkiem, że bardziej śmierci teraz pragnę, niż rad jestem ze
zwycięstwa.
Roześmiała się.
— Tchórz obmierzły! Ledwie krok naprzód postawi, już o sto się cofa.
Rzeczywiście Adam, odniósłszy triumf, wycofał się niemal zupełnie z życia
żony. Ciąża minęła w rozłączeniu — Róża odjechała do przyjaciół na chutor.
Tam, w trzecim miesiącu, podźwignęła fortepian, ale drobny krwotok nie
naruszył płodu. Marta urodziła się pewnego lipcowego popołudnia, czerwona,
jędrna jak jabłko.
Matka nie chciała karmić, sprowadzono mamki; Adam — nie dowierzając
nikomu — sam pilnował żywienia i wygód noworodka. Później też rosła ta
mała pod opieką sług i lekkomyślnej Sophie. Nie piła tranu, nie musiała
gimnastykować się i wycinać z kartonu feudalnych pałaców, jak dawniej Władyś
czy Kazio. Mimo to Róża wiedziała o każdym jej kroku. Często wpadała do
dziecinnego pokoju w momencie najmniej przewidzianym i wniwecz obracała
ustalone porządki.
— Cóż to znowu? — szydziła. — Któż to kazał Marci sterczeć w domu,
kiedy słońce na dworze? Czy to tak się ją hartuje? Do czego ten kaftan
flanelowy po szyję? Do czego ta papranina? Naje się surowych kartofli i
dyzenterii dostanie.
Sophie łamała ręce.
— Już ja sama nie wiem, kogo słuchać, odczepcie się ode mnie. Toż jej
papo rodzony kazał: nie puszczać na dwór, póki katar nie przejdzie, trzymać
ciepło. I niech bawi się w gospodarstwo. On chce, żeby Tusia miała
zamiłowanie do gospodarstwa...
Na to parskała Róża:
— „On chce”... Czy on potrafi chcieć, ten świętoszek? A ot, ja chcę, żeby
Marta natychmiast szła na spacer!
Wydzierano dziecku rondelki, wtykano kółko do garści i sprowadzano do
ogrodu.
Kiedy ojciec wracał z gimnazjum, mała pędziła ze skargą:
— Mama nie pozwoliła bawić się w gospodarstwo, kazała biegać w
ogrodzie...
Składała usta w podkowę. Adam wszakże — wbrew oczekiwaniu —
bynajmniej nie wpadał w gniew. Przeciwnie, rozjaśniał się, dopytując:
— Ach, tak: mama kazała? Mama przyszła sama do ciebie i kazała?
Otrzymawszy potwierdzenie, dodawał sentencjonalnie:
— Trzeba słuchać się mamy, trzeba być grzeczną dziewczynką.
Do obiadu, który następował później, Róża przychodziła ze wzrokiem
błyszczącym żółto, uśmiechnięta. Nie witała się z mężem, siadała i bębniąc
palcem po stole patrzyła w swoje bezkresy. Adam chrząkał, zagadywał, Marta
kręciła się na krzesełku, czekając, kiedy wreszcie zostanie wyjaśnione, kto miał
rację: tatuś czy mama; i co będzie jutro. Mówiono jednak same nieważne rzeczy.
Dopiero po obiedzie, kierując się ku swoim drzwiom, Róża rzucała:
— Podobno Marta ma w duchocie siedzieć i kartofle pitrasić podczas ładnej
pogody? Ona jest anemiczna. Czy to naprawdę ruch na świeżym powietrzu dla
niej niepotrzebny?
Adam ożywiał się:
— Ależ broń Boże, Elciu! rób, jak uważasz. Ona trochę katarku miała, ja
dlatego... No, ale naturalnie, jeżeli już przeszedł... A gospodarstwem niech
Tusia zajmuje się, kiedy pada deszcz — nakazywał teściowej.
Osiągnąwszy zmianę, Róża zazwyczaj na długi czas przestawała interesować
się dzieckiem. Natomiast stosunek Adama do córki nie znosił przerw —
wypływał bowiem z chęci nieustannego upewniania się o jej istnieniu. Obojętne
było, ku jakim rezultatom zmierzają czynności małej Tusi — chodziło o to,
żeby się nimi napawać. Codziennie przynosił dziecku nowe zabawki, ciekaw do
szaleństwa, jak ona z nimi postąpi, czy zaokrąglą się z bacznej uwagi jej oczy,
czy też przeciwnie zwężą się w uśmiechu. Jak nazwie nowy przedmiot i czy go
polubi. Róża kazała nadmiar zabawek zamykać w szafie „na potem”. To dało
powód do tajemnic, do konszachtów między ojcem a córką.
W okresach désintéressement Róży Adam i Tusia rozzuchwalali się,
zaczynali rozrzucać zabawki po całym mieszkaniu, śmiali się głośno, recytowali
bzdurne wierszyki, galopowali po jadalni na bujającym fotelu, dziecko nie
chciało usnąć, póki ojciec nie opowiedział mu bajki o cudownym koźle. Jeżeli
Róża wkroczyła do pokoju w chwili takich zabaw, patrzyli na nią — zaskoczeni
i obcy, Marta nawet z komiczną arogancją.
Nazajutrz wszakże Adam unikał córki, zadziwiał ją obojętnością i po
wszelkie dyspozycje odsyłał „do mamy”. Róża wzbraniała się wyjawiać swoje
zdanie. Mówiła:
— Nie wiem. Ja się na tym nie znam. To pedagodzy się znają.
Dziecko krążyło między rodzicami bezradne; kiedy zaczynało napierać się
wskazówek, stercząc koło kolan matki, odpychała je:
— Idź do twego tatusia. Czego ode mnie chcesz? Przecież zawsze z twoim
ojczulkiem przeciwko mnie spiskujesz...
Róża lubiła śledzić i podglądać Martę. Istota, narzucona jej gwałtem,
poczęta z uniesień nienawistnego człowieka, była dla niej jak gdyby żywą
tajemnicą Adama. Patrząc z ukrycia na podskoki, na grymasy tego dziecka,
słuchając jego śmiesznej mowy, starała się znaleźć wyjaśnienie nocy
październikowej. Mała w przeciwieństwie do synów była miniaturą ojca. Ale z
jej odruchów nie spływała żadna inna rewelacja, tylko ta, że Adam jest
niezniszczalny. I że się rozdwoił, że coraz więcej go dookoła.
Róża wychodziła nagle zza portiery czy z ciemności umyślnie przerażając
Martę. Pragnęła bardzo zadawać jej ból. Bić jednak wstydziła się. Ciało
dziewczynki było białe, niebiesko żyłkowane — to było ciało Adama. Gdyby je
biła, łączyłaby się z Adamem poprzez uczucie, w którym wszystko można
pomieścić; i nienawiść, i miłość, i rozkosz, i cierpienie.
Raz dziewczynka — już sześcioletnia wtedy — czytała w kącie pokoju.
Róża obcinała palmie uschłe liście. Zerknęła w kąt, zawołała:
— Przynieś mi większe nożyczki.
Dziecko — zaczytane — nie drgnęło. Wtedy chwyciła palczasty, ostry liść
palmowy i przysunęła się cicho do córki. Stanąwszy tuż nad nią, oprowadzała
wzrokiem jej czoło. Od lewej strony do prawej, i znowu od lewej do prawej...
Tak, to było czoło Adama, o którym nigdy nie mogła inaczej pomyśleć niż:
„ładne czoło”. Z zatoką we włosach z lewej strony i z kosmykiem nad prawą
brwią. Michał miał pionową bruzdę między oczami, gładkich czół Róża nie
znosiła. Dziecko czytało, o świecie bożym nie wiedząc. W pewnym momencie
oderwało oczy od książki, żachnęło się w popłochu:
— Co to, co to, mamusiu?
Róża stała nad nim, z ostrym wielkim liściem wzniesionym do ciosu...
— Ty, ty, milczku, ty wrogu... — syknęła i rzuciła liść.
Adam z czasem nabrał względem córki manier skrytego nałogowca. Kiedy i
gdzie mógł, dorywał się do niej, całował jak wyratowaną z nieszczęścia,
opowiadał, pytał. Gdy jednak czyjekolwiek kroki zabrzmiały w pobliżu —
odsuwał się lub opuszczał pokój. Marta również wcześnie zdała sobie sprawę z
konieczności konspirowania przyjaźni z ojcem. Zapytywana przez matkę: kto ci
to dał, kto kazał to zrobić, od kogo to wiesz? — odpowiadała wykrętnie, jeżeli
sprawcą był Adam.
Mimo to samotność Róży w domu wzrastała w miarę lat Marty. Władyś
odjechał na uniwersytet, milczenie zaś męża — dawniej tak beztreściowe —
nabierało siły, odkąd wspomagały je ukradkowe spojrzenia córki. Róża nadal
rządziła w sposób absolutny; ferowała wyrok i nikt nie próbował sprzeciwu. Ale
zawsze teraz rządzeni byli jednomyślni — Adam i Tusia, było ich dwoje w tym
wymuszonym posłuszeństwie; a Róża była jedna pod ciężarem władzy.

W wieku lat siedmiu Marta dostała dyfterytu. Adam od razu stracił głowę,
jedno dziecko zabrała mu już ta choroba. Zobaczywszy białe naloty w gardle i
czterdzieści stopni na termometrze, pobiegł do Róży, stanął blady, słowa nie
mógł wymówić. Składał tylko ręce jak przed potężnym bóstwem.
Z głębi swego czarnego świata spojrzała ku niemu i rzekła;
— No cóż, Bóg dał, Bóg weźmie. Czy nie tak? A może twoją córkę On
powinien oszczędzić?
Zsiniał, zacisnął pięści.
W nocy Róża nie mogła spać; wezwano zresztą lekarza, przez wzgląd na
opinię musiała asystować przy wizycie. Jej kazał doktor trzymać dziecko przy
zastrzyku surowicy, jej polecił przygotować i założyć kompres. Obojętna jak
głaz, wykonywała wszystko z idealną precyzją. Doktor odszedł, zachwycony.
— Pod taką opieką dziecko musi wyzdrowieć. Gdybyż wszystkie matki
były tak rozumne, spokojne!
Ledwie opuścił mieszkanie, Róża wróciła do swego łóżka. Słyszała, jak
drzwi od dalszych pokojów skrzypią raz po raz, jak dziecko jęczy, jak szepcą,
rozlewają wodę, upuszczają na ziemię różne przedmioty Adam, Sophie i służąca.
Urągała:
— Ukochany tatusieczek jak nic wyprawi ukochaną córunię na tamten
świat. Niech wyprawia, a mnie co do tego?
Kręciła się w łóżku, nie gasiła światła — ciągle nasłuchiwała. Zegar
wydzwaniał kwadranse, zamęt w domu nie ustawał. Wreszcie wybiła pora
lekarstwa. Różę poderwało.
— Pójdę, zajrzę z daleka... Śmiechu warte te ich szastania się, wzdychania,
awantury... sensu za grosz!
Uchyliła drzwi... Mała leżała na wznak — krztusiła się, Adam wraz z
Sophie po obu stronach łóżka trzymali ją kurczowo za ręce, wpatrując się z
osłupieniem w zmienione rysy; służąca spała na podłodze. Tymczasem oddech
dziecka — chrypliwy — stawał się coraz rzadszy, pierś unosiło żałosne wycie,
żyły na szyi były wzdęte. Podniecenie Róży wzrosło. Oto Adam siedzi tutaj i
przelewa w chore ciało swoją bezradną rozpacz, sądząc, że je wspomaga i że je
ratuje. Róża nie mogła oprzeć się chęci dodania wstydu do rozpaczy męża.
— A cóż? — spytała znienacka — lekarstwo dobrze działa?
Adam skoczył na równe nogi.
— Lekarstwo, lekarstwo... Któreż to lekarstwo? Czy mama dała Tusieńce
lekarstwo? — zwrócił się do teściowej.
Sophie wzruszyła ramionami.
— Mnie nie mówili o lekarstwie.
Wtedy Róża stwierdziła;
— Szkoda, godzinę temu czas już było podać digitalis. Przecież to dziecko
ma serce słabe, ono — bez digitalisu nie wytrzyma do spadku gorączki.
Adam jęknął:
— Elciu, najdroższa, zapomniałem! Mówisz, że nie wytrzyma? Boże, co ja
zrobiłem! Czy jeszcze nie za późno? Gdzie lekarstwo?
Wszystko leciało z drżących rąk. Róża sięgnęła po flaszkę i zaczęła odliczać
krople do szklanki. „Raz, dwa, osiem, dziesięć” — tyle należało odmierzyć.
Nagle blask niesamowity pod czaszką... Duża dawka zabiłaby córkę Adama!
Serce Marty, skurczone, stanęłoby na zawsze w chwili, kiedy ojciec drżał, czy
swoim zaniedbaniem nie utrudnił mu walki. Ach, i człowiek, który był
winowajcą życia, stałby się wtedy winowajcą śmierci... Róża powie „za późno”.
I Adam pogrzebie córkę, jako ofiarę swego niedołęstwa. Tak będzie
sprawiedliwie. Tak będzie przykładnie.
Róża przechyliła flaszkę, skłóciła płyn w szklance, zbliżyła się do chorej...
Ojciec i babka — z natężeniem patrzyli na ręce. Szklanka dotknęła ust, dziecko
odwróciło głowę.
— Podtrzymać ją!
Uniesiono gorące poduszki, głowę nieprzytomną nachylono ku szklance.
Wargi poruszyły się... Jednocześnie także otwarły się oczy... I Róża zobaczyła w
nich tę samą białą jasność zaświata, którą są napełnione księżycowe noce.
Między powiekami dziecka stało to wielkie, groźne, to piękne, obce ludziom i
Bogu — tajemnica.
Róża rzuciła szklankę.
— Nie mogę, nie mogę — krzyknęła. — Ja nic nie wiem, nie mogę!
Drugą dawkę odmierzył Adam, podała Sophie. Róża po kilku minutach
zamroczenia dźwignęła się z krzesła, obudziła służącą.
— Nie mogę patrzeć na takie b e z h o ł o w i e. Niech wszyscy stąd
wyjdą, ja sama zostanę przy dziecku.
Zirytowała się.
— Znowu tu czegoś zapomną... W razie czego nikt by naturalnie słowa nie
pisnął na ojczulka i na babcię, tylko wszyscy powiedzieliby: „Matka winna, nie
potrafiła dopilnować”.
W dwa dni później Marta była rekonwalescentką. Doktor pisząc nowe
recepty zapewniał Adama:
— Nie trzeba, panie, żadnej pielęgniarki. Matka już to dziecko wyratowała
od śmierci... Nie przeszkadzajmy jej, niech je sama prowadzi do zdrowia.

Od czasu dyfterytu zmieniło się postępowanie Róży z Martą.


Różę opanował strach. Wyobrażała sobie, że wszyscy, całe obce miasto
(mieszkali już wtedy w kraju) śledzi jej stosunek do córki. Że sąsiedzi i
przechodnie kontrolują, czy dziecku nie dzieje się krzywda albo czy Róża nie
jest matką niedołężną, nieokrzesaną, nie mającą pojęcia o wychowaniu.
Nieustannie musztrowała Martę: nie garb się, nie rób min, nie wygniataj sukni;
jak wyjdziesz na spacer, co ludzie o tobie powiedzą? Kiedy zaczęła się nauka
szkolna, nigdy nie było dość piątek, odznaczeń, popisów, Marta we wszystkim
musiała być pierwsza.
Asystując przy egzaminach lub innych jakichś występach publicznych córki
matka patrzyła na nią przez face-à-main, jak na obcą. Och, nie tak bywało z
Władysiem! Władysia Róża oszczędzała, truchlała oń, Władyś miał ją
uprowadzić kiedyś w inny świat, miał cudami odmienić jej życie. Cierpiała na
myśl o jakiejkolwiek szkodzie syna: nauki, sporty, wszystko dawkowano mu
ostrożnie, żeby — broń Boże — nie nadwerężyć cennego instrumentu
wyzwolenia.
Po Marcie Róża nie spodziewała się niczego dla siebie. Nawet ani jednej
takiej chwili zachwytu, dumy, czułości, jakich pełno przeżywała z przyczyny
uśmiechu Kazia albo byle jakiego gestu Władysława.
Często chwalono przy niej Martę:
— Jak ładnie córeczce wiją się włoski...
Czy też:
— Jaką wyrazistą buzię ma to dziecko...
Pomrukiwała niepewnie, mrużyła oczy i — obserwując córkę — usiłowała
wyobrazić sobie, że jest kimś zupełnie innym, żeby móc ocenić uroki Tusi.
Zrywała się wcześnie dla przypilnowania śniadania i wyjścia na pensję małej.
Całe popołudnie trawiła z nią nad książkami, w czasie wakacyj nie było końca
kąpielom, kefirom, różnojęzycznym konwersacjom i robótkom ręcznym.
Dziecko upadało ze zmęczenia. Forsowne kuracje dręczyły je nie mniej od
nauki. Róża wszakże nie miała litości.
— To lenistwo i histeria — twierdziła. — Nie mogę pobłażać grymasom.
Bo kto będzie za wychowanie odpowiadał? Matka, zawsze matka! Wyprowadzę
na ludzi, a potem niech jedzie na koniec świata. Ja na jej wdzięczność nie liczę.
Marta usychała z tęsknoty do przyjaciół. Róża nie dopuszczała do niej
dzieci. W parkach wyszukiwała ustronne alejki, chodziła z własnym krzesłem
składanym. Skoro tylko zbliżała się mała osoba z propozycją wspólnej zabawy,
Róża wolała:
— Marciu, proszę do mnie. Czy przeczytałaś już „Chaperon Rouge”? A
zakładka wyhaftowana? No, to masz skakankę, poskacz sobie, to zdrowo przed
obiadem.
Adam usiłował perswadować.
— A może by tak Tusię na komplecik zapisać w ogródku freblowskim?
Albo niech zapozna się z dziećmi sąsiadów. Jej smutno bez towarzystwa...
Róża wybuchała:
— Ach, „jej smutno”? Więc dobrze, niech się zaraża krostami, liszajami,
szkarlatyną! Niech uczy się plugawych wyrażeń — wtedy będzie wesoło. Tylko
że ja nie zechcę ponosić odpowiedzialności. I ratować więcej nie zechcę!
W okresie szkolnym nie inaczej przedstawiała się sprawa koleżanek. Raz
do roku tylko bywały zapraszane. Róża wtedy występowała ze wspaniałym
przyjęciem. Stół uginał się pod tortami, owocami, kremami, z mebli
zdejmowano pokrowce, srebra błyszczały, posadzki lśniły. Program zabawy był
ściśle ustalony. Zazwyczaj latarnia czarnoksięska zajmowała gros czasu, później
należało kolejno deklamować wiersze, godzinę trwał „talar” i „pierścionek”,
godzinę tańce, przeplatane grą w szarady i lemoniadą. O ósmej wieczór gości
żegnano.
Róża na chwilę nie opuszczała zgromadzenia.
— Co ta ruda szeptała tobie w kącie? — wypytywała później Martę.
Albo:
— Co miały znaczyć te głupie śmiechy i te miny w czasie kontredansa.
Okazywało się zawsze po przyjęciu, że dziewczynki są źle wychowane,
brzydkie i bardzo zepsute. Z najwyższą trudnością Adam uzyskiwał — po
długich pertraktacjach — pozwolenie na dwie, trzy rewizyty w ciągu zimy.
Wtedy znów Marcie nigdy nie było wolno pozostać do końca zabawy: musiała
wracać do domu przed kolacją; w razie spóźnienia oczekiwały ją gromy i
represje.
— A może w ogóle chcesz się wyprowadzić? Proszę, proszę, fora ze dwora!
I cóż ciebie tam tak zachwyciło? Kompocik ze śliwek i plotki? Nie wyobrażaj
sobie, że pójdziesz na imieniny tej twojej kosookiej Karolci!
Na wyrzuty Adama z powodu rozpaczy Tusi Róża odpowiadała:
— Człowieku, i czegóż ty ją pchasz w zgniliznę? Tak spieszno tobie ją
zgubić? Czego dobrego może ona nauczyć się od ludzi? Siedzisz w twoich
szpargałach po uszy, nic nie widzisz, nic nie wiesz. Ale ja znam świat, ja
poznałam życie, ja wiem, ja wiem, ja wiem wszystko!!!
Unosiła się, patrzyła na męża wzrokiem pełnym tak okropnego
wtajemniczenia, że Adama również strach przejmował przed zgnilizną świata.
Tak strzegła Róża córki Adama — nienawistnego swego skarbu, wydartego
śmierci.

13
Marta — skryta, milcząca, ogromnie rada życiu — kontentowała się byle
czym. Cieszyły ją przedmioty, oświetlenia, potrawy, umiane na pamięć książki,
anegdoty Sophie, przepływ czasu, nauka, stopnie, sprężystość nóg i rąk — ta
faza, w której niemowlę bawi się kontemplacją własnych palców, trwała u niej
przez całe dzieciństwo. Marla poznawała świat badając siebie, ciesząc się bez
końca najpierwszymi wrażeniami. W swoim odosobnieniu nie czuła się
samotna; przeciwnie — nie mogła nadążyć odpowiadać na pytania fikcyjnych
postaci, a sprzęty, rośliny i sny stanowiły niewyczerpane źródło wiadomości.
Nie było jej nudno. W miarę jednak jak wzrastała energia i wiedza, rosła także
potrzeba sprzeciwu czy aprobaty rówieśników. Pragnęła konfrontować swoje
zdobycze ze zdobyczami innych zwycięzców. Współżycie szkolne nie
wystarczało. Na pauzach, zaledwie przełamało się drętwotę ciała ścierpłego od
siedzenia w ławce i drętwotę obcości — już znowu terkotał dzwonek. Marta
buntowała się przeciw zakazowi przyjaźni. Na spacerach z ojcem pytała, blednąc
z nadmiaru wzruszenia:
— Dlaczego, dlaczego mama jest taka dziwna? Dlaczego ja nie mam lubić
nikogo?
Ojciec smutniał.
— Ach, to nie to, że nie lubić... Owszem, powinnaś lubić koleżanki i
wszystkich. A tylko mama — widzisz — ogromnie wiele cierpiała... Synka
małego straciliśmy. Ty sama o mało na taki sam straszny dyfteryt nie umarłaś.
Boi się zarazy.
Marta skwapliwie obiecywała:
— No to, tatusiu, ja do chorych nigdy nie będę chodziła. Ale są przecież
dziewczynki zdrowe i nawet mają ogrody i można tam być na świeżym
powietrzu...
Wzdychał bezradnie.
— Trudno teraz o grzeczne, miłe dziewczynki... Zresztą, gdzież czas na to,
Tusiu? Co dzień lekcje języków, w szkole sporo zadają, potem spacer. A w
niedzielę trzeba coś poczytać...
Wykrzykiwała rozdrażniona:
— Nieprawda, dużo jest miłych dziewczynek! Jasia jest miła i Żabka, i
Wiga — wszystkie miłe! I wszystkie odrabiają lekcje i mają czas, wszystkie!!!
Wtedy zatrzymywał się, kładł ręce na ramionach córki, patrzył w jej oczy
— upokorzony, pełen błagania o litość.
— Ale nie wszystkie — mówił — mają takie matki nieszczęśliwe. Wierz
mi, Marciu, wierz ojcu: ona jest bardzo nieszczęśliwa... Nie trzeba jej martwić.
Odwracał głowę. Milczał. Potem zaczynał dowcipkować, żeby małą
zabawić, proponował wyścigi, chowanki... Często jeździli za miasto i tam
harcowali jak dwoje dzieciaków. Kiedy Marta przytulała do twarzy ojca pałający
policzek, triumfował:
— Widzisz, widzisz, jak wesoło! I b ę d z i e jeszcze tobie wesoło,
dziecko drogie, życie przed tobą długie, nabawisz się, natowarzyszysz do woli.
Nieszczęście Róży stało więc między Martą a światem. Nie umiała go
pojąć. Historia braciszka i jej własnego — kiedyś — dyfterytu wyglądała na
hieroglif, który nie wiadomo, co oznacza. Babka Sophie opowiadała chętnie, jak
pięcioro jej dzieci dusiło się „na krup” i ocalało tylko jedno, najmłodsze —
Róża. Babka opowiadała, paląc papierosy, zajadając konfitury, przeplatała
opowieść śmiesznymi anegdotami o zmarłych synkach, przepadała za
towarzystwem i nikt nigdy nie wymawiał z jej powodu słowa „nieszczęście”.
Marta domyślała się, że dyfteryt to było jedyne, co można dziecku z nieszczęścia
matki odsłonić, że to znak umówiony, za którym kryły się tajemnice.
Kiedyś szły z Różą ulicami. Wiosennym popołudniem. Kasztany
rozprostowały już zielone pięści, przebaczyły, zakwitły. Ludzie w porozpinanych
płaszczach mrużyli oczy od słońca, udawali, że im za gorąco. Marta także
rozwiązała szalik i powłóczyła nogami; nie z prawdziwego zmęczenia, tylko
żeby od razu spoufalić się z wiosną, żeby nie zauroczyć jej zachwytem. Zapach
kwietnia przesączał się przez dym, kurz i benzynę. Róża mocno trzymała w
dłoni rękę Marty, jedwabny płaszcz chrzęścił, matka szła szybko i wcale nie
żądała, żeby z powrotem zawiązywać szalik, bo słońce zajdzie niedługo. Marta
powzięła nadzieję na wodę z sokiem. Zbliżyły się do budki, gdzie syfon i
kolorowa bania ściągały przechodniów. Marta zwolniła kroku, przeważyła się
cała ku budce, miała powiedzieć: — Mamusiu, mnie tak strasznie chce się pić...
Ale szarpnięto ją i pociągnięto dalej z taką mocą, że aż serce stuknęło w
piersi. Z lękiem zajrzała w twarz matki... Róża patrzyła bacznie przed siebie,
zdawała się coś śledzić, czemuś towarzyszyć. Tusia wysiliła uwagę. Tak, matka
nie spuszczała wzroku z jednego pana i z jednej pani, którzy szli ciasno
spleceni, że trudno było odróżnić, gdzie kończy się męskie ramię, a gdzie
zaczyna kobiece. Ci ludzie nie przebijali się przez tłum, raczej jak gdyby pośród
tłumu płynęli — osobni, nie śpieszący nigdzie, ogromnie zajęci czymś swoim,
czymś już chyba spełnionym. Pani niosła przed sobą gałąź bzu jak świecę na
procesji; oboje wpatrywali się w bez, na pochylonych ku sobie policzkach widać
było uśmiechy. Nagle stanęli... Nie uczynili nic więcej, tylko spojrzenia
przenieśli z kwiatu we własne oczy. Marta chciała ich czym prędzej wyminąć.
Matka jednak właśnie wtedy zatrzymała się również — i Tusia struchlała,
zobaczywszy, że za woalką Róży płyną długie, obfite, lśniące łzy.
Od tamtego czasu słowo dyfteryt nabrało dla Marty zapachu kwietnia.
Kwiecień zaś smaku nieszczęścia...
Kiedy Władyś przyjeżdżał, Marta mogła robić, co chciała. Zajęcia jej
toczyły się dalej ustalonym trybem, ale luki między nimi wypełniała
oszałamiająca swoboda. Dochodziło nawet do tego, że Marta wymykała się —
nie zauważona — do koleżanek, wracała z gardłem wyschniętym ze strachu i
zastawała tę samą ciszę, tę samą obojętność w swoim pokoju, co i przed
wyjściem.
Całe życie domu skupiało się wtedy w salonie. Róża grała, śpiewała.
Władyś akompaniował jej, słychać było ich głosy — ciepłe, doskonale
zestrojone, pełne treści. Drzwi od salonu pozostawały zamknięte, a gdy Róża
stawała w progu, trudno ją było poznać — wyglądała na pannę wychylającą się
z balkonowej sali, by zaczerpnąć tchu między jednym tańcem a drugim.
Adam także rozmawiał z synem, ale na to musiało wystarczyć pół godziny
w gabinecie sam na sam, najczęściej przed kolacją. Natomiast przy stole trwał
dalszy ciąg relacji, rozpraw, sprzeczek między Różą a Władysiem, mało
zrozumiałych dla otoczenia. Spierali się o Wagnera, o Debussy'ego, wymieniali
nazwy utworów i gatunków muzycznych albo wspominali jakieś zdarzenia im
tylko znane, ludzi, którzy obchodzili ich tylko; padały cudzoziemskie słowa,
Róża, zaśmiewając się do łez, opowiadała dykteryjki zupełnie niezabawne dla
Marty, którym Władyś wtórował cienkim, dziecinnym chichotem.
Sophie wysilała się na znakomite dania i żądała komplementów. Chwalili,
zajadali, Władyś całował jej ręce:
— Ach, świat przejdziesz, a takich pierożków, jak nasza babcia piecze —
nie spotkasz. Toż to są poematy; po-e-ma-ty...
Wdzięczył się, Sophie popłakiwała z rzewności, obiecywała mu obrazek z
Leonem XIII albo parę świeżuteńkich jeszcze rękawiczek glacé po dziadku.
Mimo przynęt popadał w roztargnienie — a po chwili znowu dyskutował,
opowiadał, zaśmiewał się z matką.
Martę bardzo lubił. Przywoził jej zabawki, nazywał „pani Kornacka”, że
taka poważna. Róża niechętnym okiem patrzyła na pogawędki rodzeństwa. Zaraz
pierwszego dnia kazała zazwyczaj córce pokazywać Władysiowi kajety z
najlepszymi wypracowaniami, przez cały ciąg wizyty brata Marta chodziła
odświętnie ubrana, z kokardą we włosach. Ale matka wyprawiała ją z pokoju,
skoro to tylko było możliwe. Przerywała jej odzywki:
— No, dobrze już, dobrze, idź do babci.
Albo:
— Nie popisuj się. Nie męcz brata. Chyba rozumiesz, że przyjechał
wypocząć.
A jeśli Władysław brał siostrę na kolana, pieścił, okręcał sobie jej loki na
palcu, Róża czerwieniła się, mrużyła oczy.
— Daj spokój, Władyś. Nie zatrzymuj jej, ona musi jeszcze dziś dużo
zadań odrobić.
Pewnego roku — Marta miała już wtedy ze dwanaście lat — w czasie feryj
wielkanocnych matka z Władysiem szczególnie wiele wychodzili razem. Kolacje
niemal stale odbywały się w komplecie; ojciec, babka i Marta. Dla tamtych
dwojga zostawiano świeże nakrycia i zimne potrawy. Sophie pilnowała, żeby nie
wyjedzono im najsmakowitszych kąsków. Czuło się, że dom pękł na dwie
połowy: ci, którzy posilali się w milczeniu, zmęczeni pracą, przy gorzej
wyglądającym krańcu stołu — to była jedna połowa; tamci zaś — wiecznie
nieobecni, zagubieni w światłach i rozgwarach miasta, na których czekał łosoś
wędzony i owoce — to była połowa druga.
Martę rozgoryczał taki podział. Z niechęcią spozierała na ojca — wydawał
się sprawcą jej poniżenia. Gdyby nie całował córki tak często i nie nazywał
swoją myszką, znalazłaby się może po lepszej stronie domu.
— Czego nadęłaś się? — pytała Sophie.
— Idź spać już, napiszę ci świadectwo, że nie mogłaś odrobić arytmetyki...
— proponował Adam.
Krzywiła się wzgardliwie, milczała. Babka ofiarowywała na pociechę
tartinkę z łososiem z półmiska „tamtych”. Wtedy Marta odsuwała krzesełko i z
krzykiem uciekała, tupiąc:
— Nie chcę, nie chcę, nie potrzebuję!
Nie mogła zasnąć, póki zatrzask nie zazgrzytał, póki nie zaszumiały w
przedpokoju jedwabie i Władyś skrzypiąc lakierkami nie przeszedł do jadalni.
Węszyła usilnie zapach Violettes de Parme; później zaciskała pięści i z głową
pod poduszką płakała.
Musiała raz Marta bardzo długo czekać na szumiący, wonny powrót t a m t
y c h. Wiedziała, że matka z bratem są na koncercie Hubermana. Od wielu dni
była o tym mowa, trwały przygotowania toaletowe, zabiegi o bilety, irytacje.
Wreszcie odeszli — zgorączkowani — o wpół do ósmej, Róża z aksamitnym
niebieskim woreczkiem w ręku, kryjącym perłową lornetkę.
Marta nienawidziła muzyki. Muzyka była strefą wybranych, do której nie
miała dostępu. Kiedy matka grała albo śpiewała, drzwi były pozamykane,
wszyscy musieli warować po kątach. Kiedy matka grała, otwierał się inny świat
— nieosiągalny, urągliwy w swoim za wielkim pięknie — i ochota do życia
mijała jak niedorzeczny kaprys. Wstawała natomiast tęsknota za czymś bez
imienia. To niewiadome było zapewne szczęściem: Róża — wbrew twierdzeniu
ojca — nurzała się w nim do woli.
Wybiła pierwsza godzina po północy. I jeszcze kwadrans... Wreszcie Marta
usłyszała dobrze znajome szmery. Zdejmowano płaszcze, trzewiki skrzypiały...
Ale poprzez te odgłosy nie dolatywał ani szept, ani śmiech. I kroki nie
skierowały się w stronę jadalni, lecz podążyły do salonu, drzwi przeraźliwie
trzasnęły — potem cisza. Po chwili Marcie wydało się, że struny dźwięczą, od
niechcenia trącane smyczkiem. Wyskoczyła z łóżka, na palcach podążyła
omackiem przed siebie. Nie miała zamiaru podglądać ani podsłuchiwać. Chciała
tylko pobyć troszeczkę w przedpokoju, w smudze jeszcze nie rozwianej nocnego
szczęścia t a m t y c h. W dwóch susach dopadła wieszadeł, wtuliła twarz w
okrycie matki... pachniało dymem papierosowym, perfumami, miastem. Na
ziemi obok leżał program — podniosła go i głaskała śliski karton. Tymczasem
w salonie rozmawiano. Przez szczelinę drzwi wypływał żółty blask świecy.
Marta przysunęła się bliżej i mimo woli nadstawiła uszu.
— To barbarzyństwo, to barbarzyństwo tak grać — mówiła Róża. — Na to
powinna być kara. Ja znowu utraciłam spokój! Moje życie jest znowu zburzone!
Władyś uspokajał.
— Dosyć, dosyć; no zapomnij już, matko, nigdy nie zabiorę cię na
koncert...
Zaszeleścił jedwab, skrzypce zabrzmiały.
— Władyś, o to, ten motyw — pamiętasz? — on chodzi po orkiestrze, jak
światło po obłokach, coraz to inny instrument ożywia, a potem skrzypce
mówią w s z y s t k o.
Pauza, krótki szloch.
— Władyś... wszystko! Rozumiesz? Brahms wie wszystko. Trzeba umieć
odczuć wszystko. A potem móc wszystko zagrać... Ja nie wiem, Władyś, tak
jak Brahms. Ale odczuć umiem. Ja coś powiem...
Szept uczynił się tajemniczy i straszny. Marta przylgnęła do drzwi.
— Powiem tobie. Była taka jedna noc... To w roku przed twoją maturą.
Bardzo cierpiałam wieczorem. Wróciłam z mogiłki Kazia... Nic nie
rozumiałam. Ten Kazio taki maleńki, ledwie rozkwitnięty — już w śmierci, pod
ziemią; ty — nie patrzysz na mnie, ciebie życie ciągnie, myślisz, że będziesz
pierwszy, że od ciebie świat zacznie się po nowemu... Adama nie znoszę, a
tylko on przy mnie — zawsze, wszędzie on. Pusto. Tak pusto, że wprost na
nogach utrzymać się nie można... Ja mam złą naturę, kiedy rozpaczam, chcę
mścić się. I wtedy też zapragnęłam zemsty. Ach, Władyś, Władyś ukochany —
Róża załkała — już nawet strach wspomnieć, jak podle chciałam zemścić się na
tobie za to, że zostawiasz mnie w pustce... I wtedy, Władyś (to była noc
księżycowa) — spojrzałam w ogród. Drzewa, sadzawka, gwiazdy, taki właśnie
blask na obłokach i na wodzie to tu, to tam, aż nagle — patrzę, słucham... w s
z y s t k o! Drzewa szumią, blask szumi i świat pełni się, nalewa po brzegi.
Czuję, słyszę, że istnieje w s z y s t k o... I przeraziłam się! Jakże to? ja chcę
dziecku mojemu odebrać wszystko? Zapomniałam o zemście. To tylko
pamiętałam. Brahms wie. Ja czuję, słyszę... A on wie. W koncercie D-dur
powiedział w s z y s t k o. Rozumiesz, jak to jest? H a r m o n i a. Przecież o
to tylko chodzi... Tam u niego — pamiętasz?
Marta słyszy nucenie podobne do jęku.
— U niego smutek i radość, klęska i zwycięstwo — to jedno. Nie ma za
czym tęsknić, rozpaczać. Nie ma tajemnicy. Nie potrzeba Boga. Jest w s z y s t
k o. Rozumiesz? Jak w nocy księżycowej. Jeżeli taka noc jest piękna, ona jest
cała, nie brak niczego na niebie, które widzimy, na ziemi, którą blask przed
nami odsłania. I ten koncert D-dur także kompletny. W nim nie brak niczego.
Klasycyzm, romantyzm... co było i co będzie... jest w s z y s t k o — jest h a
r m o n i a!
Władyś perswaduje:
— Cicho, droga moja, cicho. Nie przejmuj się.
Róża szepce:
— Jakże nie przejmować się, kiedy ten Huberman tak grał! On, szczęśliwy,
m ó g ł tak grać, żeby niczego nie uronić, żeby wygrać w s z y s t k o. Bo
przecież rozumiesz chyba, że to najcięższy, najpodlejszy grzech kraść,
przemilczać, kaleczyć harmonię. Tam u Brahmsa każda nuta jest najważniejsza.
Każda! Każda! Bo każda jest w s z y s t k i m!!! Rozumiesz?
Szept Róży staje się świszczący. Władyś jęczy:
— Uspokój się, na Boga.
— Jakże uspokoić się? — pyta dalej Róża — kiedy ja c z u j ę wszystko,
a wygrać nie mogę? Wtenczas, tamtej nocy, pobiegłam po skrzypce, wiem, że
trzeba grać, inaczej coś okropnego stanie się ze mną. Chcę tego Brahmsa — tę
noc — to w s z y s t k o zagrać... I nie mogę. Władyś, nie mogę!!! Palce nie
chodzą, nuty wyślizgują się, uciekają, piętrzą się jedna na drugą, żadnego
porządku, ładu, rytm kulawy, co krok luka, czegoś brakuje, nie ma jakiejś
najważniejszej rzeczy. Piekło, piekło!!! Myślałam, że oszaleję, ale na szczęście
— z sił opadłam, zapłakałam...
Cisza; Róża płacze.
— Zapłakałam... i przyszedł Adam.
Słowa Róży stają się ledwie dosłyszalne, Marta całym ciałem napierała na
szczelinę, żeby je uchwycić.
— Przyszedł Adam... Cha, cha! — śmieje się raptem Róża... — przyszedł,
i jemu także zachciało się harmonii... Innej harmonii. Zachciało się w s z y s t
k i e g o ze mną! O n z e m n ą. Rozumiesz? — Róża krzyczy — O n z e m
n ą... Dobra harmonia? co?
Drzwi ugięły się pod Martą. Drżąca, w nocnej koszuli, wpadła do pokoju i
stanęła w kręgu świec. Róża siedziała na kanapie, Władyś ogarniał ją
ramionami. Kiedy drzwi skrzypnęły, t a m c i drgnęli i przerażone oczy
skierowali na Martę.
— Ach, ach, patrz, Władyś — dziko wrzasnęła Róża — patrz, o n a!
Po koncercie Hubermana Marta przestała zazdrościć Róży i Władysiowi,
Cieszyła się nawet, że nie należy do tamtej strony. Patrzyła, jak za krzesłem
matki przy stole — w oparach dyfterytu i kwietnia — unosi się nieludzki,
niepochwytny Brahms... Brahms, który wie wszystko.

14
Wkrótce po pierwszej lekcji śpiewu między Różą a Adamem rozegrała się
walna rozprawa o przyszłość Marty. Zbliżał się termin zapisów do szkół
wyższych; ojciec z dawna umyślił, że córka po maturze przejdzie szkołę
ogrodniczą. Maleńka ferma, starość wśród kwiatów, warzyw i owoców pod
opieką hożej, niewybrednej panny, z czasem może zięć hreczkosiej — takie było
jego marzenie. Zona nie sprzeciwiała się. Przeciwnie, traktowała przychylnie te
projekty:
— Dobrze, dobrze, sadźcie sobie rzepę, ile dusza zapragnie, mnie
przynajmniej ręce rozwiążecie. Władyś o mnie nie zapomni, zamieszkam gdzieś
za granicą i odetchnę wreszcie od przeklętej pańszczyzny.
Kiedy jednak nadszedł czas realizacji programu, uderzył druzgocący piorun!
Róża powiedziała:
— Nie. Ja także mam prawo do córki. Nie pozwolę dziecka zmarnować.
Pojadę z Martą do Warszawy, będzie kształciła głos.
Adam poczuł, że ziemia drży mu pod stopami.
— Jakże to? — krzyknął. — Co ty mówisz: zmarnować? Sama
przyznawałaś, że Marta do muzyki ani do niczego takiego niezdatna, że dla niej
gospodarstwo najlepsze? A prawa, to ja ci nie zaprzeczałem nigdy.
— Ach, więc dziękuję ci, że nie zaprzeczałeś — odparła Róża — i właśnie
oświadczam, że będzie śpiewaczką.
— Co to znaczy? — wzburzył się. — Skądże znowu śpiewaczką? Na próg
jej nigdy nie puszczałaś, kiedy grałaś albo śpiewałaś, podobno ona nie ma
dobrego słuchu ani rytmu, z fortepianu nic nie wynikło... aż tu raptem...
Żona wyniośle spojrzała.
— Niech ciebie o to głowa nie boli. Z fortepianu nic nie wynikło, bo nie
chciałam, żeby wynikało. Każda durnica może bębnić na fortepianie, jak wykuje
co należy. A głos — taki głos — zdarza się jeden na tysiąc. I teraz ja chcę. Jej
słuch, jej rytm, to wszystko biorę na siebie. Śpiewaczki rzadko bywają
muzykalne z urodzenia.
Adam umilkł. Po dłuższej chwili namysłu odezwał się tonem uniżonym:
— Elciu kochana, tyle już lat upłynęło od tamtej nocy, kiedym cię
ukrzywdził... Bóg mi świadkiem, kajałem się gorzko i sam kary na siebie
szukałem za brutalny postępek. I nie szemrałem nigdy, widząc, że nie lubisz
tego dziecka, że nie masz go za swoje... Później prawdziwie zbudowany byłem
twoją macierzyńską sumiennością. Tak — ożywił się, podniósł głos —
każdemu do oczu stanę i zaświadczę, że to dziecko, do którego serca nie miałaś,
wychowałaś staranniej niż niejedna najtkliwsza matka. Ale, Elciu, dla mnie to
dziecko jest czymś więcej niż dla ciebie... Ja sobie tę córkę wymarzyłem, ona
bardziej do mnie podobna niż chłopcy, to samo jej się podoba co mnie. Ona
milczy, ja milczę, a rozumiemy się dobrze, Elciu — zarwał głębokim
piersiowym basem — Elciu, zostaw ty Martę, nie zabieraj mi jej, nie zabieraj...
Twarz Róży oblała łuna. Róża porwała się z miejsca bynajmniej nie
przekonana.
— Tak? to ja mam nie zabierać Marty? — spytała dźwięcznie. — A
dlaczego? Jakimżeż to czołem ty, który w oczy mi zaglądałeś jak pies, żebym tę
twoją córkę ratowała w chorobie, żądasz, żebym się jej wyrzekła? A czy byłoby
o co targować się teraz, gdybym ja digitalisu nie podała wtedy, kiedy to twoje
umiłowane serduszko ostatnich sił dobywało, a ty z założonymi rękami łezki
roniłeś? Tak — mówiła srebrnie, ostro — masz rację, nie lubiłam twojego
dziecka. — Zaśmiała się. — Nie rozkosznych godzin jest ono pamiątką, o nie! I
ty nawet nie wiesz, nieszczęsny, jak straszne było moje nielubienie, jak blisko
rozpacz podprowadzała mnie do takich spraw, że twoja seraficka duszyczka na
samą myśl o nich gęsiej skóry dostaje. Taki nie lubiłam. A teraz lubię!
Polubiłam teraz. Bo to była pomyłka — krzyknęła nagle — to dziecko nie jest
twoje! Ja zostałam pomszczona!
Adam dźwignął się ponury, ze spuszczoną głową sarknął:
— Czemuż to Marta ma być nie moja? O jakiej pomście mówisz?
Róża nie dała czekać na odpowiedź.
— Czemu nie twoja? o jakiej pomście? — zakipiała od słów. — Otóż
dowiedz się, duszo pobożna, że ja dzięki twojej córce uwierzyłam w
sprawiedliwość na świecie. A i ty może świecę sprawiedliwemu Bogu zapalisz,
jeżeliś nieobłudny i naprawdę kary łaknący.
Westchnęła głęboko, Adam wyprostował się, patrzył na nią, oślepiony, jak
w słońce.
— Mój Adam... — zniżyła głos — przypomnij sobie dobrze tamten
wieczór, tamtą noc... Cóż to zabić pragnąłeś wtedy we mnie? za co
zmaltretowałeś bezbronną? przeciw czemu spłodziłeś Martę? Przypomnij...
Milczał.
— Więc ja ci powiem: muzykę chciałeś zamordować! Przeciwko muzyce
urodziłam twoją córkę! Czy miałam ją kochać — tę strzygę, nasłaną na zgubę
mojej duszy? Ale mój dziad San Domingo przetrzymał i spod Somosierry w
mundurze powrócił, i ja także duszy swojej, choć nie serafickiej i diabłu nieraz
przychylnej, ukrzywdzić nie dałam: nie zdradziłam muzyki. I mnie za to
nagrodzono! Nie wiem, kto tam — twój Bóg łaskawy czy po prostu ślepy,
rozumny los — nagrodził moją stałość. Marta nie będzie rzepy sadziła dla
ciebie. Marta ma głos, którym można wyśpiewać najpiękniejszą muzykę! Życie
Marty będzie moje — nie twoje, Adamie.
Na tym rozmowę urwano. Adam, jęczący „Bożej ach, Boże miłościwy”,
powlókł się do roboty. Róża, z rozdętymi nozdrzami, twardo została przy
swoim. W kilka dni później sprowadziła krawcową i kazała szyć Marcie suknie
na Warszawę. Lekcje w salonie trwały.
I znowu Adam uniżył się. Któregoś popołudnia pozamykał skrzętnie drzwi
do sypialni; wyjrzawszy przedtem, czy służby nie ma w pobliżu, usiadł koło
Róży na kozetce.
— A czy ty pomyślałaś — zagaił — ile to będzie kosztowało: nauka
śpiewu w Warszawie i utrzymanie dwu domów? Mnie nie stać na to, ja ciebie
proszę serdecznie, zaniechaj tych dziwnych zamiarów.
Róża z litością pokiwała głową.
— Cały ty w tym jesteś! „Mnie nie stać” i „zaniechaj”. Dziecko swoje
kształcić, talent jego rozwijać —- dla ciebie to dziwny zamiar... Ale nie bój się,
póki ja żyję, biedaku, nie dam ci skisnąć w lenistwie. Ze słobodki pod
Saratowem wyrwałam i z tej dziury także wyprowadzę ciebie.
Adam zjeżył się.
— Z jakiej słobodki? Dokąd chcesz znowu prowadzić?
— Nie udawaj, że nie wiesz! — wybuchnęła. — A któż pragnął, kiedy
pierworodnemu synowi zaledwie puch pod nosem wyrastał, do emerytury wyjść
i od popadii na słobodce chałupkę kupiwszy, lat jeszcze niestarych w gnuśności
dożywać? Czy to ja może pragnęłam?
— Phi — bąknął Adam — domek popadii to była niezła okazja...
Wszystkiego trzy tysiące rubli. A Władyś... Cóż Władyś! I tak do Berlina
pojechał.
Różę krew zalała.
— Ach, ach, nie mogę słuchać! Miejże wstyd, milcz przynajmniej!
„Władyś pojechał”. Ale, gdybyś ty, na emeryturze w popadijnym domku
gotówkę wydawszy osiadł, któż by jemu na studia berlińskie dawał? W
prikazcziki * /* Prikazczik — (ros.) subiekt/ musiałby iść, brodatemu kacapowi
wysługiwać się. Ot, i patriotyzm! Ot, i Polska, ot, i baranek katolicki pokazał
się! A ja — podła jędza, ran męczeńskiej ojczyzny niepamiętna — nie
zgodziłam się jednak na słobodkę! Póty kołatałam, do kuratora słodkie oczy
robiłam, póki nie przeciągnęłam ciebie do „Polski ukochanej” z powrotem!
— Tak, tak, przeciągnęłaś, bo taka fantazja akurat napadła — mruczał. — A
wtenczas po ślubie właśnie z Polski wywlekłaś mnie do Saratowa.
Nie dała zbić się z tropu.
— Wtedy co innego. Wtedy w Polsce mogłeś tylko urzędniczkiem na
poczcie zostać, dla Polaków wakansów po gimnazjach nie było — Apuchtin nie
puszczał. Musiałam przecie, rodzinę zakładając, myśleć o tym, żeby dzieci na
pocztarków nie wykierować.
Adam wzdychał.
— Pycha, ambicja niepohamowana... nic z serca! Polska tyle ciebie
obchodzi, co psa piąta noga; powróciłaś tu z pychy, bo zachciało się syna na
paniczyka hodować i starym znajomym sobole, w Rosji kupione, pokazać.
Wydęła wargi.
— Ach, jaka zbrodnia, ach, jak unicestwił! Sobole warszawskim
kumoszkom pokazać nie grzech. I syna także nie grzech promować na coś
lepszego. Żebym pozwoliła tobie wtenczas w Rosji zostać, jak purchawka
rozdąłbyś się i pękł. A tak: warunki nowe, to i siły nowe musiały się znaleźć. I
żyjesz, chwała Bogu, i do grobu daleko. A twoja wymarzona córeczka —
zamiast cerkowno-slowianskiej azbuki „Widzenia Księdza Piotra” uczyła się na
pamięć. I zamiast na szlichtady z popównami jeździć — do izby harcerskiej
chodziła.
Tracił wątek, mrugał, jednak nie rezygnował z oporu.
— Dobrze, dobrze, uparłaś się, przyjechaliśmy i w Warszawie osiedli...
Doskonale. Ale przecież to ty sama po kilku latach zmusiłaś mnie znowu
dyrektorstwo przyjąć na prowincji. Ja, dalibóg, nie czułem się na siłach...
— O, o, właśnie, właśnie — rozgorzała. — „Nie czułeś się na siłach...”
Ależ wiem doskonale, że nie czułeś się. Gdyby nie ja, nigdy nawet nie
wąchałbyś dyrektorstwa! „W Warszawie...” Pewnie, że lepiej w Warszawie na
belferce niż nad Wołgą w chałupie popadii! Trzeba jednak rozumieć, że co
dyrektor, to nie belfer zwyczajny i że każdy człowiek obowiązany jest dążyć!
Dążyć, dążyć...
Powtarzała to słowo z żarliwością, z upojeniem, jak najdroższe imię; Adam
opędzał się odeń dłonią, niechętny.
— Dosyć już. No, więc dążyłem... Chociaż moim zdaniem człowiek na
każdym miejscu może być pożyteczny i nie ma co piąć się ciągle do jakichś
urojonych wyżyn... Spokojne sumienie to najwyższy szczyt. No, dobrze,
mniejsza o to — zbagatelizował własną opinię, nawracał do zasadniczego
tematu. — Dokądże znowu chcesz, żebym dążył teraz, kiedy tutaj robota tak
pięknie się rozwija?
Pochyliła czoło w głębokim ukłonie.
— A, widzisz! — poświadczyła — „Robota pięknie się rozwija”, chociaż
„nie czułeś się na siłach”. Widocznie nie tak źle mieć żonę jędzę! Proponują
tobie, czy nie, objęcie kierownictwa kursów matematyczno-przyrodniczych w
Warszawie? Więc obejmij i zobaczysz: tam także „robota pięknie się rozwinie”,
chociaż ty wolałbyś piąć się tutaj w spokoju na szczyt twojego sumienia. Ot, i
nie będzie dwóch domów. Ot, i „dziwny zamiar” spełni się bez kosztu!
Dziwny zamiar spełnił się istotnie. Adam został dyrektorem kursów w
Warszawie, Marta zaś — zamiast uczęszczać do szkoły ogrodniczej — uczyła się
śpiewu u Włocha. Nowa epoka nastąpiła w rodzinie, wszystkie obyczaje uległy
odmianie. Nie dni listów od Władysia były teraz dniami podniecenia Róży, lecz
dni lekcyj Marty. Jak kiedyś czekała na listonosza, tak czekała obecnie na
powrót córki od maestra. Już na progu chwytała z jej rąk nuty, patrzyła w nie
chciwie, szukając wielkiej nowiny. Były to z początku vocalise'y i najprostsze
włoskie aryjki w rodzaju „Caro mio ben”.
— Jakże? — pytała — udało się fa? — Nie spłaszczyłaś go? Nie
zapomniałaś opuścić brody? A może wrzasnęłaś tak jak wczoraj? Co profesor
powiedział?
Biegła oczami po pięciolinii jak po drutach telegraficznych wytyczonych w
niebo.
— Chodź, chodź — ciągnęła Martę do fortepianu — powtórzymy wszystko
za świeżej pamięci.
Słuchała z zapartym tchem sprawozdania z lekcji, jaśniała dumą, nadzieją.
— Umyślnie nie chodzę z tobą — mówiła — żebyś przywykła do
samodzielności, nie spuszczała się na mnie we wszystkim. Oho, w operze nie
będę mogła biegać za tobą po scenie!
Adam chrząkał, uchylał drzwi, długo patrzył przez szparę.
— Nie przeszkadzaj — odganiała Róża. — Widzisz chyba, że Marta zajęta!
Salon — jak za koncertowych czasów Róży — stał się świątynią i fortecą.
Marcie serce wyrywało się do ojca. Żałowała, słysząc jego westchnienia, że
nie szczepi drzewek, nie przebiera nasion, zamiast powtarzać bez końca mi, me,
mo, mu, na coraz to innym tonie. Czuła, że w miarę jak kruszy się mur między
nią a matką, wibrująca zasłona dźwięków oddziela ją coraz szczelniej od Adama.
Korzystała z każdej okazji, by zostać z nim sam na sam i mówić o rzeczach
potocznych, nieosobliwych, które tak lubił: o artykułach w gazecie, o mało
znajomych ludziach, o książkach historycznych i jego dziecinnych
wspomnieniach. Bardzo sztywna, starała się jednak ze wszystkich sił nadawać
jak najwięcej ciepła słowom, użyczać im podskórnego sensu miłości. Ale —
odkąd Róża sięgnęła po nią — nie mogli po dawnemu dogadać się z ojcem.
Spoglądał na córkę ukradkiem, podejrzliwie: czy aby to ta sama dziewczyna?
Niekiedy we wzroku widać było podziw: że znalazła w sobie takie dary, którymi
można zjednać Różę; innym razem — żal, że go zdradziła, że odeszła na t a m t
ą stronę.
Róża, jeżeli — teraz — zastawała ich na rozmowie, płoszyła się.
Oznajmienia, z którymi przychodziła, zamierały na jej wargach, nerwowo
chwytała lub odstawiała jakiś przedmiot, wyglądała jak ktoś znienacka
ugodzony.
— Cóż to znowu za konszachty? — pytała blado.
Dawniej również prześladowała przyjaźń córki z mężem, robiła to wszakże
na zimno. Rzucała kilka szyderstw i odchodziła pełna satysfakcji. Zagarnąwszy
Martę dla siebie, wciągnąwszy ją w krąg własnego urzeczenia, drżała, żeby nie
wydarto jej z powrotem cennego łupu. Rozpaczliwie błyskała źrenicami.
— Co? już skończył się zapał? Fałdów trzeba trochę przysiedzieć,
popracować porządnie i już skargi przed ojczulkiem? A on kontent! — zapalała
się, głos wrzał z oburzenia — triumfuje kochający tatusieczek! Po cóż córce być
artystką, wysoko stać ponad ludźmi, ponad światem, kiedy grzebać w ziemi
łatwiej i bezpieczniej? Lepiejże kretem życie przeżyć niż ptakiem. Lepiej! lepiej!
Uderzała pięścią o pięść, zaciskała wargi.
— Dobrze! — mówiła cicho, na pół uduszona przez wewnętrzne furie. —
Bierz ją sobie, rób z niej kreta, mnie wszystko jedno. Ale ty... ty — obracała ku
Marcie twarz białą, gorącą, jak słońce przed burzą — ty pożałujesz kiedyś,
pożałujesz... I będzie za późno.
Marta nie znosiła terroru. Widząc matkę tak wzburzoną, miała chęć podbiec
i uspokoić.
— Ależ my z tatusiem mówimy o „Faraonie” Prusa, ja wcale się nie
skarżę,... — jednak ambicja powstrzymywała ją. Milczała, złym okiem zerkając
na matkę. Kiedy Adam usiłował tłumaczyć, ciągnęła go za rękaw:
— Przestań, tatusiu, przestań; mama i tak nie uwierzy.
Powracał dawny układ: ojciec z córką szepcący po kątach i Róża — w
lodowatym obłoku. Znowu wiały po mieszkaniu szatańskie przeciągi, straszyło
za każdymi drzwiami, krzyże w oknach obiecywały torturę, każdy dzwonek
wzywał na Sąd Ostateczny, stare meble ostrzegawczo trzeszczały, z nieba
wyzierały tajemnice.
Najcięższa do zniesienia bywała cisza przy stole. Róża jadła powoli,
pięknie operując dużymi rękami. Jej rysy — zastygłe w obcości — ziały
chłodem. Tylko szczęki skrzętnie mełły jadło i raz po raz blask apetytu
rozświetlał okolicę ust. W przerwach między jedną a drugą potrawą opierała
brodę na splecionych dłoniach, z przymkniętymi oczami zdawała się usypiać.
Zmarszczki, skurcze, humory opuszczały twarz, jakieś natchnienie, podobne do
śmierci, zasnuwało całą postać. Marta nie mogła opanować myśli, że dzieje się
coś ważnego, groźnego, że niezrozumiała potęga, która rządzi matką, przełamie
wszelkie prawa, porwie Różę spośród rodziny, wciągnie w swoją otchłań. Róża
doprawdy zdawała się odcieleśniać, niknąć w tej okropnej ciszy... W miarę jak
pogłębiało się milczenie i bezwład, nabierała ceny, stawała się czymś jedynie
wartym, upragnionym nad wszystko. Jej napastliwy głos zapadał gdzieś
głęboko w minione dni, nie można było wcale, mając przed sobą wargi
rozchylone słabością, przypomnieć sobie bólu, jaki zadawała słowami. Rzęsy
przesłaniały ogień źrenic, drapieżne palce spływały miękko w wieczór. Ulatniał
się gniew, kaprysy — zostawało piękne widmo, bardziej przynależne baśniom
niż mężowi i córce.
Marta szeptała, ledwie śmiejąc poruszać półmiski:
— Mamusiu, może chcesz kompotu? A może lampę pozwolisz zapalić?
Nie odpowiadała. Po chwili jednak szczęki poruszały się znowu gestem
żucia, Róża mrugała, w świetle lampy widać było smugi smakoszowskiej
radości, spływające ku szyi.
Marta oddychała — szczęśliwa, że udało się matkę zatrzymać. Niebawem
zresztą Róża ocierała usta, odchodziła, strącając z siebie serwetkę jak liść,
szumiąc suknią i nucąc.
Żeby przerwać zaklęcie, Marta po kilku dniach otwierała fortepian,
rozkładała nuty i zaczynała ćwiczyć arie. Umyślnie. Nie wprawki, nie gamy,
tylko arie. Po jakimś kwadransie z głębi mieszkania nadciągały burzliwe kroki,
drzwi rozlatywały się w dwie strony, do salonu wkraczała Róża.
— Proszę przestać — mówiła. — Proszę nie kaleczyć moich uszu. Można
sobie być ogrodnikiem, można muzyki nie uznawać i nie rozumieć, ale kpić z
muzyki nie wolno. Takie frazowanie, to są kpiny! Jak kto nie umieć zaśpiewać
najgłupszego pasażu, niech nie zabiera się do trylów. Cóż to za tryl? Czkawka
jakaś...
Tu zaczynała naśladować rzekomy tryl Marty. Robiła to w sposób
nieopisanie zabawny, z małpią zręcznością, z dziecięcym komizmem.
Winowajczyni aż tupała z uciechy. Matka — zaprzestawszy min — spoglądała
na nią ponuro, odpychała ją i sama siadała przy instrumencie.
— To proszę śpiewać. O, to — intonowała przepisane wprawki. — Ja
blagi tolerować nie myślę. Dosyć przez nią ucierpiałam.
Oficjalny ton rozłamywał się nagle w szlochu. Marta zaczynała wtedy z
niesamowitym zapałem śpiewać ćwiczenia, Róża uspokajała się, zapominała
mówić „proszę”, wykrzykiwała raz z irytacji, raz z zachwytu, patrzyła w usta
córki jak w siedlisko czarów, wreszcie zamykała fortepian, obiema dłońmi
ogarniała szyję Marty, oczy i usta zwężały się namiętnie — wyglądało na to, że
córkę udusi. Szeptała jednak tylko:
— Ach, ty, ty niegodziwa! Więc umiesz jednak, więc wszystko potrafisz,
udajesz tylko kreta, żeby mnie zamęczyć...
Całowała Martę, potrząsała nią, potem biegła:
— Czekaj, kogel-mogel przyniosę.

15
Marta bardzo kochała brata. Tak samo pociągający jak Róża, bo tak samo
uwikłany w niedostępne sprawy, nie miał w sobie matczynej wrogości, nie
szarpał nerwów okrutnymi od-mianami humoru. Większość prezentów — lalki,
mechaniczne zabawki, książki ilustrowane — zawdzięczała Władysiowi. Zdawał
się serdecznie współczuć ubogiemu dzieciństwu siostrzyczki. Kiedy podrosła,
on jeden uwzględniał jej potrzebę wierszy, patriotycznej egzaltacji i
bezprzedmiotowych wiosennych uniesień. Ale to wszystko— wspólne
deklamacje Staffa, opowieści o pierwszych legionowych szaleństwach,
zwierzenia o zmroku — to działo się w rzadkich chwilach, kiedy Róża nie
mogła czy nie chciała być z synem. Wystarczyło, by zawołała z daleka — już
Władyś pierzchał w środku sonetu jak nierzeczywista istota. Marta czuła, że w
sercu brata zajmuje miejsce poślednie — za matką; złakniona wyłącznej miłości,
chowała żal do Władysia.
Ilekroć miał odwiedzić dom, zapalała się i stygła na przemiany, z tęsknoty,
ze szczęścia, z obawy przed upokorzeniem.
Kiedy w pierwszym roku jej studiów śpiewaczych zapowiedziano
wczesnym latem jego przyjazd — doznała takiego wstrząsu jak nigdy dotąd.
Niecierpliwe kroki dudniły już po schodach, gorączkowo otwierano drzwi od
przedpokoju, potem Róża wołała:
— To on, to on! jest nareszcie...
Jeszcze później zapadła patetyczna cisza uścisków, Marta zaś ciągle nie
mogła się otrząsnąć z tępoty: nie przebierała się, nie nastrajała rysów i uczuć na
tony serdeczności. Wśród powitań nie zauważono jej braku, po dobrej chwili
dopiero Władyś zapukał do drzwi:
— Marteczko, gdzie jesteś? Czy nie chcesz już znać twego starego brata?
Stał w progu, a zza jego ramienia wyzierała twarz Róży, pełna blasku.
Serce Marty ścisnęło się: t a m c i już zdążyli w ciągu minuty zespolić się,
stowarzyszyć na nowo. Patrzyli na nią dwiema parami oczu, lecz jednym
spojrzeniem. Odwróciła głowę i czerwieniąc się rzekła:
— Przepraszam, byłam nie ubrana.
Przy stole Władyś rzewnie wspominał babkę — umarła w tych czasach. To
był temat, który nie wywoływał zastrzeżeń: Sophie nikt nie kochał, była na to
za mało poważna. Mimo że wszyscy nią się wyręczali, że pracowała tak wiele,
traktowano ją zawsze jak zabawną figurynkę, nieodpowiedzialną za swoje gesty.
Jej śmierć zrazu nie większe zrobiła wrażenie niż stłuczenie się lalki. Jednak już
po tygodniu spostrzeżono, ile luk, ile dotkliwych braków powstało wskutek
zniknięcia Sophie. Zaczęto żałować, że odeszła, a ponieważ swoim zgonem
wywołała zamęt nie w sercach, lecz w szafach i w kuchni, lubiono przy
gospodarskiej okazji rozpamiętywać jej dzieła.
— Marteczko — zwrócił się Władyś do siostry, szczerze zatroskany — a
czyś ty nie zapomniała spisać sobie przepisy babci na „królewski” mazurek?
Ona przecież wszystko robiła z pamięci... Jednak ten przepis nie powinien
zaginąć.
Martę bardzo uraziły te słowa. Obejrzała się bezradnie na Różę, na ojca...
Czyż Władyś nie wie? Wzruszyła ramionami, mruknęła chmurnie:
— Nie; nie zajmowałam się tym.
Zrobił minę zaniepokojoną.
— Czemu Marta taka nieswoja? Czy ma jakieś strapienie?
Wtedy Róża porwała się z krzesła:
— Jezus, Maria, a może ona zaziębiona? Tego tylko brakowało, żeby
akurat dziś była chora.
Gniewnie pociągnęła córkę ku oknu.
— Pokaż gardło! No, otwórzże usta...
Zasunęła łyżeczkę w krtań, Marta — pąsowa z przykrości — krzyknęła:
— Aaa...
Szarpnęła się i uciekła. Róża załamała ręce.
— Zdaje się, że łuki zaróżowione.
Toczyła po obecnych wzrokiem pełnym zgrozy. Władyś — jak zwykle —
pośpieszył z otuchą:
— Różowe łuki, to jeszcze nic strasznego. A rozdrażniona, bo ma pewnie
trochę temperatury.
Zanim skończył, Róży nie było w pokoju. Niebawem wróciła zła.
— Wsadziłam jej termometr pod pachę, kazałam leżeć i dałam mleka z
masłem.
Obiadu dokończono byle jak, Róża była roztargniona, Władyś musiał
swoje opowiastki i indagacje kierować do ojca, gorący nastrój powitań szybciej
niż zwykle opadł do poziomu codzienności.
Marta skwapliwie poddała się wersji o swojej chorobie. Widok brata —
tak dawniej miły — drażnił ją nad wszelkie pojęcie. Wszystko, co Władyś
mówił i robił, wydawało się niestosowne do okoliczności, odczuwała potrzebę
gruntownych wyjaśnień.
— On ciągle myśli, że wszystko jest po dawnemu. Po dawnemu... —
powtarzała przez zaciśnięte zęby, mimo że kilkakrotnie podczas obiadu
zapytywał, czy duże zrobiła w śpiewie postępy. O co jej szło, gdy tak burzyła
się przeciw jego nieświadomości, nie rozumiała sama.
Termometr wskazywał 36 i 6. Rozgniewało ją to — pragnęła chorować
teraz i umrzeć. Z początku cieszyła się, że matka nie przychodzi sprawdzić
temperatury:
— Chwała Bogu, zapomnieli o mnie, nie będę potrzebowała udawać.
Po jakimś kwadransie wszakże siadła na łóżku.
— Zapomnieli! A jednak wszystko z o s t a ł o po dawnemu!
Z nosem w chusteczce położyła się znowu — drętwa, naprawdę już chora z
rozpaczy.
Drzwi skrzypnęły... Ktoś wszedł na palcach. Poczuła zapach parmeńskich
fiołków i niepokój w sercu. Róża pochyliła się nad łóżkiem.
— Czy śpisz? Marciu, czy śpisz? — szeptała ledwie dosłyszalnie.
Córka wstydziła się drgnąć, Róża westchnęła. Wtedy Marta powiedziała z
głębi piersi:
— Nie śpię. Mam 36 i 6.
Ach, co stało się z Różą! Splotła dłonie, wybuchnęła śmiechem.
— Niegodziwa, niegodziwa dziewczyna! A ja bałam się przyjść i pytać,
bałam się... No, to chodź zaraz, umyślnie nic Władysiowi nie opowiadam... to
będzie niespodzianka. Jak się czujesz? Czy w gardle nie sucho? Nie drapie?
Zaśpiewaj ten arpège: la-a-a-a-a-a-a. Ależ świetnie, głos dźwięczy jak kryształ.
Chyłkiem wślizgnęły się do salonu. Róża rozłożyła nuty siadła do
fortepianu. Patrzyła na Martę srogo jak w obliczu niebezpieczeństwa. Marta
poczuła, że marzną jej stopy, ręce, policzki zaś ogarnia płomień. Desperacka
lekkość, coś błazeńskiego i bohaterskiego zarazem zaszumiało w głowie.
— Co śpiewać? — spytała drżącymi ustami.
Nie mogła zrozumieć odpowiedzi Róży, musiała podejść i zajrzeć w nuty.
Chrząknęła, zabrzmiały akordy...

Ich grolle nicht


Und wenn das Herz auch bricht
Ewig verlornes Lieb...
Ewig verlornes Lieb... *
/* Ich grolle nicht... — (niem.) nie gniewam się, chociaż serce pęka, na
wieki stracona miłości.../

Pierwszą frazę pieśni usłyszała gdzieś poza sobą, jak cudze wyznanie, z
którym nie wiadomo, co zrobić; uporczywie wpatrywała się w lustro, pamiętając
to tylko; „język blisko przy wargach, no i szczęk nie zaciskać”. Nagle ujrzała
twarz... Drgnęła. Czyjeż były te oczy, takie zapamiętałe w żalu? czyj był
obłudny uśmiech przebaczenia i nozdrza dyszące zemstą?

Wie du auch strahlst


In Diamantenpracht...
Es fällt kein Strahl
In deines Herzens Nacht.
Das weiss ich längst. *
/* Wie du auch strahlst... — (niem.) choć diamentowym promieniejesz
blaskiem, w noc twego serca promień nie pada żaden. Wiem to nie od dziś/

Policzki Marty ścierpły — twarz w lustrze pobladła. Marta zrozumiała: żal,


gniew, obłudne przebaczenie — to były jej własne uczucia; twarz w lustrze była
jej twarzą; pieśń Schumanna stała się dziś jej pieśnią.
— Ich sah dich ja im Traume... * /* Ich sah dich... — (niem.) widziałem
Cię w marzeniu.../ — Spojrzała wzrokiem, który mógł otruć życie.
— Und sah die Nacht in deines Herzens Raume * /* Und sah die Nacht...
— (niem.) i ujrzałem noc w Twoim sercu/ — melodia wezbrała, przesiliła się,
poniosła w górę.
— Und sah die Schlang, die dir Herzen frisst... * /* Und sah die
Schlang... — (niem.) i ujrzałem węża, który Ci pożerał serce.../
Wysokie la, nieosiągalne dla Róży, rozbłysło dwukrotnie pełnią bolesnej
radości i spłynęło w sol, wibrujące, młode, wspaniałe.
— Ich sah, mein Lieb, wie sehr du elend bist. * /* Ich sah, mein Lieb... —
(niem.) ujrzałem, moje kochanie, jak bardzo jesteś biedna/
Marta — na progu między przebaczeniem a zemstą — odwracała się,
przechylała z wolna na niedobrą stronę — fa brzmiało coraz ciemniej... Nabrała
tchu:

Ich grolle nicht


Ich grolle nicht.

Zstąpiła nieodwołalnie w mroki, spoczęła na złowróżbnym do.


Róża impetycznymi oktawami zasypała to zejście...
Jeszcze przez chwilę dźwięczały struny Blühtnera, Marta zaś drżała z
gniewu. W kącie salonu zasnutym zmierzchem uczynił się ruch... Odsunięto
fotel, ktoś wstał, przekręcił wyłącznik. W jaskrawym świetle Marta zobaczyła,
że ojciec siedzi na kanapie i patrzy na nią spod nawisłych brwi — pytająco.
Władyś stał pod ścianą, zmieniony na twarzy. On także wpatrywał się w Martę.
Po minucie ciszy rzekł:
— To niesłychane, jak Tusia robi się podobna do mamy...
Uśmiechną! się z przymusem.
— Istotnie, wspaniałe rezultaty, wspaniały głos. Ale czy to nie jest zbyt
poważny repertuar dla takiej, takiej... panienki? — dodał.
Róża odeszła od fortepianu.
— Nie — zaprzeczyła. — Niel Nie ma zbyt poważnych repertuarów dla
poważnego głosu!
Zbliżyła się do Marty, objęła ją, z bliska zajrzała w oczy, przeniknęła ją
gorącymi promieniami.
— Córeczka moja... własna... — zaszeptała.
Marta westchnęła. Oparła głowę na ramieniu matki, doznała podobnej
rozkoszy jak we śnie, gdy ciało, zawieszone pośród mroźnej próżni, opada
wreszcie na murawę.
— Mamo, moja mamo — ledwie zdołała poruszyć wargi, bezsilne z
radości.
W kącie salonu zatrzeszczała podłoga,.. To Adam wychodził z pokoju.
Sunął zgarbiony, powłócząc nogami... Róża mocno trzymała córką w uścisku.
Na progu Władyś nerwowo splatał i rozplatał dłonie — przez mgłę łez obaj
wydali się Marcie bardzo dalecy.

16
Marta, znana w kraju śpiewaczka, ujrzawszy Różę pośród rodziny —
pobladłą, wyrozumiale uśmiechniętą — Marta doznała wyrzutów sumienia
okropniejszych, niż gdyby surowo ją zgromiono. Wiedziała, jaki był zazwyczaj
cel odwiedzin matki: niepokoje o karierę primadonny. W rannych godzinach
córka powinna była pracować nad śpiewem... Pośpieszyła usprawiedliwić swoje
niedbalstwo.
Róża wszakże popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
— Moja droga — westchnęła — ja nie przyszłam dzisiaj wcale zaganiać
ciebie do śpiewu... Z inną sprawą przyszłam — z moją w ł a s n ą sprawą.
Wówczas Martą strach przejął. Jak to? Więc śpiew córki przestał być w ł a
s n ą sprawą Róży? Więc pojawiły się jakieś inne sprawy? Prawda: codzienny,
nieubłagany przymus „stąd dotąd, stąd dotąd masz się nauczyć, pamiętaj, żeby
następnym razem nie powtórzył się już ten błąd” — jak gdyby chodziło o małą,
bezwolną dziewczynę — to dokuczyło Marcie do żywego. Ale — mimo
wszystkie bunty — niczego tak nie lubiła jak widzieć matkę szczęśliwą ze
swojej przyczyny.
Przygarnęła się do Róży, chytrze zapewniając:
— Mamusiu, to nie wykręty, naprawdę zachrypłam. No, nie gniewaj się,
na noc zrobię sobie inhalację, kompres, płukanie — wszystko, co zechcesz...
Ale Róża obróciła głowę w stronę córki bez jednego błysku porozumienia
w oczach. Marta rozejrzała się w popłochu po obecnych... Wszystkie twarze
wyrażały dezorientację i cierpliwość — zwykłe wobec Róży uczucia.
— Mamusiu, czy o Zbyszka ci chodzi? — zaryzykowała, zniżając głos z
niewytłumaczonego wstydu. — On jest raptus, ale, wierz mi, bardzo ciebie
kocha.
Schyliła się, pocałowała rękę matki. Róża uścisnęła jej dłoń.
— Ja wiem — przytwierdziła. — Cóż od dziecka wymagać, wyrobi się z
czasem...
Jadwiga uniosła głowę znad tygodnika i bystro popatrzyła na męża — taki
stosunek teściowej do wnuka wróżył nienormalne rzeczy.
Władyś natomiast rozjaśnił się.
— Czy słyszała mama — pośpieszył wyzyskać okazję — że Zuzia zaczęła
uczyć się angielskiego?
— Bardzo dobrze — odpowiedziała mu z głębi przekonania. — Bardzo
rozsądnie ze strony Jadwigi. Ja już dawno uważam, że ona doskonale malców
chowa. Niby zabawki, rozrywki, a co roku jakiś postęp. Tak właśnie należy.
Adam wyciągnął chusteczkę i zaczął chrząkać ze wzruszenia. Jadwiga oblała
się pąsem. Władyś wstał, zanucił, żeby nie okazać, jak bardzo jest wstrząśnięty.
Marta milczała.
— Podobno, mamusiu, chcesz pojechać poradzić się doktora Gerhardta —
powiedziała po chwili nieśmiało.
Róża wyprostowała się. Brwi spływały ku skroniom jak dwie ciemne
wstęgi, piękny nos zadrgał.
— Tak — rzekła doniośle. — Pojadę do Gerhardta. Pojadę...
I zaraz znowu nachyliła się ku córce.
— O tym właśnie chciałam z tobą mówić, ale ty widać nie chciałaś.
W wymówce nie było gniewu. Marta jęknęła z rozpaczy.
— No, to teraz, matuś, mówmy. Jeżeli to tylko do mnie sprawa, oni
wszyscy wyjdą...
Róża wzruszyła ramionami.
— Dobrze; jak chcesz... Władysiowi właściwie wszystko już
powiedziałam...
Syn podniósł się z krzesełka, wyciągnęła do niego ramiona.
— Chodź tu, Władysiu. Niech ja ciebie ucałuję. Dziękuję, kochany.
Dziękuję serdecznie, że przyszedłeś. Za wszystko dziękuję.
Czule patrzyła mu w oczy. Wyrozumiała, ludzka, bardziej niż kiedykolwiek
daleka. Uściskali się. Zanim Władyś zdecydował się uścisk rozluźnić, odsunęła
go lekko i przywołała Jadwigę.
— Tobie także, Jadwiniu, dziękuję.
Przytrzymała jej dłoń obiema rękami, mocno ucałowała policzki. Jadwiga
nieprzytomnie podążyła za mężem. Na progu zatrzymał ją jeszcze głos teściowej
— dziecinny, pełen tajonego śmiechu.
— A jeżeli co złego przypomni się — zapomnij... Ja już teraz wiem, że
złego pamiętać nie warto.
Odeszli szybko, bojąc się patrzeć za siebie, bojąc się nieledwie oddychać,
żeby tej dobroci nie spłoszyć. Adam podreptał w ślad za nimi:
— Więc nie odkładajże starań o paszport... może dziś jeszcze zdążysz...
Dalej szeptał już w przedpokoju.
— Najwidoczniej doktor Gerhardt ma na nią silny wpływ, nie można tego
lekceważyć, przecież kiedy mówi o nim, wyraźnie zmienia się — i to na
lepsze... Czy nie uważacie, co?
Marta uniosła od ziemi nogi matki i ułożyła je na kanapie, po czym
przyrzuciła chustą. W Róży tego dnia było coś, co bardziej jeszcze niż zwykle
utrudniało życie. Mimo że nie tylko słowa, ale i brzmienie głosu intrygowało
nowością — Marta odwlekała chwilę rozmowy, jakby w przeczuciu
katastrofalnego jej sensu. Ta jakaś nowa treść — „inne sprawy” — mogła mieć
siedlisko w chorobie, córka pragnęła więc zażegnać rewelację dbałością o
zdrowie rewelatorki.
— Nie ruszaj się — mówiła. — Pokaż puls... Zdaje się, że jest bardzo
nierówny. Dlaczego tak gorączkowo oddychasz? Czy jechałaś windą? Z
pewnością biegłaś do tramwaju jak na pożar. A o lekarstwie po śniadaniu
zapomniałaś.
Okryła troskliwie, uchyliła okna.
— Może waleriany?
Róża milczała. Słuchała napomnień jak ptasiego szczebiotu, który do
niczego nie obowiązuje, gdyż nic ludzkiego nie oznacza. Oczy powlekła biaława
szklistość, co wzmogło tajemnicę spojrzenia. Wydawała się spoczywać po
niezmiernym wysiłku — szczęśliwa ze zdobyczy, pewna własnej potęgi,
wreszcie syta wiedzy i spokoju.
Uśmiechnęła się do córki ze swej błogiej dali.
— Czemu nie spróbujesz czesać się z przedziałem z boku? — spytała. —
Za surowo wyglądasz. Takie puszyste masz włosy...
Marta zapłoniła się. Róża — od czasu kiedy uznała ją za swoją —
przemilczała jej powierzchowność. Zbyt namiętnie ongiś krytykowała „spiczastą
brodę”, zbyt wiele padło okrutnych słów o ruchach, minach, i sposobach bycia
Marty, żeby to wszystko można było odwołać lub nadać temu inne znaczenie.
Po adopcji więc Marta po prostu przestała istnieć jako uroda, stając się
natomiast uosobieniem artystycznych możliwości. Dyskutowano sprawy
„aparycji” zawsze tylko w związku z całokształtem estradowych czy scenicznych
efektów. Róża mrużyła oczy, przyglądała się córce, odwoływała ją w
towarzystwie spośród najciekawszych sytuacyj, żeby szepnąć:
— Na litość boską, panuj nad sobą, nie rozciągaj tak warg od ucha do
ucha. Jakże to będzie wyglądało na estradzie?
Kwestie toaletowe traktowane były sucho. Róża dawała doskonałe rady,
niemiłosiernie pilnowała krawcowych, żeby nie spartoliły modelu, nigdy
wszakże nie istniało między nią a córką to smakowite porozumienie w rzeczach
fatałaszków, które tyle miejsca zajmowało w stosunkach między panią Kasią a
Magdą lub Stenią.
— Tak? — bąknęła Marta zażenowana — uważasz, że lepiej byłoby z
przedziałkiem z boku?
Róża wydobyła grzebyk z torebki... Odrzuciwszy chustę z nóg, siadła i
przyciągnęła do siebie córkę.
— Czekaj, spróbujemy.
Zaczesała jej włosy do góry, zmieniła przedział, kilkoma gestami nadała
głowie zupełnie inny charakter.
— Popatrz — rzekła, podsuwając lusterko. — Nie powinnaś zacierać
naturalnego układu twoich włosów. Masz, tak jak twój ojciec, z lewej strony
czoła taką zatokę we włosach. To bardzo właściwie... jest ładne.
Odłożyła lusterko. Zapatrzyła się w okno, spytała:
— Czy ciebie kto w tę zatokę całował?
Marta przełknęła ślinę. Nie zdołała odpowiedzieć. Róża — z grzebykiem w
ręku, pochłonięta niezwykłymi myślami — nie wyglądała teraz ani na chorą, ani
na złowrogą. Mimo to Marcie serce zabiło.
— N i c n i e p o r a d z ę — ogarnęła ją nagle świadomość, że rozmowa
o „własnych sprawach” zaczęta; i że jakiś rozdział w jej życiu — skończony.
Chciała jeszcze uczynić ostatni wysiłek: obrócić wszystko w żart. Zaśmiała
się.
— Czy podejrzewasz mnie o romans?
W tejże samej chwili klucz zazgrzytał w zatrzasku, rozległy się okrzyki
Zbyszka: „Ojciec, ojciec...”
Róża — z twarzą nieprzeniknioną — położyła palec na ustach:
— Przyjdziesz do mnie po obiedzie. Wtedy pomówimy.
Sabina brząkała nakryciami, jej potężny cwał wprawiał w drżenie podłogi,
od strony stołowego pokoju dolatywał zapach smażonych kartofli.
— Co tu u was dzisiaj? Befsztyki z kartofelkami? — zapytała Róża, nagle
rozjaśniona. Marta poderwała się:
— Mamusiu droga, tego mi nie odmówisz: zjesz z nami. Ja zaraz
zadzwonię do Strawskich, żeby na ciebie nie czekano.
Zamiast odpowiedzi matka wstała i podeszła do lustra.
Przybrawszy wyraz dostojeństwa, poprawiła włosy, ubranie, upudrowała się
i uperfumowała. Po tych zabiegach dopiero — jak gdyby upewniona, że sprosta
swojej roli — oświadczyła gotowość zjedzenia obiadu u córki.
W jadalni Adam, Paweł i Zbysio krążyli już wokoło stołu. Wejście Róży
wywołało wrażenie. Zbyszek wystawił pierś, zaczął poświstywać, Adam
zmrużył oczy jak w wielkim przeciągu. Paweł odął wargi. Właśnie do zięcia
Róża najpierw się przybliżyła.
— Dzień dobry — powiedziała z uśmiechem. Nie z tym świetnym,
monarszym — z uśmiechem wstydliwym.
— Przepraszam za najście. To Marcia zmusiła mnie, żebym została. Na
nią, mój kochany, gniewaj się za samowolę...
Paweł oniemiał. Nigdy tak nie przemawiała do niego teściowa. Zrazu
popierany, forsowany nawet przez nią na męża Marty i stąd pełen wdzięczności,
nie umiał pojąć czemu — skoro tylko wszedł do rodziny — Róża przestała
uwzględniać jego istnienie. Czując się niczym, ten delikatny człowiek w jej
obecności przybierał postać zabijaki. Hałasował, używał słów brutalnych,
niesmacznych żarcików. Kiedy Róża przy nim dysponowała czasem, siłą,
uczuciami Marty, nakazywała zmiany projektów, niweczyła mężowskie ambicje
— robił ze siebie potwornego trzmiela, którego ani dosięgnąć, ani słyszeć nie
sposób. Róża wówczas przykładała binokle do twarzy i patrzyła nań z dala,
pełna obrzydzenia. To znowu przyprawiało go o taką wściekłość, że bojąc się
własnych czynów uciekał z placu walki.
Teraz nieśmiały uśmiech zażegnał go w chwili, gdy już — na zapas —
miał rzucić się w demonstracje urojonej potęgi. Odęte wargi zwiotczały, rozłożył
ręce, zakrzątał się...
— Ależ co znowu! Prosimy, prosimy.
Przysunął fotel dla Róży, zadzwonił na Sabinę, sam usiadł, zmęczony
daremnym wzburzeniem. Niebawem wszyscy zajęli miejsca, w ciszy czekając,
co będzie. Sabina drgnęła, ujrzawszy panią starszą, nieco śmietany spłynęło z
salaterki na obrus, wtedy po twarzy Marty przeleciał niepokój, Adam spuścił
oczy. Róża natomiast chwyciła nóż, w jednej chwili zdjęła z obrusa białą kroplę
i strząsnęła na tacę, po czym spojrzała na Sabinę, jak gdyby z prośbą o aprobatę.
Zbyszek zaśmiał się.
— A ja zawsze zlizuję...
Adam zaczął chrząkać, nawet Paweł zerknął na syna niechętnie, Marta
skarciła:
— Cicho bądź, jakie niemądre żarty!
Tymczasem Róża obróciła ku wnukowi twarz rozmarzoną.
— Tak, Zbysiu? ty zlizujesz śmietanę? A ja — pamiętam — przez cały
miesiąc oblizywałam się, patrząc na puszkę kawioru...
Wszyscy ożywili się, zabrzęczeli sztućcami. Zbyszek pisnął:
— Ojej, puszki babcia lizała...
Róża zaś ciągnęła dalej:
— Tak, mój drogi, nie smakowało mnie warszawskie jedzenie... W
Taganrogu u babki Anastazji — dziadek dorobił się doktorstwem na zesłaniu,
duży folwark miał koło miasta — wszystkiego było w bród. Ona, Litwinka,
smakołyki przyprawiała pierwszorzędne, pigwy w cukrze, morele suszone
nadziewane migdałami, kijowskie konfekty... Do szkoły Rózia zawsze w
dywanowej torbie takie woziła śniadanie, że teraz wprost uwierzyć trudno: bułki
białe maślane z jesiotrem, z siomgą, z łososiem. Winogrona funtami, melony,
ciasteczka kukurydziane... Tutaj przyjechałam: sztuka mięsa i flaczki, na
śniadanie do konserwatorium plasterek salcesonu na chlebie, po ulicy idziesz —
koleżanka raptem nachyli się do kosza, kupi za dziesięć groszy węgierek, ot, i
rozkosz na pół dnia, każdą śliwkę ssiesz kwadrans, pestki wypluwasz na
chodnik... A w niedzielę Luiza zaprowadzi do Łazienek i w nagrodę za cnoty
kupuje „brukowy” pierniczek. Ach, kiedyś żołnierz wracał z pułku, aż stamtąd z
Taganrogu do Warszawy! Ojciec dał jemu do mnie przesyłkę. Ktoś stuka,
otwieram, patrzę: sołdat. A on: „Panienka taka i taka? Gościniec przywiozłem”.
Otwiera kuferek drewniany, podaje paczkę: blaszanka kawioru i chałwy tureckiej
z cykatami, łom taki ogromny... Ach, chwyciłam ja blaszankę, potem na szyję
rzuciłam się sołdatowi. Płaczę, całuję: „Ty stamtąd, ty stamtąd naprawdę?” Aż
tu Luiza wchodzi... Jak nie szarpnie mnie! „Tu es, folle, tu oublies ta pudeur,
Éveline? Un moujik, un Russe, un homme étranger” *. /* Tu es folie... —
(franc.) oszalałaś, zapominasz o wstydzie, Ewelino. Chłop Rosjanin, obcy
człowiek/ Wtenczas zbuntowałam się. „Nie Russe i nie étranger! —
zakrzyczałam. — A zresztą wszystko jedno, niech nawet diabłem będzie, i tak
bliższy on mnie niż ciotka, bo z tego miasta przyjechał, gdzie ja byłam
szczęśliwa!” Musiałam za to „Grobu Agamemnona” nauczyć się na pamięć.
Chałwę prędko zjadłam, a kawioru nie ruszałam chyba z miesiąc. Wydawało się
mnie, że — póki puszka pełna — cały Taganrog jest ze mną. I ten park nad
morzem, noce, kiedy spać nie możesz nie tylko z upału, z zapachu akacji, ale i z
radości, że jutro znowu dzień będzie gorący i noc akacjowa. I ta zima sroga ze
mną, sanki w trójkę zaprzężone, konie pod siatką, wieczory w piekarni u babci,
kiedy mama z Julą w klubie, a dziewki małoruskie, czerwone od ognia, pieśni
chórem śpiewają i z gałązek mrozu na szybie wróżą mnie listy, pieniądze i
mołojca jak krew z mlekiem, pięknego... W piątki szczególniej chciało się
puszkę otworzyć. U Luizy postny obiad: śledź i kartofle w mundurach. Kawior
aż pachnie. Bywało: zerwę się od stołu pod byle jakim pretekstem, wezmę
blaszankę, obliżę się, potem wracam z wypiekami i z gardłem ściśniętym. Po
miesiącu nie wytrzymałam. Otwieram, a tu kwas bucha w nozdrza. Puszka stała
w szafie, zepsuł się kawior. Ot, tak i łakomstwu nie ulżyłam, i Taganrogu do
Warszawy nie udało się sprowadzić!
Zbyszek zatriumfował:
— To zupełnie, jak „mały sknerka, co schował jabłko do kuferka...”
Bardzo niedobrze babcia zrobiła.
Marta z wyrzutem spojrzała na malca. Ale Róża tylko westchnęła:
— Wiem ja, że niedobrze, kochanku, jeszcze jak wiem! To całe moje życie
było takie nędzne jak ta historia z kawiorem! Siebie zadręczyłam i celu nie
osiągnęłam. A wszystko przez zawziętość w tęsknocie niedorzeczną...
Odłożyła łyżkę, zamyśliła się, rodzinę przykry chłód ogarnął. Nie
poznawano Róży. Strach przejmował przed tą osobą, tak surowymi słowami
ganiącą wobec wnuka życie, które przywykli wywyższać i usprawiedliwiać.
Adam zwłaszcza posmutniał. Rzekł:
— Czegóż ty, Elciu, tak niesłusznie siebie sądzisz? Jakież jeszcze cele było
osiągać? Dzieci — chwała Bogu — na ludzi wyprowadziłaś, i to nie na
tuzinkowych, a wszystko własnymi siłami i w trudnych warunkach.
Róża zaśmiała się:
— Poczciwy ty mój, czyż wyprowadziłam? Czyż to raczej nie
przeszkadzałam im być ludźmi? Powiadasz: nietuzinkowych... Szkoda, właśnie
szkoda, że nietuzinkowych. Przecież nie samotność jest przeznaczeniem
człowieka! Czegóż więc koniecznie wydzierać się z tuzina? Ech, wariacja
czysta!...
Paweł tak bardzo zasłuchał się i zadziwił, że przestał jeść, siedział mętnie
uśmiechnięty. Dowiedziawszy się na progu domu, że Róża, po ataku
nerwowym, zalega salon, że wzywano Władysia, że projektowany jest wyjazd
do doktora Gerhardta — wpadł w złość. Popchnął jakieś krzesło, warknął:
— Ani myślę przejmować się histeriami! Niech Sabina zaraz daje obiad.
Kiedy Adam wyszedł do niego zza portiery przygnębiony i oznajmił:
— Żona czegoś niezdrowa, bardzo z Władysławem zlękliśmy się... —
twardo popatrzył na teścia.
— To zastarzała choroba — rzekł. — Papa powinien był kilkadziesiąt lat
temu o kuracji pomyśleć... Bo teraz już na kije za późno.
Tymczasem Róża zjawiła się w jadalni, zrównoważona jak nigdy, i z
nadludzką pokorą oskarżała siebie. Paweł byłby chętnie tamte kije połamał na
własnym grzbiecie.
Wniesiono pieczyste. Zbysio, uwielbiający befsztyki, przysunął talerz:
— Mamo, ja proszę z cebulą!
Wtedy ojciec przeszył syna wzrokiem.
— Czy ty jesteś pierwszy? A babcia? a gość?
Marta zatrzepotała bezradnie. Róża zaś wyciągnęła swoją dużą, ciemną dłoń
i położyła ją na ramieniu zięcia.
— Daj spokój, Paweł. Toż dziecko, on głodny. I jaki ja gość? Wstyd
byłoby mnie w tym domu za gościa uchodzić.
To rzekłszy, nabrała sałaty.
— Ach, poczekaj — zawołała córka — sałata jest z octem. Przepraszam
cię, w tej chwili każę Sabinie przyrządzić dla ciebie z cytryną.
Matka wszakże przytrzymywała ją siłą na krześle.
— Siedź, nie dzwoń, nie lataj, nic mi się nie stanie, jeżeli raz zjem z
octem...
Marcie wargi zadrżały. Róża, przez którą wylała tyle łez upokorzenia,
krzywdy, nienawiści, pobudzała ją teraz do płaczu dobrocią. I ten nowy płacz z
powodu Róży, wzbierający w gardle, był boleśniejszy. Przytuliła bez słowa
policzek do rękawa matki. Paweł natomiast porwał się od stołu do kredensu.
— No, to jeżeli mamie ocet nie szkodzi, może winka czerwonego się
napijemy? Przy takiej godnej okazji? co?
Wydobył butelkę i kielichy. Kontent, że znalazł wyjście ze stanu
osłupienia, że udało mu się skruchę przemienić w czynną sympatię, brzęczał
szkłem, przewiercał korek, sapał, potrącał — rozpłomieniony od żarliwych
chęci. Teraz dopiero Adam zaprotestował.
— Nie, Elciu, tego już nie wolno tobie robić. Jakżeż? Godzinę temu serce
waliło, że o parę kroków słyszałem, a tu raptem wino...
Wychyliła się ku niemu zza ramienia zięcia. Tym razem uśmiech nie był
ani królewski, ani wstydliwy, był figlarny, młody.
— Nie wolno? Nieprawdę, Adam, mówisz! Mnie należy się pić, nie tylko
wolno. Czy wy wiecie, co o moim dziadu, napoleończyku, w pamiętnikach
jednego legionisty napisane? Na własne oczy w bibliotece czytałam: „Odważny
jak lew. Na ból dziwnie wytrzymały. Rangi zaś wyższej ponad kapitana —
mimo że jeden z najwytrwalszych oficerów Legii — wysłużyć nie zdołał, bo
trunków w nadmiarze używał i z pospólstwem nadto w konfidencję wchodził”.
Ranga? Ranga szczęścia nie daje! Dziad tyle krajów, tyle bied — popijając — w
weselu ducha przemierzył, i żył do osiemdziesiątki „na ból dziwnie
wytrzymały”! A ot, ja... Nie piłam, z pospólstwem nie wdawałam się... Prawda:
wierności, jaką tam komu i czemu zaprzysięgłam, dotrzymałam. I tchórzem nie
nazwali mnie nigdy. Ale czyż na ból byłam ja wytrzymała? Nalewaj, nalewaj,
Pawełek! Rangi i tak nie wysłużę, za to może wytrzymalsza się zrobię!
Wzięła kielich, podniosła, w źrenicach przełamał się czerwony odblask
wina:
— Zdrowie mego dziada i jego pospolitej kompanii!
Wychyliła duszkiem, Zbysio zaklaskał w ręce. Od dłuższego już czasu
wpatrzony w babkę z podziwem, teraz się rozpromienił.
— Babciu, za tego dziadka to i ja chcę pić, on był bardzo fajny! Babciu,
poproś tatusia, przecież za napoleończyków harcerze chyba mogą?
Róża obróciła się żywo na krześle.
— Paweł, mój miły, zrób to dla mnie, nie wiadomo kiedy znowu do was
na obiad przyjdę, nalej dla Zbysia! Niech on pije za dziadka, doprawdy warto
harcerzowi.
Zbyszek zeskoczył ze swego miejsca, Paweł — podniecony, zupełnie już
nieświadom, gdzie kończą się obowiązki gościnności — huczał basowym
śmiechem, niby chował flaszkę, po chwili wszakże chlusnął burgunda synowi i
pośpieszył dolewać wszystkim.
Adam wił się jak na torturze.
— Elciu, przestań! Elciu...
Żartobliwie machnęła ręką w jego kierunku. Tymczasem Zbysio wyciągnął
do niej kieliszek.
— Proszę ze mną, babciu.
Trąciła się.
— Wnuk kochany — szepnęła. — Obraziłam ciebie dziś, przepraszam.
Ucałowała chłopca, później odsunęła go nieco i mrużąc oczy rozważała:
— Gdzie ja to podobieństwo do Żyda wynalazłam? Głupie przywidzenie!
No, a nawet gdyby było podobieństwo — wielka rzecz. Och, przekonałam się
ja, przekonałam, jaka bzdura te ważne różnice.
Na tej myśli zastygła. Adam i Marta zamienili zrozpaczone spojrzenia.
Róża, wyzuta z gniewu i dostojeństwa, rozczerwieniona alkoholem, skłonna do
wszelkiej ugody, przerażała ich. Tego, co mówiła w salonie o wielkiej zmianie,
która rzekomo w niej zaszła, Adam nie traktował serio. Tyle razy wszak
obwieszczała w ciągu ich małżeństwa, że „wszystko skończone”, że „dłużej ani
dnia”, pakowała kufry, pisała testament, wyjeżdżała nawet... Cóż wobec
znikomości realnych faktów znaczyć mogła jakaś zmiana wewnętrzna —
nieuchwytna, nie grożąca żadnemu porządkowi? Jeżeli rozpływały się we łzach
testamenty, pogróżki, odjazdy, tym bardziej — sądził Adam — rozwieje się bez
śladu urojona tajemnicza prze-miana. „Byle na nerwy i na serce Ewelina nie
zaszkodziła sobie fantazjami” — troskał się. Ale postawa żony podczas obiadu
świadczyła, że istotnie stało się coś, co uczyniło z Róży innego człowieka.
Adam, który obserwował przez lat czterdzieści z okładem, jak najsroższe burze
życia, najcierpliwsze perswazje, najnaturalniejsze nawyki nie mogły w niczym
zachwiać jej charakteru — zląkł się potęgi sprawiającej, że nieubłagana Róża
przebacza nagle światu.
— Co to może być? — sumował. — Czyżby czuła zbliżającą się śmierć?
A przecież nieraz chorowała i nawet z Bogiem pojednać się nie chciała, cóż
dopiero z ludźmi... Może Bóg usłyszał moje modlitwy i sam zstępuje ku niej,
zmusza ją, by wreszcie ugięła przed Nim karku?
— Elciu — zapytał. — Wczoraj była niedziela... Czy zachodziłaś na
wotywę do tego kościoła, gdzie — opowiadałem tobie — spowiednik jest taki
mądry?
Spojrzała na męża... Z trudem odrywała wzrok i wyobraźnię od jakiejś
prawdy nad wszystko chyba jej miłej.
— Co mówisz, Adam? Na wotywę? Nie, nie zachodziłam. A po cóż mi
wotywa i spowiednik? Ja i w domu — wczoraj, przedwczoraj... tak: od soboty,
od piątej godziny po południu — siedzę, a w duszy u mnie organy grają,
nabożeństwo odprawia się... Naprawdę!
Popatrzyła po obecnych, zdumiona.
— Na cóż tu Pan Bóg? Z tym, co ja mam w duszy, i tak grzeszyć nie
można. A jeżeli zgrzeszysz — jak ja dzisiaj zgrzeszyłam gniewem, niegodna
(natury od razu nie przełamiesz) — to taki żal, taka skrucha... Ręce i nogi
całować chciałoby się i prosić: zapomnijcie, to ostatni raz było! Ostatni.
Marta poczuła się zraniona. Zbyt wiele powagi, dźwięk zbyt obowiązujący
miały te słowa: r a z o s t a t n i. Róża jadła już wszakże befsztyk, żując
smakowicie, piętrząc na widelcu mięso, jarzyny, przegryzając chlebem.
— Wasza Sabina ogromnie się wyrobiła. Befsztyk tak usmażony, to jest
kunststück. Czy to z polędwicy, czy z pierwszej krzyżowej? Kartofelki
wyśmienite... Taka kucharka to skarb.
Znowu odetchnięto swobodniej, znowu Paweł dolał wina, Zbyszek
podskoczył na krześle, Adam westchnął. Marta próbowała dowcipkować.
— Przyznaj się, mamo, że twoje rewelacje o pradziadku to pod wpływem
Boya! Zachciało ci się koniecznie także kogoś odbrązowić. A ja wolałabym nie
wierzyć w to, że pradziad był pijaczyna... Mój Boże, spiżowy komandor mego
dzieciństwa! Ileż to Władyś naopowiadał mi o nim wzniosłości!
Róża połknęła spory haust, odstawiła kielich, później wsparła brodę na
splecionych dłoniach, spuściła powieki. Po chwili milczenia odparła bez
uśmiechu:
— Nie nazywaj go pijaczyną. On, co zamierzył, wykonał. Prawda,
pułkownikiem nie został; ale został w i e l k i m żołnierzem. Przecież nie o
randze marzył, kiedy kraj porzucał... Marzył iść z tym Napoleonem do
ostatniego tchu — i szedł. Po trzeźwemu może nie zaszedłby?... Tak jak ja nie
zaszłam z muzyką tam, gdzie marzyłam.
Kilka razy otworzyła i zamknęła usta, jak gdyby pragnąc coś jeszcze dodać
i nie znajdując sposobu. Wreszcie wyrzekła:
— Inna sprawa, że ci tam, co ten pamiętnik pisali, nie napisali
wszystkiego... Trunki to nie była jedyna przeszkoda do awansu: dziad pił tylko,
póki j e j nie spotkał.
Marta przegięła się cała ku matce.
— Jak to? Kogo nie spotkał?
Róża podniosła głowę, zerknęła niespokojnie na Zbyszka.
— Moje dziecko, pójdź do kuchni, przynieś mnie szklankę wody.
Chłopiec wybiegł, a Róża, szeptem, ze zgrozą, objaśniła zebranych:
— Póki nie spotkał Iñez. To było w Hiszpanii... Ale ona była Kreolka. Ot,
co znaczy: „z pospólstwem w konfidencję wchodził”. Znaczy: szlachcic, oficer, z
Kreolką się ożenił. Tak, tak, w prababce waszej murzyńska krew płynęła. Ale
pradziad — kiedy Kreolkę poślubił — pić przestał i jeszcze szybciej, chętniej za
cesarzem podążał, czując miłość swoją przy sobie.
Zbysio wrócił z wodą. Babka umoczyła w niej wargi, odetchnęła głęboko,
oczy silniej zabłysły.
— A jakżeż? — zawołała. — Czyż można inaczej dokonać wszelkich
rzeczy? Cierpliwość mieć? na ból wytrzymałość? Teraz dopiero rozumiem,
dlaczego artystką wielką ja nie stałam się! Bo przez ośli upór, przez zawziętość z
życiem w konfidencję nie weszłam.
Podano deser, Marta zachwalała:
— Mamusiu, doskonały cake przyniosłam, spróbuj.
Róża skosztowała.
— Ach, świetny, świetny! Daj jeszcze kawałek. Boże, aż wstyd, jaka ja
łakoma. Ależ bo zupełnie podobne ciasto jadałam, wiesz u kogo? U Maniuty
Psarułaki w Taganrogu. U tej Greczynki. Skąd u nich cake angielski — sama
powiedz?
Zadziwiła się, zamyśliła, przestała jeść. Twarz poczerwieniała mocniej,
arterie na szyi nabrzmiały.
— Nie mogę — szepnęła. — Uff, gorąco! Jakie to zabawne, że ja tych
ludzi, takich dawno zapomnianych... (a cóż to za ludzie byli? lalki moje
dziecinne! Maniuta...) Że ja ich tak widzę, jak gdybym wczoraj żegnała.
Odchyliła się na oparcie fotela.
— Cały dzień dzisiaj widzę czasy, rzeczy, miejsca tak dawno minione... Co
to znaczy? Czemu wszystko naraz wraca do mnie?
Chwilę medytowała, zasępiona. Niebawem jednak znowu pojaśniała.
— Ach, wiem! To bywa tak przed podróżą: jadę do Królewca. Przed
podróżą człowiek zawsze mimo woli rachunki jakieś robi z przeszłością... A
propos rachunków: Adam, proszę ciebie, chodź teraz do mnie na czarną kawę,
od razu obliczymy, co ja tobie winna, co ty mnie... Odjeżdżając, lubię zostawić
wszystko w porządku.
Podniosła się od stołu.
— Nie, nie, mamo — zaprotestowała Marta — zostań jeszcze trochę. Nie
możesz od razu zrywać się po jedzeniu. Chodź lepiej do mego pokoju, położysz
się, wypoczniesz...
— Ja babci pokażę sztuki Flapa. Czy babcia była na „Bracie diabła”?
Chodźmy, chodźmy, wszystko pokażę — napierał się Zbysio.
— Cicho, Bracie Diabła! — poskromił go Paweł. — A może mama u nas
kawy się napije?
Adam odsunął kompot, ale nie wstawał. Oczy jego wyrażały błogość,
jednak wargi krzywiły się ze strachu, że owa przepiękna scena — obraz zgodnej,
szczęśliwej rodziny, z Różą pośrodku, jako z przedmiotem upragnień —
zniknie, przemieni się w gorszące jakieś widowisko. Życzył sobie nad
wszystko, nakłonić żonę do pozostania i truchlał, czy Róża nie znajduje się już
u kresu swoich polubownych możliwości, czy namowa nie będzie nadużyciem
jej siły. Tymczasem żona — ciągle pogodna — podawała rękę zięciowi.
— Pójdę już, Paweł. Bardzo dobrze mnie z wami, ale nie zatrzymujcie.
Przecież ja wyjeżdżam. Właściwie ogromnie mało czasu pozostało.
Adam zaryzykował:
— Nie sądzę, Elciu, żeby Władysiowi tak szybko udało się formalności
załatwić. Może zostaniesz jeszcze kwadransik? Miło tutaj...
Zakręciła się w kółko, jak gdyby szukając, którędy uciec, wstrząśnięta
myślą, że ją osaczono i że tymczasem przepadnie jakaś niepowszednia okazja,
Marta zbliżyła się; wtedy Róża z nagłą egzaltacją krzyknęła:
— Ja pójdę, pójdę! Puść mnie, czyż nie możesz zrozumieć, że nie wolno
mi stracić ani jednej chwili.
W szumie jedwabi przemknęła do hallu i z dala wszyscy zobaczyli, jak
drżą jej ręce przy wiązaniu woalki. Gromadnie podążono za odchodzącą. Kiedy
ujrzała przy sobie Pawła, podającego płaszcz, Zbysia z lisem w ręku i Adama w
szaliku — opuściła ramiona, głęboko westchnęła. Zdawała się budzić z
koszmaru. Zanim włożyła palto, wstydliwy uśmiech sprzed godziny powrócił
na jej wargi. Powiedziała półgłosem:
— Paweł, czy może Marta odwiedzić mnie jeszcze dzisiaj? Pozwól, ja
proszę ciebie o to.
Odeszła zdyszana, w progu kłaniając się każdemu z rzewnością. Adam za
nią jak powolny sługa.
Kiedy drzwi od schodów trzasnęły, Marta wybuchnęła płaczem.
— O, Boże, z nią coś się stało! — szlochała. — Ja jestem cała ścierpnięta,
ja tego nie zniosę!
Paweł tupnął z irytacji.
— Czy już nigdy w tym domu nie obejdzie się bez histerii? Jak matka raz
w życiu okazała się rozsądną, miłą, normalną kobietą, to teraz ty musisz być
wariatką. O co ci chodzi? Jeżeli lękasz się o jej zdrowie, to trzeba było patrzeć,
jak jadła! Jak... piła! Przecież to, dalibóg, rozkosz patrzeć na taki apetyt u
staruszki!
Marta zamilkła. Popatrzyła na męża nierozumiejącym wzrokiem.
— Co takiego? U jakiej staruszki?
Trzepnął się dłonią po udzie.
— Awantura arabska, słowo daję! Naprawdę rozum tracisz. Toż tłumaczę
wyraźnie: twojej matce młody może pozazdrościć apetytu, temperamentu i
zdrowia. No, uspokój się już, Marteczko! wstyd — taka duża dziewczyna...
Chciał żonę przygarnąć. Odsunęła go.
— Moja matka nie jest staruszką — rzekła sucho. — Dokąd ona śpieszy?
Dokąd śpieszy? — rozpłakała się znowu.

17
Tymczasem Róża wyszedłszy z bramy przestała nagle śpieszyć do swego
domu. To znaczy do pokoju przy ulicy Wilczej, odnajmowanego „wraz z
życiem” u „kulturalnej, chrześcijańskiej rodziny”.
Adam, skoro znalazł się na ulicy, zaczął upatrywać taksówki.
— Pojedziemy, prawda? Zmęczona jesteś, niezdrowa? Śpieszysz...
Przytrzymała go za ramię.
— Nie trzeba, Adam. Po co? Ja czuję się doskonale. I to nie to, że śpieszę,
tylko czasu tracić czegoś nie miałam ochoty. Cóż tam jeszcze robić u Pawłów?
Obiad, owszem, był doskonały. Bez żadnych frykasów, proste potrawy — za to
świetna kuchnia. Ja lubię, żeby wszystko było à point! * /* À point — (franc.)
w sam raz/ No... zjadłam, wypiłam... Marcia przecież przyjdzie do mnie dziś
jeszcze. A taksówką jechać, jak w pudle — nic nie zobaczysz. I za duszno.
Pojedziemy dorożką.
Niebawem wsiedli w dryndę. Róża z dziecięcą radością umościła się na
siedzeniu.
— Ach, jak dobrze. Nie masz to jak konny ekwipaż! Pamiętam, Jula,
kiedy za tego bogacza, Czerepachina, wyszła, pyszne miała zaprzęgi. Zimą —
patrzysz — pędzi w trójkę rysaków pod siatką, kałakolcziki brzęczą, aż na ulicę
blask idzie. Latem znowu faeton w dwa kasztany jak ogóreczki zaprzężony i
hajda! do kąpieli nad morze... Albo na futor jedziemy do niej tarantasem,
samowar z nami, poduszki puchowe na noc. Po drodze nieraz ciotka zatrzymuje
kuczera. złazi, spódnice te swoje długo zbiera, a potem tuż na środku szosy
przykucnie... Ja krzyczę: „Ciociu, ludzie idą, uważaj!” Ona tylko odmie się.
„Jacy tam ludzie, mużyki” — i dalej bez żenady. Samowolna była bardzo.
Dziad okropnie rozpaczał. Wieczorem siedzą, podobno, z kamratem
powstańcem, z tym Heistem zegarmistrzem, przy beziku... Dziad jęczy: „Ach,
hańba jaka, dyshonor, za Moskala córkę wydałem, w grobie spokoju nie
zaznam” — a tamten dogaduje „I za grobem nie zaznasz, bracie”. A skąd ich
było brać, tych Polaków? Jak później ojciec mój, sierota weterański —
niemłody już człowiek, mikołajewskim reżymem w korpusie i kampanią
krymską sterany — w Taganrogu zjawił się, nic dziwnego, że dziad zaczął bić i
głodzić Sophie, matkę moją (ona piętnaście lat wtedy miała), żeby za tego
Adolfa Żabczyńskiego wyszła...
Zamyśliła się, z żałością patrzyła na mijane domy, na niebo...
— No, a teraz, ot, patrz... Polska. Nie bardzo ja ją, Adam, lubiłam —
westchnęła. — I matkę moją, i mnie przymusili do niej. Sophie, ach, przecież
ona za Saszą Boboleńskim przepadała i nigdy do ojca mego nie przyzwyczaiła
się, chociaż on człowiek był — wieczny jemu pokój — szlachetny, wykwintny,
pan prawdziwy. Tylko smutny, ludzi nie znoszący. A ja? Tyle mego szczęścia
było, co w Taganrogu! Aż tu raptem powiadają: Taganrog — Azja; koleżanki,
nauczyciele, chłopaki, jakie tam były, Żorżik, Pietia, Nikołka (jak on na ocarino
pięknie grać potrafił!) — wszyscy oni wrogowie, barbarzyńcy, znaczy się:
Moskale. Tak, ot, z dnia na dzień kazano całą moją radość, dzieciństwo moje
porzucić — i do Polski wracać, do której dziadowie tęsknili. Dla nich ona
krajem była szczęśliwej młodości. Ale dla mnie czym? Wygnaniem... Siedzibą
ciotki-sekutnicy! Ach, Adam... Kiedy już przyjechałam do tej Warszawy —
nieznajomej, przeciwnej, do niczego miłego niepodobnej... jeżeli rozgniewałam
się bardzo na kogo, wiesz ty, jak go przezywałam w myśli? „Asmodeusz,
skatina... ojczyzna”.
Adam zamachał dłońmi koło uszu, odpędzając te słowa. Skrzywił się:
— Daj spokój! I po cóż ty teraz to wywlekasz? Jak tam w myśli
nazywałaś, tak nazywałaś, a przecież zawsze byłaś prawą Polką.
Róża kiwnęła głową z powątpiewaniem.
— Prawą Polką? Przypomnij, co ty sam mówiłeś o mnie: „Przekora i
pycha sprowadziły ciebie do Polski z powrotem”. Święta prawda. Tylko przez
przekorę i pychę z Rosji do Polski dążyłam... Ale teraz... Teraz ja jadę z tobą
tymi ulicami... Nieładne one. Nic tu nie ma malowniczego w tym mieście ani
bogatego. I czuję — co ty powiesz, mój drogi? — ja czuję, że mogłabym
umrzeć za nie! Za każdą cegiełkę tej Polski gotowa bym z radością umrzeć!
Poruszył się niespokojnie:
— Czegóż umierać? Lepiej żyć, Boga mając w duszy.
Dorożkarz zatrzymał konia. Dojechali.
— Szkoda — powiedziała Róża. — Tak przyjemnie patrzeć na świat, kiedy
serce dobre... Właściwie mało ja świata zaznałam.
Adam zapłacił, dzwonił na portiera, a Róża jeszcze ociągała się w bramie.
Ledwie weszli i zdjęli okrycia, Adam wydobył portfel, włożył binokle,
naszykował notes, ołówek... Tak uzbrojony, cierpliwie czekał, aż Róża pochowa
do szaf swoje rzeczy. Krzątała się dość długo, wreszcie siadła naprzeciw męża,
oddychając głośno, zmęczona. Zaraz wszakże zerwała się i zadzwoniła:
— Kawy napijemy się.
Spojrzał na nią z wyrzutem.
— Dlaczego kawę czarną pijesz? Dawno zabronili.
Uniosła brwi do pół czoła.
— Kto zabronił? Warszawskie konowały? Doktór Gerhardt nic mnie o
kawie nie mówił.
Wniesiono kawę. Ustawiła filiżanki, cukier... wśród tych zabiegów
gospodarskich usiadła znowu.
— Serwetki nie wiem, gdzie są — szepnęła. — A może bez serwetek
wypijemy? Sił czegoś nie mam szukać.
Pogłaskała Adama po plecach.
— Ty naprawdę dobrze mnie życzysz? Zdrowia i długiego życia? Powiedz,
Adam. Tylko kłamać nie warto, ja i tak poznam, czy prawda.
Wzruszył ramionami.
— Alboż ja kiedy tobie kłamałem? Nie kłamałem nigdy, chociaż ty i nie
troszczyłaś się o to...
Spuścił głowę.
— Nawet do kłamstwa okazje rzadko między nami były.
Róża trąciła go w łokieć.
— No, Adam, Adam! Daj spokój. Czego teraz wypominać? Co było czy
nie było, tego teraz nie wrócisz. Ja, ot, chciałam — przeciwnie — powiedzieć,
że żalu do ciebie nie mam. Ani za tamte długie nasze czasy... Ani za dziś...
Wszystko wybaczyłam.
Odstawił filiżankę, wyraz znużenia obciągnął mu rysy.
— Et! A rachunki? Mieliśmy zrobić rachunki. Otóż ja w tej chwili mogę
dać tobie na ten wyjazd sto złotych, z tym że do następnego miesiąca odłożysz
tyleż na fundusz wakacyjny. Bo do Truskawca trzeba będzie pewnie wyjechać, a
u Władysiów teraz sytuacja przejściowa, na nich liczyć nie można. Co zaś do tej
sumy z twoich akcyj, na którą napisałaś mi upoważnienie, kuśnierzowi —
zgodnie z poleceniem — wypłaciłem trzysta, o, tu zaraz, kwit oddam...
Róża jakiś czas nabożnie słuchała; później uwaga zaczęła ulatniać się z jej
twarzy. Kiedy doszło do kwitu, położyła dłoń na notesie Adama.
— Dosyć tego. Chyba nie uważasz serio, że to ważne rzeczy.
Stropił się, zaczerwienił.
— Jak to, jak to? Pewnie, że ważne. Sama zresztą chciałaś...
— Chciałam. Ja często chcę czegoś, a potem dziw mnie bierze, jak
mogłam chcieć takiej niemożliwości.
Roześmiała się.
— Rachunki! Rachunki między nami... Ależ, Adam, czterdzieści lat
małżeństwa! Ileż znowu lat potrzeba, żeby obliczyć, co ty mnie, co ja tobie
winna?
— Ach, jeżeli w tym sensie — westchnął — istotnie sprawa trudna. Ale
dlaczegóż dziś chciałaś to zrobić?
Spochmurniała. Dziecinna czułość osiadła wkoło ust.
— Bo moje życie tutaj kończy się — rzekła.
Adam drgnął. Rezerwa znikła w mgnieniu oka.
— Życie kończy się? Elciu, ty coś ukrywasz! Czy może byłaś już u
doktora? tutaj? nastraszyli ciebie?
Łzy zaszkliły jej źrenice, potrząsnęła głową.
— Ach, nie! Nie to. Tylko że u mnie stał się cud... To, na co zawsze
czekałam, przyszło teraz.
— Co, co przyszło? jaki cud? — gorączkował się — powiedz wreszcie.
Pewnie jakieś szaleństwo. Owszem, nie myśl, ja widzę od dłuższego czasu, że
znowu coś w ciebie wstąpiło.
Załamała ręce.
— Znowu? Nie, nie znowu. Otóż właśnie nigdy tego nie było. To zupełnie
jest nowe.
— Ale co, Ewelino? Przestań już w końcu dręczyć mnie zagadkami!
Powiedz!
Wstała, podeszła do okna. Uczepiona jedną ręką firanki, dyszała ciężko. Po
chwili wróciła ze zroszonym czołem.
— Nie, Adam, nie żądaj. Chcę strasznie powiedzieć i nie mogę. — Otarła
twarz. — Widzisz przecież, że to nie w mojej mocy. — Chwyciła go obiema
dłońmi za rękę. — Właściwie po co mówić? Tyle między nami było i zostało
tajemnic, ty dla mnie, ja dla ciebie zawsze byliśmy tajemnicą. I to nawet nie
było złe. Tylko nienawiść była zła. Teraz ja pojęłam, że tajemnic nie trzeba
nienawidzić... Więc i ty tę moją ostatnią tajemnicę uszanuj.
Adam skurczył się, przeżuwał jakieś słowa.
— Dobrze — wytchnął wreszcie — nie będę pytał. Ja także to wiem, że
darmo mnie kusić się ciebie pojąć. Żyj dalej po swojemu. — Zawahał się,
pobladł. — Zresztą prawa nie mam... Odkąd nie mieszkamy razem, odkąd ty
nie pytasz mnie o moje życie.
Wstała rozpromieniona nagle.
— Ot, ot — to właśnie! Widzisz, sam przyznajesz. Od roku mieszkasz u
Kwiatkowskiej. Rozumiem; przyjaźń. Ona stara, ty stary — i oboje z jednej
gliny. Lubicie siedzieć przy herbacie, opowiadać sobie o ludziach: ten taki, ten
owaki, tego zięć oszwabił, tamtemu żona uciekła — nie plotki, tylko że czujecie
się braćmi każdego. A potem: o Polsce, o społeczeństwie... która partia ma
rację, jak w dawnych czasach, jak teraz. I proroctwa... I o Opatrzności Boskiej,
o obowiązkach obywatela, o młodzieży... Potem anegdotki, potem na odczyt
razem czy do kina, albo do kościoła w niedzielę, na obchody różne narodowe,
na imieniny do siostry na Mokotów... Ja rozumiem: twoja ciotka Regina taka
była, w Nowym Mieście u rodziców tak rezonowali, interesowali się — i
Kwiatkowska taka sama, i na Mokotowie tak samo. Ty to lubisz, tobie tego
całe życie brakowało — i teraz znalazłeś. I cieszysz się. I odpoczywasz. Cóż, ze
mną ciężko było! Mnie nie obchodzili ludzie, ja dzika byłam, mnie obchodziła
muzyka i mój ból, moja tęsknota i tajemnice. Ty, gdzie osiadłeś, zaraz miejsce
zagrzałeś; mnie zawsze ciągnęło gdzie indziej. Twój ojciec — burmistrz, dziad
— hreczkosiej: a moi — wygnańcy, tułacze i z legionu obcego żołnierze. My z
tobą nie para. Rozumiem i pretensji nie mam. O, to ważne, widzisz! Nareszcie,
nareszcie, nie mam do ciebie pretensji!
Zakrztusiła się, szarpnęła łańcuszek.
— Jakież tu rachunki być mogą, jeżeli pretensji już nie ma?
Milczał, z trudem za Róży wartką mową zdążając. Oczy utkwił w jej
ustach, białe niemal ze starości, poważne. Nie przeczył i nie przerywał wcale —
chłonął. Kiedy zahamowała się jej swada, milczał dalej, jak gdyby zasłuchany w
ciszę. Wreszcie, nie zdejmując wzroku z warg żony, drżących po wielkim
wysiłku — powtórzył:
— My z tobą nie para, tak...
Znowu zasłuchał się, chyba już w siebie, i podjął:
— Ale czy dużo par na świecie? A żyją jednak po bożemu. Wszystko, co
powiedziałaś, jest prawdą. O Kwiatkowskiej. O naszych rodzicach... I to także
prawda, że byliśmy tajemnicą dla siebie. Jedno tylko nieprawda: o nienawiści.
Ty nienawidziłaś mojej tajemnicy. Ale ja twoją tajemnicę... ja twoją tajemnicę
— zatrząsł się, nakrył oczy powiekami, ledwie dosłyszalnie wyszeptał: k o c h a
ł e m.
Róża załkała.
— Ach, Boże... Jakież to okropne! Ja wiem.
Opanował się szybko, mówił dalej:
— Ty wiesz, jak bardzo zdumiewałaś i zachwycałaś mnie przez całą moją
młodość. Wiesz, jak cierpiałem dniami i nocami. Jak pragnąłem ciebie zjednać.
Jaki byłem uległy. Ale czy wiesz, kiedy ja sprawę moją z tobą przegrałem?
Kiedy ostatecznie w nicość zapadłem się, Ewelina?
Nie odpowiedziała. Patrzyła w męża łzawymi źrenicami. Zacisnął więc
pięść na poręczy fotela, podniósł się jak do skoku, zachrypiał:
— Wtenczas, kiedy raz jeden w życiu targnąwszy się na twoją tajemnicę,
nie potrafiłem dłużej niż jedną noc wytrwać w nienawiści!
Zachłysnął się, oczy krwią nabiegły.
— A czy wiesz może, kiedy ja to pojąłem? Dziś rano! Obraziłaś mnie
okropnie... Powiedziałaś, że ja umyślnie dziecko moje śmierci oddałem, żeby
tobie dokuczyć. I gorzej jeszcze postąpiłaś: obraziłaś Boga. Dlatego, że ja w tej
strasznej godzinie naszego synka nie bluźniłem w ślad za tobą, że pragnąłem
ciebie natchnąć chrześcijańską pokorą — ty teraz, zatwardziała, po tylu, tylu
latach, z Boga nieprzyjaciela ludzi zrobiłaś!!! żeby mnie dokuczyć...
Urwał, głosu mu nie stawało. Przełknął jednak ślinę, odetchnął, nie poddał
się słabości.
— Zmusiłaś mnie dziś do gniewu. Spowiadać się z tego będę: była jedna
taka chwila, że zapragnąłem twojej śmierci... Ach, Elciu — złożył ręce —
ledwie to pragnienie ze łba przeklętego dostało się do serca, już przepadło! I
kiedy tobie niedobrze zrobiło się, byłbym krew całą oddał za ciebie. Ale ty...
Wstał, zgroza rozszerzyła mu oczy.
— Ty... uśmiechnęłaś się do mnie tak, jak gdybyś mojej nienawiści
sprzyjała!
Wzniósł ręce do góry, opuścił... Zgarbiony, odszedł do okna. Po drodze
jeszcze szepnął:
— Wiele zrozumiałem dziś rano.
Róża płakała. Rude październikowe słońce spływało coraz niżej po
dachach, szyby trzeciego piętra naprzeciwko lśniły jak latarnie, dzień posuwał
się ku końcowi z patosem, który dostrzegały tylko gołębie. Przejęte,
podniecone, tłoczyły się na gzymsie kamienicy, gruchały i patrzyły w zachód
pytającym wzrokiem. Adam utarł nos. Róża zbliżyła się, dotknęła jego
ramienia.
— Adam, przebacz... Mnie serce kraje się, kiedy myślę o twoim życiu. Ale
pomyśl ty także o moim. Mówisz: nie potrafiłeś nienawidzić. Ależ to właśnie
szczęście twoje wielkie! Czy zastanowiłeś się kiedy, jak mnie ciężko, jak
nieludzko było żyć z moją nienawiścią? A dlaczego ty — dobry i rozumiejący
— nie wyratowałeś mnie, głupiej? Dlaczego b a ł e ś się mnie, Adamie?
Dlaczego?
Żałosnym, starczym głosem odrzekł:
— Jakże ja mogłem ciebie od ciebie samej wyratować?
Zaszlochała zamiast odpowiedzi. Po drugiej stronie ulicy szyby i gołębie
lśniły jeszcze, w pokoju czynił się zmrok. Stali — milcząc — obok siebie,
każde w swych osobnych myślach i wzruszeniach, jednakowo oboje bezradni.
Kiedy szyby zgasły, Róża ocknęła się pierwsza.
— Ach, po cóż my w takie rozmowy okropne wdaliśmy się? I tak nic teraz
poprawić już nie można, można tylko — skończyć.
Wtenczas Adam odwrócił twarz i powiedział:
— Tak, Różo. Niedługo skończy się wszystko. Jeszcze tylko to zrobić
możemy: przebaczyć.
Spojrzeli na siebie... W zmierzchu nie widać było rysów — twarze
majaczyły niewyraźnie jak strzępki mgły. Padli sobie w objęcia, zapłakali
razem.

18
Pożegnawszy żonę Adam zstępował powoli ze schodów jej domu,
nasłuchując, kiedy trzasną drzwi od mieszkania. Róży widocznie również
nieśpieszno było rozstać się z odgłosem jego kroków, bo dopiero na samym
dole pochwycił stuknięcie zatrzasku. I wtedy jednak jeszcze nie zaraz opuścił
dom. Oparł się plecami o ścianę, dolna warga obwisła, wydobył chusteczkę,
długo wiązał supeł na jednym rogu, wreszcie westchnął głęboko, odprostował
się — i poszedł.
W bramie spotkał Martę. Pędziła zatroskana, ze spuszczoną głową,
przelękła się wpadłszy znienacka na ojca.
— Ach, to ty, tatusiu? Jakże mama?
Patrzył na nią, pochłonięty własnym przeżyciem, zaledwie poznając. Byłby
nawet może wyminął ją w milczeniu, ale uczepiła się jego ręki...
— Ojcze, na Boga, czy co złego się stało?
Z trudem przeniknął sens pytania, zastanowił się nad nim...
— Nie — odrzekł po chwili stanowczo — nie stało się nic złego.
Nasunął głębiej kapelusz, znowu zapadł w siebie. Marta stała
onieśmielona, zanim nie znikł w ulicy. Nie uspokoiły jej słowa ojca,
przeciwnie, utwierdziły w poczuciu, że dzień, który właśnie mierzchnął, nie był
dniem powszednim.
Spory kawał drogi od siebie do matki umyślnie szła piechotą, żeby
wzburzenie wywołane przez niezwykły obiad opadło i rozmowa, tak osobliwie
zaczęta, mogła toczyć się dalej w nastroju pogodnym. Aczkolwiek Róża
zapowiedziała „własne sprawy”, Marta, nawykła do nieobliczalności matczynej,
robiła rachunek sumienia, aby nie dać się zaskoczyć wymówkom. Przebiegając
pamięcią tych lat dwanaście, od dnia pierwszej lekcji śpiewu, w ciągu których z
dziecka stała się późno rozwiniętą dziewczyną, a zaraz później żoną Pawła,
matką Zbyszka i wreszcie doskonałą śpiewaczką — nie znajdowała w nich win
przeciwko Róży. W okresie, kiedy panny zazwyczaj obojętnieją dla matek,
zaprzątnięte oczekiwaniem miłości, ona właśnie w matce to oczekiwanie ziściła.
Jej pierwszy sen erotyczny to nie był ani chłopiec, strzelający zza płotu, ani
rumak, który tratuje ognistymi kopytami, ani nauczyciel polskiego, ani
Winicjusz, ani tuberozy. To była Róża w szeleście jedwabiu, w zapachu
nokturnów, pochylona nad jej spoconym czołem — sroga, śpiewna, z wielkim
liściem palmowym w dłoni.
Skoro — dzięki głosowi — Marta osiągnęła wywyższenie aż do poziomu
przyjaźni z matką, świat odmienił się tak dalece, tyle przybyło zachwytów,
niespodzianek, przerażeń, że na tęsknotę nie było już miejsca.
Nastały wreszcie godziny poufałości. Róża opowiadała swoje dzieciństwo,
epokę Luizy i Michała, później męczarnie w Petersburgu, zamążpójście i gorzką
samotność. Spacerując z córką, trzymała ją mocno pod ramię, kiedy młodzi
ludzie mijali je z ukłonami.
— Czy ten brunecik podoba się tobie? Albo może ten blondyn z
chrystusową bródką?
Jeżeli Marta rumieniła się, Róża szeptała:
— Nie warto! Wszyscy oni, wszyscy jednacy. Który uroki rzuca, ręce, usta
ma niezapomniane — ten zdradzi. U wiernego za to palce jak patyki i spojrzenie
koźle. A serce? Serce mężczyzny zawsze nieprzychylne jest dla kobiety... Ja
tobie mówię: jednemu warto życie ofiarować — sztuce.
I Marta święcie słuchała. Ile razy wiosenne wieczory wyciskały jej łzy z
oczu, zamiast umawiać się na schadzkę, zaciekle ćwiczyła tryl, śpiewała: Tam,
na wschodniej stronie, w czarowną, słodką ciszę; czy też: Nur wer die Sehnsucht
kennt, weiss was ich leide * /* Nur wer die Sehnsucht... — (niem.) tylko ten,
kto poznał tęsknotę, wie, co ja cierpię/ — i pokój niebawem powracał.
Raz tylko nie chciał powrócić, a to z przyczyny Stefana. Nie potrafiła tego
człowieka wyminąć, uniknąć — osaczył ją zewsząd, stał się żywiołem, w
którym ją zamknięto. Trwało tak pół roku. Nie puszczał jej od siebie; nawet
kiedy dzieliły ich wielkie przestrzenie, nim musiała oddychać, przez niego
myśleć, jego tylko odczuwać. Od listu do listu przebywała otchłanie niebytu
głuche, tępe, kamienne. W tych otchłaniach straszyła ją Róża — złowrogi cień.
Któregoś wieczora Stefan czekał pod bramą i Marta drżącymi rękami
zapinała bluzkę, szukała torebki, rękawiczek... W salonie matka grała „Elegię”
Masseneta: Oh, doux printemps d'autrefois, vers tes saisons vous avez fui pour
toujours... * /* Oh, doux printemps... — (franc.) o, słodka wiosno przeszłości,
wraz z nią odszedłeś na wieki/ Grała akompaniament fortepianowy do pieśni.
Dawniej niezmiernie lubiła te „Elegię”. Kiedy po raz pierwszy kazała śpiewać ją
Marcie, rozsierdziła się niemal do ataku nerwowego.
— Czy ty jesteś dziewczyna, kobieta czy bałwan drewniany? — krzyczała.
— Przecież to nie laurka dla nauczycielki, tu jest żywe uczucie ludzkie, tu jest
żal, tu sprawy są jedyne, które minęły i nie wrócą!
Podarła nuty, później kupiła inne, ale wstydziła się wszczynać znowu ten
temat. Nigdy więcej Marta nie śpiewała „Elegii”, Róża zaś nuciła ją ukradkiem
w chwilach smutku.
Zasłyszawszy przygrywkę do pamiętnej frazy, Marta upuściła torebkę.
Obecność Stefana przed bramą przestała nagle wprawiać w drżenie jej ciało, wraz
ze słowami „Elegii” Róża wyłaniała się z zapomnienia — zawsze pełna treści.
Córka pchnęła jedne, drugie drzwi, wpadła do salonu.
— Chciałam powiedzieć ci dobranoc, mamusiu. Idę do teatru.
Nad wszystko pragnęła przytulić się do Róży, stwierdzić osiągalność tej
nieuchwytnej postaci. Stwierdzić, że — mimo szeregu zaniedbanych lekcyj —
życie jest tym samym życiem, co przed poznaniem Stefana.
Ale Róża wstała od fortepianu i zasłoniła go sobą jak przed wrogiem.
— Czego tu chcesz? — spytała. — Czułości twoich tu nie potrzeba, kto
inny na nie czeka.
Jednocześnie Marta usłyszała, że Stefan gwiżdże na dole. Umówiony gwizd
przeszył jej pierś gorącym ostrzem. Szarpnęła się ku oknu... I zastygła. Róża
mówiła:
— Idź, idź, nie wracaj. Przestań wreszcie udawać. Tyle obchodzi ciebie
muzyka, co zeszłoroczny śnieg. Jakież głupie urojenie: ty — moją córką!
Oszukałaś mnie, pięknym głosikiem zmamiłaś, resztę sił wydarłaś z mego ciała,
resztę wiary, ostatnią nadzieję z mojej duszy, obłudnico!
Marta zesztywniała. Otworzyła usta, złe słowa cisnęły się na wargi... Nie
rzekła jednak nic, odwróciła się i szła z powrotem. Blisko progu już doleciało ją
nucenie, podobne do jęku, takie samo jak w noc po koncercie Hubermana, kiedy
podsłuchiwała pode drzwiami salonu. Róża grała „Elegię”, usiłując — niby
obojętnie — śpiewać dalej:

Je ne vois plus
le ciel bleu
Je n'entends plus le chant
joyeux des oiseaux... *
/* Je ne vois plus... — (franc.) nie widzę już błękitu nieba, nie słyszę
pieśni radosnej ptaków/

Głos rozłaził się, drżał, niknął, w miejsce tonów muzycznych napływały


łkania.
Tego Marta nie mogła ścierpieć. Świat za domem runął, pochłaniając
Stefana, rzuciła się ku matce, blada, zamknęła dłonią jej usta.
— Cicho, cicho — tuliła jak dziecko. — Nie śpiewaj, graj tylko, ja ci
zaśpiewam. Już nie płacz.
Odetchnęła... Zaśpiewała tak pięknie, że piękniej nie można. Kiedy
skończyła, Róża położyła głowę na jej dłoni, patrzyła z dołu w twarz córki jak
w gwiazdę.
— Teraz ty już wiesz, jak to śpiewać — szeptała.
Stefan odszedł, nie doczekawszy się Marty; wkrótce kazała mu wyjechać na
zawsze. W ciągu dwóch lat, które nastąpiły, dała pierwsze koncerty, zdobyła
pierwszą sławę. Zdarzało się, że zapadała w długie niehumory, nie dawała do
siebie przystępu, głos brzmiał ostro, piana nie wychodziły. W jeden z takich dni
Róża wsunęła się do jej pokoju, stanęła z dala i skubała żabot.
— No, co mamo? — sarknęła Marta. — Ja o próbie pamiętam. Jeżeli
akompaniator już jest, niech czeka.
Róża nie ruszyła się z miejsca, milczała. Wreszcie przemówiła:
— Nie; to nie akompaniator... To Paweł.
Wolnym krokiem podeszła do córki. Nie patrzyła na nią, patrzyła gdzieś za
okno, oczy miała zmrużone, nozdrza rozdęte, jak przy wielkim wysiłku.
— Wiesz co? — rzekła — ja myślę, że dobrze byłoby tobie wyjść za mąż
za Pawła.
Marta drgnęła z wrażenia.
— Co? za mąż? za Pawła? dlaczego?
— A, ot, dlatego — odpowiedziano jej i z fałdów sukni Róży wysunął się
bukiet storczyków. — Dlatego, że on ma zrozumienie dla sztuki. On lubi ciebie
za śpiew, nie za głupstwa. Przyniósł kwiaty, mówi: „Nie mogę zapomnieć, jak
ona Ganimeda śpiewała”. Czy ja wiem? Ja widzę, że nie jesteś szczęśliwa...
W kilka miesięcy później Marta przyjęła oświadczyny Pawła.
Istotnie lubił ją nie za głupstwa. Wszystko musiało w domu ustępować
przed jej pracą, nawet dziecko. Naukowiec, mało zmysłowy, ambitny, erotykę i
życie rodzinne traktował jako konieczność raczej haniebną, którą jednostka
twórcza winna neutralizować duchową ekspansją. Swoich zapałów do żony
wstydził się. Nader szybko nadał stosunkom małżeńskim formę
bezinteresownego koleżeństwa dwóch istot, dążących — każda osobną drogą —
do niematerialnego celu. Syna przekazano fachowcom od pedagogii. Współżycie
polegało na inteligentnych rozmowach, na sprzyjaniu każdemu triumfowi
zawodowemu i na pomocy w wysiłkach. Marta nieźle znosiła ten stan rzeczy.
Rewelacje, które nastąpiły po ślubie, zdekonspirowały w jej oczach miłość jako
przymus fizjologiczny, przykry, nieubłaganie bolesny w całym swoim przebiegu,
jako daninę należną ciemnemu żywiołowi świata. Była wdzięczna, że Paweł nie
upiera się przy tych groźnych praktykach. Wspomnienie szczęścia, jakie przeżyła
ze Stefanem, tłumaczyła sobie odmiennością pierwszych uczuć młodzieńczych,
niepowtarzalnych — sądziła. Jeżeli pociągali ją inni mężczyźni, zadzierzgiwała
flirty, cofając się zawsze w chwili, kiedy spoza przyjemnego niepokoju zaczynała
prześwitywać powaga. Nie wierzyła, aby spełnienia miłosne, wynikłe z
najbardziej nawet gorących tęsknot, mogły ozdobić czy wzbogacić jej życie.
Uznała siebie za typ chłodnej kobiety i nieraz z żalem o tym swoim
upośledzeniu myślała.
Róża niepokoiła się jej flirtami.
— Czego ty szukasz? — pytała. — Jakiż niewierny Tomasz z ciebie! Czy
nie mówiłam tobie tysiąc razy, że te rozkosze to tylko w romansach? Głupia
chęć: siły i czas tracić na plugastwo, kiedy w muzyce znajdziesz wszystko, co
tylko jest pięknego na ziemi!
Nadymała się, dodawała opryskliwie:
— A cóż ten twój Paweł? Dziecko przecież masz, starą panną nie zostałaś,
czego jeszcze potrzeba?
Marta w duchu przyznawała jej rację.
Idąc do matki na ową ważną jakąś rozmowę, uspokajała się dwiema
myślami: że — odkąd została córką Róży — nie zgrzeszyła przeciwko niej. I że
„czegóż jeszcze” żądać można od życia poza tym, co zostało jej dane.

19
Różę zastała siedzącą po ciemku w skórzanym fotelu Sophie. W pokoju
unosił się zapach wody kwiatowej Adama i jeden — ostatni — promień
zachodu. Marta powiedziała:
— Jestem mamo.
Chciała zapalić światło.
— Poczekaj, aż to zniknie — szepnęła Róża i wskazała na promień —
wąziutki pręt rudy na ścianie.
Marta rozebrała się, przysiadła na kanapie.
— Jak się czujesz? Czy nie zaszkodziło ci wino?
Matka nie odpowiedziała. Po chwili dopiero odezwała się:
— Więc, moja droga, nie ma co dłużej w bawełnę owijać. Ja dziś rano
przychodziłam do ciebie, żeby wszystko, co kiedykolwiek tobie mówiłam o
życiu, odwołać. Prosić ciebie, żebyś — póki czas — odmieniła swoje życie.
Żebyś słów moich wszystkich i postępków, żebyś mnie całej — zapomniała.
Nerwy Marty, dopiero co tak rozedrgane, stężały. Poczuła ziąb na
policzkach. Ledwie zdołała wyjąkać:
— Dlaczego?
— A, ot ja tobie wszystko opowiem. — Róża przysunęła się bliżej. — I
zacząć muszę od swojej własnej sprawy... inaczej nie zrozumiesz.
Poprawiła włosy, obciągnęła suknię, wzdrygnęła się.
— Chłodno, daj z łaski twojej sweter.
Marta sięgnęła po sweter, leżący opodal na łóżku, nawet o zmierzchu
widny czerwienią i srebrnymi skrzydłami. Okryła nim matce plecy.
— Ha — westchnęła Róża. — Pamiętasz, jak nie chciałaś pozwolić mnie
kupić tego swetra? Jak koniecznie nastawałaś na tamten czarny z białym, żebym
wyglądała jak „sen o zimie”, albo jak stara kotka Petronela?
— Pamiętam.
— Więc teraz się dowiesz, dlaczego na żałobę po sobie samej wtenczas nie
przystałam. Nie zapomniałaś może i tego, że kupować poszłyśmy nazajutrz po
ostatnim moim powrocie z Królewca?
— Nie zapomniałam, mamo.
Róża wyprostowała się, odchyliła w tył głowę.
— Ten mój pobyt w Królewcu... Przyjechałam, jak zwykle, rozdrażniona.
Więcej nawet niż zwykle. W Warszawie nie mogłam już wytrzymać, serce
zaczęło boleć jakoś po nowemu, nie tak jak dawniej, mdląco, poetycznie, tylko
ordynarnie: jak rana. Ludzie bardziej jeszcze wydawali się dokuczliwi. Chodzę
po mieście, przy próbach twojego recitalu niemieckiego asystuję, niby
normalna, przytomna — a w mózgu ciągle jedna myśl: „Koniec z tobą, Róża.
Nie ma co dłużej czekać, twój los ludzki nie wypełni się nigdy, kaleką zejdziesz
do grobu”. I żyły mało nie pękają z bólu. I ból w gniew się zamienia. Władyś,
kiedy mnie zobaczył (zjawiłam się bez zapowiedzi, paszport miałam roczny),
zląkł się: „Co to, mamo? Czy tatuś chory? Czy Marta rozwodzi się z Pawłem?”
Mnie naturalnie jeszcze gorsza złość wzięła: zawsze wszyscy o wszystkich
niepokoją się, tylko nie o mnie. Jak gdybym to nie ja była najnieszczęśliwsza,
najbardziej zagrożona! Nakrzyczałam na niego, słabo zrobiło się... On, ty wiesz,
jaki dobry. Zaraz: „Mamusia musi iść do doktora, mamusia źle wygląda, ja nie
odstąpię”. Zatelefonował, ułożył wizytę, ja nazajutrz idę... Niemców
nienawidzę, doktorów nienawidzę, siebie zabiłabym za te wszystkie hece... A
zdrowie naprawdę niedobre. U doktora w poczekalni siedzą dwie paniulki.
Niemkinie, w takich, wiesz, kastorowych kapelusikach na czubku głowy, i
młokos w mundurze. Trzeba poczekać. Pism cała sterta na stoliku, biorę ja
szkła... chcę czytać... same niemieckie. Gotyku cierpieć nie mogę; wzięłam,
popchnęłam binoklami, smyrg! na ziemię te piśmidła. Fircyk w mundurze
biegnie i podnosi... We mnie krew zagotowała się: spojrzałam na niego, jak na
glistę, mówię: Danke, ich lese keine deutsche Zeitungen *. /* Danke, ich lese...
— (niem.) dziękuję, nie czytam niemieckich gazet/ Akurat wtedy drzwi otwierają
się od gabinetu — doktor prosi mnie. Więc wchodzę, cała jeszcze gorąca,
czerwona od tej sceny z gazetami. Zerknęłam, widzę: przysadkowaty Prusak,
tylko oczy blade, spokojne, bardzo czegoś mądre. Popatrzył uważnie... Pyta się:
taka i taka? wiek? choroby? Wszystko zapisuje... Raptem: czy z życia swojego
zadowolona? Jakby piorun we mnie strzelił! „Ach ty, taki owaki — myślę — to
ty będziesz mnie na prywatne rozmówki wyciągał? na plotki? A zasię tobie,
Szwabie!” Przyjrzałam się jemu tak, jak to ja potrafię, że aż w pięty pójdzie... I
powiadam: „Mój panie, dziwnie pan zachowuje się wobec pacjentów, nie wiem,
co to może mieć za znaczenie dla diagnozy, czy ja z życia zadowolona jestem,
czy nie. To może W Niemczech modne są takie blagierskie sposoby? A zresztą,
jeśli pan ciekaw, owszem — powiem panu. Tak, jestem bardzo z życia
zadowolona. Moi przodkowie męczyli się dla ojczyzny, ja także nie traciłam
czasu na głupstwa... I mój syn pierworodny teraz dla Polski odrodzonej pracuje.
Wykształciłam go tak, że mogę być dumna z niego. Pan go zapewne zna, pan
go widuje, jeździ wielką taką limuzyną... Tak, panie; może pan być pewien, że
póki on tu jest, żadne szacherki pruskie na Mazurach nie ujdą na sucho, o nie”.
Wysłuchał; jeszcze i potakuje: „So so, na ja, schön...” * /* So, so... — (niem.)
no, dobrze, dobrze, pięknie/ Tylko tak mi się zdało, że jakby nie ludzkiej
mowy słuchał, a nad strumieniem siedział i — z pobłażaniem, ze smutkiem —
zatapiał się w jego szmer... Machnął ręką, mówi: „Proszę się rozebrać”. Cóż, ja
doktorów zwyczajna, doktor nie jest mężczyzną, a przy tym... stara ja przecież.
Odpięłam bluzkę, stanik, poobsuwałam ramiączka. Założył mi powyżej łokcia
przyrząd do pomiarów ciśnienia krwi, zacisnął mocno, syknęłam, on — nic,
czeka, patrzy potem na tarczę — kiwa głową, że niby rzecz dobrze jemu
wiadoma. „Posłuchamy serca” — powiada. I tę głowę swoją wielką, kosmatą
kładzie na mojej piersi... Dreszcz przejął; strasznie się zrobiło. Odpycham. „Cóż
to takiego — mówię — od tego jest słuchawka, co za dzikie porządki!” On
znowu nic, tylko nie ustępuje. A kiedy szarpnęłam ramię, wziął moje ręce jak w
kleszcze. Patrzę: oko jego jedno tuż przy moim ciele, czuję nawet, jak rzęsy
łaskoczą — a w tym oku takie skupienie... na czole żyła wystąpiła. On słucha.
Cała zmartwiałam, ucichłam. Co on słyszy we mnie? Takie szmery i sprawy,
których ja nie znam sama... Nareszcie puścił ręce, głowę swoją podniósł,
wygląda, jakby wracał — zmęczony — z daleka. Mnie ręce trzęsą się, nie mogę
zatrzaskiem na zatrzask trafić, a doktor ten... Gerhardt... spojrzał. Uśmiech
taki... ja nie wiem... taki chyba... boski? na jego twarzy. I mówi: „Ach, so alt
und so dumm, ist, noch immer dies Wesen...” * /* Ach, so alt... — (niem.)
ach, takie stare i takie wciąż głupie jest to stworzenie/ Bierze pióro i pisze
receptę.
Róża umilkła. Zdumienie z powodu słów doktora Gerhardta nie
przestawało widać dotąd zapierać jej tchu w piersi. Uniosła w górę dłonie,
splotła je jak do modlitwy.
— Marciu — oprzytomniała po chwili —- słyszysz? So alt und so dumm,
tak powiedział. A ja? Co ze mną się stało! Pomyślałam, po niemiecku nie
rozumiem... Pytam się: Was, was? comment? co takiego? On pisze dalej.
Schwyciłam go za rękaw i tarmoszę. Wszystkie krzywdy, wszystkie naigrawania
się losu nade mną, wszystkie niepojęte wyroki stanęły w pamięci i palą do
żywego. „Co pan? co pan? jakim prawem?” — krzyczę. Odłożył pióro. Ja
śmieszna pewnie byłam: rozjuszona stara jędza, na pół goła... Wstał, z góry
spogląda na mnie, oczy ciągle dalekie, olśnione jak gdyby takim światłem,
którego ja nie widzę... Raptem gładzi mnie po ramieniu i szepce trochę po
polsku, trochę po niemiecku: „Nic, nic... Nie gniewać się tak. Nie złościć.
Nicht immer so grollen”. Poczułam, że coś pęka, że coś twardego jak żelazo
łamie się wokoło mnie i zostaję bezbronna, miękka, istny ślimak bez skorupy.
Skóra cierpnie, że ot, dotkną... i nie będzie czym osłonić się... nie będzie czym
serca uchronić. Zgroza. Ale — Marciu — jakież szczęście! Jakie wyzwolenie!
Już chciałam zapłakać... Nie! pycha nie pozwala. Znasz moją ulubioną pieśń.
Właśnie przecież: „Ich grolle nicht” Schumanna — zawsze ją w złych godzinach
śpiewałam. Więc naciągam prędko bluzkę i mówię: „Czego pan czepia się
mnie? Ich grolle nicht. Pan postępuje jak szarlatan”. A on... On, Marciu, żeby
choć skrzywił się albo zasępił! Nic. Siadł z powrotem przy biurku, obserwuje
mnie — czasami ojcowie patrzą tak na swoje małe dzieci — z zadumą, z
podziwem, z litością... Nareszcie mówi: „Mehr Ruhe. Spokoju, spokoju... Und
so eine wunderschöne Nase haben wir...”. * /* Mehr Ruhe... — (niem.) więcej
spokoju. I taki prześliczny nos mamy/
Znowu Róża przerwała opowieść. Było już zupełnie ciemno w pokoju.
Marta posłyszała raczej, niż zobaczyła, że matka czegoś szuka w torebce. Wyjęła
i wsunęła w dłoń córki nieduży kartonik.
— To jest moja fotografia z tamtych lat. Z lat Michała. Widziałaś ją.
„Diese Nase. Diese wunderschöne Nase...” Któż to już raz powiedział tak o
mnie, przy mnie? Jakież to sprawy jedyne, nieziszczone, najlepsze i najgorsze,
zaczęły się od tych słów? Marciu... ty wiesz... Marciu...
Zachłysnęła się: cieniutko, śpiewnie zapłakała. Marta w popłochu ogarnęła
ramionami ciemną postać.
— Matko droga, wiem. Lepiej już skończ...
Róża jednak rozplotła objęcie.
— Nie, nie, do końca daleko... Słuchaj! Tamte słowa... Z tamtymi
słowami — zacięła się. — A cóż to za ważne słowa? Wstyd i śmiech powtórzyć
komu! Że niby ktoś mógł przez całe długie życie powtarzać sobie takie
głupstwo, w ciągu bezsennych nocy i parszywych dni — raz na pociechę, raz na
szyderstwo... Że mógł tymi dwoma słowami nakarmić całe swoje życie. Ale,
Marciu, trzebaż wiedzieć, jak było! Przecie sens słowa nie zawsze jest ten sam,
głupie słowo może nabrać nadludzkiej powagi, jeżeli padnie w chwili, która na
nie czeka... Ach, jak czekałam, ja tak strasznie z całej mocy czekałam wtenczas
w Warszawie na dobre czyjeś słowo! Powiedzieli mnie: „Do ojczyzny jedziesz,
do Polski, do rodaków. Bądź szczęśliwa. Bogu podziękuj”. Jechałam ja i
marzyłam. Taka podróż wtenczas — tydzień blisko. Trzecia klasa, twardo,
kupcy dziegciem śmierdzą, wszędzie siemieczki * /* Siemieczki — (ros.)
pestki/ i czajniki z gorącą wodą. Luiza nos watką perfumowaną zatyka i karmelki
miętowe ssie. Każdego potrąca, nie odpowiada, jęczy tylko: „Ces sales brutes,
ces katztpes”. * /* Ces sales brutes... — (franc.) te brudne gbury, te kacapy/ W
Kursku na stacji nocą słowiki śpiewały. Wychylam się, słucham... Odciąga
mnie od okna: „Jakie to słowiki? Gawrony! Tu vas entendre les rossignols de
Łazienki. Tu vas entendre, Rosalie” *. /* Tu vas entendre... — (franc.)
usłyszysz słowiki w Łazienkach/ Gdzieś tam znowu gaj piękny lipowy... „Nic to
— powiada. — A czy widziałaś sosny, świerki? » Szumią jodły na gór
szczycie...« Zobaczysz, zobaczysz.” Niektórzy podróżni wtykali mnie w ręce
kawał pieroga czy kawona... „Nie bierz od tych gburów — mówi — od swoich
co innego, wszystko przyjąć pozwolę.” No, i Polska nareszcie. Oczy mało nie
wyskoczą z głowy, serce z piersi — przygotowałam się na cud. Tymczasem za
Białymstokiem chałupy takie same, sosny, owszem, ładne, choć smutne.
Wreszcie pokazali się inni ludzie... Wsiada grubas w puder-mantlu. Wąsy jak
wiechy, czapa na bakier, wzrok groźny... Ciotka mało nie skręci się z zachwytu.
Szepce: „Regarde, c'est le vrai type d'un noble polonais. Quel nez aqulin, quelle
dignité et quel sentiment”. * /* Regarde, c'est le vrai... — (franc.) popatrz, to
prawdziwy typ polskiego szlachcica. Jaki nos orli, jaka godność i jaki
sentyment/ Patrzę z nabożeństwem, a grubas tymczasem toboły roztasowuje.
Stangret w liberyjnym kaszkiecie układa pakunki na półce, pod ławką,
wszędzie. Mój kuferek stał z brzegu, stangret chce jego ominąć, a nasz noble
wrzeszczy: „Czegóż, gamoniu, skrzynki nie zrzucisz? A gdzie umieścisz
indory?” Chłop zawahał się, mruczy: „To tych paniów”. Noble wtenczas
wystawia na nas gały i jak gdyby bada: ważne persony czy nie? Widać uznał, że
nieważne; nos rozdął, wąsiska nastroszył, powiada: „Paniów, nie paniów, mnie
się tu więcej miejsca należy; w konstantynowskim powiecie włóczęgów dużo,
ale pan prawdziwy jest jeden — Winołęcki, do kroćset! Zrzucaj, Wojtek,
pudło”. Luiza zatrzepotała: „Przepraszam pana, ten kuferek całą prawie Rosję na
tym miejscu przejechał i nikomu nie wadził”. Nie zdążyła skończyć, grubas jak
nie huknie na nią: „Imość mi tu nie rób mitręgi. W Rosji nie wadził, a mnie
zawadził i basta! Prędko, Wojtek, bo kasztan — widzę — gryzie srokatkę;
poniosą juchy i brykę rozbiją”. To ten Wojtek łomot! moim kuferkiem o
ziemię, indory wepchnął, słyszę, że coś trzasnęło. Rzucam się cała drżąca,
otwieram, a tam lusterko kadeckie mego ojca, którego mi użyczył na drogę —
stłuczone. Papo nieraz opowiadał, jak w święta, kiedy koledzy rozjechali się z
korpusu po krewnych, on — sierota weterański, siadywał przed tym lustrem,
uprzejme miny sam do siebie wyrabiając z nudów albo w twarz swoją tęsknie
wpatrując się, żeby odgadnąć, który rys ojca — bohatera przypomina, a który
matkę — z gorącego kraju prześliczną podobno kobietę. I tu — masz! — na
progu Polski lusterko to moje, męczeńską pamiątkę, le vrai type polonais rozbił
w drzazgi... Zapłakałam. Ciotka długo kłóciła się, zawołali konduktora, ale ja
uciekłam z przedziału i już tylko ze strachem, z nienawiścią patrzyłam z daleka,
jak grubas później kiełbasę żarł, wódką popijał, a Luiza pani de Staël romans
wyjęła, żeby swoją edukacją grubianina pognębić.
Róża zaśmiała się.
— Ot, jak mnie w Polsce witali! A potem... Opowiadałamżeż ja tobie
nieraz te drobiazgi, docinki. Warszawiaczkowie bardzo są dowcipni! Ciotka tak
samo... Niech ja tylko skrzywię się albo po rusku zaśpiewam — zaraz wilkiem
patrzy: „Dosyć, dosyć taganroskich fochów! Popatrz na siebie, do czegoś ty
podobna, nic dziwnego, że ludzi w oczy kolesz — istna Cyganicha. Lepiej
postaraj się być do Marylki podobna, prawdziwe to jest polskie dziewczę”.
Jeden maestro od początku słodkie oczy wywracał, ale brzydziłam się i nie
wierzyłam ja dziadowi staremu... Więc pomyśl, Marciu, co znaczyły, czym
stały się dla mnie te słowa Michała!... Kiedy on — piękny taki, syn mistrza,
polskiej sławy syn, tutejszy warszawski młodzieniec — zapatrzył się we mnie
jak w zjawisko... kiedy ręki mojej szukał, pobladły... i kiedy, wyrazów dość
rzadkich w mowie własnej nie znajdując, po niemiecku aż urodę moją chwalił...
to tak jak gdyby Polska pierwszy raz w ramiona mnie swoje przygarnęła! Nie
tylko wiarę w siebie odzyskałam, nie tylko miłość do pięknego tego i dobrego
Michała zapaliła się we mnie, ale i Ojczyznę raptem poczułam wkoło siebie,
ziemię własną pod stopami i Boga nad sobą!...
Marta ucałowała pałające policzki Róży.
— Odpocznij trochę, nie trzeba się gorączkować.
Odsunęła ją.
— Nie, nie, nie przerywaj! Nie mogę o zdrajcy tym myśleć i milczeć; nie
mogę. Wszystko, los cały mój on mnie odebrał. Zdradził — i świat zdradził
razem z nim: Bóg, Polska, każdy dzień, noc każda mnie później zdradzała przez
czterdzieści pustych lat!!!
Teraz dopiero umilkła, wyczerpana. Za ścianą rozległy się dziecinne głosy,
szuranie krzesłami: siadano do podwieczorku. Róża pod wpływem domowego
gwaru oprzytomniała, potarła czoło.
— Nie wiem — powiedziała innym, tym swoim nowym, cichym głosem
— żyje on czy umarł... Do niedawna wspominając go przeklinałam. Dziś
mówię: jeżeli żyje, pokój z nim.
Umarł? Niech ziemia lekką jemu będzie. Dziś... ja odpuściłam każdemu.
Wstała. Jak cień czarny, duży, zaczęła bezszelestnie krążyć między
meblami. Niebawem przemówiła znowu:
— Tak, zbliżam się, Marciu, do najważniejszej rzeczy... Przez kogo? dzięki
komu mogę dziś odpuścić winowajcom i prosić, żeby mnie odpuszczono?
Dzięki — niemu. Dzięki — Gerhardtowi. Urocznymi słowami odezwał się ten
Niemiec w Królewcu! Przed nim stała zła, śmieszna, stara kobieta, której nie
danym było przeżyć swego życia: prawda... Ale mnie, kiedy posłyszałam te
słowa, wydało się, Marciu, że tak nie jest! Że to Róża rozkwitająca. Że to stoi z
czarnymi warkoczami śniada, obca, w nieznajomej ojczyźnie zabłąkana
dziewczyna z sercem jeszcze cichym i mocnym... I że nie doktór, nie Niemiec,
tylko Michał zachęca mnie znowu do świata!
Cień stanął; przybliżył twarz do twarzy Marty, w źrenicach widać było
olśnienie.
— Mnie wydało się, Marciu, że nie za mną, a przede mną życie.
Wszystko, co nie moje, przypadkiem i własną złością na mnie w ciągu lat
zwalone — Adam, jego dzieci, nieudana muzyka, cała góra niedorzeczności
okropnych — wszystko to z mózgu i z piersi ustąpiło... I obudziłam się w t a
m t e j godzinie, pośród t a m t e g o wieczoru u Bądskich, w szesnastej
mojej wiośnie. Szczęście, szczęście nadludzkie! Obudziłam się... Patrzę w oczy
łaskawe, miłość czuję, chcę zaśmiać się, ramiona stulić, w uścisk oddać ciało,
duszę w niewolę, usta same coś szepcą... I przytomnieję. I słyszę, c o moje
usta powtarzają: „So alt und so dumm ist noch immer dies Wesen”... Nie wiem
ja, Marciu, jak zapłaciłam, jak wyszłam... Doktór odprowadził mnie do drzwi
— to wiem, bo jeszcze jedno spojrzenie jego zapamiętałam, jedno dotknięcie,
słowa jeszcze jedne... Położył rękę na moim ramieniu... Przytrzymał mnie w
progu, wzrokiem ciężkim objął, zaszeptał: „Ruhe... Ruhe... mein Kind” *.
/* Ruhe... Ruhe... — (niem.) cicho, cicho, moje dziecko/
Róża siadła w fotelu Sophie. Marta nie śmiała nawet westchnąć. Milczały
długo... Wreszcie ze wspomnień, z otchłani tajemnic przyszedł znowu głos
Róży:
— Niedługo koniec już mojej sprawie, miej cierpliwość. Powiedziałam:
dzięki Gerhardtowi odpuściłam moim winowajcom i sama o odpuszczenie
proszę. Ty pewnie zapytasz się zaraz: dlaczego? A ot, córko moja, dlatego, że o
n j e d e n n i e z l ą k ł s i ę m n i e. On jeden nie słuchał słów moich,
tylko serca posłuchał. On jeden dzieciństwo w starym moim sercu zobaczył. Nie
perswadował nic, nie walczył ze mną, nie obrażał się i nie pochlebiał: głupie
ręce skrępował, językowi złemu kazał milczeć — serca słuchał i męczarnię jego
zrozumiał.
Marta nie mogła dłużej znieść niepokoju. Rzuciła się do kolan matki,
zawołała wśród łkania:
— Przestań, na Boga, mamusiu! Zaszkodzisz sobie, byłaś dziś taka
niezdrowa. Miejże wzgląd na nas, na mnie; jeżeli rozchorujesz się, co będzie ze
mną?
Róża pogłaskała włosy płaczącej, sama spokojna nad podziw. Uśmiechnęła
się.
— Widzisz, to zawsze tak — rzekła. — Wszyscy wy dla mnie tacy: boicie
się. Żebym nie zrobiła wam czego złego. Zdrowa, chora — zawsze ja dla was
niebezpieczna... zawsze straszna. Adam mówi: „Nie umiałem ciebie nienawidzić
— kochałem. Przez noc jedną tylko nienawidziłem, chwilę jedną chciałem
twojej śmierci”. Ach, trzebaż było właśnie albo zabić mnie, albo obudzić z
dzieciństwa mściwego, w którym zastygłam, kiedy Michał ledwie rozkwitniętą
porzucił!...
Urwała.
— Pomyśl, pomyśl, jak późno mnie obudzili, pomyśl... — szepnęła
zdumiona. — Jak późno dostąpiłam zbawienia... Czy zdążę jeszcze poistnieć
trochę? człowiekiem trochę pobyć?
Ożywiła się, otrząsnęła jak ze snu.
— Zapal, Marciu, światło! Cóż my jak sowy siedzimy po ciemku? Pokażę
tobie, jaką ja z tych rozsypanych topazów bransoletkę kazałam sobie zrobić.
Marta przekręciła wyłącznik i z lękiem podniosła oczy na Różę. Cień,
który przemawiał do niej z ciemności, nie wydawał się być jej matką. Bała się,
że zamiast tak dobrze sobie znanych rysów, obciągniętych ruchliwą, ciemną
skórą, zamiast zmętniałych źrenic i ust jak prawdziwa róża — uwiędłych w nie
zmienionym kształcie, zobaczy obłok albo może szesnastoletnią Rosalie w
hiacyntowych warkoczach. Ale Róża nie była zmieniona. Blask tylko
rozświetlał ją silniejszy niż zwykle, aż zawstydzała tym blaskiem.
Idąc w stronę szafy, zerknęła w lustro.
— Do ondulacji nie poszłam! Ale chyba włosy dobrze jeszcze wyglądają...
Z bransoletą w dłoni zamyśliła się:
— Ileż tego było? Dwa tygodnie w Królewcu i tu miesiąc. Razem: półtora
miesiąca życia.
Chwyciła Martę za rękę.
— Czy ty wierzysz w cuda, Marciu? — zapytała i wpatrzyła się w córkę z
takim napięciem, jak gdyby w odpowiedzi usłyszeć miała wyrok.
Martę ścisnęło w gardle. Jednak bez chwili zwłoki wyszeptała:
— Wierzę.
Wtenczas Róża zmieniła się w posąg triumfu. Wyprostowana, z falującymi
nozdrzami, z torsem samotrackiej Nike, zawołała:
— I ja wierzę! Wierzyć muszę, bo cud dla mnie, nade mną został
uczyniony!
Położyła bransoletkę, obróciła się twarzą do lustra, córkę przyciągnęła do
siebie.
— Patrz: widzisz te pomarszczone policzki, zmięte czoło, te plamy
fioletowe i brunatne pod oczami? Czy widzisz tę maszkarę sześćdziesięcioletnią?
tę nieszczęsną karykaturę kobiety?
Marta zasłoniła się jak od ciosów.
— Nie, nie, nie mów tak! Nie widzę! Zawsze jesteś piękna.
Róża szarpnęła ją gniewnie.
— Cicho! Nie kłam! Wcale kłamać nie trzeba. I ty widzisz, i ja widzę:
róży już nie ma, jest uschnięty badyl. Ale to nic! Cud wszystko odmienia.
Drżącymi palcami musnęła skronie.
— Gerhardt, kiedy mówił do mnie, naprawdę widział mnie piękną. Jego
głos nie kłamał: ten głos pełen był ciepła, zachwytu. Ręce nie kłamały...
spojrzenie Ruhe, Ruhe, mein Kind”.
Spuściła głowę.
— O, tu — położyła dłoń na piersi — tu biło jego tętno nad moim
sercem. A tu — przesunęła dłoń ku ramieniu — ślad ręki nie ostygł jeszcze;
trwa... Uśmiechnął się: „So dumm”. I prawda! Cóż innego powiedzieć można o
sercu?
Nagle żachnęła się:
— Co? śmiejesz się ze mnie? Myślisz pewnie: wariatka?
Patrzyła ostro.
— Nie wyobrażaj sobie, że od razu uwierzyłam; że nie sprawdzałam, na
próbę nie wystawiałam. Przecież rozumiem; mężczyzna czterdziestoletni i baba
stara... W tydzień później przyszłam znowu. Udaję, że nic nie zauważyłam, nic
nie wiem. I on nic. Tylko ten wyraz niepojętej dobroci... Pyta się: „Nun, wie
geht's?” * /* Nun... — (niem.) no, jak się miewamy?/ Czuję od razu, że nie jak
staruchę pyta, a jak dziecko. Znowu opryskliwa byłam, skarżyłam się, że
lekarstwa nie skutkują. Ganiłam też niemieckie apteki. Zmierzył ciśnienie.
Delikatnie tak, troskliwie naciągnął z powrotem suknię na moje plecy... Oczy
przymrużył, coś nawet jak gdyby łzy zauważyłam za rzęsami... Powiada: „No, a
jak tam humor? Wszystko, co było kiedy złego, trzeba zapomnieć. O miłych,
dobrych rzeczach trzeba myśleć. An Leute, die Sie lieben... * /* An Leute... —
(niem.) o ludziach, którzy panią kochają/ Mnie serce stanęło. Przeraziłam się,
że płaczem wybuchnę, więc ściągnęłam brwi, usta zacisnęłam. A on posmutniał,
biedny: „Czemuż znowu gniew? — powiada. — Pięknym twarzom uśmiech
najbardziej przystoi.” Zapisał nowe leki. „Następnym razem proszę przyjść
uśmiechniętą; dla pani uśmiech — to życie.”
Podeszła do Marty, otoczyła ją ramionami.
— Córeczko moja! Oto z czym ja do ciebie dziś przychodziłam: zapomnij
nauk moich ponurych! Ani ambicja, ani sztuka, ani podróże, ani bogactwo — u
ś m i e c h j e s t n i e z b ę d n y d o ż y c i a. Taki uśmiech, który z sytego
serca płynie.
Marta odsunęła się od matki: jej oddech palił ją, natchniony wzrok
przerażał. Na dnie samopoczucia budził się surowy sprzeciw.
— Nie wiem, mamo, nie bardzo to wszystko rozumiem — rzekła. —
Powołujesz się na cuda, a nigdy nie ufałaś Bogu, nie pozwalałaś mi się modlić.
Róża zastrzygła rzęsami; namysł, czujność skurczyły twarz dopiero co tak
ekstatyczną.
— Bogu? — powtórzyła. — Czyż to Bóg cuda działa? Ja także nic nie
wiem, chociaż nieraz chwaliłam się, że wiem wszystko... Ale myślę: cuda
powstają chyba tam, gdzie i muzyka — w ludzkim sercu. Czyż można
wymodlić sonatę, pieśń, symfonię? One rodzą się same.
Marta przerwała z irytacją:
— Więc nie zapomniałaś o muzyce! Uważasz ją nawet za cud. Czemuż m
n i e każesz o niej zapominać?
Róża załamała ręce.
— Ach, jak trudno wytłumaczyć! Wiesz przecież, co to dla mnie za
tragedia była zawsze: koncert Brahmsa? Że nie mogłam ja jego wygrać? Z
powodu braku techniki — twierdziłam. — Roześmiała się burzliwie. —
Bezduszna, ciemna istota! Teraz dopiero pojęłam, jaki brak był tu
najważniejszy. Żebym tej okropnej pustki w sercu nie nosiła, znalazłaby się i do
zdobycia techniki... energia! A ty? pięknie śpiewasz. Głos, szkoła, styl bez
zarzutu. Jednak czegoś brakuje w tym śpiewie. Czy nie piszą o tobie krytycy
„śpiewaczka kulturalna” zamiast „zachwycająca śpiewaczka”?
Marta wstała porywczo; usta jej zsiniały jak u Adama w chwilach
wielkiego wzburzenia.
— Za późno, mamo, na te odkrycia, za późno! Paweł mnie kocha, nie
mogę go opuścić.
— Paweł ciebie kocha! — krzyknęła wtenczas Róża. — A czy ty od tej
miłości lepsza, mądrzejsza stajesz się? Dzień każdy błogosławisz? Życie
przeżywasz? Paweł lubi muzykę, Adam nie lubił, i tak samo ty przy nim, jak ja
przy Adamie udajesz tylko człowieka, pustkę zapchać usiłujesz. Nie zapchasz,
nie zapchasz, córko! Serca nie oszukasz!!!
Zbliżyła się, patrzyła w oczy Marty pałającymi źrenicami, zniżyła głos do
szeptu:
— Słuchaj mnie. Ja już odchodzę. Nie wolno tak żyć! Z takiego życia
wyrastają zbrodnie. Ja nie życzę Pawłowi niczego złego, nikomu złego teraz nie
życzę — on zapomni. Popatrz, twój ojciec jak o mnie zapomina z
Kwiatkowską... A ty idź — chwyciła Martę za przegub, ścisnęła aż do bólu —
idź, szczęścia twojego, póki czas, szukaj; inaczej w śmierci nie zaznasz spokoju,
upiorem tu powrócisz, kobieto!!!
Wargi utworzyły ostry, blady sierp opuszczony ku ziemi, oczy nakazywały,
groziły, ale broda trzęsła się, na czoło pot wystąpił. Marta oplotła matkę
ramionami.
— Cicho! — zaszlochała. — Nie patrz tak! Dokąd chcesz odchodzić,
szalona?
Osunęły się obie na sofę, drżąc w uścisku. Niebawem Róża otarła łzy,
odetchnęła z głębi piersi.
— Dokąd? Czyż nie domyślasz się? Napisałam w zeszłym tygodniu do n
i e g o, czy mogę przyjechać. W sobotę, o piątej po południu otrzymałam
wiadomość: „Czekam”.
Opuściła ręce.
— Jadę uczyć się życia. „Następnym razem — powiedział — proszę
przyjść uśmiechniętą”. Przyjdę uśmiechnięta.

20
Kiedy przebrzmiał na dole schodów huk drzwi, którymi trzasnęła Marta,
Różę opadła jedna z tych rzadkich miejskich cisz, czyniących wrażenie
katastrofy; jak gdyby nagle zahamowano tysiączne kroki, tryby, rozmachy... Jak
gdyby w ludzkie rojowisko spadła kropla zza świata — oddech
nieskończoności. Róża szeroko rozwarła źrenice: czy pośród czterech ścian nie
zjawi się sprawca ciszy, porywacz dzieci i kochanków, sędzia niesprawiedliwy
— Bóg? Zadrżała.
Z milczenia ulic wypełzły słowa córki, przed chwilą zdeptane: „Nie ufałaś
Bogu, nie pozwalałaś mi się modlić...”
Wstała, zgasiła światło, podeszła do okna. Nad dachem przeciwległej
kamienicy drżały bledziutkie gwiazdy.
— A one czego boją się? — westchnęła. — Czyżby i w niebie nie ufano
Jemu?
Zaciągnęła storę, wróciła na fotel, samochody, dorożki już znowu pędziły
— strach ustąpił.
— Nie, nie — zaszeptała — nie ma za co teraz mścić się na mnie...
Przecież dziś właśnie wszystko robiłam tak, jak On każe.
Pod czaszką tętniły głosy minionego dnia. Łamliwy ze szczęścia głos
Adama: „Nasza mamusieczka ma złote rączki”, pełne zdumienia szepty zięcia i
synowej, entuzjastyczne okrzyki Władysia, szloch Marty: „Dokąd chcesz
odchodzić, szalona?”, rozradowane piski Zbigniewa.
— Wszystkim, wszystkim serce otworzyłam — upewniała Niewidzialnego
— January, żeby tu przyszedł do mnie, i jego przyjęłabym dobrze.
Jednak myśl o gościu z mogiły napełniła ją odrazą.
— Ach, po cóż Januaremu nieszczęsną Rosalie odwiedzać? Matka, ojciec
nie pokazali się nigdy, Kazio znaku nie dał żadnego... Widać tam nieważne
tutejsze sprawy, nawet o najbliższych zapominają o n i.
Zdjęła bransoletę z topazów, odłożyła na stół. Płochliwie spojrzała po
kątach — ścisnęło za gardło: pustka.
— Żywi odeszli, umarli zapomnieli — przewiał żal. — Śpieszyłam,
śpieszyłam, poodprawiałam ich... i dlaczego? Trzeba było choć Martę
zatrzymać.
Poczuła, że serce szarpie się jak pies na uwięzi, a lewe ramię boli. Dotknęła
policzków: gorące.
— Duszno tu. Podła Janina! Ile razy mówiłam, żeby nie waliła tyle węgla
naraz, co dzień po troszku, nie co drugi dzień piekło!!!
Róża porwała się biec do dzwonka, palce skurczyła w szpony, skronie
pulsowały. Ale nogi były drętwe. Opadła w tył na sofę, gniew zgasł, senność
otuliła głowę. W tej narkotycznej chmurze szemrało:
„Nicht so immer grollen... Mehr Ruhe... Spokoju, spokoju.”
Uśmiechnęła się.
— Michał... drogi mój... więc ty teraz doktorem? w Królewcu?
Błogi spokój zstąpił na zbolałą.
— Zdrzemnę się. Cóż mam robić sama?
„Close your eyes” — zachęcał hawajski tenor, ten, co z rana u Marty.
Poruszyła wargami:
— Chustę babki Anastazji zabrałam... I stolik dziada zabiorę... bo
zniszczą.
„Lean your head against my shoulder and sleep *. /* Lean your head... —
(ang.) połóż głowę na moim ramieniu i śpij/ Close your eyes.” Pochyliła
głowę, upał z pieca, dopiero co tak nieznośny, przemienił się w miłe ciepło.
— Niech Aniela sobie gra, a my... tak — mówił Michał, szukał w
ciemności, dosięgnął i tulił.
Zapłakała.
— Puść mnie. Jakież to ogrody? Tych ogrodów nie znam. Ach, wracajmy!
co tante powie, że mnie nie ma tak długo?
Koła karety skrzypiały i skrzypiała chorągiewka na dachu altany.
...czemuż ona skrzypi, skoro nie ma wiatru? Czemu liście i woda drżą,
kiedy tajemnic nie ma, nie brak niczego tej nocy? Pełnia, pełnia... jest
wszystko! Michale, ich grolle nicht, mój jedyny. Och, nie tylko Adagio! I
Allegro giocoso dla naszej miłości za mało, serce mam pełne uśmiechu...
...niech gwiazdy nie drżą — trzeba ufać Bogu.
...Boże, nasz Stworzycielu, władco całego świata — to jest Michał mój
najukochańszy, któremu przykazałeś być dobrym. To ten, który w rozłączeniu
pamiętał. Który nie złamał przysięgi. Boże sprawiedliwy — to Michał, z
którym być mi pozwoliłeś do śmierci. A to ja — Róża, twoja wierna sługa.

Allegro giocoso, ma non troppo vivace

...posłuchajcie, Władysiu i Kaziu, szczęśliwi synowie Michała, jak gra


wasza matka szczęśliwa... Nic nie przemilczam, niczego nie kradnę, każda nuta
brzmi jak pełnia księżyca. Świadczcie za mną przed Bogiem, że nie skaleczyłam
harmonii!
Orkiestra dźwięczała spoiście, wiolinowa melodia Róży płynęła po niej jak
światło po falach. Wtem huk bolesny...
— Co to, co to? — Róża budziła się z jękiem. — Ach, nic, to serce huczy.
Chciała wstać — na piersi leżał ciężar nad siły. Wyciągnęła ręce, zaczęła
spychać ze siebie okrutne brzemię.
— Łotrze! Adamie! Ty ze mną? Zachciało się w s z y s t k i e g o ze
mną?! Dobra harmonia!! Precz, precz!...
Otwarto drzwi, światło zabłysło.
— Co pani? Co się pani stało?
Strawski potrząsał Różą. Mrugała nieprzytomnie.
— A? co? spałam. Zabierzcie go! Niby przebaczył — i wraca... Jakież tu
rachunki być mogą?
Pochylono się nad Różą, szeptano, wreszcie skronie natarto wodą
kolońską, wachlowano. Trzeźwiała.
— Pan Strawski... Co takiego? Krzyczałam? Wiem... najpierw coś śniło
się pięknego, potem zmora dusiła.
Przetarła oczy dłonią. Bełkotliwie mówiła:
— Widzi pan, co znaczy starość. Wina napiłam się, mięsa zjadłam, w
towarzystwie pobyłam — od razu awantura. Nic... nic... to chwilowe.
Strawski i Janina stali z niepewnymi minami. Telefon dzwonił.
— Idź, odbierz — nakazał gospodarz służącej.
Po minucie zjawiła się z powrotem.
— Córka pyta, jak pani się czuje. Chyba powiedzieć, żeby przyszła?
Róża poczerwieniała.
— Nie waż się! Dlatego, że komuś ciężko z przejedzenia i zły sen się
przyśnił, ludziom głowy zawracać? Lepiej łóżko pościel.
Kręcili się jeszcze chwilę — odeszli.
Znowu została sama z poczuciem, że — mimo wszelkich zaprzeczeń —
dzieją się ważne sprawy. Usiłowała skupić myśli, by zrozumieć, dlaczego ręce
drżą i tchu brakuje, dlaczego przedmioty nasycone są czyjąś surową obecnością
— jak w wielkich godzinach życia. Zwlekła się, zaczęła chodzić od ściany do
ściany, na nie swoich nogach. W uszach dzwoniło, lewe ramię dokuczało, jak
gdyby puchło, w piersiach — ciężary i niesmaki. Jednocześnie męczyła
świadomość, że coś zostało zaniedbane czy zniszczone, że jakaś najistotniejsza
rzecz wymyka się i że za wszelką cenę należy rozpierzchłe wątki dnia pochwycić.
— Co ja miałam zrobić? co ja miałam zrobić? Miałam coś zrobić
przecież...
Miasto odzywało się monosylabami bez treści. Trzasnęły drzwi, klakson
zajęczał, woda spłynęła w rurze, z dna podwórka miauczały koty. Nagle, z
daleka przyszedł gwizd pociągu — przewlekły. Róża stanęła.
— O... o... o... to... to... Miałam wyjechać! Wyjechać muszę prędzej.
Ulga; nareszcie cokolwiek wiadomo. Wzruszyła się tak bardzo
odnalezieniem przepadłego zamiaru, że w oczach pociemniało.
— Gdzie waliza? A krzyżyk mój gdzie? Jakże ja bez niego pojadę do
Królewca? Michał upomni się: „Teraz zasługuję — oddaj mi na zawsze twój
krzyż”.
Podeszła do komody, żeby otworzyć szufladę. Ale klucz nie dawał
przekręcić się w zamku. Poty wystąpiły na czoło... Zawadziła o torebkę, zrzuciła
ją. Obetrzeć czoło.
Patrzyła na leżącą pod krzesłem torebkę, w której była chustka. Lęk przejął:
jak wydostać chustkę? Wszystko stawało się tak dalekie, trudne, nieprzyjazne...
Sroga obecność pochłaniała świat, wzbraniała ruchów, czyniła Różę małą i
bezsilną. Róża przymknęła oczy.
— Później to zrobię... Wypocznę najpierw.
Miała wstręt do patrzenia. Omackiem odnalazła łóżko, położyła się. Kiedy
ustał wielki trud równowagi — szczęście napełniło strudzoną: w r ó c i ł a m.
Powtarzała „wróciłam” i cieszyło ją, że nie słyszy tych słów poza sobą, tylko w
sobie — w skroniach, w żyłach, w gardle... „Wróciłam” — szumiały myśli.
— Wszystko jest we mnie. Tu tętno Michała w mojej piersi... Jego ciepło
w sercu... Ruhe, Ruhe, mein Kind. Michał cały jest we mnie!

Allegro giocoso, ma non troppo vivace

Myśli zacichły, wargi rozciągnęły się w uśmiech: wielki, śmiertelny


dreszcz rozkoszy poraził ciało Róży.
Zastukano. Weszła Janina.
— Czy podać herbatę?
Zbliżyła się do łóżka, odskoczyła, wołając:
— Proszę prędzej, proszę!
Wpadli oboje Strawscy. Róża — wyciągnięta sztywno, upiorna w blasku
żarówek — płakała z uśmiechem okropniejszym od rany.

21
Paweł mruknął zza ściany, kiedy Marta — zmęczona kinem — mijała hall.
— Która to godzina? Tłucz się, tłucz po nocy, ładnie zaśpiewasz na próbie.
Przemknęła do swego pokoju, szybko rozebrała się, zgasiła światło. W
ciemności przesunęła dłonią po twarzy, jak gdyby i twarz chciała zgasić. Sen,
mimo to, wydawał się czymś bardziej nieosiągalnym niż magia. Wspomnienia i
przeczucia gęstniały w film o duszących wątkach. Z przeszłości zawiewały
zrzędzenia Sophie, modlitwy ojca, szelest sukien Róży, studenckie bufonady
Władysia. W tych bladych pasmach mrowiły się strzępy zdarzeń już bolesnych,
chociaż nie spełnionych. Marta nie tylko słyszała szum krwi w czaszce, stukot
serca w piersi, ale i szkliste drżenie drobniutkich jakichś fal, płynących z
niewidzialnego w niewiadome. Te szmery absorbowały ją tak dalece, że nie
słyszała natomiast melodii, która matowym jękiem nieprzerwanie płynęła z jej
krtani:

Ich grolle nicht


Und wenn das Herz auch bricht
Ewig verlornes Lieb
Ewig verlornes Lieb...

Kiedy zadzwonił telefon, Marta wstała natychmiast — bez najlżejszego


odruchu zdziwienia. Nie zapalając świateł po drodze, dotarła do hallu.
— Proszę. Jestem.
Ze słuchawki przemówił basowy głos:
— Tu Strawski. Nie jest dobrze, proszę pani. Matka pani żądała, żebym
nie telefonował. Ale ja nie mogę tego brać na swoje sumienie: niech państwo
lepiej przyjadą.
Marta odpowiedziała:
— Tak, wiem, dziękuję panu, zaraz.
Ubrała się w jednej chwili, spojrzała na zegarek. Było pół do drugiej,
zaledwie pól godziny temu wróciła z kina. Skrzydło jakiejś szafy trzasnęło.
Paweł wyłonił się ze swojej sypialni zziębnięty.
— Co ty wyprawiasz? Co się tutaj dzieje?
Z trudem rozwarła usta.
— Moja matka umiera.
Tak oto od siebie samej dowiedziała się Marta strasznej nowiny.
W bramie dozorca długo nie przychodził. Wpadła do jego dyżurki,
potrząsnęła zaspanym chłopem.
— Prędzej! moja matka umiera.
Ta świadomość krzyczała w niej triumfalnie.
Przed stacją taksówek dopędził Martę Paweł — w palcie i w rozchełstanej
koszuli. Jechali bez słowa, Marta wystukując o szybę rytm Ich grolle nicht.
Otworzył Strawski.
— Trochę lepiej. Wszystko, co było trzeba — zrobione. Teraz jest
przytomna.
Przed t a m t y m i drzwiami spuściła oczy: nie znajdowała siły zobaczyć
od razu. Kiedy je podniosła, dotykała kolanami materaca, słyszała głośny
oddech matki.
Róża siedziała, wsparta o poduszkę... Zwyczajna. Wprawdzie nowy
uśmiech zawstydzenia i czułości był ciągle na jej twarzy, ale ta zmiana, z którą
oswojono się w ciągu dnia, wróżyła raczej początek niż koniec wielkich spraw.
Marta nieśmiało ujęła dłoń chorej w obie swoje dłonie. Ręka matki
poddała się — muskularna, ciepła. Róża przemówiła, patrząc w stronę
przedpokoju:
— Po cóż to było, panie Strawski? Noc, ludzie śpią...
Miała na sobie czepek koronkowy oraz piękny kaftan, haftowany
własnoręcznie. Wyglądała na zadowoloną z siebie i z zamętu, jaki ją otoczył.
Doktor z Pawłem szeptali, akcentując niektóre słowa: Angina pectoris.
Pantopon. Pierwszy atak. Mija. Konsylium jutro. Silna...
Róża skinieniem przywołała doktora. Twarz jej nie drgnęła i wzrok nie
cofnął się ani na jotę od dalekiego punktu, w którym był utkwiony; spytała:
— Czy to zawsze tak z sercem? So... dumm?
Lekarz z pogotowia, młody, wcale — widać — nienawykły do fachu.
zaczerwienił się po korzenie włosów.
— Dwa zastrzyki zrobione, zaśnie pani, jutro zaczniemy się leczyć — za
tydzień pani wstanie!
Nie słuchała wcale młodzieńczych okrzyków, żadna zgroza, żadna ulga nie
odbiła się w jej spojrzeniu — to, co Róża widziała, musiało być ważniejsze od
śmierci.
Obróciła nieznacznie głowę.
— Proszę tu bliżej.
Doktor poskoczył.
— Co? Napić się? Parę kropel można.
— Nie.
Dźwignęła powieki, ukazała oczy stężałe, surowe.
— Czy pan słyszał koncert D-dur Brahmsa?
Młodzieniec chrząknął. Wtedy powolutku przetoczyła źrenice w kierunku
Marty. Znalazła ją. Rozkazała:
— Wytłumacz jemu.
Milczano. Kilkakroć przełknęła ślinę, poruszyła wargami — zadziwiła się
jak gdyby, wreszcie rzekła:
— Trzeba posłyszeć. Ja znowu dziś wieczór... słyszałam. I teraz jestem
człowiekiem... Teraz mogę... to grać.
Doktor załamał palce, aż trzasnęły stawy; chwyciwszy kasetę rzucił się do
wyjścia, w progu przystanął.
— Proszę pilnować tętna. Jeżeli zacznie słabnąć, telefon jest w książce,
mieszkam o trzy domy.
Marta przesunęła dłoń na przegub Róży: puls bil mocno, choć powoli —
jak młot. Róża drzemała.
Weszli Władysiowie. On blady, z rozdętymi nozdrzami, z brwiami u
krawędzi czoła, ona — stateczna.
Nikt o nic nie pytał. Władyś opadł na fotel w głębi pokoju, spuścił głowę
na ręce; Paweł stał przy oknie odwrócony tyłem, Marta liczyła: „Raz, dwa, trzy,
dziewięć, piętnaście...” Puls podążał: Marcie zdawało się, że to Róża tak idzie
naprzód z ogromnym wysiłkiem. „Dziewiętnaście, dwadzieścia...” Trudną
godzinę matka przemierzała pulsami.
Jadwiga otworzyła lufcik, otuliła kołdrą zdyszane piersi... Ktoś zakaszlał.
Drgnęli wszyscy, z osłupieniem patrzyli po sobie... Kaszlała Róża.
— Zamknąć lufcik! Widocznie zaziębiona!
Marta puściła kiść chorej. Stłoczono się. Jadwiga odsunęła wylękłych.
— Niech Paweł przyniesie z kuchni wody i cytrynę. Władysiu, rozcieraj
matce stopy. Marciu, proszę o amoniak.
Odstąpili — każdy musiał dobrze skupić się, żeby zrozumieć, o co idzie.
Wreszcie Władyś zaczął, skulony w nogach łóżka, wykonywać forsowne ruch,
Marta podała flakon, sięgnęła znowu po tętno — nie znalazła dłoni na dawnym
miejscu. Obie leżały teraz blisko siebie, zwinięte jak liście. Róża spod
spuszczonych powiek patrzyła na nie podejrzliwie. Nagle odezwała się:
— Dlaczego sine paznokcie? Dlaczego?
I wtenczas Marta osunęła się na podłogę. Głosu Róży, który wymawiał te
słowa, nie mogła inaczej znieść: gruby, ciężki, tłoczył ją do ziemi. Nie odrywała
jednak wzroku od warg, zza których płynął. Róża nie od razu wydobyła go z
siebie. Tak zazwyczaj lotny — zapadł teraz widocznie w jakieś grzęzawiska.
Szukała ustami... zstępowała, zdumiona, coraz głębiej we własne czeluście. Na
koniec dał się wydźwignąć... Kiedy zabrzmiało okropne „dla-cze-go?”, twarz
Róży wyraziła zwycięstwo. Nie strach i nie naganę, które winny być w tym
pytaniu zawarte, tylko zwycięstwo nad opornym głosem.
— Ach, ach — jęknął Władyś.
Jednocześnie oboje z Martą zakryli sobie oczy.
Paweł powrócił ze szklanką lemoniady. Jadwiga kazała mu ująć chorą z
tyłu i podciągnąć nieco ku górze. Wielkie żyły wystąpiły mu na skronie, kiedy
to wykonywał. Róża robiła się bezwładna. Spojrzała, kto targa nią tak bez
litości, kto ją tak przymusza... Poznawszy Pawła, przestała triumfować, zlękła
się — teraz dopiero. I gruby, obcy głos zamilkł.
Wszyscy odetchnęli z ulgą. Marta nabrała lemoniady na łyżeczkę, zbliżyła
do obrzmiałych ust. Nie rozwarły się, nie ustąpiły... Łyżeczka upadła, ktoś
krzyknął: „Boże!” Znowu stłoczyli się. Jadwiga zaszeptała nagląco: „Puls, puls!
gdzie jest puls?” Pochwycono kilkorgiem rąk dłonie Róży... i rzucono je na
kołdrę z powrotem. Nie tętniły już rytmem pochodu, zaledwie coś
nieuchwytnego drżało pod skórą. Zakaszlała. Nie zważali na to, runęli gromadą
do telefonu. W przedpokoju oprzytomnieli, cofnęli się, tylko Marta została przy
aparacie. Doktor natychmiast odpowiedział.
— Jestem.
— Doktorze, puls słabnie...
— Czy kaszlała?
— Ach, kaszle, kaszle...
— Już idę.
Marta rzuciła telefon; stając na progu, stanęła twarzą w twarz z matką. Róża
— wysoko osadzona — patrzyła przed siebie nad miarę otwartymi oczami. W
tych oczach odbijał się widok nietutejszy. Źrenice usiłowały go ogarnąć w całej
jego dzikiej wielkości, rozszerzały się, rosły ciągle. Marta w smudze
nieziemskiego widzenia szła ścierpnięta. Uklękła... Opasała ramionami duże,
ciepłe ciało, przytuliła głowę do łona, które ją wydało światu.
W piersi Róży szemrało źródło. Leciutki, szklisty szmer - to były właśnie
fale, z niewidzialnego płynące w niewiadome, te fale, które Marta słyszała
powróciwszy z kina w piersi Róży biło źródło tych fal.
— Matko, moja matko — zapłakała.
Źródło ucichło. Jednocześnie — z wysoka — z ust zawartych, zdawało się,
na zawsze, przyleciał szept:
— Napiszcie... wracam... uśmiechnięta.
Drzwi skrzypnęły, doktor odciągnął Martę, opuściła zdrętwiałe ramiona, tuż
koło jej policzków przesunęły się czyjeś buty... Znowu trzeszczy podłoga,
westchnienia trzepocą, wzbijają się chmurą...
— Tak. Skończone — mówił doktor.
Martę ktoś dźwignął z ziemi, poznała twarde palce Pawia – „patyki,
patyki” — wsparła się o szafę, uniosła z trudem głowę — i zobaczyła Adama.
Na tle ciemnego przedpokoju stał jej ojciec w drzwiach, zgarbiony, coś
trzymając oburącz. Postąpił krok naprzód, zawołał:
— Elciu, Elciu kochana!
Syknięto z dwóch stron.
Władysław — z rysami skurczonymi — zabiegł mu drogę, położył palec
na ustach, drugą ręką wskazał łóżko.
Siedziała tam umarła Róża. Nie zdążono jeszcze zniżyć poduszek ani
zamknąć oczu martwych — patrzyły ciągle w swój daleki cel, okrągłe ze
zdumienia.
Adam rozejrzał się po obecnych.
— Co ona? Widzi nas?
Ze zgrozą zaprzeczono trzęsieniem głów i szlochami. Więc jeszcze otworzył
usta, ale nie wymówił dalszego pytania, padł na kolana i sunął powoli, szepcąc
„Elciu...”, wyciągając ramiona. Jadwiga chciała go podnieść... Odtrącił.
— Puśćcie — jąkał. — Ja muszę zapytać, ja przyniosłem...
W trzęsących się rękach migała chustka, zawiązana w supeł, i gamasz
włóczkowy...
— Puśćcie... Ja jeszcze zapytam.
Doktor z Pawiem dali mu wreszcie rady, uprowadzili na sofę.
Tymczasem powieki opadły same na zdumione źrenice.
Uczyniło się cicho. Jeszcze ciszej niż wtenczas, kiedy pośród strasznego
milczenia serce Róży śpieszyło do kresu.
Wszyscy zapadli w przeszłość: teraz dopiero słyszeli wyraźnie słowa,
których Róża — złych i dobrych — wyrzekła tyle w ciągu minionego dnia.
Słuchali — każdy osobnym uczuciem — tego, co każdemu było przeznaczone.
Nie rozumieli chaotycznych słów. Ale ich dźwięk gorący zachwycał każdego.
Nie odróżniali złych od dobrych, myśląc o zmarłej — myśleli: „Róża”. I tym
imieniem rozgrzeszali zło, chwalili dobro.
Okna poszarzały, gołąb stuknął w szybę. Wstali, zbliżyli się do łoża
śmierci. Marta wzięła wielki czarny szal koronkowy — szczątek taganroskiej
świetności, i zarzuciła nim ciało.
Piękna głowa zapadła głęboko w puchy, tonęła, uchylała się światu.

You might also like