Professional Documents
Culture Documents
Chang Ha-Joon - Źli Samarytanie
Chang Ha-Joon - Źli Samarytanie
PROLOG
Cud ekonomiczny Mozambiku
Jak uciec przed biedą
ROZDZIAŁ 1
Lexus i drzewo oliwne – od nowa
Fakty i mity na temat globalizacji
ROZDZIAŁ 2
Podwójne życie Daniela Defoe
Jak kraje bogate stały się bogate
ROZDZIAŁ 3
Mój sześcioletni syn powinien znaleźć sobie pracę
Czy wolny handel to dobra odpowiedź na wszystko?
ROZDZIAŁ 4
Fin i słoń
Czy powinniśmy regulować inwestycje zagraniczne?
ROZDZIAŁ 5
Człowiek wyzyskuje człowieka
Prywatna firma dobrze, państwowa firma źle?
ROZDZIAŁ 6
Windows 98 w roku 1997
Czy „pożyczanie“ idei jest czymś złym?
ROZDZIAŁ 7
Mission Impossible?
Gdy ostrożność finansowa idzie za daleko
ROZDZIAŁ 8
Zair kontra Indonezja
Czy powinniśmy odwracać się od krajów skorumpowanych i niedemokratycznych?
ROZDZIAŁ 9
Leniwi Japończycy i nieuczciwi Niemcy
Czy niektóre kultury są niezdolne do rozwoju gospodarczego?
EPILOG
Sao Paulo, październik 2037
Czy może być lepiej?
Podziękowania
Dla Hee-Jeong
PROLOG
Orzechy i wolty
28 CZERWCA 2061, MAPUTO
„The Economist” wersja papierowa
Od czasu swych skromnych początków Tres Estrelas pokonał dystans nieomal kosmiczny. Firma zaczynała od eksportu orzechów
nerkowca w roku 1968, siedem lat przed uzyskaniem przez Mozambik niepodległości od Portugalii. Potem całkiem dobrze radziła sobie
dzięki rozszerzeniu produkcji w kierunku tekstyliów i rafinacji cukru. Jeszcze później wykonała śmiały krok w stronę elektroniki, najpierw
jako podwykonawca koreańskiego giganta elektronicznego Samsung, a potem już jako samodzielny producent. Ogłoszenie w 2030 roku, że
kolejnym przedsięwzięciem firmy będzie produkcja ogniw paliwowych na wodór wywołało jednak poważny sceptycyzm. „Wszyscy myśleli,
że upadliśmy na głowę”, mówi dziś Nhumaio. „Wydział ogniw paliwowych przynosił straty przez siedemnaście lat. Na szczęście nie
mieliśmy wówczas wielu zewnętrznych udziałowców, którzy domagaliby się natychmiastowych wyników. Wytrwaliśmy w przekonaniu, że
zbudowanie firmy światowej klasy wymaga długiego okresu przygotowań”.
Sukces firmy jest symbolem gospodarczego cudu, z jakim mamy do czynienia we współczesnym Mozambiku. W 1995 roku, trzy lata po
zakończeniu krwawej, szesnastoletniej wojny domowej, dochód per capita tego kraju wynosił około 80 dolarów, co czyniło go dosłownie
najbiedniejszą gospodarką świata. Głębokie podziały polityczne, wszechobecna korupcja i nędzny, bo ledwie 33-procentowy wskaźnik
alfabetyzacji składały się na prognozy ponure bądź wprost katastrofalne. W roku 2000, osiem lat po wojnie domowej, przeciętny mieszkaniec
Mozambiku wciąż zarabiał ledwie 210 dolarów rocznie, a więc niewiele ponad połowę tego, co przeciętny Ghańczyk, zarabiający 350
dolarów. Od tamtego czasu mozambijski cud gospodarczy przekształcił jednak ten kraj w jedną z najbogatszych gospodarek Afryki i całkiem
solidny kraj średnio wysokiego dochodu. Przy odrobinie szczęścia i wysiłku w ciągu kolejnych dwudziestu, trzydziestu lat może on dołączyć
do grona gospodarek rozwiniętych.
„Nie spoczniemy na laurach”, zapewnia Nhumaio, którego szelmowski uśmiech skrywa ponoć żelazną determinację. „To niełatwa branża,
w której technologie zmieniają się szybko. Cykl życia produktu jest krótki i nikt nie może liczyć, że dzięki jednej innowacji zostanie liderem
rynku na dłużej. Konkurenci na horyzoncie mogą pojawić się znikąd, w każdej chwili”. To zresztą jego firma zrobiła Amerykanom
i Japończykom niemiłą niespodziankę. Może jakiś stosunkowo nieznany producent elektroniki gdzieś w Nigerii uzna, że skoro Tres Estrelas
mogło wydobyć się z najgłębszego cienia aż na podium, to dlaczego on nie byłby w stanie?
Mozambik dorośnie do mojej fantazji albo i nie dorośnie. Ale jak byście zareagowali, gdyby
powiedziano wam w 1961 roku, na sto lat przed tym mozambijskim snem, że Korea Południowa za lat
czterdzieści będzie jednym z czołowych na świecie eksporterów telefonów komórkowych, a zatem
produktu, który wówczas należał do dziedziny science-fiction? Ogniwa paliwowe na wodór
przynajmniej już istnieją.
W 1961 roku, osiem lat po zakończeniu bratobójczej wojny z Koreą Północną, roczny dochód Korei
Południowej wynosił 82 dolary na głowę. Przeciętny Koreańczyk zarabiał mniej niż połowę tego, co
przeciętny obywatel Ghany (wówczas 179 dolarów)1.
Wojna koreańska – która zupełnym przypadkiem rozpoczęła się 25 czerwca, a więc w dniu święta
niepodległości Mozambiku – należała do najbardziej krwawych w historii ludzkości, przynosząc straty
rzędu czterech milionów zabitych w ciągu trzech lat (1950–1953). Połowa bazy przemysłowej Korei
Południowej i ponad 75 procent jej linii kolejowych zostało zniszczone. Kraj zdołał wprawdzie wykazać
pewien potencjał organizacyjny, podnosząc poziom alfabetyzacji do 71 procent w 1961 roku –
z mizernych 22 procent, jakie odziedziczył w 1945 roku po japońskich kolonizatorach, rządzących
półwyspem od roku 1910. W szerokim odbiorze Koreę traktowano jednak jako beznadziejny przykład
klęski polityki rozwojowej. Wewnętrzny raport USAID – głównej amerykańskiej agencji pomocowej, tak
wtedy jak i dziś – nazywał Koreę „studnią bez dna”. W owym czasie głównymi towarami eksportowymi
kraju były wolfram, ryby i inne produkty nieprzetworzone.
Firma Samsung[1], obecnie jeden z czołowych na świecie eksporterów telefonów komórkowych,
półprzewodników i komputerów, swą działalność rozpoczęła w 1938 roku od eksportu ryb, warzyw
i owoców, na siedem lat przed uzyskaniem przez Koreę niepodległości od japońskiej władzy kolonialnej.
Aż do lat 70. najważniejsze gałęzie jej biznesu, uruchomione w połowie lat 50., stanowiły przetwórstwo
cukru i włókiennictwo2. Kiedy firma weszła w przemysł półprzewodników, wykupując 50 procent
udziałów w firmie Korea Semiconductor w roku 1974, nikt nie traktował jej serio. Zresztą Samsung aż do
1977 roku nie produkował nawet telewizorów kolorowych. Kiedy w 1983 roku ogłosił zamiar
konkurowania z największymi graczami w branży półprzewodników z USA i Japonii poprzez
projektowanie własnych procesorów, mało kto był do tego przekonany.
Korea, jedno z najbiedniejszych miejsc na Ziemi, było tym właśnie nieszczęsnym krajem, w którym
przyszedłem na świat 7 października 1963 roku. Dziś jestem obywatelem jednego z zamożniejszych, jeśli
nie najzamożniejszych krajów świata. Za mojego życia, mierzony parytetem siły nabywczej dochód Korei
Południowej per capita wzrósł około 14-krotnie. Osiągnięcie tego samego wyniku zajęło Wielkiej
Brytanii ponad dwa stulecia (od końca XVIII wieku do dziś), a Stanom Zjednoczonym półtora stulecia
(od lat 60. XIX wieku do dziś)3. Postęp materialny, jaki mogłem zaobserwować w ciągu czterdziestu
kilku lat swego życia, był taki, jak gdybym urodził się jako brytyjski emeryt za panowania Jerzego III
bądź amerykański dziadek urodzony za prezydentury Abrahama Lincolna.
Dom, w którym się urodziłem i w którym mieszkałem do szóstego roku życia, znajdował się na
ówczesnym północno-zachodnim krańcu Seulu, stolicy Korei. Był jednym z małych (dwie sypialnie), ale
nowoczesnych domków, które rząd z zagraniczną pomocą zbudował w ramach programu poprawy stanu
rozpadającej się infrastruktury mieszkaniowej. Wzniesiono go z bloczków cementowych i słabo
ogrzewano, więc zimą było w nim dość zimno – a zimowe temperatury w Korei potrafią spadać do 15
czy nawet 20 stopni poniżej zera. Nie było oczywiście spłukiwanej toalety: te były zarezerwowane dla
bardzo zamożnych.
Moja rodzina cieszyła się jednak pewnymi luksusami, których wielu innym brakowało, a to za sprawą
mojego ojca, wysokiego urzędnika państwowego w Ministerstwie Finansów, który skrzętnie oszczędzał
pieniądze ze swego rocznego stypendium na studiach w Harvardzie. Posiadaliśmy czarno-biały telewizor,
który niczym magnes przyciągał sąsiadów. Jeden z przyjaciół rodziny, dobrze zapowiadający się młody
dentysta w szpitalu św. Marii, jednym z największych w kraju, zawsze znajdował czas, by wpaść do nas
akurat w czasie ważnego meczu w telewizji – oczywiście z powodów zupełnie z meczem niezwiązanych.
W dzisiejszej Korei rozważałby zapewne zamianę drugiego domowego telewizora w sypialni na ekran
plazmowy. Mój kuzyn, który właśnie przeniósł się do Seulu z rodzinnego miasta mego ojca, Kwangju,
przy okazji jakiejś wizyty dopytywał moją matkę o dziwaczną białą szafkę w salonie. To była nasza
lodówka – za duża, by mogła pomieścić się w kuchni. Z kolei moja żona Hee-Jeong, urodzona
w Kwangju w 1966 roku, opowiadała mi, że jej sąsiedzi regularnie „oddawali w depozyt” cenne mięso
do lodówki jej matki, żony majętnego lekarza, tak jakby była menedżerem w ekskluzywnym szwajcarskim
banku.
Mały domek z cementowych bloków z czarno-białym telewizorem i lodówką nie wygląda może zbyt
efektownie, ale był spełnieniem marzeń dla pokolenia moich rodziców, którzy przeżyli dotąd najbardziej
burzliwe i ponure czasy: kolonialne rządy Japończyków (1910–1945), II wojnę światową, podział kraju
na część północną i południową (1948) i wreszcie wojnę koreańską. Kiedy tylko ja, moja siostra Yonhee
czy brat Hasok narzekaliśmy na jedzenie, matka mówiła nam, jak bardzo jesteśmy rozpuszczeni.
Przypominała, że kiedy była w naszym wieku, ludzie z jej pokolenia czuli się szczęściarzami, jeśli mogli
sobie pozwolić na jajko. Wiele rodzin nie mogło, a te, które było na nie stać, zachowywały je dla ojców
i pracujących starszych braci. Matka wspominała też dramatyczny moment, kiedy jej pięcioletni braciszek
głodujący w czasie wojny koreańskiej powiedział, że poczułby się trochę lepiej, gdyby mógł potrzymać
w rękach ryżową miskę – choćby pustą. Z kolei ojciec, uwielbiający wołowinę mężczyzna o zdrowym
apetycie, jako uczeń szkoły średniej w czasie wojny koreańskiej musiał przeżyć głównie na ryżu,
czarnorynkowej margarynie od armii USA, sosie sojowym i paście chili. W wieku dziesięciu lat patrzył
bezradnie, jak jego siedmioletni brat umiera na czerwonkę, zabójczą chorobę, która dziś w Korei jest
w ogóle nieznana.
Wiele lat później, bo w 2003 roku, będąc w Korei na urlopie z Cambridge, oprowadzałem mojego
przyjaciela i mentora Josepha Stiglitza, laureata ekonomicznego Nobla, po Muzeum Narodowym w Seulu.
Przechodziliśmy obok wystawy pięknych czarno-białych fotografii ukazujących życie codzienne ludzi
z seulskich dzielnic klasy średniej w późnych latach 50. i wczesnych 60. XX wieku. Dokładnie tak samo
zapamiętałem własne dzieciństwo. Za mną i Joem stanęły dwie młode kobiety, w wieku dwudziestu kilku
lat. Jedna z nich wykrzyknęła: „To naprawdę było w Korei? To wygląda jak Wietnam!”. Między nami
było mniej niż dwadzieścia lat różnicy, ale sceny tak dobrze znane mnie, były zupełnie obce dla niej.
Odwróciłem się do Joego i powiedziałem, jak bardzo jestem „uprzywilejowany” jako ekonomista
rozwoju, skoro mogłem przeżyć tak wielką zmianę. Czułem się jak historyk średniowiecznej Anglii, który
na własne oczy zobaczył bitwę pod Hastings, albo astronom, który przeniósł się w czasy Wielkiego
Wybuchu.
Nasz drugi dom rodzinny, w którym mieszkałem od 1969 do 1981 roku, w samym szczycie
koreańskiego cudu gospodarczego, nie tylko miał spłukiwane toalety, ale też mógł się poszczycić
systemem centralnego ogrzewania. Bojler pechowo zapalił się niedługo po naszym wprowadzeniu się
i omal nie spalił całego domu. Nie mówię o tym, żeby się skarżyć; szczęściem było mieć taki bojler, bo
większość domów ogrzewano brykietami węglowymi, które każdej zimy zabijały tysiące ludzi poprzez
zatrucie tlenkiem węgla. Ta historia pokazuje jednak stan koreańskich technologii w tak odległej,
a przecież faktycznie niedawnej epoce.
W roku 1970 poszedłem do podstawówki. Była to szkoła prywatna trochę gorszego sortu, gdzie
w klasie uczyło się po sześćdziesiąt pięć dzieci. Byliśmy z tego bardzo dumni, bo w państwowej szkole
tuż obok w jednej klasie siedziało ich dziewięćdziesięcioro. Wiele lat później, w czasie seminarium
w Cambridge, jeden z dyskutantów powiedział, że w efekcie cięć budżetowych narzuconych przez
Międzynarodowy Fundusz Walutowy średnia liczba uczniów w klasie w kilku krajach afrykańskich
wzrosła z trzydziestu kilku do czterdziestu kilku w latach 80. Wtedy dotarło do mnie, jak bardzo zły był
stan koreańskiej szkoły mojego dzieciństwa. Kiedy byłem w podstawówce, najbardziej ekskluzywna
szkoła w kraju miała po czterdzieści dzieci w klasie i wszyscy się zastanawiali, „jak oni to robią?”.
Szkoły państwowe w części gwałtownie powiększających się obszarów miejskich były zapchane do
granic możliwości, nieraz z setką uczniów w klasie i nauczycielami pracującymi na dwie albo i trzy
zmiany. Biorąc pod uwagę warunki, trudno się dziwić, że edukacja obejmowała bicie dzieci przy byle
okazji i naukę wszystkiego na pamięć. Te metody mają swoje oczywiste wady, niemniej jednak Korei
udało się od lat 60. XX wieku zapewnić co najmniej sześcioletnią edukację właściwie każdemu dziecku.
W roku 1972, kiedy byłem w trzeciej klasie, boisko mojej szkoły zamieniło się nagle w żołnierskie
obozowisko. Żołnierze byli tam po to, by powstrzymać ewentualne demonstracje studenckie przeciwko
stanowi wojennemu wprowadzonemu przez prezydenta kraju, byłego generała Parka Chung-Hee. Na
szczęście, nie zabierali się za mnie ani za moich kolegów. My, koreańskie dzieci, jesteśmy może i znane
z przedwczesnej dojrzałości szkolnej, ale polityka ustrojowa, mówiąc szczerze, niewiele nas,
dziewięciolatków, obchodziła. Moja szkoła podstawowa była jednak powiązana z uniwersytetem,
którego zbuntowani studenci mieli być celem żołnierzy. I tak naprawdę to studenci koreańskich
uniwersytetów byli sumieniem narodu w ponurych czasach wojskowej dyktatury i to oni odegrali
czołową rolę w jej demontażu w 1987 roku.
Po dojściu do władzy w efekcie przewrotu wojskowego w 1961 roku generał Park został „cywilem”,
po czym wygrał trzy kolejne wybory. Jego zwycięstwom sprzyjał sukces Pięcioletniego Planu Rozwoju
Gospodarczego w postaci gospodarczego „cudu”. Do ich zapewnienia posłużyło też jednak fałszowanie
wyborów i brudne chwyty polityczne. Jego trzecia i prawdopodobnie ostatnia kadencja miała się
skończyć w roku 1974, ale Park nie potrafił zwyczajnie odejść. W połowie trzeciej kadencji zaaranżował
coś, co w Ameryce Łacińskiej nazywa się „autozamachem”. Polegał on na rozwiązaniu parlamentu
i „ustawieniu” systemu wyborczego tak, by zagwarantował mu dożywotnią prezydenturę. Wymówka
głosiła, że nie możemy sobie teraz pozwolić na chaos demokracji. Park mówił ludziom, że kraj musi się
bronić przed północnokoreańskim komunizmem i przyspieszyć rozwój gospodarczy. Ogłosił zamiar
podniesienia dochodu krajowego na głowę do tysiąca dolarów przed rokiem 1981, który uznawano
jednak za nazbyt ambitny, wręcz nierealny.
Prezydent Park swój ambitny program budowy przemysłu ciężkiego i chemicznego (HCI) uruchomił
w roku 1973. Pierwsza huta i pierwsza nowoczesna stocznia rozpoczęły produkcję, a z linii
produkcyjnych zjechały pierwsze zaprojektowane w kraju samochody (składane głównie
z importowanych części). Powstały nowe firmy w branży elektronicznej, maszynowej, chemicznej
i w innych zaawansowanych gałęziach przemysłu. W okresie między rokiem 1972 a 1979 dochód
narodowy per capita wzrósł fenomenalnie – licząc w dolarach ponad pięciokrotnie. Rzekomo nierealny
cel Parka – tysiąc dolarów dochodu na głowę do 1981 roku – osiągnięto na cztery lata przed terminem.
Eksport w tym samym czasie wzrósł jeszcze szybciej, bo aż dziewięciokrotnie, licząc w dolarach4.
Doskonałym odbiciem narodowej obsesji rozwoju gospodarczego była nasza edukacja. Uczyliśmy się,
że naszym patriotycznym obowiązkiem jest donieść na każdego, kto pali zagraniczne papierosy. Kraj
potrzebował każdej najdrobniejszej sumy twardych walut zarobionych na eksporcie po to, by importować
maszyny i inne komponenty dla rozwoju lepszego przemysłu. Cenne waluty zagraniczne były tak
naprawdę potem i krwią naszych „żołnierzy przemysłu” walczących na eksportowej wojnie w krajowych
fabrykach. Ludzie trwoniący je na fanaberie w rodzaju nielegalnych, zagranicznych papierosów byli
„zdrajcami”. Nie sądzę, żeby którykolwiek z moich przyjaciół faktycznie doniósł na kogoś za taki „akt
zdrady”. Jeśli dzieci wypatrzyły jednak obce papierosy w domu kolegi, zaczynały się plotki. Ojciec
takiego kolegi – niemal zawsze to mężczyzna palił – był przez wszystkich obmawiany jako nie-patriota,
a przez to człowiek niemoralny, jeśli nie zwyczajny przestępca.
Wydawanie obcych walut na cokolwiek zbędnego dla rozwoju przemysłu było albo zabronione, albo
mocno utrudniane poprzez zakazy importu, wysokie cła i podatki akcyzowe (nazywane podatkami od
konsumpcji luksusowej). Do towarów „luksusowych” zaliczano jednak stosunkowo proste rzeczy, jak
małe samochody, whisky czy herbatniki. Pamiętam małą narodową euforię, kiedy pod koniec lat 70. za
specjalnym pozwoleniem rządu sprowadzono partię duńskich herbatników. Z tych samych powodów
zakazane były podróże zagraniczne, o ile nie miało się rządowego pozwolenia na prowadzenie biznesu
bądź studiowanie poza krajem. W rezultacie, choć miałem całkiem sporo krewnych mieszkających
w USA, nie wyjechałem nigdy z Korei aż do czasu podróży na studia w Cambridge w 1986 roku,
w wieku dwudziestu trzech lat.
To nie znaczy oczywiście, że nikt nie palił zagranicznych papierosów ani nie jadł nielegalnych
herbatników. W obiegu znajdowała się całkiem spora ilość nielegalnych i półlegalnych towarów
zagranicznych. Było ich trochę z przemytu, głównie z Japonii, ale większość tych towarów pochodziła –
nielegalnie bądź półlegalnie – z licznych baz amerykańskich rozsianych po kraju. Amerykańscy żołnierze,
którzy walczyli w wojnie koreańskiej, mogą wciąż pamiętać biegające za nimi niedożywione koreańskie
dzieci, żebrzące o czekoladę czy gumę do żucia. Aż do lat 70. produkty armii amerykańskiej były
traktowane jako luksus. Coraz zamożniejsze rodziny z klasy średniej mogły sobie pozwolić na kupno
czekolad M&M’s i soków w proszku Tang w sklepach i od domokrążców. Mniej zamożni mogli pójść do
restauracji serwujących boodae chige, czyli dosłownie „gulasz z bazy wojskowej”. To była tańsza
wersja klasycznego gulaszu koreańskiego – kimchee chige, z kimchee (kapustą marynowaną w czosnku
i chili), w którym drugi kluczowy składnik, tzn. boczek wieprzowy, zastępowano tańszym
odpowiednikiem, na przykład słoniną, kiełbasą czy mielonką przemyconą z amerykańskiej bazy.
Marzyłem o tym, by spróbować mielonki z puszki, prażonej wołowiny, czekolady, herbatników i całej
masy innych rzeczy, których nazw nawet nie znałem, z amerykańskich paczek wojskowych, tzw. Racji C
(puszkowanych i suszonych racji żywnościowych przeznaczonych na pole walki). Wujek od strony mamy,
który był generałem koreańskiej armii, zbierał ich zapasy ze wspólnych z amerykańskimi kolegami
ćwiczeń na poligonie i dawał mi je w prezencie przy różnych okazjach. Amerykańscy żołnierze
przeklinali beznadziejny smak swych racji polowych, ale dla mnie były one niczym kosz piknikowy od
Fortnum & Mason. Mieszkałem jednak w kraju, w którym lody waniliowe zawierały tak mało wanilii, że
zanim nauczyłem się angielskiego w szkole średniej, sądziłem, że „wanilia” oznacza „bez smaku”.
A byłem przecież dobrze odżywionym dzieckiem wyższej klasy średniej, można więc sobie wyobrazić,
jak to wyglądało u całej reszty.
Kiedy poszedłem do szkoły średniej, ojciec podarował mi elektroniczny kalkulator Casio – prezent
spoza najśmielszych marzeń. Wtedy był wart pewnie połowę miesięcznej pensji robotnika z fabryki
odzieżowej, ale nawet dla mojego ojca, który na naszą edukację nie szczędził grosza, stanowił ogromny
wydatek. Jakieś dwadzieścia lat później kombinacja gwałtownego rozwoju technologii elektronicznych
i wzrostu poziomu życia w Korei sprawiła, że wszechobecne kalkulatory elektroniczne rozdawano za
darmo w domach towarowych. Wiele z nich skończyło jako zabawki dla niemowląt – choć nie sądzę, aby
to był powód, dla którego koreańskie dzieci są tak dobre z matematyki.
Koreański „cud” gospodarczy miał oczywiście swe ciemne strony. Wiele dziewcząt z ubogich rodzin
na wsi było zmuszonych znaleźć pracę tuż po skończeniu podstawówki w wieku dwunastu lat – aby
„pozbyć się dodatkowej gęby do wykarmienia” i zdobyć pieniądze, za które przynajmniej jeden z braci
mógł uzyskać wyższe wykształcenie. Wiele z nich skończyło jako pomoce domowe w rodzinach miejskiej
klasy średniej, pracując za wikt, dach nad głową oraz, jeśli miały szczęście, skromne kieszonkowe. Inne
dziewczęta i mniej szczęśliwi chłopcy byli wyzyskiwani w fabrykach, gdzie warunki przypominały XIX-
wieczne „szatańskie młyny”, ewentualnie współczesne sweatshopy w Chinach. W przemyśle tekstylnym
i odzieżowym, a więc głównych branżach eksportowych, robotnicy pracowali często po dwanaście albo
i więcej godzin w niebezpiecznych i groźnych dla zdrowia warunkach, za niskie wynagrodzenie. Niektóre
fabryki odmawiały podawania zupy w stołówce, żeby robotnicy nie domagali się dodatkowej przerwy na
wyjście do toalety, która mogłaby jeszcze zredukować ich minimalne marże. Warunki były nieco lepsze
w nowo powstających branżach przemysłu ciężkiego – samochodowej, stalowej, chemicznej,
maszynowej itd. – generalnie jednak koreańscy robotnicy z ich średnio pięćdziesięciotrzy-,
pięćdziesięcioczterogodzinnym tygodniem pracy tyrali więcej niż ktokolwiek inny w ówczesnym świecie.
Powstawały też miejskie slumsy. Ponieważ zazwyczaj wyrastały na niewysokich wzgórzach, jakich
pełno w krajobrazie Korei, nazywano je „księżycowymi osiedlami”, za tytułem popularnego w latach 70.
XX wieku sitcomu. Pięcio- czy sześcioosobowe rodziny gnieździły się często w malutkim pokoju, a setki
ludzi korzystały z jednej wspólnej toalety i jednego kranu z bieżącą wodą. Wiele z tych slumsów było
w końcu przymusowo „oczyszczanych” przez policję, a ich mieszkańców wyrzucano na jeszcze bardziej
oddalone przedmieścia, z jeszcze gorszymi warunkami sanitarnymi i dojazdem po to, by zrobić miejsce
dla nowych bloków mieszkalnych rozrastającej się klasy średniej. Jeśli biedni nie potrafili odpowiednio
szybko opuścić slumsów (choć wydostanie się z nich było przynajmniej możliwe, ze względu na szybki
wzrost gospodarki i tworzenie nowych miejsc pracy), doganiało ich rozrastające się miasto, okrążając
zewsząd i spychając w dalsze rejony. Niektórzy z nich kończyli przetrząsając największe wysypisko
śmieci w mieście, Nanji Island. Mało kto spoza Korei był świadom, że te piękne publiczne parki
otaczające imponujący stadion piłkarski w Seulu, które mogli podziwiać w czasie Mistrzostw Świata
w 2002 roku, wybudowano dosłownie na szczycie dawnej góry śmieci na wyspie (gdzie dziś znajduje się
supernowoczesna, przyjazna środowisku elektrownia na metan, wykorzystująca zgromadzony tam
materiał organiczny).
W październiku 1979 roku, kiedy wciąż jeszcze byłem uczniem szkoły średniej, prezydent Park
niespodziewanie padł ofiarą zamachu ze strony szefa swych własnych tajnych służb, a kontekstem
zamachu była fala rosnącego niezadowolenia społecznego z dyktatury i gospodarczych zawirowań
związanych z tzw. drugim szokiem naftowym. Nastąpiła krótka „wiosna seulska”, rozbudzając nadzieje na
demokrację. Brutalnie przerwał ją jednak kolejny rząd wojskowy generała Chun Doo-Hwana, który
przejął władzę po dwutygodniowym powstaniu zbrojnym, zmiażdżonym w czasie masakry w Kwangju
w maju 1980 roku.
Mimo tych wszystkich ponurych wydarzeń, do początku lat 80. Korea stała się solidną gospodarką
średniego dochodu, na równi z Ekwadorem, Mauritiusem czy Kostaryką. Wciąż daleko jej było jednak do
zamożnego kraju, jaki znamy dziś. Jedno ze slangowych wyrażeń popularnych wśród ówczesnych
licealistów brzmiało: „byłem w Hongkongu”, co oznaczało: „mam doświadczenie spoza tego świata”. Do
dziś Hongkong jest znacznie bogatszy od Korei, ale wówczas wyrażenie to odzwierciedlało fakt, że
w latach 60. i 70. XX wieku dochód Hongkongu na głowę mieszkańca był trzy do czterech razy wyższy od
koreańskiego.
Kiedy wstąpiłem na uniwersytet w roku 1982, zainteresowałem się kwestią intelektualnych praw
własności, którą dziś zresztą dyskutuje się dużo bardziej intensywnie. Wówczas już Korea była
wystarczająco konkurencyjna, aby móc kopiować zaawansowane produkty i wystarczająco bogata, by
domagać się lepszych towarów (muzyki, modnych gadżetów, książek). Wciąż jednak nie była dostatecznie
wyrafinowana, żeby tworzyć własne oryginalne pomysły i uzyskiwać międzynarodowe patenty, prawa
autorskie czy znaki handlowe.
Dziś Korea należy do najbardziej „odkrywczych” narodów na świecie, znajdując się w pierwszej
piątce krajów o najwyższej liczbie patentów przyznawanych rocznie przez amerykański urząd patentowy.
Aż do połowy lat 80. ubiegłego wieku kraj żył jednak z „odwróconej inżynierii”. Moi przyjaciele
kupowali „kopiowane” komputery produkowane w małych warsztatach, które rozkładały na części sprzęt
IBM, kopiowały części i składały je z powrotem. To samo dotyczyło znaków handlowych. W tamtym
czasie mój kraj był jedną z „pirackich stolic” świata, produkując na potęgę podrabiane buty Nike’a czy
torebki Louis Vuitton. Ci o nieco wrażliwszych sumieniach decydowali się na quasi-podróbki. Na
przykład buty, które wyglądały jak Nike, ale nazywały się Nice lub które miały „łyżwę” Nike’a, ale
z dodatkowym ząbkiem. Podrabiane towary rzadko sprzedawano jako oryginalne. Kupujący mieli pełną
świadomość, że kupują podróbki; chodziło o modne pokazanie się, a nie o wprowadzenie kogoś w błąd.
Dobra chronione prawami autorskimi traktowano w ten sam sposób. Dziś Korea eksportuje coraz
większe ilości zabezpieczonych prawem autorskim dóbr (filmów, oper mydlanych, popularnych
piosenek), ale w tamtych czasach importowana muzyka (płyty winylowe) czy filmy (na wideo) były tak
drogie, że bardzo niewielu ludzi mogło sobie pozwolić na oryginały. Dorastaliśmy słuchając pirackich
płyt rockowych, które nazywaliśmy „płytami z baru tempura”, bo jakość ich dźwięku była tak zła, jak
gdyby ktoś w tle smażył coś na głębokim tłuszczu. Zagraniczne książki były poza zasięgiem większości
studentów. Pochodząc z zamożnej rodziny, która gotowa była inwestować w edukację, miałem trochę
książek z importu, jednak większość z nich była spiratowana. Nigdy nie dostałbym się na Cambridge ani
tam nie przetrwał bez nielegalnych książek.
Do czasu, kiedy kończyłem swe studia na Cambridge pod koniec lat 80., Korea stała się solidną
gospodarką o średnio wysokim dochodzie. Najpewniej świadczył o tym fakt, że kraje europejskie
przestały domagać się od Koreańczyków wiz wjazdowych. Większość z nas nie miała już zresztą
powodu, by nielegalnie emigrować. W roku 1996 kraj dołączył nawet do OECD – klubu państw bogatych
– i zadeklarował „osiągnięcie celów”, choć euforię mocno osłabił kryzys finansowy, który uderzył
w Koreę w roku 1997. Od czasu tego kryzysu mój kraj nie radzi sobie najlepiej, zwłaszcza według
własnych, wysokich standardów – przede wszystkim z racji nadmiernie entuzjastycznej akceptacji dla
modelu „reguł wolnorynkowych”. Ale do tej historii jeszcze wrócimy.
Niezależnie jednak od ostatnich kłopotów, wzrost gospodarczy Korei i wynikająca z niego
transformacja społeczna w ciągu ostatnich czterech i pół dekad były naprawdę spektakularne. Mój kraj
przeszedł drogę od jednego z najbiedniejszych państw na świecie do kraju porównywalnego pod
względem dochodu narodowego na głowę z Portugalią i Słowenią5. Kraj, którego głównymi towarami
eksportowymi były rudy wolframu, ryby oraz peruki z ludzkich włosów, stał się wielką fabryką hi-tech
eksportującą modne telefony komórkowe i telewizory z płaskim ekranem, pożądane na całym świecie.
Lepsze odżywianie i opieka zdrowotna sprawiły, że dziecko urodzone dziś w Korei może spodziewać się
o dwadzieścia cztery lata dłuższego życia niż ktoś urodzony we wczesnych latach 60. XX wieku
(siedemdziesiąt siedem lat zamiast pięćdziesiąt trzech). Zamiast siedemdziesięciorga ośmiorga dzieci na
tysiąc, w ciągu roku od narodzin umrze ich pięć, łamiąc serce nie tak wielu rodzicom. Pod względem
wskaźników szans na przeżycie postęp Korei jest taki, jak gdyby Haiti zamieniło się w Szwajcarię6. Jak
ten „cud” był możliwy?
Dla większości ekonomistów odpowiedź jest bardzo prosta. Korei się udało, gdyż kierowała się
wytycznymi wolnego rynku. Przyjęła za swoje reguły zdrowego pieniądza (niskiej inflacji),
ograniczonego rządu, prywatnej przedsiębiorczości, wolnego handlu i przyjaznego klimatu dla inwestycji
zagranicznych. Podejście to znamy pod nazwą ekonomii neoliberalnej.
Ekonomia neoliberalna to uaktualniona wersja ekonomii liberalnej XVIII-wiecznego ekonomisty
Adama Smitha i jego następców. Pojawiła się po raz pierwszy w latach 60. XX wieku, a od lat 80.
dominuje jako pogląd na gospodarkę. Liberalni ekonomiści w XVIII i XIX wieku wierzyli, że
nieograniczona konkurencja na wolnym rynku to najlepszy sposób organizacji gospodarki, ponieważ
zmusza każdego do uzyskiwania maksymalnej wydajności. Interwencję rządu uznawano za szkodliwą,
gdyż redukuje ona presję konkurencyjną, ograniczając możliwości wejścia na rynek potencjalnych
konkurentów, czy to przez kontrolę importu, czy przez ustanawianie monopoli. Neoliberalni ekonomiści
popierają pewne rozwiązania, których nie popierali starzy liberałowie – zwłaszcza niektóre formy
monopolu (jak na przykład patenty czy monopol banku centralnego na emisję banknotów) i demokrację
polityczną. W zasadzie jednak podzielają oni entuzjazm starych liberałów dla wolnego rynku. I pomimo
kilku „korekt” wywołanych całą serią rozczarowujących efektów stosowania polityki neoliberalnej
w krajach rozwijających się w ostatnim ćwierćwieczu XX wieku, rdzeń neoliberalnego programu
deregulacji, prywatyzacji i otwierania międzynarodowego handlu i przepływu inwestycji pozostał
niezmieniony od lat 80.
W stosunku do krajów rozwijających się program neoliberalny forsowany był przez koalicję rządów
państw zamożnych kierowanych przez USA i zapośredniczony przez „nieświętą trójcę”
międzynarodowych organizacji gospodarczych, które są przez te państwa w dużej mierze kontrolowane –
Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW), Bank Światowy i Światową Organizację Handlu (WTO).
Rządy krajów bogatych używają swych budżetów „pomocowych” oraz dostępu do swych lokalnych
rynków jako „marchewek”, aby skłonić kraje rozwijające się do przyjęcia neoliberalnej polityki. Czasem
chodzi o korzyści dla konkretnych lobbujących firm, ale częściej o stworzenie takiego klimatu w danym
kraju rozwijającym się, który będzie sprzyjał zagranicznym towarom oraz inwestycjom w ogólności.
MFW i Bank Światowy odgrywają swą rolę poprzez dołączanie do udzielanych pożyczek warunku, że
kraje pożyczające wdrożą neoliberalną politykę. WTO z kolei ustanawia takie reguły handlu, które
faworyzują wolny handel w obszarach, gdzie zamożne kraje są silniejsze, ale już nie w tych, gdzie są
słabsze (jak na przykład w rolnictwie czy tekstyliach). Rządy te i organizacje międzynarodowe wspierane
są przez całą armię ideologów. Część z nich to świetnie wykształceni akademicy, którzy powinni być
świadomi ograniczeń swej wolnorynkowej ekonomii, ale jako doradcy polityczni zazwyczaj je ignorują
(jak to czynili na przykład w latach 90., doradzając w krajach postkomunistycznych). Razem wzięte, te
wszystkie ciała zbiorowe i jednostki współtworzą potężną machinę propagandową – finansowo-
intelektualny kompleks wspierany przez władzę i pieniądze.
Cały ten neoliberalny establishment chciałby, abyśmy uwierzyli, że w czasie swych „cudownych”
dekad XX wieku, od lat 60. do 80., Korea prowadziła neoliberalną strategię rozwoju gospodarczego7.
Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Tak naprawdę bowiem w ciągu tych dekad Korea wspierała
niektóre nowe gałęzie przemysłu, wybrane przez rząd w konsultacji z sektorem prywatnym, za pomocą
ochrony celnej, subsydiów i innych form pomocy rządowej (na przykład zagranicznych kampanii
marketingowych prowadzonych przez państwową agencję eksportu) tak długo, aż stały się wystarczająco
„dojrzałe”, by wytrzymać międzynarodową konkurencję. Rząd był właścicielem wszystkich banków,
mógł zatem regulować krwiobieg biznesu, jakim jest kredyt. Niektóre wielkie projekty były
podejmowane bezpośrednio przez firmy państwowe – najlepszy przykład to POSCO, producent stali –
aczkolwiek w Korei panowało raczej pragmatyczne niż ideologiczne podejście do kwestii własności
państwowej. Jeśli prywatne przedsiębiorstwa działały prawidłowo, to świetnie; jeśli jednak nie
inwestowały w jakichś ważnych obszarach, rząd nie miał skrupułów, by utworzyć przedsiębiorstwa
państwowe; jeśli wreszcie jakieś prywatne przedsiębiorstwa były źle zarządzane, rząd często
przejmował nad nimi kontrolę, restrukturyzował je i zazwyczaj (choć nie zawsze) odsprzedawał
z powrotem.
Koreański rząd sprawował również całkowitą kontrolę nad skąpymi zasobami walut obcych
(a złamanie restrykcji dotyczących ich obiegu mogło być karane nawet śmiercią). W połączeniu ze
starannie zaprojektowaną listą priorytetów ich wykorzystania gwarantowało to, że ciężko zarobione
waluty obce będą wykorzystane do importu niezbędnych maszyn i komponentów dla przemysłu. Rząd
ściśle kontrolował również zagraniczne inwestycje, przyjmując je z otwartymi ramionami w pewnych
sektorach i kompletnie blokując dostęp do innych, w zależności od ewolucji narodowego planu rozwoju.
Wykazywał również elastyczną postawę wobec zagranicznych patentów, sprzyjając „odwrotnej
inżynierii” i przymykając oczy na „piratowanie” opatentowanych produktów.
Potoczne wyobrażenie o Korei jako gospodarce wolnorynkowej wiązało się z jej sukcesami
w eksporcie. Sukcesy eksportowe nie wymagają jednak wolnego rynku, co pokazały również przykłady
Japonii i Chin. Koreański eksport we wcześniejszym okresie – towary w rodzaju prostych ubrań czy
taniej elektroniki – służył zarabianiu twardej waluty koniecznej do opłacenia zaawansowanych
technologii i drogich maszyn, które były niezbędne dla nowych, bardziej wyrafinowanych gałęzi
przemysłu, chronionych cłami i subsydiami. Jednocześnie ta ochrona celna i subsydia nie miały służyć
ochronie branż przed międzynarodową konkurencją w nieskończoność, lecz jedynie dać im czas na
wdrożenie nowych technologii i uzyskanie nowych zdolności organizacyjnych, tak by mogły konkurować
na rynkach światowych.
Koreański cud gospodarczy był rezultatem zręcznej i pragmatycznej kombinacji bodźców rynkowych
i sterowania przez państwo. Koreański rząd nie zwalczał rynku, jak czyniły to państwa komunistyczne.
Nie wierzył jednak w rynek ślepo. Traktując rynek poważnie, koreańska strategia zakładała jednak, że
często wymaga on korekty poprzez interwencję polityczną.
Gdyby to wyłącznie Korea wzbogaciła się dzięki tak „heretyckiej” polityce, wolnorynkowi guru
mogliby zanegować jej przykład jako wyjątek potwierdzający jedynie regułę. Tyle że Korea nie jest
wyjątkiem. Jak wykażę w dalszej części książki, praktycznie wszystkie rozwinięte dzisiaj kraje, włącznie
z Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi, a więc rzekomymi ojczyznami wolnego rynku i wolnego
handlu, bogaciły się dzięki receptom politycznym sprzecznym z ortodoksją ekonomii neoliberalnej.
Bogate dziś państwa stosowały protekcjonizm i subsydia, dyskryminując jednocześnie zagranicznych
inwestorów – to wszystko w dzisiejszej ortodoksji ekonomicznej obłożone jest anatemą, ściśle
ograniczone przez traktaty wielostronne w rodzaju porozumień WTO, a do tego zabronione przez
dawców pomocy i międzynarodowe organizacje finansowe (zwłaszcza MFW i Bank Światowy). Było
kilka krajów, które nie stosowały wielu praktyk protekcjonistycznych, jak Holandia czy (do I wojny
światowej) Szwajcaria. Odbiegały one jednak od ortodoksji na inne sposoby, na przykład odmawiając
ochrony patentów. Skądinąd bilans dzisiejszych państw zamożnych w sferach polityki wobec inwestycji
zagranicznych, przedsiębiorstw państwowych, zarządzania makroekonomicznego oraz instytucji
politycznych także wykazuje znaczne odchylenia od ortodoksji.
Dlaczego zatem bogate kraje nie polecają dzisiejszym krajom rozwijającym się tych strategii, które im
samym tak świetnie się przysłużyły? Dlaczego opowiadają fikcyjną historię kapitalizmu, do tego aż tak
nieprawdziwą?
W roku 1841 niemiecki ekonomista Friedrich List krytykował Wielką Brytanię za głoszenie innym
krajom „ewangelii” wolnego handlu, choć sami Brytyjczycy uzyskali dominację w gospodarce dzięki
wysokim cłom i szeroko zakrojonym subsydiom. Oskarżał ich tym samym o „odpychanie” drabiny, po
której sami się wspięli na szczyt światowej gospodarki: „To bardzo powszechne i sprytne zarazem, że
kiedy ktoś osiągnie szczyt wielkości, odpycha od ściany drabinę, po której sam się wcześniej wspiął.
Oczywiście po to, żeby pozbawić innych możliwości wspięcia się na ten szczyt za nim”8.
Z pewnością w tych bogatych krajach nie brakuje ludzi, którzy zachwalają krajom ubogim wolny rynek
i wolny handel po to, aby przejąć większe udziały w rynkach tych drugich i zapobiec pojawieniu się
możliwej konkurencji. Mówią: „róbcie, jak wam mówimy, nie jak sami robiliśmy”, zachowując się jak
Źli Samarytanie, wykorzystujący fakt, że ktoś jest w tarapatach[2]. Co gorsza jednak, wielu ze
współczesnych Złych Samarytan nawet nie wie, że swą polityką wyrządzają krajom rozwijającym się
krzywdę. Historia kapitalizmu została bowiem przeinaczona do tego stopnia, że wielu ludzi zamożnego
świata nawet nie dostrzega podwójnych standardów historycznych, jakie wiążą się z rekomendowaniem
krajom rozwijającym się wolnego handlu i wolnego rynku.
Nie sugeruję bynajmniej, że istnieje gdzieś jakiś mroczny, tajny komitet, który systematycznie
wymazuje niewygodnych ludzi z fotografii i przepisuje dane historyczne. Historię piszą jednak
zwycięzcy, a w ludzkiej naturze jest interpretowanie przeszłości z punktu widzenia teraźniejszości.
W rezultacie kraje zamożne, z czasem i stopniowo – nawet jeśli podświadomie – przepisywały swoje
własne historie, aby uczynić je spójnymi raczej z tym, jak same widzą siebie dziś, niż z tym, jakie były
naprawdę – na takiej samej zasadzie, jak współcześni piszą o renesansowych „Włoszech” (choć taki kraj
nie istniał aż do 1871 roku) czy włączają francuskojęzycznych Skandynawów (tzn. normańskich królów-
najeźdźców) w poczet „angielskich” królów i królowych.
W rezultacie wielu Złych Samarytan poleca biednym krajom politykę wolnego handlu i wolnego rynku
w dobrej, acz błędnej wierze, że właśnie tymi sposobami ich własne kraje w przeszłości doszły do
bogactwa. W ten sposób faktycznie utrudniają życie tym, którym próbują pomóc. Czasami ci właśnie Źli
Samarytanie stanowią większy problem niż ci, którzy świadomie „odpychają drabinę”, bo zadufanie
bywa trudniejsze do wykorzenienia niż egoizm.
Jak zatem odwieźć Złych Samarytan od szkodzenia krajom ubogim, niezależnie od tego, jakie są ich
intencje? Co powinni czynić zamiast? Książka ta daje kilka odpowiedzi, łącząc historię, analizę świata
współczesnego, nieco prognoz na przyszłość i sugestie zmian.
Zacząć należy od prawdziwej historii kapitalizmu i globalizacji, którą prześledzę w kolejnych dwóch
rozdziałach (pierwszym i drugim). Pokażę w nich, jak wiele spośród rzeczy, które czytelnik mógł uznać
za „fakty historyczne”, jest albo nieprawdziwych, albo prawdziwych tylko częściowo. Wielka Brytania
i USA nie były ojczyzną wolnego handlu; tak naprawdę przez bardzo długi czas były to najbardziej
protekcjonistyczne kraje na świecie. Nie wszystkim krajom wiodło się dobrze dzięki protekcjonizmowi
i subsydiom, ale niewiele poradziło sobie bez ich pomocy. Dla krajów rozwijających się wolny handel
rzadko był sprawą wyboru; często bywał narzucany z zewnątrz, czasem nawet przy pomocy siły
wojskowej. Większości z nich w warunkach wolnego handlu wiodło się bardzo źle; dużo lepiej działo
się wówczas, gdy stosowano cła ochronne i subsydia. Najlepsze wyniki osiągały te gospodarki, które
otwierały się w sposób selektywny i stopniowy. Neoliberalna polityka wolnego handlu i wolnego rynku
ma w założeniu zwiększać wzrost kosztem równości, ale tak naprawdę nie przynosi ani jednego, ani
drugiego; wzrost zwolnił w ostatnich dwu i pół dekadach, kiedy rynki uwalniano i otwierano granice.
W głównych rozdziałach książki, jakie następują po rozdziałach historycznych (od rozdziału trzeciego
do dziewiątego), stosuję mieszankę teorii ekonomicznej, historii i współczesnych dowodów
empirycznych, które łącznie stawiają na głowie potoczne „mądrości” na temat rozwoju.
Podobnie jak ten rozdział otwierający książkę, rozdział ją zamykający zaczyna się od alternatywnej
„historii przyszłości” – tym razem jednak bardzo ponurej. Scenariusz jest świadomie pesymistyczny, ale
też mocno zakorzeniony w realiach, wskazując, jak blisko nam do takiej właśnie przyszłości, jeśli dalej
prowadzić będziemy neoliberalną politykę propagowaną przez Złych Samarytan. Reszta rozdziału służy
prezentacji pewnych kluczowych reguł wyprowadzonych ze szczegółowych alternatyw politycznych,
które omawiam w książce, a które powinny być wyznacznikiem naszych działań, jeśli chcemy umożliwić
krajom rozwijającym się poprawę stanu ich gospodarek. Pomimo ponurego scenariusza, rozdział ten –
a tym samym cała książka – kończy się nutą optymizmu, tłumacząc, dlaczego wierzę, że większość
spośród Złych Samarytan może się zmienić i naprawdę pomóc krajom rozwijającym się poprawić ich
sytuację gospodarczą.
ROZDZIAŁ 1
Pewnego razu czołowy producent pojazdów z pewnego kraju rozwijającego się wysłał swe pierwsze
samochody osobowe na eksport do USA. Dotychczas niewielka firma produkowała jedynie tandetę – nie
najlepsze kopie jakościowych wyrobów wytwarzanych w bogatych krajach. Nowy samochód też nie był
zbyt wyrafinowany – ledwie tani subkompakt (ktoś mógłby o nim powiedzieć: „cztery koła
i popielniczka”). Dla kraju była to jednak wielka chwila, a eksporterzy odczuwali wielką dumę.
Niestety, ich produkt rozczarował. Większość klientów uznała, że samochód wygląda beznadziejnie,
a poza tym nabywcy nie mieli ochoty wydawać sporych pieniędzy na rodzinny samochód wyprodukowany
w miejscu znanym jedynie z towarów drugiej kategorii. Auto trzeba było z amerykańskiego rynku
wycofać. Klęska ta wywołała wśród mieszkańców naszego kraju wielką debatę.
Wielu twierdziło, że firma powinna się trzymać swej pierwotnej dziedziny, to znaczy wyrobu prostych
maszyn włókienniczych. Tym bardziej, że najważniejszym towarem eksportowym kraju był jedwab.
Skoro firma nie była w stanie robić dobrych samochodów po dwudziestu pięciu latach prób, to
w przyszłości też nie ma na to szans. Rząd stwarzał producentowi wszelkie warunki do osiągnięcia
sukcesu. Gwarantował mu wysokie zyski w kraju dzięki wysokim cłom i drakońskiej kontroli inwestycji
zagranicznych w branży motoryzacyjnej. Niecałą dekadę wcześniej wydał nawet publiczne pieniądze, by
uratować firmę od bankructwa. Krytycy wskazywali więc, że w takiej sytuacji należy wreszcie wpuścić
na krajowy rynek zagraniczne auta i pozwolić otworzyć interes obcym producentom, których dwadzieścia
lat wcześniej z kraju wyrzucono. Inni jednak protestowali. Mówili, że żaden kraj do niczego nie doszedł
bez rozwoju „poważnych” gałęzi przemysłu, takich jak produkcja samochodów. Potrzeba jednak więcej
czasu, by produkować samochody atrakcyjne dla wszystkich.
To było w roku 1958, a ten kraj to oczywiście Japonia. Firmą, o której mowa, była Toyota,
a samochód nazywał się Toyopet. Sama Toyota zaczynała jako producent maszyn włókienniczych (Krosna
Automatyczne Toyoda), a na produkcję samochodów przerzuciła się w roku 1933. Sześć lat później
japoński rząd usunął z kraju General Motors i Forda, a w roku 1949 ratowano Toyotę środkami z Banku
Japonii. Dziś japońskie samochody to coś równie „naturalnego” jak szkocki łosoś czy francuskie wino,
ale jeszcze pół wieku temu większość ludzi, w tym wielu Japończyków sądziło, że japoński przemysł
samochodowy po prostu nie ma po co istnieć.
Pół wieku po klęsce Toyoty jej luksusowa marka Lexus stała się swoistą ikoną globalizacji, a to za
sprawą książki amerykańskiego dziennikarza Thomasa Friedmana Lexus i drzewo oliwne. Książka
zawdzięcza swój tytuł objawieniu, jakiego Friedman doznał w superszybkim pociągu Shinkansen
w czasie swej podróży do Japonii w roku 1992. Złożył tam wizytę w fabryce Lexusa, która zrobiła na nim
potężne wrażenie. Wracając pociągiem z miasteczka Toyoty do Tokio, natrafił z kolei na artykuł prasowy
o problemach na Bliskim Wschodzie, gdzie wcześniej był długoletnim korespondentem. I wtedy go
trafiło. Zrozumiał, że „Połowa świata wyszła z zimnej wojny z postanowieniem budowania lepszych
lexusów, zdecydowana modernizować, usprawniać i prywatyzować swoją gospodarkę po to, by osiągnąć
sukces w epoce globalizacji. Natomiast druga połowa świata – czasem druga połowa tego samego kraju,
a nawet druga połowa tej samej osoby – wciąż bije się o to, do kogo należy drzewo oliwne”9.
Według Friedmana kraje ze świata drzew oliwnych nie będą w stanie dołączyć do świata Lexusa, jeśli
nie wpasują się w specyficzny zestaw polityk, który nazywa on „złotym kaftanem bezpieczeństwa”.
Opisując ów kaftan, Friedman tak naprawdę sumuje współczesną ortodoksję gospodarki neoliberalnej:
żeby się do niego dopasować, kraj powinien sprywatyzować przedsiębiorstwa państwowe, utrzymywać
niską inflację, zredukować skalę biurokracji państwowej, zrównoważyć budżet (a najlepiej uzyskiwać
nadwyżkę), zliberalizować handel, zderegulować inwestycje zagraniczne i rynki kapitałowe, wprowadzić
wymienialność waluty, ograniczyć korupcję i sprywatyzować emerytury10. Jego zdaniem to jedyna droga
do sukcesu w nowej gospodarce globalnej. Ten kaftan bezpieczeństwa to jedyny mechanizm, który pasuje
do niełatwej, ale w sumie przecież ekscytującej gry w globalizację. Friedman jest tu jednoznaczny:
„Niestety, kaftan ten ma tylko jeden rozmiar. A zatem jednych ciśnie, drugich uwiera, a społeczeństwa
zmusza do nieustannego doskonalenia swoich instytucji gospodarczych i poprawiania swoich wyników.
Ci, którzy go zdejmują, błyskawicznie zostają z tyłu, ale ci, którzy noszą go tak jak trzeba, mogą dzięki
niemu równie szybko dogonić czołówkę. Nie jest on ani ładny, ani wygodny, ale jest obowiązującym
strojem w obecnym historycznym sezonie”11.
Prawda jest jednak taka, że gdyby rząd japoński posłuchał wolnorynkowych ekonomistów już we
wczesnych latach 60., to Lexusa by w ogóle nie było. Toyota byłaby dziś w najlepszym razie
podwykonawcą jakiegoś zachodniego producenta samochodów albo, w gorszym, zostałaby wymieciona
z rynku. To samo dotyczyłoby całej gospodarki Japonii. Gdyby kraj ten od początku przywdział
Friedmanowski złoty kaftan bezpieczeństwa, Japonia pozostałaby trzeciorzędną siłą w przemyśle, którą
była w latach 60. XX wieku, z poziomem dochodów równym Chile, Argentynie czy RPA12, i której
premiera francuski prezydent obraźliwie spostponował jako „obwoźnego sprzedawcę odbiorników
tranzystorowych”13. Innymi słowy, gdyby Japończycy posłuchali rad Friedmana, nie eksportowaliby
Lexusów, ale wciąż kłócili się o to, do kogo należy które drzewko morwowe.
Daniel Defoe, autor Robinsona Crusoe, miał barwne życie. Zanim zaczął pisać powieści, był
przedsiębiorcą: importował towary wełniane, pończochy, wino i tytoń. Pracował także dla rządu
w loteriach królewskich, jak również w biurze podatków szklanych, które ściągało niesławny „podatek
okienny”, czyli daninę od nieruchomości ustalaną na podstawie liczby okien posiadanego domu. Był też
wpływowym autorem broszur politycznych, a do tego wszystkiego prowadził podwójne życie rządowego
szpiega. Najpierw szpiegował dla Roberta Harleya, speakera Izby Gmin z Partii Torysów, a później
jeszcze bardziej skomplikował sobie życie, szpiegując dla wigowskiego rządu Roberta Walpole’a,
arcywroga Harleya.
Jak gdyby bycie przedsiębiorcą, powieściopisarzem, inspektorem podatkowym, komentatorem
politycznym i szpiegiem nie zapewniało wystarczających wrażeń, Defoe był również ekonomistą. Ten
aspekt jego życia jest chyba jeszcze mniej znany niż jego szpiegowanie. Inaczej niż powieści, takie jak
Przypadki Robinsona Crusoe czy Burzliwe życie Moll Flanders, główna praca ekonomiczna Defoe A
Plan of the English Commerce (1728) jest dziś niemal zapomniana. Popularna biografia Defoe autorstwa
Richarda Westa nie wspomina o niej w ogóle, z kolei bardzo ceniona biografia Pauli Backscheider
napomyka o niej głównie w kontekście spraw marginalnych, jak na przykład poglądy Defoe na temat
rdzennych Amerykanów39. Książka ta zawierała jednak dogłębną i wnikliwą analizę polityki
przemysłowej Tudorów, z której jeszcze dziś możemy się wiele nauczyć.
W książce tej (dalej zwanej Planem) Defoe opisuje, jak monarchowie z dynastii Tudorów, zwłaszcza
Henryk VII i Elżbieta I, stosowali protekcjonizm, subsydia, udzielanie praw monopolu, finansowane
przez rząd szpiegostwo przemysłowe oraz inne środki interwencji państwa, aby rozwijać angielski
przemysł wełniany – branżę hi-tech ówczesnej epoki. W czasach Tudorów Wielka Brytania miała dość
zacofaną gospodarkę, bazującą na eksporcie surowej wełny, który finansować miał import. Przetwórstwo
wełny skupione było w Niderlandach, przede wszystkim zaś we flandryjskich miastach – Brugii,
Gandawie oraz Ypres. Wielka Brytania eksportowała do nich surową wełnę, czerpiąc z tego spore zyski.
Cudzoziemcy, którzy potrafili przerobić tę wełnę na ubrania, osiągali jednak zyski dużo większe. Takie
jest prawo konkurencji, że ludzie, którzy potrafią wykonać trudne, nieosiągalne dla innych rzeczy, zyskują
więcej. I właśnie tę sytuację chciał zmienić Henryk VII pod koniec XV wieku40. Defoe opisuje, jak
monarcha wysyłał misje królewskie, aby rozpoznały najbardziej odpowiednie lokalizacje dla wełnianych
manufaktur41. Podobnie jak wcześniej Edward III, werbował on wykwalifikowanych robotników
z Niderlandów42. Podwyższył też podatek od eksportu surowej wełny, a przejściowo nawet go zakazał,
by zachęcić do dalszego jej przetwarzania na miejscu. W 1489 roku zakazał również – w tym samym celu
– eksportu tkanin nieprzetworzonych, z wyjątkiem skrawków poniżej określonej wartości rynkowej43.
Jego syn Henryk VIII kontynuował tę politykę, zakazując eksportu nieprzetworzonych tkanin w latach
1512, 1513 i 1536.
Defoe zaznacza, że Henryk VII nie miał złudzeń co do tempa, w jakim angielscy producenci będą mogli
dogonić swych zaawansowanych technologicznie konkurentów w Niderlandach44. Król podniósł cła
eksportowe na surową wełnę dopiero wówczas, gdy przemysł angielski umocnił się na tyle, by w ogóle
móc przerobić jej określoną ilość. Zakaz eksportu król wycofał natychmiast, gdy tylko okazało się, że
Wielka Brytania nie ma jeszcze potencjału do przetworzenia całości produkowanej w kraju wełny45.
I faktycznie, jak dowiadujemy się z Planu, dopiero w 1578 roku – w środku panowania Elżbiety I (1558–
1603) i niemal sto lat po tym, jak Henryk VII zaczął swą politykę „uprzemysłowienia przez substytucję
importu” w 1489 – Wielka Brytania uzyskała wystarczające moce produkcyjne, aby eksportu surowej
wełny można było zakazać zupełnie46. Gdy zakaz wszedł już w życie, doprowadził do ruiny
konkurencyjnych wytwórców w Niderlandach, których pozbawiono w ten sposób niezbędnego surowca.
Bez prowadzenia takiej polityki przez Henryka VII i jej kontynuacji przez jego następców, Wielkiej
Brytanii byłoby bardzo trudno – o ile w ogóle byłoby to możliwe – przekształcić się z eksportera
surowca w europejskie centrum ówczesnego przemysłu wysokich technologii. Przetwórstwo wełny stało
się najważniejszą branżą eksportową tego kraju. Zapewniało większość dochodów z eksportu
potrzebnych do sfinansowania masowego importu surowców i żywności, które zasiliły rewolucję
przemysłową47. Tezy Planu miażdżą zatem założycielski mit kapitalizmu, jakoby Wielka Brytania
odniosła sukces dlatego, że wcześniej od innych odkryła właściwą ścieżkę do dobrobytu – wolny rynek
i wolny handel.
Fikcyjny bohater Daniela Defoe Robinson Crusoe często wykorzystywany jest przez nauczycieli
ekonomii jako najczystszy przykład herosa ekonomii neoliberalnej, czyli „człowieka ekonomicznie
racjonalnego”. Głoszą oni, że choć Crusoe żyje samotnie, to przez cały czas musi podejmować decyzje
„ekonomiczne”. Musi zdecydować, ile czasu pracować, aby zaspokoić swe pragnienie materialnej
konsumpcji i wypoczynku. Będąc człowiekiem racjonalnym, wykonuje minimalną możliwą ilość pracy,
aby ten cel osiągnąć. Przypuśćmy teraz, że Crusoe odkryje innego samotnego człowieka żyjącego na
pobliskiej wyspie. Czy powinni ze sobą handlować? Teoria wolnorynkowa głosi, że wprowadzenie
rynku (wymiany) nie zmienia zasadniczo natury położenia Robinsona. Jego życie toczy się jak
poprzednio, z tym dodatkowym zastrzeżeniem, że teraz musi on ustalić kurs wymiany między produktami
jego i jego sąsiada. Będąc człowiekiem racjonalnym, dalej będzie podejmował racjonalne decyzje.
Według ekonomii wolnorynkowej wolny rynek działa właśnie dlatego, że wszyscy jesteśmy jak
Robinson. Wiemy dokładnie, czego chcemy i jak najlepiej to osiągnąć. W rezultacie najlepszy sposób
organizacji gospodarki to pozwolić ludziom robić to, czego pragną i o czym wiedzą, że jest dla nich
najlepsze. Rząd może tylko przeszkadzać.
Ta ekonomia, na której bazuje Plan Daniela Defoe, jest dokładnym przeciwieństwem ekonomii
Robinsona Crusoe. W Planie bowiem autor wyraźnie pokazuje, że to nie wolny rynek, ale ochrona ze
strony rządu i subsydia pozwoliły rozwinąć brytyjskie manufaktury wełniane. Odrzucając sygnały
rynkowe wskazujące, że jego kraj jest wydajnym producentem surowej wełny i że takim powinien
pozostać, Henryk VII wdrożył politykę, która świadomie zaburzyła ten niepożądany układ. Czyniąc tak,
rozpoczął proces, który ostatecznie miał przekształcić Wielką Brytanię w czołowy kraj przemysłowy
świata. Rozwój gospodarczy potrzebuje takich ludzi jak Henryk VII, którzy budują nową przyszłość,
niekoniecznie zaś takich jak Robinson Crusoe, żyjących dniem dzisiejszym. Tym samym, obok swego
podwójnego życia szpiega, Defoe wiódł podwójny żywot jako ekonomista – nie zdając sobie z tego
sprawy, w swej pracy pisarskiej wykreował głównego bohatera ekonomii wolnorynkowej, choć jego
własne analizy ekonomiczne jasno ilustrują ograniczenia wolnego rynku i wolnego handlu.
Mam sześcioletniego syna, ma na imię Jin-Gyu. Żyje na mój koszt, choć byłby już w stanie na siebie
zarobić. Płacę za jego dach nad głową, wyżywienie, naukę i opiekę zdrowotną. Miliony dzieci w jego
wieku mają już jednak pracę. Daniel Defoe w XVIII wieku uważał, że na swoje utrzymanie dzieci
mogłyby zarabiać już od czwartego roku życia.
Co więcej, praca mogłaby świetnie wpłynąć na charakter mojego syna. Dziś żyje w ekonomicznej
bańce, nie mając pojęcia o wartości pieniądza. W ogóle nie docenia starań moich i mojej żony, jakie
czynimy, dopłacając do jego jałowej egzystencji i chroniąc go pod kloszem przed brutalną
rzeczywistością. Jest nadmiernie chroniony i powinien zostać wystawiony na działanie konkurencji, tak
żeby mógł stać się bardziej produktywnym człowiekiem. Na im poważniejszą konkurencję zostanie
wystawiony i im wcześniej się to stanie – tym lepiej dla jego rozwoju w przyszłości. Wyrobi to w nim
gotowość do ciężkiej pracy. Powinienem kazać mu opuścić szkołę i znaleźć sobie pracę. Może mógłbym
przenieść się do jakiegoś kraju, gdzie praca dzieci – nawet jeśli nielegalna – wciąż jest tolerowana, żeby
dać mu więcej możliwości wyboru zatrudnienia?
Już słyszę, jak mówicie, że oszalałem. Że jestem krótkowzroczny i okrutny. Mówicie, że powinienem
swoje dziecko chronić i karmić. Jeśli wypchnę Jin-Gyu na rynek pracy w wieku sześciu lat, będzie mógł
zostać sprytnym pucybutem, a może nawet zamożnym sprzedawcą ulicznym, ale nigdy nie zostanie
neurochirurgiem czy fizykiem jądrowym – bo to wymagałoby co najmniej dwunastu kolejnych lat ochrony
i inwestycji z mojej strony. Powiecie, że nawet z czysto materialistycznego punktu widzenia mądrzej
będzie zainwestować w edukację syna, niż chełpić się pieniędzmi zaoszczędzonymi dzięki nieposyłaniu
go do szkoły. Poza tym, gdybym to ja miał rację, to Oliverowi Twistowi lepiej byłoby pozostać
kieszonkowcem u Fagina niż zostać wyratowanym przez niemądrego Dobrego Samarytanina, pana
Brownlow, który odebrał chłopcu szansę konkurowania na rynku pracy.
Zwolennicy wolnego handlu wśród ekonomistów takimi właśnie absurdalnymi argumentami
uzasadniają w krajach rozwijających się gwałtowną liberalizację handlu na wielką skalę. Głoszą oni, że
tamtejszych producentów należy od razu wystawić na jak największą konkurencję, aby dostali bodziec do
podnoszenia swej wydajności – niezbędnej do przetrwania. Ochrona tymczasem skłoni ich wyłącznie do
samozadowolenia i lenistwa. Argument brzmi zatem: im wcześniej zacznie się konkurować, tym lepiej
dla rozwoju gospodarki.
Bodźce to jednak tylko połowa historii. Druga, to możliwości. Nawet gdyby Jin-Gyu zaproponować 20
milionów funtów wynagrodzenia lub, innym sposobem, przyłożyć pistolet do głowy, nie będzie w stanie
podjąć się operacji mózgu, skoro opuścił szkołę w szóstym roku życia. Podobnie przemysł w krajach
rozwijających się nie przetrwa, jeśli zostanie zbyt wcześnie wystawiony na międzynarodową
konkurencję. Potrzebuje czasu, aby poprawić swoje możliwości, opanowując zaawansowane technologie
i tworząc efektywne instytucje. Oto sedno argumentu o „raczkującym przemyśle”, którego teorię stworzył
Alexander Hamilton, pierwszy sekretarz skarbu USA, a który przed nim i po nim stosowały pokolenia
politycznych decydentów, jak pokazałem w poprzednich rozdziałach.
Jasne jest, że opieka, jaką zapewniam Jin-Gyu (podobnie jak głosi argument o raczkujących
przemysłach), nie ma służyć chronieniu go przed konkurencją bez końca. Zmuszenie go do pracy w wieku
sześciu lat to błąd, ale to samo dotyczy finansowania go do czterdziestki. W końcu powinien wyjść
w świat, znaleźć sobie pracę i żyć samodzielnie. Potrzebuje ochrony tak długo, jak długo nabiera
zdolności do podjęcia satysfakcjonującej i dobrze płatnej pracy.
Oczywiście, podobnie jak wychowanie dzieci przez rodziców, także ochrona rozwijających się gałęzi
przemysłu może nie przynieść dobrych efektów. Tak jak zdarzają się rodzice nadopiekuńczy, tak też
i rządy mogą swój raczkujący przemysł zanadto rozpieścić. Niektóre dzieci zwyczajnie nie chcą
przygotować się do dorosłego życia, podobnie jak wsparcie dla raczkującego przemysłu może zostać
zmarnowane. Tak samo jak dzieci manipulują rodzicami, aby ci wspierali je także w dorosłości, niektóre
branże przemysłu nadmiernie wydłużają ochronę rządu dzięki sprawnemu lobbingowi. Istnienie
dysfunkcjonalnych rodzin nie jest jednak argumentem przeciwko byciu rodzicem. I podobnie, przypadki
nieudanej ochrony raczkujących przemysłów nie powinny dyskredytować strategii jako takiej. Przykłady
złego protekcjonizmu uczą nas jedynie, że taką politykę ochrony trzeba stosować z głową.
Fin i słoń
Czy powinniśmy regulować inwestycje zagraniczne?
Finowie lubią opowiadać o sobie dowcipy. Co zrobią Niemiec, Francuz, Amerykanin i Fin poproszeni
o napisanie książki o słoniu? Niemiec, z właściwą sobie głębią, napisze grube, opatrzone przypisami
dwutomowe studium Wszystko, co trzeba wiedzieć o słoniu. Francuz, ze swą skłonnością do
filozoficznych rozważań i egzystencjalnych rozterek, napisze Życie i filozofię słonia. Amerykanin,
z głową do interesów, napisze oczywiście książkę Jak zarobić na słoniu. Fin za to napisze książkę Co
słoń myśli o Finach?
Finowie śmieją się ze swego nadmiaru samoświadomości. Ich zainteresowanie własną tożsamością
jest zrozumiałe – mówią językiem, któremu bliżej do koreańskiego i japońskiego niż do języków ich
szwedzkich czy rosyjskich sąsiadów. Finlandia była szwedzką kolonią przez około sześćset lat i rosyjską
kolonią przez niemal sto. Jako Koreańczyk, którego krajem przez tysiąc lat pomiatali wszyscy sąsiedzi
dookoła – Chińczycy, Hunowie, Mongołowie, Mandżurowie, Japończycy, Amerykanie, Rosjanie – wiem,
co to za uczucie.
Nie jest zatem niespodzianką, że po uzyskaniu niepodległości od Rosji w roku 1918 Finlandia robiła,
co mogła, by nie wpuścić do siebie cudzoziemców. Kraj ten wprowadził w latach 30. cały szereg ustaw,
które oficjalnie kwalifikowały wszystkie firmy z ponad 20 procentami udziałów zagranicznych jako –
wstrzymajcie oddech – „niebezpieczne”. Finowie nie są może najbardziej subtelnym narodem świata, ale
nawet jak na nich to gruby kaliber. Finlandia, zgodnie z życzeniem, uzyskała bardzo niewiele inwestycji
zagranicznych105. Kiedy Latający Cyrk Monty Pythona śpiewał w 1980 roku: „Finlandio, Finlandio,
Finlandio, tak bardzo jesteś lekceważona, często ignorowana…”, zapewne nie miał pojęcia, że Finowie
chcieli być lekceważeni i ignorowani.
Fińskie prawo złagodzono w końcu w roku 1987, a górny próg udziału własności zagranicznej
podniesiono do 40 procent, ale wszystkie inwestycje zagraniczne wciąż musiały uzyskać zgodę
Ministerstwa Handlu i Przemysłu. Ogólna liberalizacja inwestycji zagranicznych dokonała się dopiero
w 1993 roku, jako element przygotowań przed wejściem do Unii Europejskiej, które nastąpiło w 1995
roku.
Według neoliberalnej ortodoksji, tego rodzaju skrajnie „antyzagraniczna” strategia, a już zwłaszcza
utrzymywana przez ponad pół wieku, powinna znacznie pogorszyć perspektywy rozwojowe fińskiej
gospodarki. Od połowy lat 90. XX wieku Finlandię chwali się jednak jako prymusa udanej integracji
globalnej. Zwłaszcza koncern telefonii komórkowej Nokia został, mówiąc przenośnie, zaproszony do
globalnego panteonu sławy. Kraj, który nie chciał być częścią gospodarki globalnej, nagle stał się ikoną
globalizacji. Jak to możliwe? Odpowiemy na to pytanie później, ale najpierw rozważmy argumenty za
i przeciw samym inwestycjom zagranicznym.
Latem 1997 roku uczestniczyłem w konferencji w Hongkongu. Niespożyta energia i handlowa werwa tego
miasta były czymś ekscytującym nawet dla Koreańczyka, któremu takie rzeczy nie są przecież obce. Idąc
ruchliwą ulicą, zauważyłem dziesiątki handlarzy sprzedających pirackie oprogramowanie i płyty
CD. Mój wzrok przyciągnął zwłaszcza system operacyjny dla pecetów Windows 98.
Wiedziałem, że mieszkańcy Hongkongu, podobnie jak moi rodzimi Koreańczycy, są całkiem dobrzy
w piratowaniu, ale jak to możliwe, żeby kopia ukazała się przed oryginałem? Czy ktoś wynalazł wehikuł
czasu? To wątpliwe, nawet w Hongkongu. Ktoś po prostu musiał wykraść prototyp Windowsa 98, gdy
system poddawany był ostatnim zmianom w działach badawczych Microsoftu – i podrobić nielegalną
wersję.
Powszechnie wiadomo, że oprogramowanie komputerowe łatwo skopiować. Nowy produkt, będący
wynikiem wieloletnich prac setek ludzi nad rozwojem software’u, można skopiować na dysk w ciągu
kilku sekund. Pan Bill Gates może więc jest hojny jako dobroczyńca, ale jeśli ktoś kopiuje jego
oprogramowanie, to potrafi być całkiem twardym człowiekiem. Przemysł rozrywkowy i farmaceutyczny
mają ten sam problem. To dlatego tak agresywnie promują silną ochronę praw własności intelektualnej
(ang. intellectual property rights, IPR), takich jak patenty, prawa autorskie i znaki towarowe.
Niestety, tych kilka branż od dwudziestu lat na niesłychaną skalę steruje agendą rozwoju IPR,
utrudniając przez to krajom rozwijającym się zdobywanie wiedzy, której potrzebują dla rozwoju
gospodarczego.
Mission Impossible?
Gdy ostrożność finansowa idzie za daleko
Większość osób, które oglądały filmowy hit Mission Impossible III na pewno była pod wielkim
wrażeniem miejskiego splendoru Szanghaju, czyli centrum chińskiego cudu gospodarczego. Widzowie
pamiętają też szalony finałowy wyścig w osobliwej, acz brudnej dzielnicy przy kanale, która jakby
zatrzymała się na latach 20. XX wieku. Kontrast między tą dzielnicą a drapaczami chmur w centrum
miasta symbolizuje wyzwanie, jakim dla Chin są gwałtownie rosnące nierówności i związane z nimi
niezadowolenie społeczne.
Niektórzy z widzów poprzednich filmów z serii Mission Impossible również mogli być zadowoleni,
bo została zaspokojona ich ciekawość. Po raz pierwszy bowiem powiedziano nam, co oznacza skrót IMF
– nazwa niezwykłej agencji wywiadowczej, dla której pracuje główny bohater filmu Ethan Hunt (Tom
Cruise). Nazywa się ona Impossible Mission Force.
Prawdziwy IMF, International Monetary Fund (pol. Międzynarodowy Fundusz Walutowy, MFW), choć
nie wysyła agentów wywiadu, by podkładali bomby pod budynki albo dokonywali morderstw na
zawadzających mu osobach, to i tak jest postrachem krajów rozwijających się. Odgrywa bowiem rolę
strażnika kontrolującego ich dostęp do międzynarodowych pieniędzy.
Gdy kraje rozwijające się dotknie kryzys związany z nierównowagą budżetu, co często się dzieje,
kluczowa staje się sprawa podpisania umowy z MFW. Kwota pożyczana takiemu krajowi przez MFW nie
ma większego znaczenia, bo fundusz nie ma zbyt wiele pieniędzy. Istotniejsza jest sama umowa. Ma być
gwarancją, że dany kraj zejdzie ze ścieżki „rozrzutności” i przyjmie zestaw „dobrych” narzędzi
politycznych, który zapewni zdolność spłacenia długów w przyszłości. Dopiero po zawarciu takiego
porozumienia inni potencjalni pożyczkodawcy, tacy jak Bank Światowy, rządy bogatych krajów lub
przedstawiciele sektora prywatnego, godzą się na kontynuowanie finansowego wsparcia danego kraju.
Układ z MFW wiąże się z przyjęciem warunków szeroko (i coraz szerzej, co pokazałem w rozdziale
pierwszym) zakrojonej polityki gospodarczej, od liberalizacji handlu po nowe prawo spółek. Jednak
najważniejsze, i budzące największe obawy, warunki MFW dotyczą polityki makroekonomicznej.
Składają się na nią polityka monetarna i fiskalna, a celem jest dokonanie za ich pośrednictwem zmiany
zachowania całej gospodarki (w odróżnieniu od sumy zachowań pojedynczych podmiotów
gospodarczych)239. To przeczące intuicji podejrzenie, że gospodarka jako całość może zachowywać się
inaczej od sumy poszczególnych jej części, wysunął słynny ekonomista z Cambridge John Maynard
Keynes. Twierdził on, że to, co racjonalne dla poszczególnych podmiotów, nie musi być racjonalne dla
całej gospodarki. Na przykład, podczas spowolnienia gospodarczego spada popyt na produkty firm, a ich
pracownicy stają przed większym ryzykiem zwolnienia lub obniżki płac. W takiej sytuacji z punktu
widzenia poszczególnych firm i pracowników rozsądnym rozwiązaniem jest ograniczenie wydatków.
Jednak jeśli wszystkie podmioty gospodarcze ograniczyłyby swoje wydatki, to wszyscy na tym stracą, bo
skumulowanym efektem takich działań będzie niższy popyt zagregowany, co z kolei jeszcze bardziej
podnosi ryzyko bankructwa i zwolnienia z pracy. Dlatego, twierdził Keynes, rząd, którego zadaniem jest
zarządzanie całą gospodarką, nie może po prostu posłużyć się przystosowaną do większej skali wersją
takiego planu działania, który jest racjonalny w przypadku indywidualnych podmiotów gospodarczych.
Rząd powinien zawsze celowo zachowywać się odwrotnie niż poszczególne podmioty w gospodarce.
A zatem podczas spowolnienia gospodarki rząd powinien podnieść wydatki, by przeciwdziałać tendencji
ograniczania wydatków przez firmy i pracowników sektora prywatnego. W okresie pobudzenia
gospodarczego rząd powinien ograniczyć wydatki i podnieść podatki, tak by powstrzymać popyt przed
wzrostem powyżej podaży.
Takie były intelektualne źródła polityki makroekonomicznej dominującej do lat 70. XX wieku, która
polegała na ograniczaniu zakresu wahań w poziomie aktywności gospodarczej, znanego jako cykl
koniunkturalny. Jednak od nadejścia neoliberalizmu wraz z jego „monetarystycznym” podejściem do
polityki makroekonomicznej w latach 80. XX wieku, polityka ta skupia się na czymś zupełnie innym.
„Monetaryści” swoją nazwę zawdzięczają przekonaniu, że ceny rosną, gdy zbyt wielka ilość pieniędzy
szuka możliwości zakupu danej ilości dóbr i usług. Twierdzą też, że stabilność cen (to znaczy utrzymanie
niskiej inflacji) jest podstawą dobrobytu, a więc dyscyplina finansowa (potrzebna dla utrzymania
stabilnych cen) powinna być najważniejszym celem polityki makroekonomicznej.
Gdy sprawa dotyczy krajów rozwijających się, Źli Samarytanie od razu wyraźniej podkreślają
potrzebę zachowania dyscypliny finansowej. Uważają, że większość krajów rozwijających się nie ma po
prostu samodyscypliny nakazującej, by „nie wydawać więcej, niż się ma”. Pojawiają się oskarżenia, że
kraje te drukują pieniądze i pożyczają je, tak jakby jutro świat miał się skończyć. Sławny (lub niesławny,
po załamaniu finansowym w 2002 roku) były minister finansów Argentyny Domingo Cavallo porównał
kiedyś swój kraj do „zbuntowanego nastolatka”, który nie potrafi się kontrolować i który musi
„wydorośleć”240. Dlatego Źli Samarytanie uważają, że twarda, wskazująca kierunki działania ręka MFW
jest kluczowa dla zapewnienia makroekonomicznej stabilności, a zatem i wzrostu gospodarczego w tych
krajach. Niestety, polityka makroekonomiczna propagowana przez MFW doprowadziła do niemal
dokładnie przeciwnych efektów.
Zair: W 1961 roku Zair (dziś Demokratyczna Republika Konga) był skrajnie biednym krajem o dochodzie
per capita w wysokości 67 dolarów rocznie. W 1965 roku w wyniku wojskowego zamachu stanu do
władzy doszedł Mobutu Sese Seko, który rządził do 1997 roku. Szacuje się, że w trakcie
trzydziestodwuletnich rządów ukradł 5 miliardów dolarów, czyli 4,5-krotność dochodu narodowego
z 1961 roku (1,1 miliarda dolarów).
Indonezja: Tego samego roku z dochodem per capita rocznie na poziomie tylko 49 dolarów, Indonezja
była jeszcze biedniejsza niż Zair. W 1966 roku wskutek wojskowego zamachu stanu do władzy doszedł
Mohamed Suharto, który rządził do 1998 roku. Szacuje się, że w trakcie trzydziestodwuletnich rządów
ukradł przynajmniej 15 miliardów dolarów. Niektórzy sugerują, że suma ta mogła sięgać nawet 35
miliardów. Jego dzieci zostały jednymi z najbogatszych biznesmenów w kraju. Gdy weźmiemy środkowy
punkt z tych dwóch szacunków (25 miliardów), to okaże się, że Suharto ukradł równowartość 5,3-
krotności dochodu narodowego z 1961 roku (4,8 miliarda dolarów).
Dochód per capita Zairu w kategoriach siły nabywczej w 1997 roku, gdy Mobutu został obalony,
wynosił jedną trzecią poziomu z 1965 roku, gdy obejmował on władzę. W 1997 roku kraj zajmował 141
miejsce na 174 kraje, dla których ONZ oblicza wskaźnik rozwoju społecznego (ang. human development
index – HDI). Wskaźnik ten bierze pod uwagę nie tylko dochód, ale też „jakość życia mierzoną
oczekiwaną długością życia i poziomem analfabetyzmu”.
Biorąc pod uwagę dane dotyczące korupcji, Indonezji powinno powieść się jeszcze gorzej niż Zairowi.
A jednak, podczas gdy standardy życia w Zairze trzykrotnie obniżyły się w trakcie rządów Mobutu, to
w Indonezji rządzonej przez Suharto ponad trzykrotnie wzrosły. W rankingu HDI kraj ten zajmował
w 1997 roku 105. miejsce – nie jest to wynik kraju „cudu” gospodarczego, tym niemniej jest godny
uznania, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę punkt startowy.
Kontrast między Zairem a Indonezją pokazuje ograniczenia coraz bardziej popularnego poglądu,
propagowanego przez Złych Samarytan, że korupcja jest jedną z największych, jeśli wręcz nie największą
barierą rozwoju gospodarczego. Argument brzmi następująco: nie ma sensu pomagać biednym krajom,
które mają skorumpowanych przywódców, bo „będą jak Mobutu” i zmarnotrawią pieniądze. Pogląd ten
odzwierciedlony jest w niedawnym nakierowaniu na działalność antykorupcyjną Banku Światowego,
kierowanego przez byłego zastępcę sekretarza obrony USA, Paula Wolfowitza, który ogłosił: „Walka
z korupcją to część walki z biedą, nie po prostu dlatego, że korupcja jest niewłaściwa i zła, ale dlatego,
że naprawdę opóźnia ona rozwój gospodarczy”268. Gdy w styczniu 2005 roku Wolfowitz zajął
stanowisko prezesa, Bank Światowy zawiesił wypłacanie kredytów kilku krajom rozwijającym się,
z powodu korupcji269. Wolfowitz zrezygnował z tej funkcji w roku 2007, jednak jego kampania walki
z korupcją wciąż trwa.
Korupcja jest poważnym problemem w wielu krajach rozwijających się. Ale Źli Samarytanie
wykorzystują to jako wygodne uzasadnienie tego, by ograniczać swoje zobowiązania pomocowe, mimo
że zmniejszanie pomocy zaszkodzi biednym bardziej niż nieuczciwym przywódcom kraju, zwłaszcza
w krajach najbiedniejszych (które zazwyczaj są bardziej skorumpowane – poniżej wyjaśnię, dlaczego)270.
Co więcej, wykorzystują oni coraz częściej korupcję jako „wyjaśnienie” niepowodzeń neoliberalnej
polityki, którą promują od ostatnich dwudziestu pięciu lat. Polityka ta poniosła porażkę dlatego, że była
błędna, a nie dlatego, że zdominowały ją lokalne czynniki przeciwrozwojowe, takie jak korupcja lub
„niewłaściwa” kultura (pokażę to w następnym rozdziale).
Po wizycie w wielu fabrykach w kraju rozwijającym się australijski konsultant do spraw zarządzania
powiedział państwowym urzędnikom, którzy go zaprosili: „Jeśli chodzi o waszą tanią siłę roboczą, to
szybko straciłem złudzenia, gdy zobaczyłem, jak ludzie pracują. Bez wątpienia są słabo opłacani, ale i to,
co z siebie dają, jest tak samo słabe. Widząc waszych ludzi przy pracy, poczułem, że jesteście bardzo
zadowoloną i żyjącą na luzie rasą, dla której nie liczy się czas. Gdy rozmawiałem z niektórymi
menedżerami, powiedzieli mi, że nie dało się zmienić nawyków związanych z dziedzictwem
narodowym”.
To zrozumiałe, że australijski konsultant martwił się brakiem właściwej etyki pracy w kraju, który
wizytował. Tak naprawdę, to i tak był dość uprzejmy. Mógł powiedzieć wprost, że są po prostu leniwi.
Nic dziwnego, że kraj był biedny – nie skrajnie, ale z poziomem dochodu mniejszym niż ćwierć dolara
australijskiego.
Menedżerowie z tego kraju zgodzili się z Australijczykiem, ale byli na tyle mądrzy, by zrozumieć, że
nie jest łatwo – jeśli w ogóle jest to możliwe – zmienić „nawyki związane z narodowym dziedzictwem”,
czyli kulturę. Jak stwierdził XIX-wieczny niemiecki ekonomista i socjolog Max Weber, w swoim
głównym dziele Etyka protestancka i duch kapitalizmu, istnieją pewne kultury, jak protestantyzm, które
po prostu lepiej pasują do rozwoju gospodarczego niż inne.
Krajem, o którym mowa, była jednak Japonia w roku 1915303. Nie wydaje się szczególnie właściwe,
by ktoś z Australii (naród znany dziś z tego, że potrafi się dobrze bawić) mógł nazywać Japończyków
leniwymi. Ale właśnie tak większość ludzi Zachodu widziała sto lat temu Japonię.
W swojej książce z 1903 roku Evolution of the Japanese amerykański misjonarz Sidney Gulick
zauważył, że wielu Japończyków „robi wrażenie […] leniwych i do głębi obojętnych na upływ czasu”304.
Gulick nie był byle jakim obserwatorem. Żył w Japonii przez dwadzieścia pięć lat (1888–1913), w pełni
opanował japoński i wykładał na japońskich uniwersytetach. Po powrocie do USA prowadził kampanię
na rzecz równości rasowej, w której działał w imieniu azjatyckich Amerykanów. Tym niemniej
dostrzegał wystarczające potwierdzenie kulturowego stereotypu Japończyków jako „żyjących na luzie”
i „emocjonalnych” ludzi, których cechowała „lekkość serca, wolność od wszelkich lęków o przyszłość,
żyjących dniem dzisiejszym”305. Uderzające jest podobieństwo między tą obserwacją a tym, jak widzi
dzisiejszą Afrykę Daniel Etouanga-Manguelle, kameruński inżynier i pisarz: „Afrykanin, zakotwiczony
w swojej rodowej kulturze, jest tak silnie przekonany, iż przeszłość może się jedynie powtarzać, że tylko
powierzchownie martwi się o przyszłość. Jednak bez dynamicznego postrzegania przyszłości, nie ma
żadnego planowania, przewidywania, żadnego budowania scenariuszy. Innymi słowy, żadnego kierunku
działania, który mógłby wpłynąć na bieg zdarzeń”306.
Po podróży do Azji w latach 1911–1912 Beatrice Webb, słynna przywódczyni brytyjskiego
fabiańskiego socjalizmu, opisywała Japończyków jako obdarzonych „wątpliwym pojmowaniem
wypoczynku i całkiem nieznośną osobistą niezależnością”307. Powiedziała, że w Japonii „rzuca się
w oczy, iż brak tam chęci, by ludzi uczyć myślenia”308. Jeszcze bardziej zjadliwie wypowiedziała się
o moich przodkach. Opisała Koreańczyków jako „12 milionów brudnych, poniżonych, posępnych,
leniwych, pozbawionych wszelkiej religii dzikusów, którzy snują się w brudnych białych ubraniach,
wyjątkowo nieudolnie skrojonych, którzy żyją w plugawych lepiankach”309. Nie dziwi zatem jej opinia,
że „jeśli ktokolwiek może wyprowadzić Koreańczyków z ich dzisiejszego stanu barbarzyństwa, to będą
to Japończycy”, mimo raczej niepochlebnej opinii, jaką miała o Japończykach310.
Nie chodziło tutaj tylko o zachodnie przesądy wobec ludów ze Wschodu. Brytyjczycy mówili kiedyś
podobne rzeczy o Niemcach. Zanim rozwinęli się gospodarczo w połowie XIX wieku, Niemcy zazwyczaj
byli określani przez Brytyjczyków jako „ludzie tępi i ciężcy”311. „Lenistwo” często było słowem
kojarzonym z niemiecką naturą312. Mary Shelley, autorka Frankensteina, napisała ze złością po
szczególnie frustrującej sprzeczce z jej niemieckim stangretem: „Niemcy nigdy się nie spieszą”313. Nie
dotyczyło to tylko Brytyjczyków. Francuski fabrykant, który zatrudniał Niemców, narzekał, że „pracują
jakby robili łaskę”314.
Brytyjczycy uważali Niemców również za „ciężko kapujących”. Zdaniem Johna Russella, XIX-
wiecznego podróżnika i pisarza, Niemcy byli „zatwardziałymi, zakutymi łbami […] niewyposażonymi ani
w specjalną bystrość postrzegania, ani w szybkość rozumienia”. W szczególności, zdaniem Russella, nie
byli otwarci na nowe idee, bo „długo trwa, zanim [Niemiec] zrozumie sens tego, co dla niego nowe
i trudno w nim obudzić zapał, by do tego dążył”315. Trudno się zatem dziwić, że nie „wyróżniali się
przedsiębiorczością ani działaniem”, jak zauważył kolejny brytyjski podróżnik z połowy XIX wieku316.
Niemców uważano również za nastawionych zbyt indywidualistycznie i niezdolnych do współpracy.
Ich nieumiejętność pracy zespołowej, zdaniem Brytyjczyków, uwydatniała się szczególnie w niskiej
jakości i zaniedbaniu ich publicznej infrastruktury, która była tak zła, że John McPherson, wicekról Indii
(a zatem człowiek przyzwyczajony do zdradliwych warunków drogowych), napisał: „Stwierdziłem, że
niemieckie drogi są tak złe, iż skierowałem kroki do Włoch”317. Po raz kolejny porównajmy to z uwagą
afrykańskiego obserwatora, którego cytowałem wyżej: „Społeczeństwa afrykańskie są jak drużyna
piłkarska, w której w wyniku osobistej rywalizacji i braku ducha zespołowego jeden gracz nie poda piłki
drugiemu, bo boi się, że ten może strzelić gola”318.
Brytyjscy podróżnicy z początków XIX wieku uważali ponadto, że Niemcy są nieuczciwi: „handlarze
i sklepikarze oszukają, kiedy tylko się da, i to na najmniejszą do wyobrażenia sumę, zamiast nie oszukać
w ogóle […] To łotrostwo jest powszechne” – zauważył Sir Arthur Brooke Faulkner, lekarz służący
w brytyjskiej armii319.
Brytyjczycy uważali też, że Niemcy są nadmiernie emocjonalni. Dziś wielu Brytyjczyków sądzi, że dla
Niemców właściwe są niemal genetyczne niedostatki emocjonalności. A jednak mówiąc o nadmiernych
niemieckich emocjach, Sir Arthur pisał, że „niektórzy wyśmieją z siebie cały smutek, a inni zawsze będą
pogrążeni w melancholii”320. Sir Arthur był Irlandczykiem, więc fakt, że Niemców nazywał
emocjonalnymi, można porównać do tego, jakby Fin nazwał Jamajczyków posępnymi, zgodnie
z panującymi dzisiaj stereotypami kulturowymi.
Tak się zatem sprawy mają. Sto lat temu Japończycy byli raczej leniwi niż ciężko pracujący, raczej
nadmiernie niezależni (nawet dla brytyjskiej socjalistki!) niż lojalnie pracowici, raczej emocjonalni niż
nieodgadnieni, raczej lekkoduszni niż poważni, raczej żyjący dniem dzisiejszym niż przejęci przyszłością
(co widać po ich kolosalnych oszczędnościach). Półtora wieku temu Niemcy byli raczej leniwi niż
wydajni, raczej indywidualistyczni niż skłonni do współpracy, raczej emocjonalni niż racjonalni, raczej
głupi niż mądrzy, raczej nieuczciwi i złodziejscy niż przestrzegający prawa, raczej na luzie niż
zdyscyplinowani.
Charakterystyki te są zagadkowe z dwóch względów. Po pierwsze, jeśli Japończycy i Niemcy mieli tak
„złe” kultury, to jak to jest, że stali się tak bogaci? Po drugie, dlaczego ówcześni Japończycy i Niemcy
byli tak różni od swoich dzisiejszych potomków? Jak mogli tak gruntownie zmienić swoje „nawyki
związane z dziedzictwem narodowym”?
Odpowiem na te pytania w odpowiednim czasie. Ale najpierw muszę wyjaśnić kilka
rozpowszechnionych nieporozumień na temat związku między kulturą i rozwojem gospodarczym.
Luiz Soares jest przestraszony. Jego rodzinna firma inżynieryjna – Soares Tecnologia S.A., którą założył
w 1997 roku jego dziadek Jose Antonio, jest na skraju upadku.
Pierwsze lata Soares Tecnologia były trudne. Polityka wysokich stóp procentowych, która trwała od
1994 do 2009 roku, mocno ograniczyła jej możliwości kredytobiorcze i rozwojowe. Ale do roku 2013
firma, dzięki umiejętnościom i determinacji Jose Antonia, rozrosła się do średniej wielkości
przedsiębiorstwa produkującego części do zegarków i inny sprzęt precyzyjny.
W 2015 roku ojciec Luiza, Paulo, wrócił z Cambridge z tytułem doktora w dziedzinie nanofizyki
i przekonał ojca do tego, by otworzyli w firmie wydział nanotechnologii, którym pokierował. Okazało się
to strzałem w dziesiątkę. Runda tallińska WTO zakończona w roku 2017 zniosła wszelkie przemysłowe
cła z wyjątkiem niewielu sektorów „zastrzeżonych” dla każdego z krajów. Wskutek tego w większości
krajów rozwijających się, włącznie z Brazylią, upadła większość branż wytwórczych, oprócz tych
opartych na nisko rozwiniętych technologiach i taniej sile roboczej. Brazylijski przemysł
nanotechnologiczny przetrwał tak zwane tallińskie tsunami tylko dlatego, że był właśnie jedną
z „zastrzeżonych” gałęzi przemysłu.
Przewidywania Paula się opłaciły. Niedługo po tym, jak przejął firmę w roku 2023, gdy jacht Jose
Antonia utonął w szalejącym na Karaibach huraganie (powiedzieli, że to skutek globalnego ocieplenia),
Soares Tecnologia wypuściła molekularną maszynę, która przetwarzała wodę morską w świeżą o wiele
wydajniej niż jej amerykańskie i fińskie rywalki. Był to wielki hit w kraju, który coraz bardziej cierpiał
z powodu susz wywołanych globalnym ociepleniem – w tamtym czasie z powodu braku deszczu Puszcza
Amazońska zajmowała zaledwie 40 procent powierzchni z 1970 roku (pomogli w tym wiecznie zachłanni
na pastwiska hodowcy bydła). W 2028 roku szanghajski „Qiye”, najbardziej wpływowy magazyn
biznesowy, wybrał nawet Paula do grona 500 wiodących światowych przedsiębiorców w branży
technologii.
Potem nadeszła katastrofa. W roku 2029 w Chiny uderzył wielki kryzys finansowy. Jeszcze w 2021,
dla uczczenia stulecia założenia rządzącej Partii Komunistycznej, Chiny zdecydowały się przyłączyć do
OECD (Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju), klubu bogatych państw. Ceną za to
członkostwo miało być otwarcie chińskiego rynku kapitałowego. Chiny już od kilku lat opierały się
naciskowi ze strony bogatych krajów, by jako druga największa gospodarka świata zachować się
„odpowiedzialnie” i otworzyć rynek finansowy, ale gdy zaczęły negocjować warunki wejścia do OECD,
nie było już ucieczki. Niektórzy zalecali ostrożność, mówiąc, że Chiny to nadal względnie biedny kraj,
z dochodem na poziomie 20 procent dochodu USA, ale większość była przekonana, że Chiny poradzą
sobie w finansach tak samo dobrze jak w produkcji, gdzie wzrost wydawał się nie do zatrzymania. Wang
Xing-Guo, sprzyjający liberalizacji zarządca Ludowego Banku Chin, banku centralnego (któremu w 2017
roku przyznano pełną niezależność), doskonale podsumował ten optymizm: „Czego się boimy? Zabawę
pieniędzmi mamy przecież w genach – koniec końców papierowy pieniądz to chiński wynalazek!”.
Wstępując do OECD w 2024 roku, Chiny czterokrotnie zrewaloryzowały swoją walutę renminbi
(oficjalna nazwa yuana) i w pełni otworzyły swój rynek kapitałowy. Przez moment chińska gospodarka
kwitła, jakby dla jej rozwoju nie było granic. Ale w 2029 roku pękły powstałe w tym okresie bańki na
rynku nieruchomości i giełdzie, co wymagało odpowiedzi w postaci największego w historii pakietu
ratunkowego Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Rosnące bezrobocie i nałożone przez MFW cięcia subsydiów dla producentów żywności
doprowadziły do zamieszek i w końcu do powstania ruchu Yuan-Gongchandang (Prawdziwych
Komunistów), których przepełniał kipiący resentyment „przegranych” w społeczeństwie, które na
przestrzeni niecałych dwóch pokoleń przeszło od prawie absolutnej równości maoistowskiego
komunizmu do nierówności w stylu brazylijskim. Prawdziwi Komuniści zostali przynajmniej na chwilę
powstrzymani po aresztowaniu wszystkich ich przywódców w roku 2035, ale polityczna zawierucha
i społeczny niepokój, które były tego następstwem, wyznaczyły koniec chińskiego cudu gospodarczego.
Chińska gospodarka była wtedy tak duża, że pociągnęła w dół cały świat. To, co potem nazwano
drugim Wielkim Kryzysem, trwa od wielu lat i nie widać jego końca. Gdy zapadł się największy rynek
eksportowy Brazylii, kraj ciężko na tym ucierpiał, choć nie aż tak jak inne.
Inne wiodące kraje azjatyckie – takie jak Indie, Japonia i Wietnam – po prostu zbankrutowały. Wiele
krajów afrykańskich nie było w stanie przetrwać upadku kraju, który wtedy był największym kupcem ich
surowców. Amerykańska gospodarka cierpiała na syndrom odstawienia ogromnego przepływu chińskiego
kapitału z ich rynku bonów skarbowych. Wynikła z tego głęboka recesja w USA wywołała jeszcze
głębszą recesję w Meksyku, co doprowadziło do powstania Nuevos Zapatistas, lewicowej partyzantki,
twierdzącej, że jest uprawnioną spadkobierczynią legendarnego rewolucjonisty z początku XX wieku
Emilio Zapaty. Nuevos Zapatistas przysięgli wyciągnąć Meksyk z IAIA (Inter-American Integration
Agreement – Międzyamerykańskie porozumienie o integracji) – wysokooktanowej wersji NAFTA,
stworzonej przez USA, Kanadę, Meksyk, Gwatemalę, Chile i Kolumbię w 2020 roku. Partyzantkę ledwie
udało się pokonać po brutalnej akcji militarnej, z pomocą amerykańskich sił powietrznych i armii
kolumbijskiej.
Drugi Wielki Kryzys już mocno zaszkodził Soares Tecnologia, ale potem przyszedł coup de grâce.
W 2033 roku, wiedziony swoimi wolnorynkowymi przekonaniami i używając bardzo złej sytuacji
gospodarczej do zastraszenia opozycji, nieszablonowy koreańsko-brazylijski prezydent Alfredo Kim,
uprzedni główny ekonomista Banku Światowego, wprowadził kraj do IAIA.
Dla brazylijskiego przemysłu nanotechnologicznego oznaczało to katastrofę. Jednym z warunków
wstąpienia do IAIA było wycofanie w ciągu trzech lat wszystkich federalnych dopłat na badania i rozwój
oraz rządowych programów zaopatrzenia, co stanowiło życiodajną kroplówkę dla tej branży. Cła na
nanotechnologię i kilka innych „zastrzeżonych” sektorów, które przetrwały rundę tallińską, względem
państw członkowskich IAIA zostały natychmiast zniesione. Będące pod względem poziomu technologii
wciąż dwadzieścia, może trzydzieści lat w tyle za firmami z USA, brazylijskie przedsiębiorstwa
nanotechnologiczne w większości upadły. Nawet Soares Tecnologia, uważana za najlepszą w Brazylii,
przetrwała wyłącznie dlatego, że sprzedała 45 procent udziałów firmie z… Ekwadoru! Ekwador poradził
sobie zaskakująco dobrze po tym, jak wraz z Wenezuelą, Boliwią, Kubą, Nikaraguą i Argentyną zawiązał
w 2010 roku Boliwariańską Unię Gospodarczą (BUE). Kraje członkowskie BUE w 2012 roku
w proteście wobec agendy rundy tallińskiej wyszły z WTO.
Jednak nawet ci, którzy – tak jak Soares Tecnologia – dotąd przetrwali, bardzo ucierpieli na skutek
nowego prawa patentowego, które teraz weszło w życie. USA już wydłużyły życie swoich patentów
z dwudziestu ośmiu (tak jak to zostało wprowadzone w 2018 roku) do czterdziestu lat w roku 2030.
Brazylia była natomiast jednym z tych niewielu krajów, które nadal trzymały się dwudziestoletniego życia
patentu, na co pozwalało coraz bardziej przestarzałe porozumienie WTO TRIPS z 1995 roku (większość
innych krajów przeszła na dwadzieścia osiem albo nawet czterdzieści lat, jak w przypadku krajów
należących do IAIA). Gdy Brazylia dołączyła do IAIA, główne ustępstwo, jakie musiała poczynić –
w zamian za cofnięcie dopłat do wołowiny i bawełny w USA (stopniowo, aż do wyeliminowania ich
w ciągu dwudziestu pięciu lat) – to było właśnie prawo patentowe, które miało być, na co naciskali
Amerykanie, stosowane wstecz. W jednej chwili brazylijskie firmy nanotechnologiczne stały się narażone
na pozwy, a amerykańskie korporacje nanotechnologiczne już zrzucały tam swoją armię prawników
patentowych.
Bez ochrony celnej przeciwko importowi z USA, ze znikającymi dopłatami i wycofującymi się
programami rządowego zaopatrzenia, w połączeniu z falą pozwów, Soares Tecnologia znalazło się
w tragicznej sytuacji, gdy w 2035 roku Paulo – niech jego dusza spoczywa w pokoju – miał poważny atak
serca i zmarł. Wskutek tego Luiz musiał zrezygnować ze studiów MBA na singapurskim kampusie
francuskiej szkoły biznesu INSEAD (który wtedy uważany był za lepszy niż macierzysty kampus
w Fontainebleau), zerwał z Miriam, jego pół xhosańską, pół uzbecką dziewczyną (daleką kuzynką
Nelsona Mandeli ze strony części jej rodziny Xhosa) i wrócił do Brazylii, żeby w wieku dwudziestu
siedmiu lat przejąć rodzinną firmę.
Sytuacja nie polepszyła się jednak, od kiedy Luiz przejął firmę. Wprawdzie z powodzeniem poradził
sobie z kilkoma pozwami patentowymi, ale jeśli przegrałby choćby w jednym z tych, które nadal grożą
firmie (a żaden z nich nie wygląda różowo), to stanie przed widmem upadłości. Jego ekwadorski partner,
Nanotecnologia Andida, już zagroził, że sprzeda swoje udziały w firmie. Gdy wraz z resztą
brazylijskiego przemysłu nanotechnologiczego zniknie jego przedsiębiorstwo, większość brazylijskich
firm wytwórczych – z wyjątkiem przemysłu samolotowego i alkoholowego, w przypadku których
Brazylia osadziła się na czołowej pozycji na świecie jeszcze pod koniec XX wieku, przed nastaniem
neoliberalizmu – po prostu zniknie. Brazylia wróci do punktu wyjścia.
Nie do wiary? Tak – i mam nadzieję, że tak pozostanie. Brazylia jest zbyt mądra i myśli zbyt
niezależnie, by podpisać coś takiego jak IAIA, nawet jeśli miałaby za prezydenta byłego szefa Banku
Światowego. W Meksyku jest wystarczająco dużo mądrych ludzi i żywych ruchów społecznych, by kraj
ten zszedł ze złej drogi i dało się uniknąć wojny domowej na pełną skalę. Chińscy przywódcy mają pełną
świadomość, że rosnące nierówności w tym kraju stanowią poważne zagrożenie. Wiedzą też, dzięki
kryzysowi azjatyckiemu z 1997 roku, czym grozi jakiekolwiek przedwczesne otwarcie rynku
kapitałowego. Nawet potężnemu amerykańskiemu lobby patentowemu byłoby trudno wprowadzić
w postaci jakiegokolwiek międzynarodowego porozumienia działające wstecz czterdziestoletnie patenty.
Coraz silniej zaznacza się konsensus w kwestii tego, że trzeba coś zrobić z globalnym ociepleniem.
Następna runda rozmów WTO raczej nie przyniesie prawie całkowitego zniesienia ceł przemysłowych.
Ale to, co wyżej zarysowałem, nie jest niemożliwym scenariuszem. Wiele z rzeczy, które zmyśliłem,
świadomie przerysowałem, ale wszystko to ma silne oparcie w rzeczywistości.
Na przykład, prawie całkowite zniesienie ceł przemysłowych w wyniku wyobrażonej przeze mnie
rundy tallińskiej może brzmieć nierealnie, ale tak naprawdę to delikatniejsza wersja tego, co
zaproponowały USA na konferencji WTO w 2002 roku – domagały się całkowitego zniesienia ceł
przemysłowych do roku 2015 – i nie odbiega to bardzo daleko od propozycji innych bogatych krajów336.
Moje Międzyamerykańskie porozumienie o integracji (Inter-American Integration Agreement – IAIA) jest
tak naprawdę szerszą (geograficznie) i silniejszą (pod względem treści) wersją NAFTA (North American
Free Trade Agreement – Północnoamerykański układ wolnego handlu). Kraje wymienione jako możliwi
członkowie Boliwariańskiej Unii Gospodarczej już teraz blisko ze sobą współpracują (z rozmysłem
wykluczyłem w mojej opowieści z tego grona Brazylię, choć jest członkiem tej grupy). Spośród nich
Wenezuela, Kuba i Boliwia już utworzyły ALBA (Alternativa Bolivariana para las Américas –
Boliwariańską Alternatywę dla Ameryk).
Biorąc pod uwagę znaczenie chińskiej gospodarki, nie tak całkiem urojone wydaje się, że poważny
kryzys ekonomiczny w Chinach w późnych latach 20. XXI wieku mógłby przerodzić się w drugi Wielki
Kryzys, zwłaszcza jeśli mielibyśmy do czynienia z politycznymi zawirowaniami w tym kraju. Szanse
przewrotu w takiej sytuacji wzmacnia na pewno problem nierówności w Chinach, który choć nie jest
jeszcze na poziomie brazylijskim, tak jak w mojej opowieści, to jednak na przestrzeni kolejnego
pokolenia może ten poziom osiągnąć, jeśli nic się z tym nie zrobi. Wojna domowa w Meksyku może
brzmieć jak czysta fantazja, ale w dzisiejszym Meksyku mamy już jeden stan, Chiapas, w którym tak
naprawdę od 1994 roku rządzą uzbrojeni partyzanci, zapatyści pod wodzą Subcomandante Marcosa.
Niewykluczone, że konflikt mógłby eskalować, jeśli kraj popadłby w poważny kryzys ekonomiczny,
zwłaszcza w przypadku kontynuacji neoliberalnej polityki – która już tak źle mu się przysłużyła w ciągu
ostatnich dwudziestu lat – przez kolejnych lat dwadzieścia.
Mój scenariusz dotyczący amerykańskich patentów z pewnością jest na wyrost, ale te farmaceutyczne
już de facto zostały rozszerzone na dwadzieścia osiem lat, dzięki ochronie danych i ze względu na czas,
który FDA (Food and Drugs Administration) potrzebuje na decyzję o ich zatwierdzeniu. USA zadbały
o to, żeby te postanowienia były wpisane we wszystkie ich umowy o wolnym handlu. I, jak to omówiłem
przy okazji historii z Myszką Miki w rozdziale szóstym, w roku 1998 amerykańskie prawa autorskie
zostały rozszerzone wstecz.
Szczególnie nieprawdopodobne może się wydawać, żeby Chiny przedwcześnie otworzyły swój rynek
kapitałowy. Ale gdy wasza gospodarka staje się drugą największą na świecie, trudno oprzeć się
naciskowi, by działać „odpowiedzialnie”. Właśnie to się przydarzyło Japonii, gdy zmuszono ją do
trzykrotnej rewaloryzacji waluty prawie z dnia na dzień, po zawarciu tzw. porozumienia Plaza w 1984
roku. Ta rewaloryzacja była istotną przyczyną japońskiej wielkiej bańki aktywów, której wybuch na
początku lat 90. (i nieumiejętne zarządzanie jej skutkami) doprowadził do stagnacji gospodarczej
trwającej kolejną dekadę. Mówiąc, że Chiny na stulecie narodzin Partii Komunistycznej wstąpią do
OECD, posłużyłem się oczywiście ironią. Natomiast tego, że niektóre kraje stają się za bardzo pewne
siebie, gdy im się powodzi, dowodzi przypadek Korei. Do późnych lat 80. XX wieku Korea zręcznie
używała kontroli kapitału, czerpiąc stąd wielkie gospodarcze korzyści. Ale w połowie lat 90., bez
przygotowania wcześniej ostrożnych planów, szeroko otworzyła swój rynek kapitałowy. Po części
powodem był nacisk ze strony Ameryki, po części też to, że po trzech dekadach „cudu” gospodarczego
Korea zaczęła się w sobie dusić. W 1996 roku postanowiła wstąpić do OECD i zachowywać się niczym
bogaty kraj, którym tak naprawdę nie była. W tamtym czasie dochód per capita w Korei był nadal na
poziomie jednej trzeciej dochodu większości członków OECD i jednej czwartej dochodu najbogatszych
(albo też ciut powyżej poziomu, który Chiny prawdopodobnie osiągną w połowie lat 20. XXI wieku).
Skutkiem tego był kryzys finansowy w 1997 roku. Tak więc moja wyobrażona historia o Chinach to tak
naprawdę złożenie tego, co faktycznie zdarzyło się w Japonii w latach 80. i w Korei w latach 90. XX
wieku.
Czy jest prawdopodobne, że Brazylia podpisałaby coś takiego jak IAIA? Absolutnie nie w dzisiejszym
świecie, ale mówimy o świecie w środku drugiego Wielkiego Kryzysu i gospodarce spustoszonej
kolejnym ćwierćwieczem neoliberalizmu. Nie powinniśmy też lekceważyć faktu, że przywódcy
polityczni, wiedzeni przekonaniami ideologicznymi, jeśli znajdują się we właściwym miejscu
i właściwym czasie, mogą robić rzeczy, które „nie pasują” do historii ich krajów. Margaret Thatcher na
przykład była radykalna i ideologiczna, na przekór słynnej brytyjskiej tradycji gradualizmu
i pragmatyzmu. Jej rząd na dającą się przewidzieć przyszłość zmienił charakter brytyjskiej polityki.
Podobnie Brazylia może mieć tradycję myślącej niezależnie i pragmatycznej polityki zagranicznej, ale nie
jest to całkowitą gwarancją tego, że ktoś taki jak Alfredo Kim nie będzie jej pchał ku IAIA, tym bardziej,
że nie brak tam rodzimych ideologów wolnego rynku.
Tak więc moja „alternatywna historia przyszłości” nie jest całkowitą fantazją. Opiera się na
rzeczywistości o wiele silniej, niż to się może na pierwszy rzut oka wydawać. Jeśli z rozmysłem, rysując
ten scenariusz, jestem pesymistą, to właśnie dlatego, by wam przypomnieć, o jak wielkie stawki toczy się
tutaj gra. Naprawdę mam nadzieję, że za trzydzieści lat okaże się, że w ogóle nie miałem racji. Ale jeśli
świat nadal będzie podążał drogą polityki neoliberalnej, za którą opowiadają się dzisiejsi Źli
Samarytanie, to wiele ze zdarzeń, które „udokumentowałem” w mojej historii, albo coś bardzo
podobnego, może stać się rzeczywistością.
W całej tej książce przedstawiłem sporo szczegółowych propozycji zmian polityki w wielu obszarach,
zarówno na poziomie krajowym, jak i globalnym, by pomóc biednym krajom w rozwoju i by zapobiec
urzeczywistnieniu się katastrofalnego scenariusza, który właśnie przedstawiłem w mojej „historii
przyszłości”. W tym końcowym rozdziale nie będę powtarzał ani streszczał tych sugestii, omówię raczej
główne zasady, które stoją u ich podstaw. Mam nadzieję pokazać w ten sposób, że jeśli chcemy wspierać
rozwój gospodarczy biednych krajów i zmieniać świat na lepsze, to powinniśmy zmienić i krajowe
polityki gospodarcze, i zasady gospodarczej współpracy na poziomie międzynarodowym.
NACHYLENIE WARUNKÓW
Nie wystarczy jednak wiedzieć, jakie kierunki działania są dobre w określonej sytuacji. Kraj musi być
w stanie wcielać je w życie. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza Źli Samarytanie coraz bardziej utrudniali
krajom rozwijającym się realizację polityki „dobrej” dla ich rozwoju. Aby ich przed tym powstrzymać,
używali „nieświętej trójcy” MFW, Banku Światowego i WTO, regionalnych multilateralnych instytucji
finansowych, ich budżetów pomocowych oraz dwustronnych i regionalnych porozumień o wolnym handlu
lub inwestycjach. Twierdzą, że nacjonalistycznych polityk (jak protekcjonizm w zakresie handlu
i dyskryminacja zagranicznych inwestorów) powinno się zakazać albo je silnie okroić, nie tylko dlatego,
że mają być złe dla krajów, które je wprowadzają, ale też dlatego, że mogą prowadzić do
„niesprawiedliwej” konkurencji. Mówiąc to, Źli Samarytanie raz po raz przywołują pojęcie
„jednakowych warunków”.
Źli Samarytanie domagają się, by krajom rozwijającym się nie pozwalano na stosowanie specjalnych
narzędzi służących protekcjonizmowi, dopłatom i regulacji, bo wszystko to stanowi niesprawiedliwą
konkurencję. Jeśli się im na to pozwoli, kraje rozwijające się będą niczym drużyna piłkarska – twierdzą
Źli Samarytanie – atakująca z górki, podczas gdy inna drużyna (bogate kraje) męczy się z wejściem na
nierówny teren. Należy pozbyć się wszystkich protekcjonistycznych barier i sprawić, by wszyscy
współzawodniczyli na równym terenie – przecież z zalet rynku można korzystać tylko wtedy, gdy
konkurencja jest sprawiedliwa344. Któż by się nie zgodził z takim rozsądnie brzmiącym pojęciem, jak
„jednakowość warunków”?
Otóż ja się nie zgadzam – w przypadku, gdy chodzi o konkurencję między nierównymi graczami. I jeśli
mamy zbudować międzynarodowy system, który będzie promował rozwój gospodarczy, to wszyscy
powinniśmy się z tym nie zgodzić. Jednakowość warunków, gdy gracze są nierówni, prowadzi bowiem
do niesprawiedliwej konkurencji. Gdy jedna z drużyn to, powiedzmy, brazylijska drużyna narodowa,
a druga składa się z przyjaciół mojej jedenastoletniej córki Yuny, to sprawiedliwie będzie tylko wtedy,
gdy dziewczynkom pozwoli się atakować z górki. W tym przypadku pochylenie, a nie równe boisko, jest
sposobem na zapewnienie sprawiedliwej konkurencji.
Nie widzimy tego rodzaju nachylonego boiska tylko dlatego, że narodowej drużynie brazylijskiej nigdy
nie pozwoli się grać z drużyną jedenastoletnich dziewczyn, nie zaś dlatego, że pojęcie „nachylenia
warunków” jest złe samo w sobie. Tak naprawdę, w większości dyscyplin sportowych nierównym
graczom po prostu nie wolno współzawodniczyć – na pochyłym terenie albo i nie – z prostego powodu:
byłoby to nie fair.
Piłka nożna i większość innych sportów ma grupy wiekowe i drużyny męskie oraz żeńskie, a z kolei
boks, zapasy, podnoszenie ciężarów mają klasy wagowe – zawodnikowi wagi ciężkiej Muhammadowi
Ali po prostu nie wolno było walczyć z Roberto Duranem, legendarnym Panamczykiem, który zdobył
cztery tytuły w wadze lżejszej. A klasy wagowe są podzielone naprawdę dokładnie. Na przykład,
w boksie klasy wagi lżejszej dzielą się na odcinki po 1–1,5 kilograma. Jak to więc jest, że uważamy, iż
walka bokserów różniących się tylko kilkoma kilogramami wagi jest nie fair, ale akceptujemy to, że USA
i Honduras mają konkurować ze sobą na takich samych warunkach? W golfie, jeśli chcemy innego
przykładu, mamy nawet wyraźny system „handikapowania”, który daje zawodnikom fory w odwrotnym
stosunku do ich umiejętności gry.
Globalna konkurencja gospodarcza to gra nierównych graczy. Stawia naprzeciw siebie kraje, jak to my
ekonomiści rozwojowi lubimy mówić, od Szwajcarii po Suazi. Co za tym idzie, „nachylenie terenu gry”
przychylne wobec słabszych krajów może być tylko sprawiedliwe. W praktyce oznacza to pozwalanie im
na silniejszy protekcjonizm i większe dopłaty dla ich producentów oraz ustanowienie ściślejszych
regulacji dla zagranicznych inwestycji[29]. Krajom tym powinno się pozwalać też na mniej ścisłe
zabezpieczenie praw własności intelektualnej, tak by mogły aktywnie „pożyczać” idee od krajów
bardziej rozwiniętych. Bogate kraje mogą tu jeszcze pomóc przez transfer ich technologii na korzystnych
warunkach. Będzie to miało zbawienny skutek, bo sprawi, że rozwój gospodarczy w krajach
rozwijających się będzie bardziej współgrał z koniecznością walki z globalnym ociepleniem, gdyż
technologie krajów bogatych są o wiele bardziej efektywne energetycznie345.
Bogaci Źli Samarytanie mogą protestować, że przecież wszystko to jest „specjalnym traktowaniem”
krajów rozwijających się. Ale nazywanie czegoś specjalnym traktowaniem to powiedzenie, że osoba,
której ono dotyczy, dostaje też niesprawiedliwie fory. Ale nie nazwiemy przecież „specjalnym
traktowaniem” windy dla osób na wózku ani tekstu zapisanego brajlem dla niewidomych. Tak samo nie
powinniśmy nazywać „specjalnym traktowaniem” udostępniania krajom rozwijającym się wyższego cła
i innych narzędzi protekcjonistycznych. To po prostu odmienne – i sprawiedliwe – traktowanie krajów
z odmiennymi możliwościami i potrzebami.
W końcu nachylenie boiska na korzyść krajów rozwijających się to nie tylko sprawa obecnego
traktowania ich fair. Chodzi tutaj też o zapewnienie mniej gospodarczo rozwiniętym krajom narzędzi do
pozyskania nowych zdolności wytwórczych przez poświęcenie krótkoterminowych zysków. Tak, jeśli
ułatwimy biednym krajom rozwijanie ich zdolności produkcyjnych, to przybliżymy dzień, gdy różnica
między graczami będzie mała, a zatem nie trzeba będzie nachylać pola gry.
Pomysł napisania przystępnej książki na temat globalizacji i rozwoju, która byłaby krytyczna wobec
panującej ortodoksji, po raz pierwszy zgłosił mi kilka lat temu Duncan Green. Przekonał mnie, że mam
kilka nieoczywistych i ciekawych rzeczy do powiedzenia na te tematy i w związku z tym powinienem
złożyć je w całość na użytek publiczności dużo szerszej niż ta, do której piszę na co dzień. Początkowo
planowaliśmy napisać tę książkę wspólnie, łącząc jego długoletnie doświadczenie działacza organizacji
pozarządowych z moimi badaniami naukowymi – tak, by nasze dzieło łączyło solidne podstawy
akademickie z płomiennym zaangażowaniem. W międzyczasie Duncan został szefem badań w Oxfamie
i musiał wycofać się z projektu ze względu na nadmiar obowiązków. Później jednak, kiedy zacząłem sam
pisać tę książkę, był uprzejmy przeczytać wszystkie jej rozdziały (często więcej niż jedną wersję
każdego) i podzielić się ze mną wnikliwymi komentarzami, zarówno merytorycznymi jak i redakcyjnymi.
Był również łaskaw odbierać moje niezapowiedziane telefony, bym mógł wyrzucać z siebie pomysły.
Jestem mu głęboko wdzięczny za jego życzliwość, mądrość i cierpliwość.
Kiedy Duncan się wycofał, projekt stracił śrubę napędową i przez jakiś czas dryfował bez celu. Byłem
zajęty innymi rzeczami i, co ważniejsze, zaznajomienie z moim projektem co ważniejszych wydawców
nie było proste. Wówczas właśnie Richard Toye był uprzejmy przedstawić mnie Ivanowi Mulcahy’emu,
mojemu agentowi literackiemu. Ivan miał wizję, jak zamienić niedopracowany, półakademicki traktat
w naprawdę przystępną książkę i nauczył mnie bardzo wiele o sztuce pisania dla szerszej publiczności.
Uwagi krytyczne jego kolegi Jonathana Conwaya z wydawnictwa Mulcahy&Viney także dużo wniosły do
ostatecznej postaci projektu.
Podczas pracy nad książką, bardzo ważne dla mnie były dyskusje z Chrisem Cramerem. Zawsze był mi
życzliwym przyjacielem, ale intelektualna energia, jaką zainwestował, pomagając mi opracować dzieło,
była wyjątkowa nawet jak na jego wysokie standardy. Richard Toye nie tylko przedstawił mnie mojemu
agentowi literackiemu, ale też dostarczył wielu pomocnych komentarzy na temat ogólnej struktury i kilku
konkretnych tez z książki. Deepak Nayyar znalazł w swym napiętym grafiku czas, by przegryźć się przez
początkową wersję książki i udzielił mi bardzo przenikliwych komentarzy. Pracując nad książką, wiele
zyskałem też dzięki rozmowom z Deanem Bakerem, Jonathanem di Johnem, Barbarą Harriss-White,
Peterem Nolanem, Gabrielem Palmą, Bobem Rowthornem, Ajitem Singiem, Rosemary Thorp, Johnem
Toye oraz Markiem Weisbrotem.
Pisząc kolejne rozdziały książki, przydatne komentarze uzyskałem od różnych osób. Moja niegdysiejsza
współautorka, Ilene Grabel przeczytała wszystkie rozdziały i podzieliła się ze mną bardzo ważnymi
uwagami. Robert Molteno nie tylko przeczytał wszystko i dał mi fantastyczne porady redakcyjne, ale też
udzielił przydatnych komentarzy. Peter Beattie, Shailaja Fennell, Elias Khalil, Amy Klatzkin, Kangkook
Lee, Chris Pallas, Richard Schmale i Sarah Wood czytali wcześniejsze wersje niektórych rozdziałów
i dali mi wiele pomocnych sugestii.
Książka nie byłaby tak bogata w informacje, gdyby nie pomoc trzech bardzo zdolnych wyszukiwaczy.
Luba Fakrhutdinova była w każdej chwili gotowa pomóc przy którymkolwiek aspekcie książki, zwłaszcza
przy opracowywaniu danych. Hassan Akram dokopał się do całego mnóstwa świetnych materiałów
historycznych do rozdziału o kulturze i udzielił mi pomocnych komentarzy na temat kilku innych. Ariane
McCabe wykonała świetną robotę wynajdując materiały do wielu rozdziałów, zwłaszcza rozdziału na
temat praw własności intelektualnej, który w bardzo dla mnie użyteczny sposób komentowała. Chciałbym
też podziękować za pomoc Luiz de Andrade Filho i Kenii Parsons.
Gdyby nie pierwszorzędna praca ekipy redaktorskiej z Random House, książka wyglądałaby dużo
gorzej. Nigel Wilcockson udzielił mi niezmiernie pomocnych porad na temat tego, jak poprawić strukturę
i narrację książki. Skutecznie powściągnął moją skłonność do nadmiernej ekscytacji drobiazgami
i nauczył wykładać najważniejsze tezy bez zbytniego schematyzmu i przynudzania. Chciałbym też
podziękować Elizabeth Hennessy za wspaniałą robotę korektorską i Emily Rhodes za sprawną jej pomoc.
Moja córka, Yuna oraz syn, Jin-Gyu – nieświadomie – pomogli mi zbudować kilka kluczowych
analogii w tej książce. Cierpliwie czekali też na mój powrót z emocjonalnego wygnania w czasie
ostatniej fazy jej tworzenia. Wreszcie, chciałbym podziękować mojej żonie, Hee-Jeong, za jej
emocjonalne oraz intelektualne wsparcie. Przez cały okres przygotowywania i pisania książki musiała
sobie radzić (po raz kolejny!) z człowiekiem zaaferowanym i nieprzyjemnym. Czytała też większość
wczesnych szkiców rozdziałów i trafnie je komentowała. Narzekała, że używam jej jako królika
doświadczalnego, ale nawet nie zdaje sobie sprawy, jak ważne były jej komentarze dla samego
zbudowania, a nie tylko poprawy mojej argumentacji. Bez niej ta książka nie mogłaby powstać. I właśnie
jej tę książkę dedykuję.
Ha-Joon Chang, Źli Samarytanie. Mit wolnego handlu i tajna historia kapitalizmu
Warszawa 2016
Wydanie I
ISBN 978-83-65369-15-4
Przekład: Michał Sutowski, Barbara Szelewa
Redakcja: Jacek Illg
Korekta: Hanna Gulczyńska
Projekt okładki: Łukasz Pyrka
Układ typograficzny i łamanie: Katarzyna Błahuta
Redaktor prowadzący: Patryk Walaszkowski
Współpraca redakcyjna: Krzysztof Juruś
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w sprzedaży w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Foksal 16, Warszawa), Świetlicy KP
w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3) oraz księgarni internetowej KP
(krytykapolityczna.pl/wydawnictwo) i w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.
konwersja.virtualo.pl