You are on page 1of 163

Spis treści

PROLOG
Cud ekonomiczny Mozambiku
Jak uciec przed biedą
ROZDZIAŁ 1
Lexus i drzewo oliwne – od nowa
Fakty i mity na temat globalizacji
ROZDZIAŁ 2
Podwójne życie Daniela Defoe
Jak kraje bogate stały się bogate
ROZDZIAŁ 3
Mój sześcioletni syn powinien znaleźć sobie pracę
Czy wolny handel to dobra odpowiedź na wszystko?
ROZDZIAŁ 4
Fin i słoń
Czy powinniśmy regulować inwestycje zagraniczne?
ROZDZIAŁ 5
Człowiek wyzyskuje człowieka
Prywatna firma dobrze, państwowa firma źle?
ROZDZIAŁ 6
Windows 98 w roku 1997
Czy „pożyczanie“ idei jest czymś złym?
ROZDZIAŁ 7
Mission Impossible?
Gdy ostrożność finansowa idzie za daleko
ROZDZIAŁ 8
Zair kontra Indonezja
Czy powinniśmy odwracać się od krajów skorumpowanych i niedemokratycznych?
ROZDZIAŁ 9
Leniwi Japończycy i nieuczciwi Niemcy
Czy niektóre kultury są niezdolne do rozwoju gospodarczego?
EPILOG
Sao Paulo, październik 2037
Czy może być lepiej?
Podziękowania
Dla Hee-Jeong
PROLOG

Cud ekonomiczny Mozambiku


Jak uciec przed biedą

Orzechy i wolty
28 CZERWCA 2061, MAPUTO
„The Economist” wersja papierowa

Tres Estrelas ogłasza nowy przełom w technologii ogniw paliwowych


W ramach starannie zaaranżowanego wydarzenia, zbiegającego się z przypadającym na 25 czerwca lokalnym dniem niepodległości, Tres
Estrelas z siedzibą w Maputo, czyli największy afrykański koncern poza granicami RPA, objawił światu przełomową technologię masowej
produkcji wodorowych ogniw paliwowych. „Kiedy jesienią 2063 roku nasza nowa fabryka rozpocznie produkcję”, ogłosił energiczny prezes
firmy Armando Nhumaio, „będziemy w stanie konkurować z najsilniejszymi graczami z Japonii i USA, oferując konsumentom dużo lepszą
jakość za tę samą cenę”. Analitycy są zgodni, że nowa technologia Tres Estrelas oznacza zastąpienie alkoholu wodorem w roli głównego
źródła energii dla samochodów. „Z pewnością będzie to poważne wyzwanie dla czołowych producentów paliwa alkoholowego, takich jak
brazylijski Petrobras czy malezyjski Alconas”, stwierdził Nelson Mbeki-Malan, szef prestiżowego Instytutu Badawczego Ekonomiki Energii
przy południowoafrykańskim Uniwersytecie Zachodniego Przylądka.

Od czasu swych skromnych początków Tres Estrelas pokonał dystans nieomal kosmiczny. Firma zaczynała od eksportu orzechów
nerkowca w roku 1968, siedem lat przed uzyskaniem przez Mozambik niepodległości od Portugalii. Potem całkiem dobrze radziła sobie
dzięki rozszerzeniu produkcji w kierunku tekstyliów i rafinacji cukru. Jeszcze później wykonała śmiały krok w stronę elektroniki, najpierw
jako podwykonawca koreańskiego giganta elektronicznego Samsung, a potem już jako samodzielny producent. Ogłoszenie w 2030 roku, że
kolejnym przedsięwzięciem firmy będzie produkcja ogniw paliwowych na wodór wywołało jednak poważny sceptycyzm. „Wszyscy myśleli,
że upadliśmy na głowę”, mówi dziś Nhumaio. „Wydział ogniw paliwowych przynosił straty przez siedemnaście lat. Na szczęście nie
mieliśmy wówczas wielu zewnętrznych udziałowców, którzy domagaliby się natychmiastowych wyników. Wytrwaliśmy w przekonaniu, że
zbudowanie firmy światowej klasy wymaga długiego okresu przygotowań”.

Sukces firmy jest symbolem gospodarczego cudu, z jakim mamy do czynienia we współczesnym Mozambiku. W 1995 roku, trzy lata po
zakończeniu krwawej, szesnastoletniej wojny domowej, dochód per capita tego kraju wynosił około 80 dolarów, co czyniło go dosłownie
najbiedniejszą gospodarką świata. Głębokie podziały polityczne, wszechobecna korupcja i nędzny, bo ledwie 33-procentowy wskaźnik
alfabetyzacji składały się na prognozy ponure bądź wprost katastrofalne. W roku 2000, osiem lat po wojnie domowej, przeciętny mieszkaniec
Mozambiku wciąż zarabiał ledwie 210 dolarów rocznie, a więc niewiele ponad połowę tego, co przeciętny Ghańczyk, zarabiający 350
dolarów. Od tamtego czasu mozambijski cud gospodarczy przekształcił jednak ten kraj w jedną z najbogatszych gospodarek Afryki i całkiem
solidny kraj średnio wysokiego dochodu. Przy odrobinie szczęścia i wysiłku w ciągu kolejnych dwudziestu, trzydziestu lat może on dołączyć
do grona gospodarek rozwiniętych.

„Nie spoczniemy na laurach”, zapewnia Nhumaio, którego szelmowski uśmiech skrywa ponoć żelazną determinację. „To niełatwa branża,
w której technologie zmieniają się szybko. Cykl życia produktu jest krótki i nikt nie może liczyć, że dzięki jednej innowacji zostanie liderem
rynku na dłużej. Konkurenci na horyzoncie mogą pojawić się znikąd, w każdej chwili”. To zresztą jego firma zrobiła Amerykanom
i Japończykom niemiłą niespodziankę. Może jakiś stosunkowo nieznany producent elektroniki gdzieś w Nigerii uzna, że skoro Tres Estrelas
mogło wydobyć się z najgłębszego cienia aż na podium, to dlaczego on nie byłby w stanie?

Mozambik dorośnie do mojej fantazji albo i nie dorośnie. Ale jak byście zareagowali, gdyby
powiedziano wam w 1961 roku, na sto lat przed tym mozambijskim snem, że Korea Południowa za lat
czterdzieści będzie jednym z czołowych na świecie eksporterów telefonów komórkowych, a zatem
produktu, który wówczas należał do dziedziny science-fiction? Ogniwa paliwowe na wodór
przynajmniej już istnieją.
W 1961 roku, osiem lat po zakończeniu bratobójczej wojny z Koreą Północną, roczny dochód Korei
Południowej wynosił 82 dolary na głowę. Przeciętny Koreańczyk zarabiał mniej niż połowę tego, co
przeciętny obywatel Ghany (wówczas 179 dolarów)1.
Wojna koreańska – która zupełnym przypadkiem rozpoczęła się 25 czerwca, a więc w dniu święta
niepodległości Mozambiku – należała do najbardziej krwawych w historii ludzkości, przynosząc straty
rzędu czterech milionów zabitych w ciągu trzech lat (1950–1953). Połowa bazy przemysłowej Korei
Południowej i ponad 75 procent jej linii kolejowych zostało zniszczone. Kraj zdołał wprawdzie wykazać
pewien potencjał organizacyjny, podnosząc poziom alfabetyzacji do 71 procent w 1961 roku –
z mizernych 22 procent, jakie odziedziczył w 1945 roku po japońskich kolonizatorach, rządzących
półwyspem od roku 1910. W szerokim odbiorze Koreę traktowano jednak jako beznadziejny przykład
klęski polityki rozwojowej. Wewnętrzny raport USAID – głównej amerykańskiej agencji pomocowej, tak
wtedy jak i dziś – nazywał Koreę „studnią bez dna”. W owym czasie głównymi towarami eksportowymi
kraju były wolfram, ryby i inne produkty nieprzetworzone.
Firma Samsung[1], obecnie jeden z czołowych na świecie eksporterów telefonów komórkowych,
półprzewodników i komputerów, swą działalność rozpoczęła w 1938 roku od eksportu ryb, warzyw
i owoców, na siedem lat przed uzyskaniem przez Koreę niepodległości od japońskiej władzy kolonialnej.
Aż do lat 70. najważniejsze gałęzie jej biznesu, uruchomione w połowie lat 50., stanowiły przetwórstwo
cukru i włókiennictwo2. Kiedy firma weszła w przemysł półprzewodników, wykupując 50 procent
udziałów w firmie Korea Semiconductor w roku 1974, nikt nie traktował jej serio. Zresztą Samsung aż do
1977 roku nie produkował nawet telewizorów kolorowych. Kiedy w 1983 roku ogłosił zamiar
konkurowania z największymi graczami w branży półprzewodników z USA i Japonii poprzez
projektowanie własnych procesorów, mało kto był do tego przekonany.
Korea, jedno z najbiedniejszych miejsc na Ziemi, było tym właśnie nieszczęsnym krajem, w którym
przyszedłem na świat 7 października 1963 roku. Dziś jestem obywatelem jednego z zamożniejszych, jeśli
nie najzamożniejszych krajów świata. Za mojego życia, mierzony parytetem siły nabywczej dochód Korei
Południowej per capita wzrósł około 14-krotnie. Osiągnięcie tego samego wyniku zajęło Wielkiej
Brytanii ponad dwa stulecia (od końca XVIII wieku do dziś), a Stanom Zjednoczonym półtora stulecia
(od lat 60. XIX wieku do dziś)3. Postęp materialny, jaki mogłem zaobserwować w ciągu czterdziestu
kilku lat swego życia, był taki, jak gdybym urodził się jako brytyjski emeryt za panowania Jerzego III
bądź amerykański dziadek urodzony za prezydentury Abrahama Lincolna.
Dom, w którym się urodziłem i w którym mieszkałem do szóstego roku życia, znajdował się na
ówczesnym północno-zachodnim krańcu Seulu, stolicy Korei. Był jednym z małych (dwie sypialnie), ale
nowoczesnych domków, które rząd z zagraniczną pomocą zbudował w ramach programu poprawy stanu
rozpadającej się infrastruktury mieszkaniowej. Wzniesiono go z bloczków cementowych i słabo
ogrzewano, więc zimą było w nim dość zimno – a zimowe temperatury w Korei potrafią spadać do 15
czy nawet 20 stopni poniżej zera. Nie było oczywiście spłukiwanej toalety: te były zarezerwowane dla
bardzo zamożnych.
Moja rodzina cieszyła się jednak pewnymi luksusami, których wielu innym brakowało, a to za sprawą
mojego ojca, wysokiego urzędnika państwowego w Ministerstwie Finansów, który skrzętnie oszczędzał
pieniądze ze swego rocznego stypendium na studiach w Harvardzie. Posiadaliśmy czarno-biały telewizor,
który niczym magnes przyciągał sąsiadów. Jeden z przyjaciół rodziny, dobrze zapowiadający się młody
dentysta w szpitalu św. Marii, jednym z największych w kraju, zawsze znajdował czas, by wpaść do nas
akurat w czasie ważnego meczu w telewizji – oczywiście z powodów zupełnie z meczem niezwiązanych.
W dzisiejszej Korei rozważałby zapewne zamianę drugiego domowego telewizora w sypialni na ekran
plazmowy. Mój kuzyn, który właśnie przeniósł się do Seulu z rodzinnego miasta mego ojca, Kwangju,
przy okazji jakiejś wizyty dopytywał moją matkę o dziwaczną białą szafkę w salonie. To była nasza
lodówka – za duża, by mogła pomieścić się w kuchni. Z kolei moja żona Hee-Jeong, urodzona
w Kwangju w 1966 roku, opowiadała mi, że jej sąsiedzi regularnie „oddawali w depozyt” cenne mięso
do lodówki jej matki, żony majętnego lekarza, tak jakby była menedżerem w ekskluzywnym szwajcarskim
banku.
Mały domek z cementowych bloków z czarno-białym telewizorem i lodówką nie wygląda może zbyt
efektownie, ale był spełnieniem marzeń dla pokolenia moich rodziców, którzy przeżyli dotąd najbardziej
burzliwe i ponure czasy: kolonialne rządy Japończyków (1910–1945), II wojnę światową, podział kraju
na część północną i południową (1948) i wreszcie wojnę koreańską. Kiedy tylko ja, moja siostra Yonhee
czy brat Hasok narzekaliśmy na jedzenie, matka mówiła nam, jak bardzo jesteśmy rozpuszczeni.
Przypominała, że kiedy była w naszym wieku, ludzie z jej pokolenia czuli się szczęściarzami, jeśli mogli
sobie pozwolić na jajko. Wiele rodzin nie mogło, a te, które było na nie stać, zachowywały je dla ojców
i pracujących starszych braci. Matka wspominała też dramatyczny moment, kiedy jej pięcioletni braciszek
głodujący w czasie wojny koreańskiej powiedział, że poczułby się trochę lepiej, gdyby mógł potrzymać
w rękach ryżową miskę – choćby pustą. Z kolei ojciec, uwielbiający wołowinę mężczyzna o zdrowym
apetycie, jako uczeń szkoły średniej w czasie wojny koreańskiej musiał przeżyć głównie na ryżu,
czarnorynkowej margarynie od armii USA, sosie sojowym i paście chili. W wieku dziesięciu lat patrzył
bezradnie, jak jego siedmioletni brat umiera na czerwonkę, zabójczą chorobę, która dziś w Korei jest
w ogóle nieznana.
Wiele lat później, bo w 2003 roku, będąc w Korei na urlopie z Cambridge, oprowadzałem mojego
przyjaciela i mentora Josepha Stiglitza, laureata ekonomicznego Nobla, po Muzeum Narodowym w Seulu.
Przechodziliśmy obok wystawy pięknych czarno-białych fotografii ukazujących życie codzienne ludzi
z seulskich dzielnic klasy średniej w późnych latach 50. i wczesnych 60. XX wieku. Dokładnie tak samo
zapamiętałem własne dzieciństwo. Za mną i Joem stanęły dwie młode kobiety, w wieku dwudziestu kilku
lat. Jedna z nich wykrzyknęła: „To naprawdę było w Korei? To wygląda jak Wietnam!”. Między nami
było mniej niż dwadzieścia lat różnicy, ale sceny tak dobrze znane mnie, były zupełnie obce dla niej.
Odwróciłem się do Joego i powiedziałem, jak bardzo jestem „uprzywilejowany” jako ekonomista
rozwoju, skoro mogłem przeżyć tak wielką zmianę. Czułem się jak historyk średniowiecznej Anglii, który
na własne oczy zobaczył bitwę pod Hastings, albo astronom, który przeniósł się w czasy Wielkiego
Wybuchu.
Nasz drugi dom rodzinny, w którym mieszkałem od 1969 do 1981 roku, w samym szczycie
koreańskiego cudu gospodarczego, nie tylko miał spłukiwane toalety, ale też mógł się poszczycić
systemem centralnego ogrzewania. Bojler pechowo zapalił się niedługo po naszym wprowadzeniu się
i omal nie spalił całego domu. Nie mówię o tym, żeby się skarżyć; szczęściem było mieć taki bojler, bo
większość domów ogrzewano brykietami węglowymi, które każdej zimy zabijały tysiące ludzi poprzez
zatrucie tlenkiem węgla. Ta historia pokazuje jednak stan koreańskich technologii w tak odległej,
a przecież faktycznie niedawnej epoce.
W roku 1970 poszedłem do podstawówki. Była to szkoła prywatna trochę gorszego sortu, gdzie
w klasie uczyło się po sześćdziesiąt pięć dzieci. Byliśmy z tego bardzo dumni, bo w państwowej szkole
tuż obok w jednej klasie siedziało ich dziewięćdziesięcioro. Wiele lat później, w czasie seminarium
w Cambridge, jeden z dyskutantów powiedział, że w efekcie cięć budżetowych narzuconych przez
Międzynarodowy Fundusz Walutowy średnia liczba uczniów w klasie w kilku krajach afrykańskich
wzrosła z trzydziestu kilku do czterdziestu kilku w latach 80. Wtedy dotarło do mnie, jak bardzo zły był
stan koreańskiej szkoły mojego dzieciństwa. Kiedy byłem w podstawówce, najbardziej ekskluzywna
szkoła w kraju miała po czterdzieści dzieci w klasie i wszyscy się zastanawiali, „jak oni to robią?”.
Szkoły państwowe w części gwałtownie powiększających się obszarów miejskich były zapchane do
granic możliwości, nieraz z setką uczniów w klasie i nauczycielami pracującymi na dwie albo i trzy
zmiany. Biorąc pod uwagę warunki, trudno się dziwić, że edukacja obejmowała bicie dzieci przy byle
okazji i naukę wszystkiego na pamięć. Te metody mają swoje oczywiste wady, niemniej jednak Korei
udało się od lat 60. XX wieku zapewnić co najmniej sześcioletnią edukację właściwie każdemu dziecku.
W roku 1972, kiedy byłem w trzeciej klasie, boisko mojej szkoły zamieniło się nagle w żołnierskie
obozowisko. Żołnierze byli tam po to, by powstrzymać ewentualne demonstracje studenckie przeciwko
stanowi wojennemu wprowadzonemu przez prezydenta kraju, byłego generała Parka Chung-Hee. Na
szczęście, nie zabierali się za mnie ani za moich kolegów. My, koreańskie dzieci, jesteśmy może i znane
z przedwczesnej dojrzałości szkolnej, ale polityka ustrojowa, mówiąc szczerze, niewiele nas,
dziewięciolatków, obchodziła. Moja szkoła podstawowa była jednak powiązana z uniwersytetem,
którego zbuntowani studenci mieli być celem żołnierzy. I tak naprawdę to studenci koreańskich
uniwersytetów byli sumieniem narodu w ponurych czasach wojskowej dyktatury i to oni odegrali
czołową rolę w jej demontażu w 1987 roku.
Po dojściu do władzy w efekcie przewrotu wojskowego w 1961 roku generał Park został „cywilem”,
po czym wygrał trzy kolejne wybory. Jego zwycięstwom sprzyjał sukces Pięcioletniego Planu Rozwoju
Gospodarczego w postaci gospodarczego „cudu”. Do ich zapewnienia posłużyło też jednak fałszowanie
wyborów i brudne chwyty polityczne. Jego trzecia i prawdopodobnie ostatnia kadencja miała się
skończyć w roku 1974, ale Park nie potrafił zwyczajnie odejść. W połowie trzeciej kadencji zaaranżował
coś, co w Ameryce Łacińskiej nazywa się „autozamachem”. Polegał on na rozwiązaniu parlamentu
i „ustawieniu” systemu wyborczego tak, by zagwarantował mu dożywotnią prezydenturę. Wymówka
głosiła, że nie możemy sobie teraz pozwolić na chaos demokracji. Park mówił ludziom, że kraj musi się
bronić przed północnokoreańskim komunizmem i przyspieszyć rozwój gospodarczy. Ogłosił zamiar
podniesienia dochodu krajowego na głowę do tysiąca dolarów przed rokiem 1981, który uznawano
jednak za nazbyt ambitny, wręcz nierealny.
Prezydent Park swój ambitny program budowy przemysłu ciężkiego i chemicznego (HCI) uruchomił
w roku 1973. Pierwsza huta i pierwsza nowoczesna stocznia rozpoczęły produkcję, a z linii
produkcyjnych zjechały pierwsze zaprojektowane w kraju samochody (składane głównie
z importowanych części). Powstały nowe firmy w branży elektronicznej, maszynowej, chemicznej
i w innych zaawansowanych gałęziach przemysłu. W okresie między rokiem 1972 a 1979 dochód
narodowy per capita wzrósł fenomenalnie – licząc w dolarach ponad pięciokrotnie. Rzekomo nierealny
cel Parka – tysiąc dolarów dochodu na głowę do 1981 roku – osiągnięto na cztery lata przed terminem.
Eksport w tym samym czasie wzrósł jeszcze szybciej, bo aż dziewięciokrotnie, licząc w dolarach4.
Doskonałym odbiciem narodowej obsesji rozwoju gospodarczego była nasza edukacja. Uczyliśmy się,
że naszym patriotycznym obowiązkiem jest donieść na każdego, kto pali zagraniczne papierosy. Kraj
potrzebował każdej najdrobniejszej sumy twardych walut zarobionych na eksporcie po to, by importować
maszyny i inne komponenty dla rozwoju lepszego przemysłu. Cenne waluty zagraniczne były tak
naprawdę potem i krwią naszych „żołnierzy przemysłu” walczących na eksportowej wojnie w krajowych
fabrykach. Ludzie trwoniący je na fanaberie w rodzaju nielegalnych, zagranicznych papierosów byli
„zdrajcami”. Nie sądzę, żeby którykolwiek z moich przyjaciół faktycznie doniósł na kogoś za taki „akt
zdrady”. Jeśli dzieci wypatrzyły jednak obce papierosy w domu kolegi, zaczynały się plotki. Ojciec
takiego kolegi – niemal zawsze to mężczyzna palił – był przez wszystkich obmawiany jako nie-patriota,
a przez to człowiek niemoralny, jeśli nie zwyczajny przestępca.
Wydawanie obcych walut na cokolwiek zbędnego dla rozwoju przemysłu było albo zabronione, albo
mocno utrudniane poprzez zakazy importu, wysokie cła i podatki akcyzowe (nazywane podatkami od
konsumpcji luksusowej). Do towarów „luksusowych” zaliczano jednak stosunkowo proste rzeczy, jak
małe samochody, whisky czy herbatniki. Pamiętam małą narodową euforię, kiedy pod koniec lat 70. za
specjalnym pozwoleniem rządu sprowadzono partię duńskich herbatników. Z tych samych powodów
zakazane były podróże zagraniczne, o ile nie miało się rządowego pozwolenia na prowadzenie biznesu
bądź studiowanie poza krajem. W rezultacie, choć miałem całkiem sporo krewnych mieszkających
w USA, nie wyjechałem nigdy z Korei aż do czasu podróży na studia w Cambridge w 1986 roku,
w wieku dwudziestu trzech lat.
To nie znaczy oczywiście, że nikt nie palił zagranicznych papierosów ani nie jadł nielegalnych
herbatników. W obiegu znajdowała się całkiem spora ilość nielegalnych i półlegalnych towarów
zagranicznych. Było ich trochę z przemytu, głównie z Japonii, ale większość tych towarów pochodziła –
nielegalnie bądź półlegalnie – z licznych baz amerykańskich rozsianych po kraju. Amerykańscy żołnierze,
którzy walczyli w wojnie koreańskiej, mogą wciąż pamiętać biegające za nimi niedożywione koreańskie
dzieci, żebrzące o czekoladę czy gumę do żucia. Aż do lat 70. produkty armii amerykańskiej były
traktowane jako luksus. Coraz zamożniejsze rodziny z klasy średniej mogły sobie pozwolić na kupno
czekolad M&M’s i soków w proszku Tang w sklepach i od domokrążców. Mniej zamożni mogli pójść do
restauracji serwujących boodae chige, czyli dosłownie „gulasz z bazy wojskowej”. To była tańsza
wersja klasycznego gulaszu koreańskiego – kimchee chige, z kimchee (kapustą marynowaną w czosnku
i chili), w którym drugi kluczowy składnik, tzn. boczek wieprzowy, zastępowano tańszym
odpowiednikiem, na przykład słoniną, kiełbasą czy mielonką przemyconą z amerykańskiej bazy.
Marzyłem o tym, by spróbować mielonki z puszki, prażonej wołowiny, czekolady, herbatników i całej
masy innych rzeczy, których nazw nawet nie znałem, z amerykańskich paczek wojskowych, tzw. Racji C
(puszkowanych i suszonych racji żywnościowych przeznaczonych na pole walki). Wujek od strony mamy,
który był generałem koreańskiej armii, zbierał ich zapasy ze wspólnych z amerykańskimi kolegami
ćwiczeń na poligonie i dawał mi je w prezencie przy różnych okazjach. Amerykańscy żołnierze
przeklinali beznadziejny smak swych racji polowych, ale dla mnie były one niczym kosz piknikowy od
Fortnum & Mason. Mieszkałem jednak w kraju, w którym lody waniliowe zawierały tak mało wanilii, że
zanim nauczyłem się angielskiego w szkole średniej, sądziłem, że „wanilia” oznacza „bez smaku”.
A byłem przecież dobrze odżywionym dzieckiem wyższej klasy średniej, można więc sobie wyobrazić,
jak to wyglądało u całej reszty.
Kiedy poszedłem do szkoły średniej, ojciec podarował mi elektroniczny kalkulator Casio – prezent
spoza najśmielszych marzeń. Wtedy był wart pewnie połowę miesięcznej pensji robotnika z fabryki
odzieżowej, ale nawet dla mojego ojca, który na naszą edukację nie szczędził grosza, stanowił ogromny
wydatek. Jakieś dwadzieścia lat później kombinacja gwałtownego rozwoju technologii elektronicznych
i wzrostu poziomu życia w Korei sprawiła, że wszechobecne kalkulatory elektroniczne rozdawano za
darmo w domach towarowych. Wiele z nich skończyło jako zabawki dla niemowląt – choć nie sądzę, aby
to był powód, dla którego koreańskie dzieci są tak dobre z matematyki.
Koreański „cud” gospodarczy miał oczywiście swe ciemne strony. Wiele dziewcząt z ubogich rodzin
na wsi było zmuszonych znaleźć pracę tuż po skończeniu podstawówki w wieku dwunastu lat – aby
„pozbyć się dodatkowej gęby do wykarmienia” i zdobyć pieniądze, za które przynajmniej jeden z braci
mógł uzyskać wyższe wykształcenie. Wiele z nich skończyło jako pomoce domowe w rodzinach miejskiej
klasy średniej, pracując za wikt, dach nad głową oraz, jeśli miały szczęście, skromne kieszonkowe. Inne
dziewczęta i mniej szczęśliwi chłopcy byli wyzyskiwani w fabrykach, gdzie warunki przypominały XIX-
wieczne „szatańskie młyny”, ewentualnie współczesne sweatshopy w Chinach. W przemyśle tekstylnym
i odzieżowym, a więc głównych branżach eksportowych, robotnicy pracowali często po dwanaście albo
i więcej godzin w niebezpiecznych i groźnych dla zdrowia warunkach, za niskie wynagrodzenie. Niektóre
fabryki odmawiały podawania zupy w stołówce, żeby robotnicy nie domagali się dodatkowej przerwy na
wyjście do toalety, która mogłaby jeszcze zredukować ich minimalne marże. Warunki były nieco lepsze
w nowo powstających branżach przemysłu ciężkiego – samochodowej, stalowej, chemicznej,
maszynowej itd. – generalnie jednak koreańscy robotnicy z ich średnio pięćdziesięciotrzy-,
pięćdziesięcioczterogodzinnym tygodniem pracy tyrali więcej niż ktokolwiek inny w ówczesnym świecie.
Powstawały też miejskie slumsy. Ponieważ zazwyczaj wyrastały na niewysokich wzgórzach, jakich
pełno w krajobrazie Korei, nazywano je „księżycowymi osiedlami”, za tytułem popularnego w latach 70.
XX wieku sitcomu. Pięcio- czy sześcioosobowe rodziny gnieździły się często w malutkim pokoju, a setki
ludzi korzystały z jednej wspólnej toalety i jednego kranu z bieżącą wodą. Wiele z tych slumsów było
w końcu przymusowo „oczyszczanych” przez policję, a ich mieszkańców wyrzucano na jeszcze bardziej
oddalone przedmieścia, z jeszcze gorszymi warunkami sanitarnymi i dojazdem po to, by zrobić miejsce
dla nowych bloków mieszkalnych rozrastającej się klasy średniej. Jeśli biedni nie potrafili odpowiednio
szybko opuścić slumsów (choć wydostanie się z nich było przynajmniej możliwe, ze względu na szybki
wzrost gospodarki i tworzenie nowych miejsc pracy), doganiało ich rozrastające się miasto, okrążając
zewsząd i spychając w dalsze rejony. Niektórzy z nich kończyli przetrząsając największe wysypisko
śmieci w mieście, Nanji Island. Mało kto spoza Korei był świadom, że te piękne publiczne parki
otaczające imponujący stadion piłkarski w Seulu, które mogli podziwiać w czasie Mistrzostw Świata
w 2002 roku, wybudowano dosłownie na szczycie dawnej góry śmieci na wyspie (gdzie dziś znajduje się
supernowoczesna, przyjazna środowisku elektrownia na metan, wykorzystująca zgromadzony tam
materiał organiczny).
W październiku 1979 roku, kiedy wciąż jeszcze byłem uczniem szkoły średniej, prezydent Park
niespodziewanie padł ofiarą zamachu ze strony szefa swych własnych tajnych służb, a kontekstem
zamachu była fala rosnącego niezadowolenia społecznego z dyktatury i gospodarczych zawirowań
związanych z tzw. drugim szokiem naftowym. Nastąpiła krótka „wiosna seulska”, rozbudzając nadzieje na
demokrację. Brutalnie przerwał ją jednak kolejny rząd wojskowy generała Chun Doo-Hwana, który
przejął władzę po dwutygodniowym powstaniu zbrojnym, zmiażdżonym w czasie masakry w Kwangju
w maju 1980 roku.
Mimo tych wszystkich ponurych wydarzeń, do początku lat 80. Korea stała się solidną gospodarką
średniego dochodu, na równi z Ekwadorem, Mauritiusem czy Kostaryką. Wciąż daleko jej było jednak do
zamożnego kraju, jaki znamy dziś. Jedno ze slangowych wyrażeń popularnych wśród ówczesnych
licealistów brzmiało: „byłem w Hongkongu”, co oznaczało: „mam doświadczenie spoza tego świata”. Do
dziś Hongkong jest znacznie bogatszy od Korei, ale wówczas wyrażenie to odzwierciedlało fakt, że
w latach 60. i 70. XX wieku dochód Hongkongu na głowę mieszkańca był trzy do czterech razy wyższy od
koreańskiego.
Kiedy wstąpiłem na uniwersytet w roku 1982, zainteresowałem się kwestią intelektualnych praw
własności, którą dziś zresztą dyskutuje się dużo bardziej intensywnie. Wówczas już Korea była
wystarczająco konkurencyjna, aby móc kopiować zaawansowane produkty i wystarczająco bogata, by
domagać się lepszych towarów (muzyki, modnych gadżetów, książek). Wciąż jednak nie była dostatecznie
wyrafinowana, żeby tworzyć własne oryginalne pomysły i uzyskiwać międzynarodowe patenty, prawa
autorskie czy znaki handlowe.
Dziś Korea należy do najbardziej „odkrywczych” narodów na świecie, znajdując się w pierwszej
piątce krajów o najwyższej liczbie patentów przyznawanych rocznie przez amerykański urząd patentowy.
Aż do połowy lat 80. ubiegłego wieku kraj żył jednak z „odwróconej inżynierii”. Moi przyjaciele
kupowali „kopiowane” komputery produkowane w małych warsztatach, które rozkładały na części sprzęt
IBM, kopiowały części i składały je z powrotem. To samo dotyczyło znaków handlowych. W tamtym
czasie mój kraj był jedną z „pirackich stolic” świata, produkując na potęgę podrabiane buty Nike’a czy
torebki Louis Vuitton. Ci o nieco wrażliwszych sumieniach decydowali się na quasi-podróbki. Na
przykład buty, które wyglądały jak Nike, ale nazywały się Nice lub które miały „łyżwę” Nike’a, ale
z dodatkowym ząbkiem. Podrabiane towary rzadko sprzedawano jako oryginalne. Kupujący mieli pełną
świadomość, że kupują podróbki; chodziło o modne pokazanie się, a nie o wprowadzenie kogoś w błąd.
Dobra chronione prawami autorskimi traktowano w ten sam sposób. Dziś Korea eksportuje coraz
większe ilości zabezpieczonych prawem autorskim dóbr (filmów, oper mydlanych, popularnych
piosenek), ale w tamtych czasach importowana muzyka (płyty winylowe) czy filmy (na wideo) były tak
drogie, że bardzo niewielu ludzi mogło sobie pozwolić na oryginały. Dorastaliśmy słuchając pirackich
płyt rockowych, które nazywaliśmy „płytami z baru tempura”, bo jakość ich dźwięku była tak zła, jak
gdyby ktoś w tle smażył coś na głębokim tłuszczu. Zagraniczne książki były poza zasięgiem większości
studentów. Pochodząc z zamożnej rodziny, która gotowa była inwestować w edukację, miałem trochę
książek z importu, jednak większość z nich była spiratowana. Nigdy nie dostałbym się na Cambridge ani
tam nie przetrwał bez nielegalnych książek.
Do czasu, kiedy kończyłem swe studia na Cambridge pod koniec lat 80., Korea stała się solidną
gospodarką o średnio wysokim dochodzie. Najpewniej świadczył o tym fakt, że kraje europejskie
przestały domagać się od Koreańczyków wiz wjazdowych. Większość z nas nie miała już zresztą
powodu, by nielegalnie emigrować. W roku 1996 kraj dołączył nawet do OECD – klubu państw bogatych
– i zadeklarował „osiągnięcie celów”, choć euforię mocno osłabił kryzys finansowy, który uderzył
w Koreę w roku 1997. Od czasu tego kryzysu mój kraj nie radzi sobie najlepiej, zwłaszcza według
własnych, wysokich standardów – przede wszystkim z racji nadmiernie entuzjastycznej akceptacji dla
modelu „reguł wolnorynkowych”. Ale do tej historii jeszcze wrócimy.
Niezależnie jednak od ostatnich kłopotów, wzrost gospodarczy Korei i wynikająca z niego
transformacja społeczna w ciągu ostatnich czterech i pół dekad były naprawdę spektakularne. Mój kraj
przeszedł drogę od jednego z najbiedniejszych państw na świecie do kraju porównywalnego pod
względem dochodu narodowego na głowę z Portugalią i Słowenią5. Kraj, którego głównymi towarami
eksportowymi były rudy wolframu, ryby oraz peruki z ludzkich włosów, stał się wielką fabryką hi-tech
eksportującą modne telefony komórkowe i telewizory z płaskim ekranem, pożądane na całym świecie.
Lepsze odżywianie i opieka zdrowotna sprawiły, że dziecko urodzone dziś w Korei może spodziewać się
o dwadzieścia cztery lata dłuższego życia niż ktoś urodzony we wczesnych latach 60. XX wieku
(siedemdziesiąt siedem lat zamiast pięćdziesiąt trzech). Zamiast siedemdziesięciorga ośmiorga dzieci na
tysiąc, w ciągu roku od narodzin umrze ich pięć, łamiąc serce nie tak wielu rodzicom. Pod względem
wskaźników szans na przeżycie postęp Korei jest taki, jak gdyby Haiti zamieniło się w Szwajcarię6. Jak
ten „cud” był możliwy?
Dla większości ekonomistów odpowiedź jest bardzo prosta. Korei się udało, gdyż kierowała się
wytycznymi wolnego rynku. Przyjęła za swoje reguły zdrowego pieniądza (niskiej inflacji),
ograniczonego rządu, prywatnej przedsiębiorczości, wolnego handlu i przyjaznego klimatu dla inwestycji
zagranicznych. Podejście to znamy pod nazwą ekonomii neoliberalnej.
Ekonomia neoliberalna to uaktualniona wersja ekonomii liberalnej XVIII-wiecznego ekonomisty
Adama Smitha i jego następców. Pojawiła się po raz pierwszy w latach 60. XX wieku, a od lat 80.
dominuje jako pogląd na gospodarkę. Liberalni ekonomiści w XVIII i XIX wieku wierzyli, że
nieograniczona konkurencja na wolnym rynku to najlepszy sposób organizacji gospodarki, ponieważ
zmusza każdego do uzyskiwania maksymalnej wydajności. Interwencję rządu uznawano za szkodliwą,
gdyż redukuje ona presję konkurencyjną, ograniczając możliwości wejścia na rynek potencjalnych
konkurentów, czy to przez kontrolę importu, czy przez ustanawianie monopoli. Neoliberalni ekonomiści
popierają pewne rozwiązania, których nie popierali starzy liberałowie – zwłaszcza niektóre formy
monopolu (jak na przykład patenty czy monopol banku centralnego na emisję banknotów) i demokrację
polityczną. W zasadzie jednak podzielają oni entuzjazm starych liberałów dla wolnego rynku. I pomimo
kilku „korekt” wywołanych całą serią rozczarowujących efektów stosowania polityki neoliberalnej
w krajach rozwijających się w ostatnim ćwierćwieczu XX wieku, rdzeń neoliberalnego programu
deregulacji, prywatyzacji i otwierania międzynarodowego handlu i przepływu inwestycji pozostał
niezmieniony od lat 80.
W stosunku do krajów rozwijających się program neoliberalny forsowany był przez koalicję rządów
państw zamożnych kierowanych przez USA i zapośredniczony przez „nieświętą trójcę”
międzynarodowych organizacji gospodarczych, które są przez te państwa w dużej mierze kontrolowane –
Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW), Bank Światowy i Światową Organizację Handlu (WTO).
Rządy krajów bogatych używają swych budżetów „pomocowych” oraz dostępu do swych lokalnych
rynków jako „marchewek”, aby skłonić kraje rozwijające się do przyjęcia neoliberalnej polityki. Czasem
chodzi o korzyści dla konkretnych lobbujących firm, ale częściej o stworzenie takiego klimatu w danym
kraju rozwijającym się, który będzie sprzyjał zagranicznym towarom oraz inwestycjom w ogólności.
MFW i Bank Światowy odgrywają swą rolę poprzez dołączanie do udzielanych pożyczek warunku, że
kraje pożyczające wdrożą neoliberalną politykę. WTO z kolei ustanawia takie reguły handlu, które
faworyzują wolny handel w obszarach, gdzie zamożne kraje są silniejsze, ale już nie w tych, gdzie są
słabsze (jak na przykład w rolnictwie czy tekstyliach). Rządy te i organizacje międzynarodowe wspierane
są przez całą armię ideologów. Część z nich to świetnie wykształceni akademicy, którzy powinni być
świadomi ograniczeń swej wolnorynkowej ekonomii, ale jako doradcy polityczni zazwyczaj je ignorują
(jak to czynili na przykład w latach 90., doradzając w krajach postkomunistycznych). Razem wzięte, te
wszystkie ciała zbiorowe i jednostki współtworzą potężną machinę propagandową – finansowo-
intelektualny kompleks wspierany przez władzę i pieniądze.
Cały ten neoliberalny establishment chciałby, abyśmy uwierzyli, że w czasie swych „cudownych”
dekad XX wieku, od lat 60. do 80., Korea prowadziła neoliberalną strategię rozwoju gospodarczego7.
Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Tak naprawdę bowiem w ciągu tych dekad Korea wspierała
niektóre nowe gałęzie przemysłu, wybrane przez rząd w konsultacji z sektorem prywatnym, za pomocą
ochrony celnej, subsydiów i innych form pomocy rządowej (na przykład zagranicznych kampanii
marketingowych prowadzonych przez państwową agencję eksportu) tak długo, aż stały się wystarczająco
„dojrzałe”, by wytrzymać międzynarodową konkurencję. Rząd był właścicielem wszystkich banków,
mógł zatem regulować krwiobieg biznesu, jakim jest kredyt. Niektóre wielkie projekty były
podejmowane bezpośrednio przez firmy państwowe – najlepszy przykład to POSCO, producent stali –
aczkolwiek w Korei panowało raczej pragmatyczne niż ideologiczne podejście do kwestii własności
państwowej. Jeśli prywatne przedsiębiorstwa działały prawidłowo, to świetnie; jeśli jednak nie
inwestowały w jakichś ważnych obszarach, rząd nie miał skrupułów, by utworzyć przedsiębiorstwa
państwowe; jeśli wreszcie jakieś prywatne przedsiębiorstwa były źle zarządzane, rząd często
przejmował nad nimi kontrolę, restrukturyzował je i zazwyczaj (choć nie zawsze) odsprzedawał
z powrotem.
Koreański rząd sprawował również całkowitą kontrolę nad skąpymi zasobami walut obcych
(a złamanie restrykcji dotyczących ich obiegu mogło być karane nawet śmiercią). W połączeniu ze
starannie zaprojektowaną listą priorytetów ich wykorzystania gwarantowało to, że ciężko zarobione
waluty obce będą wykorzystane do importu niezbędnych maszyn i komponentów dla przemysłu. Rząd
ściśle kontrolował również zagraniczne inwestycje, przyjmując je z otwartymi ramionami w pewnych
sektorach i kompletnie blokując dostęp do innych, w zależności od ewolucji narodowego planu rozwoju.
Wykazywał również elastyczną postawę wobec zagranicznych patentów, sprzyjając „odwrotnej
inżynierii” i przymykając oczy na „piratowanie” opatentowanych produktów.
Potoczne wyobrażenie o Korei jako gospodarce wolnorynkowej wiązało się z jej sukcesami
w eksporcie. Sukcesy eksportowe nie wymagają jednak wolnego rynku, co pokazały również przykłady
Japonii i Chin. Koreański eksport we wcześniejszym okresie – towary w rodzaju prostych ubrań czy
taniej elektroniki – służył zarabianiu twardej waluty koniecznej do opłacenia zaawansowanych
technologii i drogich maszyn, które były niezbędne dla nowych, bardziej wyrafinowanych gałęzi
przemysłu, chronionych cłami i subsydiami. Jednocześnie ta ochrona celna i subsydia nie miały służyć
ochronie branż przed międzynarodową konkurencją w nieskończoność, lecz jedynie dać im czas na
wdrożenie nowych technologii i uzyskanie nowych zdolności organizacyjnych, tak by mogły konkurować
na rynkach światowych.
Koreański cud gospodarczy był rezultatem zręcznej i pragmatycznej kombinacji bodźców rynkowych
i sterowania przez państwo. Koreański rząd nie zwalczał rynku, jak czyniły to państwa komunistyczne.
Nie wierzył jednak w rynek ślepo. Traktując rynek poważnie, koreańska strategia zakładała jednak, że
często wymaga on korekty poprzez interwencję polityczną.
Gdyby to wyłącznie Korea wzbogaciła się dzięki tak „heretyckiej” polityce, wolnorynkowi guru
mogliby zanegować jej przykład jako wyjątek potwierdzający jedynie regułę. Tyle że Korea nie jest
wyjątkiem. Jak wykażę w dalszej części książki, praktycznie wszystkie rozwinięte dzisiaj kraje, włącznie
z Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi, a więc rzekomymi ojczyznami wolnego rynku i wolnego
handlu, bogaciły się dzięki receptom politycznym sprzecznym z ortodoksją ekonomii neoliberalnej.
Bogate dziś państwa stosowały protekcjonizm i subsydia, dyskryminując jednocześnie zagranicznych
inwestorów – to wszystko w dzisiejszej ortodoksji ekonomicznej obłożone jest anatemą, ściśle
ograniczone przez traktaty wielostronne w rodzaju porozumień WTO, a do tego zabronione przez
dawców pomocy i międzynarodowe organizacje finansowe (zwłaszcza MFW i Bank Światowy). Było
kilka krajów, które nie stosowały wielu praktyk protekcjonistycznych, jak Holandia czy (do I wojny
światowej) Szwajcaria. Odbiegały one jednak od ortodoksji na inne sposoby, na przykład odmawiając
ochrony patentów. Skądinąd bilans dzisiejszych państw zamożnych w sferach polityki wobec inwestycji
zagranicznych, przedsiębiorstw państwowych, zarządzania makroekonomicznego oraz instytucji
politycznych także wykazuje znaczne odchylenia od ortodoksji.
Dlaczego zatem bogate kraje nie polecają dzisiejszym krajom rozwijającym się tych strategii, które im
samym tak świetnie się przysłużyły? Dlaczego opowiadają fikcyjną historię kapitalizmu, do tego aż tak
nieprawdziwą?
W roku 1841 niemiecki ekonomista Friedrich List krytykował Wielką Brytanię za głoszenie innym
krajom „ewangelii” wolnego handlu, choć sami Brytyjczycy uzyskali dominację w gospodarce dzięki
wysokim cłom i szeroko zakrojonym subsydiom. Oskarżał ich tym samym o „odpychanie” drabiny, po
której sami się wspięli na szczyt światowej gospodarki: „To bardzo powszechne i sprytne zarazem, że
kiedy ktoś osiągnie szczyt wielkości, odpycha od ściany drabinę, po której sam się wcześniej wspiął.
Oczywiście po to, żeby pozbawić innych możliwości wspięcia się na ten szczyt za nim”8.
Z pewnością w tych bogatych krajach nie brakuje ludzi, którzy zachwalają krajom ubogim wolny rynek
i wolny handel po to, aby przejąć większe udziały w rynkach tych drugich i zapobiec pojawieniu się
możliwej konkurencji. Mówią: „róbcie, jak wam mówimy, nie jak sami robiliśmy”, zachowując się jak
Źli Samarytanie, wykorzystujący fakt, że ktoś jest w tarapatach[2]. Co gorsza jednak, wielu ze
współczesnych Złych Samarytan nawet nie wie, że swą polityką wyrządzają krajom rozwijającym się
krzywdę. Historia kapitalizmu została bowiem przeinaczona do tego stopnia, że wielu ludzi zamożnego
świata nawet nie dostrzega podwójnych standardów historycznych, jakie wiążą się z rekomendowaniem
krajom rozwijającym się wolnego handlu i wolnego rynku.
Nie sugeruję bynajmniej, że istnieje gdzieś jakiś mroczny, tajny komitet, który systematycznie
wymazuje niewygodnych ludzi z fotografii i przepisuje dane historyczne. Historię piszą jednak
zwycięzcy, a w ludzkiej naturze jest interpretowanie przeszłości z punktu widzenia teraźniejszości.
W rezultacie kraje zamożne, z czasem i stopniowo – nawet jeśli podświadomie – przepisywały swoje
własne historie, aby uczynić je spójnymi raczej z tym, jak same widzą siebie dziś, niż z tym, jakie były
naprawdę – na takiej samej zasadzie, jak współcześni piszą o renesansowych „Włoszech” (choć taki kraj
nie istniał aż do 1871 roku) czy włączają francuskojęzycznych Skandynawów (tzn. normańskich królów-
najeźdźców) w poczet „angielskich” królów i królowych.
W rezultacie wielu Złych Samarytan poleca biednym krajom politykę wolnego handlu i wolnego rynku
w dobrej, acz błędnej wierze, że właśnie tymi sposobami ich własne kraje w przeszłości doszły do
bogactwa. W ten sposób faktycznie utrudniają życie tym, którym próbują pomóc. Czasami ci właśnie Źli
Samarytanie stanowią większy problem niż ci, którzy świadomie „odpychają drabinę”, bo zadufanie
bywa trudniejsze do wykorzenienia niż egoizm.
Jak zatem odwieźć Złych Samarytan od szkodzenia krajom ubogim, niezależnie od tego, jakie są ich
intencje? Co powinni czynić zamiast? Książka ta daje kilka odpowiedzi, łącząc historię, analizę świata
współczesnego, nieco prognoz na przyszłość i sugestie zmian.
Zacząć należy od prawdziwej historii kapitalizmu i globalizacji, którą prześledzę w kolejnych dwóch
rozdziałach (pierwszym i drugim). Pokażę w nich, jak wiele spośród rzeczy, które czytelnik mógł uznać
za „fakty historyczne”, jest albo nieprawdziwych, albo prawdziwych tylko częściowo. Wielka Brytania
i USA nie były ojczyzną wolnego handlu; tak naprawdę przez bardzo długi czas były to najbardziej
protekcjonistyczne kraje na świecie. Nie wszystkim krajom wiodło się dobrze dzięki protekcjonizmowi
i subsydiom, ale niewiele poradziło sobie bez ich pomocy. Dla krajów rozwijających się wolny handel
rzadko był sprawą wyboru; często bywał narzucany z zewnątrz, czasem nawet przy pomocy siły
wojskowej. Większości z nich w warunkach wolnego handlu wiodło się bardzo źle; dużo lepiej działo
się wówczas, gdy stosowano cła ochronne i subsydia. Najlepsze wyniki osiągały te gospodarki, które
otwierały się w sposób selektywny i stopniowy. Neoliberalna polityka wolnego handlu i wolnego rynku
ma w założeniu zwiększać wzrost kosztem równości, ale tak naprawdę nie przynosi ani jednego, ani
drugiego; wzrost zwolnił w ostatnich dwu i pół dekadach, kiedy rynki uwalniano i otwierano granice.
W głównych rozdziałach książki, jakie następują po rozdziałach historycznych (od rozdziału trzeciego
do dziewiątego), stosuję mieszankę teorii ekonomicznej, historii i współczesnych dowodów
empirycznych, które łącznie stawiają na głowie potoczne „mądrości” na temat rozwoju.

1. Wolny handel ogranicza wolność wyboru krajów biednych.


2. Trzymanie zagranicznych firm na dystans może być dla tych krajów dobre na dłuższą metę.
3. Inwestowanie w przedsiębiorstwo, które przez siedemnaście lat będzie przynosić straty, może być
świetnym pomysłem.
4. Niektóre spośród najlepszych firm na świecie są w posiadaniu i w zarządzie państwa.
5. „Pożyczanie” pomysłów od bardziej produktywnej zagranicy jest kluczowe dla rozwoju
gospodarczego.
6. Niska inflacja i zachowawczość rządu mogą być szkodliwe dla rozwoju gospodarczego.
7. Korupcja pojawia się dlatego, że rynku jest zbyt dużo, a nie zbyt mało.
8. Wolny rynek i demokracja nie są naturalnymi sprzymierzeńcami.
9. Kraje nie są biedne dlatego, że ich mieszkańcy są leniwi; ich mieszkańcy są „leniwi”, bo są biedni.

Podobnie jak ten rozdział otwierający książkę, rozdział ją zamykający zaczyna się od alternatywnej
„historii przyszłości” – tym razem jednak bardzo ponurej. Scenariusz jest świadomie pesymistyczny, ale
też mocno zakorzeniony w realiach, wskazując, jak blisko nam do takiej właśnie przyszłości, jeśli dalej
prowadzić będziemy neoliberalną politykę propagowaną przez Złych Samarytan. Reszta rozdziału służy
prezentacji pewnych kluczowych reguł wyprowadzonych ze szczegółowych alternatyw politycznych,
które omawiam w książce, a które powinny być wyznacznikiem naszych działań, jeśli chcemy umożliwić
krajom rozwijającym się poprawę stanu ich gospodarek. Pomimo ponurego scenariusza, rozdział ten –
a tym samym cała książka – kończy się nutą optymizmu, tłumacząc, dlaczego wierzę, że większość
spośród Złych Samarytan może się zmienić i naprawdę pomóc krajom rozwijającym się poprawić ich
sytuację gospodarczą.
ROZDZIAŁ 1

Lexus i drzewo oliwne – od nowa


Fakty i mity na temat globalizacji

Pewnego razu czołowy producent pojazdów z pewnego kraju rozwijającego się wysłał swe pierwsze
samochody osobowe na eksport do USA. Dotychczas niewielka firma produkowała jedynie tandetę – nie
najlepsze kopie jakościowych wyrobów wytwarzanych w bogatych krajach. Nowy samochód też nie był
zbyt wyrafinowany – ledwie tani subkompakt (ktoś mógłby o nim powiedzieć: „cztery koła
i popielniczka”). Dla kraju była to jednak wielka chwila, a eksporterzy odczuwali wielką dumę.
Niestety, ich produkt rozczarował. Większość klientów uznała, że samochód wygląda beznadziejnie,
a poza tym nabywcy nie mieli ochoty wydawać sporych pieniędzy na rodzinny samochód wyprodukowany
w miejscu znanym jedynie z towarów drugiej kategorii. Auto trzeba było z amerykańskiego rynku
wycofać. Klęska ta wywołała wśród mieszkańców naszego kraju wielką debatę.
Wielu twierdziło, że firma powinna się trzymać swej pierwotnej dziedziny, to znaczy wyrobu prostych
maszyn włókienniczych. Tym bardziej, że najważniejszym towarem eksportowym kraju był jedwab.
Skoro firma nie była w stanie robić dobrych samochodów po dwudziestu pięciu latach prób, to
w przyszłości też nie ma na to szans. Rząd stwarzał producentowi wszelkie warunki do osiągnięcia
sukcesu. Gwarantował mu wysokie zyski w kraju dzięki wysokim cłom i drakońskiej kontroli inwestycji
zagranicznych w branży motoryzacyjnej. Niecałą dekadę wcześniej wydał nawet publiczne pieniądze, by
uratować firmę od bankructwa. Krytycy wskazywali więc, że w takiej sytuacji należy wreszcie wpuścić
na krajowy rynek zagraniczne auta i pozwolić otworzyć interes obcym producentom, których dwadzieścia
lat wcześniej z kraju wyrzucono. Inni jednak protestowali. Mówili, że żaden kraj do niczego nie doszedł
bez rozwoju „poważnych” gałęzi przemysłu, takich jak produkcja samochodów. Potrzeba jednak więcej
czasu, by produkować samochody atrakcyjne dla wszystkich.
To było w roku 1958, a ten kraj to oczywiście Japonia. Firmą, o której mowa, była Toyota,
a samochód nazywał się Toyopet. Sama Toyota zaczynała jako producent maszyn włókienniczych (Krosna
Automatyczne Toyoda), a na produkcję samochodów przerzuciła się w roku 1933. Sześć lat później
japoński rząd usunął z kraju General Motors i Forda, a w roku 1949 ratowano Toyotę środkami z Banku
Japonii. Dziś japońskie samochody to coś równie „naturalnego” jak szkocki łosoś czy francuskie wino,
ale jeszcze pół wieku temu większość ludzi, w tym wielu Japończyków sądziło, że japoński przemysł
samochodowy po prostu nie ma po co istnieć.
Pół wieku po klęsce Toyoty jej luksusowa marka Lexus stała się swoistą ikoną globalizacji, a to za
sprawą książki amerykańskiego dziennikarza Thomasa Friedmana Lexus i drzewo oliwne. Książka
zawdzięcza swój tytuł objawieniu, jakiego Friedman doznał w superszybkim pociągu Shinkansen
w czasie swej podróży do Japonii w roku 1992. Złożył tam wizytę w fabryce Lexusa, która zrobiła na nim
potężne wrażenie. Wracając pociągiem z miasteczka Toyoty do Tokio, natrafił z kolei na artykuł prasowy
o problemach na Bliskim Wschodzie, gdzie wcześniej był długoletnim korespondentem. I wtedy go
trafiło. Zrozumiał, że „Połowa świata wyszła z zimnej wojny z postanowieniem budowania lepszych
lexusów, zdecydowana modernizować, usprawniać i prywatyzować swoją gospodarkę po to, by osiągnąć
sukces w epoce globalizacji. Natomiast druga połowa świata – czasem druga połowa tego samego kraju,
a nawet druga połowa tej samej osoby – wciąż bije się o to, do kogo należy drzewo oliwne”9.
Według Friedmana kraje ze świata drzew oliwnych nie będą w stanie dołączyć do świata Lexusa, jeśli
nie wpasują się w specyficzny zestaw polityk, który nazywa on „złotym kaftanem bezpieczeństwa”.
Opisując ów kaftan, Friedman tak naprawdę sumuje współczesną ortodoksję gospodarki neoliberalnej:
żeby się do niego dopasować, kraj powinien sprywatyzować przedsiębiorstwa państwowe, utrzymywać
niską inflację, zredukować skalę biurokracji państwowej, zrównoważyć budżet (a najlepiej uzyskiwać
nadwyżkę), zliberalizować handel, zderegulować inwestycje zagraniczne i rynki kapitałowe, wprowadzić
wymienialność waluty, ograniczyć korupcję i sprywatyzować emerytury10. Jego zdaniem to jedyna droga
do sukcesu w nowej gospodarce globalnej. Ten kaftan bezpieczeństwa to jedyny mechanizm, który pasuje
do niełatwej, ale w sumie przecież ekscytującej gry w globalizację. Friedman jest tu jednoznaczny:
„Niestety, kaftan ten ma tylko jeden rozmiar. A zatem jednych ciśnie, drugich uwiera, a społeczeństwa
zmusza do nieustannego doskonalenia swoich instytucji gospodarczych i poprawiania swoich wyników.
Ci, którzy go zdejmują, błyskawicznie zostają z tyłu, ale ci, którzy noszą go tak jak trzeba, mogą dzięki
niemu równie szybko dogonić czołówkę. Nie jest on ani ładny, ani wygodny, ale jest obowiązującym
strojem w obecnym historycznym sezonie”11.
Prawda jest jednak taka, że gdyby rząd japoński posłuchał wolnorynkowych ekonomistów już we
wczesnych latach 60., to Lexusa by w ogóle nie było. Toyota byłaby dziś w najlepszym razie
podwykonawcą jakiegoś zachodniego producenta samochodów albo, w gorszym, zostałaby wymieciona
z rynku. To samo dotyczyłoby całej gospodarki Japonii. Gdyby kraj ten od początku przywdział
Friedmanowski złoty kaftan bezpieczeństwa, Japonia pozostałaby trzeciorzędną siłą w przemyśle, którą
była w latach 60. XX wieku, z poziomem dochodów równym Chile, Argentynie czy RPA12, i której
premiera francuski prezydent obraźliwie spostponował jako „obwoźnego sprzedawcę odbiorników
tranzystorowych”13. Innymi słowy, gdyby Japończycy posłuchali rad Friedmana, nie eksportowaliby
Lexusów, ale wciąż kłócili się o to, do kogo należy które drzewko morwowe.

1.1. OFICJALNA HISTORIA GLOBALIZACJI


Nasza opowieść o Toyocie sugeruje, że w baśni o globalizacji, którą promują Thomas Friedman i jego
koledzy, coś się ewidentnie nie zgadza. Żeby wyjaśnić, co takiego, muszę najpierw opowiedzieć coś, co
nazywam „oficjalną historią globalizacji” i omówić jej niedostatki. Według tej historii globalizacja
postępowała w ciągu ostatnich trzech stuleci mniej więcej następująco14:
Wielka Brytania wprowadziła u siebie wolny rynek i politykę wolnego handlu w XVIII wieku, na
długo przed pozostałymi krajami. Do połowy wieku XIX wyższość tej polityki stała się za sprawą
spektakularnego sukcesu ekonomicznego Wielkiej Brytanii tak oczywista, że pozostałe kraje również
zaczęły liberalizować swą politykę handlową i deregulować lokalne gospodarki. Ten liberalny porządek
świata, który swój pełny kształt uzyskał około 1870 roku, w warunkach brytyjskiej hegemonii opierał się
na: leseferystycznej polityce przemysłowej państwa; niskich barierach dla międzynarodowych
przepływów dóbr, kapitału i pracy; wreszcie stabilności makroekonomicznej, zarówno na poziomie
krajowym, jak i międzynarodowym, którą gwarantowały reguły zdrowego pieniądza (niskiej inflacji)
i równowagi budżetowej. Rezultatem tego była epoka nieznanej dotąd prosperity.
Na nieszczęście, po I wojnie światowej zaczęły się problemy. W reakcji na utrzymującą się
niestabilność gospodarki światowej, kraje nieroztropnie zaczęły znów wznosić bariery dla handlu.
W roku 1930 USA porzuciły wolny handel i wprowadziły niesławną ustawę Smoota-Hawleya o cłach.
Kraje takie jak Niemcy czy Japonia w ogóle porzuciły liberalną politykę, ustanawiając wysokie bariery
dla handlu i tworząc kartele, które ściśle dało się powiązać z tamtejszym faszyzmem i skierowaną na
zewnątrz agresją. Światowy system wolnego handlu dobiegł swego kresu w roku 1932, kiedy Wielka
Brytania, dotychczas główny herold wolnego handlu, również uległa pokusie i sama na powrót
wprowadziła cła. Wywołane tym skurczenie się i niestabilność gospodarki światowej, a w końcu II
wojna światowa, dopełniły dzieła zniszczenia ostatnich resztek pierwszego liberalnego porządku świata.
Po II wojnie światowej gospodarka światowa została znów zreorganizowana w bardziej liberalnym
duchu, tym razem w warunkach hegemonii amerykańskiej. Pewien istotny postęp udało się osiągnąć
zwłaszcza w obszarze liberalizacji handlu między krajami bogatymi, a to za sprawą wczesnych rund
GATT (Układ ogólny w sprawie taryf celnych i handlu). Protekcjonizm i interwencjonizm państwowy
wciąż jednak trzymały się mocno w większości krajów rozwijających się i, co oczywiste, w krajach
komunistycznych.
Na szczęście, od lat 80., wraz ze wzrostem wpływów neoliberalizmu, politykę nieliberalną na całym
świecie w dużej mierze zarzucono. Pod koniec lat 70. XX wieku klęska modelu industrializacji przez
substytucję importu (ISI) w krajach rozwijających się – opartego na ochronie rynku, subsydiach
i regulacji – stała się zbyt oczywista, by ktokolwiek mógł ją zignorować[3].
Gospodarczy „cud” w Azji Wschodniej, która już praktykowała wolny handel i ściągała do siebie
zagraniczne inwestycje, wybudził inne kraje rozwijające się z drzemki. Po kryzysie zadłużenia Trzeciego
Świata w 1982 roku wiele spośród nich porzuciło interwencjonizm i protekcjonizm, akceptując
neoliberalizm. Chwalebnym ukoronowaniem trendu na rzecz integracji globalnej był upadek komunizmu
w roku 1989.
Wszystkie te zmiany w polityce poszczególnych państw były nieuniknione przede wszystkim ze
względu na bezprecedensowe przyspieszenie rozwoju technologii komunikacyjnych i transportowych.
Wraz z tym procesem możliwości zawierania wzajemnie korzystnych umów gospodarczych z partnerami
w dalekich krajach – poprzez międzynarodowy handel i inwestycje – wzrosły radykalnie. To z kolei
uczyniło otwartość jeszcze bardziej niż dotąd kluczowym czynnikiem determinującym sukces danego
kraju.
Odzwierciedlając to pogłębienie globalnej integracji gospodarczej, wzmocniony został system
globalnego zarządzania. Przede wszystkim, w roku 1995 GATT zostało przekształcone w Światową
Organizację Handlu (WTO), potężną instytucję promującą liberalizację nie tylko handlu, ale także innych
sfer, jak uregulowań inwestycji zagranicznych czy praw własności intelektualnej. WTO tworzy nowy
rdzeń globalnego systemu zarządzania gospodarką, łącznie z MFW – odpowiedzialnym za dostęp do
finansowania krótkoterminowego, oraz Bankiem Światowym – odpowiedzialnym za inwestycje
długoterminowe.
Rezultatem wszystkich tych procesów, według historii oficjalnej, jest zglobalizowana gospodarka
światowa, której wolności i potencjał sukcesu są porównywalne jedynie z wcześniejszą „złotą erą”
liberalizmu z lat 1870–1913. Renato Ruggiero, pierwszy dyrektor generalny WTO, oświadczył
uroczyście, że za sprawą tego nowego porządku światowego mamy dziś „potencjał zlikwidowania
globalnego ubóstwa we wczesnej fazie kolejnego [XXI – przyp. autora] stulecia – co było ideą utopijną
jeszcze kilka dziesięcioleci temu, a dziś stanowi realną możliwość”15.
Taka wersja historii globalizacji jest szeroko akceptowana. Ma ona wytyczać mapę drogową dla tych
decydentów, którzy pragną skierować swe kraje na drogę do dobrobytu. Niestety, ukazuje ona zasadniczo
błędny obraz wydarzeń, wypaczając nasze rozumienie tego, skąd przyszliśmy, gdzie jesteśmy dziś i dokąd
możemy zmierzać. Zobaczmy dlaczego.

1.2. PRAWDZIWA HISTORIA GLOBALIZACJI


30 czerwca 1997 roku Hongkong został oficjalnie zwrócony Chinom przez jego ostatniego brytyjskiego
gubernatora Christophera Pattena. Wielu komentatorów brytyjskich załamywało ręce nad przyszłym
losem demokracji w Hongkongu pod rządami Komunistycznej Partii Chin, choć przecież na
demokratyczne wybory w Hongkongu zezwolono dopiero w roku 1994, 152 lata po rozpoczęciu
brytyjskiego panowania i zaledwie trzy lata przed planowanym przekazaniem terytorium na rzecz
ChRL. Co jednak najistotniejsze, nikt już chyba nie pamięta, w jaki właściwie sposób Hongkong stał się
posiadłością Wielkiej Brytanii.
Hongkong stał się kolonią brytyjską w efekcie traktatu nankińskiego z 1842 roku, będącego
następstwem pierwszej wojny opiumowej. To wyjątkowo haniebny epizod, nawet jak na standardy XIX-
wiecznego imperializmu. Rosnący apetyt Brytyjczyków na herbatę wywołał ogromny deficyt handlowy
w stosunkach z Chinami. W desperackiej próbie jego zrównoważenia Wielka Brytania zaczęła
eksportować do Chin opium produkowane w Indiach. Tak nieistotny fakt, jak to, że sprzedaż opium była
w Chinach nielegalna, nie mógł zniweczyć szlachetnego dzieła zbilansowania ksiąg. Kiedy chiński
urzędnik w 1841 roku zatrzymał nielegalny ładunek opium, rząd brytyjski skorzystał z pretekstu, by
rozwiązać problem raz na zawsze i wypowiedział Chinom wojnę. Chiny zostały w tej wojnie pobite
i zmuszone do podpisania traktatu nankińskiego, na podstawie którego wydzierżawiły Hongkong Wielkiej
Brytanii i zrzekły się prawa do ustanawiania własnych ceł ochronnych.
Tak oto samozwańczy lider „liberalnego” świata wypowiedział wojnę innemu krajowi dlatego, że
tamten stanął na drodze nielegalnego handlu narkotykami. Prawda jest taka, że wolny przepływ towarów,
ludzi i pieniędzy, jaki rozwinął się w warunkach brytyjskiej hegemonii między rokiem 1870 a 1913, był
możliwy – w dużej mierze – za sprawą potęgi militarnej, a nie sił rynkowych. Oprócz samej Wielkiej
Brytanii, wolny handel w tym okresie praktykowały przede wszystkim kraje słabsze, które nie uznały go
dobrowolnie, lecz zostały do niego przymuszone, czy to w efekcie panowania kolonialnego, czy to
w ramach „nierównych traktatów” (jak traktat nankiński), które obok innych kwestii pozbawiały ich
prawa do ustanawiania ceł i narzucały im niskie (3–5 procent) taryfy określane zewnętrznie16.
Pomimo kluczowej roli, jaką w promocji „wolnego” handlu na przełomie XIX i XX wieku odegrały
kolonializm i nierówne traktaty, w całej masie entuzjastycznych wobec globalizacji książek ledwie się
o nich wspomina17.
Jeśli nawet się te sprawy porusza, ich rola postrzegana jest jako generalnie pozytywna. I tak na
przykład w cenionej książce Imperium brytyjski historyk Niall Ferguson uczciwie dostrzega rozmaite
niecne czyny brytyjskiego imperium, w tym wojny opiumowe, ale stwierdza też, że co do zasady
imperium brytyjskie było czymś dobrym – zapewne najtańszym sposobem zagwarantowania wolnego
handlu ku powszechnemu pożytkowi18. Kłopot w tym, że kraje pozostające pod władzą kolonialną
i objęte nierównymi traktatami radziły sobie bardzo źle. W latach 1870–1913 dochód per capita Azji
(z wyłączeniem Japonii) wzrastał o zaledwie 0,4 procent rocznie, a w Afryce o 0,6 procent rocznie19.
Odpowiednie wskaźniki dla Europy wynosiły 1,3 procent rocznie, a dla USA aż 1,8 procent20.
Szczególnie interesujące jest to, że kraje Ameryki Łacińskiej, które do tego czasu zachowywały jeszcze
autonomię celną i utrzymywały jedne z najwyższych ceł na świecie, gospodarczo rosły w tamtym okresie
równie szybko jak USA21.
Narzucając reguły wolnego handlu słabszym krajom drogą kolonializmu i nierównych traktatów, kraje
bogate u siebie utrzymywały stosunkowo wysokie cła, zwłaszcza na towary przemysłowe, co bardziej
szczegółowo opiszemy w kolejnym rozdziale. Należy zacząć od tego, że Wielka Brytania, rzekoma
ojczyzna wolnego handlu, była jednym z najbardziej protekcjonistycznych krajów aż do momentu, kiedy
nawróciła się na wolny handel w połowie XIX wieku. Był pewien krótki okres w latach 60. i 70. XIX
stulecia, kiedy coś na kształt wolnego handlu faktycznie panowało w Europie, szczególnie przy zerowych
cłach w Wielkiej Brytanii. Taki stan rzeczy okazał się jednak krótkotrwały. Od lat 80. XIX wieku
większość krajów europejskich na nowo podniosła cła ochronne, po części w celu ochrony swych
rolników przed napływem taniej żywności importowanej z Nowego Świata, a po części po to, by
promować swe nowo powstające gałęzie ciężkiego przemysłu, na przykład stalownictwo, chemię czy
budowę maszyn22.
W końcu nawet Wielka Brytania, będąca – jak już wskazywałem – głównym architektem pierwszej fali
globalizacji, porzuciła wolny handel i na powrót wprowadziła cła w roku 1932. Oficjalna historia
opisuje ten moment jako „ulegnięcie przez Wielką Brytanię pokusie protekcjonizmu”. Zazwyczaj jednak
nie wspomina się, że był to efekt schyłku brytyjskiej supremacji gospodarczej, będącego z kolei
konsekwencją protekcjonistycznych sukcesów krajów-konkurentów, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych,
w rozwoju ich nowych gałęzi przemysłu. Tym samym historia pierwszej globalizacji z końca XIX
i początku XX wieku została dziś przepisana po to, by pasowała do współczesnej ortodoksji
neoliberalnej.
Historia protekcjonizmu w krajach dziś bogatych jest zdecydowanie niedowartościowana, z kolei
o imperialnych źródłach wysokiego poziomu integracji globalnej części obecnych krajów rozwijających
się ledwie się wspomina. Ostatnia odsłona, która wieńczy ten epizod – tzn. porzucenie wolnego handlu
przez Wielką Brytanię – również przedstawiana jest w sposób wypaczony. Rzadko wspomina się
bowiem, że prawdziwą przyczyną porzucenia wolnego handlu przez Wielką Brytanię było właśnie
skuteczne zastosowanie protekcjonizmu przez jej konkurentów.

1.3. NEOLIBERAŁOWIE KONTRA NEO-IDIOCI?


W oficjalnej historii globalizacji okres powojenny ukazywany jest jako czas globalizacji niepełnej. Choć
integracja między krajami bogatymi wzrosła znacząco, przyspieszając ich wzrost, to większość krajów
rozwijających się odrzucała pełne uczestnictwo w gospodarce globalnej aż do lat 80. XX wieku,
wycofując się tym samym z drogi gospodarczego postępu. Ta opowieść wypacza jednak obraz procesów
globalizacyjnych, jakie zachodziły wówczas między krajami bogatymi: kraje te faktycznie obniżyły
znacząco bariery celne między dekadami lat 50. i 70. W tym samym jednak czasie korzystały z wielu
innych instrumentów polityki państwa narodowego nakierowanych na promowanie rozwoju
gospodarczego: subsydiów (zwłaszcza na badania i rozwój), państwowej własności przedsiębiorstw,
rządowej regulacji kredytów, kontroli przepływów kapitału itd. Kiedy zaczęły zaś wdrażać programy
neoliberalne, tempo ich wzrostu zwolniło. W latach 60. i 70. XX wieku dochód per capita w krajach
bogatych rósł o 3,2 procent rocznie, ale w kolejnych dwóch dekadach tempo wzrostu spadło zasadniczo,
bo do zaledwie 2,1 procent23.
Jeszcze bardziej zwodniczy jest jednak sposób prezentacji doświadczenia krajów rozwijających się.
Oficjalni historycy globalizacji opisują powojnie jako okres ich gospodarczej katastrofy. Według nich
przyczyną owej katastrofy było to, że kraje te uwierzyły w „błędne” teorie ekonomiczne, wedle których
można zanegować logikę rynkową. W rezultacie osłabiły one te sfery działalności, w których były
naprawdę dobre (rolnictwo, wydobycie surowców i pracochłonne gałęzie przemysłu), promując za to
„białe słonie” – projekty, które miały być przedmiotem narodowej dumy, ale gospodarczo nie miały
sensu – najbardziej niesławny tego przykład to Indonezja produkująca silnie dotowane samoloty
odrzutowe.
Prawo do „asymetrycznej ochrony”, jaką kraje rozwijające się zabezpieczyły sobie w ramach GATT
w roku 1964, ukazane zostało w głośnym artykule Jeffreya Sachsa i Andrew Warnera jako
„przysłowiowy sznur, na którym powiesić można własną gospodarkę”24. Gustavo Franco, były prezes
brazylijskiego banku centralnego, ujął rzecz jeszcze zwięźlej – a zarazem ostrzej – mówiąc, że celem jego
polityki było „odwrócenie czterdziestu lat głupoty” i że jedyny wybór to „być albo neoliberałem, albo
neo-idiotą”25.
Problem z taką interpretacją polega na tym, że te „stare, niedobre czasy” w krajach rozwijających się
wcale nie były takie złe. W latach 60. i 70. XX wieku, uprawiając rzekomo „błędną” politykę
protekcjonizmu i państwowej interwencji w gospodarkę, kraje rozwijające się uzyskiwały wzrost
dochodu per capita rzędu 3 procent rocznie26. Jak określił to kiedyś mój znakomity kolega profesor Ajit
Singh, był to czas „rewolucji przemysłowej w Trzecim Świecie”27. Taka stopa wzrostu oznacza wyraźny
postęp w stosunku do tego, co udawało im się osiągnąć w warunkach wolnego handlu „wieku
imperializmu” (zob. wyżej), ale też wypada korzystnie na tle owych 1–1,5 procent osiąganych przez kraje
bogate w czasach ich rewolucji przemysłowej w XIX wieku. To także najlepszy wynik, jaki
kiedykolwiek u nich zanotowano. Od lat 80., odkąd zaczęły wdrażać politykę neoliberalną, ich wzrost
wynosił zaledwie połowę tego, co obserwowaliśmy w latach 60. i 70. (1,7 procent). Wzrost zwolnił
również w krajach bogatych, ale tam to spowolnienie było mniej wyraźne (z 3,2 na 2,1 procent), między
innymi dlatego, że wdrażały one politykę neoliberalną na mniejszą skalę niż kraje rozwijające się.
Średnia stopa wzrostu w krajach rozwijających się byłaby w tym okresie jeszcze niższa, gdyby wyłączyć
spośród nich Chiny i Indie. Obydwa te kraje, które odpowiadały za 12 procent całkowitego dochodu
krajów rozwijających się w roku 1980 i aż za 30 procent w roku 2000, jak dotąd odmawiały nałożenia
sobie Friedmanowskiego złotego kaftana bezpieczeństwa28.
Porażka wzrostu gospodarczego była szczególnie zauważalna w Ameryce Łacińskiej i Afryce, gdzie
programy neoliberalne wdrażano bardziej konsekwentnie niż w Azji. W latach 60. i 70. XX wieku
dochód per capita Ameryki Łacińskiej rósł w tempie 3,1 procent rocznie, nieco szybciej od średniej dla
wszystkich krajów rozwijających się. Zwłaszcza Brazylia rosła niemal tak szybko jak gospodarki „cudu”
wschodnioazjatyckiego. Od lat 80. jednak, kiedy ten kontynent przyjął neoliberalizm, Ameryka Łacińska
rosła w tempie zaledwie jednej trzeciej tego, co w „starych, niedobrych czasach”. Nawet jeśli
zdyskontujemy lata 80. jako dekadę dostosowania i usuniemy je z równania, to i tak dochód per capita
w regionie rósł w latach 90. w tempie o połowę mniejszym niż w „starych, niedobrych czasach” (spadek
z 3,1 na 1,7 procent). W latach 2000–2005 regionowi wiodło się jeszcze gorzej: praktycznie stał
w miejscu pod względem wzrostu dochodu per capita, z tempem 0,6 procent rocznie29. Jeśli chodzi
o Afrykę, to jej dochód per capita nawet w latach 60. i 70. rósł stosunkowo wolno (1–2 procent rocznie).
Od lat 80. jednak poziom życia w tym regionie spada. Taki rezultat jest druzgocącym oskarżeniem
neoliberalnej ortodoksji, ponieważ większość afrykańskich gospodarek przez ostatnie ćwierćwiecze była
w praktyce kierowana przez MFW i Bank Światowy.
Nędzne wyniki wzrostu w epoce neoliberalnej globalizacji od lat 80. XX wieku są szczególnie
frapujące. Przyspieszenie wzrostu – jeśli trzeba, także kosztem rosnących nierówności i być może nawet
jakiegoś wzrostu ubóstwa – było przecież deklarowanym celem neoliberalnych reform. Raz po raz nam
powtarzano, że najpierw musimy „wytworzyć więcej bogactwa”, zanim zaczniemy je szerzej dzielić i że
neoliberalizm właśnie temu ma służyć. W efekcie polityki neoliberalnej nierówności dochodowe,
zgodnie z przewidywaniami, wzrosły w większości krajów, ale za to wzrost w rzeczywistości znacznie
zwolnił30.
Co więcej, w okresie dominacji neoliberalizmu wyraźnie przybrały na sile zjawiska niestabilności
gospodarczej. Świat, a już zwłaszcza świat rozwijający się, był od lat 80. świadkiem częstszych
i poważniejszych kryzysów finansowych. Innymi słowy, neoliberalna globalizacja zawiodła na
wszystkich frontach życia gospodarczego – wzrostu, równości i stabilności. Mimo tego wciąż wmawia
się nam, jakoby neoliberalna globalizacja przyniosła niebywałe korzyści.
To wypaczenie faktów w ramach oficjalnej historii globalizacji jest ewidentne także na poziomie
poszczególnych krajów. Wbrew temu, do czego przekonać nas chce ortodoksja, właściwie wszystkie
kraje rozwijające się, które odniosły sukces po II wojnie światowej, na początku osiągały go dzięki
polityce nacjonalistycznej, wykorzystując instrumenty protekcjonistyczne, subsydia i inne formy rządowej
interwencji.
Omawiałem już dość szczegółowo w Prologu przypadek mojej rodzinnej Korei, ale inne gospodarki
wschodnioazjatyckiego „cudu” odnosiły sukcesy właśnie dzięki takiemu strategicznemu podejściu do
integracji z gospodarką globalną. Tajwan przyjął strategię bardzo podobną do koreańskiej, przy czym na
większą skalę wykorzystywał przedsiębiorstwa państwowe, a jednocześnie był nieco bardziej niż Korea
przyjazny dla inwestorów zagranicznych. Singapur akceptował wolny handel i w dużym stopniu polegał
na inwestycjach zagranicznych, ale nawet ten przypadek pod innymi względami nie pasuje już do
neoliberalnego ideału. Choć bowiem Singapur z otwartymi ramionami witał zagranicznych inwestorów,
to w celu przyciągnięcia transnarodowych korporacji w sektorach uznanych za strategiczne stosował
pokaźne subsydia, przede wszystkim pod postacią rządowych inwestycji w infrastrukturę i edukację
zorientowaną na konkretne branże. Co więcej, to właśnie tam znajduje się jeden z największych na
świecie sektorów przedsiębiorstw państwowych, obejmujący Radę Rozwoju Mieszkalnictwa, która
zapewnia 85 procent wszystkich mieszkań (niemal cała ziemia jest w posiadaniu państwa).
Hongkong to wyjątek potwierdzający regułę. Stał się bogaty pomimo wolnego handlu i leseferystycznej
polityki przemysłowej. To nigdy nie był jednak niezależny kraj (ani nawet państwo-miasto, jak Singapur),
ale miasto w ramach większej całości. Do roku 1997 był brytyjską kolonią, wykorzystywaną jako
azjatycka platforma interesów handlowych i finansowych Wielkiej Brytanii. Dziś to finansowe centrum
gospodarki chińskiej. Te właśnie okoliczności sprawiły, że Hongkong niekoniecznie musiał mieć własną,
niezależną bazę przemysłową, choć i tak tamtejszy poziom produkcji przemysłowej per capita był
dwukrotnie większy od koreańskiego aż do połowy lat 80., kiedy to zaczęła się jego pełna absorpcja do
Chin. Nawet jednak Hongkong nie był zupełnie wolnorynkową gospodarką. Co bowiem najistotniejsze,
całość ziemi była w posiadaniu rządu po to, by mógł on kontrolować sytuację w mieszkalnictwie.
Mniej odległe w czasie historie gospodarczego sukcesu Chin i – w coraz większym stopniu – Indii, to
również przykłady pokazujące wagę strategicznej, a nie bezwarunkowej integracji z gospodarką globalną,
opartej na podejściu narodowym. Podobnie jak USA w połowie XIX wieku, czy Japonia i Korea
w połowie wieku XX, Chiny stosowały wysokie cła, aby zbudować swą bazę przemysłową. Aż do lat 90.
przeciętny poziom chińskich ceł wynosił ponad 30 procent. Trzeba przyznać, że kraj ten był bardziej
przyjazny zagranicznym inwestycjom niż Japonia czy Korea. Nawet tu nakładano jednak górne progi
udziałów zagranicznych inwestorów w przedsiębiorstwach oraz wymogi wkładu lokalnego
(tzn. wymagania, aby firmy zagraniczne kupowały przynajmniej jakąś część komponentów u lokalnych
dostawców). Niedawne sukcesy gospodarcze Indii zwolennicy globalizacji przypisują często dokonanej
przez ten kraj liberalizacji handlu i finansów na początku lat 90. Ostatnie badania pokazują jednak, że
przyspieszenie indyjskiego wzrostu zaczęło się jeszcze w latach 80. XX wieku, co obala prostą opowieść
o tym, że „większa otwartość przyspiesza wzrost”31. Co więcej, nawet po liberalizacji handlu z początku
lat 90. przeciętne cła na towary przemysłowe w Indiach pozostawały na poziomie 30 procent (dziś to
wciąż 25 procent). Protekcjonizm indyjski sprzed lat 90. w niektórych branżach był z pewnością
nadmierny, co nie znaczy jednak, że Indie odniosłyby większy sukces, gdyby w momencie odzyskania
niepodległości w 1947 roku przyjęły politykę wolnego handlu. Indie nakładały też surowe ograniczenia
na bezpośrednie inwestycje zagraniczne – bariery wejścia, ograniczenia własnościowe i rozmaite
wymogi co do produkcji (na przykład wymogi stosowania lokalnych komponentów).
Jedyny chyba kraj, któremu udało się odnieść sukces w czasach powojennej globalizacji przy użyciu
strategii neoliberalnej, to Chile. Tam faktycznie przyjęto tę strategię wcześniej niż gdziekolwiek indziej,
włącznie z USA i Wielką Brytanią, bo tuż po zamachu stanu generała Augusto Pinocheta w roku 1973. Od
tamtego czasu stopa wzrostu w Chile była nie najgorsza, choć ani przez moment nie zbliżyła się do
poziomu wschodnioazjatyckiego „cudu” gospodarczego32. Kraj ten wciąż przywołuje się jako
neoliberalną historię sukcesu. I dobre wyniki wzrostu są tu niekwestionowane. Historia Chile jest jednak
bardziej złożona, niż sugerują to ortodoksi.
Wczesny eksperyment Chile z neoliberalizmem, prowadzony pod kierunkiem tzw. Chicago Boys (grupy
chilijskich ekonomistów wyedukowanych na Uniwersytecie Chicago, będącym ośrodkiem ekonomii
neoliberalnej), okazał się katastrofą. Zakończył się straszliwym krachem finansowym w roku 1982,
którego rezultatem była nacjonalizacja całego sektora bankowego. Za sprawą tego krachu Chile
odzyskało poziom dochodu sprzed rządów Pinocheta dopiero pod koniec lat 80.33 Kraj zaczął wychodzić
na prostą dopiero wówczas, gdy chilijski neoliberalizm po krachu zrobił się bardziej pragmatyczny. Rząd
Chile bardzo przy tym wspomagał eksporterów w marketingu zagranicznym oraz przy badaniach
i rozwoju34.
Rząd zastosował też w latach 90. XX wieku kontrolę przepływów kapitałowych, skutecznie redukując
napływ krótkoterminowych funduszy spekulacyjnych, jakkolwiek niedawne porozumienie o wolnym
handlu z USA zmusiło Chile do przyrzeczenia, że nigdy więcej tego nie zrobi. Co więcej, zrównoważony
charakter rozwoju Chile budzi poważne wątpliwości. Przez ostatnie trzy dekady kraj ten stracił wiele
branż przemysłowych i stał się nadmiernie zależny od eksportu surowców naturalnych. Przy braku
potencjału technologicznego, który pozwoliłby na bardziej wydajną produkcję, Chile stoi w obliczu
wyraźnej granicy poziomu dobrobytu, jaki może osiągnąć na dłuższą metę.
Podsumowując, prawda o globalizacji po roku 1945 jest niemal dokładnie przeciwna do historii
oficjalnej. W okresie kontrolowanej globalizacji podszytej nacjonalistyczną polityką od lat 50. do 70.
gospodarka światowa, zwłaszcza w krajach rozwijających się, rosła szybciej, była bardziej stabilna
i charakteryzowała się bardziej sprawiedliwym podziałem dochodów niż w ostatnim ćwierćwieczu
gwałtownej i niekontrolowanej globalizacji neoliberalnej. To jednak tamten właśnie okres w narracji
oficjalnej ukazywany jest jako całkowita katastrofa polityki nacjonalistycznej, zwłaszcza w krajach
rozwijających się. To wypaczenie obrazu historycznych realiów jest szeroko rozpowszechniane po to, by
przesłonić klęskę polityki neoliberalnej.

1.4. KTO KIERUJE ŚWIATOWĄ GOSPODARKĄ?


Wiele z tego, co dzieje się w gospodarce globalnej, determinowane jest przez kraje bogate i to bez
szczególnego wysiłku z ich strony. Odpowiadają one za 80 procent światowej produkcji, prowadzą 70
procent międzynarodowego handlu i realizują od 70 do 90 procent (w zależności od roku) bezpośrednich
inwestycji zagranicznych35.
To wszystko znaczy, że polityka tych poszczególnych państw może silnie wpływać na całą światową
gospodarkę. Ważniejsza jednak od wagi bezpośredniego oddziaływania poszczególnych państw jest ich
skłonność do wykorzystywania swego potencjału w celu kształtowania reguł gospodarki globalnej. Kraje
rozwinięte skłaniają na przykład kraje biedniejsze do wdrażania określonych polityk, czyniąc z tego
warunek udzielenia zagranicznej pomocy bądź oferując im preferencyjne układy handlowe w zamian za
„dobre zachowanie” (tzn. przyjęcie neoliberalnych polityk). Jeszcze ważniejsze w określaniu pola
manewru krajów rozwijających się są działania organizacji wielostronnych w rodzaju „nieświętej
trójcy”, tzn. Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW), Banku Światowego i Światowej
Organizacji Handlu (WTO). Choć nie są to wyłącznie marionetki krajów zamożnych, instytucje te są
przez nie jednak w dużej mierze kontrolowane w ten sposób, aby projektowały i wdrażały dokładnie taką
politykę Złych Samarytan, jakiej te kraje oczekują.
MFW i Bank Światowy pierwotnie powołano do życia w roku 1944 na konferencji Sił Sojuszniczych
(przede wszystkim USA i Wielkiej Brytanii), które wypracowały wówczas kształt powojennego
zarządzania międzynarodową gospodarką. Konferencja ta odbyła się w kurorcie Bretton Woods
w amerykańskim stanie New Hampshire, przez co agendy te nazywa się nieraz „instytucjami Bretton
Woods” (BWI). MFW utworzono po to, by pożyczał pieniądze krajom ogarniętym kryzysem bilansu
płatniczego, żeby mogły zredukować deficyt swych płatności bez uciekania się do polityki deflacyjnej.
Bank Światowy z kolei powstał po to, by pomagać w odbudowie zrujnowanych wojną krajów Europy
i w rozwoju gospodarczym społeczeństw postkolonialnych, jakie już wkrótce miały się wyłonić – dlatego
właśnie oficjalnie nazwano go Międzynarodowym Bankiem do Spraw Odbudowy i Rozwoju. Miał on
działać poprzez finansowanie projektów infrastruktury rozwoju (na przykład dróg, mostów, zapór
wodnych).
Po kryzysie zadłużeniowym krajów Trzeciego Świata w roku 1982 rola zarówno MFW, jak i Banku
Światowego zmieniła się diametralnie. Zaczęły one wywierać dużo silniejszy wpływ na politykę krajów
rozwijających się za pomocą wspólnego prowadzenia tzw. programów dostosowania strukturalnego
(SAP). Programy te dotyczyły dużo szerszego spektrum polityk niż te, których dotyczył mandat instytucji
Bretton Woods. Odtąd angażowały się one głęboko we wszystkie praktycznie obszary polityki
gospodarczej krajów rozwijających się. Sięgały do spraw budżetów państwa, regulacji przemysłu, cen
produktów rolnych, regulacji rynku pracy, prywatyzacji itd. W latach 90. to „rozpełzanie się misji”
poszło jeszcze dalej: do pożyczek udzielanych rządom zaczęto dołączać tzw. ogólne wytyczne
zarządzania gospodarką. Oznaczały one ingerencję w sfery, o których dotąd w ogóle w tym kontekście nie
myślano, jak demokracja, decentralizacja państwa, niezależność banku centralnego czy reguły zarządzania
korporacyjnego.
Takie „rozpełzanie się misji” generuje poważny problem. Bank Światowy i MFW zaczynały bowiem
od stosunkowo ograniczonego mandatu. Z czasem wskazywały jednak, że przecież muszą ingerować
w sfery wykraczające poza ich oryginalny mandat, gdyż one także mają wpływ na wyniki gospodarcze,
których słabość zmusiła dany kraj do pożyczania od nich pieniędzy. Zgodnie z tym tokiem myślenia nie
ma jednak takiej sfery naszego życia, w którą instytucje systemu Bretton Woods nie mogłyby
zaingerować. Przecież wszystko, co dzieje się w danym kraju, ma jakiś wpływ na jego wyniki
gospodarcze. Według tej logiki MFW i Bank Światowy powinny mieć prawo narzucać wytyczne
związane ze wszystkim, od kwestii planowania rodziny, przez integrację etniczną i równość płci, aż po
wartości kulturowe.
Nie chcę być źle zrozumiany. Nie należę do tych, którzy z zasady sprzeciwiają się warunkowaniu
udzielania pożyczek. Z punktu widzenia pożyczkodawcy postawienie pewnych warunków może być
całkiem rozsądne. Powinny one być jednak ograniczone jedynie do tych aspektów, które są najistotniejsze
z punktu widzenia spłaty kredytu. W innym przypadku kredytodawca może zacząć ingerować we
wszystkie obszary życia pożyczającego.
Przypuśćmy, że jestem drobnym przedsiębiorcą, który chciałby pożyczyć pieniądze z banku na
rozbudowę fabryczki. Rzeczą naturalną dla menedżera mojego banku będzie narzucenie mi jednostronnie
warunków spłaty. Co więcej, nawet narzucenie mi warunków co do rodzaju używanych materiałów
budowlanych i zakupionych do rozbudowy fabryki maszyn byłoby z jego perspektywy jak najbardziej
wskazane. Jeśli jednak dołączy on warunek, że muszę obniżyć ilość spożywanego tłuszczu, uzasadniając
to (nie bez racji) argumentem, że tłusta dieta redukuje moją zdolność spłaty pożyczki, bo pogarsza mój
stan zdrowia, wówczas uznam to za nieracjonalną ingerencję. Oczywiście, jeśli jestem naprawdę
zdesperowany, wówczas mogę przełknąć swą dumę i zgodzić się nawet na irracjonalne warunki. Jeśli
jednak bankier doda kolejny warunek, że powinienem spędzać w domu mniej niż godzinę dziennie
(argumentując, że spędzanie mniej czasu z rodziną zwiększa ilość czasu na prowadzenie biznesu i tym
samym redukuje ryzyko niespłacenia kredytu), wówczas prawdopodobnie go spoliczkuję i opuszczę bank,
trzaskając drzwiami. Nie żeby moja dieta czy moje życie rodzinne nie miały żadnego wpływu na moją
zdolność zarządzania interesem. W rozumowaniu mojego urzędnika bankowego są one znaczące. Rzecz
w tym, że to znaczenie jest pośrednie i marginalne.
Początkowo MFW narzucał jedynie warunki ściśle powiązane ze sferą zarządzania bilansem
płatniczym kraju-pożyczkobiorcy, jak choćby dewaluacja waluty. Z czasem zaczął jednak dokładać
warunki związane ze stanem budżetu, uzasadniając to w ten sposób, że przecież deficyty budżetowe są
główną przyczyną problemów z bilansem płatniczym. Prowadziło to do narzucania warunków, takich jak
na przykład prywatyzacja państwowych przedsiębiorstw; wskazywano bowiem, że przynoszone przez nie
straty są istotnym źródłem deficytów budżetowych w wielu krajach rozwijających się. Kiedy zaczęto
w ten sposób rozszerzać wykładnię, proces był już nie do zatrzymania. Ponieważ wszystko się jakoś
wiąże ze wszystkim, wszystko mogło być uznane za konieczny warunek. W roku 1997 MFW wyznaczył na
przykład Korei dopuszczalną wielkość długu, jaki zaciągać mogły firmy sektora prywatnego, wskazując,
że to ich nadmierne zadłużanie się było przyczyną koreańskiego kryzysu finansowego.
Jakby tego jeszcze było mało, Źli Samarytanie bogatych narodów często żądają, jako warunek swego
wkładu do pakietów pomocowych MFW, aby kraj pożyczający został zmuszony do wdrożenia polityk
niekoniecznie związanych z naprawą stanu jego gospodarki, za to służących interesom bogatych
kredytodawców. I tak na przykład jeden z obserwatorów porozumienia Korei z MFW w 1997 roku
stwierdził z oburzeniem, że „kilka elementów planu MFW to tak naprawdę powtórka tej samej polityki,
do której wdrożenia Japonia i USA od dawna już chciały zmusić Koreę. Obejmuje ona […] redukcje
barier handlowych dla określonych produktów japońskich i otwarcie rynków kapitałowych w taki
sposób, aby zagraniczni inwestorzy mogli nabywać większościowe udziały w firmach koreańskich,
dokonywać wrogich przejęć […], jak również rozszerzać bezpośredni udział w usługach bankowych
i finansowych. Choć większa konkurencja ze strony produktów importowanych i więcej zagranicznych
udziałowców mogłoby […] przysłużyć się koreańskiej gospodarce, sami Koreańczycy traktowali to jako
[…] nadużycie władzy przez MFW w chwili ich słabości po to, aby zaakceptowali odrzucaną wcześniej
przez nich politykę handlową i inwestycyjną”36.
Tego nie powiedział żaden antykapitalistyczny anarchista, ale Martin Feldstein, konserwatywny
ekonomista z Harvardu i kluczowy doradca ekonomiczny Ronalda Reagana w latach 80.
Rozpełzanie się misji MFW i Banku Światowego, w połączeniu z nadużywaniem warunkowania
pożyczek przez kraje Złych Samarytan, jest tym bardziej nie do przyjęcia, że polityka instytucji Bretton
Woods przyniosła wolniejszy wzrost, bardziej nierówny podział dochodów i większą niestabilność
gospodarczą w większości krajów rozwijających się, co opisywałem już wcześniej.
Jakim cudem MFW i Bank Światowy tak uporczywie prowadzą błędną politykę, która przynosi tak
nędzne rezultaty? Dzieje się tak, ponieważ ich struktura zarządzania powoduje silny przechył na rzecz
interesów krajów bogatych. Ich decyzje podejmowane są zasadniczo na podstawie udziału kapitałów
poszczególnych państw (innymi słowy, panuje w nich system jeden dolar – jeden głos). Oznacza to, że
kraje bogate, które łącznie kontrolują 60 procent udziału głosów, mają całkowitą kontrolę nad polityką
tych instytucji, przy czym USA dysponuje de facto prawem weta przy decyzjach dotyczących osiemnastu
najważniejszych obszarów37.
Jeden z efektów takiej struktury zarządzania polega na tym, że Bank Światowy i MFW narzuciły krajom
rozwijającym się standardowe pakiety polityk – uznawanych przez kraje bogate za powszechnie
obowiązujące, a nie starannie zaprojektowanych dla każdego poszczególnego kraju rozwijającego się –
z miernymi efektami, które były zresztą do przewidzenia. Inny rezultat jest taki, że nawet jeśli któreś
z tych polityk byłyby wskazane, to często ponosiły klęskę ze względu na stawiany lokalnie opór
przeciwko rozwiązaniom narzucanym z zewnątrz.
W odpowiedzi na wzbierającą falę krytyki, Bank Światowy i MFW zareagowały ostatnio na kilka
sposobów. Z jednej strony wykonywano kilka ruchów na pokaz. I tak na przykład MFW swój Program
Dostosowania Strukturalnego nazywa dziś Programem Redukcji Ubóstwa i Wspierania Wzrostu, by
pokazać, jak bardzo obchodzą go kwestie ubóstwa – choć treść programu w zasadzie się nie zmieniła.
Z drugiej strony podjęto pewne autentyczne próby otwartego dialogu z szerszą publicznością, zwłaszcza
ze strony Banku Światowego współpracującego z organizacjami pozarządowymi. Znaczenie takich
konsultacji było jednak w najlepszym razie marginalne. W dodatku im więcej organizacji pozarządowych
w krajach rozwijających się jest bezpośrednio finansowanych przez Bank Światowy, tym bardziej
wątpliwa jest wartość tego typu dialogu.
MFW i Bank Światowy próbowały też zwiększać „udział lokalny” w swych programach, angażując
w ich projektowanie mieszkańców danego kraju. Także i to przyniosło niewielkie owoce. Wielu krajom
rozwijającym się brakuje bowiem zasobów intelektualnych, aby mogły wejść w spór z potężnymi
organizacjami międzynarodowymi, z całą armią wysoko wykwalifikowanych ekonomistów i potężnym
zapleczem finansowym. Co więcej, Bank Światowy i MFW wobec różnorodności przyjęły postawę
Henry’ego Forda (powiedział on kiedyś, że klient może sobie wybrać „dowolny kolor samochodu… pod
warunkiem, że będzie to kolor czarny”). Zakres akceptowanych przez nie wariantów polityki w danym
kontekście lokalnym jest bardzo wąski. A poza tym wraz z rosnącą tendencją w krajach rozwijających
się, aby wybierać bądź mianować na kluczowe stanowiska w gospodarce byłych urzędników Banku
Światowego czy MFW, „lokalne” rozwiązania coraz bardziej przypominają rozwiązania dostarczane
przez instytucje Bretton Woods.
Dopełniająca „nieświętą trójcę” WTO została utworzona w roku 1995, po zakończeniu tzw. rundy
urugwajskiej negocjacji GATT. Istotę postępowania WTO opiszę bardziej szczegółowo w kolejnych
rozdziałach, a tutaj skupię się jedynie na strukturze jej zarządzania. WTO krytykowano z wielu powodów.
Niektórzy sądzą, że to niewiele więcej niż narzędzie, za pomocą którego kraje rozwinięte penetrują rynki
krajów rozwijających się. Inni z kolei twierdzą, że stała się ona wehikułem forsowania interesów
transnarodowych korporacji. W obu tych typach krytyki jest jakaś prawda, co wykażę w kolejnych
rozdziałach.
Mimo tego, WTO jest tą właśnie organizacją międzynarodową, w której działaniach kraje rozwijające
się mają najwięcej do powiedzenia. Inaczej niż MFW czy Bank Światowy, ma ona charakter
„demokratyczny” w tym sensie, że każdy kraj dysponuje w niej tylko jednym głosem. Co prawda można
dyskutować, czy przyznanie po jednym głosie Chinom z ich 1 miliardem 300 milionami mieszkańców
i Luksemburgowi, gdzie mieszka mniej niż pół miliona ludzi, jest faktycznie takie „demokratyczne”.
Niemniej jednak, inaczej niż w ONZ, gdzie pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa ma prawo
weta, żaden kraj nie ma prawa weta w WTO. Ze względu na przewagę liczebną, w Światowej
Organizacji Handlu kraje rozwijające się znaczą dużo więcej niż w MFW czy Banku Światowym.
Niestety, w praktyce nigdy nie przeprowadza się głosowania, a organizacją kieruje tak naprawdę
oligarchia obejmująca niewielką liczbę bogatych państw. Mówi się, że w czasie różnych spotkań na
najwyższym szczeblu (w Genui w 1998 roku, w Seattle w 1999, w Doha w 2001 i w Cancun w 2003)
wszystkie ważne negocjacje toczyły się w tzw. zielonych pokojach z uczestnikami „tylko na zaproszenie”.
Jedynie kraje bogate i niektóre kraje rozwijające się, których te pierwsze nie mogą zlekceważyć (na
przykład Indie czy Brazylia), były faktycznie zapraszane. W czasie spotkania w 1999 roku w Seattle kilku
delegatów krajów rozwijających się, którzy próbowali dostać się do „zielonych pokoi” bez zaproszeń,
zostało z nich fizycznie usuniętych.
Nawet jednak bez uciekania się do tak skrajnych środków, decyzje WTO bywają korzystne raczej dla
krajów bogatych. Mogą one zastraszać i przekupywać kraje rozwijające się za pomocą swych budżetów
pomocowych bądź wykorzystując swój wpływ na decyzje kredytowe MFW, Banku Światowego czy
„regionalnych” wielostronnych instytucji finansowych[4]. Co więcej, między obydwiema grupami krajów
istnieje przepaść pod względem potencjału intelektualnego i negocjacyjnego. Jeden z moich byłych
studentów, który właśnie zakończył służbę dyplomatyczną w pewnym państwie afrykańskim, opowiedział
mi kiedyś, że jego ojczysty kraj miał zaledwie trzech ludzi, z nim włącznie, do obsługi wszystkich
spotkań na szczycie WTO w Genui. Spotkań tych było często ponad tuzin dziennie, więc ustalili
z kolegami, żeby z kilku z nich rezygnować i podzielić resztę między całą trójkę. Znaczyło to, że mogą
poświęcić tylko dwie lub trzy godziny na każde spotkanie. Czasami udawało im się wejść we właściwym
momencie i wnieść coś pożytecznego do dyskusji. Kiedy indziej nie mieli tyle szczęścia i gubili się
zupełnie. Dla porównania, Stany Zjednoczone – weźmy przypadek z drugiego ekstremum – miały
kilkadziesiąt osób pracujących nad samą tylko kwestią praw intelektualnych. Mój były student twierdził
jednak, że jego kraj i tak miał sporo szczęścia – ponad dwadzieścia krajów rozwijających się nie miało
w Genui nikogo, a wiele z nich musiało sobie poradzić z jedną czy dwiema osobami. Można by
opowiedzieć więcej takich historii, ale wszystkie one sugerują, że międzynarodowe negocjacje handlowe
to sprawa wyjątkowo nierówna; to tak jakby jacyś ludzie walczyli rewolwerami, a inni prowadzili naloty
z powietrza.

1.5. CZY ŹLI SAMARYTANIE WYGRYWAJĄ?


Margaret Thatcher, brytyjska premier będąca w awangardzie neoliberalnej kontrrewolucji, odparła
kiedyś głosy krytyki słynną frazą: „Nie ma żadnej alternatywy”. Duch właśnie tego argumentu, znanego
jako TINA (There Is No Alternative), przenika sposób, w jaki globalizację portretują Źli Samarytanie.
Lubią oni ukazywać globalizację jako konieczny rezultat niepowstrzymanego postępu technologii
komunikacyjnych i transportowych. Swych krytyków chętnie zaś prezentują jako patrzących wstecz
„nowoczesnych luddystów”38, którzy „biją się o to, do kogo należy które drzewo oliwne”. Mówi się, że
pójście na przekór temu historycznemu nurtowi prowadzi jedynie do katastrof, czego dowodem ma być
załamanie się światowej gospodarki w okresie międzywojennym i porażka kierowanej przez państwo
industrializacji krajów rozwijających się w latach 60. i 70. XX wieku. Mówi się również, że istnieje
tylko jedna droga przetrwania tej historycznej fali zwanej globalizacją, a jest nią nałożenie złotego
kaftana bezpieczeństwa w jedynym istniejącym rozmiarze – tego samego, który na swej drodze do
dobrobytu rzekomo przywdziały praktycznie wszystkie udane gospodarki w historii.
W rozdziale tym pokazałem, że wniosek o braku alternatywy wynika z zasadniczo błędnego rozumienia
sił, jakie stały za globalizacją i naginania historii tak, by pasowała do teorii. Wolny handel częściej był
narzucany krajom słabszym niż przez nie wybierany. Większość z tych krajów, które miały jakiś wybór,
nie decydowała się na wolny handel poza naprawdę krótkimi okresami. Praktycznie wszystkie
gospodarki, które odniosły sukces, te rozwinięte i te rozwijające się, swoją pozycję osiągnęły dzięki
selektywnej, strategicznej integracji z gospodarką światową, a nie za sprawą bezwarunkowej integracji
globalnej. Wyniki gospodarcze krajów rozwijających się były dużo lepsze wówczas, gdy miały one dużo
autonomii w kreowaniu polityki w „starych, niedobrych czasach” industrializacji prowadzonej przez
państwo, niż wówczas, kiedy zupełnie je autonomii pozbawiono w czasach pierwszej globalizacji
(w epoce rządów kolonialnych i nierównych traktatów), jak również wówczas, gdy miały tej autonomii
znacznie mniej (w ostatnim ćwierćwieczu).
W globalizacji nie ma niczego nieuniknionego, gdyż napędza ją raczej polityka (to znaczy: ludzka wola
i decyzje) niż technologia, jak chcieliby Źli Samarytanie. Gdyby to technologia determinowała zakres
globalizacji, nie dałoby się wytłumaczyć, jakim cudem świat był dużo mniej zglobalizowany w latach 70.
XX wieku (kiedy mieliśmy już wszystkie nowoczesne technologie transportu i komunikacji z wyjątkiem
Internetu) niż stulecie wcześniej (kiedy musieliśmy polegać na statkach parowych i kablu telegraficznym).
Technologia określa jedynie warunki brzegowe globalizacji. To, jaki dokładnie kształt przyjmie, zależy
od tego, jak kształtuje się polityka poszczególnych państw i jakie międzynarodowe układy zostaną
zawarte. A jeśli tak faktycznie jest, to teza, że „nie ma żadnej alternatywy”, jest zwyczajnie błędna. Jest
alternatywa, a raczej jest wiele alternatyw dla neoliberalnej globalizacji, jaka dziś się dokonuje.
W pozostałej części książki będziemy zgłębiać te alternatywy.
ROZDZIAŁ 2

Podwójne życie Daniela Defoe


Jak kraje bogate stały się bogate

Daniel Defoe, autor Robinsona Crusoe, miał barwne życie. Zanim zaczął pisać powieści, był
przedsiębiorcą: importował towary wełniane, pończochy, wino i tytoń. Pracował także dla rządu
w loteriach królewskich, jak również w biurze podatków szklanych, które ściągało niesławny „podatek
okienny”, czyli daninę od nieruchomości ustalaną na podstawie liczby okien posiadanego domu. Był też
wpływowym autorem broszur politycznych, a do tego wszystkiego prowadził podwójne życie rządowego
szpiega. Najpierw szpiegował dla Roberta Harleya, speakera Izby Gmin z Partii Torysów, a później
jeszcze bardziej skomplikował sobie życie, szpiegując dla wigowskiego rządu Roberta Walpole’a,
arcywroga Harleya.
Jak gdyby bycie przedsiębiorcą, powieściopisarzem, inspektorem podatkowym, komentatorem
politycznym i szpiegiem nie zapewniało wystarczających wrażeń, Defoe był również ekonomistą. Ten
aspekt jego życia jest chyba jeszcze mniej znany niż jego szpiegowanie. Inaczej niż powieści, takie jak
Przypadki Robinsona Crusoe czy Burzliwe życie Moll Flanders, główna praca ekonomiczna Defoe A
Plan of the English Commerce (1728) jest dziś niemal zapomniana. Popularna biografia Defoe autorstwa
Richarda Westa nie wspomina o niej w ogóle, z kolei bardzo ceniona biografia Pauli Backscheider
napomyka o niej głównie w kontekście spraw marginalnych, jak na przykład poglądy Defoe na temat
rdzennych Amerykanów39. Książka ta zawierała jednak dogłębną i wnikliwą analizę polityki
przemysłowej Tudorów, z której jeszcze dziś możemy się wiele nauczyć.
W książce tej (dalej zwanej Planem) Defoe opisuje, jak monarchowie z dynastii Tudorów, zwłaszcza
Henryk VII i Elżbieta I, stosowali protekcjonizm, subsydia, udzielanie praw monopolu, finansowane
przez rząd szpiegostwo przemysłowe oraz inne środki interwencji państwa, aby rozwijać angielski
przemysł wełniany – branżę hi-tech ówczesnej epoki. W czasach Tudorów Wielka Brytania miała dość
zacofaną gospodarkę, bazującą na eksporcie surowej wełny, który finansować miał import. Przetwórstwo
wełny skupione było w Niderlandach, przede wszystkim zaś we flandryjskich miastach – Brugii,
Gandawie oraz Ypres. Wielka Brytania eksportowała do nich surową wełnę, czerpiąc z tego spore zyski.
Cudzoziemcy, którzy potrafili przerobić tę wełnę na ubrania, osiągali jednak zyski dużo większe. Takie
jest prawo konkurencji, że ludzie, którzy potrafią wykonać trudne, nieosiągalne dla innych rzeczy, zyskują
więcej. I właśnie tę sytuację chciał zmienić Henryk VII pod koniec XV wieku40. Defoe opisuje, jak
monarcha wysyłał misje królewskie, aby rozpoznały najbardziej odpowiednie lokalizacje dla wełnianych
manufaktur41. Podobnie jak wcześniej Edward III, werbował on wykwalifikowanych robotników
z Niderlandów42. Podwyższył też podatek od eksportu surowej wełny, a przejściowo nawet go zakazał,
by zachęcić do dalszego jej przetwarzania na miejscu. W 1489 roku zakazał również – w tym samym celu
– eksportu tkanin nieprzetworzonych, z wyjątkiem skrawków poniżej określonej wartości rynkowej43.
Jego syn Henryk VIII kontynuował tę politykę, zakazując eksportu nieprzetworzonych tkanin w latach
1512, 1513 i 1536.
Defoe zaznacza, że Henryk VII nie miał złudzeń co do tempa, w jakim angielscy producenci będą mogli
dogonić swych zaawansowanych technologicznie konkurentów w Niderlandach44. Król podniósł cła
eksportowe na surową wełnę dopiero wówczas, gdy przemysł angielski umocnił się na tyle, by w ogóle
móc przerobić jej określoną ilość. Zakaz eksportu król wycofał natychmiast, gdy tylko okazało się, że
Wielka Brytania nie ma jeszcze potencjału do przetworzenia całości produkowanej w kraju wełny45.
I faktycznie, jak dowiadujemy się z Planu, dopiero w 1578 roku – w środku panowania Elżbiety I (1558–
1603) i niemal sto lat po tym, jak Henryk VII zaczął swą politykę „uprzemysłowienia przez substytucję
importu” w 1489 – Wielka Brytania uzyskała wystarczające moce produkcyjne, aby eksportu surowej
wełny można było zakazać zupełnie46. Gdy zakaz wszedł już w życie, doprowadził do ruiny
konkurencyjnych wytwórców w Niderlandach, których pozbawiono w ten sposób niezbędnego surowca.
Bez prowadzenia takiej polityki przez Henryka VII i jej kontynuacji przez jego następców, Wielkiej
Brytanii byłoby bardzo trudno – o ile w ogóle byłoby to możliwe – przekształcić się z eksportera
surowca w europejskie centrum ówczesnego przemysłu wysokich technologii. Przetwórstwo wełny stało
się najważniejszą branżą eksportową tego kraju. Zapewniało większość dochodów z eksportu
potrzebnych do sfinansowania masowego importu surowców i żywności, które zasiliły rewolucję
przemysłową47. Tezy Planu miażdżą zatem założycielski mit kapitalizmu, jakoby Wielka Brytania
odniosła sukces dlatego, że wcześniej od innych odkryła właściwą ścieżkę do dobrobytu – wolny rynek
i wolny handel.
Fikcyjny bohater Daniela Defoe Robinson Crusoe często wykorzystywany jest przez nauczycieli
ekonomii jako najczystszy przykład herosa ekonomii neoliberalnej, czyli „człowieka ekonomicznie
racjonalnego”. Głoszą oni, że choć Crusoe żyje samotnie, to przez cały czas musi podejmować decyzje
„ekonomiczne”. Musi zdecydować, ile czasu pracować, aby zaspokoić swe pragnienie materialnej
konsumpcji i wypoczynku. Będąc człowiekiem racjonalnym, wykonuje minimalną możliwą ilość pracy,
aby ten cel osiągnąć. Przypuśćmy teraz, że Crusoe odkryje innego samotnego człowieka żyjącego na
pobliskiej wyspie. Czy powinni ze sobą handlować? Teoria wolnorynkowa głosi, że wprowadzenie
rynku (wymiany) nie zmienia zasadniczo natury położenia Robinsona. Jego życie toczy się jak
poprzednio, z tym dodatkowym zastrzeżeniem, że teraz musi on ustalić kurs wymiany między produktami
jego i jego sąsiada. Będąc człowiekiem racjonalnym, dalej będzie podejmował racjonalne decyzje.
Według ekonomii wolnorynkowej wolny rynek działa właśnie dlatego, że wszyscy jesteśmy jak
Robinson. Wiemy dokładnie, czego chcemy i jak najlepiej to osiągnąć. W rezultacie najlepszy sposób
organizacji gospodarki to pozwolić ludziom robić to, czego pragną i o czym wiedzą, że jest dla nich
najlepsze. Rząd może tylko przeszkadzać.
Ta ekonomia, na której bazuje Plan Daniela Defoe, jest dokładnym przeciwieństwem ekonomii
Robinsona Crusoe. W Planie bowiem autor wyraźnie pokazuje, że to nie wolny rynek, ale ochrona ze
strony rządu i subsydia pozwoliły rozwinąć brytyjskie manufaktury wełniane. Odrzucając sygnały
rynkowe wskazujące, że jego kraj jest wydajnym producentem surowej wełny i że takim powinien
pozostać, Henryk VII wdrożył politykę, która świadomie zaburzyła ten niepożądany układ. Czyniąc tak,
rozpoczął proces, który ostatecznie miał przekształcić Wielką Brytanię w czołowy kraj przemysłowy
świata. Rozwój gospodarczy potrzebuje takich ludzi jak Henryk VII, którzy budują nową przyszłość,
niekoniecznie zaś takich jak Robinson Crusoe, żyjących dniem dzisiejszym. Tym samym, obok swego
podwójnego życia szpiega, Defoe wiódł podwójny żywot jako ekonomista – nie zdając sobie z tego
sprawy, w swej pracy pisarskiej wykreował głównego bohatera ekonomii wolnorynkowej, choć jego
własne analizy ekonomiczne jasno ilustrują ograniczenia wolnego rynku i wolnego handlu.

2.1. WIELKA BRYTANIA RZUCA WYZWANIE ŚWIATU


Defoe swe podwójne życie zaczął jako szpieg rządu torysów, ale później, jak już wspomniałem,
szpiegował dla rządu Roberta Walpole’a z Brytyjskiej Partii Wigów. Walpole znany jest powszechnie
jako pierwszy premier Wielkiej Brytanii, choć współcześni nigdy nie określali go tym mianem48.Zasłynął
ze swej przekupności – mówiło się o nim, że „korupcję podniósł do rangi systemu”. Zręcznie
manipulował nadaniami tytułów arystokratycznych, urzędów państwowych i przywilejów, by utrzymać
zaplecze swej władzy, co pozwoliło mu pozostać premierem przez imponujące dwadzieścia jeden lat
(1721–1742). Jego polityczne talenty Jonathan Swift unieśmiertelnił w Podróżach Guliwera w postaci
Flimnapa – podskarbiego w imperium Liliputów i mistrza tańca na linie, osobliwej metody wyboru
kandydatów na wysokie stanowiska w państwie49. Walpole był jednak bardzo kompetentnym menedżerem
gospodarki. W czasach urzędowania jako kanclerz skarbu poprawił wiarygodność kredytową rządu,
tworząc fundusz amortyzacyjny służący spłacie długów. Został premierem w roku 1721, ponieważ
uznano, że to jedyny człowiek zdolny ogarnąć finansowy bałagan po niesławnej bańce Kompanii Mórz
Południowych[5].
Już będąc premierem, Walpole wprowadził reformy polityczne, które radykalnie zmieniły orientację
brytyjskiej polityki przemysłowej i handlowej. Przed Walpole’em polityka brytyjskiego rządu była
zasadniczo nastawiona na opanowanie handlu poprzez kolonizację i prawo o żegludze (które wymagało,
aby wszelki handel z Wielką Brytanią odbywał się przy użyciu brytyjskich okrętów) oraz generowanie
wpływów do budżetu. Promowanie manufaktur wełnianych było tu najważniejszym wyjątkiem, ale to też
częściowo motywowane było chęcią zyskania większych wpływów budżetowych. Polityka prowadzona
przez Walpole’a po roku 1721 była z kolei świadomie nakierowana na promocję sektorów wytwórczych.
Wprowadzając nowe prawo, Walpole stwierdził, za pośrednictwem królewskiego orędzia do
parlamentu: „oczywiste jest, że nic tak nie sprzyja zwiększeniu publicznego dobrobytu jak eksport dóbr
przetworzonych oraz import surowców z zagranicy”50. Ustawy Walpole’a z 1721 roku miały zasadniczo
na celu ochronę brytyjskiego sektora wytwórczego przed konkurencją zagranicy, subsydiowanie ich
i zachęcanie do rozwoju eksportu51. Cła na importowane towary przetworzone znacząco podniesiono,
podczas gdy cła na surowce używane do produkcji obniżono bądź zniesiono w ogóle. Eksport dóbr
przetworzonych wspierano całym szeregiem instrumentów, w tym dopłatami do owego eksportu52.
Wprowadzono wreszcie regulacje jakości wytwarzanych produktów, zwłaszcza w przemyśle
włókienniczym, tak aby nieuczciwi producenci nie psuli reputacji brytyjskich towarów na rynkach
zagranicznych53. Polityka ta uderzająco przypominała mechanizmy stosowane z wielkim sukcesem przez
kraje Azji Wschodniej, jak Japonia, Korea czy Tajwan, w czasach ich „cudu gospodarczego” po II
wojnie światowej. Wielu sądzi – podobnie jak ja kiedyś – że wymyślili je japońscy decydenci w latach
50. XX wieku. Tymczasem takie narzędzia, jak zwroty ceł zapłaconych za komponenty towarów
produkowanych na eksport[6] czy narzucenie rządowych standardów jakości eksportowanych
produktów[7], to stare wynalazki Brytyjczyków54.
Protekcjonistyczna polityka Walpole’a utrzymywana była przez kolejne stulecie, pomagając
brytyjskiemu przemysłowi nadrobić dystans do swych odpowiedników na kontynencie, a w końcu ich
wyprzedzić. Wielka Brytania pozostała krajem silnego protekcjonizmu aż do połowy XIX wieku. W 1820
roku przeciętny poziom cła na import towarów przetworzonych wynosił tam 45–55 procent,
w porównaniu do 6–8 procent w Niderlandach, 8–12 procent w Niemczech i Szwajcarii czy około 20
procent we Francji55. Cła nie były jednak jedyną bronią w arsenale brytyjskiej polityki handlowej. Swym
koloniom Wielka Brytania bez skrupułów zakazywała wprost prowadzenia zaawansowanej działalności
produkcyjnej, której rozwoju akurat sobie nie życzyła. Walpole zabronił na przykład budowania nowych
walcowni i odlewni w Ameryce, zmuszając Amerykanów do specjalizacji w produkcji surówki o niskiej
wartości dodanej, zamiast wysokowartościowych wyrobów hutniczych. Wielka Brytania zakazała też
eksportu ze swych kolonii tych towarów, które konkurowałyby z jej własnymi wyrobami w kraju i za
granicą. Zakazała im też importu z Indii wyrobów bawełnianych (tzw. perkalu), które były wówczas
lepsze od brytyjskich. W roku 1699 zakazała z kolei eksportu tkanin wełnianych ze swych kolonii do
innych krajów (tzw. prawo wełniane), niszcząc w ten sposób irlandzki przemysł wełniany i dusząc
w zarodku manufaktury wełniane w Ameryce.
Jednocześnie stosowano politykę wspierania produkcji najbardziej podstawowych towarów
w koloniach. Walpole zapewnił dopłaty do eksportu (po stronie amerykańskiej) i zniósł podatki
importowe (po stronie brytyjskiej) dla towarów nieprzetworzonych produkowanych w amerykańskich
koloniach, takich jak konopie, drewno czy belki drewniane. Chciał zagwarantować, że koloniści będą
wciąż produkować towary podstawowe i nigdy nie staną się konkurentami dla producentów brytyjskich.
Po to właśnie zmuszano ich, by najbardziej zyskowne branże „wysokich technologii” zostawili
Brytyjczykom – aby Wielka Brytania mogła cieszyć się zaletami bycia awangardą światowego rozwoju56.

2.2. PODWÓJNE ŻYCIE GOSPODARKI BRYTYJSKIEJ


Pierwszy spośród słynnych ekonomistów woln rynkowych świata, Adam Smith zawzięcie atakował to, co
sam nazywał „systemem merkantylnym”, a czego głównym architektem był Walpole. Arcydzieło Smitha
Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów opublikowano w 1776 roku, w samym szczycie
epoki brytyjskiego merkantylizmu. Autor twierdził, że ograniczenia konkurencji, jakie rodził ten system
poprzez cła ochronne, dopłaty i udzielanie praw monopolu, szkodzą brytyjskiej gospodarce[8].
Adam Smith rozumiał, że reformy Walpole’a stają się przeżytkiem. Bez ich wdrożenia wiele gałęzi
brytyjskiego przemysłu zostałoby wymiecionych z rynku, zanim miałyby szanse konkurować z silniejszymi
rywalami z zagranicy. Kiedy jednak brytyjski przemysł stał się konkurencyjny na arenie
międzynarodowej, wówczas jego ochrona stawała się mniej potrzebna, a wręcz przeciwskuteczna. Smith
zauważył, że ochrona branż, które tej ochrony już nie potrzebują, może sprawić, że spoczną one na
laurach i staną się nieefektywne. Dlatego właśnie przyjęcie reguł wolnego handlu było coraz bardziej
w interesie Wielkiej Brytanii. Smith wyprzedzał jednak swój czas. Minąć musiało kolejne pokolenie, aby
jego idee zyskały duże wpływy, a dopiero osiemdziesiąt cztery lata po opublikowaniu Badań nad naturą
i przyczynami bogactwa narodów Wielka Brytania naprawdę stała się krajem wolnego handlu.
Do czasu zakończenia wojen napoleońskich w roku 1815, a więc cztery dekady po publikacji dzieła
Smitha, brytyjscy producenci mieli już status najwydajniejszych na świecie, z wyjątkiem kilku bardzo
ograniczonych obszarów, w których kraje takie jak Belgia czy Szwajcaria miały jeszcze przewagę
technologiczną. Brytyjscy przemysłowcy słusznie uważali, że wolny handel jest teraz w ich interesie
i zaczęli kampanię na jego rzecz (co prawda ograniczanie wolności handlu nie przeszkadzało im
wówczas, gdy było dla nich korzystne, jak na przykład dla producentów bawełny w przypadku eksportu
maszyn włókienniczych, które mogłyby wesprzeć ich zagranicznych konkurentów). Przemysłowcy
agitowali przede wszystkim za zniesieniem ustaw zbożowych, które ograniczały możliwości importu
taniego ziarna. Tańsza żywność była zaś dla nich o tyle istotna, że pozwalała obniżać płace i zwiększyć
zyski.
Kampanię przeciwko ustawom zbożowym mocno poparł ekonomista, polityk i gracz giełdowy David
Ricardo. Sformułował on teorię przewag komparatywnych, która do dziś stanowi jądro teorii wolnego
handlu. Do czasów Ricardo sądzono, że handel zagraniczny ma sens tylko wtedy, kiedy dany kraj może
produkować coś taniej niż jego partner handlowy. Ricardo zaś twierdził, błyskotliwie odwracając to
zdroworozsądkowe przekonanie, że handel między dwoma krajami ma sens nawet wtedy, kiedy jeden
kraj byłby w stanie wyprodukować wszystko taniej niż ten drugi. Niezależnie od tego, że produkuje on
wszystko w sposób bardziej wydajny, może więcej zyskać, wyspecjalizowawszy się w tym, w czym ma
największą przewagę kosztową nad partnerem. I odwrotnie – nawet kraj, który nie ma żadnej przewagi
kosztowej nad tym drugim, może na handlu zyskać, jeśli tylko wyspecjalizuje się w produktach, w których
jego kosztowa niekorzyść jest najmniejsza. Dzięki swej teorii Ricardo zapewnił XIX-wiecznym
zwolennikom wolnego handlu proste, acz potężne narzędzie do argumentowania, że wolny handel służy
wszystkim krajom.
Teoria Ricardo jest jak najbardziej trafna – w ramach swych wąskich granic. Słusznie głosi ona, że
przy uznaniu aktualnego poziomu technologii za dany, lepiej będzie dla kraju, jeśli wyspecjalizuje się
w tym, w czym jest relatywnie lepszy. Trudno się z tym spierać. Teoria ta zawodzi jednak, jeśli jakiś kraj
chce uzyskać bardziej zaawansowane technologie, tak by mógł produkować bardziej skomplikowane
rzeczy, które mało kto wytwarza – czyli wówczas, kiedy chce rozwinąć swą gospodarkę. Wchłonięcie
nowych technologii wymaga czasu i doświadczenia, a więc zacofani technologicznie producenci
potrzebują okresu ochrony przed międzynarodową konkurencją na czas uczenia się. Taka ochrona jest
kosztowna, gdyż kraj rezygnuje wówczas z szansy importowania tańszych i lepszych produktów. Taka
musi być jednak cena, którą trzeba zapłacić za chęć rozwinięcia zaawansowanych gałęzi przemysłu.
W tym sensie teoria Ricardo odpowiada tym, którzy akceptują status quo, ale nie tym, którzy chcą je
zmienić.
Wielka zmiana w brytyjskiej polityce handlowej nastąpiła w 1846 roku, kiedy uchylono ustawy
zbożowe, a także zniesiono cła na wiele towarów przemysłowych. Współcześni ekonomiści
wolnorynkowi chętnie wskazują ten moment jako ostateczne zwycięstwo mądrości Adama Smitha
i Davida Ricardo nad zwodniczym merkantylizmem57. Czołowy ekonomista wolnorynkowy naszego czasu
Jagdish Bhagwati z Uniwersytetu Columbia nazwał to „historyczną transformacją”58. Wielu historyków
bliżej zaznajomionych z epoką wskazuje jednak, że uczynienie żywności tańszą było tylko jednym z celów
kampanii przeciwko ustawom zbożowym. Był to bowiem równocześnie akt „wolnorynkowego
imperializmu”, którego zamysłem było „powstrzymanie ruchu w kierunku uprzemysłowienia na
kontynencie poprzez zwiększenie rynku na produkty rolne i towary nieprzetworzone”59.
Otwierając szeroko swój rynek rolny, Wielka Brytania chciała na powrót przyciągnąć swych
konkurentów do rolnictwa. Lider ruchu przeciwko ustawom zbożowym Richard Cobden twierdził zresztą
wprost, że bez tych ustaw „system fabryczny najprawdopodobniej nie powstałby w Ameryce ani
w Niemczech w ogóle. Z pewnością zaś nie mógłby tak bardzo rozkwitnąć, zarówno w tych dwóch
krajach, jak i we Francji, Belgii i Szwajcarii, gdyby nie przewaga, jakiej droga żywność brytyjskich
robotników przysparzała taniej odżywianym robotnikom w tych krajach”60. W tym samym duchu John
Bowring z Rady Handlowej, wybitny działacz Ligi Przeciw Ustawom Zbożowym, wprost doradzał
krajom zrzeszonym w niemieckim Zollverein (Związku Celnym), aby specjalizowały się w uprawie
pszenicy i sprzedawały ją brytyjskim przemysłowcom 61. Co więcej, cła nie zostały całkowicie zniesione
aż do 1860 roku. Innymi słowy, Wielka Brytania przyjęła wolny handel dopiero wówczas, kiedy osiągała
technologiczną przewagę nad konkurencją „dzięki wysokim i długotrwałym barierom celnym”, jak
określił to kiedyś wybitny historyk gospodarczy, Paul Bairoch62. Nic dziwnego, że Friedrich List mówił
w tym kontekście o „odkopywaniu drabiny”.

2.3. AMERYKA WCHODZI DO WALKI


Najlepszą krytykę brytyjskiej hipokryzji można było napisać po niemiecku, ale to nie Niemcy jako
państwo najlepiej oparli się brytyjskiej polityce „odkopywania drabiny”. Nie była to również Francja,
potocznie znana jako protekcjonistyczny biegun wolno handlującej Wielkiej Brytanii. W rzeczywistości
przeciwwagę tę stworzyły Stany Zjednoczone, była kolonia brytyjska i współczesny czempion wolnego
handlu.
Pod panowaniem brytyjskim Ameryka w pełni doświadczyła kolonialnego traktowania. Odmówiono
jej oczywiście prawa zastosowania ceł dla ochrony raczkującego przemysłu. Nie wolno jej było
eksportować towarów, które konkurowałyby z brytyjskimi. Przyznano jej dopłaty do produkcji towarów
nieprzetworzonych. Co więcej, narzucono bezpośrednie ograniczenia tego, co Amerykanie w ogóle mogą
produkować. Ducha tej polityki najlepiej podsumowuje uwaga Williama Pitta Starszego, jaką
wypowiedział w roku 1770. Usłyszawszy, że w amerykańskich koloniach wyrastają nowe gałęzie
przemysłu, miał powiedzieć: „Koloniom Nowej Anglii nie można pozwolić wyprodukować choćby
gwoździa do podkowy”63. Tak naprawdę brytyjska polityka była nieco łagodniejsza: niektóre rodzaje
działalności przemysłowej były dozwolone. Zakazano jednak wyrobu produktów wysokich technologii.
Nie wszyscy Brytyjczycy byli aż tak nieprzejednani jak Pitt. Zalecając Amerykanom wolny handel,
niektórzy z nich byli przekonani, że im w ten sposób pomagają. W Badaniach nad naturą i przyczynami
bogactwa narodów Adam Smith, szkocki ojciec ekonomii wolnorynkowej, na poważnie doradzał
Amerykanom, żeby nie rozwijali u siebie przemysłu. Twierdził, że jeśliby Amerykanie „wstrzymali
przywóz wyrobów przemysłowych z Europy […] zamiast popierać postęp swego kraju na drodze do
bogactwa i wielkości, przeszkodziliby mu w tym”64. Wielu Amerykanów podzielało ten pogląd, włącznie
z Thomasem Jeffersonem, pierwszym sekretarzem stanu i trzecim prezydentem USA. Inni jednak ostro
z nim polemizowali. Wskazywali, że ich kraj musi rozwinąć branże przemysłowe i zastosować do tego
celu ochronę rządową i subsydia, tak samo jak wcześniej czyniła to Wielka Brytania. Intelektualnym
liderem tego ruchu był półszkocki parweniusz Alexander Hamilton.
Hamilton urodził się na karaibskiej wyspie Nevis, jako nieślubne dziecko szkockiego domokrążcy
(który przypisywał sobie dość wątpliwe arystokratyczne pochodzenie) i kobiety francuskiego
pochodzenia. Wspiął się na szczyty władzy wyłącznie za sprawą niezwykłej błyskotliwości
i niezmożonej energii. W wieku dwudziestu dwu lat został adiutantem Jerzego Waszyngtona w wojnie
o niepodległość. W roku 1789, w skandalicznie młodym wieku trzydziestu trzech lat został pierwszym
sekretarzem skarbu USA.
W roku 1791 Hamilton złożył przed amerykańskim Kongresem swój Raport na temat manufaktur
(dalej zwany Raportem). Wyjaśniał w nim swój pogląd, że kraj potrzebuje wielkiego programu rozwoju
przemysłu. Sedno jego idei polegało na tym, że tak zacofany kraj jak Ameryka powinien chronić swój
„raczkujący przemysł” przed zagraniczną konkurencją i podtrzymywać go tak długo, aż będzie mógł
stanąć na własnych nogach. Zalecając taki sposób postępowania dla własnego kraju, zuchwały
trzydziestopięcioletni minister finansów, z dyplomem liberal arts drugorzędnej uczelni (King’s College
of New York, obecnie Uniwersytet Columbia), występował otwarcie przeciwko sugestiom
najsłynniejszego ekonomisty świata Adama Smitha.
Praktyka ochrony „raczkujących przemysłów”– jak już pokazywałem – istniała wcześniej, ale to
Hamilton jako pierwszy zamienił ją w teorię i nadał jej nazwę (to właśnie on wynalazł pojęcie
„raczkującego przemysłu”). Teorię tę rozwinął później Friedrich List, którego błędnie uznaje się dziś za
jej ojca. List zaczynał zresztą jako zwolennik wolnego handlu; był jednym z głównych promotorów
jednego z pierwszych porozumień o wolnym handlu na świecie – niemieckiego Zollverein, czyli Związku
Celnego. Argumentację na rzecz „raczkujących przemysłów” poznał od Amerykanów w czasie swego
wygnania politycznego w USA w latach 20. XIX wieku. Argumentacja Hamiltona zainspirowała potem
programy rozwoju gospodarczego w wielu krajach, a on sam został szwarccharakterem dla kolejnych
pokoleń zwolenników wolnego handlu.
W swym Raporcie Hamilton zaproponował cały szereg instrumentów, które umożliwić miały rozwój
przemysłowy kraju: cła ochronne i zakaz importu, subsydia, zakaz eksportu kluczowych surowców,
liberalizację importu i zwroty cła za półprodukty dla przemysłu, nagrody i patenty na wynalazki,
regulacje standardów jakości produkcji, wreszcie rozbudowę infrastruktury finansowej i transportowej65.
Choć Hamilton słusznie przestrzegał przed nadużyciem tych instrumentów, niewątpliwie stanowią one
dość potężny i zarazem „heretycki” zestaw politycznych recept. Gdyby dziś był ministrem finansów
jakiegoś kraju rozwijającego się, MFW i Bank Światowy z pewnością odmówiłyby pożyczenia takiemu
krajowi pieniędzy i lobbowałyby za usunięciem go ze stanowiska.
Działania Kongresu po Raporcie Hamiltona mocno odbiegały od jego zaleceń, przede wszystkim
dlatego, że politykę amerykańską zdominowali wówczas właściciele plantacji z Południa, którzy nie
mieli żadnego interesu w rozwijaniu kolejnych branż amerykańskiego przemysłu. Chcieli oni zachować
możliwość importu wysokojakościowych produktów przemysłowych z Europy po możliwie niskich
cenach i utrzymać zyski, jakie czerpali z eksportu produktów rolnych. W zgodzie z tezami Raportu
Hamiltona przeciętne cła na zagraniczne towary przemysłowe podniesiono wprawdzie z około 5 do około
12,5 procent, ale było to o wiele za mało, by skłonić ich nabywców do wspierania rodzącego się
przemysłu Ameryki.
Hamilton złożył dymisję ze stanowiska sekretarza skarbu w 1795 roku, po skandalu związanym
z romansem pozamałżeńskim z mężatką, bez szans na dalsze promowanie swego programu. Życie tego
błyskotliwego, choć złośliwego człowieka zostało przerwane w wieku pięćdziesięciu lat (w 1804),
w pojedynku pistoletowym w Nowym Jorku, na który wyzwał go dawny przyjaciel i rywal polityczny
Aaron Burr, ówczesny wiceprezydent w administracji Thomasa Jeffersona66. Gdyby przeżył jeszcze
choćby dekadę, mógłby zobaczyć realizację swego programu w pełnej krasie.
Gdy w 1812 roku wybuchła wojna angielsko-amerykańska, Kongres USA natychmiast podwoił cła ze
średniego poziomu 12,5 do 25 procent. Wojna stworzyła również przestrzeń dla pojawienia się
trzydziestu czterech nowych branż przemysłu, przerywając import towarów przetworzonych z Wielkiej
Brytanii i reszty Europy. Nowi przemysłowcy, jacy zdążyli już się pojawić, pragnęli oczywiście
utrzymania ochrony, a tak naprawdę jej zwiększenia po wojnie67. W roku 1816 cła podwyższono zatem
do średniego poziomu 35 procent, a do roku 1820 przeciętna stawka celna urosła do 40 procent, na dobre
ugruntowując program Hamiltona.
Hamilton stworzył wytyczne dla amerykańskiej polityki gospodarczej aż do końca II wojny światowej.
Jego program dla raczkującego przemysłu stworzył warunki dla gwałtownego rozwoju przemysłowego.
Utworzył on również rynek dla obligacji rządowych i promował rozwój systemu bankowego (także w tym
wypadku na przekór opozycji Thomasa Jeffersona i jego zwolenników)68. Nie było zatem przesadą ze
strony Nowojorskiego Towarzystwa Historycznego, kiedy na niedawnej wystawie nazwano go
„Człowiekiem, który stworzył nowoczesną Amerykę”69.
Gdyby Stany Zjednoczone odrzuciły wizję Hamiltona i zaakceptowały pomysły jego arcyrywala
Thomasa Jeffersona, dla którego ideałem społecznym była gospodarka rolna oparta na samorządzie
farmerów (choć jako właściciel niewolników musiał zamieść pod dywan kwestię samych niewolników,
którzy taki styl życia umożliwiali), kraj ten nigdy nie byłby w stanie przejść od statusu minimocarstwa
rolnego, buntującego się przeciwko potężnej władzy kolonialnej, do największego supermocarstwa
świata.

2.4. ABRAHAM LINCOLN I WALKA AMERYKI O SUPREMACJĘ


Choć polityka handlowa Hamiltona do lat 20. XIX wieku była już dobrze ugruntowana, cła były źródłem
ciągłych napięć w polityce amerykańskiej przez następne trzy dekady. Rolnicze stany Południa wciąż
domagały się obniżenia ceł na towary przemysłowe, podczas gdy Północ argumentowała za utrzymaniem
ich na wysokim poziomie bądź wręcz za ich podniesieniem. W roku 1832 opowiadająca się za wolnym
handlem Karolina Południowa odmówiła uznania nowego prawa federalnego o cłach, wywołując tym
kryzys polityczny. Tak zwany kryzys nulifikacyjny rozwiązał prezydent Andrew Jackson, który
zaproponował pewną obniżkę ceł (choć wcale nie tak wielką, wbrew swemu wizerunkowi herosa
wolnorynkowego kapitalizmu w USA), grożąc jednocześnie Karolinie Południowej interwencją
wojskową. Pomogło to na jakiś czas załatwić sprawę, ale jątrzący się konflikt został rozwiązany dopiero
w toku wojny secesyjnej, jaką stoczono za prezydentury Abrahama Lincolna.
Wielu Amerykanów nazywa swego szesnastego prezydenta (w latach 1861–1865) Wielkim
Wyzwolicielem – amerykańskich niewolników. Równie dobrze jednak można by go nazwać Wielkim
Obrońcą – amerykańskiego przemysłu. Polityczne kły wyostrzył sobie pod kuratelą Henry’ego Claya
z Partii Wigów, który opowiadał się za stworzeniem „Systemu amerykańskiego”, na który składała się
ochrona raczkującego przemysłu („ochrona lokalnych branż”, mówiąc słowami samego Claya) oraz
inwestycje w infrastrukturę, zwłaszcza w kanały („modernizacja wewnętrzna”)70. Lincoln, urodzony
w tym samym co Clay stanie Kentucky, wszedł do polityki jako kongresmen Partii Wigów z Illinois
w roku 1834, w wieku dwudziestu pięciu lat i na początku swej kariery politycznej był wiernym
giermkiem Claya.
Charyzmatyczny Clay wyróżniał się od samego początku swej kariery. Niemal zaraz po tym, jak
wybrano go do Kongresu w roku 1810, został spikerem Izby Reprezentantów (był nim od 1811 do 1820
roku, a potem jeszcze w latach 1823–1825). Jako polityk z Zachodu, chciał przekonać zachodnie stany,
aby połączyły siły ze stanami Północy, gdyż w rozwoju gałęzi ich przemysłu widział przyszłość swego
kraju. Tradycyjnie bowiem stany zachodnie ze swym niewielkim przemysłem opowiadały się za wolnym
handlem i utrzymywały sojusz z podobnie zorientowanymi stanami Południa. Clay uważał, że powinny
jednak zmienić sojusze i wesprzeć protekcjonistyczny program rozwoju przemysłu w zamian za federalne
programy rozbudowy infrastruktury, sprzyjające rozwojowi regionu. Trzykrotnie bez powodzenia ubiegał
się o prezydenturę (w 1824, 1832 i 1844 roku), choć ostatnim razem był bardzo bliski zwycięstwa. Inni
kandydaci z Partii Wigów, którym udało się uzyskać prezydenturę – William Harrison (1841–1844)
i Zachary Taylor (1849–1851) – byli generałami, bez określonych poglądów politycznych
i gospodarczych. Ostatecznie, tym co umożliwiło zwolennikom protekcjonizmu zwycięstwo ich
kandydata, tj. Abrahama Lincolna, było powstanie Partii Republikańskiej. Dziś Republikanie nazywają
sami siebie Starą Wielką Partią (Grand Old Party – GOP), ale tak naprawdę są młodsi od Partii
Demokratycznej, która w takiej czy innej formie istnieje od czasów Thomasa Jeffersona (kiedy to
nazywano ją, dość myląco dla dzisiejszego obserwatora, Partią Demokratyczno-Republikańską). Partia
Republikańska była wynalazkiem XIX-wiecznym, opartym na nowej wizji, która pasowała do kraju
gwałtownie się poszerzającego (na Zachód) i modernizującego (poprzez industrializację), niekoniecznie
zaś do coraz trudniej dającej się utrzymać gospodarki rolnej opartej na niewolnictwie.
Zwycięska formuła, z jaką wystąpiła Partia Republikańska, łączyła „System amerykański” autorstwa
wigów z darmowym rozdziałem państwowych areałów ziemskich (często i tak już zajętych nielegalnie),
którego tak bardzo pragnęły stany Zachodu. To żądanie darmowego rozdziału ziemi będącej w posiadaniu
państwa było rzecz jasna potępiane przez właścicieli ziemskich z Południa, którzy upatrywali w tym
początku równi pochyłej, zmierzającej w stronę całościowej reformy rolnej. Ustawodawstwo na rzecz
rozdziału ziemi wciąż blokowali więc kongresmeni z Południa. Partia Republikańska zdecydowała się
jednak przeprowadzić ustawę o gospodarstwach rolnych, obiecując nadanie 160 akrów ziemi każdemu
osadnikowi, który będzie ją uprawiał przez pięć lat. Ustawę tę przyjęto w czasie wojny secesyjnej
w 1862 roku, kiedy Południe wycofało się z Kongresu.
Niewolnictwo wcale nie było aż tak sporną kwestią w USA przed wojną secesyjną, jak większość
z nas dziś sądzi. Abolicjoniści mieli duże wpływy w kilku północnych stanach, zwłaszcza
w Massachusetts, ale poglądy głównego nurtu na Północy bynajmniej abolicyjne nie były. Wielu ludzi,
którzy sprzeciwiali się niewolnictwu, uważało zarazem, że czarnoskórzy są rasą niższą, a więc nie można
im przyznać pełnego obywatelstwa, w tym prawa do głosowania. Sądzono również, że pomysły
radykałów, aby natychmiast znieść niewolnictwo, są zdecydowanie nierealistyczne. Sam Wielki
Wyzwoliciel podzielał te poglądy. W odpowiedzi na artykuł prasowy postulujący natychmiastowe
wyzwolenie niewolników Lincoln napisał: „Gdybym mógł uratować Unię bez wyzwolenia choćby
jednego niewolnika, zrobiłbym to; gdybym mógł to uczynić wyzwalając wszystkich, zrobiłbym to;
wreszcie gdybym mógł to uczynić wyzwalając niektórych, a innych nie – również bym tak postąpił”71.
Historycy tego okresu są zgodni, że zniesienie w 1862 roku niewolnictwa było raczej ruchem
strategicznym wykonanym po to, by wygrać wojnę, niż aktem wynikającym z przekonań moralnych. Gdy
chodzi o przyczyny wojny secesyjnej, spór o politykę handlową był tak naprawdę co najmniej równie
ważny, a zapewne nawet ważniejszy niż sprawa niewolnictwa.
W czasie kampanii wyborczej w roku 1860 Republikanie w części protekcjonistycznych stanów
atakowali Demokratów jako „Południowo-Brytyjską Antycłową Partię Rozpadu”, odwołując się do
Clayowskiej idei „Systemu amerykańskiego”, która zakładała, że wolny handel jest w interesie
brytyjskim, ale już nie amerykańskim72. Sam Lincoln starał się jednak nie poruszać w kampanii kwestii
ceł, nie tylko po to, by uniknąć ataków ze strony Partii Demokratycznej, ale też po to, by utrzymać kruchą
jedność nowej partii – byli w niej również zwolennicy wolnego handlu, zazwyczaj dawni demokraci
sprzeciwiający się niewolnictwu.
Po wyborze na prezydenta Lincoln podniósł jednak cła na towary przemysłowe do najwyższego
wówczas poziomu w historii USA73. Pretekstem do tego była konieczność pokrycia wydatków na wojnę
secesyjną – na tej samej zasadzie pierwszą istotną podwyżkę amerykańskich ceł wprowadzono w czasie
wojny o niepodległość (1812–1816). Po zakończeniu wojny cła zostały jednak utrzymane, a nawet
podwyższone. Cła na import wyrobów przemysłowych pozostały na poziomie 40–50 procent aż do
I wojny światowej i były najwyższe na świecie74. W roku 1913 po zwycięstwie wyborczym Demokratów
wprowadzoną tzw. ustawę Underwooda o cłach, która zredukowała średnią stawkę cła na towary
przemysłowe z 44 do 25 procent75.
Cła jednak znów podniesiono i to bardzo niedługo potem, za sprawą udziału USA w I wojnie
światowej. Po tym jak Republikanie powrócili do władzy w 1921 roku, cła poszły w górę, choć nie
osiągnęły szczytowych poziomów z lat 1861–1913. Do roku 1925 przeciętna stawka cła w sektorze
przemysłowym urosła do 37 procent. Po wybuchu Wielkiego Kryzysu nadeszła z kolei ustawa Smoota-
Hawleya, która wywindowała stawki celne jeszcze bardziej.
Obok zachwalanej mądrości ruchu przeciwko ustawom zbożowym, rzekoma głupota ustawy celnej
Smoota-Hawleya stała się jednym z kluczowych wątków wolnorynkowej mitologii. Jagdish Bhagwati
nazwał ją „najbardziej widocznym i dramatycznym aktem antyhandlowego szaleństwa”76. Podejście takie
wiedzie jednak na manowce. Ustawa Smoota-Hawleya faktycznie mogła być przyczyną międzynarodowej
wojny celnej ze względu na zły moment jej wprowadzenia, zwłaszcza w kontekście nowego statusu USA
jako największego kredytodawcy po I wojnie światowej. Nie oznaczała ona jednak radykalnego odejścia
od tradycyjnej polityki handlowej Stanów Zjednoczonych, jak twierdzą ekonomiści wolnorynkowi.
W rezultacie tej ustawy przeciętna stawka celna urosła do 48 procent. Wzrost z 37 (w 1925 roku) do 48
procent (w 1930) nie był z pewnością nieistotny, ale też trudno powiedzieć, by była to zmiana
tektoniczna. Co więcej, te 48 procent jak najbardziej mieści się w zakresie stawek, jakie obowiązywały
w USA od wojny secesyjnej, jakkolwiek raczej w jego górnych rejonach.
Choć przez cały wiek XIX aż do lat 20. kolejnego stulecia USA były najbardziej protekcjonistycznym
krajem na świecie, miały zarazem najszybciej rosnącą gospodarkę. Wybitny szwajcarski historyk
gospodarczy Paul Bairoch wskazuje, że nie ma żadnych dowodów na to, by jedyna poważniejsza obniżka
ochrony celnej gospodarki USA (w okresie między 1846 a 1861 rokiem) miała jakkolwiek zauważalny,
pozytywny wpływ na stopę wzrostu gospodarczego w tym kraju77. Niektórzy zwolennicy wolnego handlu
wśród ekonomistów twierdzą, że USA rosły w tym czasie tak szybko pomimo protekcjonizmu, gdyż
wzrostowi sprzyjało wiele innych czynników, przede wszystkim obfitość zasobów naturalnych, duży
rynek wewnętrzny i wysoki poziom alfabetyzmu78. Moc tego kontrargumentu osłabia jednak fakt, że wiele
innych krajów, które takich warunków nie miały, również rosło gwałtownie pod osłoną barier
ochronnych. Można wymienić chociażby Niemcy, Szwecję, Francję, Finlandię, Austrię, Japonię, Tajwan
czy Koreę.
Dopiero po II wojnie światowej – kiedy supremacja amerykańskiego przemysłu była
niekwestionowana – USA zliberalizowały swój handel i zaczęły promować ideę jego uwolnienia. Nawet
wtedy jednak USA nie praktykowały wolnego handlu do tego stopnia jak Wielka Brytania w okresie jego
największej swobody (czyli w latach 1860–1932). Amerykanie dużo agresywniej stosowali też
pozacłowe instrumenty ochronne, gdy tylko było to konieczne79. Co więcej, nawet po zwrocie w kierunku
wolnego (choć nigdy całkowicie) handlu rząd USA wspierał kluczowe branże przemysłu innymi
środkami, na przykład przez publiczne finansowanie badań i rozwoju. W okresie od lat 50. do połowy 90.
XX wieku amerykański rząd federalny odpowiadał za 50 do 70 procent wszystkich wydatków tego kraju
na R&D (research and development), a to znacznie więcej niż około 20 procent, które wydaje się
w takich „sterowanych przez państwo” gospodarkach jak japońska czy koreańska. Bez finansowania
z budżetu federalnego USA nie byłyby w stanie utrzymać swej technologicznej przewagi nad resztą
świata w tak kluczowych gałęziach przemysłu jak produkcja komputerów, półprzewodników,
biotechnologie, Internet czy lotnictwo.

2.5. SEKRETNE GRZECHY INNYCH PAŃSTW


Jeśliby przyjąć, że protekcjonizm nie służy wzrostowi gospodarki, to jakim cudem dwie najświetniejsze
gospodarki w historii były tak protekcjonistyczne? Jedna z możliwych odpowiedzi jest taka, że kiedy
Wielka Brytania i Stany Zjednoczone stosowały protekcjonizm, gospodarczo radziły sobie lepiej niż inni,
gdyż stosowały go jednak na mniejszą skalę niż reszta krajów. Wydaje się przecież całkiem
prawdopodobne, że inne zamożne kraje, znane ze swych protekcjonistycznych tendencji – jak Francja,
Niemcy czy Japonia – stosowały wyższe bariery celne niż Brytyjczycy i Amerykanie.
Tyle że to nieprawda. Żaden z tych krajów, które dziś są zamożne, nie stosował tak silnego
protekcjonizmu jak Wielka Brytania czy USA, z krótkim wyjątkiem Hiszpanii w latach 30. XX wieku80.
Francja, Niemcy i Japonia – trzy kraje uznawane potocznie za ojczyzny protekcjonizmu – zawsze
stosowały niższe cła niż Wielka Brytania czy USA (do czasu, gdy te dwa państwa nawróciły się na wolny
handel już po uzyskaniu gospodarczej dominacji).
Francję przedstawia się często jako protekcjonistyczny biegun dla wolnorynkowej Wielkiej Brytanii.
Tymczasem w latach 1821–1875, a szczególnie do wczesnych lat 60. XIX wieku, Francja utrzymywała
niższe cła niż Wielka Brytania81. Nawet kiedy stała się krajem silnego protekcjonizmu – od lat 20. do lat
50. XX wieku – średni poziom ceł w przemyśle nigdy nie przekroczył tam 30 procent. W USA i Wielkiej
Brytanii szczytowe poziomy ceł wynosiły 50–55 procent.
W Niemczech cła były zawsze dość niskie. W XIX wieku i na początku XX (aż do I wojny światowej)
przeciętna stawka ceł na wyroby przemysłowe wynosiła między 5 a 15 procent, a więc dużo poniżej
stawek amerykańskich i brytyjskich (sprzed lat 60. XIX wieku), wynoszących od 35 do 50 procent.
Nawet w latach 20. XX wieku, kiedy Niemcy zaczęli bardziej chronić swój przemysł, przeciętne stawki
celne pozostały na poziomie około 20 procent. Częste w mitologii wolnorynkowej utożsamianie
protekcjonizmu z faszyzmem jest w tym sensie mylące.
Jeśli chodzi o Japonię, to w samych początkach swego rozwoju przemysłowego kraj ten faktycznie
praktykował wolny handel. Nie był on jednak efektem wyboru, lecz całej serii nierównych traktatów,
których podpisanie wymusił na Japonii Zachód tuż po jej otwarciu na świat w roku 1853. Ograniczały
one japońskie stawki celne do poziomu poniżej 5 procent aż do roku 1911. Nawet jednak po odzyskaniu
autonomii w sprawach celnych i podniesieniu ceł na towary przemysłowe ich średni poziom wynosił
zaledwie około 30 procent.
Dopiero po II wojnie światowej, gdy USA wysunęły się na czoło peletonu i zliberalizowały handel,
kraje takie jak Francja zaczęły jawić się jako protekcjonistyczne. Nawet wówczas jednak różnica między
nimi nie była bardzo wielka. W roku 1962 przeciętny poziom stawek celnych w USA wciąż wynosił 13
procent. Ze stawkami na poziomie średnio 7 procent Holandia i Niemcy Zachodnie uprawiały znacznie
słabszy protekcjonizm niż Stany Zjednoczone, a z kolei Belgia, Japonia, Włochy, Austria i Finlandia
miały stawki tylko nieznacznie wyższe, między 14 a 20 procent. Francja ze swymi 30 procentami w roku
1959 stanowiła wyjątek82.
Już na początku lat 70. XX wieku USA znów nie mogły uważać się za czołowego praktyka wolnego
handlu. Do tego bowiem czasu pozostałe kraje zamożne dogoniły Amerykanów gospodarczo i uznały, że
mogą już obniżyć swe cła na wyroby przemysłowe. W roku 1973 przeciętna stawka celna w USA
wynosiła 12 procent, w Finlandii 13, w Austrii 11, a w Japonii 10 procent. Przeciętna stawka celna
w krajach EWG była wyraźnie niższa od amerykańskiej, bo wynosiła zaledwie 8 procent83. Dwójka
czempionów wolnego handlu, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone, nie tylko nie miała zatem gospodarek
o wolnym handlu, ale wręcz uprawiała najsilniejszy protekcjonizm wśród krajów zamożnych –
przynajmniej do czasu, kiedy każdy z tych krajów uzyskiwał kolejno status dominującego mocarstwa
przemysłowego[9].
Oczywiście, cła to nie wszystkie narzędzia, jakich państwo może użyć do wspierania swego
raczkującego przemysłu. Oryginalne rekomendacje Hamiltona zawierały przecież aż jedenaście typów
instrumentów wsparcia, w tym patenty, standardy jakości produktów oraz publiczne inwestycje
w infrastrukturę. Wielka Brytania i USA stosowały cła w sposób najbardziej agresywny, ale inne kraje
z kolei bardziej intensywnie używały pozostałych narzędzi politycznej interwencji – na przykład
przedsiębiorstw państwowych, subsydiów czy wsparcia eksporterów w marketingu.
W początkach procesu uprzemysłowienia, kiedy brakowało przedsiębiorców sektora prywatnego
gotowych podjąć się realizacji ryzykownych projektów na dużą skalę, większość rządów państw dziś
zamożnych (z wyjątkiem USA i Wielkiej Brytanii) tworzyła przedsiębiorstwa państwowe. W niektórych
przypadkach z kolei zapewniano tak wiele dotacji i innego rodzaju pomocy (w postaci na przykład
rekrutacji wykwalifikowanych pracowników z zagranicy) przedsiębiorstwom prywatnym, że w efekcie
tworzyły one tak naprawdę projekty publiczno-prywatne. W XVIII wieku Prusy, lider niemieckiej
industrializacji, promowały takimi metodami branżę lnianą oraz hutnictwo żelaza i stali. Japonia
zainicjowała powstanie branży stalowej, stoczniowej i kolejowej dzięki państwowej własności
przedsiębiorstw oraz celowym dotacjom (więcej na ten temat w rozdziale piątym). Pod koniec XIX
wieku rząd szwedzki zabrał się za rozwijanie kolei. Już w roku 1913 miał w posiadaniu ich jedną trzecią
pod względem długości torów i aż 60 procent pod względem tonażu przewożonych towarów, podczas
gdy ówcześni liderzy w dziedzinie rozwoju kolei, Wielka Brytania i USA, polegali niemal wyłącznie na
sektorze prywatnym. Współpraca publiczno-prywatna w Szwecji rozwijała się również w takich
dziedzinach, jak telegraf, telefon czy hydroenergetyka. Rząd Szwecji bardzo wcześnie dotował również
badania i rozwój.
Po II wojnie światowej w większości bogatych krajów zintensyfikowano wysiłki państwa na rzecz
wspierania przemysłu. Największy zwrot dokonał się we Francji. Na przekór popularnemu wizerunkowi,
tamtejsze państwo nie zawsze było interwencjonistyczne. Istniała oczywiście tradycja aktywizmu
państwa, którą reprezentował na przykład Jean-Baptiste Colbert, wieloletni (1565–1583) minister
finansów Ludwika XIV, ale po Wielkiej Rewolucji Francuskiej tradycję tę zarzucono. W okresie między
końcem panowania Napoleona a II wojną światową, z wyjątkiem rządów Napoleona III, państwo
francuskie przyjęło skrajnie leseferystyczne podejście do polityki gospodarczej. Jedno z najważniejszych
podsumowań historii polityki gospodarczej we Francji wskazuje, że w epoce tej strategia wspierania
przemysłu przez rząd francuski „obejmowała głównie organizowanie wystaw, nadzór nad izbami handlu,
gromadzenie statystyk i rozdawanie orderów przedsiębiorcom”84.
Po roku 1945, uznawszy tę konserwatywną politykę dystansu do gospodarki za źródło jej relatywnego
osłabienia i tym samym klęski w dwóch wojnach światowych, państwo francuskie przyjęło dużo bardziej
aktywną rolę. Prowadziło odtąd planowanie „indykatywne” (w odróżnieniu od właściwego dla
komunizmu „nakazowego”), przejęło kluczowe sektory na drodze nacjonalizacji i kierowało strumień
inwestycji do strategicznych branż za pośrednictwem państwowych banków. Aby stworzyć przestrzeń dla
rozwoju nowych branż, cła na towary przemysłowe utrzymywano na stosunkowo wysokim poziomie aż
do lat 60. Strategia ta sprawdziła się bardzo dobrze, a do lat 80. Francja w kilku obszarach stała się
liderem technologicznym.
W Japonii słynne MITI (Ministerstwo Handlu Międzynarodowego i Przemysłu) zaplanowało program
rozwoju przemysłu, który dziś jest już legendą. Japońskie cła na towary przemysłowe nie były
szczególnie wysokie po II wojnie światowej, ale za to import był ściśle kontrolowany przez rządowy
nadzór nad wymianą walut. Promowano eksport po to, by zmaksymalizować podaż obcych walut
niezbędnych do zakupu lepszych technologii (poprzez kupno maszyn bądź opłacenie licencji
technologicznych). Wsparcie to obejmowało bezpośrednie i pośrednie dopłaty do eksportu, jak również
pomoc w zakresie zdobywania informacji i marketingu, udzielaną przez JETRO (Japońską Organizację
Handlu Zagranicznego), czyli państwową agencję handlową. Japonia stosowała też inne narzędzia, aby
stworzyć przestrzeń konieczną dla rozbudowy nowego potencjału produkcyjnego raczkujących branż
przemysłu. Rząd japoński dostarczał kluczowym branżom subsydiowanych pożyczek w ramach
„programów celowego kredytu”. Silnie uregulowano też zagraniczne inwestycje korporacji
transnarodowych. W większości kluczowych branż inwestycje zagraniczne były po prostu zabronione.
Jeśli nawet je dopuszczano, wyznaczano ścisłe progi maksymalne udziałów zagranicznych, zazwyczaj na
poziomie do 49 procent. Zagraniczne firmy były zobowiązane do transferu technologii i zakupu
przynajmniej określonej ilości komponentów w kraju (tzw. wymóg zawartości lokalnej). Japoński rząd
regulował też napływ samych technologii tak, aby nie importowano tych przestarzałych bądź nazbyt
drogich. Inaczej jednak niż w XIX wieku, rząd Japonii nie tworzył w kluczowych sektorach
przedsiębiorstw państwowych.
Kraje takie jak Finlandia, Norwegia, Włochy czy Austria, które pod koniec II wojny światowej były
relatywnie zacofane i widziały konieczność szybkiego rozwoju przemysłu – zastosowały do tego celu
strategie podobne do francuskiej czy japońskiej. Każdy z nich aż do lat 60. utrzymywał stosunkowo
wysokie cła. Wszystkie aktywnie wykorzystywały przedsiębiorstwa państwowe do zmodernizowania
różnych gałęzi przemysłu. Udało się to szczególnie w Finlandii i Norwegii. W Finlandii, Norwegii
i Austrii rząd mocno angażował się w celowe kierowanie strumienia kredytu do strategicznych branż.
Finlandia silnie kontrolowała inwestycje zagraniczne. W wielu częściach Włoch lokalne władze
pomagały w marketingu, ale także wspierały badania i rozwój przedsiębiorstw w ich okolicy.
Wszystko to znaczy, że praktycznie każdy spośród bogatych dziś krajów korzystał z instrumentów
polityki państwa narodowego (na przykład ceł, subsydiów, restrykcji w handlu zagranicznym) do tego,
aby wspierać raczkujące branże przemysłu, choć konkretny miks zastosowanych instrumentów, moment
ich wdrożenia i czas trwania różniły się. Były od tego pewne wyjątki, zwłaszcza Holandia (która na
wolny handel miała najlepsze papiery od XIX wieku) oraz Szwajcaria (do I wojny światowej). Nawet
one jednak nie pasują do dzisiejszego ideału neoliberalnego, jako że nie chroniły patentów aż do
początków XX wieku. Holandia wprowadziła prawo patentowe w roku 1817, ale zniosła je w 1869 i nie
przywróciła aż do roku 1912. Szwajcarzy wprowadzili pierwsze prawo patentowe w roku 1888, ale
chronili nim jedynie wynalazki mechaniczne; całościową ochronę patentową wprowadzono jednak
dopiero w 1907 roku (więcej takich przykładów w rozdziale szóstym).
Na przekór historycznym dowodom, jakie przedstawiłem w tym rozdziale, zwolennicy wolnego handlu
głoszą, że samo współistnienie protekcjonizmu i rozwoju gospodarczego nie dowodzi bynajmniej, że ten
pierwszy powoduje ten drugi85. I to prawda. Ja przynajmniej próbuję jednak wyjaśnić pewne zjawisko –
wzrost gospodarczy – poprzez inne zjawisko, które z nim współistniało – protekcjonizm. Zwolennicy
wolnego handlu muszą natomiast wyjaśnić, w jaki sposób wolny handel może tłumaczyć sukces krajów
współcześnie bogatych, skoro nieszczególnie go praktykowały w czasach, zanim stały się bogate.

2.6. WŁAŚCIWE LEKCJE Z HISTORII


Rzymski polityk i filozof Cyceron powiedział kiedyś: „Nie wiedzieć, co wydarzyło się w dawnych
czasach, oznacza zawsze być dzieckiem. Jeśli z pracy dawnych wieków nie czyni się użytku, wówczas
świat ze swą wiedzą zawsze pozostanie w wieku niemowlęcym”.
Spostrzeżenie to chyba nigdzie nie stosuje się lepiej niż przy projektowaniu polityki, ale zarazem
nigdzie nie jest bardziej ignorowane. Choć możemy czerpać z całego bogactwa historycznych
doświadczeń, nie zadajemy sobie trudu, by się na nich uczyć i bezrefleksyjnie akceptujemy dominujący
obecnie mit, że bogate dziś kraje rozwinęły się dzięki polityce wolnego handlu i wolnego rynku.
Historia mówi nam jednak, że na wczesnym poziomie rozwoju właściwie wszystkie kraje, które
odniosły sukces, stosowały jakąś mieszankę ochrony celnej, subsydiów i regulacji w celu modernizacji
swych gospodarek. Pokazuje to historia sukcesu krajów rozwijających się, którą omówiłem w rozdziale
pierwszym. Co więcej, potwierdza to również historia krajów dziś bogatych, co pokazałem w tym
rozdziale.
Niestety, inna lekcja z historii jest taka, że kraje bogate „odkopnęły drabinę”, wymuszając na krajach
biednych politykę wolnego rynku i wolnego handlu. Kraje już „ustawione” nie chcą kolejnych
konkurentów, którzy mogliby wyrosnąć dzięki tej samej polityce państwa narodowego, którą z takim
powodzeniem same używały w przeszłości. Nawet ostatni członek klubu państw bogatych, moja rodzinna
Korea, nie jest tu wyjątkiem. Choć kiedyś sama należała do najbardziej protekcjonistycznych krajów na
świecie, dziś domaga się ostrych cięć stawek celnych na wyroby przemysłowe, jeśli nie zupełnie
wolnego handlu w WTO. Choć kiedyś była stolicą światowego piractwa, oburza się, kiedy Chińczycy
i Wietnamczycy produkują pirackie płyty z koreańską muzyką pop czy koreańskimi filmami. Co gorsza,
południowokoreańscy orędownicy wolnego rynku to często ci sami ludzie, którzy nie tak dawno w swej
poprzedniej pracy projektowali i wdrażali politykę protekcjonizmu i państwowej interwencji. Większość
z nich zapewne uczyła się swej ekonomii wolnorynkowej ze spiratowanych amerykańskich
podręczników, w wolnym czasie słuchając spiratowanych płyt z muzyką rockową i oglądając
spiratowane filmy z Hollywood na wideo.
Dużo częściej spotykana i ważniejsza niż „odkopywanie drabiny” jest jednak historyczna amnezja.
W Prologu wyjaśniałem ten stopniowy i subtelny proces, w toku którego historia jest przepisywana tak,
by pasowała do obecnego wizerunku danego kraju. W efekcie wielu ludzi w krajach bogatych zaleca
politykę wolnego handlu i wolnego rynku w szczerym przekonaniu, że właśnie takie polityki stosowali
ich przodkowie, aby uczynić swe kraje bogatymi. Kiedy kraje ubogie protestują, wskazując na związane
z taką polityką szkody, protesty te są odrzucane jako fałszywe intelektualnie86 bądź też służące interesom
skorumpowanych przywódców87. Źli Samarytanie nie potrafią dostrzec, że zalecana przez nich polityka
jest sprzeczna z tym, czego o dobrej polityce rozwoju uczy nas historia. Intencje, jakie za tymi
rekomendacjami stoją, mogą być nawet szlachetne, ale nie mniej przez to szkodliwe niż rekomendacje
udzielane z intencją świadomego „odkopnięcia drabiny”.
Na szczęście historia pokazuje również, że te kraje, które odniosły sukces, nie muszą wcale działać tak
jak Źli Samarytanie, a do tego jeszcze może to leżeć w ich oświeconym interesie własnym. Najnowszy
i najważniejszy epizod tego rodzaju nastąpił w okresie pomiędzy wdrożeniem Planu Marshalla w roku
1947 a ekspansją neoliberalizmu w latach 80.
W czerwcu 1947 roku USA zarzuciły dotychczasową politykę świadomego osłabiania gospodarki
niemieckiej i opracowały Plan Marshalla, który kierował spore ilości pieniędzy na odbudowę
powojennej Europy[10]. Choć sumy te nie były ogromne, to jednak Plan Marshalla odegrał ważną rolę
jako koło zamachowe zniszczonych wojną gospodarek Europy, finansując import najważniejszych
towarów i odbudowę infrastruktury. Był to również polityczny sygnał, że Amerykanie widzą swój interes
w dobrobycie innych narodów, nawet jeśli są to ich niedawni wrogowie. USA były również na czele
pozostałych krajów bogatych wspomagających, a przynajmniej pozwalających krajom ubogim rozwijać
swe gospodarki za pomocą polityki państwa narodowego. Za pośrednictwem GATT (Układu ogólnego
w sprawie taryf celnych i handlu), również utworzonego w 1947 roku, USA i pozostałe kraje pozwalały
krajom rozwijającym się chronić i wspierać swych producentów bardziej aktywnie niż w krajach
bogatych. Była to wielka zmiana w stosunku do czasów kolonializmu i nierównych traktatów, kiedy to na
krajach rozwijających się wymuszano wolny handel. We Francji czy Wielkiej Brytanii wynikała po
części z poczucia winy za kolonializm, ale przede wszystkim z bardziej oświeconej postawy nowego
hegemona globalnego w kwestii rozwoju gospodarczego krajów uboższych.
Efekty tej oświeconej strategii były spektakularne. Kraje bogate doświadczyły tzw. złotej ery
kapitalizmu (1950–1973)88. Stopa wzrostu dochodu per capita w Europie wystrzeliła z 1,3 procent
w złotym wieku liberalizmu (1870–1913) do 4,1 procent, w USA wzrosła z 1,8 do 2,5 procent,
a w Japonii poszybowała z 1,5 do 8,1 procent. Tak imponująca skala wzrostu łączyła się zarazem
z niskim poziomem nierówności społecznych i ogólną stabilnością ekonomiczną. Co szczególnie ważne,
kraje rozwijające się również osiągały w tym okresie dobre wyniki. Jak wskazywałem w rozdziale
pierwszym, w latach 60. i 70. XX wieku, kiedy stosowały one polityki narodowe w ramach
przyzwalającego na to systemu międzynarodowego, rosły w tempie 3 procent na głowę. To dużo więcej
niż udało im się osiągnąć w czasach dawnej polityki liberalnej okresu „pierwszej globalizacji” (1870–
1913) i dwa razy więcej niż zanotowano od lat 80. XX wieku, w warunkach polityki neoliberalnej.
Niektórzy tę szlachetność USA w okresie 1947–1979 kwestionowali twierdząc, że Amerykanie dobrze
traktowali kraje uboższe wyłącznie ze względu na zimnowojenną rywalizację z ZSRR. Nie ma sensu
zaprzeczać, że zimna wojna miała ogromny wpływ na amerykańską politykę zagraniczną, ale nie powinno
nas to powstrzymać przed wyrażeniem uznania tam, gdzie się ono należy. W „epoce imperializmu” pod
koniec XIX i na początku XX wieku mocarstwa zachowywały się wobec słabszych krajów w sposób
haniebny, pomimo intensywnej rywalizacji z innymi mocarstwami.
Historia – ta najnowsza i ta bardziej zamierzchła – którą omawiałem w dwóch ostatnich rozdziałach,
będzie kontekstem dla rozważań w rozdziałach kolejnych. Wyjaśnię w nich, gdzie dokładnie Źli
Samarytanie mylą się w kluczowych kwestiach polityki gospodarczej: międzynarodowego handlu,
regulacji inwestycji zagranicznych, prywatyzacji, ochrony praw własności intelektualnej, w tym
patentów, wreszcie polityki makroekonomicznej. Wskażę też, w jakim kierunku należałoby to podejście
zmienić, jeśli zależy nam na wspieraniu rozwoju gospodarczego krajów ubogich.
ROZDZIAŁ 3

Mój sześcioletni syn powinien znaleźć sobie pracę


Czy wolny handel to dobra odpowiedź na wszystko?

Mam sześcioletniego syna, ma na imię Jin-Gyu. Żyje na mój koszt, choć byłby już w stanie na siebie
zarobić. Płacę za jego dach nad głową, wyżywienie, naukę i opiekę zdrowotną. Miliony dzieci w jego
wieku mają już jednak pracę. Daniel Defoe w XVIII wieku uważał, że na swoje utrzymanie dzieci
mogłyby zarabiać już od czwartego roku życia.
Co więcej, praca mogłaby świetnie wpłynąć na charakter mojego syna. Dziś żyje w ekonomicznej
bańce, nie mając pojęcia o wartości pieniądza. W ogóle nie docenia starań moich i mojej żony, jakie
czynimy, dopłacając do jego jałowej egzystencji i chroniąc go pod kloszem przed brutalną
rzeczywistością. Jest nadmiernie chroniony i powinien zostać wystawiony na działanie konkurencji, tak
żeby mógł stać się bardziej produktywnym człowiekiem. Na im poważniejszą konkurencję zostanie
wystawiony i im wcześniej się to stanie – tym lepiej dla jego rozwoju w przyszłości. Wyrobi to w nim
gotowość do ciężkiej pracy. Powinienem kazać mu opuścić szkołę i znaleźć sobie pracę. Może mógłbym
przenieść się do jakiegoś kraju, gdzie praca dzieci – nawet jeśli nielegalna – wciąż jest tolerowana, żeby
dać mu więcej możliwości wyboru zatrudnienia?
Już słyszę, jak mówicie, że oszalałem. Że jestem krótkowzroczny i okrutny. Mówicie, że powinienem
swoje dziecko chronić i karmić. Jeśli wypchnę Jin-Gyu na rynek pracy w wieku sześciu lat, będzie mógł
zostać sprytnym pucybutem, a może nawet zamożnym sprzedawcą ulicznym, ale nigdy nie zostanie
neurochirurgiem czy fizykiem jądrowym – bo to wymagałoby co najmniej dwunastu kolejnych lat ochrony
i inwestycji z mojej strony. Powiecie, że nawet z czysto materialistycznego punktu widzenia mądrzej
będzie zainwestować w edukację syna, niż chełpić się pieniędzmi zaoszczędzonymi dzięki nieposyłaniu
go do szkoły. Poza tym, gdybym to ja miał rację, to Oliverowi Twistowi lepiej byłoby pozostać
kieszonkowcem u Fagina niż zostać wyratowanym przez niemądrego Dobrego Samarytanina, pana
Brownlow, który odebrał chłopcu szansę konkurowania na rynku pracy.
Zwolennicy wolnego handlu wśród ekonomistów takimi właśnie absurdalnymi argumentami
uzasadniają w krajach rozwijających się gwałtowną liberalizację handlu na wielką skalę. Głoszą oni, że
tamtejszych producentów należy od razu wystawić na jak największą konkurencję, aby dostali bodziec do
podnoszenia swej wydajności – niezbędnej do przetrwania. Ochrona tymczasem skłoni ich wyłącznie do
samozadowolenia i lenistwa. Argument brzmi zatem: im wcześniej zacznie się konkurować, tym lepiej
dla rozwoju gospodarki.
Bodźce to jednak tylko połowa historii. Druga, to możliwości. Nawet gdyby Jin-Gyu zaproponować 20
milionów funtów wynagrodzenia lub, innym sposobem, przyłożyć pistolet do głowy, nie będzie w stanie
podjąć się operacji mózgu, skoro opuścił szkołę w szóstym roku życia. Podobnie przemysł w krajach
rozwijających się nie przetrwa, jeśli zostanie zbyt wcześnie wystawiony na międzynarodową
konkurencję. Potrzebuje czasu, aby poprawić swoje możliwości, opanowując zaawansowane technologie
i tworząc efektywne instytucje. Oto sedno argumentu o „raczkującym przemyśle”, którego teorię stworzył
Alexander Hamilton, pierwszy sekretarz skarbu USA, a który przed nim i po nim stosowały pokolenia
politycznych decydentów, jak pokazałem w poprzednich rozdziałach.
Jasne jest, że opieka, jaką zapewniam Jin-Gyu (podobnie jak głosi argument o raczkujących
przemysłach), nie ma służyć chronieniu go przed konkurencją bez końca. Zmuszenie go do pracy w wieku
sześciu lat to błąd, ale to samo dotyczy finansowania go do czterdziestki. W końcu powinien wyjść
w świat, znaleźć sobie pracę i żyć samodzielnie. Potrzebuje ochrony tak długo, jak długo nabiera
zdolności do podjęcia satysfakcjonującej i dobrze płatnej pracy.
Oczywiście, podobnie jak wychowanie dzieci przez rodziców, także ochrona rozwijających się gałęzi
przemysłu może nie przynieść dobrych efektów. Tak jak zdarzają się rodzice nadopiekuńczy, tak też
i rządy mogą swój raczkujący przemysł zanadto rozpieścić. Niektóre dzieci zwyczajnie nie chcą
przygotować się do dorosłego życia, podobnie jak wsparcie dla raczkującego przemysłu może zostać
zmarnowane. Tak samo jak dzieci manipulują rodzicami, aby ci wspierali je także w dorosłości, niektóre
branże przemysłu nadmiernie wydłużają ochronę rządu dzięki sprawnemu lobbingowi. Istnienie
dysfunkcjonalnych rodzin nie jest jednak argumentem przeciwko byciu rodzicem. I podobnie, przypadki
nieudanej ochrony raczkujących przemysłów nie powinny dyskredytować strategii jako takiej. Przykłady
złego protekcjonizmu uczą nas jedynie, że taką politykę ochrony trzeba stosować z głową.

3.1. WOLNY HANDEL NIE DZIAŁA


Wolny handel jest dobry – ta doktryna to sedno neoliberalnej ortodoksji. Dla neoliberałów nie ma nic
bardziej oczywistego. Profesor Willem Buiter, mój dawny wybitny kolega z Cambridge i były główny
ekonomista Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, wyraził to kiedyś zwięźle: „Zapamiętajcie:
jednostronna liberalizacja handlu nie jest koncesją ani poświęceniem, za które należy się rekompensata.
To działanie na rzecz własnego, oświeconego interesu. Wzajemna liberalizacja handlu zwiększa korzyści,
ale nie jest niezbędna, żeby korzyści uzyskać. To czysta ekonomia”89. Wiara w zbawienność wolnego
handlu jest dla neoliberalnej ortodoksji na tyle kluczowa, że tak naprawdę to ona właśnie definiuje
ekonomistę neoliberalnego. Możesz kwestionować (jeśli nie całkowicie odrzucić) dowolny inny element
neoliberalnego programu – otwarte rynki kapitałowe, silną ochronę patentową a nawet prywatyzację –
i wciąż pozostać w neoliberalnym kościele. Jeśli zgłosisz zastrzeżenia do wolnego handlu, prosisz się
o ekskomunikę.
Opierając się na takich właśnie przekonaniach, Źli Samarytanie robili co mogli, aby nakłonić kraje
rozwijające się do wolnego handlu – a przynajmniej do bardziej wolnego handlu. Przez ostatnie
ćwierćwiecze większość krajów rozwijających się w dużym stopniu go zliberalizowała. Najpierw
naciskały na to MFW i Bank Światowy po kryzysie zadłużeniowym Trzeciego Świata z 1982 roku.
Kolejny i decydujący zarazem impuls do liberalizacji handlu nastąpił po utworzeniu WTO w roku 1995.
W ciągu ostatniej dekady upowszechniły się także dwustronne i regionalne porozumienia o wolnym
handlu (tzw. FTA). Niestety, w tym samym okresie kraje rozwijające się, pomimo (a moim zdaniem
w efekcie) bardzo znacznej liberalizacji handlu, wcale nie radziły sobie dobrze, co wykazywałem
w rozdziale pierwszym.
Historia Meksyku – prymusa obozu zwolenników wolnego handlu – jest tu szczególnie wymowna. Jeśli
jakikolwiek kraj rozwijający się miałby skorzystać na wolnym handlu, byłby to właśnie Meksyk.
Graniczy on z największym rynkiem świata (USA) i od 1995 roku ma z nim porozumienie o wolnym
handlu (NAFTA). Ma również wielką diasporę mieszkającą w Stanach Zjednoczonych, co powinno
zapewnić tak ważne przecież w biznesie powiązania nieformalne90. W odróżnieniu od wielu pozostałych
krajów rozwijających się, Meksyk ma przyzwoitą kadrę wykwalifikowanych robotników, kompetentnych
menedżerów i dość rozwiniętą infrastrukturę materialną (drogi, porty itd.).
Ekonomiczni zwolennicy wolnego handlu twierdzą, że przysłużył się on Meksykowi, przyspieszając
wzrost. I faktycznie, po utworzeniu NAFTY, w latach 1994–2002 PKB Meksyku per capita rósł o 1,8
procent rocznie, tzn. dużo szybciej od stopy 0,1 procent zanotowanej w latach 1985–199591. Dekada
sprzed powstania NAFTY była jednak dla Meksyku dekadą znacznej liberalizacji handlu, jaka nastąpiła
po nawróceniu kraju na neoliberalizm w połowie lat 80. Liberalizacja odpowiadała zatem również za
stopę wzrostu rzędu 0,1 procent.
Szeroko zakrojona liberalizacja handlu w latach 80. i 90. XX wieku wymiotła z rynku całe sektory
meksykańskiego przemysłu, które z takim trudem zbudowano w czasach industrializacji przez substytucję
importu (ISI). Spodziewanym tego efektem było spowolnienie gospodarczego wzrostu, utrata miejsc
pracy i spadek płac (ponieważ zniknęły lepiej płatne miejsca przy produkcji). Sektor rolny Meksyku
otrzymał też silny cios ze strony subsydiowanych produktów amerykańskich, zwłaszcza kukurydzy,
będącej podstawowym składnikiem menu większości Meksykanów. Do tego wszystkiego pozytywny
wpływ NAFTY (w sensie wzrostu eksportu na rynek amerykański) w ostatnich kilku latach zanika.
W latach 2001–2005 wskaźniki meksykańskiego wzrostu były nędzne, z roczną stopą wzrostu PKB per
capita na poziomie 0,3 procent rocznie (bądź nędznych 1,7 procent łącznego wzrostu przez pięć lat)92.
Z kolei w „starych, niedobrych czasach” polityki ISI (1955–1982) dochód Meksyku na głowę rósł dużo
szybciej niż w czasach obowiązywania NAFTY – średnio o 3,1 procent rocznie93.
Meksyk to najbardziej uderzający przykład klęski przedwczesnej, hurtowej liberalizacji handlu, ale są
też i inne przypadki94. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej po obniżce ceł o 40 procent w roku 1986 przemysł
chemiczny, włókienniczy, obuwniczy i samochodowy praktycznie się załamały, a bezrobocie
poszybowało w górę. W Zimbabwe po liberalizacji handlu w 1990 roku stopa bezrobocia podskoczyła
z 10 do 20 procent. Miano nadzieję, że zasoby pracy i kapitału zwolnione z upadłych w efekcie
liberalizacji handlu przedsiębiorstw zostaną wchłonięte przez jakiś nowy biznes. To jednak zwyczajnie
nie nastąpiło na odpowiednią skalę. Nic dziwnego zatem, że wzrost wyparował, a bezrobocie wzrosło.
Liberalizacja handlu wywołała również inne problemy. Zwiększyła na przykład presję na budżety
państw, gdyż oznaczała zmniejszenie wpływów z ceł. To szczególnie poważny problem dla krajów
biedniejszych: ponieważ mają słabe instrumenty ściągania podatków, a jednocześnie cła to podatek
najłatwiejszy do wyegzekwowania, silnie zależą one właśnie od ceł (które czasem przynoszą ponad 50
procent całkowitych wpływów do budżetu)95. W rezultacie fiskalne dostosowanie, które stało się
konieczne po liberalizacji handlu na wielką skalę, w wielu krajach rozwijających się było ogromne –
nawet niedawne studium MFW pokazuje, że w krajach o niskim dochodzie, które mają ograniczoną
zdolność ściągania innych niż cła podatków, w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat udało się nimi
uzupełnić mniej niż 30 procent wpływów utraconych w efekcie liberalizacji handlu96. Co więcej, niższy
poziom aktywności gospodarczej i wyższe bezrobocie wynikające z liberalizacji ograniczyły
równocześnie wpływy z podatków dochodowych. Jeśli dany kraj i tak już był pod dużą presją MFW na
redukcję deficytu budżetowego, wówczas spadające wpływy oznaczały drastyczne cięcia wydatków,
często w żywotnie ważnych sferach, jak oświata, opieka zdrowotna czy infrastruktura materialna – a to
nie sprzyjało rozwojowi w dłuższym okresie.
Jest całkiem możliwe, że jakiś poziom stopniowej liberalizacji handlu mógł być korzystny, a nawet dla
niektórych krajów w latach 80. XX wieku niezbędny – na myśl przychodzą tu oczywiście Indie i Chiny.
To jednak, co rzeczywiście nastąpiło w ostatnim ćwierćwieczu, to gwałtowna, nieplanowana
i blankietowa liberalizacja handlu. Czytelnikowi przypomnijmy tylko, że w „starych, niedobrych czasach”
uprzemysłowienia przez substytucję importu (ISI), kraje rozwijające się rosły średnio dwukrotnie
szybciej, niż dzieje się to dziś, w warunkach wolnego handlu. W krajach rozwijających się wolny handel
zwyczajnie nie działa.
3.2. SŁABA TEORIA, SŁABE WYNIKI
Dla zwolenników wolnego handlu to wszystko jest dość zagadkowe. Jakim cudem coś może pójść nie tak,
skoro kraj stosuje tak dobrze uzasadnioną teoretycznie („to czysta ekonomia”, jak mówi profesor Buiter)
politykę wolnego handlu? Ale nie powinni się temu dziwić. Po prostu ich teoria ma poważne
ograniczenia.
Nowoczesna argumentacja na rzecz wolnego handlu opiera się na tzw. teorii Heckschera-Ohlina-
Samuelsona (inaczej, teorii HOS)[11]. Wywodzi się ona z teorii Davida Ricardo, którą wyłożyłem
w rozdziale drugim, ale różni się od niej pod jednym zasadniczym względem. Zakłada bowiem, że
przewaga komparatywna wynika z międzynarodowych różnic w dostępności „czynników produkcji”
(kapitału i pracy), a nie z międzynarodowych różnic technologicznych, jak głosi teoria Ricardo97.
Według teorii wolnego handlu – czy to tej Ricardiańskiej, czy w wersji HOS – każdy kraj ma
przewagę komparatywną w jakichś produktach, jako że z definicji jest relatywnie lepszy w produkcji
jednych rzeczy niż w innych[12]. Na gruncie teorii HOS kraj ma przewagę komparatywną w tych
wyrobach, do których produkcji potrzeba więcej tego czynnika, którego kraj ma relatywnie więcej. I tak:
chociaż Niemcy, a więc kraj relatywnie bogatszy w kapitał niż w pracę, zarówno samochody, jak i
wypchane zabawki może produkować taniej niż Gwatemala, to jednak opłaca mu się wyspecjalizować
w produkcji samochodów, ponieważ ich produkcja jest bardziej kapitałochłonna. Z kolei Gwatemala,
nawet jeśli zarówno w produkcji samochodów, jak i wypchanych zabawek będzie mniej wydajna od
Niemiec, powinna się wyspecjalizować w wypchanych zabawkach, których produkcja wykorzystuje
więcej pracy niż kapitału.
Im bardziej dany kraj dostosowuje się do swego wzorca przewagi komparatywnej, tym więcej może
konsumować. Jest to możliwe dzięki zwiększeniu produkcji własnej (dóbr, w których ma przewagę
komparatywną) oraz, co ważniejsze, dzięki zwiększonemu handlowi z innymi krajami, które specjalizują
się w innych produktach. W jaki sposób kraj może to osiągnąć? Pozostawiając sprawy własnemu
biegowi. Jeśli przedsiębiorstwom zostawi się wolny wybór, racjonalnie (tak jak Robinson Crusoe)
wyspecjalizują się w produkcji tych dóbr, w których są najlepsze i będą handlować z cudzoziemcami.
Z tego wynika twierdzenie, że wolny handel jest najlepszy oraz że jego liberalizacja, nawet jednostronna,
będzie korzystna.
Taki wniosek z teorii HOS zależy jednak w największym stopniu od założenia, że zasoby produkcyjne
mogą swobodnie przesuwać się z jednej działalności gospodarczej do drugiej. Znaczy to, że kapitał
i praca, uwolnione od jednej działalności, mogą natychmiast i bez dodatkowych kosztów zostać
wykorzystane do innej działalności. Przy takim założeniu – znanym wśród ekonomistów jako założenie
„doskonałej mobilności czynników produkcji” – dostosowania do zmieniających się warunków handlu
nie stanowią problemu. Jeśli huta stali zamyka się z powodu wzrostu importu po tym na przykład, jak rząd
obniżył cła, zasoby wykorzystywane w branży (robotnicy, budynki, wielkie piece) znajdą zastosowanie
(przy tym samym bądź wyższym poziomie produktywności i, w efekcie, zwiększonych zyskach) w innej
branży, która staje się relatywnie bardziej zyskowna, na przykład w branży informatycznej. Nikt na takim
procesie nie traci.
W rzeczywistości wygląda to nieco inaczej: czynniki produkcji nie mogą przyjąć dowolnej formy
w razie potrzeby. Zazwyczaj są związane na stałe ze swymi fizycznymi właściwościami – niewiele jest
maszyn „ogólnego zastosowania” czy pracowników o „ogólnych umiejętnościach”, które można by
wykorzystać w różnych branżach. Wielkich pieców z upadłej huty nie można przetopić na linię
produkcyjną dla komputerów, hutnicy nie mają odpowiednich kwalifikacji do pracy w branży
informatycznej. Jeśli nie zostaną przekwalifikowani, staną się bezrobotni. W najlepszym razie skończą
jako wykonawcy prostych prac, przy których ich umiejętności zupełnie się zmarnują. Bardzo sugestywnie
pokazuje to brytyjska komedia z 1997 roku pod tytułem Goło i wesoło, w której sześciu bezrobotnych
hutników z Sheffield próbuje poskładać na nowo swoje życie zostając męskimi striptizerami. Przy
zmianie warunków handlu zawsze mamy zwycięzców i przegranych, czy to w razie jego liberalizacji, czy
to pojawienia się nowych, bardziej wydajnych producentów z zagranicy.
Większość zwolenników wolnego handlu uznaje fakt, że na liberalizacji handlu jedni wygrywają,
a drudzy przegrywają, ale nie jest to dla nich argument przeciwko samej liberalizacji. Uwolnienie handlu
przynosić ma bowiem ogólne korzyści. Jako że zwycięzcy uzyskują więcej, niż tracą przegrani, zwycięzcy
mogą zrekompensować im straty i jeszcze coś im zostanie. Nazywamy to „regułą kompensacji” – jeśli
beneficjenci zmiany w gospodarce mogą w pełni zrekompensować straty przegranych i jeszcze im coś
zostaje, warto tej zmiany dokonać.
Pierwszy problem z tą argumentacją jest taki, że liberalizacja handlu niekoniecznie przynosi ogólne
korzyści. Nawet jeśli mamy jakichś beneficjentów tego procesu, ich zyski niekoniecznie muszą być tak
duże jak straty przegranych – na przykład wówczas, gdy liberalizacja handlu zmniejsza stopę wzrostu czy
wręcz rozmiar całej gospodarki, jak miało to miejsce w ostatnich dwudziestu latach w wielu krajach
rozwijających się.
Co więcej, nawet jeśli zwycięzcy zyskają więcej, niż stracą przegrani, mechanizm rynku nie prowadzi
automatycznie do kompensacji strat, co oznacza, że niektórym będzie się wiodło gorzej niż przedtem.
Liberalizacja handlu przysłuży się wszystkim jedynie wówczas, kiedy zwolnieni pracownicy będą mogli
szybko znaleźć lepszą (lub przynajmniej równie dobrą) pracę, a wyłączone maszyny da się przerobić na
nowe – co zdarza się naprawdę nieczęsto.
Problem ten jest dużo poważniejszy w krajach rozwijających się, w których mechanizmy
kompensacyjne są słabe bądź żadne. W krajach rozwiniętych państwo opiekuńcze działa jako mechanizm,
który częściowo rekompensuje przegranym straty wynikłe z procesu dostosowań handlowych: poprzez
zasiłki dla bezrobotnych, zapewnienie opieki zdrowotnej i edukacji, a nawet gwarancje minimalnego
dochodu. W niektórych krajach, jak na przykład w Szwecji czy w innych częściach Skandynawii, działają
również bardzo skuteczne instrumenty przekwalifikowań dla bezrobotnych pracowników, tak że mogą oni
nabyć nowe umiejętności. W większości krajów rozwijających się państwo opiekuńcze jest jednak
bardzo słabe, o ile w ogóle istnieje. W rezultacie ofiary procesu dostosowań handlowych nie otrzymują
choćby częściowych rekompensat za swe poświęcenie na rzecz reszty społeczeństwa.
W rezultacie, korzyści z liberalizacji handlu w biedniejszych krajach zostaną rozdzielone jeszcze
bardziej nierówno niż w krajach bogatych. Jeśli do tego weźmiemy pod uwagę, że w krajach ubogich
bardzo wielu ludzi już jest biednych, żyjąc na granicy przetrwania, to liberalizacja handlu
przeprowadzona na wielką skalę w krótkim czasie oznacza, że życie wielu ludzi zostanie zupełnie
zrujnowane. W krajach rozwiniętych bezrobocie związane z procesami dostosowań w handlu nie musi
być sprawą życia i śmierci, ale w krajach rozwijających się często jest. Dlatego właśnie musimy być
w tych kwestiach ostrożniejsi.
Problem dostosowań handlowych w krótkim okresie, wynikający z nieruchliwości zasobów
gospodarczych i słabości mechanizmów kompensacji, jakkolwiek poważny, jest dla teorii wolnego
handlu tak naprawdę drugorzędny. Problem poważniejszy – przynajmniej dla ekonomisty takiego jak ja –
polega na tym, że teoria ta dotyczy efektywności wykorzystania danych zasobów w krótkim okresie, ale
już nie zwiększania dostępnych zasobów przez rozwój gospodarczy w okresie dłuższym. Wbrew temu, do
czego chcieliby nas przekonać jej zwolennicy, teoria wolnego handlu nie mówi nam, że wolny handel jest
dobry dla rozwoju gospodarczego.
Kłopot jest następujący – producenci w krajach rozwijających się, wkraczający w nowe branże
przemysłu, potrzebują okresu (częściowej) izolacji od międzynarodowej konkurencji (poprzez cła
ochronne, subsydia i inne środki), zanim będą w stanie zbudować własny potencjał konkurowania
z lepszymi producentami z zagranicy. Oczywiście, w momencie gdy młodzi producenci „urosną” i będą
w stanie konkurować z bardziej zaawansowanymi producentami, izolacja musi się zakończyć. Trzeba to
jednak robić stopniowo. Jeśli zbyt szybko wystawimy ich na konkurencję zagranicy, po prostu przegrają.
Na tym polega sedno argumentu o raczkujących przemysłach, który wyłożyłem na początku rozdziału,
z małą pomocą mojego syna Jin-Gyu.
Zalecając wolny handel krajom rozwijającym się, Źli Samarytanie wskazują, że wszystkie bogate kraje
mają (niemal) wolny handel. To tak, jakby ktoś doradzał rodzicom sześciolatka, żeby zmusili go do
podjęcia pracy, bo skoro sukces dorosłego mierzymy tym, że nie żyje na koszt rodziców, to znaczy, że
niezależność jest źródłem sukcesu. Ale przecież ci dorośli są niezależni dlatego, że im się udało, a nie
odwrotnie.
Tak naprawdę większość ludzi, którzy odnieśli sukces, to ci, którzy otrzymali w dzieciństwie dobre
wsparcie, finansowe i emocjonalne, od swych rodziców. Podobnie bogate kraje, co omawiałem
w rozdziale drugim, zliberalizowały swój handel dopiero wtedy, kiedy ich producenci byli na to gotowi,
a i to działo się stopniowo. Innymi słowy, historycznie rzecz biorąc, liberalizacja handlu była raczej
efektem niż przyczyną rozwoju gospodarczego.
Wolny handel może być często – choć nie zawsze – najlepszą polityką handlową w krótkim okresie,
jako że najprawdopodobniej zmaksymalizuje bieżącą konsumpcję danego kraju. Na pewno jednak nie jest
to najlepszy sposób rozwijania gospodarki. Na dłuższą metę wolny handel najprawdopodobniej skaże
kraje rozwijające się na specjalizację w sektorach pozwalających na jedynie niski wzrost
produktywności i tym samym niewielką zwyżkę poziomu życia. Dlatego właśnie tak mało krajów
odniosło sukces dzięki wolnemu handlowi, podczas gdy większość tych zamożnych stosowało w takim
czy innym stopniu ochronę raczkującego przemysłu.
Niskie dochody będące efektem braku rozwoju gospodarczego dramatycznie ograniczają wolność
decydowania biednych krajów o swej przyszłości. Paradoksalnie zatem, polityka „wolnego” handlu
ogranicza „wolność” tych krajów rozwijających się, które ją zastosują.

3.3. MIĘDZYNARODOWY SYSTEM HANDLOWY JAKO ŹRÓDŁO CIERPIEŃ


Nieważne, że wolny handel nie działa ani w praktyce, ani w teorii. Mimo koszmarnych rezultatów, kraje
Złych Samarytan silnie promowały liberalizację handlu w krajach rozwijających się co najmniej od lat
80. XX wieku.
Jak już pisałem w poprzednich rozdziałach, kraje bogate były skłonne pozwalać krajom biednym na
stosowanie większej ochrony i subsydiów do końca lat 70. XX wieku. W kolejnej dekadzie zaczęło się to
zmieniać, a zmiana ta była najbardziej odczuwalna w przypadku USA, których oświecone podejście do
handlu międzynarodowego ze słabszymi gospodarczo krajami nagle ustąpiło systemowi
przypominającemu XIX-wieczny brytyjski „imperializm wolnego handlu”. Ten nowy kierunek jasno
wyraził ówczesny prezydent USA Ronald Reagan w roku 1986, gdy zaczynały się rozmowy rundy
urugwajskiej GATT; zaapelował wówczas o „nowe i bardziej liberalne porozumienia z naszymi
partnerami handlowymi – takie, po których w pełni otworzą oni swe rynki i będą traktować amerykańskie
produkty tak samo jak swoje własne”98. Takie porozumienie faktycznie zawarto w toku rundy
urugwajskiej rozmów handlowych GATT, które rozpoczęły się w urugwajskim Punta del Este w 1986
roku, a zakończyły w marokańskim Marrakeszu w roku 1994. Ich rezultatem był reżim Światowej
Organizacji Handlu – nowy reżim handlu międzynarodowego, w porównaniu z reżimem GATT
zorganizowany zdecydowanie na niekorzyść państw rozwijających się.
Na pozór WTO utworzyło jedynie „równe pole gry” dla swych krajów członkowskich, wymagając,
aby każdy grał wedle tych samych reguł – któż mógłby mieć coś przeciwko? Kluczowe dla całego
procesu było przyjęcie zasady „jednolitego pakietu”, co oznacza, że wszyscy członkowie muszą podpisać
wszystkie porozumienia. W reżimie GATT kraje mogły wybierać sobie porozumienia, które podpiszą,
a wiele krajów rozwijających się pozostało poza tymi układami, których nie chciały – na przykład poza
porozumieniem ograniczającym stosowanie subsydiów. Wraz z „jednolitym pakietem” wszyscy
członkowie musieli podporządkować się tym samym zasadom. Wszyscy musieli ograniczyć swe cła.
Musieli zrezygnować z kwot importowych, subsydiów eksportowych (dozwolonych tylko krajom
najbiedniejszym) i większości subsydiów krajowych. Kiedy jednak przyjrzymy się sprawie bliżej, okaże
się, że pole gry wcale nie jest tu takie równe.
Zacznijmy od tego, że chociaż kraje bogate mają przeciętnie niski poziom protekcji, to zazwyczaj
nieproporcjonalnie silnie chronią te produkty, których eksporterami są kraje biedne, zwłaszcza ubrania
i tkaniny. To znaczy, że eksportując coś na rynek kraju bogatego, biedni muszą się mierzyć ze znacznie
wyższymi cłami niż inne kraje bogate. Raport Oxfamu wskazuje, że: „Ogólna stawka podatku
importowego w USA wynosi 1,6 procent. Rośnie ona gwałtownie dla wielu krajów rozwijających się:
przeciętny jej poziom wynosi od 4 procent dla Indii i Peru do 7 procent dla Nikaragui i aż 14–15 procent
dla Bangladeszu, Kambodży i Nepalu”99.
W rezultacie, w 2002 roku Indie zapłaciły rządowi amerykańskiemu więcej cła niż Wielka Brytania,
i to pomimo faktu, że ich gospodarka jest od brytyjskiej trzy razy mniejsza. Co jeszcze bardziej
uderzające, w tym samym roku Bangladesz zapłacił w cłach rządowi USA niemal tyle samo co Francja,
choć jego gospodarka to 3 procent gospodarki francuskiej100.
Istnieją również strukturalne powody, które sprawiają, że to, co wygląda jak „wyrównywanie pola
gry”, tak naprawdę sprzyja krajom rozwiniętym. Najlepszy przykład to cła. W wyniku rundy urugwajskiej
wszystkie kraje z wyjątkiem tych najbiedniejszych obniżyły je – proporcjonalnie – dość znacząco.
Ostatecznie jednak kraje rozwijające się obniżyły je dużo bardziej w wartościach bezwzględnych, z tego
prostego powodu, że startowały z wyższego pułapu. I tak na przykład, przed porozumieniem w ramach
WTO przeciętne cła w Indiach były na poziomie 71 procent. Obcięto je do 32 procent, podczas gdy
przeciętna stawka celna w USA spadła z 7 do 3 procent. Obydwie obniżki są podobne w kategoriach
względnych (zmniejszenie o około 55 procent), ale ich wpływ bezwzględny jest zupełnie inny.
W przypadku Indii towar importowany, który wcześniej kosztował 171 dolarów teraz kosztuje 132 –
oznacza to znaczący spadek ceny płaconej przez konsumenta (o około 23 procent), co radykalnie wpłynie
na jego zachowanie. W przypadku amerykańskim cena płacona przez konsumenta spadnie ze 107 do 103
dolarów – taką różnicę (mniej niż 4 procent) konsument ledwie zauważy. Innymi słowy, wpływ
proporcjonalnie równych obniżek ceł jest nieproporcjonalnie większy dla kraju, gdzie stawka
początkowa była wyższa.
Dodatkowo, były i takie obszary, gdzie „wyrównanie pola gry” oznaczało jednostronną korzyść dla
krajów bogatych. Najważniejszy przykład to TRIPS (Porozumienie w sprawie handlowych aspektów
praw własności intelektualnej), które wzmocniło ochronę patentów i innych praw własności
intelektualnej (więcej na ten temat w rozdziale szóstym). Inaczej niż w handlu towarami i usługami, gdzie
praktycznie każdy ma coś do sprzedania, w tej sferze kraje rozwinięte niemal zawsze są sprzedawcą,
a kraje rozwijające się kupcem. Tym samym, zwiększenie ochrony praw własności intelektualnej
oznacza, że koszt poniosą głównie kraje rozwijające się. Ten sam problem dotyczy TRIMS
(Porozumienia w sprawie handlowych aspektów inwestycji), które ogranicza zdolność krajów
członkowskich WTO do regulowania inwestycji zagranicznych (więcej na ten temat w rozdziale
czwartym). Znów, większość krajów biednych jedynie przyjmuje inwestycje zagraniczne, a nie sama je
prowadzi. Choć zatem ich zdolność regulowania działalności zagranicznych firm zostaje zmniejszona, nie
dostają one żadnej rekompensaty w postaci ograniczenia regulacji aktywności ich firm za granicą – z tego
prostego powodu, że nie mają one takich firm.
Wiele wyjątków od reguł stworzono w tych obszarach, gdzie potrzebowały ich kraje rozwinięte. I tak
na przykład, choć większość krajowych subsydiów jest zakazanych, wolno je stosować w rolnictwie,
podstawowych (tzn. niekomercyjnych) R&D (badaniach i rozwoju) oraz w celu redukowania różnic
między regionami. I tak się składa, że wszystkie te subsydia stosowane są szeroko w krajach bogatych.
Wydają one około 100 miliardów dolarów rocznie na dopłaty dla rolnictwa, które obejmują na przykład
4 miliardy dolarów rocznie dla 25 tysięcy amerykańskich plantatorów orzeszków ziemnych, czy dopłaty
unijne, które pozwalają Finlandii produkować cukier (z buraków cukrowych)101. Wszystkie kraje bogate,
a zwłaszcza USA, silnie dotują podstawowe badania i rozwój, co później zwiększa ich konkurencyjność
w odpowiednich gałęziach przemysłu. Co więcej, subsydiów tego rodzaju kraje rozwijające się nie mogą
zastosować, mimo że im wolno – po prostu nie wykonują zbyt wielu badań podstawowych, nie ma zatem
czego subsydiować. Z kolei subsydia regionalne, które na wielką skalę stosuje Unia Europejska, to
jeszcze jeden przykład pozornej neutralności, która tak naprawdę służy głównie interesom krajów
bogatych. W imię korygowania nierównowagi między regionami dotowały one firmy, aby skłonić je do
ulokowania się w „podupadłych” regionach. W ramach danego kraju może to faktycznie sprzyjać redukcji
regionalnych nierówności, ale jeśli spojrzeć z perspektywy międzynarodowej, to subsydia te niewiele się
różnią od subsydiów służących wspieraniu konkretnych branż przemysłu.
Na zarzuty, że kraje bogate „wyrównują pole gry” tylko tam, gdzie im to pasuje, odpowiadają one, że
przecież wciąż stosują wobec krajów rozwijających się „szczególne i odrębne traktowanie” (tzw. SDT).
Owo szczególne i odrębne traktowanie jest dzisiaj jednak bladym cieniem tego, czym było w ramach
reżimu GATT. Choć faktycznie dla krajów rozwijających się, zwłaszcza tych najbiedniejszych („najmniej
rozwiniętych” w żargonie WTO) zrobiono pewne wyjątki, to wiele z nich sprowadzało się do nieco
dłuższych „okresów przejściowych” (od pięciu do dziesięciu lat), zanim dojdą do tych samych reguł, co
kraje bogate – a nie propozycji trwałych porozumień o asymetrycznym charakterze102.
W imię „wyrównywania pola gry” Źli Samarytanie z krajów bogatych stworzyli nowy system
międzynarodowego handlu, który nastawiony jest na ich korzyść. Powstrzymują oni biedniejsze kraje
przed stosowaniem tych samych narzędzi w handlu i polityce przemysłowej, które sami tak skutecznie
wykorzystali w przeszłości do promowania własnego rozwoju gospodarczego – nie tylko ceł
i subsydiów, ale także regulacji inwestycji zagranicznych i „pogwałceń” zagranicznych praw własności
intelektualnej, co pokażę w kolejnych rozdziałach.

3.4. PRZEMYSŁ ZA ROLNICTWO?


Niezadowolone z rezultatów rundy urugwajskiej, kraje bogate zaczęły naciskać na dalszą liberalizację
gospodarek rozwijających się. Wywierano między innymi presję na dalsze ograniczenia kontroli
inwestycji zagranicznych, mocno wykraczające ponad to, co przyjęto w porozumieniu TRIMS. Pierwszą
próbę podjęto w ramach OECD (w 1998 roku), a drugą przez inicjatywy WTO (w roku 2003)103. Oba
posunięcia udało się zablokować, w związku z czym kraje rozwinięte przesunęły akcenty i obecnie
skupiają się na propozycji drastycznego ograniczenia ceł na towary przemysłowe w krajach
rozwijających się.
Propozycja ta o nazwie NAMA (ang. non-agricultural market access – pol. dostęp do rynku
pozarolniczego) została po raz pierwszy zgłoszona na spotkaniu ministerialnym WTO w Doha w 2001
roku. Nabrała ona impetu, gdy w grudniu 2002 roku rząd USA ostro podbił stawkę, wzywając do
zniesienia wszystkich ceł na towary przemysłowe do roku 2015. W obiegu jest jeszcze kilka propozycji,
ale jeśli krajom bogatym uda się przeforsować swoje stanowisko w negocjacjach NAMA, górny próg ceł
dla gospodarek rozwijających się mógłby spaść z obecnych 10–70 procent do wielkości między 5 a 10
procent. Takiego poziomu nie notowano od czasów „nierównych traktatów” z XIX i początku XX wieku,
kiedy to słabsze kraje pozbawiano autonomii w sprawach celnych i zmuszano do ustanawiania
jednolitych, niskich stawek, zazwyczaj między 3 a 5 procent.
W zamian za obniżkę ceł na towary przemysłowe przez kraje rozwijające się, kraje bogate obiecują
obniżenie własnych ceł i subsydiów na towary rolne, tak żeby kraje biedne mogły zwiększyć swój
eksport. Sprzedawano to jako układ win-win, choć przecież nawet jednostronna liberalizacja handlu
powinna być dobra sama w sobie, przynajmniej w teorii wolnego handlu.
Propozycję tę dyskutowano w grudniu 2005 roku na posiedzeniu ministerialnym WTO w Hongkongu.
Jako że nie dało się dojść do żadnego porozumienia, negocjacje rozciągnięto aż do kolejnego lata, kiedy
w końcu postawiono je w stan zawieszonego działania – pan Kamal Nath, indyjski minister handlu, opisał
to jako położenie „między intensywną terapią a krematorium”. Kraje bogate twierdziły, że kraje
rozwijające się nie zaoferowały dostatecznych obniżek ceł na towary przemysłowe; kraje rozwijające się
uznały oczekiwane przez bogatych cięcia za nazbyt radykalne, a oferowane przez nich obniżki ceł na
produkty rolne za niewystarczające. Negocjacje utknęły w miejscu, aczkolwiek tę „wymianę przemysłu za
rolnictwo” wielu ludzi uważa zasadniczo za dobre wyjście, wśród nich także część tradycyjnych
krytyków WTO.
Na krótką metę większe otwarcie rynków rolnych w krajach bogatych może przynieść krajom
rozwijającym się korzyść – ale tylko kilku. Wiele z nich jest bowiem importerami netto artykułów
rolnych i nie mogą na tym rozwiązaniu skorzystać. Co więcej, mogą nawet ponieść szkodę, jeśli
importują akurat te produkty, które w krajach bogatych są silnie dotowane. Eliminacja dopłat
zwiększyłaby wówczas koszty importu dla krajów rozwijających się.
Generalnie rzecz biorąc, głównymi beneficjentami otwarcia rynków rolnych w krajach zamożnego
świata będą te kraje zamożne, które mają silne rolnictwo – USA, Kanada, Australia i Nowa Zelandia104.
Kraje rozwinięte już dziś nie chronią swych rynków przed produktami rolnymi eksportowanymi przez
najbiedniejszych (na przykład kawą, herbatą, kakao) z tego prostego powodu, że nie mają swych
lokalnych producentów, których musiałyby chronić. W tej sytuacji cła ochronne i dopłaty zostałyby
obniżone głównie na produkty rolne „strefy umiarkowanej”, jak pszenica, wołowina i artykuły mleczne.
Tylko dwa kraje rozwijające się, tzn. Brazylia i Argentyna, eksportują je w dużych ilościach. Co więcej,
część spośród potencjalnych „przegranych” liberalizacji handlu artykułami rolnymi wewnątrz krajów
bogatych będą stanowili ci – według tamtejszych standardów – najmniej zamożni (na przykład
przyciśnięci do muru farmerzy w Norwegii, Japonii czy Szwajcarii), z kolei część beneficjentów
w krajach rozwijających się będą stanowili ci i tak już – nawet według standardów międzynarodowych –
bogaci (na przykład wielcy posiadacze ziemscy w Brazylii czy Argentynie). W tym sensie popularny
pogląd, według którego liberalizacja rolnictwa w krajach bogatych pomaga biednym chłopom w krajach
rozwijających się, jest mylący[13].
Co więcej, ci, zdaniem których liberalizacja rolnictwa w krajach bogatych będzie ważnym sposobem
wspomożenia rozwoju krajów biednych, często nie zwracają uwagi na to, że nie przyjdzie ona za darmo.
W zamian przecież biedne kraje będą musiały pójść na ustępstwa. Problem w tym, że ustępstwa te –
redukcja ceł na towary przemysłowe, rozbrojenie kontroli inwestycji zagranicznych i odrzucenie
„permisywnego” podejścia do praw własności intelektualnej – na dłuższą metę utrudnią jeszcze rozwój
ich gospodarek. Jak wykazuję bowiem w całej tej książce, to właśnie są narzędzia dla rozwoju
gospodarczego kluczowe.
Biorąc to wszystko pod uwagę, obecna debata wokół liberalizacji rolnictwa w krajach bogatych
pomija jej priorytety. Zdobycie dostępu do rynku rolnego gospodarek rozwiniętych może być ważne dla
niektórych krajów rozwijających się[14]. Dużo ważniejsze jest jednak, abyśmy pozwolili tym krajom
stosować cła ochronne, subsydia i regulacje inwestycji zagranicznych odpowiednie dla rozwoju ich
gospodarek, niż abyśmy powiększyli im zagraniczne rynki zbytu na towary rolne. Tym bardziej, jeśli
liberalizację rynku rolnego krajów bogatych „kupić” będzie można jedynie za rezygnację krajów
rozwijających się ze stosowania narzędzi wsparcia raczkującego przemysłu – nie warto tej ceny płacić.
Krajów rozwijających się nie należy zmuszać do tego, by sprzedawały swą przyszłość za niewielkie
korzyści dzisiaj.

3.5. WIĘCEJ HANDLU, MNIEJ IDEOLOGII


Trudno dziś w to uwierzyć, ale Korea Północna była kiedyś bogatsza niż Południowa. To w tej właśnie
części półwyspu Japonia rozwinęła przemysł za swych rządów między rokiem 1910 a 1945. Japońscy
kolonizatorzy traktowali północną część Korei jako idealną bazę wypadową dla swych planów
imperialnego podboju Chin. Do Chin jest stamtąd blisko i są tam pokaźne złoża surowców, zwłaszcza
węgla. Nawet po tym, jak Japończycy się wynieśli, zbudowane przez nich zaplecze przemysłowe
pozwoliło Korei Północnej utrzymać przewagę gospodarczą nad Południem aż do lat 60.
Dziś Korea Południowa to jeden z motorów napędowych światowego przemysłu, podczas gdy Korea
Północna pogrąża się w nędzy. Wynika to w dużej mierze stąd, że Korea Południowa prowadziła
agresywny handel ze światem zewnętrznym i aktywnie przyswajała zagraniczne technologie, podczas gdy
Korea Północna stosowała doktrynę samowystarczalności. Za pomocą handlu Korea Południowa
dowiadywała się o istnieniu lepszych technologii i zarabiała obce waluty, których potrzebowała na ich
zakup. Korea Północna samodzielnie zdołała wprawdzie dojść do pewnych osiągnięć technicznych –
wymyślono tam na przykład metodę masowej produkcji vinalonu, syntetycznej tkaniny wyrabianej między
innymi z wapnia, którą pewien koreański naukowiec wynalazł w roku 1939. Mimo że było to drugie po
nylonie włókno stworzone przez człowieka, vinalon nie przyjął się nigdzie indziej, gdyż nie pozwalał na
produkcję wygodnych materiałów; pozwoliło to jednak Korei Północnej na samowystarczalność
w dziedzinie ubioru. Są jednak pewne granice tego, co pojedynczy kraj rozwijający się może wynaleźć
samodzielnie, bez ciągłego importowania zaawansowanych technologii. Dlatego też Korea Północna, ze
swymi technologiami japońskimi z lat 40. i radzieckimi z lat 50., utknęła w dalekiej przeszłości, podczas
gdy Korea Południowa ma jedną z najbardziej dynamicznych pod względem technologii gospodarek
świata. Czy trzeba jakiegoś lepszego dowodu, że handel jest dobry dla rozwoju gospodarki?
W ostatecznym rozrachunku rozwój gospodarczy polega na zdobywaniu i opanowywaniu
zaawansowanych technologii. W teorii kraj może je rozwinąć samodzielnie, ale taka strategia
technologicznej samowystarczalności szybko dochodzi do ściany, co pokazuje przypadek Korei
Północnej. To dlatego właśnie wszystkie przypadki udanego rozwoju gospodarczego zakładały poważne
próby zdobycia i opanowania zaawansowanych technologii z zagranicy (więcej na ten temat w rozdziale
szóstym). Aby móc importować te technologie z krajów rozwiniętych, kraje rozwijające się potrzebują
obcych walut, by za nie zapłacić – gdy chcą je nabyć bezpośrednio (licencje technologiczne, usługi
technicznych konsultantów) bądź pośrednio (lepsze maszyny). Część niezbędnych walut obcych można
zdobyć dzięki darom od krajów bogatych (pomoc zagraniczna), ale większość trzeba zarobić eksportem.
Bez handlu będzie zatem mały postęp techniczny, a tym samym mały gospodarczy rozwój.
Jest jednak ogromna różnica między powiedzeniem, że handel jest kluczowy dla rozwoju
gospodarczego, a powiedzeniem, że wolny handel jest najlepszy (albo przynajmniej, że bardziej wolny
handel jest lepszy) dla rozwoju gospodarczego, jak twierdzą Źli Samarytanie. Na tym polega sztuczka,
którą zwolennicy wolnego handlu zastraszają swych przeciwników – insynuują, że jeśli jesteś przeciwko
wolności handlu, musisz być przeciwko postępowi.
Jak pokazuje przykład Korei Południowej, aktywne uczestnictwo w międzynarodowym handlu nie
wymaga wcale wolności handlu. W rzeczywistości, gdyby Korea Południowa uprawiała wolny handel
i nie wspierała swych raczkujących gałęzi przemysłu, nie stałaby się wielkim graczem światowego
handlu. Wciąż eksportowałaby surowce (na przykład rudy wolframu, ryby, wodorosty) lub tanie wyroby
niskich technologii (tekstylia, ubrania, peruki z ludzkich włosów), jakie sprzedawała za granicę jeszcze
w latach 60. XX wieku. Wracając do motywu z rozdziału pierwszego, gdyby Koreańczycy prowadzili
politykę wolnego handlu od lat 60., wciąż mogliby się bić o to, czyj jest który pukiel włosów. Tajemnicą
sukcesu Korei jest rozsądna mieszanka protekcji i otwartego handlu, przy czym sfery chronione ciągle się
zmieniają wraz z rozwojem nowych raczkujących branż i uzyskiwaniem przez dawne branże raczkujące
konkurencyjności międzynarodowej. I tak naprawdę to żadna „tajemnica”. Jak pokazałem w poprzednich
rozdziałach, niemal wszystkie bogate dziś kraje stały się bogate właśnie w ten sposób; tu tkwią też
korzenie niemal wszystkich historii sukcesu krajów rozwijających się. Protekcjonizm nie gwarantuje
rozwoju, ale rozwój bez niego jest bardzo trudny.
Jeśli zatem kraje zamożne naprawdę chciałyby pomóc krajom rozwijającym się poprzez handel,
powinny zaakceptować asymetryczny protekcjonizm, tak jak czyniły to w latach 50. i 70. XX wieku.
Powinny uznać fakt, że same muszą stosować dużo słabszą ochronę rynku niż kraje rozwijające się.
Globalny system handlu powinien wspierać wysiłki rozwojowe krajów rozwijających się, pozwalając im
na bardziej swobodne korzystanie z narzędzi wspierania raczkującego przemysłu – takich jak ochrona
celna, subsydia czy regulacje inwestycji zagranicznych. Obecnie jednak system dużo łatwiej dopuszcza
ochronę celną i subsydia w tych sferach, gdzie potrzebują ich kraje rozwinięte. Tymczasem powinno być
odwrotnie – cła ochronne i subsydia powinny być łatwiejsze do zastosowania tam, gdzie kraje
rozwijające się potrzebują ich bardziej.
Szczególnie ważne jest, abyśmy właściwie rozumieli kwestię liberalizacji rynku rolnego w krajach
bogatych. Obniżanie ceł ochronnych w tych krajach może pomóc kilku krajom rozwijającym się,
zwłaszcza Brazylii i Argentynie, ale nie większości z nich. Przede wszystkim zaś liberalizacja rolnictwa
w bogatym świecie nie powinna być uwarunkowana kolejnymi obostrzeniami użycia narzędzi wsparcia
raczkujących przemysłów w krajach rozwijających się, czego domagają się dziś kraje bogate.
Znaczenia handlu międzynarodowego dla rozwijania gospodarki nie da się przecenić. Wolny handel
nie jest jednak najlepszą ścieżką rozwoju gospodarczego. Handel mu sprzyja tylko wówczas, kiedy kraj
zastosuje mieszkankę protekcji i otwartego handlu, ciągle dostosowując ją do zmieniających się potrzeb
i możliwości. Handel to dla rozwoju gospodarczego zbyt poważna sprawa, żeby zostawić go
wolnorynkowym ekonomistom.
ROZDZIAŁ 4

Fin i słoń
Czy powinniśmy regulować inwestycje zagraniczne?

Finowie lubią opowiadać o sobie dowcipy. Co zrobią Niemiec, Francuz, Amerykanin i Fin poproszeni
o napisanie książki o słoniu? Niemiec, z właściwą sobie głębią, napisze grube, opatrzone przypisami
dwutomowe studium Wszystko, co trzeba wiedzieć o słoniu. Francuz, ze swą skłonnością do
filozoficznych rozważań i egzystencjalnych rozterek, napisze Życie i filozofię słonia. Amerykanin,
z głową do interesów, napisze oczywiście książkę Jak zarobić na słoniu. Fin za to napisze książkę Co
słoń myśli o Finach?
Finowie śmieją się ze swego nadmiaru samoświadomości. Ich zainteresowanie własną tożsamością
jest zrozumiałe – mówią językiem, któremu bliżej do koreańskiego i japońskiego niż do języków ich
szwedzkich czy rosyjskich sąsiadów. Finlandia była szwedzką kolonią przez około sześćset lat i rosyjską
kolonią przez niemal sto. Jako Koreańczyk, którego krajem przez tysiąc lat pomiatali wszyscy sąsiedzi
dookoła – Chińczycy, Hunowie, Mongołowie, Mandżurowie, Japończycy, Amerykanie, Rosjanie – wiem,
co to za uczucie.
Nie jest zatem niespodzianką, że po uzyskaniu niepodległości od Rosji w roku 1918 Finlandia robiła,
co mogła, by nie wpuścić do siebie cudzoziemców. Kraj ten wprowadził w latach 30. cały szereg ustaw,
które oficjalnie kwalifikowały wszystkie firmy z ponad 20 procentami udziałów zagranicznych jako –
wstrzymajcie oddech – „niebezpieczne”. Finowie nie są może najbardziej subtelnym narodem świata, ale
nawet jak na nich to gruby kaliber. Finlandia, zgodnie z życzeniem, uzyskała bardzo niewiele inwestycji
zagranicznych105. Kiedy Latający Cyrk Monty Pythona śpiewał w 1980 roku: „Finlandio, Finlandio,
Finlandio, tak bardzo jesteś lekceważona, często ignorowana…”, zapewne nie miał pojęcia, że Finowie
chcieli być lekceważeni i ignorowani.
Fińskie prawo złagodzono w końcu w roku 1987, a górny próg udziału własności zagranicznej
podniesiono do 40 procent, ale wszystkie inwestycje zagraniczne wciąż musiały uzyskać zgodę
Ministerstwa Handlu i Przemysłu. Ogólna liberalizacja inwestycji zagranicznych dokonała się dopiero
w 1993 roku, jako element przygotowań przed wejściem do Unii Europejskiej, które nastąpiło w 1995
roku.
Według neoliberalnej ortodoksji, tego rodzaju skrajnie „antyzagraniczna” strategia, a już zwłaszcza
utrzymywana przez ponad pół wieku, powinna znacznie pogorszyć perspektywy rozwojowe fińskiej
gospodarki. Od połowy lat 90. XX wieku Finlandię chwali się jednak jako prymusa udanej integracji
globalnej. Zwłaszcza koncern telefonii komórkowej Nokia został, mówiąc przenośnie, zaproszony do
globalnego panteonu sławy. Kraj, który nie chciał być częścią gospodarki globalnej, nagle stał się ikoną
globalizacji. Jak to możliwe? Odpowiemy na to pytanie później, ale najpierw rozważmy argumenty za
i przeciw samym inwestycjom zagranicznym.

4.1. CZY KAPITAŁ ZAGRANICZNY JEST NIEZBĘDNY?


Wiele krajów rozwijających się ma problem z wygenerowaniem dostatecznych oszczędności, żeby
zaspokoić własne potrzeby inwestycyjne. W tym kontekście nie wydaje się kontrowersyjną teza, że
ściągnięcie dodatkowych pieniędzy z krajów, które mają nadwyżkę oszczędności, może tylko pomóc.
Kraje rozwijające się, twierdzą Źli Samarytanie, powinny otworzyć swe rynki kapitałowe tak, aby
pieniądze mogły do nich swobodnie napływać.
Korzyści ze swobody międzynarodowych przepływów kapitału – jak głoszą neoliberalni ekonomiści –
nie wyczerpują się na zapełnianiu „luki oszczędnościowej”. Poprawia ona również efektywność
gospodarczą, pozwalając kapitałowi przepływać do projektów o najwyższej możliwej stopie zwrotu
w skali globalnej. Wolne przepływy kapitału ponad granicami mają też upowszechniać „najlepsze
praktyki” w polityce rządów i zarządzaniu przedsiębiorstwami. Według tego rozumowania, inwestorzy
zagraniczni zwyczajnie się wycofają, jeśli firmy i całe kraje nie będą dobrze zarządzane106. Niektórzy
głoszą wręcz kontrowersyjną tezę, że te „korzyści uboczne” są nawet ważniejsze niż korzyści
bezpośrednie, jakie przynosi bardziej wydajna alokacja kapitału107.
Napływ kapitału zagranicznego do krajów-gospodarzy odbywa się w trzech głównych formach –
poprzez granty, kredyty oraz inwestycje. Granty to pieniądze rozdawane (choć często pod pewnymi
warunkami) przez inne kraje, nazywane pomocą zagraniczną bądź oficjalną pomocą rozwojową (ODA).
Na kredyty składają się pożyczki bankowe i obligacje (państw i przedsiębiorstw)108. Inwestycje dzielą
się z kolei na „portfelowe”, które zakładają nabycie własności akcji (udziałów) w celu uzyskania zwrotu
finansowego, ale niekoniecznie wpływu na zarządzanie, oraz bezpośrednie inwestycje zagraniczne
(foreign direct investment, FDI), które zakładają nabycie akcji w celu uzyskania trwałego wpływu na
zarządzanie firmą109.
Wśród ekonomistów neoliberalnych narasta przekonanie, że pomoc zagraniczna nie działa, choć inni
twierdzą, że pomoc „właściwego” typu (tzn. nie motywowana geopolityką) jednak działać może110.
Kredytowanie oraz inwestycje portfelowe także poddano już krytyce, a to ze względu na ich
niestabilność111. I tak na przykład w roku 1998 całkowita suma pożyczek bankowych netto dla krajów
rozwijających się wynosiła 50 miliardów dolarów; po całej serii kryzysów finansowych, jakie dotknęły
gospodarki tych krajów (azjatyckie w 1997 roku, Rosję i Brazylię w 1998 roku, Argentynę w 2002 roku),
przez kolejne cztery lata ich wartość była ujemna (średnio -6,5 miliarda dolarów rocznie); do 2005 roku
były już jednak wyższe o 30 procent niż w roku 1998 (67 miliardów dolarów). Przepływy kapitału
w formie obligacji, choć nie tak niestabilne jak pożyczki bankowe, również wykazują silne wahania112.
Inwestycje portfelowe są z kolei jeszcze bardziej chwiejne niż obligacje, choć nie tak bardzo jak
pożyczki bankowe113.
Przepływy te są nie tylko niestabilne, ale też mają skłonność, by wpływać i wypływać w najgorszym
możliwym momencie. Kiedy perspektywy gospodarki kraju rozwijającego uznaje się za dobre, może do
niego napłynąć zbyt wiele zagranicznego kapitału finansowego. To może przejściowo podnieść ceny
aktywów (na przykład akcji, nieruchomości) powyżej ich realnej wartości, tworząc bańki aktywów.
Kiedy sytuacja się pogarsza, często zresztą w efekcie pęknięcia tych samych baniek, cały kapitał
zagraniczny ucieka z kraju w jednej chwili, mocno pogłębiając kryzys gospodarczy. Takie zachowania
stadne można było wyraźnie zaobserwować w czasie kryzysów azjatyckich 1997 roku, kiedy kapitał
zagraniczny odpływał na masową skalę, pomimo dobrych perspektyw długoterminowych tamtejszych
gospodarek (Korei Południowej, Hongkongu, Malezji, Tajlandii i Indonezji)114.
Oczywiście takie zachowanie – zwane „procyklicznym” – zdarza się także inwestorom krajowym.
Kiedy sprawy idą w złym kierunku, mogą oni, korzystając z dostępu do poufnych informacji, opuścić kraj
jeszcze zanim zrobią to cudzoziemcy. Wpływ zachowania stadnego inwestorów zagranicznych jest jednak
dużo większy z tego prostego powodu, że rynki finansowe kraju rozwijającego się są malutkie na tle sum
pieniędzy, jakie przelewają się przez międzynarodowy system finansowy. Giełda indyjska, a więc
największa giełda świata gospodarek rozwijających się, ma rozmiar ledwie jednej trzydziestej giełdy
amerykańskiej115. Giełda nigeryjska, druga największa giełda w Afryce Subsaharyjskiej, jest warta mniej
niż 5 promili giełdy amerykańskiej. Giełda Ghany to już tylko 0,006 procent giełdy USA116. To, co
w morzu aktywów kraju zamożnego jest ledwie kroplą, może jednak wystarczyć na powódź, która zaleje
rynki finansowe w krajach rozwijających się.
W tym kontekście nie jest przypadkiem, że kraje rozwijające się doświadczały kryzysów finansowych
częściej od czasu, gdy – pod presją Złych Samarytan – w latach 80. i 90. XX wieku otworzyły swe rynki
kapitałowe. Zgodnie z wynikami badań dwóch wybitnych historyków gospodarczych, w latach 1945–
1971, gdy globalne finanse nie były zliberalizowane, kraje rozwijające się nie ucierpiały wskutek
żadnego kryzysu bankowego, przeszły szesnaście kryzysów walutowych i jeden „kryzys bliźniaczy”
(równoczesny kryzys bankowy i walutowy). W latach 1973–1997 doszło za to w krajach rozwijających
się do siedemnastu kryzysów bankowych, pięćdziesięciu siedmiu kryzysów walutowych i dwudziestu
jeden kryzysów bliźniaczych117. Nie wliczamy tu części spośród największych kryzysów finansowych, do
jakich doszło po roku 1998 – Brazylia, Rosja i Argentyna to tylko najbardziej wyraziste przykłady.
Chwiejność i procykliczny charakter międzynarodowych przepływów finansowych sprawia, że nawet
część entuzjastów globalizacji, jak profesor Jagdish Bhagwati, przestrzega przed „niebezpieczeństwami
międzynarodowego hurrakapitalizmu finansowego”118. Nawet zresztą MFW, który w latach 80., a tym
bardziej w 90. XX wieku, naciskał mocno na otwarcie rynków kapitałowych, ostatnio zmienił w tej
sprawie stanowisko, znacznie tonując swe poparcie dla otwierania rynków kapitałowych w krajach
rozwijających się119. Obecnie Fundusz przyznaje, że „przedwczesne otwarcie rynków kapitałowych […]
może krajowi zaszkodzić, generując niekorzystną strukturę przepływów kapitału i narażając go na nagłe
zatrzymanie bądź wręcz odwrót tych przepływów”120.

4.2. MATKA TERESA KAPITAŁU ZAGRANICZNEGO?


Zachowanie międzynarodowych przepływów finansowych (kredytów oraz inwestycji portfelowych)
silnie kontrastuje z zachowaniem bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Napływ netto bezpośrednich
inwestycji zagranicznych do krajów rozwijających się wynosił w 1997 roku 169 miliardów dolarów121.
Pomimo finansowych zawirowań w gospodarkach tych krajów w latach 1998–2002, ich wielkość
wynosiła średnio 172 miliardy dolarów rocznie122. Oprócz stabilności, bezpośrednim inwestycjom
zagranicznym przypisuje się również to, że przynoszą nie tylko pieniądze, ale też mnóstwo innych rzeczy,
które wspierają gospodarczy rozwój. Sir Leon Brittan, były brytyjski komisarz w UE, podsumowuje to
w ten sposób: bezpośrednie inwestycje zagraniczne to „źródło dodatkowego kapitału, wkład w zdrowy
bilans płatniczy, podstawa zwiększania wydajności, dodatkowe zatrudnienie, efektywna konkurencja,
racjonalna produkcja, transfer technologii i źródło wiedzy o zarządzaniu”123.
Argument na rzecz przyjmowania bezpośrednich inwestycji zagranicznych wydaje się zatem nie do
zbicia. FDI są stabilne, inaczej niż napływ zagranicznego kapitału finansowego. Co więcej, przynoszą nie
tylko pieniądze, ale także poprawiają potencjał produktywności kraju-gospodarza, sprowadzając bardziej
zaawansowaną organizację, umiejętności i technologie. Nic dziwnego, że bezpośrednie inwestycje
zagraniczne fetuje się, jak gdyby były „Matką Teresą kapitału zagranicznego”, jak ironicznie zauważył
kiedyś Gabriel Palma, wybitny ekonomista chilijski i mój dawny nauczyciel a obecnie kolega
w Cambridge. Bezpośrednie inwestycje zagraniczne mają jednak swoje ograniczenia i specyficzne
problemy.
Przede wszystkim, napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych może i mógł być bardzo stabilny
w czasach finansowych zawirowań w krajach rozwijających się pod koniec lat 90. XX wieku i na
początku wieku następnego, ale bynajmniej nie zawsze tak było i nie we wszystkich krajach124. Jeśli dany
kraj ma otwarty rynek kapitałowy, FDI dają się „upłynnić” i wycofać dość szybko. Jak wskazują nawet
publikacje MFW, zagraniczna filia przedsiębiorstwa może korzystać ze swych zasobów, by pożyczyć
pieniądze z banków krajowych, zamienić je na obcą walutę i wysłać za granicę; spółka-matka może
również cofnąć pożyczkę wewnątrzkorporacyjną, której udzieliła swej filii (co liczy się jako
bezpośrednia inwestycja zagraniczna)125. W skrajnym przypadku większość bezpośrednich inwestycji
zagranicznych, jakie napłynęły, może wypłynąć z powrotem takimi właśnie kanałami, nie poprawiając
zbytnio pozycji rezerw walutowych kraju-gospodarza126.
FDI nie tylko nie muszą być stabilnym źródłem walut zagranicznych, ale mogą również wywrzeć
negatywny wpływ na bilans wymiany zagranicznej kraju-gospodarza. FDI mogą bowiem sprowadzać
obce waluty, ale również generować na nie dodatkowy popyt (na przykład importując komponenty bądź
zaciągając pożyczki za granicą). Oczywiście mogą również generować przyrost walut obcych poprzez
eksport, ale to, czy więcej ich zarobią, czy wydadzą, nie jest z góry przesądzone. To dlatego właśnie tak
wiele krajów wprowadziło wobec inwestujących u nich firm zagranicznych mechanizmy kontroli
dochodów i wydatków w walutach obcych (na przykład wymogi co do wartości eksportu czy zakupu
lokalnych komponentów)127.
Inny kłopot z bezpośrednimi inwestycjami zagranicznymi polega na tym, że stwarzają one okazję do
stosowania tzw. cen transferowych w ramach transnarodowych korporacji operujących w więcej niż
jednym kraju. Chodzi o proceder, w którym filie tych korporacji zawyżają lub zaniżają wartość
wzajemnych transakcji po to, aby wykreować najwyższy zysk dla filii działających w krajach
o najniższym opodatkowaniu dochodów przedsiębiorstw. I to zawyżanie bądź zaniżanie naprawdę „robi
różnicę”. Raport Christian Aid udokumentował przypadki eksportu po zaniżonych cenach anten
telewizyjnych z Chin po 40 centów za sztukę, wyrzutni rakietowych z Boliwii po 40 dolarów
i buldożerów z USA za 528 dolarów, z drugiej zaś strony importu po zawyżonych cenach towarów
w rodzaju niemieckich ostrzy pił do metalu po 5485 dolarów od sztuki, japońskich pęset po 4896
dolarów czy kluczy francuskich po 1089 dolarów128. W przypadku korporacji transnarodowych to nie
nowy problem, ale dziś występuje on ostrzej niż kiedyś w efekcie rozmnożenia się rajów podatkowych,
w których podatki od dochodów przedsiębiorstw są minimalne bądź w ogóle nie obowiązują. Firmy
mogą radykalnie ograniczać ciężar płaconych przez siebie podatków, przenosząc większość swych
zysków do spółki istniejącej tylko na papierze, ale zarejestrowanej w raju podatkowym.
Można co prawda argumentować, że kraj-gospodarz nie powinien narzekać na ceny transferowe, skoro
bez bezpośrednich inwestycji zagranicznych dochód do opodatkowania w ogóle by nie powstał. To
jednak nieuczciwy argument. Wszystkie firmy korzystają z zasobów produkcyjnych dostarczanych przez
rząd za pieniądze podatników (na przykład dróg, sieci telekomunikacyjnej, pracowników wykształconych
i wyszkolonych za środki publiczne). Jeśli zatem jakaś filia transnarodowej korporacji nie płaci
„uczciwej doli” swego podatku, tak naprawdę „jedzie na gapę” na koszt kraju-gospodarza.
Nawet w kwestii technologii, kwalifikacji i zdolności zarządczych, które mają przyjść wraz
z bezpośrednimi inwestycjami zagranicznymi, zbadane efekty są niejednoznaczne: „pomimo teoretycznego
założenia, że spośród różnych typów przepływów [kapitału] to FDI przynoszą największe korzyści, ich
udokumentowanie wcale nie jest proste” – i głosi to publikacja MFW129. A dlaczego tak się dzieje?
Ponieważ różne typy FDI generują różne efekty wydajnościowe.
Kiedy myślimy o bezpośrednich inwestycjach zagranicznych, do głowy przychodzi nam na przykład
Intel budujący nową fabrykę mikroprocesorów na Kostaryce albo Volkswagen uruchamiający nową linię
produkcyjną w Chinach – to coś, co nazywamy inwestycjami typu greenfield. Bardzo wiele
bezpośrednich inwestycji zagranicznych polega jednak na tym, że cudzoziemcy wykupują istniejącą już
firmę lokalną – to inwestycje typu brownfield 130. Od lat 90. XX wieku stanowią one ponad połowę
całkowitej wartości FDI na świecie, choć w przypadku krajów rozwijających się ich udział jest niższy,
z tego oczywistego powodu, że mają one mniej firm, które cudzoziemcy zechcieliby przejąć. Szczytowy
moment udziału inwestycji typu brownfield przypadł na rok 2001, gdy stanowiły one aż 80 procent
całkowitej sumy światowych FDI131.
Inwestycje typu brownfield nie tworzą nowych zakładów produkcyjnych – kiedy General Motors
wykupił koreańskiego producenta samochodów Daewoo po kryzysie finansowym roku 1997, po prostu
przejęto istniejące fabryki i dalej produkowano te same, zaprojektowane przez Koreańczyków
samochody pod nowymi nazwami. Inwestycje te mogą jednak wygenerować przyrost potencjału
produkcyjnego, gdyż wraz z nimi mogą pojawić się nowe techniki zarządzania czy lepiej przygotowani
inżynierowie. Kłopot w tym, że nie ma żadnej gwarancji, że faktycznie tak się stanie.
W niektórych przypadkach bezpośrednich inwestycji zagranicznych typu brownfield dokonuje się
z wyraźną intencją, by nie starać się o zwiększenie potencjału produkcyjnego zakupionej firmy –
zagraniczny inwestor może kupić firmę, co do której sądzi, że jest niedowartościowana na rynku,
zwłaszcza w czasach kryzysu finansowego, i kierować nią w dotychczasowy sposób aż do momentu
znalezienia odpowiedniego kupca132. Czasem inwestor zagraniczny może wręcz aktywnie niszczyć
istniejący potencjał produkcyjny zakupionej firmy „odzierając ją z zasobów”. I tak na przykład
hiszpańska linia lotnicza Iberia wykupiła kilka latynoamerykańskich linii w latach 90. XX wieku
i wymieniła swe stare samoloty na nowe, będące w posiadaniu tychże linii z Ameryki Łacińskiej,
ostatecznie doprowadzając część z nich do bankructwa w efekcie pogorszenia poziomu ich usług
i wysokich kosztów utrzymania.
Oczywiście, wartość bezpośrednich inwestycji zagranicznych dla gospodarki kraju-gospodarza nie
ogranicza się do tego, co przyniosą one przedsiębiorstwu, w które się inwestuje. Przedsiębiorstwo to
zatrudnia lokalnych pracowników (którzy mogą nabyć nowe umiejętności), kupuje komponenty od
lokalnych producentów (którzy mogą skorzystać z nowych technologii) i wywiera pewien „efekt
demonstracji” na krajowe firmy (pokazując im nowe techniki zarządzania czy dostarczając wiedzy na
temat rynków zagranicznych). Efekty te, znane jako „efekty rozlewania się”, oznaczają realny wkład do
potencjału produkcyjnego kraju w długim okresie i nie należy ich lekceważyć.
Na nieszczęście, te efekty rozlewania się wcale nie muszą wystąpić. W skrajnym przypadku korporacja
transnarodowa może stworzyć „enklawę”, do której wszystkie komponenty są importowane, a jedyna
aktywność lokalnych pracowników polega na prostym ich składaniu, bez możliwości choćby nabycia
nowych kwalifikacji. Co więcej, nawet jeśli efekty rozlewania się faktycznie występują, zazwyczaj mają
relatywnie niewielki zasięg133. Z tego właśnie powodu rządy starały się je maksymalizować, narzucając
inwestorom różne wymogi dotyczące produkcji – na przykład transferów technologicznych, udziału
komponentów lokalnych czy wartości eksportu134.
Zasadniczy, acz często ignorowany efekt bezpośrednich inwestycji zagranicznych dotyczy (aktualnych
i przyszłych) konkurentów krajowych. Wejście korporacji transnarodowej na rynek za pośrednictwem
FDI może zniszczyć istniejące firmy krajowe, które mogłyby „dorosnąć” do sukcesu, gdyby nie zostały
przedwcześnie wystawione na konkurencję, albo też w ogóle zapobiec pojawieniu się krajowej
konkurencji. W takich przypadkach potencjał produkcyjny zwiększa się w krótkim okresie, gdyż filia
korporacji transnarodowej zastępująca (obecne i przyszłe) firmy krajowe zazwyczaj jest od nich bardziej
efektywna. Na dłuższą metę potencjał produkcyjny, jaki kraj mógłby uzyskać, będzie jednak niższy.
Dzieje się tak, gdyż korporacje transnarodowe z reguły nie wyprowadzają najbardziej intratnych
rodzajów działalności poza granice swego kraju, co bardziej szczegółowo omówię później. W rezultacie
filie tych korporacji mogą w dłuższym okresie osiągnąć jedynie pewien określony poziom
wyrafinowania. Wracając do przykładu Toyoty z rozdziału pierwszego – gdyby Japonia zliberalizowała
bezpośrednie inwestycje zagraniczne w swym przemyśle motoryzacyjnym już w latach 60. XX wieku,
Toyota z pewnością nie produkowałaby dziś Lexusa – albo zostałaby wymieciona z rynku, albo, co
bardziej prawdopodobne, stałaby się cenionym podwykonawcą jakiegoś amerykańskiego producenta
samochodów. Biorąc to pod uwagę, pominięcie przez kraj rozwijający się krótkoterminowych korzyści
z FDI, aby zwiększyć szanse firm krajowych na przejście do bardziej wyrafinowanej działalności
w dłuższym okresie – poprzez regulację bezpośrednich inwestycji zagranicznych bądź ich całkowity
zakaz w niektórych sektorach – może być decyzją rozsądną135. Dokładnie ta sama logika rządzi ochroną
raczkujących przemysłów, którą omówiłem w poprzednich rozdziałach – kraj zrzeka się
krótkoterminowych korzyści z wolnego handlu po to, by wytworzyć większy potencjał produkcyjny na
dłuższą metę. I właśnie dlatego, historycznie rzecz biorąc, w większości przypadków gospodarczego
sukcesu odwoływano się do regulacji bezpośrednich inwestycji zagranicznych, nieraz o drakońskim
charakterze, co wykażę poniżej.

4.3. „BARDZIEJ NIEBEZPIECZNE OD SIŁY MILITARNEJ”


„Nastanie dla nas szczęśliwy dzień, kiedy ani jeden amerykański papier wartościowy nie będzie
w posiadaniu zagranicy, a Stany Zjednoczone nie będą obszarem wyzysku dla europejskich bankierów
i pożyczkodawców”. Napisano tak w „US Banker’s Magazine” w roku 1884136.
Czytelnikowi zapewne trudno będzie uwierzyć, że magazyn bankierów publikowany w Ameryce
mógłby być aż tak wrogi zagranicznym inwestorom. Ale nie było w tym wówczas niczego dziwnego. USA
w swym postępowaniu z inwestorami zagranicznymi miały naprawdę wiele za uszami137.
W roku 1832 Andrew Jackson, popularny dziś bohater amerykańskich wolnorynkowców, odmówił
odnowienia licencji quasi-banku centralnego, tzn. Drugiego Banku USA – sukcesora banku
Hamiltonowskiego (zob. rozdział drugi)138. Uczynił tak, gdyż udział własności zagranicznej w banku był
zbyt wysoki – aż 30 procent (Finowie sprzed wejścia do UE skwapliwie by przytaknęli!). Ogłaszając
swoją decyzję, Jackson powiedział: „gdyby kapitał banku zasadniczo przeszedł w ręce podmiotu
w obcym kraju i akurat na nieszczęście prowadzilibyśmy z tym krajem wojnę, to co by się z nami stało?
[…] Kontrola nad naszą walutą, przyjmowanie naszych publicznych pieniędzy, utrzymywanie
w zależności tysięcy naszych obywateli, to byłaby dużo potężniejsza i bardziej niebezpieczna broń niż
marynarka i wojsko naszego wroga. Jeśli już musimy mieć bank […] musi on być czysto amerykański”139.
Gdyby coś podobnego powiedział dziś prezydent kraju rozwijającego się, byłby napiętnowany jako
ksenofobiczny dinozaur i sekowany przez wspólnotę międzynarodową.
Od samych początków swego rozwoju gospodarczego aż do czasów I wojny światowej USA były
największym importerem zagranicznego kapitału140. W tym kontekście bardzo martwiono się o kwestię
„zarządzania zza oceanu” przez inwestorów zagranicznych141; „nie straszny nam KAPITAŁ
ZAGRANICZNY – jeśli jest podporządkowany amerykańskim menedżerom”, deklarował w 1835 roku
„Niles’ Weekly Register”, nacjonalistyczny magazyn wywodzący się z tradycji Hamiltonowskiej142.
Odzwierciedleniem tych nastrojów była silna regulacja zagranicznych inwestycji przez rząd
amerykański. Udziałowcy nie mieszkający na terytorium USA nie mieli prawa głosu, a tylko obywatele
amerykańscy mogli zostać dyrektorami banków ogólnokrajowych (tzn. nie stanowych). Znaczyło to, że
„cudzoziemcy i zagraniczne instytucje finansowe mogły kupować akcje amerykańskich banków
ogólnokrajowych tylko pod warunkiem gotowości, by traktować obywateli USA jako swych
reprezentantów w radzie dyrektorów”, co zniechęcało do inwestycji zagranicznych w sektorze
bankowym143. Monopol żeglugi przybrzeżnej dla statków amerykańskich Kongres nałożył jeszcze w 1817
roku i obowiązywał on aż do I wojny światowej144. Surowe restrykcje obowiązywały również
w przemyśle zasobów naturalnych. Liczne władze stanowe zabraniały inwestycji w ziemię bądź
nakładały ograniczenia dla niezamieszkałych w danym stanie cudzoziemców. W 1887 roku federalna
ustawa o obcej własności w ogóle zabroniła posiadania ziemi przez cudzoziemców – lub przez spółki,
których ponad 20 procent udziałów posiadają cudzoziemcy – na tzw. terytoriach (tzn. poza
pełnoprawnymi stanami), gdzie szczególnie intensywnie spekulowano właśnie ziemią145. Federalne
prawa górnicze ograniczały z kolei prawo wydobycia surowców do obywateli amerykańskich i spółek
zarejestrowanych w USA. W roku 1878 wprowadzono prawo drzewne pozwalające na wycinkę na
terenach państwowych wyłącznie amerykańskim rezydentom.
Niektóre prawa stanowe były jeszcze bardziej wrogie wobec inwestycji zagranicznych. Wiele stanów
opodatkowało firmy zagraniczne silniej niż rząd federalny. W stanie Indiana uchwalono w 1887 roku
niesławne prawo, które praktycznie odbierało firmom zagranicznym ochronę sądową146. Pod koniec XIX
wieku rząd stanu Nowy Jork przyjął szczególnie wrogą postawę wobec bezpośrednich inwestycji
zagranicznych w sektorze finansowym, w którym sam błyskawicznie budował sobie pozycję gracza
światowej klasy (co jest ewidentnym przykładem ochrony raczkującej branży)147. Przyjęto tam w latach
80. XIX wieku prawo, które zabraniało bankom zagranicznym podejmowania „działalności bankowej”
(przyjmowania depozytów, dyskontowania banknotów czy bonów). Prawo bankowe z 1914 roku
zabraniało zakładania filii banków zagranicznych. I tak na przykład London City and Midland Bank
(wówczas trzeci bank świata pod względem depozytów) nie mógł otworzyć swojej filii, choć miał ich
867 na całym świecie oraz 45 współpracujących banków w samych USA148.
Mimo tak szerokiej, często ścisłej kontroli inwestycji zagranicznych, USA były największym odbiorcą
inwestycji zagranicznych w XIX i na początku XX wieku – na tej samej zasadzie ścisłe regulacje
korporacji transnarodowych w Chinach nie powstrzymały napływu ogromnej w ostatnich dekadach ilości
bezpośrednich inwestycji zagranicznych do tego kraju. Fakty te przeczą przekonaniu Złych Samarytan, że
regulacja inwestycji zagranicznych musi spowodować ograniczenie napływów kapitału lub że
liberalizacja regulacji je zwiększy. Co więcej, pomimo – a raczej, moim zdaniem, po części za sprawą –
ścisłych regulacji inwestycji zagranicznych (jak również utrzymywania najwyższych na świecie ceł na
towary przemysłowe) USA były najszybciej rozwijającą się gospodarką na świecie przez cały wiek XIX
i aż do trzeciej dekady XX wieku. Podważa to standardowy argument, że regulacja inwestycji
zagranicznych ogranicza perspektywy rozwoju gospodarki. Jeszcze bardziej drakońskie od amerykańskich
były regulacje inwestycji zagranicznych w Japonii149. Szczególnie przed rokiem 1963 udział własności
zagranicznej spółek ograniczony był do 49 procent, a w wielu „branżach kluczowych” FDI były wręcz
zakazane. Inwestycje zagraniczne stopniowo liberalizowano, ale tylko w tych branżach, w których firmy
krajowe były na to gotowe. W rezultacie ze wszystkich krajów spoza bloku komunistycznego Japonia
uzyskała najniższy poziom bezpośrednich inwestycji zagranicznych w stosunku do całkowitego poziomu
inwestycji150. W kontekście tej historii głoszenie przez rząd japoński w niedawnym memorandum dla
WTO, że „nakładanie ograniczeń na [bezpośrednie] inwestycje [zagraniczne] nie wydaje się właściwą
decyzją nawet z perspektywy polityki rozwojowej”, to klasyczny przypadek wybiórczej amnezji
historycznej, podwójnych standardów i „odkopywania drabiny”151.
Koreę i Tajwan często postrzega się jako pionierów polityki sprzyjającej FDI, a to za sprawą ich
wczesnych sukcesów ze strefami produkcji na eksport (export production zones, EPZ), w których
inwestycje firm zagranicznych były słabo uregulowane. Poza strefami kraje te nakładały jednak na
inwestorów zagranicznych liczne restrykcje. Pozwalały one szybciej akumulować potencjał
technologiczny, który z kolei redukował potrzebę stosowania w kolejnych okresach podejścia „wszystko
ujdzie”, właściwego dla EPZ. Ograniczano zatem zakres obszarów, na które mogły wejść firmy
zagraniczne i nakładano górne progi udziału zagranicznej własności. Monitorowano również technologie
sprowadzane przez korporacje transnarodowe i narzucano wymogi co do wartości eksportu. Nałożono
również ścisłe wymogi co do zawartości lokalnych komponentów, aczkolwiek stosowano je mniej
rygorystycznie w przypadku towarów eksportowanych (tak, aby lokalne komponenty niższej jakości nie
osłabiały zbytnio ich konkurencyjności). W rezultacie aż do końca lat 90. XX wieku, gdy Korea przyjęła
politykę neoliberalną, był to jeden z najmniej uzależnionych od inwestycji zagranicznych krajów na
świecie152. Tajwan, gdzie polityka była nieco łagodniejsza od koreańskiej, był trochę bardziej
uzależniony od zagranicznych inwestycji, ale zależność ta i tak była poniżej średniej krajów
rozwijających się153.
Większe kraje europejskie – Wielka Brytania, Francja i Niemcy – w regulacji zagranicznych
inwestycji nie poszły tak daleko jak Japonia, USA czy Finlandia. Przed II wojną światową nie było takiej
potrzeby – raczej prowadziły one niż przyjmowały inwestycje zagraniczne. Kiedy po II wojnie światowej
zaczęły jednak być odbiorcą dużych inwestycji, najpierw amerykańskich a potem japońskich,
wprowadziły obostrzenia dla napływających FDI i nałożyły wymogi co do ich oddziaływania na
otoczenie. Do lat 70. instrumentem takiej polityki była przede wszystkim kontrola wymiany walut. Po tym,
jak ją zniesiono, zastosowano z kolei nieformalne wymogi minimalne. Nawet z pozoru przyjazny
zagranicznym inwestorom rząd brytyjski wykorzystywał rozmaite „zobowiązania” i „dobrowolne
ograniczenia” dotyczące zawartości lokalnie produkowanych komponentów, wartości produkcji
i eksportu154. Kiedy Nissan w 1981 roku założył fabrykę w Wielkiej Brytanii, zobowiązany był
wypracowywać lokalnie 60 procent wartości dodanej przez dany okres, po którym poziom ten miał
rosnąć do 80 procent. Wiadomo także, że rząd brytyjski „wywierał presję [na Forda i GM], aby uzyskać
lepszy bilans handlowy”155.
Nawet przypadki takich krajów jak Singapur czy Irlandia, które odniosły sukces, bazując w dużej
mierze na FDI, nie są dowodem, że rządy krajów-gospodarczy powinny pozwolić korporacjom
transnarodowym robić, co chcą. Zapraszając firmy zagraniczne, rządy te stosowały selektywne
instrumenty przyciągania inwestycji do tych obszarów, które uznano za strategicznie ważne
w perspektywie rozwoju gospodarki. Inaczej niż Hongkong, który faktycznie stosował liberalną politykę
w obszarze FDI, Singapur prowadził działania celowe. Z kolei Irlandia zaczęła prosperować tak
naprawdę dopiero wtedy, kiedy przeszła od niezróżnicowanego podejścia do FDI („im więcej, tym
lepiej”) do strategii skoncentrowanej, w ramach której przyciągano inwestycje zagraniczne w takich
sektorach jak elektronika, farmaceutyki, oprogramowanie czy usługi finansowe. Dość szeroko stosowano
tam również wymogi jakościowe156.
Podsumowując, historia przemawia na korzyść regulatorów. Większość spośród bogatych dziś krajów
regulowała inwestycje zagraniczne w czasach, gdy były one jeszcze po stronie odbiorców inwestycji.
Czasem regulacje te były drakońskie – Finlandia, Japonia, Korea Południowa i USA (w niektórych
sektorach) to najlepsze przykłady. Były też kraje, które odniosły sukces, aktywnie zabiegając o FDI, jak
Singapur czy Irlandia, ale nawet one nie przyjmowały wobec transnarodowych korporacji
leseferystycznego podejścia, jakie krajom rozwijającym się zalecają dziś Źli Samarytanie.

4.4. ŚWIAT BEZ GRANIC?


Teoria ekonomiczna, historia i współczesne doświadczenia mówią nam, że aby naprawdę skorzystać na
inwestycjach zagranicznych, rząd musi je dobrze uregulować. Mimo to Źli Samarytanie robili, co mogli,
by mniej więcej w ciągu ostatnich dziesięciu lat zdelegalizować praktycznie wszystkie regulacje
bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Poprzez Światową Organizację Handlu wprowadzili
porozumienie TRIMS, które zabrania używania takich narzędzi jak wymóg stosowania lokalnego wkładu,
wymogi co do wartości eksportu czy wymogi dotyczące równowagi w wymianie walut. Naciskali
również na dalszą liberalizację w ramach negocjacji GATS (General Agreement on Trade in Services,
pol. Porozumienie ogólne w sprawie handlu usługami) i zaproponowali porozumienie inwestycyjne na
forum WTO. Dwustronne i regionalne porozumienia o wolnym handlu (free trade agreements, FTA) oraz
dwustronne traktaty inwestycyjne (bilateral investment treaties, BIT) między krajami bogatymi
i biednymi również ograniczają możliwości regulacji bezpośrednich inwestycji zagranicznych przez kraje
rozwijające się157.
Zapomnijcie o historii, mówią Źli Samarytanie, broniąc tych posunięć. Nawet jeśli regulacja
inwestycji zagranicznych przyniosła jakieś dobre skutki w przeszłości, to stała się zbędna i daremna
w wyniku globalizacji, która stworzyła nowy „świat bez granic”. Twierdzą też, że „śmierć odległości”
wynikająca z rozwoju technologii komunikacyjnych i transportowych uczyniła firmy dużo bardziej
mobilnymi i tym samym bezpaństwowymi – nie są już związane z własnymi krajami. Jeśli zaś firmy nie
mają już narodowości, to nie ma powodu, żeby inwestorów zagranicznych dyskryminować. Co więcej,
wszelkie próby regulacji firm z zagranicy są daremne, gdyż nie będąc nigdzie zakotwiczone, mogą one
łatwo przenieść się do kraju, gdzie takich regulacji nie ma.
Z pewnością jest w tej argumentacji część prawdy. Ale sama teza jest zdecydowanie przesadzona.
Istnieją dziś firmy, jak Nestlé, które produkują mniej niż 5 procent u siebie w kraju (Szwajcarii), ale to
zdecydowanie wyjątki. Większość dużych firm międzynarodowych wytwarza mniej niż jedną trzecią swej
produkcji za granicą, a w przypadku firm japońskich ten wskaźnik wynosi poniżej 10 procent158. Część
„zasadniczej” działalności (na przykład badania i rozwój) przenosi się czasem za granicę, ale najczęściej
do innych krajów rozwiniętych i to tam, gdzie istotny jest kontekst „regionalny” (regiony oznaczają tu
Amerykę Północną, Europę i Japonię, która jest regionem sama w sobie)159.
W większości spółek najważniejsi decydenci zazwyczaj wciąż pochodzą z ich krajów ojczystych.
Oczywiście, są takie przypadki jak Carlos Ghosn, libański Brazylijczyk kierujący firmą francuską
(Renault) i japońską (Nissan). Ale to także jest wyjątek. Najbardziej wymowny przykład to fuzja
niemieckiego producenta samochodów Daimler-Benz z amerykańskim Chryslerem w 1998 roku. Tak
naprawdę było to przejęcie Chryslera przez Mercedesa. W czasie fuzji przedstawiano to jednak jako
małżeństwo równych partnerów. Nowa spółka Daimler-Chrysler miała nawet równą liczbę Niemców
i Amerykanów w zarządzie. Było tak przez kilka pierwszych lat. Wkrótce jednak Niemcy zdominowali
Amerykanów, zazwyczaj w stosunku dziesięciu–dwunastu do jednego czy dwóch, w zależności od roku.
Nawet zatem amerykańskie firmy, gdy zostaną przejęte, skończą pod kierownictwem cudzoziemców (ale
w końcu na tym polega przejęcie).
Narodowość firmy ma zatem wciąż duże znaczenie. Ten, kto posiada firmę, określa na przykład, do
jakiego stopnia jej różnym filiom pozwoli się prowadzić działalność na wyższym poziomie
technologicznym. Byłoby wielką naiwnością ze strony krajów rozwijających się projektować politykę
gospodarczą z założeniem, że kapitał nie ma już żadnych korzeni narodowych.
Co jednak z argumentem, że niezależnie od tego, czy to konieczne, czy nie, praktykowanie regulacji
inwestycji zagranicznych zwyczajnie nie jest możliwe? Skoro dziś, kiedy korporacje transnarodowe są
mniej lub bardziej uwolnione od swych korzeni, mogą ukarać kraj regulujący inwestycje zagraniczne
„głosując nogami”?
Oczywiste pytanie, jakie należałoby od razu zadać, brzmi: skoro firmy stały się tak mobilne, że mogą
uczynić krajowe regulacje „bezzębnymi”, to dlaczego Źli Samarytanie z bogatych krajów tak gorliwie
domagają się, by kraje rozwijające się podpisywały wszystkie te porozumienia międzynarodowe, które
ograniczają ich zdolność do regulowania inwestycji zagranicznych? Podążając za logiką rynku, tak
ukochaną przez neoliberalnych ortodoksów, dlaczego nie pozwolić krajom wybrać takiego podejścia,
jakie sobie życzą i pozwolić po prostu inwestorom zagranicznym karać je lub nagradzać poprzez
inwestowanie tylko w tych krajach, które są zagranicznym inwestorom przyjazne? Już sam fakt, że kraje
bogate chcą narzucić te rozwiązania krajom rozwijającym się za pomocą międzynarodowych porozumień,
pokazuje, że regulacja bezpośrednich inwestycji zagranicznych bynajmniej nie jest daremna, wbrew temu,
co mówią nam Źli Samarytanie.
Z pewnością też nie wszystkie korporacje transnarodowe są mobilne w równym stopniu. To prawda,
że w wielu branżach – odzieżowej, obuwniczej czy produkcji wypchanych zabawek – istnieje mnóstwo
potencjalnych miejsc do inwestycji, gdyż maszyny do produkcji łatwo jest przewieźć, a kwalifikacje
potrzebne do pracy są niewysokie, więc pracowników można łatwo wyszkolić. W wielu innych branżach
firmy nie mogą jednak przenosić się tak łatwo, z kilku powodów – istnienia czynników niemobilnych (na
przykład surowców mineralnych, lokalnej siły roboczej o szczególnych umiejętnościach), atrakcyjności
rynku lokalnego (Chiny to dobry przykład) czy sieci dostawców, którą budowały przez lata (na przykład
sieć podwykonawców dla japońskich producentów samochodów w Tajlandii czy Malezji).
Na koniec wreszcie – myślenie, że korporacje transnarodowe będą na pewno unikać krajów, które
regulują bezpośrednie inwestycje zagraniczne, jest zwyczajnie błędne. Wbrew temu, co sugeruje nam
ortodoksja, regulacja nie jest tak bardzo ważna, gdy chodzi o determinację poziomu napływu inwestycji
zagranicznych. Gdyby była, kraje takie jak Chiny nie otrzymywałyby ich zbyt wiele. Spływa tam jednak
około 10 procent światowych FDI, gdyż kraj ten ma do zaoferowania duży i szybko rosnący rynek, dobrą
siłę roboczą i dobrą infrastrukturę (drogi, porty). Ten sam argument da się zastosować do XIX-wiecznych
Stanów Zjednoczonych.
Ankiety pokazują, że korporacje najbardziej zainteresowane są potencjałem rynkowym kraju-
gospodarza (wielkością i jego wzrostem), a następnie takimi sprawami jak jakość pracowników
i infrastruktury, regulacje zaś stanowią obszar relatywnie mniej interesujący. Nawet Bank Światowy,
dobrze znany z poparcia dla liberalizacji FDI, przyznał kiedyś, że „specyficzne bodźce i regulacje
dotyczące inwestycji bezpośrednich wywierają mniejszy wpływ na to, ile inwestycji dany kraj otrzyma
niż jego ogólny klimat gospodarczy i polityczny, a także polityka finansowa i kursowa”160.
Podobnie jak przy argumencie o związku między handlem międzynarodowym i rozwojem
gospodarczym, Źli Samarytanie mylą skutki z przyczyną. Sądzą, że jeśli zliberalizuje się regulacje
inwestycji zagranicznych, do kraju napłynie więcej inwestycji, co wspomoże wzrost gospodarczy. Tyle
że inwestycje zagraniczne idą raczej za wzrostem gospodarczym, a nie go powodują. Brutalna prawda
jest taka, że jakkolwiek liberalny byłby reżim regulacyjny danego kraju, to firmy zagraniczne nie pojawią
się tam tak długo, jak długo jego gospodarka nie będzie miała do zaoferowania atrakcyjnego rynku
i wysokiej jakości zasobów produkcyjnych (pracowników, infrastruktury). To dlatego właśnie tak wiele
krajów rozwijających się nie zdołało przyciągnąć znaczących ilości FDI, pomimo że dały zagranicznym
firmom maksymalny zakres wolności. Kraje muszą wygenerować wzrost, zanim korporacje
transnarodowe w ogóle się nimi zainteresują. Jeśli organizujecie imprezę, to nie wystarczy powiedzieć
ludziom, że mogą przyjść i robić co im się podoba. Ludzie idą na imprezę wówczas, gdy wiedzą, że
dzieje się tam już coś ciekawego. Zazwyczaj nie przychodzą i nie robią rzeczy interesujących specjalnie
dla was, nieważne jak wielki by im zakres wolności zaoferować.

4.5. „JEDYNA RZECZ GORSZA OD WYZYSKU PRZEZ KAPITAŁ…”


Podobnie jak Joan Robinson, niegdyś profesorka ekonomii na Cambridge i zapewne najsłynniejsza
ekonomistka w historii, uważam, że jedyną rzeczą gorszą od bycia wyzyskiwanym przez kapitał jest nie
bycie przez niego wyzyskiwanym. Inwestycje zagraniczne, a zwłaszcza bezpośrednie inwestycje
zagraniczne, mogą być bardzo użytecznym narzędziem gospodarczego rozwoju. Na ile rzeczywiście
będzie ono użyteczne, zależy od rodzaju prowadzonych inwestycji i tego, jak kraj-gospodarz je ureguluje.
Zagraniczne inwestycje finansowe niosą więcej zagrożeń niż korzyści, co przyznają dziś nawet
neoliberałowie. Choć bezpośrednie inwestycje zagraniczne nie są działalnością charytatywną, w krótkim
okresie często przynoszą korzyści krajowi-gospodarzowi. Jeśli jednak chodzi o rozwój gospodarczy,
liczy się okres długi. Bezwarunkowa akceptacja FDI może wręcz utrudnić rozwój gospodarczy
w dłuższym okresie. Na przekór bowiem hiperboli o „świecie bez granic”, korporacje transnarodowe to
wciąż firmy narodowe, tyle że prowadzące międzynarodowe operacje, mało zatem prawdopodobne, aby
pozwalały swym filiom zagranicznym angażować się w działalność na wyższym poziomie
technologicznym. Jednocześnie ich obecność może powstrzymać rozwój firm krajowych, które mogłyby
taką działalność prowadzić w dłuższej perspektywie. W takiej sytuacji długofalowy potencjał rozwoju
w kraju-gospodarzu może doznać uszczerbku. Co więcej, długofalowe korzyści z FDI zależą po części od
wielkości i jakości kreowanych przez korporacje międzynarodowe tzw. efektów rozlewania się (spill-
over), których maksymalizacja wymaga odpowiedniej interwencji politycznej. Niestety, wiele spośród
najważniejszych narzędzi takiej interwencji zostało już przez Złych Samarytan zdelegalizowanych (na
przykład wymogi stosowania lokalnych komponentów).
Bezpośrednie inwestycje zagraniczne mogą się zatem okazać paktem faustowskim. Na krótką metę
mogą przynieść korzyści, ale w dłuższym okresie mogą rozwojowi gospodarczemu tak naprawdę
zaszkodzić. Dopiero, gdy to zrozumiemy, sukces na przykład Finlandii przestanie być czymś
zaskakującym. Strategia tego kraju opierała się na rozpoznaniu, że jeśli inwestycje zagraniczne zostaną
zliberalizowane zbyt wcześnie (a Finlandia na początku XX wieku była jedną z najbiedniejszych
gospodarek Europy), krajowe firmy nie będą miały przestrzeni do rozwoju niezależnego potencjału
technologicznego i zdolności zarządczych. Nokii osiągnięcie zysku ze swej filii elektronicznej zajęło
siedemnaście lat, ale dziś jest ona największą firmą w branży telefonii komórkowej na świecie161.
Gdyby Finlandia zliberalizowała inwestycje zagraniczne już na samym początku, Nokia nie byłaby tym,
czym jest dzisiaj. Inwestorzy zagraniczni, którzy kupiliby Nokię, najprawdopodobniej zażądaliby, aby
spółka-matka przestała dopłacać do pozbawionej perspektyw filii elektronicznej, zabijając w ten sposób
cały interes. W najlepszym razie jakaś korporacja transnarodowa kupiłaby dział elektroniczny i uczyniła
z niego swą własną filię, zlecając jej prace o drugorzędnym charakterze.
Rewers tego argumentu jest taki, że regulacja bezpośrednich inwestycji zagranicznych może
paradoksalnie przynieść firmom zagranicznym korzyść na dłuższą metę. Jeśli dany kraj nie wpuszcza
koncernów zagranicznych lub ściśle reguluje ich działalność, na krótką metę nie jest to dla nich dobre.
Jeśli jednak regulacja prawna bezpośrednich inwestycji zagranicznych pozwala temu krajowi gromadzić
potencjał produktywności szybciej i na wyższym poziomie niż bez tej regulacji, wówczas zagraniczni
inwestorzy odniosą korzyść na dłuższą metę w postaci miejsca do inwestycji, które jest zamożniejsze
i oferuje bardziej produktywne zasoby (na przykład wykwalifikowanych pracowników, dobrą
infrastrukturę). Najlepsze tego przykłady to Finlandia i Korea Południowa. Po części za sprawą
zręcznych regulacji inwestycji zagranicznych kraje te stały się zamożniejsze, lepiej wykształcone i dużo
bardziej dynamiczne technologicznie, a tym samym bardziej atrakcyjne jako miejsce do inwestycji, niż
byłoby to możliwe bez tych regulacji.
Bezpośrednie inwestycje zagraniczne mogą sprzyjać rozwojowi gospodarczemu, ale tylko wówczas,
jeśli stanowią element zorientowanej na długi okres strategii rozwoju. Politykę rozwojową należy
zaprojektować tak, żeby bezpośrednie inwestycje zagraniczne nie wykończyły krajowych producentów,
którzy mogliby uzyskać wielki potencjał na dłuższą metę, a jednocześnie trzeba zagwarantować, że
zaawansowane technologie i kompetencje zarządcze będące w posiadaniu zagranicznych firm zostaną
przetransferowane do firm krajowych w tak wielkim stopniu, jak to tylko możliwe. Niektóre kraje mogą
odnieść sukces, jak stało się to w przypadkach Irlandii i Singapuru, aktywnie przyciągając do siebie
kapitał zagraniczny, zwłaszcza FDI. Większości krajów powiodło się jednak dzięki temu, że aktywnie
regulowały bezpośrednie inwestycje zagraniczne. Próby uniemożliwienia krajom rozwijającym się
wprowadzania takich regulacji raczej utrudnią ich rozwój gospodarczy, niż w nim jakkolwiek pomogą.
ROZDZIAŁ 5

Człowiek wyzyskuje człowieka


Prywatna firma dobrze, państwowa firma źle?

John Kenneth Galbraith, jeden z najbardziej przenikliwych myślicieli ekonomicznych XX wieku,


wypowiedział kiedyś słynne słowa, że „w kapitalizmie człowiek wyzyskuje człowieka, w komunizmie
jest dokładnie odwrotnie”. Nie chciał przez to powiedzieć, że między kapitalizmem a komunizmem nie
ma żadnej różnicy, byłby może ostatnim skłonnym tak twierdzić – był jednym z czołowych nie-
lewicowych krytyków współczesnego kapitalizmu. Wyrażał natomiast głębokie rozczarowanie, jakie
odczuwało wielu ludzi w związku z klęską budowy egalitarnego społeczeństwa obiecywanego przez
komunizm.
Od czasu jego wzlotu w XIX wieku, zasadniczym celem ruchu komunistycznego było zniesienie
własności prywatnej „środków produkcji” (tj. fabryk i maszyn). Dlaczego komuniści za źródło
niesprawiedliwego podziału dóbr w kapitalizmie uznali własność prywatną – nietrudno zrozumieć. Co
ciekawe jednak, uważali ją również za przyczynę gospodarczej nieefektywności; to właśnie ona miała
odpowiadać za „marnotrawczą” anarchię rynku. Komuniści wskazywali, że zbyt wielu kapitalistów
rutynowo inwestuje w produkcję tych samych rzeczy, ponieważ nie znają planów inwestycyjnych swych
konkurentów. W końcu dochodzi do nadprodukcji, a część zaangażowanych w nią przedsiębiorstw
bankrutuje, przez co z kolei część maszyn idzie na złom, a zdolni do pracy robotnicy pozostają bez
zatrudnienia. Uznano jednak, że straty wynikające z tego procesu skończą się, kiedy decyzje różnych
kapitalistów będą mogły być koordynowane z góry przez racjonalne planowanie centralne – skądinąd
przecież same firmy kapitalistyczne są wyspami planowania pośród otaczającego je anarchicznego morza
rynku, jak niegdyś sformułował to Karol Marks. Dlatego właśnie, sądzili komuniści, jeśli prywatna
własność zostanie zniesiona, gospodarką będzie można zarządzać tak, jakby była ona jedną firmą, a zatem
bardziej wydajnie.
Niestety, centralnie planowana gospodarka oparta na państwowej własności przedsiębiorstw osiągała
bardzo słabe wyniki. Komuniści mogli mieć rację, że nieograniczona konkurencja może powodować
pewne społeczne straty, ale zduszenie wszelkiej konkurencji przez totalne planowanie centralne
i powszechność własności państwowej zrodziły ogromne koszty, zabijając przy tym gospodarczy
dynamizm. Brak konkurencji i nadmiar odgórnej regulacji w warunkach komunizmu sprzyjały również
konformizmowi, biurokratyzacji i korupcji.
Nie ma wielkiego sporu o to, że komunizm zawiódł jako system gospodarczy. Z tego jednak nie wynika
logicznie twierdzenie, że przedsiębiorstwa państwowe czy spółki publiczne z zasady nie działają. Taka
teza stała się popularna w efekcie pionierskich programów prywatyzacyjnych Margaret Thatcher
w Wielkiej Brytanii początku lat 80. XX wieku; w czasie „transformacji” gospodarek
postkomunistycznych w latach 90. zyskała status pseudo-religijnego credo. Przez moment wyglądało tak,
jak gdyby cały dawny świat komunistyczny dał się zahipnotyzować mantrą „prywatne dobre, publiczne
złe”, przypominającą antyludzkie hasło „cztery nogi dobrze, dwie nogi źle” z Orwellowskiego Folwarku
zwierzęcego – wielkiej satyry na komunizm. Prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych stała się
fundamentem neoliberalnej agendy, którą Źli Samarytanie narzucali większości krajów rozwijających się
przez ostatnie dwadzieścia pięć lat.

5.1. WŁASNOŚĆ PAŃSTWOWA NA ŁAWIE OSKARŻONYCH


Dlaczego Źli Samarytanie uważają, że państwowe przedsiębiorstwa trzeba sprywatyzować? Sedno ich
argumentacji tkwi w prostej, acz przekonującej idei. Zakłada ona, że ludzie nie dbają tak bardzo o rzeczy,
które do nich nie należą. Potwierdzenie tego znajdziemy przecież na każdym kroku. Kiedy twój hydraulik
robi sobie trzecią przerwę na kawę tego samego poranka, zaczynasz się zastanawiać, czy robiłby to samo,
naprawiając swój własny bojler. Wiesz, że większość ludzi, którzy wyrzucają śmieci w publicznych
parkach, nigdy nie zrobiłaby tego we własnym ogródku. Wydaje się, że wielka troska o rzeczy posiadane
i lekceważenie tych, które do nas nie należą, to element ludzkiej natury. Dlatego właśnie, mówią nam
przeciwnicy własności państwowej, jeśli chcemy, żeby ludzie używali różnych rzeczy w sposób
wydajny, trzeba im nadać własność bądź przynajmniej udziały w różnych rzeczach (w tym
przedsiębiorstwach)162.
Własność daje właścicielowi dwa ważne prawa w stosunku do tego, co posiada. Pierwsze, to prawo
dysponowania daną rzeczą. Drugie, to prawo do czerpania zysku z jej użycia. Jako że zyski z definicji są
tym, co pozostaje właścicielowi po opłaceniu wszystkich czynników produkcji koniecznych do
wykorzystania własności w sposób efektywny (na przykład surowców, pracy i pozostałych nakładów
niezbędnych dla produkcji), prawo do czerpania zysków znane jest jako „roszczenie rezydualne”.
Problem polega na tym, że jeśli właściciel ma „roszczenie rezydualne”, to wielkość zysków jest obojętna
tym dostarczycielom czynników produkcji, którzy otrzymują stałe wynagrodzenie.
Przedsiębiorstwa państwowe z definicji stanowią zbiorową własność wszystkich obywateli,
wynajmujących profesjonalnych menedżerów, którzy kierują przedsiębiorstwem za określone
wynagrodzenie. Skoro zaś to obywatele mają roszczenie rezydualne jako właściciele przedsiębiorstw,
wynajęci menedżerowie nie dbają o ich zyskowność. Obywatele jako „przełożeni” mogą rzecz jasna
zainteresować swych „agentów”, czyli menedżerów zyskownością przedsiębiorstwa – przez powiązanie
z nią ich płac. Taki system bodźców jest jednak niesłychanie trudny do zaprojektowania; przede
wszystkim dlatego, że między przełożonymi a ich agentami występuje zasadnicza przepaść informacyjna.
Kiedy na przykład wynajęty menedżer twierdzi, że zrobił bądź zrobiła wszystko, co w jego czy jej mocy,
a słabe wyniki są efektem czynników nie podlegających jego czy jej kontroli – wówczas przełożonemu
bardzo trudno będzie wykazać nieprawdziwość tych słów. Trudność kontrolowania zachowania agenta
przez przełożonego znana jest jako „problem przełożonego-agenta”, a wynikające stąd koszty
(tzn. zmniejszenie zysków w efekcie słabego zarządzania) – jako „koszty agencji”. Problem
przełożonego-agenta stanowi sedno neoliberalnego argumentu przeciwko przedsiębiorstwom
państwowym.
Nie jest to bynajmniej jedyna przyczyna nieefektywności państwowych przedsiębiorstw. Pojedynczy
obywatele, nawet jeśli teoretycznie posiadają publiczne firmy, nie mają żadnych bodźców do dbania
o swą własność (tzn. o przedsiębiorstwo) poprzez właściwe monitorowanie wynajętych menedżerów.
Problem polega na tym, że każdy przyrost zysku, wynikający z lepszego nadzoru menedżerów przez
niektórych obywateli, będzie dzielony wśród wszystkich obywateli, choć tylko ci monitorujący ponoszą
koszty (na przykład czasu i energii spędzonych na przegryzanie się przez firmową księgowość czy
powiadamianie odpowiednich agend rządowych o jakichś problemach). W efekcie najlepszym sposobem
działania z punktu widzenia jednostki będzie niemonitorowanie menedżerów przedsiębiorstw
państwowych w ogóle i zwyczajna „jazda na gapę” kosztem i wysiłkiem innych. Problem w tym, że jeśli
każdy będzie jechał na gapę, to nikt nie będzie menedżerów monitorował, czego efektem będą słabe
wyniki. Czytelnik natychmiast się zorientuje, na czym polega problem „jazdy na gapę”, jeśli spróbuje
sobie przypomnieć, jak często sam monitorował wyniki jakiegokolwiek z przedsiębiorstw państwowych
w swoim kraju (którego jest jednym z prawnych właścicieli) – na przykład spółki Amtrak.
Jest jeszcze jeden argument przeciwko przedsiębiorstwom państwowym, znany jako problem
„miękkich ograniczeń budżetowych”. Polega on na tym, że należąc do rządu, przedsiębiorstwa
państwowe często są w stanie zapewnić sobie dodatkowe finansowanie od państwa na wypadek
poniesionych strat czy groźby bankructwa. W ten sposób, głosi teza, przedsiębiorstwa mogą działać tak,
jak gdyby ograniczenia ich budżetów były plastyczne czy też „miękkie” i w ten sposób uchodzi im na
sucho niefrasobliwe zarządzanie. Ta teoria miękkich ograniczeń budżetowych została pierwotnie
rozwinięta przez znanego ekonomistę węgierskiego Jánosa Kornaia, aby wyjaśnić zachowania
państwowych przedsiębiorstw w warunkach komunistycznego centralnego planowania, może ona być
jednak zastosowana również do podobnych przedsiębiorstw w warunkach gospodarki kapitalistycznej.
Najczęściej przywoływanym przykładem problemu miękkich ograniczeń budżetowych w wypadku
przedsiębiorstw państwowych są „chore przedsiębiorstwa” w Indiach, które nigdy nie bankrutują163.

5.2. PAŃSTWOWE KONTRA PRYWATNE


Argumentacja przeciwko przedsiębiorstwom państwowym czy własności publicznej wydaje się zatem
bardzo przekonująca. Obywatele, pomimo iż są prawnymi właścicielami firm państwowych, nie mają ani
możliwości, ani bodźców, żeby monitorować menedżerów, których wynajęli do kierowania tymi
przedsiębiorstwami. Agenci (menedżerowie) nie maksymalizują zysków przedsiębiorstwa, ponieważ
przełożeni (obywatele) nie są w stanie ich do tego zmusić – z racji naturalnego braku informacji na temat
zachowań agentów, jak również problemu „jazdy na gapę” wśród samych przełożonych. Do tego
wszystkiego własność państwowa pozwala przedsiębiorstwu przetrwać raczej dzięki lobbingowi
politycznemu niż podnoszeniu produktywności.
Rzecz w tym, że wszystkie trzy argumenty przeciwko państwowej własności przedsiębiorstw odnoszą
się również do dużych firm sektora prywatnego. Problem przełożonego-agenta czy kwestia jazdy na gapę
dotykają wielu dużych przedsiębiorstw prywatnych. Niektóre z dużych spółek są wciąż zarządzane przez
ich (większościowych) właścicieli (jak BMW czy Peugeot), ale większość z nich kierowana jest przez
wynajętych menedżerów, gdyż mają one rozproszoną strukturę własności. Jeśli prywatne
przedsiębiorstwo prowadzą wynajęci menedżerowie, a do tego ma ono wielu udziałowców
posiadających tylko niewielkie udziały w spółce, dotkną je te same kłopoty co przedsiębiorstwa
państwowe. Wynajęci menedżerowie (tak jak ich odpowiednicy z przedsiębiorstw państwowych)
również nie będą mieli bodźców, by podejmować wysiłek większy niż tylko minimalnie konieczny
(problem przełożonego-agenta), podczas gdy indywidualni udziałowcy nie będą mieli bodźców
wystarczających do monitorowani wynajętych menedżerów (problem gapowicza).
Jeśli zaś chodzi o generowane politycznie „miękkie ograniczenia budżetowe”, to nie występują one
bynajmniej wyłącznie w przedsiębiorstwach państwowych. Jeśli tylko są wystarczająco istotne
politycznie (jako na przykład duzi pracodawcy bądź firmy działające we wrażliwych politycznie
sektorach, jak zbrojeniówka czy ochrona zdrowia), firmy prywatne również mogą oczekiwać dotacji,
a nawet wyratowania od bankructwa przez rząd. Zaraz po II wojnie światowej mnóstwo dużych firm
prywatnych w wielu europejskich krajach zostało znacjonalizowanych, ponieważ same nie mogły sobie
poradzić. W latach 60. i 70. upadek brytyjskiego przemysłu skłonił rządy zarówno Partii Pracy, jak
i Partii Konserwatywnej do nacjonalizowania najważniejszych firm (Rolls-Royce’a w roku 1971 pod
rządami konserwatystów, British Steel w roku 1967, British Leyland w 1977 oraz British Aerospace
w tym samym roku, pod rządami labourzystów). Inny przykład – w Grecji czterdzieści trzy praktycznie
upadłe firmy sektora prywatnego zostały znacjonalizowane w latach 1983–1987, kiedy cała grecka
gospodarka przechodziła bardzo trudne chwile164.
Z drugiej strony, przedsiębiorstwa państwowe nie są zupełnie odporne na działanie sił rynkowych.
Wiele firm państwowych na całym świecie zostało zamkniętych, a ich menedżerów zwalniano z powodu
złych wyników – co odpowiada przecież bankructwom korporacji czy przejęciom firm w sektorze
prywatnym.
Prywatne firmy wiedzą, że mogą korzystać z miękkich ograniczeń budżetowych, jeśli tylko są
wystarczająco duże i nie wstydzą się wykorzystać tych możliwości do maksimum. Jak pewien
zagraniczny bankier powiedział dziennikarzowi „Wall Street Journal” w czasie kryzysu zadłużenia
Trzeciego Świata w połowie lat 80. XX wieku: „My, bankierzy z zagranicy, jesteśmy za wolnym
rynkiem, kiedy możemy zarobić kasę, a wierzymy w państwo, kiedy możemy ją stracić”165.
Tak naprawdę wiele rządowych bailoutów dużych firm sektora prywatnego zostało przeprowadzonych
przez rządy otwarcie wolnorynkowe. W późnych latach 70. XX wieku upadły szwedzki przemysł
stoczniowy uratowała nacjonalizacja przeprowadzona przez pierwszy od czterdziestu czterech lat
prawicowy rząd – i to pomimo faktu, że do władzy doszedł on pod hasłami zmniejszenia rozmiarów
interwencjonizmu państwa. Na początku lat 80. amerykański producent samochodów Chrysler popadł
w tarapaty i został uratowany przez republikańską administrację Ronalda Reagana, będącą przecież
w awangardzie neoliberalnych reform rynkowych tamtego czasu. Stając w obliczu kryzysu finansowego
1982 roku, będącego efektem przedwczesnej i źle zaprojektowanej liberalizacji rynków finansowych,
rząd chilijski wyratował cały sektor bankowy przy pomocy publicznych pieniędzy. A był to rząd generała
Pinocheta, który władzę objął na drodze krwawego zamachu stanu dokonanego w imię obrony wolnego
rynku i własności prywatnej.
Neoliberalny argument przeciwko przedsiębiorstwom państwowym zostaje tym bardziej podważony
przez fakt, że w realnym świecie działa wiele bardzo sprawnych przedsiębiorstw państwowych,
z których liczne są po prostu firmami światowej klasy. Pozwólcie, że opowiem co nieco
o najważniejszych z nich.

5.3. HISTORIE SUKCESU PRZEDSIĘBIORSTW PAŃSTWOWYCH


Singapore Airlines to jedna z najwyżej cenionych linii lotniczych na świecie. Często zwycięża
w plebiscytach na najbardziej lubianą linię lotniczą świata, jest efektywna ekonomicznie i przyjazna
pasażerom. W odróżnieniu od większości przewoźników, w swej trzydziestopięcioletniej historii ani razu
nie odnotowała strat finansowych.
Linia ta jest przedsiębiorstwem państwowym, w 57 procentach kontrolowanym przez Temasek –
holding, którego wyłącznym udziałowcem jest Ministerstwo Finansów Singapuru. Temasek Holdings
posiada udziały kontrolne (zazwyczaj pakiet większościowy) w szeregu innych, bardzo efektywnych
i zyskownych przedsiębiorstw, nazywanych GLC (spółki powiązane z rządem). Spółki GLC operują nie
tylko w typowych sektorach użyteczności publicznej, jak telekomunikacja, energia czy transport. Działają
także w sferach, które w większości innych krajów należą do sektora prywatnego, jak produkcja
półprzewodników, stocznie, inżynieria, fracht czy bankowość166.
Singapurski rząd organizuje również tzw. rady statutowe, które dostarczają określone dobra i usługi.
Praktycznie cała ziemia w tym kraju jest własnością publiczną, a około 85 procent mieszkań dostarcza
Rada Mieszkalnictwa i Rozwoju. Rada Rozwoju Gospodarczego rozwija tereny przemysłowe, pomaga
w rozwoju nowym firmom i zapewnia usługi doradztwa biznesowego. Sektor przedsiębiorstw
państwowych jest dwukrotnie większy od koreańskiego, jeśli liczyć według wkładu do krajowej
produkcji. Pod względem udziału w inwestycjach krajowych jest większy niemal trzykrotnie167.
Koreański sektor przedsiębiorstw państwowych z kolei jest około dwa razy większy niż argentyński
i pięć razy większy od filipińskiego pod względem udziału w PKB168. Potoczne przekonanie głosi jednak,
że zarówno Argentyna, jak i Filipiny poniosły porażki z powodu nadmiernie rozrośniętego państwa, za to
Korea i Singapur są często chwalone jako historie sukcesu rozwoju gospodarczego napędzanego przez
sektor prywatny.
Korea dostarcza jeszcze jednego efektownego przykładu udanej firmy państwowej, a jest nią obecnie
prywatyzowany producent stali POSCO (Pohang Iron and Steel Company)169. Koreański rząd w końcu lat
60. XX wieku złożył do Banku Światowego wniosek o kredyt na budowę pierwszej nowoczesnej huty
stali. Bank go odrzucił argumentując, że projekt jest nierealistyczny. Całkiem rozsądnie. Najważniejszymi
bowiem towarami eksportowymi kraju były wówczas ryby, tania odzież, peruki i sklejka drzewna. Korea
nie posiadała żadnego z dwóch kluczowych surowców – rudy żelaza i węgla koksującego. Co więcej,
zimna wojna sprawiała, że nie można było ich zaimportować z pobliskich komunistycznych Chin, trzeba
je było sprowadzać aż z Australii. Do tego wszystkiego rząd koreański zaproponował organizację tego
przedsięwzięcia w postaci firmy państwowej. Czy może być lepsza recepta na katastrofę? A jednak
w ciągu dekady od rozpoczęcia produkcji w roku 1973 (projekt sfinansowały banki japońskie) spółka
stała się jednym z najbardziej efektywnych producentów stali na świecie, a dziś zajmuje pod tym
względem trzecie miejsce.
Doświadczenie Tajwanu z przedsiębiorstwami państwowymi było jeszcze bardziej
charakterystyczne170. Oficjalna ideologia gospodarcza Tajwanu to tzw. trzy zasady ludowe doktora Sun
Yat-Sena, założyciela Partii Nacjonalistycznej (Kuomintangu), który zaprojektował tajwański cud
gospodarczy171. Zasady te mówią, że kluczowe sektory przemysłu powinny być w posiadaniu państwa.
I w związku z tym Tajwan ma bardzo duży sektor przedsiębiorstw państwowych. W latach 60. i 70. XX
wieku odpowiadały one za ponad 16 procent krajowej produkcji. Niewiele z nich zostało
sprywatyzowanych przed rokiem 1996. Nawet po „prywatyzacji” osiemnastu (spośród wielu)
państwowych przedsiębiorstw w roku 1996, tajwański rząd wciąż utrzymuje w nich pakiety kontrolne
(średnio 35,5 procent udziałów) i mianuje 60 procent dyrektorów w ich zarządach. Tajwańska strategia
polegała na tym, by sprzyjać sektorowi prywatnemu poprzez tworzenie dobrego środowiska
gospodarczego (obejmującego, co istotne, dostarczanie tanich, wysokiej jakości półproduktów od
przedsiębiorstw publicznych) i nie zawracać sobie głowy prywatyzacją.
Przez trzy dekady gospodarczego wzrostu Chiny stosowały strategię podobną do tajwańskiej.
W czasach komunizmu Mao wszystkie chińskie zakłady przemysłowe były w posiadaniu państwa. Dziś
chiński sektor przedsiębiorstw państwowych wciąż odpowiada za około 40 procent produkcji
przemysłowej172.
W ciągu ostatnich trzydziestu lat gospodarczych reform niektóre z mniejszych przedsiębiorstw
państwowych zostały sprywatyzowane pod hasłem zhuada fangxiao („chwycić duże, małe puścić
wolno”). Spadek udziału własności państwowej wynikał jednak przede wszystkim ze wzrostu sektora
prywatnego. Chińczycy stworzyli również unikalny typ przedsiębiorstwa opartego na hybrydowej formie
własności, tzw. TVE (przedsiębiorstwa miejskie i wiejskie). Ich formalnymi właścicielami są władze
lokalne, aczkolwiek zazwyczaj działają one tak, jakby były prywatną własnością lokalnych dygnitarzy.
Dobre przedsiębiorstwa publiczne możemy znaleźć nie tylko w Azji Wschodniej. Gospodarcze sukcesy
wielu gospodarek europejskich, takich jak Austria, Finlandia, Francja, Norwegia czy Włochy, po II
wojnie światowej osiągnięto przy bardzo dużym udziale sektora przedsiębiorstw państwowych co
najmniej do końca lat 80. Zwłaszcza w Finlandii i we Francji sektor ten był w awangardzie
technologicznej modernizacji. W Finlandii to właśnie przedsiębiorstwa państwowe przeprowadziły
technologiczną modernizację w leśnictwie, górnictwie, stalownictwie, transporcie, papiernictwie
i przemyśle chemicznym173.
Fiński rząd pozbył się swych pakietów kontrolnych zaledwie w kilku z tych przedsiębiorstw, mimo
niedawnych prywatyzacji. Jeśli chodzi o Francję, czytelnika zapewne zaskoczy fakt, jak wiele
powszechnie znanych marek francuskich, takich jak Renault (samochody), Alcatel (akcesoria
telekomunikacyjne), St Gobain (szkło i inne materiały budowlane), Usinor (stal; przekształcone
w Arcelor, dziś będący częścią Arcelor-Mittal, największego producenta stali na świecie), Thomson
(elektronika), Thales (elektronika wojskowa), Elf Aquitaine (ropa i gaz), Rhone-Poulenc (farmaceutyki;
połączona z niemiecką spółką Hoechst utworzyła Aventis, będący obecnie częścią Sanofi-Aventis) – było
kiedyś przedsiębiorstwami państwowymi174. Firmy te prowadziły technologiczną modernizację kraju
i jego rozwój przemysłowy w warunkach własności państwowej aż do momentu prywatyzacji w różnych
momentach między rokiem 1986 a 2000175.
Dobrze działające przedsiębiorstwa państwowe można znaleźć również w Ameryce Łacińskiej.
Brazylijska państwowa kompania naftowa Petrobras to firma klasy światowej, dysponująca
najnowocześniejszymi technologiami. Embraer (Empresa Brasileira de Aeronautica), brazylijski
producent „odrzutowców regionalnych” (tzn. samolotów odrzutowych krótkiego zasięgu), również stał się
firmą klasy światowej w warunkach własności państwowej. Embraer to dziś największy na świecie
producent odrzutowców o zasięgu regionalnym i trzeci największy na świecie producent samolotów
w ogóle, po Airbusie i Boeingu. Został sprywatyzowany w roku 1994, ale brazylijski rząd wciąż posiada
„złotą akcję” (1 procent kapitału), która pozwala mu zawetować niektóre kontrakty dotyczące sprzedaży
samolotów wojskowych bądź transfery technologii do innych krajów176.
Skoro jest tak wiele skutecznie działających przedsiębiorstw państwowych, dlaczego tak rzadko o nich
słyszymy? Po części dlatego, że taka jest natura wiadomości, czy to dziennikarskich czy naukowych.
Gazety mają skłonność do przekazywania wiadomości złych – na temat wojen, katastrof naturalnych,
epidemii, susz, zbrodni, bankructw itd. Skoro gazety w sposób naturalny i konieczny skupiają się na
takich właśnie wydarzeniach, dziennikarska rutyna sprzyja prezentowaniu opinii publicznej możliwie
najbardziej ponurego obrazu świata. W przypadku przedsiębiorstw państwowych dziennikarze
i naukowcy zazwyczaj interesują się nimi tylko wtedy, kiedy coś idzie nie tak – pojawia się
nieefektywność, korupcja czy inne uchybienia. Dobrze funkcjonujące przedsiębiorstwa państwowe
przyciągają stosunkowo mało uwagi na takiej samej zasadzie, jak spokojny i produktywny dzień z życia
„przeciętnego obywatela” nie trafi nigdy na pierwsze strony gazet.
Jest jeszcze jeden, być może ważniejszy powód niedostatku pozytywnych informacji na temat
państwowych przedsiębiorstw. Wzrost znaczenia neoliberalizmu w ciągu kilku ostatnich dekad uczynił
własność państwową na tyle niepopularną wśród opinii publicznej, że skutecznie działające
przedsiębiorstwa państwowe same starają się pomniejszać znaczenie swych związków z państwem.
Singapore Airlines nie chwalą się, że jest ono ich właścicielem. Renault, POSCO czy Embraer – dziś
już wszystkie sprywatyzowane – starają się pomniejszać, jeśli nie w ogóle ukrywać fakt, że firmami klasy
światowej stały się w warunkach własności państwowej. Częściowy udział państwa we własności firm
jest w praktyce wyciszany. Niewielu ludzi wie na przykład, że największym udziałowcem Volkswagena
jest rząd landu Dolnej Saksonii, z 18,6 procentami udziałów.
Niepopularność państwowej własności przedsiębiorstw jest jednak nie tylko, a nawet nie w głównej
mierze, efektem siły ideologii neoliberalnej. Na całym świecie jest wiele przedsiębiorstw państwowych,
które faktycznie nie radzą sobie dobrze. Moje przykłady tych udanych nie mają na celu odwrócić uwagi
czytelnika od tych źle działających. Mają natomiast pokazać, że nie ma nic „nieuniknionego” w słabych
wynikach firm państwowych i że poprawa tych wyników niekoniecznie wymaga prywatyzacji.

5.4. ARGUMENT NA RZECZ WŁASNOŚCI PAŃSTWOWEJ


Wskazywałem już, że wszystkie przywoływane powody słabych wyników przedsiębiorstw państwowych
stosują się, nawet jeśli nie zawsze w tym samym stopniu, również do dużych firm sektora prywatnego,
z rozproszoną formą własności. Moje przykłady pokazują również, że jest wiele przedsiębiorstw
publicznych, które działają bardzo dobrze. Ale i to jeszcze nie cała historia. Teoria ekonomiczna
wskazuje bowiem, że są takie okoliczności, w których przedsiębiorstwa publiczne bywają lepsze od firm
prywatnych.
Jeden z takich przypadków zachodzi wówczas, gdy inwestorzy prywatni odmawiają finansowania
przedsięwzięcia pomimo jego dobrych perspektyw na dłuższą metę, uznają bowiem, że jest ono zbyt
ryzykowne. Właśnie dlatego, że pieniądze mogą się szybko przemieszczać, rynki kapitałowe mają
naturalną skłonność do zysków krótkoterminowych i nie lubią ryzykownych projektów na dużą skalę
o długim okresie realizacji. Jeśli rynek kapitałowy jest zbyt ostrożny, aby finansować realistyczny projekt
(co ekonomiści nazywają zawodnością rynku kapitałowego), może zrobić to państwo, tworząc właśnie
przedsiębiorstwo państwowe.
Zawodność rynku kapitałowego jest bardziej widoczna na wcześniejszych etapach rozwoju, kiedy
rynki kapitałowe są niedorozwinięte i bardziej zachowawcze. Historycznie rzecz biorąc, różne kraje
częściej odwoływały się do tej opcji właśnie we wcześniejszych stadiach swego rozwoju. W XVIII
wieku, pod panowaniem Fryderyka Wielkiego (1740–1786) Prusy utworzyły wiele „fabryk wzorcowych”
w branżach takich jak tekstylia (zwłaszcza lniane), metale, uzbrojenie, porcelana, jedwab czy rafinacja
cukru177. Traktując Prusy jako wzór do naśladowania, japońskie państwo ery Meiji pod koniec XIX
wieku powołało do życia państwowe fabryki wzorcowe w wielu gałęziach przemysłu, które obejmowały
między innymi stocznie, huty, górnictwo, tekstylia (bawełnę, wełnę i jedwab), a także produkcję broni178.
Japoński rząd sprywatyzował te przedsiębiorstwa niedługo po ich utworzeniu, ale niektóre z nich
pozostały mocno dotowane nawet po prywatyzacji – zwłaszcza firmy stoczniowe. Koreański producent
stali POSCO to nowocześniejszy i bardziej efektowny przypadek przedsiębiorstwa państwowego
utworzonego z powodu zawodności rynku. Ogólna lekcja, jaka z tego płynie, jest jasna: przedsiębiorstwa
państwowe często tworzono po to, by dać impuls do rozwoju kapitalizmu, a nie po to, żeby go zastąpić.
Państwowe przedsiębiorstwa mogą być idealnym rozwiązaniem tam, gdzie istnieje „naturalny
monopol”, to znaczy w sytuacji, kiedy z powodów technologicznych posiadanie jednego tylko dostawcy
jest najbardziej efektywnym sposobem obsłużenia rynku. Elektryczność, woda, gaz, koleje czy telefony
(stacjonarne) to przykłady naturalnych monopoli. W tych branżach główny koszt produkcji stanowi
budowa sieci dystrybucyjnej, stąd też jednostkowy koszt dostarczenia usługi spada, jeśli wzrośnie liczba
użytkowników sieci. Z kolei istnienie większej ilości dostawców, z których każdy posiada własną sieć,
na przykład wodociągów, zwiększa koszt jednostkowy dostaw do każdego gospodarstwa domowego.
Historycznie takie gałęzie przemysłu zaczynały często od istnienia wielu małych, konkurujących
producentów, ale potem były konsolidowane w duże, regionalne bądź krajowe monopole (i często przy
tym nacjonalizowane).
Tam, gdzie istnieje naturalny monopol, producent może zażądać dowolnej ceny, ponieważ konsument
nie może odejść do kogoś innego. Ale nie chodzi tu tylko o „wyzysk” konsumenta przez producenta.
Sytuacja ta bowiem powoduje społeczną stratę, której nawet monopolista nie jest w stanie przywłaszczyć
– znaną w technicznym żargonie jako „zbędna strata społeczna”[15]. W takim przypadku bardziej
efektywne będzie zatem przejęcie przez rząd danej działalności i prowadzenie jej samemu tak, aby
dostarczyć społecznie optymalną ilość dóbr.
Trzeci powód, dla którego rząd powinien zakładać państwowe przedsiębiorstwa, to równy dostęp
wszystkich obywateli do poszczególnych dóbr. Przykładowo, jeśli pozostawić rzecz firmom sektora
prywatnego, ludzie mieszkający w odległych rejonach mogą nie uzyskać dostępu do kluczowych usług,
takich jak poczta, wodociągi czy transport – koszt dostarczenia listu na adres w odległych regionach
górskich Szwajcarii jest dużo wyższy niż na adres w Genewie. Gdyby firmę dostarczającą listy
interesował wyłącznie zysk, podniosłaby ceny dostarczania listów do regionów górzystych, zmuszając ich
mieszkańców do rzadszego korzystania z usług pocztowych, albo w ogóle mogłaby zrezygnować z ich
świadczenia. Jeśli usługa ta jest na tyle podstawowa, że każdy z obywateli powinien być do niej
uprawniony, wówczas rząd może zdecydować się na świadczenie jej samodzielnie przez firmę
państwową, nawet jeśliby oznaczało to straty finansowe.
Na wszystkie powyższe przyczyny, dla których tworzy się przedsiębiorstwa państwowe, można
również odpowiedzieć – i odpowiadano – takimi układami, w których prywatne firmy działają
w warunkach kombinacji regulacji rządowych, jakiegoś systemu opodatkowania, względnie dotacji. Na
przykład, rząd może sfinansować (przez rządowy bank) albo dotować (z podatków) prywatne
przedsiębiorstwo, jeśli zabiera się ono za ryzykowny, długoterminowy projekt, który może się okazać
korzystny z punktu widzenia rozwoju gospodarczego kraju, ale którego rynek kapitałowy nie chce
sfinansować. Rząd może również nadać firmom prywatnego sektora koncesje na działanie w sektorze
monopolu naturalnego, ale zarazem uregulować stawki, jakie będą mogły one pobierać i wytwarzane
ilości dóbr. Może również nadać koncesje firmom prywatnym na dostarczanie podstawowych usług
(poczty, kolei, wody) pod warunkiem, że zapewnią one do nich „powszechny dostęp”. Wydawałoby się
zatem, że przedsiębiorstwa państwowe nie są już dłużej konieczne.
Regulacje lub dotacje bywają jednak trudniejsze w zarządzaniu niż przedsiębiorstwa państwowe,
zwłaszcza dla rządów krajów rozwijających się. Dotacje wymagają w pierwszej kolejności wpływów
z podatków. Zbieranie podatków wydawać się może proste, ale wcale takie nie jest. Wymaga zdolności
zbierania i przetwarzania informacji, wyliczania należnego podatku, a także wykrywania i karania
unikających jego płacenia. Historia pokazuje, że nawet w bogatych dziś krajach uzyskanie takich
zdolności zajęło dużo czasu179.
Kraje rozwijające się mają bardzo ograniczone możliwości ściągania podatków i, w efekcie, także
stosowania subsydiów, aby zaradzić ograniczeniom rynków. Trudność tę zaostrza jeszcze obniżenie
przychodów z ceł w efekcie liberalizacji handlu – zwłaszcza w krajach najuboższych, w których
budżetowa zależność od wpływów z ceł była szczególnie wysoka. Ustanowienie dobrych regulacji
okazało się zresztą trudne nawet w najzamożniejszych krajach, posiadających wyrafinowane instytucje
regulacyjne, zarządzające obfitymi zasobami. Fatalny efekt prywatyzacji brytyjskiej kolei z roku 1993,
który zakończył się faktyczną renacjonalizacją torowisk w roku 2002, czy klęska deregulacji energetyki
w Kalifornii, której efektem był niesławny blackout w roku 2001 – to tylko najbardziej znane przykłady.
Kraje rozwijające się mają jeszcze mniejsze możliwości stworzenia dobrych zasad regulacji i radzenia
sobie z prawnymi machinacjami oraz lobbingiem politycznym ze strony podlegających regulacjom firm,
które często są pododdziałami bądź partnerami gigantycznych i potężnych przedsiębiorstw z krajów
zamożnych. Bardzo pouczający w tym względzie jest przykład Maynilad Water Services, francusko-
filipińskiego konsorcjum, które przejęło dostawy wody dla niemal połowy Manili, a które Bank
Światowy chwalił niegdyś jako historię sukcesu prywatyzacji. Pomimo zapewnienia sobie, dzięki
sprytnemu lobbingowi, całej serii podwyżek opłat, które formalnie nie były dozwolone w ramach
pierwotnego kontraktu, Maynilad wycofało się z umowy, kiedy państwowy regulator odmówił zgody na
kolejną podwyżkę w roku 2002180.
Przedsiębiorstwa państwowe to często dużo bardziej praktyczne rozwiązanie niż system dotacji
i regulacji dla dostawców z sektora prywatnego, zwłaszcza w krajach rozwijających się, którym brakuje
zdolności ściągania podatków i egzekwowania tych regulacji. Mogą one nie tylko sprawnie działać
(i często działają), ale pod pewnymi warunkami przewyższać nawet firmy prywatne.

5.5. PUŁAPKI PRYWATYZACJI


Jak już wskazywałem, wszystkie rzekome przyczyny nieefektywności przedsiębiorstw państwowych –
problem przełożonego-agenta, problem „jazdy na gapę” i miękkie ograniczenia budżetowe – choć realne,
nie ograniczają się wyłącznie do przedsiębiorstw państwowych. Duże firmy sektora prywatnego
z rozproszoną strukturą własności również cierpią z powodu problemu przełożonego-agenta i gapowicza.
W tych dwóch obszarach formy własności mają znaczenie, ale kluczowy podział nie zachodzi między
własnością prywatną a państwową – lecz między własnością rozproszoną a skoncentrowaną. Jeśli chodzi
o miękkie ograniczenia budżetowe, rozróżnienie między własnością prywatną a państwową wydaje się
wyraźniejsze, ale nawet tu nie jest ono bezwzględne. Jak już zauważyliśmy, istotne politycznie firmy
sektora prywatnego również są w stanie uzyskać pomoc od rządu, z kolei przedsiębiorstwa państwowe
mogą – i tak też bywało w przeszłości – podlegać twardym ograniczeniom budżetowym, włącznie ze
zmianą kierownictwa i ostateczną sankcją możliwej upadłości.
Jeśli zatem forma własności nie jest wyłączną, a wręcz nie najważniejszą przyczyną problemów
z przedsiębiorstwami państwowymi, jej zmiana – to znaczy prywatyzacja – nie rozwiąże tych
problemów. Co więcej, prywatyzacja niesie ze sobą rozliczne ryzyka.
Pierwszym wyzwaniem jest sama sprzedaż właściwych przedsiębiorstw. Sprzedawanie firm
państwowych z monopolem naturalnym bądź tych dostarczających podstawowe usługi, zwłaszcza przy
słabym potencjale regulacyjnym państwa, to niedobry pomysł. Nawet gdy chodzi o sprzedaż tych
przedsiębiorstw, przy których własność publiczna nie jest koniecznością, pojawia się jednak dylemat.
Rząd zazwyczaj pragnie sprzedać przedsiębiorstwa radzące sobie najgorzej, czyli właśnie te, które
najmniej interesują potencjalnych kupców. Tym samym, aby wzbudzić zainteresowanie sektora
prywatnego słabymi przedsiębiorstwami, rząd często musi poczynić duże inwestycje i je
zrestrukturyzować. Ale skoro ich wyniki można poprawić w warunkach własności państwowej, to po co
je w ogóle prywatyzować?181 Tym samym, o ile tylko restrukturyzacja przedsiębiorstwa państwowego
nie jest politycznie niemożliwa bez mocnego opowiedzenia się rządu za prywatyzacją, wiele problemów
firm państwowych może zostać rozwiązanych i bez prywatyzacji.
Co więcej, prywatyzowaną firmę należy sprzedać za odpowiednią cenę. To obowiązek rządu, jako
zarządcy zasobów należących do obywateli. Jeśli sprzeda je zbyt tanio, przekazuje tym samym nabywcy
publiczny majątek, co z kolei rodzi ważne pytania o jego dystrybucję. Co więcej, jeśli przekazywany
majątek zostaje wyprowadzony za granicę, nastąpi utrata części majątku narodowego. Zdarza się to
częściej, gdy kupiec jest ulokowany za granicą, choć mieszkańcy kraju również mogą wyprowadzić
z niego pieniądze, jeśli tylko działa otwarty rynek kapitałowy, jak było choćby w przypadku rosyjskich
oligarchów w okresie postkomunistycznej transformacji.
Aby uzyskać właściwą cenę, program prywatyzacyjny musi zostać przeprowadzony na odpowiednią
skalę i we właściwym czasie. Jeśli na przykład rząd spróbuje sprzedać zbyt wiele przedsiębiorstw
w relatywnie krótkim czasie, wpłynie to negatywnie na ich ceny. Taka nagła wyprzedaż osłabia siłę
przetargową rządu, redukując tym samym uzyskiwane przez niego wpływy: tak stało się w wielu krajach
azjatyckich po kryzysie finansowym roku 1997. Co więcej, biorąc pod uwagę fluktuacje na giełdach,
ważne jest, aby dokonywać prywatyzacji tylko w dobrych warunkach rynkowych. Dlatego właśnie złym
pomysłem jest wyznaczanie sztywnego terminu przeprowadzenia prywatyzacji, przy czym upiera się
często MFW, a co niektóre rządy przyjmują nawet z własnej woli. Taki termin zmusza bowiem rząd do
prywatyzacji majątku niezależnie od warunków panujących na rynku.
Jeszcze ważniejsze jest sprzedanie firmy państwowej właściwemu kupcowi. Jeśli prywatyzacja ma
bowiem pomóc gospodarce kraju w przyszłości, przedsiębiorstwa państwowe muszą zostać sprzedane
ludziom, którzy mają faktyczną zdolność poprawy ich długofalowej produktywności. Jakkolwiek
oczywiste się to wydaje, często dzieje się inaczej. Jeśli rząd nie domaga się, aby kupiec miał
udokumentowaną historię osiągnięć w danej branży (jak to czyniły niektóre kraje), przedsiębiorstwo
może zostać sprzedane raczej temu, kto sobie dobrze radzi z inżynierią finansową, niż temu, kto dobrze
zarządzi danym przedsiębiorstwem.
Co jednak ważniejsze, przedsiębiorstwa często bywają na skutek korupcji sprzedawane ludziom bez
kompetencji do kierowania nimi – ogromne majątki państwowe zostały w ten sposób przetransferowane
do nowej „oligarchii” w Rosji po upadku komunizmu. W wielu krajach rozwijających się procesy
prywatyzacji przebiegały metodą korupcji, a duża część potencjalnych zysków zamiast do budżetu
państwa trafiała do kieszeni nielicznych insiderów. Korupcyjne transfery mogą następować w sposób
nielegalny, dzięki łapówkom. Można je jednak przeprowadzić zgodnie z prawem, na przykład gdy
wtajemniczeni ludzie z rządu pracują jako konsultanci, za co otrzymują wysokie wynagrodzenia.
Ironią losu, częsty argument przeciwko przedsiębiorstwom państwowym głosi, że są one skażone
korupcją. Smutna prawda jest jednak taka, że rząd, który nie jest w stanie kontrolować czy wręcz
wyeliminować korupcji we własnych przedsiębiorstwach, nie uzyska nagle zdolności do zapobieżenia
korupcji w trakcie ich prywatyzacji. Skorumpowani urzędnicy mają w rzeczywistości motywację do
forsowania prywatyzacji za wszelką cenę, ponieważ oznacza ona, że nie będą musieli dzielić się
łapówkami ze swymi następcami i mogą zainkasować wszystkie przyszłe strumienie łapówek (na
przykład łapówki, które menedżerowie przedsiębiorstw państwowych mogą wydobyć od kontrahentów).
Należy również dodać, że prywatyzacja niekoniecznie musi zmniejszyć korupcję, jako że firmy sektora
prywatnego mogą być skorumpowane w takim samym stopniu (zobacz rozdział ósmy).
Prywatyzacja naturalnych monopoli czy podstawowych usług również okaże się porażką, jeśli nie
zostaną one później poddane odpowiedniemu reżimowi regulacyjnemu. Jeśli dane przedsiębiorstwo
państwowe jest naturalnym monopolem, prywatyzacja przy braku odpowiednich zdolności regulacyjnych
po stronie rządu może oznaczać zastąpienie nieefektywnego, ale (politycznie) ograniczonego monopolu
publicznego równie nieefektywnym, acz zupełnie nieograniczonym monopolem prywatnym. Przykładem
może być sprzedaż systemu wodociągowego Cochabamba w Boliwii amerykańskiej spółce Bechtel
w roku 1999, która zaowocowała natychmiastowym potrojeniem opłat za wodę, co z kolei
zapoczątkowało rozruchy, zakończone ostatecznie renacjonalizacją firmy182. Kiedy argentyński rząd
częściowo sprywatyzował drogi w roku 1990, udzielając kontrahentom prawa do pobierania myta
w zamian za ich utrzymanie, obsługujący drogę prowadzącą do popularnego kurortu letniego
doprowadzili do społecznych protestów po tym, jak zbudowali ziemne bariery w poprzek alternatywnych
dojazdów, by zmusić kierowców do przejeżdżania przez ich bramki. A kiedy podróżni skarżyli się na
poziom zdzierstwa na innej autostradzie, firma ją obsługująca ustawiła cały konwój suk przy bramkach
wjazdowych, żeby stworzyć wrażenie wsparcia ze strony policji183.
Nawet komentujący prywatyzację meksykańskiej spółki telefonicznej Telmex w roku 1989 raport
Banku Światowego zawierał wniosek, że „prywatyzacja Telmeksu, wraz z towarzyszącym jej systemem
regulacji cenowo-podatkowych, przyniosła w efekcie »opodatkowanie« konsumentów – grupy raczej
rozproszonej, niezorganizowanej – a następnie podział zysków wśród grup dużo ściślej zdefiniowanych:
zagranicznych udziałowców, pracowników i rządu”184. Problem deficytu regulacji jest szczególnie
dotkliwy na poziomie władz lokalnych. W imię politycznej decentralizacji oraz „przybliżenia
usługodawców do ludzi”, Bank Światowy i rządy państw-pożyczkodawców naciskały ostatnio na
rozbicie przedsiębiorstw państwowych na mniejsze jednostki geograficzne, pozostawiając tym samym
funkcję regulacyjną władzom lokalnym. Wygląda to bardzo dobrze na papierze, ale w efekcie rodziło
często regulacyjną próżnię185.

5.6. CZARNY KOT, BIAŁY KOT


Obraz zarządzania państwowymi przedsiębiorstwami jest skomplikowany. Istnieją dobre i złe
przedsiębiorstwa państwowe; nawet dla podobnego problemu własność publiczna może być dobrym
rozwiązaniem w jednym kontekście i niedobrym w innym. Wiele problemów dotykających firmy
państwowe ma wpływ także na duże firmy prywatne o rozproszonej strukturze własności. Prywatyzacja
czasem wychodzi na dobre, ale bywa też receptą na katastrofę, zwłaszcza w krajach rozwijających się,
którym brakuje odpowiedniego potencjału regulacyjnego. Nawet jeśli prywatyzacja to dobre
rozwiązanie, może być trudna do przeprowadzenia w praktyce. Rzecz jasna, stwierdzenie, że obraz jest
złożony, nie znaczy, że „wszystko ujdzie”; jest kilka ogólnych lekcji, jakie możemy tu wyciągnąć z teorii
ekonomicznych i przykładów z życia.
Przedsiębiorstwa w gałęziach przemysłu, które są naturalnymi monopolami, a także wymagające
dużych inwestycji i obarczone dużym ryzykiem, wreszcie przedsiębiorstwa dostarczające podstawowych
usług powinny być utrzymywane jako własność państwa, chyba że rząd ma bardzo duże wpływy
z podatków lub zdolności regulacyjne. Przy niezmiennych pozostałych czynnikach, przedsiębiorstwa
państwowe są bardziej potrzebne w krajach rozwijających się, gdyż mają one niedorozwinięte rynki
kapitałowe i słabe możliwości wprowadzania regulacji czy ściągania podatków. Prywatyzowanie
ważnych politycznie przedsiębiorstw poprzez sprzedaż rozproszonych udziałów nie rozwiąże problemu
słabych wyników przedsiębiorstwa państwowego, ponieważ nowo sprywatyzowana firma będzie miała
z grubsza te same problemy co wówczas, gdy pozostawała w rękach państwa. W czasie prywatyzacji
należy zatroszczyć się o właściwą cenę i właściwego kupca, a także poddać firmę odpowiedniemu
reżimowi regulacyjnemu po prywatyzacji – jeśli tego nie dopilnujemy, prywatyzacja raczej nie zadziała,
nawet w sektorach z natury nie sprzyjających państwowej własności.
Przedsiębiorstwa państwowe często da się naprawić bez prywatyzacji. Ważną rzeczą jest krytyczna
ocena celów przedsiębiorstw i wyznaczenie im jasnych priorytetów. Bardzo często firmy państwowe
obciążone są realizacją zbyt wielu celów naraz – na przykład społecznych (akcją afirmatywną wobec
kobiet i mniejszości), tworzenia miejsc pracy czy industrializacji. Nie ma nic złego w tym, że
przedsiębiorstwa państwowe służą wielu celom naraz, ale to, jakie są te cele i jak wygląda między nimi
hierarchia priorytetów, musi być jasno określone.
Poprawić można również nadzór. W wielu krajach przedsiębiorstwa państwowe nadzorowane są przez
kilka agencji, co może znaczyć albo że nie są realnie nadzorowane przez żadną z nich, albo że nadzór
rozdęty jest do tego stopnia, iż zakłóca normalne zarządzanie firmą – na przykład państwowa spółka
Korean Electricity musiała przejść osiem inspekcji rządowych, trwających łącznie sto osiem dni,
w samym tylko roku 1981. W takich przypadkach pomocne może być skonsolidowanie kompetencji
nadzorczych w jednej tylko agencji (tak jak to uczyniono w Korei w roku 1984).
Zwiększenie konkurencji również może przyczynić się do poprawy wyników firmy państwowej –
więcej konkurencji nie zawsze znaczy lepiej, ale konkurencja to często najlepszy sposób na lepsze wyniki
przedsiębiorstwa186. Firmy państwowe nie będące naturalnymi monopolami można łatwo wystawić na
konkurencję z sektorem prywatnym, zarówno na rynku wewnętrznym, jak i eksportowym; spotkało to
wiele przedsiębiorstw tego typu, na przykład we Francji. Renault (całkowicie w rękach państwa aż do
1996 roku i wciąż kontrolowany w 30 procentach przez państwo) musiał mierzyć się z bezpośrednią
konkurencją prywatnej firmy Peugeot-Citroën, jak również producentów zagranicznych. Nawet wówczas,
kiedy były praktycznymi monopolami na swych rynkach wewnętrznych, przedsiębiorstwa państwowe
takie jak Embraer czy POSCO musiały eksportować swoje produkty, a tym samym konkurować na rynku
międzynarodowym. Co więcej, tam gdzie to możliwe, konkurencję można zaostrzyć, tworząc kolejne
przedsiębiorstwo państwowe187.
W roku 1991 Korea Południowa stworzyła nowe przedsiębiorstwo państwowe, Dacom,
wyspecjalizowane w międzynarodowych połączeniach telefonicznych, którego konkurencja z istniejącym
już monopolem państwowym Korea Telecom znacząco się przyczyniła do zwiększenia efektywności
i jakości usług w latach 90. Rzecz jasna, przedsiębiorstwa państwowe często działają w sektorach, gdzie
panuje naturalny monopol, a zwiększanie konkurencji w ich ramach jest albo niemożliwe, albo też byłoby
społecznie nieproduktywne. Nawet i w tych sektorach pewien poziom konkurencyjności da się jednak
wdrożyć przez wspieranie pewnych sektorów „sąsiadujących” (na przykład linii lotniczych obok
kolei)188.
Konkludując, nie ma twardej i prostej reguły na to, co przynosi sukces przedsiębiorstwu
państwowemu. Dlatego też, jeśli chodzi o zarządzanie nimi, potrzebujemy podejścia pragmatycznego,
w duchu słynnej uwagi byłego przywódcy Chin Deng Xiao-Pinga: „nieważne, czy kot jest biały, czy
czarny, ważne, żeby łapał myszy”.
ROZDZIAŁ 6

Windows 98 w roku 1997


Czy „pożyczanie“ idei jest czymś złym?

Latem 1997 roku uczestniczyłem w konferencji w Hongkongu. Niespożyta energia i handlowa werwa tego
miasta były czymś ekscytującym nawet dla Koreańczyka, któremu takie rzeczy nie są przecież obce. Idąc
ruchliwą ulicą, zauważyłem dziesiątki handlarzy sprzedających pirackie oprogramowanie i płyty
CD. Mój wzrok przyciągnął zwłaszcza system operacyjny dla pecetów Windows 98.
Wiedziałem, że mieszkańcy Hongkongu, podobnie jak moi rodzimi Koreańczycy, są całkiem dobrzy
w piratowaniu, ale jak to możliwe, żeby kopia ukazała się przed oryginałem? Czy ktoś wynalazł wehikuł
czasu? To wątpliwe, nawet w Hongkongu. Ktoś po prostu musiał wykraść prototyp Windowsa 98, gdy
system poddawany był ostatnim zmianom w działach badawczych Microsoftu – i podrobić nielegalną
wersję.
Powszechnie wiadomo, że oprogramowanie komputerowe łatwo skopiować. Nowy produkt, będący
wynikiem wieloletnich prac setek ludzi nad rozwojem software’u, można skopiować na dysk w ciągu
kilku sekund. Pan Bill Gates może więc jest hojny jako dobroczyńca, ale jeśli ktoś kopiuje jego
oprogramowanie, to potrafi być całkiem twardym człowiekiem. Przemysł rozrywkowy i farmaceutyczny
mają ten sam problem. To dlatego tak agresywnie promują silną ochronę praw własności intelektualnej
(ang. intellectual property rights, IPR), takich jak patenty, prawa autorskie i znaki towarowe.
Niestety, tych kilka branż od dwudziestu lat na niesłychaną skalę steruje agendą rozwoju IPR,
utrudniając przez to krajom rozwijającym się zdobywanie wiedzy, której potrzebują dla rozwoju
gospodarczego.

6.1. „PALIWO KORZYŚCI DO OGNIA GENIUSZU”


Wiele krajów afrykańskich cierpi z powodu epidemii HIV/AIDS189. Niestety, lekarstwa na tę chorobę są
bardzo drogie – kosztują od 10 do 12 tysięcy dolarów rocznie dla jednego pacjenta. To trzy do czterech
razy tyle, ile wynosi roczny dochód na osobę w nawet najbogatszych krajach afrykańskich, takich jak
Republika Południowej Afryki czy Botswana, a akurat w tych dwóch występuje najpoważniejsza na
świecie epidemia HIV/AIDS190. Wziąwszy to pod uwagę, jest całkiem zrozumiałe, że niektóre
afrykańskie kraje importują „podróbki” lekarstw z Indii czy Tajlandii, które kosztują tylko 300–500
dolarów, czyli 2–5 procent „oryginału”.
Rządy afrykańskie nie zachowują się bynajmniej w sposób rewolucyjny. Wszystkie prawa patentowe,
łącznie z najbardziej sprzyjającym posiadaczowi patentu prawem amerykańskim, zawierają przepis
ograniczający prawa posiadacza własności intelektualnej, jeśli stoją one w sprzeczności z interesem
publicznym. W takim wypadku rządom wolno zlikwidować patenty, narzucić obowiązkowe
licencjonowanie (zmusić właściciela patentu do wydania licencji osobom trzecim za rozsądną opłatą) lub
zezwolić na import równoległy (produktów podrobionych w krajach, gdzie produkt nie jest
opatentowany). W wyniku obawy przed terrorystycznym wąglikiem w 2001 roku rząd USA zastosował
przepis o interesie publicznym na maksymalną skalę. Zagroził wprowadzeniem obowiązku
licencjonowania, by dostać gigantyczną, 80-procentową zniżkę na Cipro, chroniony patentem lek
zwalczający wąglika, od niemieckiej firmy farmaceutycznej Bayer191.
Pomimo tego, że działania krajów afrykańskich w zakresie lekarstw na HIV/AIDS są uprawnione,
czterdzieści jeden firm farmaceutycznych połączyło siły i postanowiło tytułem przykładu wziąć się za
Republikę Południowej Afryki, wnosząc w 2001 roku sprawę do sądu. Twierdziły, że krajowe prawo
farmaceutyczne, zezwalające na import równoległy i obowiązkowe licencjonowanie, jest niezgodne
z układem TRIPS. Następujące po tym pozwie kampanie społeczne i publiczne oburzenie ukazywały
firmy farmaceutyczne w złym świetle i te w końcu pozew wycofały. Niektóre zaoferowały wręcz krajom
afrykańskim poważne zniżki na własne leki na HIV/AIDS, by zatrzeć ślady po złej famie, jakiej
przysporzyła im sprawa z pozwem.
W trakcie debaty na temat leków na HIV/AIDS firmy farmaceutyczne twierdziły, że bez patentów nie
będzie nowych lekarstw. Skoro każdy może sobie „ukraść” ich wynalazki, to nie mają powodu, by
inwestować w wynajdowanie nowych leków. Nawiązując do słów Abrahama Lincolna – jedynego
prezydenta, który coś opatentował[16] – „System patentowy dodał paliwo korzyści do ognia geniuszu”,
dyrektor generalny Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń Producentów Farmaceutycznych Harvey
Bale zapewnił, że „bez [praw własności intelektualnej] sektor prywatny nie zainwestuje milionów
dolarów potrzebnych, by wypracować nowe szczepionki na AIDS i inne choroby zakaźne
i niezakaźne”192.
Dlatego – powtarzali producenci leków – ci, którzy krytykują system patentowy (i inne IPR), zagrażają
przyszłej podaży nowych pomysłów (nie tylko leków), bo podważają rdzeń produktywności systemu
kapitalistycznego.
Argument ten brzmi dość rozsądnie, a jednak to tylko półprawda. Nie jest tak, że zawsze musimy
„przekupić” mądrych ludzi, żeby wymyślali nowe rzeczy. Bodźce materialne, choć są ważne, to przecież
niejedyne rzeczy, które motywują ludzi do tego, by inwestowali w tworzenie nowych idei. W szczycie
debaty dotyczącej leków na HIV/AIDS trzynastu członków Royal Society, najważniejszego towarzystwa
naukowego Wielkiej Brytanii, dobitnie wyraziło to w liście otwartym do „Financial Times”: „Patenty to
tylko jeden ze sposobów wspierania odkrywczości i inwencji. Naukowa ciekawość w połączeniu
z pragnieniem działania na rzecz ludzkości od wieków okazywała się o wiele ważniejsza”193.
Niezliczone rzesze badaczy na całym świecie wciąż wymyślają coś nowego, nawet jeśli nie czerpią
z tego bezpośrednich zysków. Rządowe instytuty badawcze i uniwersytety czasem wprost odmawiają
zabezpieczania swoich wynalazków patentami. Wszystko to dowodzi, że duża część badań nie jest
motywowanych zyskiem z monopolu patentowego.
Nie jest to zjawisko marginalne. Wiele badań prowadzonych jest przez organizacje nie działające dla
zysku, nawet w USA. Na przykład, w roku 2000 tylko 43 procent funduszy na badania w dziedzinie leków
pochodziło od samego przemysłu farmaceutycznego. 29 procent pochodziło od rządu, a pozostałe 28 od
prywatnych organizacji charytatywnych i uniwersytetów194.
Jeśli więc nawet USA miałyby zakazać od jutra patentów farmaceutycznych, a w następstwie tego
wszystkie firmy farmaceutyczne w kraju zamknęłyby swoje laboratoria (do czego i tak by nie doszło), to
wciąż prowadzono by ponad połowę obecnych badań nad lekami w tym kraju. Delikatne osłabienie praw
właścicieli patentów – na przykład zmuszenie ich do tego, by pobierali niższe opłaty od biednych ludzi
lub krajów, albo do tego, by zgodzili się na krótsze życie patentu w krajach rozwijających się –
z pewnością nie będzie skutkować zanikiem nowych idei, pomimo tego, iż co rusz lobby patentowe
powtarza, że nam to grozi.
Nie powinniśmy też zapominać, że patenty mają tak istotne znaczenie tylko dla niektórych branż, takich
jak farmaceutyczna i inne branże chemiczne, komputerowa i rozrywkowa, w których kopiowanie jest
zwyczajnie proste195.
W innych dziedzinach podrobienie nowej technologii nie jest łatwe, a innowacja automatycznie
oznacza dla wynalazcy tymczasowy monopol technologiczny, nawet bez działania prawa patentowego.
Monopol powstaje z powodu naturalnej przewagi innowatora, takiej jak opóźnienie imitacji (wskutek
czasu, jaki zabiera innym przyswojenie nowej wiedzy), lepsza reputacja (jestem pierwszym, a więc
i najbardziej znanym producentem) i przewaga na starcie w „wyścigu na krzywej uczenia się” (na
przykład naturalny wzrost produktywności wraz z doświadczeniem)196. Tymczasowy zysk monopolisty,
będący tego wynikiem, jest w przypadku większości branż wystarczającą nagrodą za działalność
innowacyjną. Był to w istocie popularny argument przeciwko patentom w XIX wieku197.
Również dlatego patenty w ogóle nie pojawiają się w słynnej teorii innowacji urodzonego w Austrii
ekonomisty amerykańskiego Josepha Schumpetera. Wierzył on, że renta z tytułu monopolu (czy, jak to
nazywał, zysk przedsiębiorczy), którą innowator technologiczny będzie się cieszył dzięki wyżej
wymienionym mechanizmom, to wystarczający bodziec do inwestowania w tworzenie nowej wiedzy198.
Większość branż wręcz potrzebuje zewnętrznych patentów i innych praw własności intelektualnej do
tworzenia u siebie nowej wiedzy – choć z przyjemnością korzystaliby z nich, gdyby je im po prostu dano
za darmo. Lobby patentowe gada bzdury, gdy twierdzi, że bez patentów nie będzie postępu
technologicznego.
Nawet w tych branżach, w których kopiowanie jest proste, a więc patenty (i inne prawa własności
intelektualnej) są konieczne, musimy znaleźć równowagę między interesami właścicieli patentów (oraz
copyrightów i znaków towarowych) i reszty społeczeństwa. Oczywistym problemem jest na przykład to,
że patenty z definicji tworzą monopole, które narzucają koszty reszcie społeczeństwa. Właściciel patentu
mógłby na przykład wykorzystać swój monopol technologiczny, by wyzyskiwać konsumentów – niektórzy
uważają, że to właśnie robi Microsoft. Ale nie chodzi tylko o kwestie rozdziału dochodów między
właścicielem patentu i konsumentami. Monopol tworzy również społeczną stratę netto, bo pozwala
producentowi na maksymalizację jego zysku przez wytwarzanie mniejszej ilości produktu niż społecznie
pożądana (wyjaśniłem to w rozdziale piątym). Ponieważ jest to system typu „zwycięzca bierze wszystko”
– co zauważają krytycy – system patentowy często skutkuje kopiowaniem badań wśród konkurentów. A to
ze społecznego punktu widzenia może być po prostu marnotrawstwem.
W argumentacji na rzecz patentów jest ukryte założenie, że takie koszty zostaną co najmniej
zniwelowane przez korzyści, które płyną ze zwiększonej innowacyjności (to znaczy wyższej
produktywności). Ale to nie jest wcale takie pewne. Rzeczywiście, w Europie połowy XIX wieku
wpływowy ruch antypatentowy, którego bronił głośno wolnorynkowy brytyjski magazyn „The
Economist”, sprzeciwiał się systemowi patentów ze względu na to, że jego koszty przewyższyłyby
korzyści z niego199. Oczywiście, przeciwni patentom liberalni ekonomiści w XIX wieku mylili się. Nie
wzięli pod uwagę, że niektóre formy monopolu, łącznie z patentem, mogą wytworzyć więcej korzyści niż
kosztów. Na przykład, ochrona branż raczkujących rzeczywiście powoduje nieefektywność przez sztuczne
stworzenie pozycji monopolowej dla firm krajowych, co tak ochoczo podkreślają ekonomiści będący
zwolennikami wolnego handlu. Jednak taką ochronę można uzasadnić, jeśli w długim planie czasowym
podnosi produktywność i co najmniej odrabia straty powstałe na skutek monopolu, co już wielokrotnie
powtarzałem w poprzednich rozdziałach. Dokładnie w taki sam sposób wspieramy ochronę patentów
i innych praw własności intelektualnej – mimo że potencjalnie prowadzą do nieefektywności
i marnotrawstwa – bo wierzymy, że w długim okresie co najmniej zrekompensują te koszty, wytwarzając
nowe idee, które prowadzą do większej produktywności. Jednak czym innym jest akceptacja
potencjalnych korzyści systemu patentowego, a czym innym stwierdzenie, że nie wiąże się on
z powstaniem kosztów. Jeśli źle go zaprojektujemy i zapewnimy za dużą ochronę właścicielowi patentu,
to system ten może wytworzyć więcej kosztów niż korzyści, podobnie jak w przypadku nadmiernej
ochrony branż raczkujących.
Nieefektywność monopoli i marnotrawstwo będące skutkiem konkurencji typu „zwycięzca bierze
wszystko” to nie jedyne ani nie najważniejsze problemy związane z systemem patentowym i innymi
podobnymi formami ochrony praw intelektualnych. Najbardziej szkodliwe jest potencjalne blokowanie
przepływu wiedzy do krajów technologicznie zacofanych, które potrzebują lepszych technologii dla
rozwoju swych gospodarek. Rozwój gospodarczy w całości polega na przyjmowaniu zaawansowanych
technologii z zagranicy. Wszystko, co staje temu na przeszkodzie, czy będzie to system patentowy, czy
zakaz eksportu zaawansowanych technologii, nie służy rozwojowi. Proste jak drut. W przeszłości Źli
Samarytanie bogatych krajów dobrze to rozumieli i robili wszystko, by zahamować przepływ.

6.2. JOHN LAW I PIERWSZY WYŚCIG TECHNOLOGICZNYCH ZBROJEŃ


Tak jak woda zawsze spływa z góry w dół, tak też wiedza zawsze płynie stamtąd, gdzie jest jej więcej,
tam, gdzie jest jej mniej. Te kraje, które lepiej potrafią przyjmować wiedzę, szybciej nadrabiają straty do
bardziej zaawansowanych gospodarczo narodów. Z drugiej strony płotu kraje zaawansowane, które
dobrze potrafią kontrolować odpływ kluczowych technologii, na dłużej utrzymują pozycję
technologicznego lidera. Technologiczny „wyścig zbrojeń” między krajami zacofanymi, które próbują
zdobyć zaawansowaną wiedzę, oraz rozwiniętymi krajami, które próbują zapobiec jej odpływowi, od
zawsze znajduje się na pierwszym planie w grze zwanej „rozwój gospodarczy”.
Technologiczny wyścig zbrojeń zaczął nabierać nowego wymiaru w XVIII wieku, gdy pojawiły się
nowoczesne technologie przemysłowe, które miały o wiele większy potencjał podnoszenia
produktywności niż technologie tradycyjne. Liderem w tym nowym wyścigu była Wielka Brytania. Nie
tylko dzięki samej polityce gospodarczej za panowania Tudorów i w epoce georgiańskiej, o której
mówiliśmy w rozdziale drugim, kraj ten szybko stawał się największym mocarstwem przemysłowym
w Europie i na świecie. Brytania nie była oczywiście chętna żegnać się ze swoimi zaawansowanymi
technologiami. Ustanowiła nawet bariery prawne, mające zapobiec ich odpływowi. Inne
uprzemysławiające się kraje w Europie i USA musiały łamać te prawa, by zdobyć lepsze brytyjskie
technologie.
Ten nowy technologiczny wyścig zbrojeń wybuchł na dobre dzięki Johnowi Lawowi (1671–1729),
legendarnemu szkockiemu finansiście i ekonomiście, który – na niespełna rok – został nawet ministrem
finansów Francji. Autorka popularnej biografii Lawa, Janet Gleeson, nazwała go „maszynką do robienia
pieniędzy”200. Był nią w wielorakim znaczeniu. Odnosił niesłychane sukcesy jako finansista, który
czerpał olbrzymie zyski ze spekulacji walutowych, zakładania i łączenia dużych banków i firm
handlowych, zdobywając dla nich monopole królewskie i sprzedając je z wielkim zyskiem. Sukces jego
piramidy finansowej w końcu jednak obrócił się przeciw niemu. Doprowadziła ona bowiem do bańki
Missisipi, która była trzy razy większa niż współczesna bańka Morza Południowego, o której mówiliśmy
w rozdziale drugim i która zrujnowała francuski system finansowy[17]. Law znany był również jako wielki
hazardzista o niewiarygodnej zdolności obliczania ryzyka. Jako ekonomista opowiadał się za
korzystaniem z pieniądza papierowego w oparciu o bank centralny201. Pomysł, że bezwartościowy papier
można uczynić pieniądzem na mocy decyzji rządu, był wówczas czymś naprawdę radykalnym. W tamtym
czasie większość ludzi sądziła, że tylko rzeczy mające wartość same w sobie, takie jak złoto i srebro,
mogą służyć za pieniądz.
Johna Lawa pamięta się dzisiaj jako finansowego kombinatora, który stworzył bańkę Missisipi,
a jednak rozumiał on w ekonomii dużo więcej niż samą inżynierię finansową. Gdy rozszerzał działalność
bankową i budował Mississippi Company, zatrudniał przy tym setki wykwalifikowanych pracowników
z Wielkiej Brytanii, próbując w ten sposób podnieść jakość francuskich technologii202.
W tamtym czasie zdobycie kompetentnych pracowników było kluczem otwierającym dostęp do
zaawansowanych technologii. Nawet dziś nikt nie powie, że robotnicy są jak bezmózgie automaty
powtarzające te same zadania, co tak komicznie, a jednocześnie dotkliwie pokazał Charlie Chaplin
w klasycznym filmie Dzisiejsze czasy. Zakres wiedzy i umiejętności pracowników ma ogromne znaczenie
dla produktywności firmy. Dawniej jednak ich rola była jeszcze większa, ponieważ sami uosabiali wiele
technologii. Maszyny były wciąż raczej prymitywne, dlatego produktywność w dużym stopniu zależała od
kompetencji ludzi, którzy je obsługiwali. Nie bardzo rozumiano zasady naukowe rządzące działalnością
przemysłową, dlatego niełatwo było spisać instrukcje techniczne na papierze. Tu znów potrzebny był
kompetentny pracownik umiejący sprawić, by produkcja przebiegała płynnie.
Próba wykradzenia wykwalifikowanych robotników dokonana przez Lawa i podobna próba ze strony
Rosji zmobilizowały Wielką Brytanię do wprowadzenia zakazu migracji wykwalifikowanej siły
roboczej. Prawo wprowadzone w 1719 roku zabraniało rekrutacji wykwalifikowanych robotników do
pracy za granicą – było to zwane „przekupstwem”. Emigranci, którzy nie wróciliby do domu w ciągu
sześciu miesięcy od otrzymania ostrzeżenia, mieli stracić prawo do ziemi i dóbr w Wielkiej Brytanii, jak
również obywatelstwo. Ustawa wymieniała z nazwy zwłaszcza branże: tekstylną, stalową, żelaza,
mosiądzu i innych metali oraz zegarmistrzowską. W praktyce jednak prawo stosowało się do wszystkich
gałęzi przemysłu203.
Z czasem maszyny stawały się bardziej skomplikowane i zawierały w sobie coraz więcej technologii.
Oznaczało to, że zdobycie kluczowych maszyn zaczęło być równie ważne, a nawet z czasem ważniejsze
niż rekrutacja wykwalifikowanych robotników. W 1750 roku Wielka Brytania wprowadziła nową ustawę
zakazującą eksportu „narzędzi i sprzętu” w branżach wełny i jedwabiu. Następnie poszerzono zakres
obowiązywania tego zakazu na bawełnę i len. W 1785 roku wprowadzono w życie prawo o narzędziach,
zakazujące eksportu wielu rodzajów maszyn204.
Inne kraje, które chciały nadążyć za Wielką Brytanią, wiedziały, że muszą zdobyć te zaawansowane
technologie – nieważne, czy będzie to „legalne”, czy „nielegalne” z brytyjskiego punktu widzenia.
„Legalne” sposoby obejmowały praktyki i wycieczki do fabryk205. „Nielegalne” z kolei polegały na tym,
że rządy kontynentalnej Europy i USA kusiły wykwalifikowanych robotników wbrew brytyjskiemu
prawu. Rządy te zatrudniały też stale szpiegów przemysłowych. W latach 50. XVIII wieku rząd francuski
mianował Johna Holkera, byłego odpowiedzialnego za prace wykończeniowe w branży tekstylnej
w Manchesterze i urzędnika jakobińskiego, generalnym inspektorem zagranicznych manufaktur. Oprócz
doradzania francuskim producentom w kwestii technologii tekstylnych, głównym zadaniem Holkera było
prowadzenie szpiegów przemysłowych i podkradanie wykwalifikowanych robotników z Wielkiej
Brytanii206. Często dochodziło również do przemytu maszyn. Taki przemyt trudno było wykryć. Ponieważ
maszyny były wciąż dość proste i składały się ze stosunkowo niewielu części, można było je rozbierać
i przemycać na zewnątrz część za częścią w stosunkowo niedługim czasie.
Przez cały XVIII wiek trwał zacięty wyścig zbrojeń technologicznych z użyciem podstępnych
rekrutacji, przemytu maszyn i szpiegostwa przemysłowego. Jednak z końcem owego wieku zasadniczo
zmieniła się natura tej gry, wraz z rosnącym znaczeniem wiedzy „nieucieleśnionej” – to znaczy takiej,
którą można odseparować od robotników i maszyn, będących wcześniej w ich posiadaniu. Rozwój nauki
oznaczał, że sporą część wiedzy, choć nie wszystko, można było zapisać językiem (naukowym)
zrozumiałym dla wszystkich, którzy przeszli odpowiednie wyszkolenie. Inżynier, który znał zasady fizyki
i mechaniki, mógł reprodukować maszynę, mając do dyspozycji tylko rysunki techniczne. Gdy jakąś ideę
da się zapisać w uniwersalnym języku nauki i inżynierii, znacznie łatwiej ją skopiować. Gdy musisz
zatrudnić wykwalifikowanego pracownika z zagranicy, powstaje przy tym wiele różnych osobistych
i kulturowych problemów. Gdy importujesz maszynę, możesz mieć problem z wykorzystaniem jej pełnego
potencjału, bo być może słabo rozumiesz zasady jej działania. Wraz ze wzrostem znaczenia wiedzy
nieucieleśnionej, ważniejsza niż ochrona robotników czy maszyn, które ich zastępowały, stała się ochrona
samej idei. W związku z tym w 1825 roku zniesiono brytyjski zakaz emigracji robotników, a zakaz
eksportu maszyn porzucono w 1842. Miejsce głównego instrumentu zarządzania przepływem idei zajęło
prawo patentowe.
Mówi się, że pierwszy system patentowy zastosowano w Wenecji w 1474 roku, gdy miasto
przyznawało dziesięcioletni przywilej wynalazcom „nowych umiejętności i maszyn”. Niejako
przypadkowo stosowały go również niektóre państwa niemieckie w XVI i Wielka Brytania w XVII
wieku207.
Rozprzestrzenił się on potem bardzo szybko pod koniec XVIII wieku, począwszy od Francji w 1791,
USA w 1793 i Austrii w 1794 roku, co odzwierciedlało wzrost znaczenia nieucieleśnionej wiedzy.
Większość bogatych dziś krajów ustanowiło swoje prawa patentowe w ciągu połowy wieku po
francuskim208. Inne prawa ochrony własności intelektualnej, takie jak prawa autorskie (po raz pierwszy
ustanowione w Wielkiej Brytanii w 1709 roku) i ochrona znaków towarowych (pierwszy raz w Wielkiej
Brytanii w 1862 roku), zostały przyjęte w większości bogatych dziś krajów w drugiej połowie XIX
wieku. Z czasem pojawiły się umowy międzynarodowe regulujące kwestie IPR, takie jak konwencja
paryska – dotycząca patentów i znaków towarowych (1883)209 i berneńska – dotycząca praw autorskich
(1886). Jednak nawet te międzynarodowe porozumienia nie przyniosły końca stosowania „nielegalnych”
środków w technologicznym wyścigu zbrojeń.

6.3. NA SCENĘ WCHODZĄ PRAWNICY


Rok 1905 znany jest jako annus mirabilis nowoczesnej fizyki. W tym roku Albert Einstein opublikował
trzy artykuły, które na dobre zmieniły kierunek rozwoju tej nauki210. Co ciekawe, w tamtym czasie
Einstein nie był profesorem fizyki, ale skromnym urzędnikiem patentowym (pomocnikiem eksperta
technicznego) w Szwajcarskim Biurze Patentowym, co było jego pierwszą pracą211.
Gdyby Einstein nie był fizykiem, ale chemikiem, to nie mógłby otrzymać pierwszej posady
w Szwajcarskim Biurze Patentowym. Bo do 1907 roku Szwajcaria nie wydawała patentów na wynalazki
chemiczne212.
Szwajcaria nie miała zresztą żadnego prawa patentowego aż do 1888 roku. Ustanowione w tym roku
prawo obejmowało ochroną tylko „wynalazki, które można przedstawić w modelach mechanicznych”. Ta
klauzula automatycznie (i celowo) wykluczała wynalazki chemiczne – w tamtym czasie Szwajcarzy
bowiem „pożyczali” wiele chemicznych i farmaceutycznych technologii od Niemiec, które były
światowym liderem w tych branżach. Ochrona patentowa w chemii nie była więc w ich interesie.
Dopiero w 1907 roku, pod groźbą sankcji handlowych ze strony Niemiec, Szwajcarzy postanowili
poszerzyć ochronę patentową i objąć nią innowacje chemiczne. Jednak nawet to nowe prawo patentowe
nie chroniło technologii chemicznych w stopniu oczekiwanym w dzisiejszym systemie TRIPS. Podobnie
jak wiele innych krajów w tym czasie, Szwajcarzy odmówili obejmowania patentem substancji
chemicznej (w odróżnieniu od procesów chemicznych). Tłumaczono to w ten sposób, że substancje te,
w odróżnieniu od wynalazków mechanicznych, istniały już w naturze, a więc „wynalazca” ledwie znalazł
sposób ich wyizolowania, nie zaś samą substancję. Substancje chemiczne nie były obejmowane
w Szwajcarii patentem do 1978 roku.
Nie było to wówczas jedyne państwo bez systemu patentowego. Holandia zniosła w 1869 roku swoje
prawo patentowe z roku 1817, by przywrócić je dopiero w 1912. Gdy Holendrzy wycofywali to prawo,
znajdowali się w dużym stopniu pod wpływem ruchu antypatentowego, o którym wspomniałem wyżej.
Byli przekonani, że patent, jako sztucznie wytworzony monopol, był niezgodny z zasadą wolnego
handlu213. Wykorzystując brak prawa patentowego, holenderska firma produkująca elektronikę – dziś
marka sprzętów domowych Philips – zaczęła w 1891 roku jako producent żarówek opartych na patentach
„pożyczonych” od amerykańskiego wynalazcy Thomasa Edisona214.
Szwajcaria i Holandia są być może przypadkami skrajnymi. Jednak przez większość XIX wieku
systemy IPR bogatych dziś krajów naprawdę słabo chroniły prawa własności intelektualnej
obcokrajowców. Było to częściowo konsekwencją generalnego braku precyzji wczesnych przepisów
patentowych pod względem sprawdzania oryginalności wynalazku. Na przykład w USA, przed rewizją
prawa w tym zakresie w 1836 roku, patenty nadawano bez dowodu oryginalności. Zachęcało to kanciarzy
do zdobywania patentów na narzędzia już stosowane („fałszywe patenty”), a następnie żądania pieniędzy
od ich użytkowników pod groźbą procesu o naruszenie praw215. Jednak brak ochrony praw własności
intelektualnej obcokrajowców był niejednokrotnie celowy. W większości krajów, łącznie z Wielką
Brytanią, Holandią, Austrią, Francją i USA, otwarcie dozwolone było patentowanie wynalazków
importowanych. Gdy w 1810 roku Peter Durand opatentował w Wielkiej Brytanii technologię
puszkowania, korzystając z wynalazku Francuza Nicolasa Apperta, we wniosku wyraźnie napisano, że
był to „wynalazek przekazany mi przez pewnego obcokrajowca”, co było wówczas często używanym
sformułowaniem w momencie obejmowania patentem wynalazku kogoś spoza Brytanii216.
„Pożyczanie” idei dokonywało się nie tylko w zakresie wynalazków, które mogły być opatentowane.
W XIX wieku można było obserwować również szeroko zakrojone fałszowanie znaków handlowych –
w podobny sposób, jak później robiły to Japonia, Korea, Tajwan, a dzisiaj Chiny. W 1862 roku Wielka
Brytania zmieniła swoje prawo ochrony znaków handlowych – The Merchandise Mark Act – właśnie
w celu zapobieżenia produkcji sfałszowanych angielskich dóbr przez obcokrajowców, a w szczególności
Niemców. Zmienione prawo wymagało, by producent dokładnie podawał miejsce lub kraj wyrobu jako
konieczny „opis handlowy”217.
Prawo to nie doceniło jednak niemieckiej pomysłowości – firmy niemieckie wymyśliły bowiem pewną
błyskotliwą taktykę obchodzenia przepisów218. Na przykład, umieszczały znaczek wskazujący kraj
pochodzenia na opakowaniu, a nie na poszczególnych przedmiotach. Gdy opakowanie usunięto, klienci
nie potrafili odgadnąć miejsca wytworzenia produktu. Taka technika była ponoć szczególnie powszechna
w przypadku importowanych zegarków lub stali pilnikowej. Innym sposobem było wysyłanie przez
niemieckich wytwórców niektórych produktów, takich jak pianina i rowery, w kawałkach, które
następnie były składane w Anglii. Albo też umieszczali oznaczenie pochodzenia produktu tak, by było ono
praktycznie niewidoczne. XIX-wieczny brytyjski dziennikarz, autor książki Made in Germany, opisuje
taką historię podrabiania: „Pewna niemiecka firma, która eksportuje do Anglii duże ilości maszyn do
szycia, widocznie oznaczonych jako »Singer« oraz »North-British Sewing Machines«, umieszcza
oznaczenie Made in Germany małymi literami na spodzie pedału. Jeśli sześć szwaczek nie połączy sił,
by odwrócić maszynę do góry nogami i przeczytać legendę, pozostanie ona nieprzeczytana”219.
Równie rutynowo łamano copyrighty. Mimo swej obecnej zapalczywości w sprawach praw
autorskich, w przeszłości USA odmawiały ochrony praw należących do obcokrajowców – takie były
zapisy ustawy z 1790 roku. Podpisały jedynie w 1891 roku międzynarodowe porozumienie dotyczące
praw autorskich (konwencja berneńska z 1886 roku). W tamtym czasie Stany były importerem netto
materiałów chronionych prawami autorskimi i uważały, że ochrona tylko amerykańskich autorów będzie
dla nich korzystna. Przez kolejne stulecie (do 1988 roku) nie uznawały copyrightów dotyczących
materiałów wydrukowanych poza USA.
Ten historyczny przegląd nie pozostawia wątpliwości. Podrabianie bynajmniej nie zostało
wynalezione we współczesnej Azji. Wszystkie kraje dziś bogate, gdy były zacofane pod względem
wiedzy, radośnie łamały patenty, znaki handlowe i prawa autorskie należące do innych ludzi. Szwajcarzy
„pożyczali” niemieckie wynalazki chemiczne, podczas gdy Niemcy „pożyczali” angielskie znaki
handlowe, a Amerykanie brytyjskie materiały opatrzone copyrightami – wszystko bez płacenia tego, co
dziś nazwano by „sprawiedliwą” rekompensatą.
Pomimo tego, że historia wygląda właśnie tak, dzisiejsi bogaci Źli Samarytanie zmuszają kraje
rozwijające się do wzmocnienia ochrony praw własności intelektualnej na niespotykaną skalę przez
umowę TRIPS i serię dwustronnych umów o wolnym handlu. Twierdzą, że silniejsza ochrona praw
własności intelektualnej będzie bodźcem do wytwarzania nowej wiedzy i będzie to z korzyścią dla
wszystkich, włącznie z krajami rozwijającymi się. Naprawdę?

6.4. WYDŁUŻANIE ŻYCIA MYSZKI MIKI


W 1998 roku amerykańska ustawa o wydłużeniu praw autorskich (Copyright Term Extension Act)
rozszerzyła okres ochrony praw autorskich od „życie autora plus pięćdziesiąt lat albo siedemdziesiąt pięć
lat w przypadku autorstwa zbiorowego” (jak ustanowiono w 1976 roku) do „życie autora plus
siedemdziesiąt lat albo dziewięćdziesiąt pięć lat w przypadku autorstwa zbiorowego”. Z historycznego
punktu widzenia było to niesamowite rozszerzenie okresu ochrony praw autorskich z wyjściowych
czternastu lat (z możliwością przedłużenia o kolejne czternaście) ustanowionych ustawą o prawie
autorskim z 1790 roku.
Ustawa z 1998 roku nazywana jest szyderczo ustawą chroniącą Myszkę Miki, ponieważ Disney stał na
czele lobby działającego na jej rzecz, w oczekiwaniu na 75. urodziny Myszki Miki, stworzonej w 1928
roku (Parowiec Willie). Warto podkreślić, że prawo to zastosowano wstecz. I dla każdego powinno być
od razu jasne, że rozszerzenie okresu ochrony istniejącego dzieła nigdy nie doprowadzi do wytworzenia
nowej wiedzy220.
Ta historia nie kończy się na prawach autorskich. Amerykańskiemu przemysłowi farmaceutycznemu już
udało się skutecznie wylobbować rozszerzenie patentów de facto aż do ośmiu lat, posługując się
wymówkami takimi jak potrzeba kompensaty za opóźnienia w procesie zdobywania zgody FDA (Food
and Drugs Administration) albo potrzeba ochrony danych. Biorąc pod uwagę to, że patenty w USA,
podobnie jak prawa autorskie, były niegdyś ważne tylko przez czternaście lat, oznacza to, że przemysł
farmaceutyczny skutecznie podwoił czas życia patentów na swoje wynalazki.
Okresy ochrony IPR ulegają wydłużeniu nie tylko w USA. W drugiej połowie XIX wieku (1850–1875)
patent zachowywał przeciętnie ważność w próbce sześćdziesięciu krajów przez około trzynaście lat.
W latach 1900–1975 okres ten wydłużono do szesnastu lub siedemnastu lat. Jednak ostatnio USA
odgrywają główną rolę w przyspieszeniu i konsolidacji tego trendu. Wpisując ten przepis do umowy
TRIPS Światowej Organizacji Handlu, udało im się uczynić swój dwudziestoletni okres ochrony patentu
„globalnym standardem” – w 2004 roku przeciętna dla sześćdziesięciu krajów wynosiła bowiem
dziewiętnaście lat221.
Wszystko, co wychodzi poza TRIPS, jak na przykład rozszerzenie de facto okresu działania patentów
na leki, rząd USA rozpowszechnia za pomocą dwustronnych umów o wolnym handlu. Nie słyszałem
o żadnej teorii ekonomicznej, według której dwadzieścia lat jest lepsze ze społecznego punktu widzenia
niż trzynaście albo szesnaście, jeśli chodzi o ochronę patentową, ale jest oczywiste, że im dłuższy ten
czas, tym lepiej dla posiadacza patentu.
Ponieważ ochrona praw własności intelektualnej wiąże się z monopolem (i wynikającymi z niego
kosztami społecznymi), wydłużanie okresu ochrony w oczywisty sposób podnosi te koszty. Wydłużenie
czasu – jak każde inne wzmocnienie ochrony IPR – oznacza, że społeczeństwo więcej płaci za nową
wiedzę. Rzecz jasna, koszty te można by uzasadnić, jeśli wydłużenie okresu ochrony oznacza
wytworzenie większej ilości wiedzy (przez wzmocnienie bodźca do innowacji), ale nie ma dowodów, że
tak się dzieje, a przynajmniej nie na tyle, by wystarczyło to do zrekompensowania wyższych kosztów
ochrony. Wziąwszy to pod uwagę, musimy uważnie przeanalizować, czy obecne okresy ochrony praw
własności intelektualnej są odpowiednie, a w razie konieczności po prostu je skrócić.

6.5. SZCZELNIE ZAPAKOWANE KANAPKI BEZ SKÓRKI I KURKUMA


Jednym z podstawowych założeń stojących za ochroną IPR jest to, że nowa idea obejmowana ochroną
jest tej ochrony warta. To dlatego wszystkie takie przepisy wymagają, by idea była oryginalna
(w żargonie: charakteryzowała się „nowatorstwem” i „nieoczywistością”). Może to brzmi w porządku
w kategoriach abstrakcyjnych, ale już trudniej zastosować to w praktyce, również dlatego, że inwestorzy
mają interes, by lobbować za poluzowaniem wymogu oryginalności.
Na przykład, jak wspomniałem już omawiając historię szwajcarskiego prawa patentowego, wielu ludzi
uważa, że substancje chemiczne (w przeciwieństwie do procesów) nie są warte ochrony patentowej, bo
ci, którzy je wyodrębnili, nie zrobili niczego naprawdę oryginalnego. Z tego powodu w większości
bogatych krajów, takich jak Niemcy, Francja, Szwajcaria, Japonia i kraje nordyckie, aż do lat 60. lub 70.
nie można było patentować substancji chemicznych i/lub farmaceutycznych. W Hiszpanii i Kanadzie nie
można było patentować produktów farmaceutycznych aż do początku lat 90.222 Przed układem TRIPS
większość krajów rozwijających się nie patentowała produktów farmaceutycznych223. Większość krajów
nigdy tego nie robiła. Inne, takie jak Indie czy Brazylia, zniosły patenty na produkty farmaceutyczne (jak
również metody przetwarzania – w przypadku tego drugiego kraju), które niegdyś tam obowiązywały224.
Nawet w przypadku rzeczy, których możliwość opatentowania nie ulega kwestii, nie istnieje jakiś
oczywisty sposób oceny, jaki wynalazek jest tego wart. Na przykład, gdy komisarzem do spraw patentów
USA był Thomas Jefferson – co jest dość ciekawe, biorąc pod uwagę, że sprzeciwiał się patentom
(więcej na ten temat później), ale zajmował to stanowisko ex officio jako sekretarz stanu – to dobrze się
zasłużył, odrzucając wnioski o opatentowanie i używając w tym celu nawet najbardziej banalnych
uzasadnień. Odnotowano, że gdy Jefferson zrezygnował ze stanowiska w rządzie i przestał być
komisarzem do spraw patentów, liczba udzielanych rocznie patentów potroiła się. Stało się tak
oczywiście bynajmniej nie dlatego, że Amerykanie nagle stali się trzy razy bardziej innowacyjni.
Od lat 80. XX wieku znacząco obniżono poprzeczkę oryginalności dla rzeczy patentowanych
w USA. Profesorowie Adam Jaffe i Josh Lerner zauważyli w swojej ciekawej książce na temat
aktualnego stanu amerykańskiego systemu patentowego, że obecnie ochrania się patentem pewne zupełnie
oczywiste rzeczy, takie jak zakupy internetowe „jednym klikiem” firmy Amazon, „szczelnie zapakowane
kanapki bez skórki” firmy Smuckers, a nawet coś takiego jak „metoda przywracania świeżości chleba”
(chodzi o zwykłe tostowanie czerstwego pieczywa) albo „metoda huśtania się na huśtawce”
(najwyraźniej „wynaleziona” przez pięciolatka)225. W dwóch pierwszych przypadkach właściciele
patentów wykorzystali nawet swoje prawa, by konkurencję postawić przed sądem – w pierwszej sprawie
była to księgarnia internetowa Barnes and Noble, a w drugiej mała firma cateringowa z Michigan
o nazwie Albie’s Foods, Inc.226 Choć przypadki te podpadają pod raczej dziwaczną granicę spektrum, to
jednak odzwierciedlają ogólny trend, zgodnie z którym „testy na nowość i nieoczywistość, które mają
zapewnić, że monopolem patentowym cieszą się tylko naprawdę oryginalne pomysły, stały się w dużej
mierze nieoperacyjne”227. Skutkiem tego było coś, co Jaffe i Lerner nazywają „eksplozją patentów”.
Pokazują oni, jak o 1 procent rocznie wzrastała liczb patentów przyznawanych w USA w latach 1930–
1982, kończąc na roku poluzowania systemu patentowego. Liczba ta wzrosła do 5,7 procent rocznie
w latach 1983–2002, gdy patentów udzielano w sposób bardziej liberalny228. Ten wzrost z pewnością nie
wynika z jakiejś nagłej eksplozji amerykańskiej kreatywności229.
Ale dlaczego resztę świata powinno w ogóle obchodzić, że Amerykanie udzielają głupich patentów?
Bo nowy amerykański system zachęcił do „kradzieży” idei, które są dobrze znane w innych krajach,
zwłaszcza rozwijających się, ale nie są objęte ochroną właśnie dlatego, że od dawna są dobrze znane.
Mówi się o tym jako o kradzieży „wiedzy tradycyjnej”. Najlepszym przykładem jest patent udzielony
w 1995 roku dwóm indyjskim badaczom na Uniwersytecie Missisipi na medyczne zastosowanie kurkumy,
której właściwości gojące znane są w Indiach od tysięcy lat. Patent ten zniesiono tylko dzięki temu, że
wyzwanie postawiła mu w amerykańskich sądach Council for Agriculture Research z New Delhi. Gdyby
pokrzywdzonym krajem był jakiś mały i bardzo biedny kraj rozwijający się, który nie dysponuje
zasobami finansowymi i ludzkimi, takimi jak Indie, to patent ten pewnie wciąż by funkcjonował.
Choć te przykłady mogą wydać się szokujące, to konsekwencje obniżenia poprzeczki oryginalności nie
są największym problemem związanym z niedawnym rozchwianiem systemu ochrony praw własności
intelektualnej. Najpoważniejszy problem polega na tym, że system ten stał się po prostu bardziej
przeszkodą niż zachętą dla innowacji technologicznej.

6.6. TYRANIA PATENTÓW ZAZĘBIAJĄCYCH SIĘ


Sir Isaac Newton zasłynął ze zdania: „Widziałem dalej dzięki temu, że stałem na barkach gigantów”230.
Odnosił się do tego, że idee rozwijają się wskutek kumulacji. Na początku dyskusji o patentach niektórzy
wykorzystywali ten argument przeciwko nim – skoro idee powstają z fermentu wysiłków intelektualnych,
to skąd wiemy, że na osobę, która dokonała „prac wykończeniowych” jakiegoś wynalazku, powinna
spaść cała chwała oraz zysk? Thomas Jefferson właśnie dlatego sprzeciwiał się patentom. Twierdził, że
idee są „jak powietrze”, dlatego nie można ich posiadać (choć nie widział problemu w posiadaniu ludzi
– sam miał wielu niewolników)231.
Problem ten wiąże się z naturą systemu patentowego. Idee to najważniejszy składnik produkcji nowych
wynalazków. Jeśli jednak inni ludzie posiadają idee, których potrzebujesz, by rozwinąć własne pomysły,
nie możesz z nich skorzystać bez wniesienia opłaty. To sprawia, że tworzenie nowych idei może być
kosztowne. Co gorsza, ryzykuje się byciem pozwanym – za naruszenie patentu – przez konkurentów,
którzy mogą być posiadaczami patentów bardzo podobnych do twojego. Taki proces nie tylko oznaczałby
stratę twoich pieniędzy, ale też powstrzymałby cię przed dalszym rozwojem technologii będącej
przedmiotem sporu. W tym sensie patenty mogą stać się raczej przeszkodą niż bodźcem do rozwoju
technologicznego.
I właśnie procesy o naruszenie patentu bywają jedną z głównych przeszkód stojących na drodze
rozwoju technologicznego w branżach takich jak maszyny do szycia (w XIX wieku), samoloty (początek
XX wieku) oraz półprzewodniki (połowa XX wieku). Branża maszyn do szycia (Singer i kilka innych
firm) wpadła na pomysłowy sposób rozwiązania tego problemu – „zbiór patentów”, w przypadku których
zainteresowane firmy udzielały sobie wzajemnie licencji na korzystanie z nich. W przypadkach
samolotów (bracia Wright przeciwko Glenn Curtiss) oraz półprzewodników (Texas Instruments
przeciwko Fairchild) firmy nie potrafiły osiągnąć kompromisu w sporze, dlatego rząd USA narzucił im
zbiory patentów. Gdyby nie one, branże te nie mogłyby się rozwinąć tak, jak to się później stało.
Niestety, problem zazębiających się patentów ostatnio staje się coraz poważniejszy. Coraz więcej
niewielkich cząstek wiedzy można patentować, schodząc aż na poziom pojedynczych genów, co podnosi
ryzyko, że patenty staną na drodze postępu technologicznego. Niedawna debata na temat tzw. złotego ryżu
bardzo dobrze ilustruje ten wniosek.
W roku 2000 grupa naukowców pod kierownictwem Szwajcara Ingo Potrykusa i Niemca Petera
Beyera ogłosiła wynalezienie nowej technologii produkcji ryżu za pomocą inżynierii genetycznej,
z wykorzystaniem jako dodatek beta karotenu. Dzięki naturalnemu kolorowi tego składnika ryż zyskuje
złoty odcień, stąd jego nazwa. Uważa się go za „złoty” czasem również dlatego, że potencjalnie może
przynieść istotne korzyści żywieniowe milionom biednych ludzi żyjących w krajach, w których ryż
stanowi podstawowy surowiec232. Ryż jest niezwykle odżywczy, potrafi wyżywić więcej osób niż
pszenica zasiana na takim samym obszarze ziemi. Brakuje mu jednak jednego niezbędnego składnika
odżywczego – witaminy A. Ludzie biedni w krajach, w których spożywa się ryż, zazwyczaj niewiele
jedzą czegoś innego, dlatego cierpią na niedobór witaminy A (Vitamine A Deficiency – VAD). Szacuje
się, że na początku XXI wieku dotyczy to 124 milionów ludzi w 118 krajach Azji i Afryki. Uznaje się, że
VAD odpowiada za jeden do dwóch milionów przypadków śmierci, pół miliona przypadków
nieodwracalnej ślepoty i miliony przypadków osłabiającego wzrok zeskórnienia spojówek rocznie233.
W 2001 roku Potrykus i Beyer wywołali kontrowersję, sprzedając technologię wielonarodowej firmie
farmaceutyczno-biotechnologicznej Syngenta (wówczas AstraZeneca)234. Firma ta miała już legalnie
częściowy udział w tej technologii, dzięki temu, że wspierała badania za pośrednictwem Unii
Europejskiej. Tym dwóm naukowcom trzeba oddać, że twardo negocjowali z Syngentą, by rolnicy
zarabiający na złotym ryżu mniej niż 10 tysięcy dolarów mogli korzystać z tej technologii za darmo.
Mimo to niektórzy uznali sprzedaż tak cennej technologii, będącej „dobrem publicznym”, firmie
działającej dla zysku za coś nie do zaakceptowania.
W odpowiedzi na krytykę Potrykus i Beyer stwierdzili, że musieli sprzedać swoją technologię
Syngencie z powodu trudności, jakie wiążą się z negocjowaniem licencji na inne opatentowane
technologie, których potrzebowali, by zoperacjonalizować własną. Tłumaczyli, że jako naukowcy po
prostu nie dysponowali odpowiednią ilością zasobów ani zdolnościami potrzebnymi do wynegocjowania
licencji na siedemdziesiąt istotnych dla nich patentów znajdujących się w rękach trzydziestu dwu różnych
firm i uniwersytetów. Ich krytycy odpierali te tłumaczenia twierdząc, że trudności są przesadzone.
Zauważali, że istnieje tylko około tuzina patentów naprawdę istotnych dla krajów, w których uprawa ryżu
mogłaby przynieść najwięcej korzyści.
Tak czy inaczej, problem istnieje. Skończyły się czasy, kiedy pojedynczy naukowcy mogą rozwijać
technologie w laboratoriach. Teraz potrzebna jest armia prawników, którzy będą poruszać się po
ryzykownym terenie negocjacji w zakresie wykorzystania zazębiających się patentów. Jeśli nie
znajdziemy rozwiązania tego problemu, to system patentowy może zahamować rozwój innowacji, który
w zamierzeniu miał stymulować.

6.7. OSTRE ZASADY I KRAJE ROZWIJAJĄCE SIĘ


Ostatnie zmiany w systemie ochrony praw własności intelektualnej uwypukliły ich koszty, obniżyły zaś
korzyści z niego wypływające. Obniżenie progu oryginalności i wydłużenie trwania patentu (oraz innych
IPR) oznacza, że w efekcie końcowym płacimy więcej za każdy patent, którego przeciętna jakość jest
jednak niższa niż w przeszłości. Zmiany w postawach rządów bogatych krajów i korporacji również
utrudniają omijanie handlowych interesów właścicieli patentów na rzecz interesu publicznego, jak
pokazał nam przypadek leków na HIV/AIDS. Umożliwienie objęcia patentem coraz mniejszych cząstek
wiedzy pogłębiło natomiast problem zazębiających się patentów, co spowalnia postęp technologiczny.
Te negatywne skutki dużo bardziej dotykają kraje rozwijające się. Niski próg oryginalności ustawiony
w bogatych krajach, zwłaszcza w USA, ułatwia kradzież istniejącej tradycyjnej wiedzy z krajów
rozwijających się. Potrzebne lekarstwa stały się o wiele droższe, bo krajom rozwijającym się nie wolno
już produkować (albo importować) podróbek leków, podczas gdy ich polityczna słabość w porównaniu
do firm farmaceutycznych z bogatych krajów ogranicza ich zdolność posłużenia się przepisem mówiącym
o interesie publicznym.
Jednak, mówiąc wprost, największy problem polega na tym, że nowy system IPR utrudnia rozwój
gospodarczy. Skoro 97 procent wszystkich patentów i znacząca większość wszystkich copyrightów oraz
znaków handlowych znajduje się w rękach krajów bogatych, to wzmacnianie praw właścicieli IPR
oznacza, że podnosi się cenę nabycia wiedzy przez kraje rozwijające się. Bank Światowy szacuje, że na
skutek układu TRIPS już samo podniesienie opłat licencyjnych za wykorzystanie technologii będzie
kosztować kraje rozwijające się dodatkowe 45 miliardów dolarów rocznie, co jest sumą odpowiadającą
prawie połowie całej pomocy zagranicznej ze strony krajów bogatych (w latach 2004–2005 wyniosła ona
93 miliardy rocznie)235. Choć niełatwo jest ilościowo określić ten wpływ, to można powiedzieć, że
wzmocnienie praw ochrony własności intelektualnej sprawia, że edukacja, zwłaszcza wyższa,
korzystająca z zaawansowanych specjalistycznych książek zagranicznych, staje się droższa.
To jeszcze nie wszystko. Jeśli jakiś kraj rozwijający się chciałby się stosować do porozumienia
TRIPS, musi wydać dużo pieniędzy na zbudowanie i wprowadzenie w życie nowego systemu IPR. A
system ten sam się nie obsługuje. Egzekwowanie copyrightów i znaków handlowych wymaga zatrudnienia
armii inspektorów. Urząd patentowy potrzebuje naukowców i inżynierów do analizowania wniosków
patentowych, a sądy potrzebują wyspecjalizowanych prawników, by pomagali rozwiązywać spory.
Wyszkolenie i zatrudnienie tych wszystkich ludzi kosztuje. W świecie ograniczonych zasobów
wyszkolenie większej liczby prawników do spraw patentów albo zatrudnienie większej liczby
inspektorów do tropienia piratów w branży DVD oznacza wyszkolenie mniejszej liczby lekarzy
i nauczycieli, zatrudnienie mniejszej liczby pielęgniarek i policjantów. To oczywiste, których z tych
zawodów bardziej potrzebują kraje rozwijające się.
Najbardziej godne pożałowania jest to, że kraje rozwijające się w zamian za wyższe opłaty licencyjne
i ponoszenie dodatkowych kosztów wprowadzenia nowego systemu IPR nie dostaną niemal nic. Bogate
kraje, wzmacniając swoje systemy ochrony IPR, mogą przynajmniej oczekiwać, że wzrośnie liczba
innowacji, nawet jeśli korzyści z nich nie wystarczą na pokrycie wyższych kosztów wynikających ze
wzmocnionej ochrony. W przeciwieństwie do tego większość krajów rozwijających się nie ma zdolności
prowadzenia badań. Bodziec do ich prowadzenia być może jest silniejszy, ale nie ma kto tego
wykorzystać. To przypomina opowieść o moim synu Jin-Gyu w rozdziale trzecim. Jeśli nie ma zdolności,
to nieważne, jakie są zachęty. To dlatego nawet znany brytyjski dziennikarz finansowy Martin Wolf,
samozwańczy obrońca globalizacji (pomimo pełnej świadomości wiążących się z nią problemów
i ograniczeń), opisuje IPR jako „narzędzie do ściągania haraczu” z większości krajów rozwijających się,
„o potencjalnie niszczycielskich skutkach dla ich zdolności kształcenia swoich obywateli (ze względu na
copyrighty), dostosowywania projektów do własnych potrzeb (jak wyżej) oraz reakcji na poważne
wyzwania w dziedzinie zdrowia publicznego”236.
Jak wciąż podkreślam, podstawą rozwoju gospodarczego jest zdobywanie większej ilości wiedzy
produkcyjnej. Im silniejsza jest międzynarodowa ochrona IPR, tym trudniej jest nabyć nową wiedzę
krajom-naśladowcom. To dlatego w przeszłości kraje nie chroniły skutecznie (lub wcale nie chroniły)
zagranicznej własności intelektualnej, gdy chciały importować wiedzę. Jeśli wiedza jest jak woda, która
spływa w dół, to dzisiejszy system IPR jest niczym tama, która zmienia potencjalnie żyzne pola
w technologiczne pustynie. Rzecz jasna, ta sytuacja wymaga naprawy.
6.8. JAK ZNALEŹĆ ODPOWIEDNIĄ RÓWNOWAGĘ
Jedno z najczęstszych pytań, jakie zadaje mi się, gdy krytykuję obecny system IPR w czasie wykładów,
brzmi: „skoro jesteś przeciw własności intelektualnej, to czy pozwoliłbyś innym na kradzież swoich
tekstów naukowych i publikację pod ich nazwiskami?”. To symptomatyczne dla nazbyt uproszczonej
mentalności, która dominuje w naszej debacie na temat praw własności intelektualnej. Krytyka obecnego
systemu IPR to bowiem nie to samo, co wspieranie całkowitego zniesienia własności intelektualnej.
Nie twierdzę, że powinniśmy znieść patenty, prawa autorskie czy znaki handlowe. One czemuś służą.
Ale sam fakt, że pewien stopień ochrony praw własności intelektualnej przynosi korzyść, a wręcz jest
niezbędny, nie oznacza, że podnoszenie go jest zawsze dobre. Do wyjaśnienia tego wniosku może
posłużyć analogia z solą. Pewna jej ilość jest nam niezbędna do przeżycia. Nieco większa sprawia, że
jedzenie staje się smaczniejsze, choć może trochę szkodzić zdrowiu. Jednak powyżej pewnego poziomu
szkody, które sól wyrządza zdrowiu, przewyższają korzyści wynikające ze spożywania smaczniejszego
jedzenia. Tak samo jest z ochroną praw własności intelektualnej. Pewien minimalny stopień tej ochrony
być może jest konieczny, by powstał bodziec do tworzenia nowej wiedzy. Nieco więcej ochrony może
przynieść więcej korzyści niż kosztów. Ale zbyt silna ochrona może wytworzyć więcej kosztów niż
korzyści, tak że w końcu będzie działać na szkodę gospodarki.
Nie chodzi więc tutaj o to, czy ochrona IPR jest z zasady dobra, czy zła. Chodzi o to, czy potrafimy
znaleźć odpowiednią równowagę między potrzebą zachęcenia ludzi do tworzenia nowej wiedzy oraz
potrzebą zagwarantowania, że koszty wynikające z powstałego monopolu nie przewyższają korzyści,
jakie przynosi nowa wiedza. Aby to osiągnąć, musimy osłabić dominujący dziś stopień ochrony IPR przez
skrócenie okresu tej ochrony, podniesienie progu oryginalności i ułatwienie obowiązkowego
licencjonowania oraz importu równoległego.
Gdyby okazało się, że słabsza ochrona spowoduje, iż zachęty dla potencjalnych inwestorów będą
niewystarczające – co może się zdarzyć, choć nie musi – to wtedy powstaje miejsce na interwencję
sektora publicznego. Może to oznaczać bezpośrednie prowadzenie badań przez instytucje publiczne –
krajowe (na przykład US National Institutes of Health) lub międzynarodowe (na przykład International
Rice Research Institute, który wypracował różne odmiany ryżu w ramach zielonej rewolucji). Można to
zrobić tylko za pomocą specjalnie ukierunkowanych subsydiów na badania i rozwój dla firm sektora
prywatnego, obarczonych warunkiem publicznego dostępu do rezultatu badań237. Sektor publiczny, na
poziomie krajowym i międzynarodowym, już robi podobne rzeczy – nie byłoby to więc radykalne
zerwanie z obecną praktyką. Oznaczałoby to po prostu wzmożenie i przekierowanie wysiłku.
Przede wszystkim, międzynarodowy system ochrony praw własności intelektualnej powinien być tak
zreformowany, by pomóc krajom rozwijającym się podnieść ich produktywność przez zezwolenie im na
dostęp do wiedzy technologicznej po rozsądnej cenie. Krajom rozwijającym się powinno być wolno
ustanawiać słabsze IPR – krótsze życie patentu, niższe opłaty licencyjne (prawdopodobnie stopniowane
w zależności od możliwości zapłaty) albo ułatwione obowiązkowe licencjonowanie i import
równoległy238. Poza tym, nie tylko powinniśmy ułatwić krajom rozwijającym się zakup technologii, ale
też powinniśmy pomóc im rozwinąć zdolności do korzystania z bardziej wydajnych technologii
i rozwijania ich. W tym celu moglibyśmy ustanowić międzynarodowy podatek od opłat patentowych
i wykorzystać go na zapewnienie wsparcia technologicznego krajom rozwijającym się. Cel ten można by
również propagować dzięki zmianie w międzynarodowym systemie praw autorskich, która ułatwiłaby
dostęp do książek naukowych[18].
Podobnie jak inne instytucje, prawa własności intelektualnej (patenty, copyrighty i znaki handlowe)
mogą, choć nie muszą, być korzystne, w zależności od tego, jak są zaprojektowane i gdzie są
wykorzystywane. Wyzwanie nie polega na tym, by zdecydować, czy w ogóle je znieść, czy też
maksymalnie wzmocnić, ale by znaleźć odpowiednią równowagę między interesami właścicieli IPR
a interesami reszty społeczeństwa (czy reszty świata, jeśli wolicie). Dopiero gdy to nam się uda, system
IPR będzie służył osiągnięciu pożytecznego celu, dla którego pierwotnie go stworzono – to znaczy
zachęcaniu do tworzenia nowych idei jak najmniejszym kosztem społeczeństwa.
ROZDZIAŁ 7

Mission Impossible?
Gdy ostrożność finansowa idzie za daleko

Większość osób, które oglądały filmowy hit Mission Impossible III na pewno była pod wielkim
wrażeniem miejskiego splendoru Szanghaju, czyli centrum chińskiego cudu gospodarczego. Widzowie
pamiętają też szalony finałowy wyścig w osobliwej, acz brudnej dzielnicy przy kanale, która jakby
zatrzymała się na latach 20. XX wieku. Kontrast między tą dzielnicą a drapaczami chmur w centrum
miasta symbolizuje wyzwanie, jakim dla Chin są gwałtownie rosnące nierówności i związane z nimi
niezadowolenie społeczne.
Niektórzy z widzów poprzednich filmów z serii Mission Impossible również mogli być zadowoleni,
bo została zaspokojona ich ciekawość. Po raz pierwszy bowiem powiedziano nam, co oznacza skrót IMF
– nazwa niezwykłej agencji wywiadowczej, dla której pracuje główny bohater filmu Ethan Hunt (Tom
Cruise). Nazywa się ona Impossible Mission Force.
Prawdziwy IMF, International Monetary Fund (pol. Międzynarodowy Fundusz Walutowy, MFW), choć
nie wysyła agentów wywiadu, by podkładali bomby pod budynki albo dokonywali morderstw na
zawadzających mu osobach, to i tak jest postrachem krajów rozwijających się. Odgrywa bowiem rolę
strażnika kontrolującego ich dostęp do międzynarodowych pieniędzy.
Gdy kraje rozwijające się dotknie kryzys związany z nierównowagą budżetu, co często się dzieje,
kluczowa staje się sprawa podpisania umowy z MFW. Kwota pożyczana takiemu krajowi przez MFW nie
ma większego znaczenia, bo fundusz nie ma zbyt wiele pieniędzy. Istotniejsza jest sama umowa. Ma być
gwarancją, że dany kraj zejdzie ze ścieżki „rozrzutności” i przyjmie zestaw „dobrych” narzędzi
politycznych, który zapewni zdolność spłacenia długów w przyszłości. Dopiero po zawarciu takiego
porozumienia inni potencjalni pożyczkodawcy, tacy jak Bank Światowy, rządy bogatych krajów lub
przedstawiciele sektora prywatnego, godzą się na kontynuowanie finansowego wsparcia danego kraju.
Układ z MFW wiąże się z przyjęciem warunków szeroko (i coraz szerzej, co pokazałem w rozdziale
pierwszym) zakrojonej polityki gospodarczej, od liberalizacji handlu po nowe prawo spółek. Jednak
najważniejsze, i budzące największe obawy, warunki MFW dotyczą polityki makroekonomicznej.
Składają się na nią polityka monetarna i fiskalna, a celem jest dokonanie za ich pośrednictwem zmiany
zachowania całej gospodarki (w odróżnieniu od sumy zachowań pojedynczych podmiotów
gospodarczych)239. To przeczące intuicji podejrzenie, że gospodarka jako całość może zachowywać się
inaczej od sumy poszczególnych jej części, wysunął słynny ekonomista z Cambridge John Maynard
Keynes. Twierdził on, że to, co racjonalne dla poszczególnych podmiotów, nie musi być racjonalne dla
całej gospodarki. Na przykład, podczas spowolnienia gospodarczego spada popyt na produkty firm, a ich
pracownicy stają przed większym ryzykiem zwolnienia lub obniżki płac. W takiej sytuacji z punktu
widzenia poszczególnych firm i pracowników rozsądnym rozwiązaniem jest ograniczenie wydatków.
Jednak jeśli wszystkie podmioty gospodarcze ograniczyłyby swoje wydatki, to wszyscy na tym stracą, bo
skumulowanym efektem takich działań będzie niższy popyt zagregowany, co z kolei jeszcze bardziej
podnosi ryzyko bankructwa i zwolnienia z pracy. Dlatego, twierdził Keynes, rząd, którego zadaniem jest
zarządzanie całą gospodarką, nie może po prostu posłużyć się przystosowaną do większej skali wersją
takiego planu działania, który jest racjonalny w przypadku indywidualnych podmiotów gospodarczych.
Rząd powinien zawsze celowo zachowywać się odwrotnie niż poszczególne podmioty w gospodarce.
A zatem podczas spowolnienia gospodarki rząd powinien podnieść wydatki, by przeciwdziałać tendencji
ograniczania wydatków przez firmy i pracowników sektora prywatnego. W okresie pobudzenia
gospodarczego rząd powinien ograniczyć wydatki i podnieść podatki, tak by powstrzymać popyt przed
wzrostem powyżej podaży.
Takie były intelektualne źródła polityki makroekonomicznej dominującej do lat 70. XX wieku, która
polegała na ograniczaniu zakresu wahań w poziomie aktywności gospodarczej, znanego jako cykl
koniunkturalny. Jednak od nadejścia neoliberalizmu wraz z jego „monetarystycznym” podejściem do
polityki makroekonomicznej w latach 80. XX wieku, polityka ta skupia się na czymś zupełnie innym.
„Monetaryści” swoją nazwę zawdzięczają przekonaniu, że ceny rosną, gdy zbyt wielka ilość pieniędzy
szuka możliwości zakupu danej ilości dóbr i usług. Twierdzą też, że stabilność cen (to znaczy utrzymanie
niskiej inflacji) jest podstawą dobrobytu, a więc dyscyplina finansowa (potrzebna dla utrzymania
stabilnych cen) powinna być najważniejszym celem polityki makroekonomicznej.
Gdy sprawa dotyczy krajów rozwijających się, Źli Samarytanie od razu wyraźniej podkreślają
potrzebę zachowania dyscypliny finansowej. Uważają, że większość krajów rozwijających się nie ma po
prostu samodyscypliny nakazującej, by „nie wydawać więcej, niż się ma”. Pojawiają się oskarżenia, że
kraje te drukują pieniądze i pożyczają je, tak jakby jutro świat miał się skończyć. Sławny (lub niesławny,
po załamaniu finansowym w 2002 roku) były minister finansów Argentyny Domingo Cavallo porównał
kiedyś swój kraj do „zbuntowanego nastolatka”, który nie potrafi się kontrolować i który musi
„wydorośleć”240. Dlatego Źli Samarytanie uważają, że twarda, wskazująca kierunki działania ręka MFW
jest kluczowa dla zapewnienia makroekonomicznej stabilności, a zatem i wzrostu gospodarczego w tych
krajach. Niestety, polityka makroekonomiczna propagowana przez MFW doprowadziła do niemal
dokładnie przeciwnych efektów.

7.1. „RABUŚ, BANDYTA Z BRONIĄ I ZABÓJCA”


Neoliberałowie uważają, że inflacja jest wrogiem numer jeden. Najdobitniej ujął to Ronald Reagan:
„Inflacja jest brutalna jak rabuś, przerażająca jak bandyta z bronią, mordercza jak zabójca”241. Uważają,
że im niższa stopa inflacji, tym lepiej. W idealnym świecie powinna wynosić zero. W ostateczności są
w stanie zaakceptować bardzo niską, jednocyfrową inflację. Stanley Fischer, urodzony w Rodezji
Północnej amerykański ekonomista, główny ekonomista MFW w latach 1994–2001, wyraźnie
zarekomendował 1–3 procent jako cel inflacyjny242. Ale dlaczego inflacja miałaby być tak niekorzystna?
Po pierwsze, inflacja ma być formą podstępnego podatku, która niesprawiedliwie odbiera ludziom
ciężko zarobione pieniądze. Nieżyjący Milton Friedman, guru monetaryzmu, twierdził, że „inflacja jest tą
formą podatku, który można nałożyć bez ustawy” 243. Jednak brak uprawomocnienia „podatku
inflacyjnego” oraz wynikająca z niego „dystrybucyjna niesprawiedliwość” to dopiero początek.
Neoliberałowie twierdzą, że inflacja jest też zła dla wzrostu gospodarczego244. Większość z nich jest
przekonana, że im niższa stopa inflacji danego kraju, tym wyższy powinien być tam wzrost gospodarczy.
Stoi za tym następująca logika: podstawowe znaczenie dla owego wzrostu mają inwestycje. Inwestorzy
nie lubią niepewności, dlatego musimy utrzymywać stabilność gospodarki, co oznacza utrzymanie
niezmiennych cen. Niska inflacja jest więc warunkiem wstępnym inwestycji i wzrostu. Argument ten
trafia zwłaszcza do krajów Ameryki Łacińskiej, gdzie wciąż silna jest pamięć o niszczycielskiej
hiperinflacji połączonej z załamaniem wzrostu gospodarczego w latach 80. XX wieku (szczególnie
w Argentynie, Boliwii, Brazylii, Nikaragui i Peru).
Ekonomiści neoliberalni twierdzą, że dla osiągnięcia niskiej inflacji najważniejsze są dwie rzeczy. Po
pierwsze, potrzebna jest dyscyplina monetarna – bank centralny nie powinien zwiększać podaży
pieniądza ponad to, co jest absolutnie konieczne dla wsparcia realnego wzrostu w gospodarce. Po drugie,
potrzebna jest ostrożność finansowa – żaden rząd nie powinien wydawać więcej, niż ma (więcej na ten
temat później).
Aby osiągnąć dyscyplinę monetarną, bank centralny, który kontroluje podaż pieniądza, powinien mieć
za cel utrzymanie stabilności cen. Traktując ten argument dosłownie, Nowa Zelandia w latach 80.
powiązała wysokość pensji gubernatora banku centralnego odwrotnie proporcjonalnie z wysokością
inflacji, tak by kontrolowanie jej było w jego osobistym interesie. Jeśli poprosilibyśmy bank centralny
o uwzględnienie innych rzeczy, takich jak wzrost czy poziom zatrudnienia – tak brzmi dalej ta
argumentacja – to znalazłby się on pod polityczną presją, która jest nie do zniesienia. Stanley Fischer
tłumaczy: „Bank centralny, gdy będzie miał wiele różnych i ogólnie sformułowanych celów, spośród
których będzie mógł wybierać, z pewnością znajdzie się pod polityczną presją zmiany tych celów
w zależności od momentu aktualnego cyklu wyborczego”245. Najlepszym sposobem, by zapobiec takiej
sytuacji, jest „ochrona” banku centralnego przed politykami (którzy nie za dobrze znają się na ekonomii,
a przede wszystkim kierują się celami krótkookresowymi) przez nadanie mu charakteru instytucji
„niezależnej politycznie”. To ortodoksyjne przekonanie o zaletach niezależnej bankowości centralnej jest
tak silne, że MFW często czyni to warunkiem udzielenia kredytów – zrobił to na przykład w układzie
z Koreą w następstwie kryzysu walutowego, który przydarzył się w tym kraju w 1997 roku.
Oprócz dyscypliny monetarnej neoliberałowie zazwyczaj podkreślają znaczenie ostrożności rządu,
jeśli chodzi o wydatki – jeśli będzie on wydawał więcej, niż ma, to deficyt budżetowy, stwarzając
nadmierny popyt w gospodarce, doprowadzi do inflacji246. W mniej odległej przeszłości, z powodu fali
kryzysów finansowych w krajach rozwijających się pod koniec lat 90. i na początku 2000., uznano, że
rządy nie mają monopolu na „życie ponad stan”. Podczas tych kryzysów za większą część nadmiernego
zadłużenia odpowiadały firmy sektora prywatnego i konsumenci, a nie rządy. Wskutek tego zaczęto kłaść
większy nacisk na „regulacje ostrożnościowe” banków i innych firm sektora finansowego. Najważniejsza
z nich to tzw. współczynnik wypłacalności banków rekomendowany przez BIS (Bank Rozrachunków
Międzynarodowych – ang. Bank for International Settlements), będący klubem banków centralnych
z siedzibą w Bazylei, w Szwajcarii (więcej na ten temat później)[19].

7.2. JEST INFLACJA I INFLACJA


Inflacja nie sprzyja rozwojowi – oto jedna z najpowszechniej akceptowanych ekonomicznych recept
naszych czasów. Ale sprawdźcie, co będziecie o niej sądzić po zapoznaniu się z garścią następujących
informacji.
W latach 60. i 70. ubiegłego wieku średnia stopa inflacji w Brazylii wynosiła 42 procent rocznie247.
Mimo to przez te dwie dekady Brazylia była jedną z najszybciej rozwijających się gospodarek na świecie
– jej dochód per capita wzrósł w tym czasie do 4,5 procent rocznie. W przeciwieństwie do tego w latach
1996–2005, gdy Brazylia przyjęła ortodoksję neoliberalną, zwłaszcza w odniesieniu do polityki
makroekonomicznej, jej inflacja średnio utrzymywała się na znacznie niższym poziomie 7,1 procent
rocznie. Ale w tym okresie dochód per capita w Brazylii wzrastał tylko o 1,3 procent rocznie.
Jeśli nie przekonuje was w pełni przypadek brazylijski – co zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że
hiperinflacja szła w parze z mniejszych wzrostem w latach 80. i 90. – to co powiecie na to? Otóż w tych
„cudownych” latach, gdy gospodarka Korei wzrastała mniej więcej o 7 procent rocznie w kategoriach
per capita, stopa inflacji w tym kraju wynosiła około 20–17,4 procent w latach 60. i 19,8 procent
w latach 70. Były to stopy wyższe niż te, które można było obserwować w różnych krajach Ameryki
Łacińskiej, i to całkowicie na przekór kulturowemu stereotypowi o hiperoszczędnych, ostrożnych
Azjatach ze Wschodu jako przeciwieństwie rozmiłowanych w zabawie, rozrzutnych Latynosów (więcej
o kulturowych stereotypach w rozdziale dziewiątym). W latach 60. inflacja w Korei była o wiele wyższa
niż w pięciu krajach Ameryki Łacińskiej (Wenezueli, Boliwii, Meksyku, Peru i Kolumbii) i niewiele
niższa niż stopa inflacji u niesławnego „zbuntowanego nastolatka”, czyli w Argentynie248. W latach 70.
stopa inflacji w Korei była wyższa niż w Wenezueli, Ekwadorze i Meksyku i niespecjalnie niższa niż
inflacja w Kolumbii i Boliwii249. Czy nadal jesteście przekonani, że inflacja jest nie do pogodzenia
z sukcesem gospodarczym?
Nie twierdzę, posługując się tymi przykładami, że każda inflacja jest dobra. Gdy ceny rosną bardzo
szybko, podważają samą podstawę racjonalnej kalkulacji ekonomicznej. Doświadczenie Argentyny z lat
80. i wczesnych 90. XX wieku jest tutaj dobrym przykładem250. W styczniu 1977 roku karton mleka
kosztował 1 peso. Czternaście lat później to samo opakowanie kosztowało ponad 1 miliard peso.
W latach 1977–1991 inflacja szybuje ze stopą wzrostu 333 procent rocznie. Był nawet i taki
dwunastomiesięczny okres, który zakończył się w roku 1990, kiedy rzeczywista inflacja wynosiła 20 266
procent. Mówią, że w tym czasie ceny rosły tak szybko, że niektóre supermarkety używały tablic do
pisania zamiast etykiet z cenami. Bez wątpienia tego rodzaju inflacja sprawia, że długofalowe
planowanie jest niemożliwe. Bez rozsądnego horyzontu czasowego racjonalne decyzje inwestycyjne stają
się po prostu niemożliwe. A bez silnych inwestycji wzrost gospodarczy staje się niezwykle trudny.
Ale jest spory przeskok logiczny między uznaniem niszczącej natury hiperinflacji a stwierdzeniem, że
im niższa stopa inflacji, tym lepiej251. Jak pokazują przykłady Brazylii i Korei, aby gospodarka dobrze
się miała, stopa inflacji nie musi pozostawać w przedziale 1–3 procent, jak chciałby Stanley Fischer
i większość neoliberałów. Nawet wielu neoliberalnych ekonomistów przyznaje, że poniżej 10 procent
inflacja wydaje się nie mieć żadnych niepomyślnych skutków dla wzrostu gospodarczego252. Dwóch
ekonomistów Banku Światowego – Michael Bruno, niegdyś główny ekonomista, i William Easterly –
dowiodło, że poniżej 40 procent nie ma systematycznej korelacji między stopą inflacji w danym kraju
i jego wzrostem253. Twierdzą oni wręcz, że nieprzekraczająca 20 procent inflacja w niektórych okresach
może wiązać się z wyższym wzrostem gospodarczym.
Innymi słowy, jest inflacja i inflacja. Wysoka jest niekorzystna, ale umiarkowana (do 40 procent) nie
tylko nie musi szkodzić, ale może nawet być do pogodzenia z szybkim wzrostem gospodarczym
i powstawaniem miejsc pracy. Możemy nawet powiedzieć, że pewien stopień inflacji jest w dynamicznej
gospodarce nie do uniknięcia. Ceny zmieniają się, bo zmienia się gospodarka, więc jest czymś
naturalnym, że gdy pojawia się wiele nowych obszarów działalności tworzących nowy popyt, ceny rosną.
Ale jeśli umiarkowana inflacja nie szkodzi, to dlaczego neoliberałowie mają taką obsesję na jej
punkcie? Twierdzą, że każda inflacja – umiarkowana czy nie – budzi sprzeciw, bo nieproporcjonalnie
bardziej uderza w osoby o stałych dochodach, zwłaszcza pracowników najemnych i emerytów, którzy są
najsłabszym segmentem społeczeństwa. Paul Volcker, szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej (banku
centralnego USA) za czasów Rolanda Reagana (1979–1987), stwierdził: „Uważamy inflację za okrutny,
może najokrutniejszy podatek, ponieważ uderza w wiele sektorów, w sposób niezaplanowany, bo
najmocniej uderza w osoby zależne od stałego dochodu”254.
Ale to tylko część prawdy. Niższa inflacja może oznaczać, że to, co pracownicy zarobili, jest
pewniejsze, ale polityka potrzebna, by osiągnąć taki efekt, może ograniczyć wartość ich przyszłego
zarobku. Dlaczego? Surowa polityka pieniężna i fiskalna, które potrzebne są dla osiągnięcia niskiej,
a zwłaszcza bardzo niskiej inflacji, zazwyczaj prowadzi jednocześnie do obniżenia poziomu aktywności
gospodarczej, co z kolei powoduje spadek popytu na pracę, a więc wzrasta bezrobocie, a płace spadają.
Silna kontrola inflacji ma więc dla pracowników dwojakie skutki – choć lepiej chroni ich aktualne
dochody, to jednak ogranicza ich wzrost w przyszłości. Tylko emeryci i inne osoby (co znaczące, również
z sektora finansowego), których dochody są pochodną aktywów finansowych o stałych stopach wzrostu,
mogą uważać niską inflację za błogosławieństwo. Ponieważ nie są oni częścią rynku pracy, surowa
polityka makroekonomiczna, która obniża inflację, nie może po prostu negatywnie wpłynąć na ich
przyszłe szanse zatrudnienia oraz płace, natomiast aktualne dochody zyskują dodatkową ochronę.
Neoliberałowie, jak widzimy po wspomnianym wyżej cytacie z Volckera, mocno nagłośnili fakt, że
inflacja szkodzi ogółowi społeczeństwa. Jednak taka populistyczna retoryka zaciemnia fakt, że polityka
potrzebna do uzyskania efektu niskiej inflacji zazwyczaj ogranicza przyszłe dochody większości
pracujących, zmniejszając ich szanse zatrudnienia i płace.

7.3. CENA STABILNOŚCI CEN


Odbierając w 1994 roku władzę reżimowi apartheidu, nowy rząd RPA – ANC (ang. African National
Congress, pol. Afrykański Kongres Narodowy) zadeklarował, że będzie prowadził politykę
makroekonomiczną w stylu MFW. Uznano, że takie ostrożne podejście jest konieczne, by nie odstraszyć
inwestorów, biorąc pod wagę rewolucyjną, lewicową historię tej partii.
Aby utrzymać stabilność cen, utrzymano stopy procentowe na wysokim poziomie. W szczycie, pod
koniec lat 90. i na początku 2000., sięgały one 10–12 procent. Dzięki tak surowej polityce pieniężnej
krajowi udało się utrzymać inflację w tym okresie na poziomie 6,3 procent rocznie255. Cel ten osiągnięto
jednak ogromnym kosztem dla wzrostu gospodarki i poziomu zatrudnienia. Biorąc pod uwagę to, że
przeciętna południowoafrykańska firma spoza sektora finansowego ma stopę zysku niższą niż 6 procent,
realne stopy procentowe rzędu 10–12 procent oznaczały, że tylko niewiele firm mogło zaciągać pożyczki
pod inwestycje256. Nic dziwnego, że stopa inwestycji (jako udział w PKB) spadła z dawniejszych 20–25
procent (na początku lat 80. osiągnęła nawet ponad 30 procent) do około 15 procent 257. Wziąwszy pod
uwagę tak niski poziom inwestycji, gospodarka RPA poradziła sobie całkiem nieźle – w latach 1994–
2005 wzrost dochodu per capita wynosił rocznie 1,8 procent. Ale właśnie „wziąwszy pod uwagę…”.
Jeśli Republika Południowej Afryki nie wprowadzi szeroko zakrojonego programu redystrybucji (a nie
jest to możliwe ze względów politycznych ani ekonomicznie mądre), to jedynym sposobem na
zmniejszenie ogromnej przepaści w standardzie życia między przedstawicielami różnych grup rasowych
jest wygenerowanie szybkiego wzrostu gospodarczego i miejsc pracy, tak by więcej ludzi mogło
przyłączyć się do głównego nurtu gospodarki i podnieść swój standard życia. Aktualnie oficjalna stopa
bezrobocia wynosi 26–28 procent i jest jedną z najwyższych na świecie[20]. Roczna stopa wzrostu rzędu
1,8 procent to o wiele za mało, by doprowadzić do znaczącego zmniejszenia bezrobocia i ograniczenia
biedy. W ciągu ostatnich kilku lat rząd RPA na szczęście dostrzegł szaleństwo w swoim podejściu
i obniżył stopy procentowe, ale te realne, na poziomie około 8 procent, wciąż są zbyt wysokie, by
inwestycje mogły być silne.
W większości krajów firmy spoza sektora finansowego mają zyski rzędu 3–7 procent258. Dlatego, jeśli
realna stopa procentowa przekracza ten poziom, potencjalnym inwestorom bardziej opłaca się
zdeponowanie pieniędzy w banku lub zakup obligacji zamiast inwestowania w firmę coś produkującą.
Biorąc też pod uwagę cały wysiłek związany z zaangażowaniem w zarządzanie przedsiębiorstwami
produkcyjnymi – problemy z pracą, z dostarczaniem części, płatnościami ze strony klientów itd. – granica
opłacalności może być jeszcze niżej. Ponieważ w krajach rozwijających się firmy dysponują małą ilością
kapitału zakumulowanego wewnątrz, utrudnianie zadłużania się oznacza, że firmy te nie mogą zbyt wiele
inwestować. Skutkiem jest niski poziom inwestycji, który oznacza niższy wzrost i niewielką liczbę miejsc
pracy. Tak właśnie było w Brazylii, RPA i wielu innych krajach rozwijających się, gdy posłuchały rad
Złych Samarytan i utrzymywały bardzo niskie stopy inflacji.
Czytelnik może jednak być zaskoczony, gdy dowie się, że bogaci Źli Samarytanie, którzy tak ochoczo
głoszą krajom rozwijającym się, jak ważne są wysokie realne stopy procentowe dla zachowania
dyscypliny monetarnej, same uciekały się do stosowania swobodnej polityki pieniężnej, gdy w grę
wchodziło zwiększenie dochodu i ilości miejsc pracy. W szczycie boomu powojennego realne stopy
procentowe w bogatych krajach były bardzo niskie albo wręcz ujemne. W latach 1960–1973, drugiej
połowie „złotej ery kapitalizmu” (1950–1973), gdy wszystkie dziś bogate narody cieszyły się wysokimi
inwestycjami i szybkim wzrostem, stopy procentowe wynosiły średnio: 2,6 procent w Niemczech, 1,8 we
Francji, 1,5 w USA, 1,4 w Szwecji i -1,0 procent w Szwajcarii259.
Zbyt surowa polityka monetarna obniża poziom inwestycji. Niskie inwestycje hamują wzrost i proces
tworzenia miejsc pracy. W krajach bogatych, o wysokim standardzie życia, hojnych zasiłkach i niskiej
stopie ubóstwa, nie musi to być wielki problem. Ale to katastrofa w przypadku krajów rozwijających się,
które bardzo potrzebują większego dochodu i miejsc pracy i które często próbują sobie poradzić
z wysokim poziomem nierówności dochodowych bez konieczności sięgania po szeroko zakrojony
program redystrybucji, który może stworzyć więcej kłopotów, niż jest ich w stanie zwalczyć.
Z powodu kosztu prowadzenia restrykcyjnej polityki pieniężnej, nadawanie bankowi centralnemu
niezależności oraz wyznaczanie jednego celu, jakim jest kontrola inflacji, jest ostatnią rzeczą, jaką
powinien zrobić kraj rozwijający się. W ten sposób zakotwicza on bowiem instytucjonalnie
monetarystyczną politykę makroekonomiczną, która jest wybitnie niedopasowana do krajów
rozwijających się. I to tym bardziej, że nie ma przekonujących dowodów na to, że większa niezależność
banku centralnego w ogóle powoduje obniżenie stopy inflacji w krajach rozwijających się, nie mówiąc
o pomocy w osiąganiu innych pożytecznych celów, jak wyższy wzrost i mniejsze bezrobocie260.
To mit, że szefowie banków centralnych są ponadpartyjnymi technokratami. Dobrze wiadomo, że
zazwyczaj dokładnie wysłuchują opinii sektora finansowego i realizują politykę korzystną dla niego, jeśli
trzeba kosztem sektora wytwórczego lub pracowników najemnych. Nadawanie im niezależności pozwala
im więc na prowadzenie takiej polityki, która jest z korzyścią dla ich naturalnych grup wyborców, choć
nie widać tego gołym okiem. To skrzywienie będzie jeszcze wyraźniejsze, jeśli otwarcie powiemy im,
żeby nie martwili się o żaden inny cel, jak tylko poziom inflacji.
Poza tym niezależność banku centralnego tworzy istotny problem z punktu widzenia demokratycznej
odpowiedzialności (więcej na ten temat w rozdziale ósmym). Odwrotną stroną argumentu, że szefowie
banków centralnych podejmują dobre decyzje tylko dlatego, że ich stanowiska nie zależą od stopnia
zadowolenia elektoratu, jest to, że mogą oni bezkarnie realizować politykę, która większości przynosi
szkody. Szefowie banków centralnych powinni mieć nad sobą nadzór wybieranych polityków, tak by
odpowiadali, nawet po usunięciu ze stanowiska, przed ogółem społeczeństwa. Dokładnie z tego powodu
karta Rady Rezerwy Federalnej USA definiuje jej najważniejszą odpowiedzialność jako „prowadzenie
polityki monetarnej kraju za pomocą wpływania na warunki pieniężne i kredytowe w gospodarce,
poprzez dążenie do maksymalnego poziomu zatrudnienia, stabilnych cen oraz umiarkowanych w
długim okresie stóp procentowych [kursywa jak w oryginale]”261. I dlatego szef Rezerwy Federalnej
regularnie podlega surowym przesłuchaniom przed Kongresem. Czy nie zakrawa zatem na ironię, że na
scenie międzynarodowej rząd USA zachowuje się jak Zły Samarytanin i zachęca kraje rozwijające się do
tworzenia niezależnych banków centralnych, stawiających sobie za cel wyłącznie kontrolę inflacji?

7.4. GDY OSTROŻNOŚĆ JEST NIEOSTROŻNA


Brytyjski skarbnik (minister finansów) od 1997 roku, Gordon Brown, jest dumny z tego, że zapracował
sobie na przezwisko „żelazny kanclerz”. Ten przydomek kojarzono niegdyś z byłym kanclerzem
(premierem) Niemiec Otto von Bismarckiem, jednak inaczej niż w przypadku jego „żelazności”, która
odnosiła się do polityki zagranicznej, „żelazność” Browna odnosi się do sfery finansów publicznych.
Chwalono go za wytrwałość w niepoddawaniu się popytowi na wydatki zwiększające deficyt,
pochodzącemu od jego zwolenników w sektorze publicznym, którzy, co zrozumiałe, wołali o pieniądze
po latach cięć wdrażanych przez rządy konserwatystów. Pan Brown nieustannie podkreślał znaczenie
ostrożności w zarządzaniu finansami, do tego stopnia, że czołowy brytyjski dziennikarz finansowy,
William Keegan, zatytułował swoją książkę na temat polityki gospodarczej Browna: Ostrożność pana
Gordona Browna (The Prudence of Mr. Gordon Brown). Ostrożność, jak się zdaje, stała się najwyższą
cnotą ministra finansów.
Nacisk na ostrożność finansową to jeden z głównych wątków w polityce makroekonomicznej
propagowanej przez Złych Samarytan. Twierdzą oni, że rząd nie powinien żyć ponad stan i powinien
zawsze utrzymywać budżet w równowadze. Wydatki zwiększające deficyt ich zdaniem prowadzą tylko do
inflacji i podważają stabilność ekonomiczną, a to z kolei ogranicza wzrost gospodarczy i pogarsza
warunki życia ludzi o stałych dochodach.
Powtórzmy: czy można zaprzeczyć temu, że ostrożność to coś wartościowego? Podobnie jak
w przypadku inflacji, prawdziwe pytanie sprowadza się do tego, co to dokładnie znaczy być ostrożnym?
Na pewno nie oznacza to, że rząd co roku musi równoważyć kolumny w budżecie, jak głoszą w krajach
rozwijających się Źli Samarytanie. Budżet rządu może powinien być zrównoważony, ale należy to
osiągnąć w trakcie cyklu koniunkturalnego, a nie po prostu koniecznie co roku. Rok to w kategoriach
ekonomii wyjątkowo sztuczna jednostka czasu i nie ma co czynić z niego świętości. Czy bowiem,
gdybyśmy mieli trzymać się tej logiki, nie powinniśmy kazać rządom równoważyć budżet co roku albo
nawet co tydzień? Zgodnie z głównym wnioskiem Keynesa, ważne jest to, by w trakcie jednego cyklu
koniunkturalnego rząd działał jako przeciwwaga do zachowania sektora prywatnego, zwiększał wydatki
deficytowe podczas spowolnień, a wytwarzał nadwyżkę budżetową w fazie ożywienia.
W przypadku kraju rozwijającego się sensowne może być nawet stałe utrzymywanie deficytu
budżetowego w średnim okresie, jeśli tylko powstały w ten sposób dług jest spłacalny. Nawet na
poziomie jednostek doskonale ostrożnym zachowaniem jest pożyczanie pieniędzy, gdy studiujesz albo
zakładasz rodzinę, i ich zwrot wtedy, gdy wzrośnie twoja siła zarobkowa. Podobnie sensownym
rozwiązaniem jest w przypadku krajów rozwijających się „pożyczanie od przyszłych pokoleń” przez
utrzymywanie deficytu budżetowego w celu inwestowania ponad to, na co dany kraj aktualnie stać,
a dzięki temu przyspieszanie wzrostu gospodarczego. Jeśli krajowi takiemu uda się przyspieszyć wzrost,
przyszłe pokolenia dostaną nagrodę w postaci wyższych standardów życia, niż gdyby rząd nie prowadził
wydatków deficytowych.
Pomimo tego MFW ma obsesję na punkcie corocznego równoważenia budżetów krajów rozwijających
się, bez względu na fazę cyklu koniunkturalnego czy strategię rozwojową w dłuższym okresie. Narzuca
więc warunki związane z równowagą budżetową, a czasem nawet wymaganie utrzymywania nadwyżki
w krajach znajdujących się w sytuacji makroekonomicznego kryzysu, którym deficytowe wydatki
publiczne mogłyby pomóc.
Na przykład, gdy na początku kryzysu walutowego, w grudniu 1997 roku, Korea podpisała układ
z MFW, została zobowiązana do wytworzenia nadwyżki budżetowej wartości 1 procenta PKB. Ponieważ
wielka ucieczka kapitału zagranicznego już wpędzała kraj w głęboką recesję, powinien on móc
zwiększyć deficyt budżetowy. Jak żadne inne państwo, Koreę było na to stać, bo w tamtym czasie miała
jeden z najmniejszych deficytów budżetowych względem PKB na świecie, łącznie z krajami bogatymi.
A jednak MFW zabronił Korei korzystania z wydatków deficytowych. Nic dziwnego, że gospodarka
poleciała na łeb na szyję. W pierwszych miesiącach 1998 roku bankrutowało ponad 100 firm dziennie,
a stopa bezrobocia niemal się potroiła. Nic dziwnego, że niektórzy Koreańczycy tłumaczyli IMF jako
„I’M Fired” (jestem zwolniony z pracy). Dopiero gdy wydawało się, że tej spirali nie da się już
zatrzymać, MFW ustąpił i pozwolił rządowi Korei na budżetowy deficyt – ale tylko bardzo mały (do 0,8
procent PKB)262. Bardziej skrajny jest przykład Indonezji. Wskutek kryzysu finansowego w tym samego
roku MFW również poinstruował rząd, by obciął swoje wydatki, a w szczególności dopłaty dla
producentów żywności. To w połączeniu ze wzrostem stóp procentowych do 80 procent przyniosło
skutek w postaci fali bankructw, masowego bezrobocia i zamieszek. Następstwem był olbrzymi, 16-
procentowy spadek produkcji w Indonezji w 1998 roku263.
Gdyby bogaci Źli Samarytanie znaleźli się w podobnej sytuacji, nigdy nie zrobiliby tego, co każą robić
biednym krajom. Zamiast tego obniżyliby stopy procentowe i zwiększyli wydatki z deficytu, by pobudzić
popyt. Żaden minister finansów bogatego kraju nie byłby tak głupi, żeby podnosić stopy procentowe
i utrzymywać nadwyżkę w budżecie w okresie gospodarczego spowolnienia. Gdy gospodarka
amerykańska chwiała się na skutek pęknięcia tzw. bańki dot.com i zbombardowania World Trade Centre
11 września, rozwiązaniem zastosowanym przez rzekomo „fiskalnie odpowiedzialny”, antykeynesowski
rząd George’a W. Busha były – zgadliście! – wydatki zwiększające deficyt budżetowy (połączone
z bezprecedensowo poluzowaną polityką monetarną). W roku 2003 i 2004 amerykański deficyt
budżetowy osiągnął poziom niemal 4 procent PKB. Inne rządy bogatych krajów zrobiły to samo.
W okresie 1991–1995, czyli w czasie gospodarczego spowolnienia, stosunek deficytu budżetowego do
PKB wynosił 8 procent w Szwecji, 5,6 procent w Wielkiej Brytanii, 3,3 procent w Holandii i 3 procent
w Niemczech264.
„Ostrożna” polityka sektora finansowego rekomendowana przez Złych Samarytan stworzyła również
inne problemy dla zarządzania makroekonomicznego w krajach rozwijających się. Współczynnik
wypłacalności banków BIS, który objaśniłem powyżej, był szczególnie ważny w tym względzie.
Współczynnik wypłacalności BIS jest po to, żeby polityka kredytowa banku zmieniała się stosownie
do zmian w jego podstawie kapitałowej. Ponieważ ceny aktywów, które stanowią bazę kapitałową
banku, wzrastają, gdy gospodarka ma się dobrze i spadają, gdy ma się kiepsko, oznacza to, że baza
kapitałowa poszerza się i kurczy zgodnie z cyklami ekonomicznymi. W wyniku tego banki są w stanie
pożyczać więcej w dobrych czasach nawet bez żadnych wewnętrznych poprawek w jakości aktywów,
które mają, bo po prostu ich baza kapitałowa poszerza się ze względu na inflację cen aktywów.
Doprowadza to do boomu przegrzewającego gospodarkę. Podczas spowolnienia baza kapitałowa
banków kurczy się, bo ceny aktywów spadają, zmuszając je do ograniczenia wartości udzielanych
kredytów, co z kolei pogłębia jeszcze zapaść gospodarki. Choć z punktu widzenia pojedynczych banków
stosowanie się do współczynnika wypłacalności BIS może być zachowaniem ostrożnym, to jeśli zrobią to
wszystkie banki, znacząco wzmocni się wahania w cyklu koniunkturalnym, co ostatecznie przyniesie
negatywne skutki samym bankom[21].
Gdy fluktuacje ekonomiczne stają się większe, większa musi stać się też huśtawka w polityce fiskalnej,
jeśli ma ona odegrać właściwą rolę kontrcykliczną. Jednak duże zmiany w wydatkach rządu rodzą
problemy. Z jednej strony bowiem, duży wzrost w wydatkach budżetowych podczas spowolnienia
gospodarczego sprawia, że bardziej prawdopodobne staje się lokowanie inwestycji w źle przygotowane
projekty. Z drugiej strony, duże cięcia w wydatkach rządowych w tej samej sytuacji są trudne z powodu
oporu politycznego. Mając to na uwadze, większa chwiejność spowodowana ścisłym przestrzeganiem
współczynnika wypłacalności BIS (i otwarcie rynków kapitałowych, jak pokazałem w rozdziale
czwartym) sprawiło tak naprawdę, że coraz trudniej prowadzić dobrą politykę fiskalną265.
7.5. KEYNESIZM DLA BOGATYCH, MONETARYZM DLA BIEDNYCH
Amerykański pisarz Gore Vidal opisał kiedyś system gospodarczy USA jako „wolną przedsiębiorczość
dla biednych i socjalizm dla bogatych”266. Polityka makroekonomiczna na globalną skalę jest trochę
właśnie taka. To keynesizm dla bogatych krajów i monetaryzm dla biednych.
Gdy bogate kraje wpadają w recesję, zazwyczaj luzują politykę monetarną i zwiększają deficyt
budżetowy. Gdy to samo przydarza się w krajach rozwijających się, Źli Samarytanie, poprzez MFW,
zmuszają je do podniesienia stóp procentowych do absurdalnych poziomów i równoważenia budżetów,
a wręcz do wytworzenia nadwyżek – nawet jeśli te działania zwielokrotniają bezrobocie i wywołują
zamieszki na ulicach. Jak już wspomniałem, podczas kryzysu finansowego w roku 1997 MFW pozwolił
Korei na deficyt budżetowy odpowiadający tylko 0,8 procent PKB (i to po próbie robienia czegoś
odwrotnego przez kilka miesięcy, co przyniosło katastrofalne skutki). Gdy Szwecja miała podobny
problem (z powodu źle kierowanego otwarcia swoich rynków kapitałowych, podobnie jak Korea w 1997
roku) we wczesnych latach 90., jej deficyt budżetowy był w porównaniu z Koreą dziesięć razy wyższy (8
procent PKB).
O ironio, gdy obywatele krajów rozwijających się sami z siebie zaciskają pasa, szydzi się z nich za to,
że nie rozumieją podstaw ekonomii keynesowskiej. Na przykład, gdy niektóre koreańskie gospodynie
domowe na początku kryzysu w 1997 roku prowadziły kampanię na rzecz dobrowolnych oszczędności,
włącznie z serwowaniem w domu skromniejszych posiłków, korespondent „Financial Times” wyśmiał
ich głupotę, twierdząc, że takie akcje „mogą doprowadzić do przyspieszenia recesji, ponieważ oznaczają
dalsze ograniczenie popytu potrzebnego dla pobudzenia wzrostu”267. Ale na czym, do licha, polega
różnica między tym, co robiły te gospodynie domowe, a cięciem wydatków narzuconym przez MFW,
które zdaniem korespondenta „Financial Times” było niezwykle rozsądne?
Źli Samarytanie narzucają krajom rozwijającym się politykę makroekonomiczną, która krajom tym
w długim okresie poważnie utrudnia zdolność do inwestowania, rozwoju i tworzenia miejsc pracy.
Kategoryczne i prostackie oskarżenie o „życie ponad stan” sprawiło, że kraje rozwijające się nie mogą
„pożyczać na inwestycje” w celu przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Jeśli kategorycznie potępimy
ludzi za to, że żyją ponad stan, to równie dobrze powinniśmy na przykład potępić młodych, którzy
pożyczają na inwestycje w rozwój swoich karier lub edukację swoich dzieci. Nie da się tego uznać za
słuszne. Życie ponad stan może być albo w porządku, albo nie w porządku. Wszystko zależy od stopnia
rozwoju, w jakim dany kraj się znajduje i od celu, w jakim chce wykorzystać pożyczone pieniądze.
Cavallo, wspomniany minister finansów Argentyny, może miał rację, mówiąc, że kraje rozwijające się
są jak „zbuntowane nastolatki”, które „muszą dorosnąć”. Ale zachowywanie się jak dorosły nie oznacza
jeszcze dorosłości. Nastolatek, aby znaleźć odpowiednią pracę, potrzebuje edukacji. Nie wystarczy po
prostu udawać, że dorósł i rzucił szkołę, żeby zwiększyć swoje oszczędności. Podobnie, aby naprawdę
„dorosnąć”, nie wystarczy, by kraje rozwijające zaczęły stosować politykę dopasowaną do krajów
„dorosłych”. Potrzebują one przede wszystkim inwestycji w swoją przyszłość. Aby ich dokonać,
powinny mieć prawo prowadzenia polityki makroekonomicznej nastawionej bardziej proinwestycyjnie
i prowzrostowo niż stosowana przez bogate kraje, i takiej, która jest znacznie bardziej agresywna niż
polityka, na prowadzenie której pozwalają im dziś Źli Samarytanie.
ROZDZIAŁ 8

Zair kontra Indonezja


Czy powinniśmy odwracać się od krajów skorumpowanych
i niedemokratycznych?

Zair: W 1961 roku Zair (dziś Demokratyczna Republika Konga) był skrajnie biednym krajem o dochodzie
per capita w wysokości 67 dolarów rocznie. W 1965 roku w wyniku wojskowego zamachu stanu do
władzy doszedł Mobutu Sese Seko, który rządził do 1997 roku. Szacuje się, że w trakcie
trzydziestodwuletnich rządów ukradł 5 miliardów dolarów, czyli 4,5-krotność dochodu narodowego
z 1961 roku (1,1 miliarda dolarów).
Indonezja: Tego samego roku z dochodem per capita rocznie na poziomie tylko 49 dolarów, Indonezja
była jeszcze biedniejsza niż Zair. W 1966 roku wskutek wojskowego zamachu stanu do władzy doszedł
Mohamed Suharto, który rządził do 1998 roku. Szacuje się, że w trakcie trzydziestodwuletnich rządów
ukradł przynajmniej 15 miliardów dolarów. Niektórzy sugerują, że suma ta mogła sięgać nawet 35
miliardów. Jego dzieci zostały jednymi z najbogatszych biznesmenów w kraju. Gdy weźmiemy środkowy
punkt z tych dwóch szacunków (25 miliardów), to okaże się, że Suharto ukradł równowartość 5,3-
krotności dochodu narodowego z 1961 roku (4,8 miliarda dolarów).
Dochód per capita Zairu w kategoriach siły nabywczej w 1997 roku, gdy Mobutu został obalony,
wynosił jedną trzecią poziomu z 1965 roku, gdy obejmował on władzę. W 1997 roku kraj zajmował 141
miejsce na 174 kraje, dla których ONZ oblicza wskaźnik rozwoju społecznego (ang. human development
index – HDI). Wskaźnik ten bierze pod uwagę nie tylko dochód, ale też „jakość życia mierzoną
oczekiwaną długością życia i poziomem analfabetyzmu”.
Biorąc pod uwagę dane dotyczące korupcji, Indonezji powinno powieść się jeszcze gorzej niż Zairowi.
A jednak, podczas gdy standardy życia w Zairze trzykrotnie obniżyły się w trakcie rządów Mobutu, to
w Indonezji rządzonej przez Suharto ponad trzykrotnie wzrosły. W rankingu HDI kraj ten zajmował
w 1997 roku 105. miejsce – nie jest to wynik kraju „cudu” gospodarczego, tym niemniej jest godny
uznania, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę punkt startowy.
Kontrast między Zairem a Indonezją pokazuje ograniczenia coraz bardziej popularnego poglądu,
propagowanego przez Złych Samarytan, że korupcja jest jedną z największych, jeśli wręcz nie największą
barierą rozwoju gospodarczego. Argument brzmi następująco: nie ma sensu pomagać biednym krajom,
które mają skorumpowanych przywódców, bo „będą jak Mobutu” i zmarnotrawią pieniądze. Pogląd ten
odzwierciedlony jest w niedawnym nakierowaniu na działalność antykorupcyjną Banku Światowego,
kierowanego przez byłego zastępcę sekretarza obrony USA, Paula Wolfowitza, który ogłosił: „Walka
z korupcją to część walki z biedą, nie po prostu dlatego, że korupcja jest niewłaściwa i zła, ale dlatego,
że naprawdę opóźnia ona rozwój gospodarczy”268. Gdy w styczniu 2005 roku Wolfowitz zajął
stanowisko prezesa, Bank Światowy zawiesił wypłacanie kredytów kilku krajom rozwijającym się,
z powodu korupcji269. Wolfowitz zrezygnował z tej funkcji w roku 2007, jednak jego kampania walki
z korupcją wciąż trwa.
Korupcja jest poważnym problemem w wielu krajach rozwijających się. Ale Źli Samarytanie
wykorzystują to jako wygodne uzasadnienie tego, by ograniczać swoje zobowiązania pomocowe, mimo
że zmniejszanie pomocy zaszkodzi biednym bardziej niż nieuczciwym przywódcom kraju, zwłaszcza
w krajach najbiedniejszych (które zazwyczaj są bardziej skorumpowane – poniżej wyjaśnię, dlaczego)270.
Co więcej, wykorzystują oni coraz częściej korupcję jako „wyjaśnienie” niepowodzeń neoliberalnej
polityki, którą promują od ostatnich dwudziestu pięciu lat. Polityka ta poniosła porażkę dlatego, że była
błędna, a nie dlatego, że zdominowały ją lokalne czynniki przeciwrozwojowe, takie jak korupcja lub
„niewłaściwa” kultura (pokażę to w następnym rozdziale).

8.1. CZY KORUPCJA SZKODZI ROZWOJOWI GOSPODARCZEMU?


Korupcja to pogwałcenie zaufania pokładanego przez „interesariuszy” w osobach zasiadających
w urzędach wszelkiego rodzaju organizacji, czy będzie to rząd, korporacja, związek zawodowy, czy
nawet organizacja pozarządowa. To prawda, że zdarzają się przypadki „korupcji w szlachetnym celu” –
jednym z nich jest łapówka wręczona przez Oskara Schindlera urzędnikom nazistowskim, która uratowała
życie setek Żydów, co zostało uwiecznione w filmie Stevena Spielberga Lista Schindlera271. Ale to są
wyjątki, a korupcja jest generalnie czymś moralnie wątpliwym.
Życie byłoby prostsze, gdyby sprawy moralnie wątpliwe, takie jak korupcja, miały jednocześnie
niewątpliwie negatywne konsekwencje ekonomiczne. Ale rzeczywistość jest dużo bardziej
skomplikowana. Patrząc tylko na ostatnie pięćdziesiąt lat, stwierdzamy, że są z pewnością kraje takie jak
Zair za Mobutu albo Haiti za Duvaliera, których gospodarki szalejąca korupcja zrujnowała. Na drugim
biegunie mamy kraje takie jak Finlandia, Szwecja i Singapur, które znane są z czystości reguł
ekonomicznych, a jednocześnie bardzo dobrze im się wiedzie w sensie gospodarczym. Potem mamy kraje
takie jak Indonezja, które były bardzo skorumpowane, ale miały dobre wyniki gospodarcze. Inne –
przychodzą tutaj na myśl Włochy, Japonia, Korea, Tajwan i Chiny – poradziły sobie w tym okresie nawet
lepiej niż Indonezja, mimo korupcji zakorzenionej na szeroką, czasem ogromną skalę (choć nie aż taką jak
w Indonezji).
Korupcja nie jest też tylko zjawiskiem rodem z XX wieku. Większość krajów dziś bogatych
z powodzeniem uległa uprzemysłowieniu pomimo tego, że ich życie publiczne było w spektakularny
sposób skorumpowane[22]. W Wielkiej Brytanii i Francji jawna sprzedaż urzędów publicznych (nie
mówiąc o tytułach) była powszechną praktyką przynajmniej do XVIII wieku272. W Wielkiej Brytanii do
początków XIX wieku za coś zupełnie normalnego uważano to, że urzędnicy „pożyczali” fundusze swoich
urzędów dla osobistych korzyści273. Do 1870 roku nominacje na wyższe stanowiska w służbie publicznej
były tam wręczane na podstawie protekcji, a nie kompetencji. Główny dyscyplinator rządu (odpowiednik
szefa klubu większościowego w Kongresie USA) nazywał się wręcz wówczas sekretarzem skarbu do
spraw protekcji, bo dysponowanie protekcją było jego głównym zadaniem274. W USA, gdzie system
„łupów”, polegający na tym, że oficjalne stanowiska oferowano osobom sprzyjającym partii rządzącej
niezależnie od ich kwalifikacji, na dobre zadomowił się w początkach XIX wieku i był szczególnie
rozpowszechniony kilkadziesiąt lat po wojnie secesyjnej. Aż do uchwalenia ustawy Pendletona z 1883
roku ani jeden amerykański urzędnik federalny nie zdobył stanowiska w otwartym konkursie275. Ale to był
czas, kiedy USA były jedną z najszybciej rozwijających się gospodarek świata.
Również proces wyborczy był areną spektakularnego przekupstwa. W Wielkiej Brytanii aż do wejścia
w życie ustawy o korupcji i nielegalnych praktykach z 1883 roku w wyborach rozpowszechnione były
łapówki, „poczęstunki” (zazwyczaj w postaci darmowych napojów rozdawanych w budynkach
publicznych związanych z daną partią), obietnice miejsc pracy i groźby wobec wyborców. Nawet po
wejściu w życie tego prawa korupcja wyborcza przetrwała jeszcze długo w XX wieku w wyborach
lokalnych. W USA często wykorzystywano urzędników w kampaniach politycznych partii (włącznie ze
zmuszaniem do wpłaty pieniędzy na rzecz kampanii). Rozpowszechnione były oszustwa wyborcze
i kupowanie głosów. W USA, gdzie mieszkało wielu imigrantów, przed wyborami nieuprawnieni do
głosowania obcy stawali się w sekundę obywatelami mogącymi głosować, a dokonywano tego w sposób
„mniej więcej tak uroczysty i prawie dokładnie tak szybko, jak pokazuje to zmiana świni w wieprzowinę
w dowolnej pakowni mięsa” – jak donosił w 1868 roku „New York Tribune”276. Ponieważ kampanie
wyborcze były drogie, nic dziwnego, że wielu wybieranych urzędników aktywnie rozglądało się za
łapówkami. Pod koniec XIX wieku korupcja przy stanowieniu prawa stała się tak powszechnym
problemem, zwłaszcza w zgromadzeniach stanowych, że prezydent USA Theodore Roosevelt skarżył się,
iż członkowie zgromadzenia Nowego Jorku, którzy otwarcie sprzedawali głosy grupom lobbystów, „tyle
myśleli o życiu i służbie publicznej, co sęp o martwej owcy”277. Jak to możliwe, że korupcja ma tak
odmienne konsekwencje gospodarcze w zależności od tego, gdzie występuje? W przypadku wielu krajów
skutki są katastrofalne (przykład Zairu, Haiti), inne poradziły sobie całkiem nieźle (jak Indonezja),
a jeszcze inne bardzo dobrze (przykładowo USA pod koniec XIX wieku albo kraje Azji Wschodniej po II
wojnie światowej). Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy rozszyfrować, co tak naprawdę kryje się
pod pojęciem korupcji, i zrozumieć, jak działa.
Łapówka to przekazanie korzyści majątkowej jednej osobie przez inną. Nie musi mieć ona
negatywnych konsekwencji dla efektywności gospodarczej i wzrostu. Jeśli minister (albo jakiś inny
urzędnik) bierze łapówkę od kapitalisty i inwestuje te pieniądze w inny projekt, który charakteryzuje się
przynajmniej taką wydajnością jak projekt, w który kapitalista ten mógłby zainwestować pieniądze na
łapówkę, to przekupstwo to może nie mieć żadnego wpływu na gospodarkę, jeśli chodzi o efektywność
albo wzrost gospodarczy. Jedyna różnica polega na tym, że kapitalista jest biedniejszy, a minister
bogatszy, czyli jest to kwestia redystrybucji dochodu.
Oczywiście zawsze jest możliwe, że minister nie wykorzysta pieniędzy w tak produktywny sposób jak
kapitalista. Być może wyda nieuczciwie uzyskane profity na ostentacyjną konsumpcję, podczas gdy
kapitalista mógłby wydać te same pieniądze w sposób rozsądny. Często tak właśnie się zdarza. Ale nie
można a priori założyć, że tak się stanie. Gdy spojrzymy na historię, okaże się, że wielu urzędników
i polityków było roztropnymi inwestorami, podczas gdy wielu kapitalistów roztrwoniło swoje majątki.
Jeśli minister efektywniej wykorzysta pieniądze niż kapitalista, to korupcja może wręcz pomóc
wzrostowi gospodarczemu.
Najważniejsze pytanie dotyczy tego, czy brudne pieniądze zostaną w kraju. Jeśli łapówkę wysyła się
do szwajcarskiego banku, to nie przyczyni się ona do tworzenia dochodu i miejsc pracy dzięki inwestycji,
a to jeden ze sposobów, w jaki takie obrzydliwe pieniądze mogą częściowo „odkupić” swą winę.
I rzeczywiście, jest to jeden z głównych powodów, dlaczego między Zairem a Indonezją jest tak znacząca
różnica. W tym drugim przypadku pieniądze z korupcji w większości zostały w kraju, tworząc miejsca
pracy i źródła dochodów. W przypadku Zairu natomiast spora część pieniędzy pochodzących z korupcji
była z kraju wywożona. Jeśli już nie ma wyjścia i przywódca kraju musi być skorumpowany, to
przynajmniej dobrze by było, gdyby „łup” zatrzymał we własnym domu.
Niezależnie od tego, czy transfer dochodu wskutek korupcji prowadzi do bardziej (lub mniej)
produktywnego wykorzystania pieniędzy wypłaconych jako łapówka, korupcja może spowodować
powstanie wielu różnych problemów gospodarczych przez wypaczanie decyzji rządu.
Na przykład, jeśli łapówka umożliwi mniej wydajnemu producentowi zdobycie licencji, powiedzmy,
na zbudowanie nowej huty żelaza, to obniży wydajność gospodarki. Jednak i w tym przypadku taki skutek
nie jest przesądzony. Istnieje argument, że producent, który jest gotów zapłacić największą łapówkę,
prawdopodobnie okaże się najbardziej wydajny. Bo ten, który spodziewa się, że zarobi na licencji
więcej, z definicji powinien być gotów zapłacić większą łapówkę, byleby zapewnić sobie do niej dostęp.
W takim przypadku udzielenie licencji producentowi oferującemu najwyższą łapówkę to w zasadzie to
samo, co licytacja licencji przez rząd, a zatem jest to najlepszy sposób na wybór jak najwydajniejszego
producenta. Tyle że potencjalny dochód z aukcji trafia w ręce niemającego skrupułów urzędnika, a nie
państwowego skarbnika, jak by to miało miejsce w przypadku zgodnej z prawem aukcji. Oczywiście
argument „łapówka jako nieoficjalna (i skuteczna) aukcja” traci wszelką trafność, gdy bardziej wydajni
producenci cenią moralność i odmawiają wręczenia łapówki, a w tym przypadku licencja trafia w ręce
mniej wydajnej firmy.
Korupcja może też „wypaczyć” decyzje rządu przez zahamowanie wprowadzenia regulacji. Jeśli
dostawca wody o jakości poniżej standardów może kontynuować swą praktykę dzięki przekupywaniu
odpowiednich urzędników, to powstaje negatywny skutek gospodarczy – większa liczba przypadków
chorób związanych z jakością wody, co podnosi koszty ochrony zdrowia, a w konsekwencji na przykład
ogranicza produktywność pracy.
Ale w przypadku, gdy regulacja byłaby „nie niezbędna”, korupcja może podnieść efektywność
gospodarczą. Na przykład przed reformą z roku 2000 otwarcie fabryki w Wietnamie wymagało złożenia
tuzinów dokumentów (łącznie z poświadczeniem o charakterze wnioskodawcy i zaświadczeniami
dotyczącymi jego stanu zdrowia), w tym około dwudziestu emitowanych przez rząd. Podobno
przygotowanie całej tej papierkowej roboty i zdobycie wszystkich koniecznych pozwoleń zajmowało od
sześciu do dwunastu miesięcy278. W takiej sytuacji może lepiej, gdy potencjalny inwestor przekupi
odpowiednich urzędników i szybko zdobędzie licencję. Inwestor taki wygrywa, bo zarabia więcej,
konsument, bo szybciej zaspokojony jest jego popyt, a urzędnik, bo się wzbogaca (choć następuje
naruszenie zaufania, a rząd traci należny mu dochód). Z tego powodu często powtarza się argument, że
łapówkarstwo może przyczynić się do podniesienia efektywności gospodarczej w przypadku zbyt silnie
uregulowanej gospodarki, przez wprowadzenie do niej sił rynkowych, choć dzieje się to za pomocą
nielegalnych środków. To właśnie miał na myśli weteran amerykańskiej politologii Samuel Huntington
w klasycznym cytacie: „W kategoriach wzrostu ekonomicznego jedyną rzeczą gorszą od społeczeństwa ze
sztywną, nadmiernie scentralizowaną, nieuczciwą biurokracją jest społeczeństwo ze sztywną, nadmiernie
scentralizowaną, uczciwą biurokracją”279. I w tym przypadku łapówka, pozwalając przedsiębiorcom na
ominięcie regulacji, może – choć nie musi – być gospodarczo skuteczna (co nie zmienia faktu, że jest
nielegalna i w najlepszym przypadku moralnie wątpliwa), w zależności od natury regulacji.
Zatem ekonomiczne skutki korupcji zależą od tego, na jakie decyzje wpływa akt przekupstwa, na co
odbiorcy łapówki ją przeznaczają i co by się stało z pieniędzmi, gdyby do korupcji nie doszło. Mógłbym
też opowiedzieć o takich rzeczach, jak przewidywalność korupcji (na przykład czy jest „stała cena” na
określony rodzaj „usługi” serwowanej przez skorumpowanego urzędnika) czy stopień „monopolizacji”
rynku łapówkarskiego (na przykład ile osób musisz przekupić, żeby zdobyć pozwolenie). Chodzi jednak
o to, że trudno jest oszacować wpływ tych wszystkich czynników łącznie. To dlatego obserwujemy tak
ogromne różnice między krajami, jeśli chodzi o relację między korupcją a wynikami gospodarczymi.

8.2. DOBROBYT I UCZCIWOŚĆ


Skoro wpływ korupcji na wzrost gospodarczy jest niejednoznaczny, to jak się sprawy mają, jeśli
odwrócimy tę zależność? Twierdzę, że rozwój gospodarczy ułatwia ograniczenie korupcji, ale nie dzieje
się tak automatycznie. Wiele zależy od podjęcia świadomych wysiłków w celu ograniczenia
łapówkarstwa.
Jak pisałem wcześniej, historia uczy nas, że na wcześniejszych stadiach rozwoju gospodarczego trudno
jest o kontrolę korupcji. To, że dzisiaj żaden z bardzo biednych krajów nie jest za bardzo czysty pod tym
względem, wskazuje, że zanim jakiemuś krajowi uda się znacząco zmniejszyć stopień łapówkarstwa,
musi on się wybić ponad poziom absolutnego ubóstwa. Gdy ludzie są biedni, łatwo jest kupić ich
godność – głodującym trudno jest odmówić sprzedaży głosów w zamian za worek mąki, a źle opłacani
urzędnicy często nie oprą się pokusie wzięcia łapówki. Ale tu nie chodzi tylko o osobistą godność.
Istnieją również przyczyny bardziej strukturalne.
Aktywność gospodarcza w krajach rozwijających się zazwyczaj rozłożona jest na wiele małych
jednostek (na przykład małych gospodarstw rolniczych, sklepików na rogu, szczęk handlowych czy
podwórkowych warsztatów). Jest to żyzny grunt dla małych aktów korupcji, których może być zbyt wiele,
by niedofinansowane rządy krajów rozwijających się mogły je wykrywać. Takie małe jednostki
gospodarcze dysponują bardzo małą ilością pieniędzy, jeśli je w ogóle posiadają, co sprawia, że dla
systemu podatkowego są one „niewidzialne”. To, w połączeniu z brakiem zasobów administracyjnych
służb finansowych państwa, przekłada się na niską ściągalność podatków. Niezdolność ściągania
podatków ogranicza budżet państwa, co z kolei na kilka sposobów zachęca do korupcji.
Po pierwsze, niskie dochody rządu sprawiają, że trudno jest wypłacać urzędnikom państwowym godne
pensje, co sprawia, że są oni podatni na korupcję. Jest w zasadzie czymś niezwykłym, że tak wielu
urzędników rządowych w krajach rozwijających się pozostaje uczciwych, choć są tak nędznie opłacani.
Jednak im niższa pensja, tym większe prawdopodobieństwo, że urzędnik nie oprze się pokusie. Poza tym
niższy budżet państwa oznacza słabe (lub nieistniejące) państwo socjalne. Biedni muszą zatem polegać na
protekcji ze strony polityków, którzy rozdają zasiłki społeczne w zamian za lojalność i głosy wyborcze.
Politycy potrzebują na to pieniędzy, dlatego biorą łapówki od korporacji – krajowych
i międzynarodowych, które potrzebują od nich przysługi. Niski budżet państwa utrudnia też rządowi
wydawanie środków na walkę z korupcją. Aby wykrywać przypadki korupcji i ścigać nieuczciwych
urzędników, rząd musi zatrudnić drogich księgowych i prawników (rządowych lub firmy zewnętrzne).
Walka z korupcją nie jest tania.
Żyjąc w lepszych warunkach, ludzie mogą osiągnąć wyższe standardy zachowania. Rozwój
gospodarczy podnosi również zdolność rządu do ściągania podatków – gdy aktywność gospodarcza staje
się lepiej „widzialna”, a rząd zwiększa swoje zdolności administracyjne. To z kolei pozwala na
podniesienie płac w sektorze publicznym, wzmocnienie państwa socjalnego i większe wydatki na
wykrywanie i karanie przypadków nadużyć wśród urzędników – wszystko to pomaga ograniczyć
korupcję.
Powiedziawszy to wszystko, muszę zaznaczyć, że rozwój gospodarczy nie tworzy automatycznie
bardziej uczciwego społeczeństwa. USA na przykład, jak już wspomniałem, było bardziej skorumpowane
pod koniec XIX wieku niż wcześniej. Poza tym istnieją bogate kraje, które są o wiele bardziej
skorumpowane niż biedne. Spójrzmy na Indeks Percepcji Korupcji, opublikowany w 2005 roku przez
Transparency International, wpływową organizację typu watch-dog, walczącą z korupcją[23]. Według
tego indeksu Japonia (dochód per capita w 2004 roku w wysokości 37 180 dolarów) zajęła miejsce
dwudzieste pierwsze razem z Chile (4910 dolarów), czyli krajem dysponującym ledwie 13 procentami
dochodu Japonii. Włochy (26 120 dolarów) zajęły miejsce czterdzieste razem z Koreą (13 980),
o poziomie dochodu o połowę niższym, oraz Węgrami (8270), o poziomie dochodu równym jednej
trzeciej włoskiego. Botswana (4340) i Urugwaj (3950 dolarów), pomimo że ich dochód na głowę
mieszkańca wynosi ledwie około 15 procent włoskiego i 30 procent koreańskiego, w rankingu wypadły
dużo lepiej niż te kraje, zajmując razem miejsce trzydzieste drugie. Przykłady te pokazują, że rozwój
gospodarczy nie przekłada się automatycznie na ograniczenie korupcji. Aby osiągnąć ten cel, potrzebne są
świadome działania280.
8.3. ZBYT WIELE SIŁ RYNKOWYCH
Źli Samarytanie nie tylko wykorzystują korupcję w nieuzasadniony sposób, wskazując na nią jako na
„wyjaśnienie” tego, że polityka neoliberalna nie jest skuteczna (bo ich zdaniem taka polityka nigdy nie
jest błędna), ale też promują takie rozwiązanie problemu korupcji, które często prowadzi nie do jego
złagodzenia, lecz do zaostrzenia.
Źli Samarytanie, opierając swój argument na ekonomii neoliberalnej, twierdzą, że najlepszym
sposobem na poradzenie sobie z korupcją jest wprowadzenie sił rynkowych zarówno w sektorze
prywatnym, jak i publicznym. Tak się składa, że rozwiązanie to ładnie wpisuje się w ich rynkowo
fundamentalistyczny program gospodarczy. Twierdzą, że uwolnienie sił rynkowych w sektorze
prywatnym, czyli deregulacja, nie tylko doprowadzi do zwiększenia efektywności gospodarczej, ale też
ograniczy korupcję, dzięki pozbawieniu polityków i urzędników kompetencji do rozlokowywania
zasobów, które przede wszystkim umożliwiają im branie łapówek. Poza tym Źli Samarytanie
wprowadzili w życie metody oparte na tak zwanym Nowym Zarządzaniu Publicznym (ang. New Public
Management, NPM), koncepcji, która stara się podnieść efektywność administracji i ograniczyć korupcję
przez wprowadzenie w większym stopniu sił rynkowych do samego rządu. Polega to na częstszym
zlecaniu zadań na zewnątrz, ustalaniu wysokości zarobków w zależności od osiąganych wyników,
zawieraniu krótkoterminowych umów oraz dokonywaniu częstszej wymiany kadr między sektorem
prywatnym i publicznym.
Niestety, reformy inspirowane przez NPM często doprowadzały do zwiększenia poziomu korupcji,
zamiast go obniżyć. Większa liczba kontraktów zewnętrznych oznacza więcej umów z sektorem
prywatnym, co stwarza więcej okazji do wręczania łapówek. Większy przepływ kadr między sektorem
prywatnym i publicznym ma jeszcze bardziej zdradliwy skutek. Gdy na horyzoncie pojawi się lukratywne
stanowisko w sektorze prywatnym, urzędnik może czuć pokusę zaprzyjaźnienia się z przyszłym
pracodawcą przez naciągnięcie lub złamanie dla niego zasad. Może to zrobić nawet nie dostając
natychmiastowej gratyfikacji. Gdy pieniądze nie zmieniły właściciela, to i prawo nie zostało złamane
(a zatem nie doszło do korupcji), a urzędnik ten najwyżej może zostać oskarżony o podjęcie niewłaściwej
decyzji. Ale jego zysk jest kwestią przyszłości. Może nawet pochodzić nie od tych korporacji, które
skorzystały na tej decyzji. Urzędnik, który zbudował sobie reputację osoby „probiznesowej” lub, ujmując
rzecz jeszcze bardziej eufemistycznie, „reformatora”, może potem dostać intratne stanowisko
w prywatnej firmie prawniczej, organizacji lobbingowej albo i w strukturze międzynarodowej. Mógłby
nawet wykorzystać swoje referencje jako osoby sprzyjającej biznesowi, by założyć prywatny fundusz
inwestycyjny. Zachęta do robienia przysług prywatnemu sektorowi zyskuje jeszcze na sile, gdy kariery
urzędników stają się mniej pewne z powodu umów krótkoterminowych, zawieranych w imię
wprowadzenia lepszej rynkowej dyscypliny. Wiedząc, że nie zostaną zbyt długo w służbie cywilnej,
urzędnicy będą mieli jeszcze silniejszy bodziec, by pielęgnować perspektywy swoich przyszłych
pracodawców[24]. Oprócz skutków wprowadzenia NPM, polityka neoliberalna wzmocniła też korupcję
niebezpośrednio i niechcący, promując liberalizację handlu, która osłabia finanse państwa, co z kolei
zwiększa prawdopodobieństwo korupcji i utrudnia jej zwalczanie281.
Również deregulacja, inny główny składnik pakietu polityki neoliberalnej, doprowadziła do wzrostu
korupcji w sektorze prywatnym. Literatura ekonomiczna często przeocza skalę oszustw w sektorze
prywatnym, bo korupcję zazwyczaj definiuje się jako nadużycie publicznego stanowiska w celu zdobycia
osobistych korzyści282. Ale w sektorze prywatnym też istnieje nieuczciwość. Deregulacja finansowa
i poluzowanie standardów księgowych doprowadziły do zjawiska insider trading oraz fałszowania ksiąg
nawet w bogatych krajach. (Przypomnijcie sobie przypadki firmy energetycznej Enron
i telekomunikacyjnej WorldCom oraz ich firmy rozrachunkowej Arthur Andersen w „szalonych latach
dziewięćdziesiątych” w USA)283. Deregulacja może również wzmocnić siłę monopoli sektora
prywatnego, co ułatwia ich pozbawionym skrupułów menedżerom do spraw zakupów branie łapówek od
podwykonawców.
Korupcja istnieje często dlatego, że działa zbyt wiele sił rynkowych, a nie zbyt mało.
W skorumpowanych krajach działa czarny rynek tam, gdzie nie powinno go być, a więc w handlu
kontraktami, stanowiskami rządowymi czy pozwoleniami. Dopiero gdy w bogatych dziś krajach
zdelegalizowano handel takimi rzeczami jak stanowiska w rządzie, mogły one znacząco ograniczyć
czerpanie zysków dzięki nadużyciom w urzędach publicznych. Uwolnienie większej ilości sił rynkowych
przez deregulację, na co wciąż nalega neoliberalna ortodoksja, może pogorszyć sytuację. To dlatego
korupcja często rośnie, zamiast maleć, w wielu krajach rozwijających się, w następstwie liberalizacji
wymuszanej przez Złych Samarytan. Skrajna skala przekrętów podczas procesów liberalizacji
i prywatyzacji w postkomunistycznej Rosji to przypadek głośny, ale podobne zjawiska możemy
obserwować w wielu krajach rozwijających się284.

8.4. DEMOKRACJA I WOLNY RYNEK


Jeszcze jedna polityczna kwestia zajmuje ważne miejsce na agendzie polityki neoliberalnej, oprócz
korupcji. To demokracja. Ale demokracja to bardzo skomplikowana i silnie naznaczona emocjami
kwestia. Dlatego też – w przeciwieństwie do wolnego handlu, inflacji czy prywatyzacji – w tej kwestii
nie ma zgody wśród Złych Samarytan.
Niektórzy twierdzą, że demokracja jest niezbędna dla rozwoju gospodarczego, bo chroni obywateli
przed samowolnym wywłaszczaniem przez rządzących. Gdyby nie taka ochrona, nie istniałyby bodźce do
akumulacji majątku. Dlatego – zdaniem USAID – „rozszerzanie demokracji zwiększa szanse jednostki na
dobrobyt i polepszenie standardów życia”285. Inni sądzą, że demokrację można poświęcić, jeśli będzie to
konieczne, w obronie wolnego rynku, czego potwierdzeniem jest silne wsparcie, jakiego niektórzy
ekonomiści wolnorynkowi udzielili dyktaturze Pinocheta w Chile. Jeszcze inni myślą, że demokracja
rozwinie się naturalnie wraz z rozwojem gospodarczym (co oczywiście najlepiej osiągnąć dzięki
wolnemu handlowi, polityce wolnorynkowej), bo stworzy on wykształconą klasę średnią, która w sposób
naturalny pragnie demokracji. Inna jeszcze grupa cały czas wyśpiewuje pochwałę demokracji, ale siedzi
cicho, gdy niedemokratyczne państwo jest jej „przyjacielem” – zgodnie z tradycją Realpolitik wyrażoną
w słynnej wypowiedzi Franklina Roosevelta na temat nikaraguańskiego dyktatora Anastasio Somozy:
„Somoza może jest skurwysynem, ale to nasz skurwysyn”286. Pomimo tej różnorodności poglądów,
istnieje silny konsensus wśród neoliberałów, że demokracja i rozwój gospodarczy wzmacniają się
nawzajem. Oczywiście neoliberałowie nie są w swym poglądzie odosobnieni. To jednak, co ich
wyróżnia, to przekonanie, że relacja ta jest przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie, zapośredniczona przez
(wolny) rynek. Twierdzą oni, że demokracja wspiera wolny rynek, a ten z kolei wspiera rozwój
gospodarczy, który wzmacnia demokrację. „Rynek jest podporą demokracji, podobnie demokracja
zazwyczaj wspiera rynek” – pisze brytyjski dziennikarz finansowy Martin Wolf w swej słynnej książce
Why Globalisation Works287.
Zgodnie z poglądem neoliberalnym, demokracja wspiera wolny rynek, ponieważ każdy rząd, który
może zostać obalony bez użycia przemocy, zmuszony jest ograniczać swoją łupieżczość. Ci rządzący,
którzy nie muszą się martwić o to, że stracą władzę, mogą bezkarnie nakładać za wysokie podatki,
a nawet konfiskować własność prywatną, jak robiło to wielu autokratów w dziejach świata. Gdy tak się
dzieje, autokrata likwiduje bodźce do inwestowania i wytwarzania dobrobytu, zaburza działanie sił
rynkowych, hamuje rozwój gospodarczy. W przeciwieństwie do tego w systemie demokratycznym
łupieżcze działania rządu są ograniczone, a zatem wolny rynek może kwitnąć, wspierając rozwój
gospodarczy. Wolny rynek z kolei wspiera demokrację, bo prowadzi do rozwoju gospodarczego, który
wytwarza grupę ludzi majętnych, a niezależnych od rządu. Zażądają oni od rządu, by wprowadził
mechanizm, za pomocą którego będą mogli sprzeciwiać się samowolnym działaniom polityków, czyli
demokrację. To miał na myśli były prezydent USA Bill Clinton, kiedy bronił idei przyjęcia Chin do
WTO: „Gdy obywatele Chin staną się bardziej mobilni, bogatsi i świadomi istnienia innych stylów życia,
zapragną większego udziału w decyzjach, które mają wpływ na ich życie”288.
Zostawmy na chwilę pytanie o to, czy wolny rynek jest najlepszym wehikułem rozwoju gospodarczego
(na które wielokrotnie już w tej książce odpowiadałem przecząco), i zastanówmy się, czy można
przynajmniej powiedzieć, że demokracja i (wolny) rynek rzeczywiście są naturalnymi sprzymierzeńcami
i wzajemnie się wzmacniają.
Odpowiedź brzmi: nie. Wbrew temu, co mówią neoliberałowie, demokracja i rynek są sobie
przeciwne w jednym podstawowym wymiarze. Demokracja opiera się na zasadzie „jeden człowiek
(jedna osoba), jeden głos”. Rynek opiera się na zasadzie „jeden dolar, jeden głos”. Demokracja
przypisuje więc naturalnie tę samą wagę do każdej osoby, niezależnie od tego, ile ma ona pieniędzy.
Rynek większą wagę przypisuje ludziom bogatym. Dlatego decyzje demokratyczne zazwyczaj
podporządkowują sobie logikę rynku. Większość XIX-wiecznych liberałów sprzeciwiała się wręcz
demokracji dlatego, że ich zdaniem nie była ona do pogodzenia z wolnym rynkiem289. Twierdzili, że
demokracja pozwoli większości na wprowadzenie rozwiązań, które doprowadzą do nadużyć względem
bogatej mniejszości (na przykład progresywny podatek dochodowy, nacjonalizacja własności prywatnej),
likwidując bodźce do bogacenia się.
Dziś bogate kraje pod wpływem takiego myślenia na początku dawały prawo głosu tylko tym, którzy
posiadali określoną własność lub zarabiali wystarczająco dużo, by móc płacić określoną stawkę podatku.
Niektóre wprowadzały wymogi dotyczące umiejętności czytania i pisania, czy wręcz edukacji (i tak na
przykład w niektórych krajach niemieckich wyższe wykształcenie dawało prawo do dodatkowego głosu),
co oczywiście i tak silnie zależało od ekonomicznego statusu obywateli i zazwyczaj stosowano je
w połączeniu z wymogami dotyczącymi własności czy podatków. I tak w Anglii, gdzie rzekomo narodziła
się współczesna demokracja, prawo głosu miało tylko 18 procent mężczyzn, i to nawet po wprowadzeniu
słynnej Reform Act z 1832 roku290. We Francji przed wprowadzeniem powszechnego prawa głosu dla
mężczyzn w 1848 roku (pierwszy kraj na świecie) do głosowania uprawnionych było tylko 2 procent
mężczyzn. Ograniczenia dotyczyły wieku (trzeba było mieć ponad trzydzieści lat) oraz, co istotniejsze,
płaconych podatków291. We Włoszech nawet po obniżeniu w 1882 roku wieku uprawnionych do
głosowania do dwudziestu jeden lat, z powodu wymogów dotyczących umiejętności czytania i pisania
oraz płacenia podatków mogło głosować tylko około dwóch milionów mężczyzn (mniej więcej 15
procent męskiej populacji)292. Wymóg ekonomiczny ograniczający prawo do głosowania stanowił więc
odwrotność słynnego kolonialnego hasła Amerykanów, skierowanego przeciw Brytyjczykom: „nie ma
podatków bez reprezentacji” – okazało się, że zarazem „nie ma reprezentacji bez podatków”.
Wskazując na sprzeczność między demokracją i rynkiem, nie twierdzę, że należy odrzucić logikę
rynkową. W systemie komunistycznym całkowite odrzucenie zasady „jeden dolar, jeden głos” nie tylko
doprowadziło do nieefektywności gospodarczej, ale też propagowało nierówności ze względu na inne
kryteria – siłę polityczną, koneksje osobiste czy wiarygodność ideologiczną. Należy też zauważyć, że
pieniądze mogą okazać się wspaniałym narzędziem wyrównywania. Mogą służyć jako znaczący
instrument walki z nieuprawnionymi uprzedzeniami wobec ludzi innych ras, kast społecznych czy grup
zawodowych. Znacznie łatwiej jest zmusić ludzi, by lepiej traktowali przedstawicieli danych grup, jeśli
grupy te mają pieniądze (to znaczy są potencjalnymi klientami lub inwestorami). To, że nawet otwarcie
rasistowski południowoafrykański reżim apartheidu przyznawał status „honorowych białych”
Japończykom, doskonale potwierdza, że rynek może mieć siłę „wyzwalającą”.
Jednak niezależnie od tego, jak bardzo pozytywną rolę może odegrać logika rynkowa, nie powinniśmy
i nie możemy zarządzać społeczeństwami tylko opierając się na zasadzie „jeden dolar, jeden głos”.
Pozostawienie wszystkiego w rękach rynku oznacza, że bogaci mogą realizować nawet najbardziej
wymyślne zachcianki, podczas gdy biedni być może nie będą mogli nawet przeżyć – dlatego świat wydaje
dwadzieścia razy więcej na badania nad tabletkami odchudzającymi niż nad lekami na malarię, która
w krajach rozwijających się pochłania ponad milion ludzkich istnień rocznie, a osłabia miliony więcej.
Poza tym niektórymi rzeczami po prostu nie powinno się handlować, nawet dla zdrowia rynku. Przykłady
to orzeczenia sądów, urzędy, stopnie akademickie czy uprawnienia do wykonywania niektórych zawodów
(prawnicy, lekarze, nauczyciele, instruktorzy jazdy). Gdyby można było kupić te rzeczy, mielibyśmy
poważny problem nie tylko z legalnością takiego społeczeństwa, ale też z efektywnością gospodarczą:
gorszej jakości lekarze czy niewykwalifikowani nauczyciele mogą przełożyć się na niższej jakości siłę
roboczą, przekupne decyzje sędziów podważają prawną skuteczność umów.
Demokracja i rynek to dwa podstawowe składniki fundamentów przyzwoitego społeczeństwa.
A jednak w podstawowej kwestii są one ze sobą sprzeczne. Musimy więc dbać o równowagę między
nimi. Gdy dodamy, że wolny rynek nie jest najlepszy we wspieraniu rozwoju gospodarczego (jak
pokazałem w tej książce), to trudno będzie stwierdzić, że istnieje pozytywny mechanizm wzajemnego
napędzania się, łączący demokrację, wolny rynek i rozwój gospodarczy – wbrew temu, co twierdzą Źli
Samarytanie.

8.5. GDY DEMOKRACJA OSŁABIA DEMOKRACJĘ


Wolnorynkowa polityka Złych Samarytan doprowadziła do poszerzenia obszaru naszego życia, który
podpada pod rynkową zasadę „jeden dolar, jeden głos”. Skoro istnieje naturalne napięcie między rynkiem
i demokracją, oznacza to, że polityka wolnorynkowa ogranicza demokrację, choć nie musi to być jej
intencją. To jednak nie wszystko. Źli Samarytanie rekomendują rozwiązania, które aktywnie dążą do
podważenia demokracji w krajach rozwijających się (choć nigdy by tego w ten sposób nie ujęli).
Argument ten brzmi jednak z początku rozsądnie. Ekonomiści neoliberalni martwią się, że polityka
otwiera drzwi zepsucia nieracjonalnego rynku: nieefektywne firmy lub rolnicy mogą naciskać
parlamentarzystów w sprawie wysokości ceł lub subsydiów, narzucając koszty reszcie społeczeństwa,
która zmuszona jest kupować drogie krajowe produkty. Politycy populistyczni mogą wywierać presję na
bank centralny, by „drukował pieniądze” na czas kampanii wyborczej, co wywołuje inflację i w dłuższym
okresie jest niekorzystne dla ludzi. Póki co brzmi to nieźle.
Rozwiązaniem, które proponują neoliberałowie, jest „odpolitycznienie” gospodarki. Twierdzą, że
należy ograniczyć w ogóle zakres gospodarczej aktywności rządu przez prywatyzację i liberalizację, aż
do uzyskania efektu państwa minimalnego. W tych niewielu obszarach, w których wolno byłoby państwu
wciąż działać, należałoby zminimalizować zakres możliwości podejmowania decyzji uznaniowych. Takie
ograniczenia mają być szczególnie potrzebne w państwach rozwijających się, których przywódcy są
mniej kompetentni, a bardziej skorumpowani. Można je wprowadzić dzięki sztywnym zasadom
ograniczającym rządowi zakres wyboru – na przykład ustawą wymagającą, by budżet był zrównoważony,
albo przez ustanowienie niezależnych politycznie agend rządowych, takich jak niezależny bank centralny,
niezależne instytucje regulacyjne, a nawet niezależny urząd podatkowy (znany i wypróbowany
w Ugandzie i Peru pod nazwą ARA – ang. autonomous revenue authority)293. W przypadku krajów
rozwijających się szczególnie dużą wagę przywiązuje się do tego, by przyłączyły się one do porozumień
międzynarodowych, na przykład WTO, zawierały dwustronne lub regionalne umowy dotyczące wolnego
handlu czy inwestycji – dlatego, że ich przywódcy są bardziej nieodpowiedzialni, a więc i bardziej
skłonni do zejścia z prawidłowej ścieżki realizacji polityki neoliberalnej.
Pierwszy kłopot z argumentem na rzecz odpolitycznienia wiąże się z założeniem, że potrafimy jasno
określić, gdzie powinna się kończyć ekonomia, a zaczynać polityka. A to jest niemożliwe, bo rynki –
obszar zainteresowania ekonomii – same są konstruktami politycznymi. Są nimi o tyle, że wszystkie
prawa własności i inne prawa, które stanowią podwaliny rynku, wzięły się z polityki. Polityczne korzenie
praw gospodarczych dostrzec można w tym, że wiele z tych praw dzisiaj wydaje się naturalnymi,
a w przeszłości były one kwestiami politycznie niezwykle kontrowersyjnymi – przykłady to choćby
prawo do posiadania idei (przez wielu nieakceptowane, zanim w XIX wieku nie wprowadzono praw
własności intelektualnej) i prawo do niewykonywania pracy przez nieletnich (którego odmawia się wielu
biednym dzieciom)294. Gdy prawa te były przedmiotem politycznych kontrowersji, podawano cały szereg
argumentów ekonomicznych tłumaczących, dlaczego ich przestrzeganie jest nie do pogodzenia z wolnym
rynkiem295. Wziąwszy to pod uwagę, kiedy neoliberałowie proponują odpolitycznienie gospodarki,
zakładają, że właśnie ta przez nich wytyczona granica między ekonomią a polityką jest właściwa. To
nieuzasadnione.
Co bardziej istotne dla nas w obecnym rozdziale, naciskając na odpolitycznienie gospodarki, Źli
Samarytanie podważają demokrację. Odpolitycznienie procesów decyzyjnych w systemie
demokratycznym oznacza – nie bójmy się tego słowa – osłabienie demokracji. Jeśli demokratycznie
wybranym rządom odbiera się prawo podejmowania wszystkich naprawdę istotnych decyzji i przekazuje
się je w ręce niewybieranych technokratów z „politycznie niezależnych” agencji, to jaki w ogóle jest sens
utrzymywania demokracji? Innymi słowy, neoliberałowie tylko o tyle akceptują demokrację, o ile nie
wchodzi ona w konflikt z wolnym rynkiem. To dlatego niektórzy z nich nie widzą sprzeczności we
wspieraniu dyktatury Pinocheta i jednoczesnym wychwalaniu demokracji. Mówiąc wprost, oni chcą
demokracji tylko wtedy, kiedy jest ona w dużym stopniu bezsilna, czyli inaczej, jak ujął to Ken
Livingstone, obecny lewicowy burmistrz Londynu, w tytule książki z 1987 roku, Gdyby głosowanie
mogło cokolwiek zmienić, to by go zakazali (If Voting Changed Anything They’ll Abolish It)296. Z tego
punktu widzenia, podobnie jak starzy liberałowie, neoliberałowie w głębi duszy sądzą, że obdarzenie
władzą polityczną tych, którzy „nie mają interesu” w istniejącym systemie gospodarczym, musi przynieść
skutek w postaci „nieracjonalnej” modyfikacji status quo, jeśli chodzi o dystrybucję prawa własności
(oraz innych praw gospodarczych). Jednak w odróżnieniu od swoich intelektualnych poprzedników,
neoliberałowie żyją w czasach, w których nie wolno im otwarcie sprzeciwiać się demokracji, próbują
więc to robić dyskredytując politykę w ogóle297. Robiąc to, uprawomocniają swoje działania, które
prowadzą do odebrania siły decyzyjnej demokratycznie wybieranym przedstawicielom. W ten sposób
udaje im się zmniejszać zakres kontroli demokratycznej bez konieczności krytykowania demokracji
w ogóle. Skutki okazały się szczególnie szkodliwe w przypadku krajów rozwijających się, w których
Złym Samarytanom udało się zrealizować „antydemokratyczne” działania w zakresie o wiele większym,
niż byłoby to akceptowalne w bogatych
krajach (takie jak wprowadzenie niezależności politycznej urzędów podatkowych)[25].

8.6. DEMOKRACJA I ROZWÓJ GOSPODARCZY


Demokracja i rozwój gospodarczy w oczywisty sposób wzajemnie na siebie wpływają, ale relacja ta jest
bardziej skomplikowana, niż chcieliby neoliberałowie, według których demokracja wspiera rozwój
gospodarczy dzięki zwiększaniu bezpieczeństwa własności prywatnej i liberalizacji rynków.
Zacznijmy od tego, że biorąc pod uwagę podstawowe napięcie między demokracją a rynkiem, jest
mało prawdopodobne, że demokracja wzmocni rozwój gospodarczy dzięki wzmocnieniu wolnego rynku.
Starzy liberałowie nawet obawiali się, że demokracja może zniechęcać do inwestycji, a zatem osłabiać
wzrost gospodarczy (na przykład przez zbyt wysokie podatki czy nacjonalizację przedsiębiorstw)298.
Z drugiej strony, demokracja może wspierać rozwój gospodarczy innymi kanałami. Może na przykład
przekierować wydatki z budżetu państwa na bardziej produktywne obszary – na przykład z wydatków
wojskowych na edukację czy inwestycje w infrastrukturę. To pomoże rozwojowi gospodarczemu.
W innym przykładzie demokracja może wspierać wzrost gospodarczy przez utworzenie państwa
socjalnego. Wbrew powszechnej opinii dobrze skonstruowane państwo socjalne, zwłaszcza w połączeniu
z dobrym programem przekwalifikowania siły roboczej, może obniżyć koszt bezrobocia pracowników,
a tym samym sprawić, że będą mniej oporni wobec automatyzacji, która podnosi produktywność (to nie
przypadek, że Szwecja ma największą liczbę robotów przemysłowych na jednego pracownika na
świecie). Mógłbym wspomnieć o innych kanałach, którymi demokracja może wpływać – pozytywnie lub
negatywnie – na rozwój gospodarczy, ale teraz chodzi mi o to, by wskazać, że relacja ta jest bardzo
złożona.
Nic dziwnego więc, że trudno o dowody za albo przeciw twierdzeniu, że demokracja sprzyja
rozwojowi gospodarczemu. Badania, które próbowały znaleźć statystyczne zależności w porównaniach
między krajami, jeśli chodzi o relację między demokracją a wzrostem gospodarczym, nie zdołały
wyciągnąć jednoznacznych wniosków przemawiających za lub przeciw299. Obserwujemy różnorodność
wyników nawet na poziomie pojedynczych krajów. Niektóre kraje rozwijające się w czasach dyktatury
miały straszne wyniki gospodarcze – Filipiny za Marcosa, Zair za Mobutu czy Haiti za Duvaliera to
najbardziej znane przykłady. Istnieją jednak przypadki, takie jak Indonezja za czasów Suharto czy Uganda
za Museveniego, gdy dyktatura przyniosła przyzwoite, choć może nie spektakularne wyniki gospodarcze.
Są również i takie kraje, jak Korea Południowa, Singapur, Tajwan, i Brazylia z lat 60. i 70. XX wieku,
czy też dzisiejsze Chiny, które za czasów dyktatury radziły sobie gospodarczo bardzo dobrze.
W przeciwieństwie do tego, bogate dziś kraje osiągały najlepsze w historii wyniki gospodarcze wtedy,
gdy po zakończeniu II wojny światowej, aż do lat 70. XX wieku, znacząco poszerzyły zakres demokracji.
W tym okresie wiele z nich ustanowiło powszechne prawo wyborcze (Australia, Belgia, Kanada,
Finlandia, Francja, Niemcy, Włochy, Japonia, Szwajcaria i USA), wzmocniło prawa mniejszości
i zintensyfikowało budzące grozę „wykorzystywanie” bogatych przez biednych (narzędzia takie jak
nacjonalizacja przedsiębiorstw lub wzrost progresywnych podatków dochodowych w celu finansowania,
między innymi, państwa socjalnego).
Nie musimy oczywiście pokazywać, że demokracja pozytywnie wpływa na wzrost gospodarczy, żeby
móc ją promować. Jak twierdzi Amartya Sen, ekonomista i laureat Nagrody Nobla, demokracja sama
w sobie jest wartością i powinna stanowić kryterium każdej rozsądnej definicji rozwoju300. Demokracja
przyczynia się do budowy przyzwoitego społeczeństwa, sprawiając, że pewne rzeczy odporne są na
rynkową zasadę „jeden dolar, jeden głos” – jak pisałem wyżej, są to na przykład urzędy publiczne,
orzeczenia sądów, stopnie naukowe. Uczestnictwo w demokratycznych procesach politycznych również
stanowi wartość samą w sobie, której nie da się łatwo ująć w kategoriach monetarnych. I tak dalej.
Dlatego, nawet jeśli demokracja negatywnie wpływa na wzrost gospodarczy, i tak możemy ją wspierać
ze względu na jej właściwe wartości. Zwłaszcza w przypadku, gdy nie ma dowodów na ten negatywny
wpływ, możemy wspierać ją tym silniej.
O ile wpływu demokracji na rozwój gospodarczy nie da się jednoznacznie ocenić, o tyle wpływ
rozwoju gospodarczego na demokrację wydaje się prostszy. Można chyba z pewną dozą pewności
stwierdzić, że w dłuższym okresie rozwój gospodarczy przynosi demokrację. Jednak ta szersza
perspektywa nie powinna przesłaniać tego, że niektóre kraje utrzymały demokrację nawet wtedy, gdy były
całkiem biedne, podczas gdy wiele innych krajów nie przekształciło się w demokracje, zanim nie stały
się bardzo bogate. Jeśli ludzie o to nie walczą, demokracja nie pojawia się automatycznie jako skutek
gospodarczej prosperity301.
Norwegia była drugą prawdziwą demokracją świata (wprowadziła powszechne prawa wyborcze
w 1913 roku, po Nowej Zelandii, która zrobiła to w 1907), mimo że była to wówczas jedna
z najbiedniejszych gospodarek w Europie. W przeciwieństwie do tego USA, Kanada, Australia
i Szwajcaria stały się demokracjami, choćby w tym czysto formalnym sensie przyznania wszystkim prawa
głosu, dopiero w latach 60. i 70. XX wieku, kiedy były już bardzo bogate. Kanada przyznała prawo głosu
amerykańskim autochtonom dopiero w 1960 roku. Australia porzuciła swą politykę „białej Australii”
dopiero w roku 1962, pozwalając nie-białym na udział w głosowaniu. Dopiero w 1965 roku południowe
stany USA pozwoliły głosować Afroamerykanom, dzięki aktywności ruchu praw obywatelskich pod
przywództwem osób takich jak Martin Luther King Jr.302 Szwajcaria dopiero w 1971 roku przyznała
prawo głosu kobietom (a gdy wliczyć dwa zbuntowane kantony, Appenzell Ausserrhoden i Appenzell
Innerrhoden, które odmawiały kobietom tego prawa odpowiednio do 1989 i 1991 roku, to nawet jeszcze
później). Podobne obserwacje można dziś poczynić w stosunku do krajów rozwijających się. Indie,
pomimo że do niedawna były jednym z najbiedniejszych krajów świata, przez ostatnie sześćdziesiąt lat
utrzymały demokrację w dobrym stanie, podczas gdy Korea i Tajwan nie były demokracjami aż do
późnych lat 80. XX wieku, kiedy stały się całkiem zamożne.

8.7. POLITYKA A ROZWÓJ GOSPODARCZY


Korupcja i brak demokracji to duże problemy wielu krajów rozwijających się. Jednak relacja między
korupcją i demokracją a rozwojem gospodarczym jest znacznie bardziej skomplikowana, niż sugerują Źli
Samarytanie. Niezdolność dostrzeżenia tej złożoności w przypadku kwestii korupcji na przykład sprawia,
że tak wielu politykom idącym po władzę z hasłem walki z łapówkarstwem nie tylko nie udaje się
oczyścić systemu, ale często sami zostają w końcu obaleni lub nawet lądują w więzieniu za korupcję. Na
myśl przychodzą prezydenci latynoamerykańscy, jak prezydent Brazylii Fernando Collor de Mello czy
Peru Alberto Fujimori. Jeśli chodzi o demokrację, pogląd neoliberalny, zgodnie z którym demokracja
wzmacnia wolny rynek, który z kolei wspiera rozwój gospodarczy, rodzi wiele wątpliwości. Istnieje
silne napięcie między demokracją a wolnym rynkiem, który z kolei zazwyczaj nie sprzyja rozwojowi
gospodarczemu. Jeśli demokracja mu sprzyja, to zazwyczaj innymi kanałami niż promocja wolnego rynku,
wbrew temu, co twierdzą Źli Samarytanie.
Co więcej, Źli Samarytanie rekomendują stosowanie narzędzi, które nie rozwiązują problemów
korupcji czy braku demokracji. Tak naprawdę często jeszcze je pogłębiają. Deregulacja gospodarki
w ogóle, a dokładniej wprowadzenie silniejszych mechanizmów rynkowych do zarządzania, często
prowadzą do wzmocnienia a nie osłabienia korupcji. Narzucając liberalizację handlu, Źli Samarytanie
również niechcący ułatwiali korupcję. Spadek dochodów budżetu państwa, który jest tego skutkiem,
wymusił obniżenie pensji w sektorze publicznym, tym samym wzmacniając zachętę do drobnego
łapówkarstwa. Deklarując nieodmiennie wsparcie dla demokracji, Źli Samarytanie promują narzędzia,
które ją osłabiają. Częściowo traciła ona z powodu samej deregulacji, która poszerzyła obszar działania
rynku, a więc zawęziła obszar funkcjonowania demokracji. Ale cała reszta dokonała się wskutek
działania celowych instrumentów: wiązania rządów sztywnymi ustawami krajowymi lub traktatami
międzynarodowymi oraz nadawania niezależności politycznej bankom centralnym i innym agencjom
rządowym.
Choć neoliberałowie niegdyś zlekceważyli czynniki polityczne jako nieważny szczegół, który nie
powinien stać na przeszkodzie dobrej ekonomii, to niedawno bardzo się nimi zainteresowali. Powód jest
oczywisty: ich program gospodarczy dla krajów rozwijających się, realizowany przez „nieświętą Trójcę”
– MFW, Bank Światowy i WTO – poniósł wiele spektakularnych klęsk (weźmy choćby Argentynę lat 90.
XX wieku), tylko rzadko kończąc się sukcesem. Ponieważ Źli Samarytanie nigdy nie dopuściliby myśli,
że wolny handel, prywatyzacja i reszta narzędzi ich polityki mogłyby być błędne, to coraz częściej
znajdują „wytłumaczenie” porażki tych narzędzi w czynnikach zewnętrznych, takich jak polityka i kultura.
W tym rozdziale pokazałem, że próba tłumaczenia porażki neoliberalnych narzędzi politycznych
problemami takimi jak korupcja i brak demokracji jest zwyczajnie nieprzekonująca. Wskazałem również,
że rzekome rozwiązania tych problemów często prowadzą do ich pogłębienia. W następnym rozdziale
poruszę temat innego zewnętrznego czynnika – kultury – który staje się modnym tłumaczeniem porażki
rozwoju dzięki temu, że ostatnio popularność zyskuje idea „zderzenia cywilizacji”.
ROZDZIAŁ 9

Leniwi Japończycy i nieuczciwi Niemcy


Czy niektóre kultury są niezdolne do rozwoju gospodarczego?

Po wizycie w wielu fabrykach w kraju rozwijającym się australijski konsultant do spraw zarządzania
powiedział państwowym urzędnikom, którzy go zaprosili: „Jeśli chodzi o waszą tanią siłę roboczą, to
szybko straciłem złudzenia, gdy zobaczyłem, jak ludzie pracują. Bez wątpienia są słabo opłacani, ale i to,
co z siebie dają, jest tak samo słabe. Widząc waszych ludzi przy pracy, poczułem, że jesteście bardzo
zadowoloną i żyjącą na luzie rasą, dla której nie liczy się czas. Gdy rozmawiałem z niektórymi
menedżerami, powiedzieli mi, że nie dało się zmienić nawyków związanych z dziedzictwem
narodowym”.
To zrozumiałe, że australijski konsultant martwił się brakiem właściwej etyki pracy w kraju, który
wizytował. Tak naprawdę, to i tak był dość uprzejmy. Mógł powiedzieć wprost, że są po prostu leniwi.
Nic dziwnego, że kraj był biedny – nie skrajnie, ale z poziomem dochodu mniejszym niż ćwierć dolara
australijskiego.
Menedżerowie z tego kraju zgodzili się z Australijczykiem, ale byli na tyle mądrzy, by zrozumieć, że
nie jest łatwo – jeśli w ogóle jest to możliwe – zmienić „nawyki związane z narodowym dziedzictwem”,
czyli kulturę. Jak stwierdził XIX-wieczny niemiecki ekonomista i socjolog Max Weber, w swoim
głównym dziele Etyka protestancka i duch kapitalizmu, istnieją pewne kultury, jak protestantyzm, które
po prostu lepiej pasują do rozwoju gospodarczego niż inne.
Krajem, o którym mowa, była jednak Japonia w roku 1915303. Nie wydaje się szczególnie właściwe,
by ktoś z Australii (naród znany dziś z tego, że potrafi się dobrze bawić) mógł nazywać Japończyków
leniwymi. Ale właśnie tak większość ludzi Zachodu widziała sto lat temu Japonię.
W swojej książce z 1903 roku Evolution of the Japanese amerykański misjonarz Sidney Gulick
zauważył, że wielu Japończyków „robi wrażenie […] leniwych i do głębi obojętnych na upływ czasu”304.
Gulick nie był byle jakim obserwatorem. Żył w Japonii przez dwadzieścia pięć lat (1888–1913), w pełni
opanował japoński i wykładał na japońskich uniwersytetach. Po powrocie do USA prowadził kampanię
na rzecz równości rasowej, w której działał w imieniu azjatyckich Amerykanów. Tym niemniej
dostrzegał wystarczające potwierdzenie kulturowego stereotypu Japończyków jako „żyjących na luzie”
i „emocjonalnych” ludzi, których cechowała „lekkość serca, wolność od wszelkich lęków o przyszłość,
żyjących dniem dzisiejszym”305. Uderzające jest podobieństwo między tą obserwacją a tym, jak widzi
dzisiejszą Afrykę Daniel Etouanga-Manguelle, kameruński inżynier i pisarz: „Afrykanin, zakotwiczony
w swojej rodowej kulturze, jest tak silnie przekonany, iż przeszłość może się jedynie powtarzać, że tylko
powierzchownie martwi się o przyszłość. Jednak bez dynamicznego postrzegania przyszłości, nie ma
żadnego planowania, przewidywania, żadnego budowania scenariuszy. Innymi słowy, żadnego kierunku
działania, który mógłby wpłynąć na bieg zdarzeń”306.
Po podróży do Azji w latach 1911–1912 Beatrice Webb, słynna przywódczyni brytyjskiego
fabiańskiego socjalizmu, opisywała Japończyków jako obdarzonych „wątpliwym pojmowaniem
wypoczynku i całkiem nieznośną osobistą niezależnością”307. Powiedziała, że w Japonii „rzuca się
w oczy, iż brak tam chęci, by ludzi uczyć myślenia”308. Jeszcze bardziej zjadliwie wypowiedziała się
o moich przodkach. Opisała Koreańczyków jako „12 milionów brudnych, poniżonych, posępnych,
leniwych, pozbawionych wszelkiej religii dzikusów, którzy snują się w brudnych białych ubraniach,
wyjątkowo nieudolnie skrojonych, którzy żyją w plugawych lepiankach”309. Nie dziwi zatem jej opinia,
że „jeśli ktokolwiek może wyprowadzić Koreańczyków z ich dzisiejszego stanu barbarzyństwa, to będą
to Japończycy”, mimo raczej niepochlebnej opinii, jaką miała o Japończykach310.
Nie chodziło tutaj tylko o zachodnie przesądy wobec ludów ze Wschodu. Brytyjczycy mówili kiedyś
podobne rzeczy o Niemcach. Zanim rozwinęli się gospodarczo w połowie XIX wieku, Niemcy zazwyczaj
byli określani przez Brytyjczyków jako „ludzie tępi i ciężcy”311. „Lenistwo” często było słowem
kojarzonym z niemiecką naturą312. Mary Shelley, autorka Frankensteina, napisała ze złością po
szczególnie frustrującej sprzeczce z jej niemieckim stangretem: „Niemcy nigdy się nie spieszą”313. Nie
dotyczyło to tylko Brytyjczyków. Francuski fabrykant, który zatrudniał Niemców, narzekał, że „pracują
jakby robili łaskę”314.
Brytyjczycy uważali Niemców również za „ciężko kapujących”. Zdaniem Johna Russella, XIX-
wiecznego podróżnika i pisarza, Niemcy byli „zatwardziałymi, zakutymi łbami […] niewyposażonymi ani
w specjalną bystrość postrzegania, ani w szybkość rozumienia”. W szczególności, zdaniem Russella, nie
byli otwarci na nowe idee, bo „długo trwa, zanim [Niemiec] zrozumie sens tego, co dla niego nowe
i trudno w nim obudzić zapał, by do tego dążył”315. Trudno się zatem dziwić, że nie „wyróżniali się
przedsiębiorczością ani działaniem”, jak zauważył kolejny brytyjski podróżnik z połowy XIX wieku316.
Niemców uważano również za nastawionych zbyt indywidualistycznie i niezdolnych do współpracy.
Ich nieumiejętność pracy zespołowej, zdaniem Brytyjczyków, uwydatniała się szczególnie w niskiej
jakości i zaniedbaniu ich publicznej infrastruktury, która była tak zła, że John McPherson, wicekról Indii
(a zatem człowiek przyzwyczajony do zdradliwych warunków drogowych), napisał: „Stwierdziłem, że
niemieckie drogi są tak złe, iż skierowałem kroki do Włoch”317. Po raz kolejny porównajmy to z uwagą
afrykańskiego obserwatora, którego cytowałem wyżej: „Społeczeństwa afrykańskie są jak drużyna
piłkarska, w której w wyniku osobistej rywalizacji i braku ducha zespołowego jeden gracz nie poda piłki
drugiemu, bo boi się, że ten może strzelić gola”318.
Brytyjscy podróżnicy z początków XIX wieku uważali ponadto, że Niemcy są nieuczciwi: „handlarze
i sklepikarze oszukają, kiedy tylko się da, i to na najmniejszą do wyobrażenia sumę, zamiast nie oszukać
w ogóle […] To łotrostwo jest powszechne” – zauważył Sir Arthur Brooke Faulkner, lekarz służący
w brytyjskiej armii319.
Brytyjczycy uważali też, że Niemcy są nadmiernie emocjonalni. Dziś wielu Brytyjczyków sądzi, że dla
Niemców właściwe są niemal genetyczne niedostatki emocjonalności. A jednak mówiąc o nadmiernych
niemieckich emocjach, Sir Arthur pisał, że „niektórzy wyśmieją z siebie cały smutek, a inni zawsze będą
pogrążeni w melancholii”320. Sir Arthur był Irlandczykiem, więc fakt, że Niemców nazywał
emocjonalnymi, można porównać do tego, jakby Fin nazwał Jamajczyków posępnymi, zgodnie
z panującymi dzisiaj stereotypami kulturowymi.
Tak się zatem sprawy mają. Sto lat temu Japończycy byli raczej leniwi niż ciężko pracujący, raczej
nadmiernie niezależni (nawet dla brytyjskiej socjalistki!) niż lojalnie pracowici, raczej emocjonalni niż
nieodgadnieni, raczej lekkoduszni niż poważni, raczej żyjący dniem dzisiejszym niż przejęci przyszłością
(co widać po ich kolosalnych oszczędnościach). Półtora wieku temu Niemcy byli raczej leniwi niż
wydajni, raczej indywidualistyczni niż skłonni do współpracy, raczej emocjonalni niż racjonalni, raczej
głupi niż mądrzy, raczej nieuczciwi i złodziejscy niż przestrzegający prawa, raczej na luzie niż
zdyscyplinowani.
Charakterystyki te są zagadkowe z dwóch względów. Po pierwsze, jeśli Japończycy i Niemcy mieli tak
„złe” kultury, to jak to jest, że stali się tak bogaci? Po drugie, dlaczego ówcześni Japończycy i Niemcy
byli tak różni od swoich dzisiejszych potomków? Jak mogli tak gruntownie zmienić swoje „nawyki
związane z dziedzictwem narodowym”?
Odpowiem na te pytania w odpowiednim czasie. Ale najpierw muszę wyjaśnić kilka
rozpowszechnionych nieporozumień na temat związku między kulturą i rozwojem gospodarczym.

9.1. CZY KULTURA MA WPŁYW NA ROZWÓJ GOSPODARCZY?


Pogląd, że różnice kulturowe wyjaśniają różnice w rozwoju gospodarczym między społeczeństwami,
istniał już od dawna. Intuicja stojąca za tym jest oczywista. Różne kultury tworzą różnych ludzi z różnymi
wartościami, które manifestują się w różnych formach zachowania. Jako że niektóre z tych form są
bardziej pomocne w rozwoju gospodarczym niż inne, tym krajom, których kultura wytwarza bardziej
prorozwojowe formy zachowania, powiedzie się gospodarczo lepiej niż innym.
Samuel Huntington, weteran amerykańskiej politologii i autor kontrowersyjnej książki Zderzenie
cywilizacji, zwięźle ujmuje tę myśl. Wyjaśniając ekonomiczne rozbieżności między Południową Korea
i Ghaną – dwoma krajami, które były na podobnym poziomie rozwoju ekonomicznego w latach 60.
ubiegłego wieku, stwierdził: „Bez wątpienia wiele czynników odegrało rolę, ale […] kultura musiała
tutaj dużo wyjaśniać. Południowi Koreańczycy cenili gospodarność, inwestycje, ciężką pracę, edukację,
organizację i dyscyplinę. Ghańczycy mieli inne wartości. Słowem, kultura ma znaczenie”321.
Większość z nas zgodzi się, że ludzie, których zachowanie charakteryzują „gospodarność, skłonność do
inwestycji, ciężka praca, edukacja, organizacja i dyscyplina”, odniosą ekonomiczny sukces. Teoretycy
kultury idą jednak dalej. Twierdzą, że te formy zachowania są w dużym stopniu, a nawet w całości, dane
i stałe, bo są zdeterminowane przez kulturę. Jeśli sukces gospodarczy naprawdę zależy od „nawyków
związanych z dziedzictwem narodowym”, to niektórzy ludzie są bardziej predestynowani do tego, by im
się powiodło, niż inni, i niewiele można z tym począć. Niektóre biedne kraje po prostu muszą pozostać
biedne.
Kulturowe wyjaśnienia rozwoju gospodarczego były popularne aż do lat 60. XX wieku. Ale w epoce
praw człowieka i dekolonizacji ludzie zaczęli czuć, że w wyjaśnieniach tych musi pobrzmiewać
kulturowy suprematyzm (niekoniecznie rasizm). Teorie te zyskały przez to złą sławę. Jednak mniej więcej
w ostatnim dziesięcioleciu powróciły. Wróciły do mody po tym, jak bardziej dominujące kultury (węziej
rozumiane jako angloamerykańskie, szerzej jako europejskie) poczuły „zagrożenie” ze strony innych –
konfucjanizm na poziomie ekonomicznym, islam w dziedzinie polityki i stosunków międzynarodowych322.
Dały również bardzo wygodną wymówkę Złym Samarytanom – neoliberalna polityka nie działała za
dobrze nie dlatego, że wiążą się z nią jakieś nieodłączne problemy, lecz dlatego, że ludzie ją uprawiający
kierują się „złymi” wartościami, które zmniejszają skuteczność tej polityki.
W toku dzisiejszego renesansu takich poglądów niektórzy teoretycy kultury tak naprawdę nie mówią
o kulturze per se. Uznając, że „kultura” to pojęcie za szerokie i amorficzne, próbują wyizolować tylko te
składowe, które, jak sądzą, są najściślej związane z rozwojem gospodarczym. Na przykład, Francis
Fukuyama, neokoński amerykański komentator polityczny, w swojej książce Zaufanie z 1995 roku
twierdzi, że istnienie lub brak zaufania wykraczającego poza członków rodziny zasadniczo wpływa na
rozwój gospodarczy. Argumentuje, że brak owego zaufania w kulturach takich jak chińska, francuska,
włoska czy (do pewnego stopnia) koreańska, sprawia, że trudno jest im prowadzić efektywnie duże firmy,
które są kluczowe dla rozwoju gospodarczego. To dlatego, zdaniem Fukuyamy, społeczeństwa o dużym
wskaźniku zaufania, takie jak Japonia, Niemcy i USA, są gospodarczo lepiej rozwinięte.
Ale niezależnie od tego, czy używa się słowa „kultura”, czy nie, sedno argumentu pozostaje takie samo
– różne kultury sprawiają, że ludzie różnie się zachowują, a to prowadzi do różnic w rozwoju
gospodarczym między społeczeństwami. David Landes, wybitny amerykański badacz historii
gospodarczej stojący na czele renesansu teorii kulturowych twierdzi, że „o wszystkim przesądza
kultura”323.
Różne kultury stwarzają ludzi z różnymi postawami wobec pracy, oszczędności, edukacji,
współdziałania, zaufania, władzy i niezliczonych innych rzeczy, które wpływają na postęp gospodarczy
społeczeństwa. Okej, ale to stwierdzenie nie posuwa nas zbyt daleko. Jak za chwilę zobaczymy, bardzo
trudno jest precyzyjnie określić poszczególne kultury. Nawet jeśli nam się to uda, to nie da się ustalić
wyraźnie, czy dana kultura jest z istoty dla rozwoju gospodarczego dobra, czy też zła. Zaraz to wyjaśnię.

9.2. CO TO JEST KULTURA?


Wielu ludzi Zachodu bierze mnie za Chińczyka lub Japończyka. To zrozumiałe. Ze „skośnymi” oczami,
kruczoczarnymi włosami i wydatnymi kośćmi policzkowymi wszyscy wschodni Azjaci „wyglądają tak
samo” – przynajmniej dla ludzi z Zachodu, którzy nie rozumieją tych wszystkich subtelnych różnic
w cechach twarzy, manierach i znaczeniu ubioru wśród ludzi z różnych wschodnioazjatyckich krajów.
Ludziom Zachodu, którzy biorą mnie za Chińczyka albo Japończyka, mówię, że to nie szkodzi, bo
większość Koreańczyków wszystkich ludzi Zachodu nazywa po prostu „Amerykanami” – a to dla
niektórych Europejczyków może nie być miłe. Dla niewtajemniczonych Koreańczyków, mówię im,
wszyscy zachodnio wyglądający ludzie wyglądają po prostu tak samo, z ich dużymi nosami, okrągłymi
oczami i nadmiernym zarostem na twarzy.
Doświadczenie to powinno nas przestrzec przed zbyt szerokim kategoryzowaniem ludzi. Oczywiście,
co to znaczy „zbyt szerokie”, zależy od celu kategoryzacji. Jeśli porównujemy ludzki mózg z mózgiem,
powiedzmy, delfina, to może wystarczyć nawet kompleksowa kategoria homo sapiens. Ale jeśli badamy,
jak kultura wpływa na różnice w rozwoju gospodarczym, nawet względnie wąska kategoria „koreański”
może być problematyczna. Szersze kategorie, takie jak „chrześcijański” czy „muzułmański”, więcej tutaj
zaciemniają, niż wyjaśniają.
Jednak w większości tego typu argumentów same kultury są bardzo słabo zdefiniowane. Przedstawia
się nam często niesamowicie toporne kategorie, takie jak Wschód-Zachód, którymi nawet nie chce mi się
tutaj zajmować. Bardzo często mówi się o szerokich kategoriach „religijnych”, jak chrześcijaństwo (które
od czasu do czasu wrzuca się do jednego worka z judaizmem w postaci judeochrześcijaństwa, i które
zazwyczaj dzieli się na katolicyzm i protestantyzm), muzułmanizm, buddyzm, hinduizm i konfucjanizm (ta
ostatnia kategoria jest szczególnie kontrowersyjna, bo to w ogóle nie jest religia)[26].
Pomyślcie jednak przez chwilę o tych kategoriach. W obrębie pozornie jednolitej grupy „katolicy”
mamy zarówno ultrakonserwatywny ruch Opus Dei, który stał się znany za sprawą bestselleru Dana
Browna Kod Leonarda Da Vinci, jak i lewicową teologię wyzwolenia, która streszcza się w słynnych
słowach brazylijskiego arcybiskupa Olindy i Recife, Dom Héldera Câmary: „Gdy daję jedzenie biednym,
nazywają mnie świętym. Gdy pytam, dlaczego biedni nie mają jedzenia, nazywają mnie komunistą”. Te
dwie „katolickie” subkultury stwarzają ludzi z bardzo odmiennymi postawami wobec gromadzenia
bogactwa, redystrybucji dochodu i społecznych zobowiązań.
Bądź też, by posłużyć się innym przykładem, mamy ultrakonserwatywne społeczności muzułmańskie,
które poważnie ograniczają uczestnictwo kobiet w życiu publicznym. A jednak ponad połowa
zawodowego personelu malezyjskiego banku centralnego to kobiety – o wiele więcej niż w jakimkolwiek
banku centralnym w rzekomo bardziej „feministycznych” chrześcijańskich krajach. I jeszcze inny
przykład: niektórzy są przekonani, że Japończykom powiodło się gospodarczo tylko z powodu ich
wyjątkowej odmiany konfucjanizmu, która akcentuje raczej lojalność niż osobiste oświecenie,
podkreślane z kolei w odmianie chińskiej i koreańskiej324. Niezależnie od tego, czy się zgadzamy, czy nie
zgadzamy z tymi określonymi generalizacjami (więcej o tym poniżej), to jednak dowodzą one, że nie
istnieje tylko jeden rodzaju konfucjanizmu.
Jeśli takie określenia jak konfucjański czy muzułmański są zbyt szerokie, to może za jednostki
kulturowe weźmy kraje? Niestety, nie rozwiązuje to problemu. Jak od razu przyznaliby sami kulturaliści,
kraj często składa się z różnych grup kulturowych, zwłaszcza w przypadku krajów dużych i kulturowo
zróżnicowanych, jak Chiny czy Indie. Ale nawet w kraju takim jak Korea, czyli jednym z najbardziej
jednorodnych społeczeństw na świecie, ludzie z południowego wschodu (Kyungsang) uważają tych
z południowego zachodu (Cholla) za mądrych, ale całkowicie niewartych zaufania ludzi grających
zawsze na dwie strony. Ci z południowego zachodu odwzajemniają się za komplement twierdząc, że ci
z południowego wschodu są grubiańscy i agresywni, choć wprawdzie zdeterminowani i dobrze
zorganizowani. Poszlibyśmy za daleko, gdybyśmy te stereotypy między dwoma regionami Korei uznali za
podobne do tych, jakie głoszą na swój temat Francuzi i Niemcy. Kulturowe animozje między dwoma
regionami Korei są tak intensywne, że niektóre rodziny nie pozwalają nawet na to, by ich dzieci pobierały
się z dziećmi pochodzącymi z rodzin z innego regionu. Czy istnieje zatem jedna „koreańska” kultura, czy
nie? I czy, jeśli sprawy są tak pogmatwane w przypadku Korei, warto w ogóle tracić czas na
zastanawianie się nad innymi krajami?
Mógłbym to kontynuować, ale myślę, że uzasadniłem już mój pogląd, że szerokie kategorie, takie jak
„katolicki” lub „chiński”, są po prostu zbyt dosadne, by mogły mieć sens analityczny, i że nawet kraj jest
zbyt dużą jednostką kulturową, by można było na jego temat rozsądnie generalizować. Kulturaliści mogą
odpalić, że wystarczy po prostu przyjąć węższe kategorie, jak „mormoński” czy „japoński konfucjanizm”,
a nie szersze typu „chrześcijański” czy „konfucjanizm”. Ach, gdyby to wszystko było takie proste!
Z teoriami kulturalistycznymi wiążą się bowiem jeszcze poważniejsze problemy, do których teraz
przejdę.

9.3. DR JEKYLL VS MR HYDE


Od czasu wschodnioazjatyckiego „cudu” gospodarczego popularne stało się twierdzenie, że to kultura
konfucjańska była odpowiedzialna, przynajmniej częściowo, za sukces tego regionu. Kultura ta, jak
wskazywano, kładzie nacisk na ciężką pracę, edukację, oszczędność, współpracę i podporządkowanie
władzy. Wydawało się oczywiste, że kultura, która zachęca do gromadzenia kapitału ludzkiego
(z naciskiem na edukację) i materialnego (z naciskiem na gospodarność), a zarazem zachęca do
współpracy i dyscypliny, musi być dobra dla rozwoju gospodarczego.
Jednak przed wschodnioazjatyckim „cudem” gospodarczym ludzie winili konfucjanizm za to, że region
ten był słabo rozwinięty. I mieli rację, bo konfucjanizm zawiera w sobie sporo aspektów, które nie
sprzyjają rozwojowi gospodarczemu. Wymienię tylko te najważniejsze.
Konfucjanizm zniechęca ludzi do zajmowania się takimi zawodami jak biznes czy inżynieria, które są
konieczne dla rozwoju gospodarczego. Na szczycie tradycyjnego konfucjańskiego systemu społecznego
byli uczeni-biurokraci. To oni tworzyli klasę panującą, razem z zawodowymi żołnierzami, którzy byli
przywódcami drugiej klasy. Ta klasa panująca stoi ponad hierarchią zwykłych ludzi, złożoną z chłopów,
rzemieślników i kupców, właśnie w takim porządku (niżej byli już tylko niewolnicy). Ale między
chłopstwem a pozostałymi klasami podporządkowanymi był zasadniczy podział. Przynajmniej w teorii
chłopi indywidualni mogli wejść do klasy rządzącej, jeśli przeszli trudne egzaminy do służby cywilnej
(i niekiedy im się udawało). Rzemieślnicy i kupcy nie mogli nawet do tych egzaminów podchodzić.
Jakby tego było mało, egzaminy do służby cywilnej sprawdzały tylko, czy ludzie posiedli scholastyczną
wiedzę o klasyce konfucjanizmu, co sprawiało, że klasa rządząca pogardliwie myślała o wiedzy
praktycznej. W XVIII wieku koreańscy politycy konfucjańscy wymordowali konkurencyjne frakcje
w sporze o to, jak długo król powinien pozostawać w żałobie po śmierci matki (jeden rok czy więcej?).
Uczeni-biurokraci mieli żyć w „czystym ubóstwie” (choć w praktyce często wyglądało to zgoła inaczej),
a tym samym aktywnie gardzić zarabianiem pieniędzy. W nowoczesnym wydaniu kultura konfucjańska
zachęca utalentowanych ludzi do studiowania prawa lub ekonomii, aby zostać raczej biurokratą niż
inżynierem (rzemieślnikiem) lub biznesmenem (kupcem) – a to te zawody o wiele bardziej bezpośrednio
przyczyniają się do rozwoju gospodarczego.
Konfucjanizm zniechęca również do kreatywności i przedsiębiorczości. Jest w nim sztywna hierarchia
społeczna i, jak już wspomniałem, nie pozwala pewnym segmentom społeczeństwa (rzemieślnikom,
kupcom) na poruszanie się w górę po drabinie społecznej. Tę sztywną hierarchię podtrzymuje nacisk na
lojalność wobec przełożonych i obrona autorytetu, które karmią konformizm i tłamszą kreatywność.
Kulturowy stereotyp wschodnich Azjatów jako dobrych w pracach mechanicznych, które nie wymagają
zbyt wiele kreatywności, ma podstawy w tym aspekcie konfucjanizmu.
Można również twierdzić, że konfucjanizm przeszkadza w przestrzeganiu prawa. Wiele osób,
w szczególności neoliberałowie, jest przekonanych, że przestrzeganie prawa jest dla rozwoju
gospodarczego sprawą zasadniczą, ponieważ jest to ostateczna gwarancja, że rządzący nie przywłaszczą
sobie swobodnie cudzej własności. Gdzie nie ma rządów prawa, jak się mówi, tam nie ma
bezpieczeństwa prawa własności, a to z kolei zniechęca ludzi do inwestowania i wytwarzania bogactwa.
Konfucjanizm być może nie zachęca do samowoli, ale to prawda, że nie za bardzo lubi rządy prawa,
które uważa za nieskuteczne, jak wynika ze słynnych słów Konfucjusza, pochodzących z jego Analektów:
„Jeśli ludzie byliby prowadzeni przez prawo, a jednolitość przynosiłaby im kara, to będą próbować
uniknąć kary, ale nie będą mieli poczucia wstydu. Jeśli byliby za to wiedzeni przez cnotę, a jednolitość
zapewnią im reguły własności, to będą mieli poczucie wstydu, a co więcej, będą dobrzy”. Zgadzam się.
Gdy istnieją ścisłe prawne sankcje, to ludzie poddają się prawu tylko ze strachu przed karą, ale zbyt duży
nacisk na prawo może sprawić, że będą czuli, iż nie ufa im się jako moralnym uczestnikom życia
społecznego. Bez tego zaufania ludzie mogą przestrzegać prawa, ale zabraknie im impulsu, by
zachowywać się moralnie. Powiedziawszy to wszystko, nie można jednak zaprzeczyć, że konfucjańska
pogarda dla poszanowania prawa sprawia, że system staje się podatny na samowolne rządy – co bowiem
zrobicie, jeśli wasz władca nie jest cnotliwy?
Który zatem portret konfucjanizmu jest właściwy? Kultura, która ceni „gospodarność, inwestycje,
ciężką pracę, edukację, organizację i dyscyplinę”, jak mówi Huntington w odniesieniu do Korei
Południowej, czy też kultura, która dyskredytuje praktyczną działalność, zniechęca do przedsiębiorczości
i upośledza rządy prawa?
Oba są właściwe, z tym że pierwszy obraz wyszczególnia tylko te jego elementy, które są dobre dla
rozwoju gospodarczego, a drugi tylko te, które są złe. Tak naprawdę wytwarzanie jednostronnego
poglądu na konfucjanizm nie wymaga nawet wyboru różnych elementów. Ten sam kulturowy element
można interpretować jako mający pozytywne lub negatywne implikacje, w zależności od tego, jaki skutek
chce się osiągnąć. Najlepszym przykładem jest lojalność. Jak wspomniałem wyżej, niektórzy myślą, że to
nacisk na lojalność sprawia, że japońska odmiana konfucjanizmu jest bardziej odpowiednia niż inne dla
rozwoju gospodarczego. Inni z kolei sądzą, że to właśnie nacisk na lojalność jest w konfucjanizmie nie
w porządku, bo tłamsi niezależność myślenia, a zatem innowację.
Nie jest jednak tak, że konfucjanizm po prostu ma rozdwojoną osobowość, jak bohater noweli Doktor
Jekyll i pan Hyde Roberta Louisa Stevensona. Możemy bowiem to samo ćwiczenie przeprowadzić na
każdym innym kulturowym systemie przekonań. Weźmy na przykład islam.
Wielu ludzi sądzi dziś, że kultura muzułmańska hamuje rozwój gospodarczy. Zawarta w niej
nietolerancja dla różnorodności zniechęca do przedsiębiorczości i kreatywności. Jej skupienie na życiu
po śmierci sprawia, że wyznawcy są mniej zainteresowani sprawami ziemskimi, jak bogacenie się
i wzrost produktywności325. Granice stawiane temu, co mogą kobiety, nie tylko prowadzą do marnowania
się talentów połowy ludności, ale obniżają również jakość przyszłej siły roboczej, bo słabo
wykształcone matki zapewniają swoim dzieciom kiepskie wyżywienie i niewiele pomagają im
w procesie edukacji, a tym samym zmniejszają ich osiągnięcia w szkole. „Militarystyczna” tendencja
(przykładem samo pojęcie dżihadu, świętej wojny przeciwko niewiernym) gloryfikuje walkę, a nie
pieniądze. Krótko mówiąc, doskonały Mr Hyde.
Z drugiej strony, moglibyśmy powiedzieć, że w odróżnieniu od wielu innych kultur, muzułmańska nie
ma ustalonej hierarchii społecznej (to dlatego właśnie wielu Hindusów z niskiej kasty w Azji
Południowej przeszło na islam). A zatem ludzie, którzy ciężko pracują i są twórczy, zostają nagrodzeni.
Co więcej, w odróżnieniu od konfucjańskiej hierarchii, nie ma tutaj niechęci do działalności
produkcyjnej lub biznesowej. Prorok Mahomet sam był kupcem. I jako religia kupców, islam wysoko
ceni sobie umowy – nawet na ceremoniach ślubnych podpisuje się umowy małżeńskie. To
ukierunkowanie zachęca do przestrzegania prawa i szacunku dla wymiaru sprawiedliwości326 – kraje
muzułmańskie kształciły sędziów setki lat przed chrześcijańskimi. Mamy tutaj też nacisk na myślenie
racjonalne i uczenie się – Prorok powiedział przecież: „atrament uczonego jest bardziej święty niż krew
męczennika”. To jeden z powodów, dla których świat arabski wiódł niegdyś prym w matematyce,
naukach ścisłych i medycynie. Co więcej, choć istnieją przeciwstawne interpretacje Koranu, nie ma
wątpliwości, że w praktyce większość przednowoczesnych społeczeństw muzułmańskich była o wiele
bardziej tolerancyjna niż chrześcijańskie – koniec końców to właśnie dlatego wielu iberyjskich żydów
uciekło do Imperium Otomańskiego po chrześcijańskiej rekonkwiście Hiszpanii w 1492 roku.
Takie oto są korzenie obrazu kultury muzułmańskiej, którą można porównać do Doktora Jekylla:
zachęca ona do społecznej mobilności i przedsiębiorczości, szanuje handel, promuje myślenie
w kategoriach umów, podkreśla racjonalne myślenie i jest tolerancyjna względem różnorodności, a zatem
kreatywności.
Ta zabawa w Jekylla i Hyde’a pokazuje nam, że nie ma kultury, która byłaby całkowicie jednoznacznie
dobra lub zła dla rozwoju gospodarczego. Wszystko zależy od tego, co ludzie robią z „surowcem” ich
kultury. Mogą oni sprawić, że dominować będą elementy pozytywne albo negatywne. Dwa społeczeństwa
w różnych momentach w czasie lub różnym umiejscowieniu geograficznym, pracujące na tym samym
surowcu (islam, konfucjanizm lub chrześcijaństwo), mogą wytworzyć – i wytworzyły – wyraźnie różne
wzorce zachowań.
Nie dostrzegając tego, kulturowe wyjaśnienia rozwoju gospodarczego zazwyczaj stanowią niewiele
więcej niż uzasadnienie ex post facto, są jakby mądrymi po szkodzie. Tak więc w początkach
kapitalizmu, gdy większość krajów odnoszących sukcesy gospodarcze była krajami protestanckimi, wiele
osób twierdziło, że protestantyzm wyjątkowo odpowiada rozwojowi gospodarczemu. Gdy katolicka
Francja, Włochy, Austria i południowe Niemcy prędko się rozwinęły, zwłaszcza po II wojnie światowej,
to chrześcijaństwo, a nie protestantyzm, stało się tą magiczną kulturą. Zanim Japonia stała się bogata,
wielu ludzi myślało, że Azja Wschodnia nie rozwinęła się z powodu konfucjanizmu. Ale gdy jej się
powiodło, tezę zrewidowano i mówiono, że Japonia tak szybko się rozwinęła, bo obowiązująca w niej
wyjątkowa odmiana konfucjanizmu kładła nacisk na współpracę i jednostkowe oświecenie, które przez
wersje chińską i koreańską są przecież wyżej cenione. A potem Hongkong, Singapur, Tajwan i Korea
zaczęły sobie tak dobrze radzić, że twierdzenie o różnych odmianach konfucjanizmu popadło
w zapomnienie. Konfucjanizm jako całość nagle stał się najlepszą kulturą dla rozwoju, bo szczególnie
doceniał ciężką pracę, oszczędność, edukację i szacunek dla autorytetów. Dziś, gdy patrzymy, jak dobrze
sobie radzą gospodarczo muzułmańskie Malezja i Indonezja, buddyjska Tajlandia, a nawet hinduskie
Indie, możemy się spodziewać, że wkrótce natkniemy się na nowe teorie, które będą trąbiły wszem
i wobec, jak wyjątkowe są te kultury i jak dobrze pasują do rozwoju gospodarczego (i oczywiście, że ich
autorzy dobrze o tym od dawna wiedzieli).

9.4. LENIWI JAPOŃCZYCY I NIEUCZCIWI NIEMCY


Pokazałem do tej pory, jak trudno zdefiniować poszczególne kultury i zrozumieć ich złożoność, a co
dopiero znaleźć jakiś rodzaj kultury idealny dla rozwoju gospodarczego. Ale jeśli definiowanie kultury
jest trudne, to jeszcze większych problemów przysporzą próby wyjaśnienia za jej pomocą czegoś innego
(powiedzmy, rozwoju gospodarczego).
Nie chodzi tutaj o to, by zaprzeczać, że to, jak ludzie się zachowują, ma znaczenie dla rozwoju
gospodarczego. Ale ludzkie zachowanie nie jest zdeterminowane przez kulturę. Co więcej, kultury się
zmieniają. Tak więc nie można postrzegać kultury jako przeznaczenia, jak mają w zwyczaju liczni
kulturaliści. Aby to zrozumieć, wróćmy na chwilę do zagadki leniwych Japończyków i nieuczciwych
Niemców.
Jednym z powodów, dla których japońska i niemiecka kultura wydawały się tak kiepskie w odniesieniu
do rozwoju gospodarczego, było to, że obserwatorzy z bogatych krajów mają tendencję do uprzedzeń
wobec obcych (zwłaszcza biednych obcych). Był tutaj jednak też obecny element „błędnej interpretacji”,
bo bogate kraje są po prostu zupełnie inaczej zorganizowane niż biedne.
Weźmy lenistwo – najczęściej przytaczaną „kulturową” cechę ludzi w biednych krajach. Ludzie
z bogatych krajów raz po raz stwierdzają, że biedne kraje są biedne, ponieważ ich mieszkańcy są leniwi.
Ale wielu ludzi z biednych krajów tak naprawdę pracuje o wiele dłużej i to w karkołomnych warunkach.
To, co sprawia, że wydają się leniwi, to często po prostu brak „przemysłowego” poczucia czasu. Jeśli
pracujesz z użyciem prostych narzędzi lub nieskomplikowanych maszyn, nie musisz ściśle trzymać się
czasu. Jeśli z kolei pracujesz w zautomatyzowanej fabryce, to ma to zasadnicze znaczenie. Ludzie
z bogatych krajów nieraz interpretują tę różnicę w poczuciu czasu jako lenistwo.
Oczywiście nie było to tylko i wyłącznie uprzedzenie i błędna interpretacja. Niemcy z początku XIX
wieku i Japończycy z początku XX wieku byli, przeciętnie biorąc, nie tak dobrze zorganizowani,
racjonalni, zdyscyplinowani itd., jak obywatele krajów, którym w tamtym czasie się powodziło, czy jak
dzisiejsi Niemcy albo Japończycy. Ale pozostaje pytanie, czy naprawdę możemy opisać źródła tych
„negatywnych” form zachowania jako „kulturowe” w tym sensie, że są zakorzenione w przekonaniach,
wartościach i perspektywie, które były przenoszone przez pokolenia, zatem bardzo trudno jest je zmienić,
jeśli w ogóle jest to możliwe.
Moja odpowiedź brzmi krótko: nie. Weźmy jeszcze raz pod uwagę „lenistwo”. Jest prawdą, że
w krajach biednych jest o wiele więcej ludzi „kręcących się leniwie”. Czy dlatego jednak, że ludzie ci
z powodów kulturowych wolą się lenić niż ciężko pracować? Zazwyczaj nie. Jest tak przede wszystkim
dlatego, że biedne kraje mają zazwyczaj wielu ludzi bezrobotnych lub nie w pełni zatrudnionych (na
przykład ludzie mogą mieć pracę, ale nie mają jej tyle, by w pełni ich zajmowała). To skutek warunków
ekonomicznych, a nie kultury. Dowodzi tego fakt, że imigranci z biednych krajów o „leniwych” kulturach,
gdy przenoszą się do krajów bogatych, pracują znacznie ciężej niż miejscowi.
A co z tą osławioną „nieuczciwością” Niemców z przeszłości? Gdy kraj jest biedny, ludzie często
chwytają się nieetycznych lub nawet nielegalnych sposobów, żeby tylko zdobyć środki do życia. Nędza
oznacza również słabe organy ścigania, co pozwala ludziom na nielegalne zachowania i sprawia, że
łamanie prawa staje się „kulturowo” bardziej akceptowalne.
A „nadmierna emocjonalność” Japończyków i Niemców? Racjonalne myślenie, którego brak często
uwidacznia się w nadmiernych emocjach, rozwija się w ogromnej mierze jako wynik rozwoju
gospodarczego. Nowoczesne gospodarki wymagają racjonalnej organizacji działań, która z kolei zmienia
sposób, w jaki ludzie rozumieją świat.
„Życie dniem dzisiejszym” albo „bycie na luzie” – określenia, które wielu może kojarzyć dziś z Afryką
lub Ameryką Łacińską – to również konsekwencje uwarunkowań gospodarczych. W powoli zmieniającej
się gospodarce nie ma silnej potrzeby planowania przyszłości. Ludzie planują ją dopiero wtedy, gdy
przewidują nowe możliwości (na przykład nowe kariery) lub nieoczekiwane wstrząsy (na przykład nagły
napływ nowego importu). Poza tym biedne gospodarki oferują niewiele narzędzi, za pomocą których
ludzie mogą planować coś na przyszłość (jak kredyty, ubezpieczenia, umowy).
Innymi słowy, wiele „negatywnych” form zachowania u Japończyków i Niemców w przeszłości było
w dużej mierze wynikiem uwarunkowań gospodarczych wspólnych wszystkim słabo rozwiniętym krajom,
a nie pokłosiem właściwych dla nich kultur. To dlatego Niemcy i Japończycy w przeszłości byli
„kulturowo” o wiele bardziej podobni do ludzi w dzisiejszych krajach rozwijających się niż do
dzisiejszych Niemców i Japończyków.
Wiele z tych na pozór niezmiennych „nawyków związanych z dziedzictwem narodowym” może się
całkiem szybko zmienić – i tak właśnie się działo – w wyniku zmian uwarunkowań ekonomicznych.
Zauważyli to niektórzy obserwatorzy w Niemczech pod koniec XIX i w Japonii na początku XX wieku.
Sidney Gulick, amerykański misjonarz, którego już cytowałem, zauważył, iż „Japończycy robią wrażenie,
że są zarazem robotni i pracowici, z jednej strony, oraz leniwi i naprawdę obojętni wobec upływu czasu,
z drugiej”327. Jeśli spojrzelibyście na robotników w nowych fabrykach, to wyglądaliby oni na bardzo
pracowitych. Ale jeśli patrzylibyście na zatrudnionych poniżej kwalifikacji rolników i stolarzy, to
wyglądaliby na „leniwych”. Wraz z rozwojem gospodarczym ludzie rozwijają bowiem też szybko
„przemysłowe” poczucie czasu. Moja ojczysta Korea jest pod tym względem ciekawym przykładem.
Dwadzieścia, może piętnaście lat temu istniało u nas wyrażenie „koreański czas”. Chodziło
o rozpowszechnioną praktykę polegającą na tym, że ludzie mogli się spóźniać godzinę albo dwie na
spotkanie i nawet nie było im z tego powodu przykro. Dzisiaj, wraz z tempem życia o wiele bardziej
zorganizowanym i szybszym, takie zachowanie prawie w całości zanikło, a wraz z nim też jego nazwa.
Innymi słowy, kultura zmienia się wraz z rozwojem gospodarczym[27]. To dlatego dzisiejsze kultury
Japonii i Niemiec są tak różne od swoich antenatów. Kultura to zarówno rezultat, jak i przyczyna
rozwoju gospodarczego. O wiele bardziej odpowiednie byłoby twierdzenie, że kraje stają się „ciężko
pracujące” i „zdyscyplinowane” (i uzyskują inne „dobre” cechy kulturowe) z powodu rozwoju
gospodarczego, a nie odwrotnie.
Wielu kulturalistów teoretycznie akceptuje fakt, że kultury się zmieniają. W praktyce jednak większość
z nich traktuje kulturę jako coś raczej trwałego. To dlatego, mimo niezliczonych współczesnych krańcowo
różnych relacji, kulturaliści przedstawiają japońską krzywą rozwoju ekonomicznego w najbardziej
pochlebny sposób. David Landes, wiodący rzecznik kulturowej teorii rozwoju gospodarczego, mówi:
„Japończycy przystąpili do modernizacji z charakterystyczną intensywnością i systematycznością. Gotowi
byli na nią dzięki tradycji (zachowaniu w pamięci) skutecznego rządu, dzięki wysokiemu poziomowi
umiejętności czytania i pisania, dzięki ich poczuciu narodowej intensywności działania i wrodzonej
wyższości”328. Mimo często pojawiającej się obserwacji, że Japończycy byli leniwi, Fukuyama twierdzi
w Zaufaniu, że istniał japoński odpowiednik „protestanckiej etyki pracy, który został uformowany mniej
więcej w tym samym czasie co model europejski”329. Gdy Niemców klasyfikuje jako z istoty swej
społeczeństwo „wysokiego zaufania”, zapomina o fakcie, że zanim stali się bogaci, byli przez wielu ludzi
z zagranicy uważani za oszustów, ciągle kantujących i niebędących w stanie współpracować ze sobą.
Posługując się dobrym argumentem kulturowym, powinniśmy przyznać, że Niemcy i Japończycy byli
w przeszłości dość beznadziejną bandą, a zarazem wyjaśnić, w jaki sposób mimo to rozwinęli swoje
gospodarki. Ale większość kulturalistów, oślepiona przekonaniem, że tylko kraje z „właściwymi”
systemami wartości mogą się rozwinąć, reinterpretuje historie Niemiec i Japonii tak, by „wyjaśnić” ich
późniejszy sukces ekonomiczny.
To, że kultura zmienia się o wiele szybciej, niż zakładają kulturaliści, powinno budzić w nas nadzieję.
Negatywne cechy zachowania, takie jak lenistwo czy brak kreatywności, hamują rozwój gospodarczy.
Jeśli cechy te są w pełni, albo choćby w znacznej mierze, zdeterminowane kulturowo, to potrzebna
byłaby „rewolucja kulturalna”, aby się ich pozbyć, zanim moglibyśmy zacząć rozwój gospodarczy330.
Jeśli potrzebowalibyśmy rewolucji kulturalnej, zanim będziemy mogli rozwinąć gospodarkę, to rozwój
gospodarczy byłby prawie niemożliwy, bo rewolucje kulturalne udają się rzadko, jeśli w ogóle.
Niepowodzenie chińskiej rewolucji kulturalnej, choć wznieconej z innych powodów niż rozwój
gospodarczy, powinno być tutaj dla nas zbawienną przestrogą.
Na szczęście nie potrzebujemy rewolucji kulturalnej do osiągnięcia rozwoju gospodarczego. Wiele
cech ludzkich, które uważa się za dobre dla rozwoju gospodarczego, będzie raczej jego następstwem niż
warunkiem wstępnym. Kraje mogą się wzbogacić za pomocą innych środków niż rewolucja kulturalna,
jak pokazałem w poprzednich rozdziałach. Gdy rozwój gospodarczy jest już w toku, zmienia on
zachowanie ludzi, a nawet przekonania stojące u jego podstaw (czyli kulturę) w taki sposób, który służy
samemu rozwojowi. Można zatem stworzyć „spiralę sukcesu” między rozwojem gospodarczym
i wartościami kulturowymi.
To właśnie stało się w Japonii i w Niemczech. I tak właśnie będzie we wszystkich przyszłych
przypadkach sukcesu gospodarczego. Biorąc pod uwagę niedawny sukces Indii, jestem pewien, że
wkrótce ukażą się książki, które będą pokazywać, jak to hinduska kultura – niegdyś uważana za źródło
ospałego indyjskiego wzrostu (przypomnijmy sobie choćby popularne niegdyś wyrażenie „hinduska stopa
wzrostu”331) – pomaga temu krajowi w rozwoju. Jeśli moja fantazja o Mozambiku z prologu kiedyś
w latach 60. XXI wieku się ziści, to będziemy czytać książki analizujące, jak to mozambicka kultura od
samego początku wyjątkowo pasowała do rozwoju ekonomicznego.

9.5. ZMIANA KULTURY


Do tej pory twierdziłem, że kultura nie jest niezmienna i w wyniku rozwoju gospodarczego ulega
modyfikacji. Nie oznacza to jednak, że możemy zmienić kulturę wyłącznie poprzez zmianę uwarunkowań
gospodarczych. Można ją bowiem zmienić rozmyślnie, za pomocą perswazji. Podkreślają to ci
kulturaliści, którzy nie są fatalistami (bo fataliści uważają, że kultury w zasadzie nie da się zmienić, że
jest to przeznaczenie).
Problem tkwi w tym, że ci badacze zdają się wierzyć, iż zmiana kulturowa wymaga tylko „aktywności
promujących postępowe wartości i postawy”, jak mówi Lawrence Harrison, autor książki
Underdevelopment is a State of Mind332. Jednak istnieją ograniczenia zmian kulturowych za pomocą
ideologii. W społeczeństwie z wysokim bezrobociem propagowanie ciężkiej pracy nie będzie za bardzo
skuteczne, jeśli chodzi o zmianę nawyków ludzi względem pracy. W społeczeństwie słabo
zindustrializowanym mówienie ludziom, że dyskredytowanie zawodów inżynierskich jest złe, nie sprawi,
że wielu młodych wybierze tę właśnie ścieżkę kariery. W społeczeństwach, w których źle się traktuje
pracownika, odwoływanie się do współpracy będzie mówieniem do głuchych. Zmianom w postawach
muszą towarzyszyć rzeczywiste zmiany – w aktywności gospodarczej, instytucjach i polityce.
Weźmy na przykład bajania o japońskiej kulturze lojalności wobec firmy. Wielu obserwatorów
wierzy, że jest to wyraz wpojonej cechy kulturowej zakorzenionej w japońskiej odmianie konfucjanizmu,
która kładzie nacisk na lojalność. Ale jeśli byłaby to prawda, to taka postawa powinna się uwidoczniać
jeszcze silniej, gdy cofniemy się w czasie. A jednak sto lat temu Beatrice Webb zauważyła, że
Japończycy cechują się „całkiem nieznośną osobistą niezależnością”333. Japońscy robotnicy byli aż do
niedawna dość bojową grupą. Między 1955 i 1964 rokiem Japonia traciła więcej dni w przeliczeniu na
pracownika przez strajki niż Wielka Brytania czy Francja, a kraje te nie do końca słynęły w tamtym
czasie z relacji opartych na współpracy w przemyśle334. Współpraca i lojalność pojawiły się dopiero,
gdy japońskim pracownikom dano instytucje takie jak zatrudnienie na całe życie i firmowe programy
socjalne. Kampanie ideologiczne (i rządowe nagonki na bojowe komunistyczne związki zawodowe)
odegrały tutaj rolę, ale same one by nie wystarczyły.
Podobnie, mimo dzisiejszej reputacji kraju, w którym panują pokojowe relacje w przemyśle, Szwecja
miała niegdyś ogromny problem z siłą roboczą. W latach 20. ubiegłego wieku traciła więcej
roboczogodzin na pracownika przez strajki niż jakikolwiek inny kraj. Ale po „korporacyjnym”
kompromisie z lat 30. (umowa z Saltsjöbaden z roku 1938) wszystko się zmieniło. W zamian za to, że
pracownicy ograniczyli swoje roszczenia płacowe i działalność strajkową, krajowi kapitaliści dali im
szczodre państwo opiekuńcze połączone z dobrymi programami przekwalifikującymi. Same ideologiczne
argumenty na pewno nie byłyby tak przekonujące.
Gdy Korea zaczynała w latach 60. XX wieku swój proces industrializacji, rząd próbował przekonać
ludzi, by porzucili tradycyjną konfucjańską niechęć do zawodów w przemyśle. Kraj potrzebował coraz
więcej inżynierów i naukowców. Ale porządnych miejsc pracy dla inżynierów było jak na lekarstwo,
więc młodzi błyskotliwi ludzie niespecjalnie się do nich garnęli. Rząd zatem zwiększył fundusze i liczbę
miejsc na wydziałach inżynieryjnych i nauk ścisłych na uniwersytetach, odwrotnie zaś postąpił
z wydziałami humanistycznymi. W latach 60. współczynnik absolwentów kierunków inżynierskich i nauk
ścisłych wynosił 0,6 na każdego absolwenta humanistyki, ale już we wczesnych latach 80. osiągnął
poziom jeden do jednego335. Oczywiście, polityka ta zadziałała dlatego, że gospodarka szybko ulegała
uprzemysłowieniu i było coraz więcej dobrze płatnych miejsc pracy dla inżynierów i naukowców. To
dzięki kombinacji ideologicznej perswazji, polityki edukacyjnej oraz industrializacji – a nie po prostu
promocji „postępowych wartości i postaw” – Korea może teraz poszczycić się jedną z najlepiej
wykształconych armii inżynierów na świecie.
Powyższe przykłady pokazują jasno, że ideologiczna perswazja jest ważna, ale sama w sobie nie
wystarczy, by zmienić kulturę. Muszą jej towarzyszyć zmiany w polityce i instytucjach, które mogą
podtrzymać pożądane formy zachowania przez dłuższy czas, tak by przekształcić je w cechy „kulturowe”.

9.6. WYMYŚLANIE KULTURY NA NOWO


Kultura wpływa na wyniki gospodarcze kraju. W określonym momencie dana kultura może wytworzyć
ludzi o szczególnych cechach, którzy bardziej kierują się ku osiągnięciu pewnych celów społecznych,
w tym rozwoju gospodarczego, niż inne kultury. Na tym abstrakcyjnym poziomie to stwierdzenie nie
wydaje się kontrowersyjne.
Ale gdy próbujemy zastosować tę ogólną zasadę do rzeczywistych przypadków, okazuje się zawodna.
Bardzo trudno bowiem zdefiniować, czym jest kultura danego kraju. Jeszcze bardziej komplikuje sprawę
fakt, że w jednym kraju, nawet w tak rzekomo „homogenicznym” jak Korea, mogą współistnieć bardzo
odmienne tradycje kulturowe. Wszystkie kultury mają wielorakie cechy, niektóre pozytywne, inne
negatywne z punktu widzenia rozwoju gospodarczego. Biorąc to wszystko pod uwagę, „wyjaśnianie”
sukcesu lub niepowodzenia gospodarczego jakiegoś kraju w kategoriach jego kultury, jak próbowali
zrobić niektórzy Źli Samarytanie, nie jest ani możliwe, ani użyteczne.
Co istotniejsze, choć ludzie o pewnych cechach mogą być lepsi z punktu widzenia rozwoju
gospodarczego, to kraj nie potrzebuje „rewolucji kulturalnej” zanim będzie mógł zacząć się rozwijać.
Choć kultura i rozwój wzajemnie na siebie wpływają, ta przyczynowość jest o wiele silniejsza
w kierunku od rozwoju do kultury, to znaczy, że rozwój gospodarczy po prostu w ogromnej mierze
wytwarza kulturę, której potrzebuje. Zmiany w strukturze ekonomicznej zmieniają sposób życia ludzi i to,
jak ze sobą obcują, co z kolei zmienia ich rozumienie świata i zachowanie. Jak pokazałem na przykładzie
Japonii, Niemiec i Korei, wiele cech, które jakoby „wyjaśniają” rozwój gospodarczy (na przykład ciężka
praca, trzymanie się czasu, oszczędność), to tak naprawdę konsekwencje rozwoju, a nie jego przyczyny.
Twierdzenie, że kultura zmienia się w dużej mierze wskutek rozwoju gospodarczego, nie oznacza, że
nie da się jej zmienić na drodze ideologicznej perswazji. Niektórzy optymistyczni kulturaliści faktycznie
w to wierzą. Dla nich zatem oczywistym lekarstwem na niski poziom rozwoju jest zmiana myślenia
w społeczeństwie poprzez ideologiczną perswazję. Nie przeczę, że takie działanie może być pomocne,
a nawet w pewnych przypadkach istotne dla zmiany kultury. Ale „rewolucja kulturalna” nie zakorzeni się,
jeśli nie będzie jej towarzyszyć zmiana w podstawowych strukturach ekonomicznych i instytucjach.
Tak więc, aby promować te cechy, które są pomocne dla rozwoju gospodarczego, potrzeba nam
kombinacji ideologicznej perswazji, politycznych środków promujących rozwój i zmian
instytucjonalnych, które sprzyjają pożądanym przekształceniom kultury. Dobre zmiksowanie tego
wszystkiego to na pewno niełatwe zadanie, ale gdy się to zrobi, kulturę można zmienić o wiele szybciej,
niż się normalnie zakłada. Bardzo często coś, co wydawało się odwiecznym charakterem narodowym,
może się zmienić w ciągu kilku dziesięcioleci, jeśli zajdą wystarczające zmiany w strukturze
ekonomicznej i instytucjach. Dość szybkie zniknięcie japońskiego „dziedzictwa narodowego” w postaci
lenistwa od lat 20. XX wieku, szybki rozwój relacji w przemyśle opartych na współpracy w Szwecji od
lat 30. i koniec „czasu koreańskiego” w latach 90. XX wieku to niektóre rzucające się w oczy przykłady.
To, że kulturę można rozmyślnie zmieniać – przez politykę ekonomiczną, budowę instytucji i kampanie
ideologiczne – daje nam nadzieję. Żaden kraj nie jest skazany na niski poziom rozwoju gospodarczego
z powodu swojej kultury. Zarazem jednak nie powinniśmy zapominać, że kultury nie da się dowolnie
wymyślać na nowo – fiasko przy tworzeniu „nowego człowieka” w komunizmie to dobry tego przykład.
Kulturowy „reformator” nadal musi pracować na istniejących kulturowych postawach i symbolach.
Musimy zrozumieć rolę kultury w rozwoju gospodarczym, mając na względzie jej prawdziwą
złożoność i wagę. Kultura to coś złożonego i trudnego do zdefiniowania. Ma wpływ na rozwój
gospodarczy, ale rozwój ten ma na nią wpływ o wiele większy. Kultura nie jest czymś niezmiennym.
Można ją zmienić za pomocą: wzajemnie wzmacniającej się interakcji z rozwojem gospodarczym,
ideologicznej perswazji – oraz dopełniających to polityki i instytucji, które zachęcają do pewnych form
zachowania, które z biegiem czasu zmieniają się w cechy kulturowe. Tylko wtedy możemy uwolnić naszą
wyobraźnię zarówno od nieuzasadnionego pesymizmu tych, którzy wierzą, że kultura to przeznaczenie, jak
i od naiwnego optymizmu tych, którzy wierzą, że mogą przekonać ludzi, by myśleli inaczej i w ten sposób
doprowadzić do rozwoju gospodarczego.
EPILOG

Sao Paulo, październik 2037


Czy może być lepiej?

Luiz Soares jest przestraszony. Jego rodzinna firma inżynieryjna – Soares Tecnologia S.A., którą założył
w 1997 roku jego dziadek Jose Antonio, jest na skraju upadku.
Pierwsze lata Soares Tecnologia były trudne. Polityka wysokich stóp procentowych, która trwała od
1994 do 2009 roku, mocno ograniczyła jej możliwości kredytobiorcze i rozwojowe. Ale do roku 2013
firma, dzięki umiejętnościom i determinacji Jose Antonia, rozrosła się do średniej wielkości
przedsiębiorstwa produkującego części do zegarków i inny sprzęt precyzyjny.
W 2015 roku ojciec Luiza, Paulo, wrócił z Cambridge z tytułem doktora w dziedzinie nanofizyki
i przekonał ojca do tego, by otworzyli w firmie wydział nanotechnologii, którym pokierował. Okazało się
to strzałem w dziesiątkę. Runda tallińska WTO zakończona w roku 2017 zniosła wszelkie przemysłowe
cła z wyjątkiem niewielu sektorów „zastrzeżonych” dla każdego z krajów. Wskutek tego w większości
krajów rozwijających się, włącznie z Brazylią, upadła większość branż wytwórczych, oprócz tych
opartych na nisko rozwiniętych technologiach i taniej sile roboczej. Brazylijski przemysł
nanotechnologiczny przetrwał tak zwane tallińskie tsunami tylko dlatego, że był właśnie jedną
z „zastrzeżonych” gałęzi przemysłu.
Przewidywania Paula się opłaciły. Niedługo po tym, jak przejął firmę w roku 2023, gdy jacht Jose
Antonia utonął w szalejącym na Karaibach huraganie (powiedzieli, że to skutek globalnego ocieplenia),
Soares Tecnologia wypuściła molekularną maszynę, która przetwarzała wodę morską w świeżą o wiele
wydajniej niż jej amerykańskie i fińskie rywalki. Był to wielki hit w kraju, który coraz bardziej cierpiał
z powodu susz wywołanych globalnym ociepleniem – w tamtym czasie z powodu braku deszczu Puszcza
Amazońska zajmowała zaledwie 40 procent powierzchni z 1970 roku (pomogli w tym wiecznie zachłanni
na pastwiska hodowcy bydła). W 2028 roku szanghajski „Qiye”, najbardziej wpływowy magazyn
biznesowy, wybrał nawet Paula do grona 500 wiodących światowych przedsiębiorców w branży
technologii.
Potem nadeszła katastrofa. W roku 2029 w Chiny uderzył wielki kryzys finansowy. Jeszcze w 2021,
dla uczczenia stulecia założenia rządzącej Partii Komunistycznej, Chiny zdecydowały się przyłączyć do
OECD (Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju), klubu bogatych państw. Ceną za to
członkostwo miało być otwarcie chińskiego rynku kapitałowego. Chiny już od kilku lat opierały się
naciskowi ze strony bogatych krajów, by jako druga największa gospodarka świata zachować się
„odpowiedzialnie” i otworzyć rynek finansowy, ale gdy zaczęły negocjować warunki wejścia do OECD,
nie było już ucieczki. Niektórzy zalecali ostrożność, mówiąc, że Chiny to nadal względnie biedny kraj,
z dochodem na poziomie 20 procent dochodu USA, ale większość była przekonana, że Chiny poradzą
sobie w finansach tak samo dobrze jak w produkcji, gdzie wzrost wydawał się nie do zatrzymania. Wang
Xing-Guo, sprzyjający liberalizacji zarządca Ludowego Banku Chin, banku centralnego (któremu w 2017
roku przyznano pełną niezależność), doskonale podsumował ten optymizm: „Czego się boimy? Zabawę
pieniędzmi mamy przecież w genach – koniec końców papierowy pieniądz to chiński wynalazek!”.
Wstępując do OECD w 2024 roku, Chiny czterokrotnie zrewaloryzowały swoją walutę renminbi
(oficjalna nazwa yuana) i w pełni otworzyły swój rynek kapitałowy. Przez moment chińska gospodarka
kwitła, jakby dla jej rozwoju nie było granic. Ale w 2029 roku pękły powstałe w tym okresie bańki na
rynku nieruchomości i giełdzie, co wymagało odpowiedzi w postaci największego w historii pakietu
ratunkowego Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Rosnące bezrobocie i nałożone przez MFW cięcia subsydiów dla producentów żywności
doprowadziły do zamieszek i w końcu do powstania ruchu Yuan-Gongchandang (Prawdziwych
Komunistów), których przepełniał kipiący resentyment „przegranych” w społeczeństwie, które na
przestrzeni niecałych dwóch pokoleń przeszło od prawie absolutnej równości maoistowskiego
komunizmu do nierówności w stylu brazylijskim. Prawdziwi Komuniści zostali przynajmniej na chwilę
powstrzymani po aresztowaniu wszystkich ich przywódców w roku 2035, ale polityczna zawierucha
i społeczny niepokój, które były tego następstwem, wyznaczyły koniec chińskiego cudu gospodarczego.
Chińska gospodarka była wtedy tak duża, że pociągnęła w dół cały świat. To, co potem nazwano
drugim Wielkim Kryzysem, trwa od wielu lat i nie widać jego końca. Gdy zapadł się największy rynek
eksportowy Brazylii, kraj ciężko na tym ucierpiał, choć nie aż tak jak inne.
Inne wiodące kraje azjatyckie – takie jak Indie, Japonia i Wietnam – po prostu zbankrutowały. Wiele
krajów afrykańskich nie było w stanie przetrwać upadku kraju, który wtedy był największym kupcem ich
surowców. Amerykańska gospodarka cierpiała na syndrom odstawienia ogromnego przepływu chińskiego
kapitału z ich rynku bonów skarbowych. Wynikła z tego głęboka recesja w USA wywołała jeszcze
głębszą recesję w Meksyku, co doprowadziło do powstania Nuevos Zapatistas, lewicowej partyzantki,
twierdzącej, że jest uprawnioną spadkobierczynią legendarnego rewolucjonisty z początku XX wieku
Emilio Zapaty. Nuevos Zapatistas przysięgli wyciągnąć Meksyk z IAIA (Inter-American Integration
Agreement – Międzyamerykańskie porozumienie o integracji) – wysokooktanowej wersji NAFTA,
stworzonej przez USA, Kanadę, Meksyk, Gwatemalę, Chile i Kolumbię w 2020 roku. Partyzantkę ledwie
udało się pokonać po brutalnej akcji militarnej, z pomocą amerykańskich sił powietrznych i armii
kolumbijskiej.
Drugi Wielki Kryzys już mocno zaszkodził Soares Tecnologia, ale potem przyszedł coup de grâce.
W 2033 roku, wiedziony swoimi wolnorynkowymi przekonaniami i używając bardzo złej sytuacji
gospodarczej do zastraszenia opozycji, nieszablonowy koreańsko-brazylijski prezydent Alfredo Kim,
uprzedni główny ekonomista Banku Światowego, wprowadził kraj do IAIA.
Dla brazylijskiego przemysłu nanotechnologicznego oznaczało to katastrofę. Jednym z warunków
wstąpienia do IAIA było wycofanie w ciągu trzech lat wszystkich federalnych dopłat na badania i rozwój
oraz rządowych programów zaopatrzenia, co stanowiło życiodajną kroplówkę dla tej branży. Cła na
nanotechnologię i kilka innych „zastrzeżonych” sektorów, które przetrwały rundę tallińską, względem
państw członkowskich IAIA zostały natychmiast zniesione. Będące pod względem poziomu technologii
wciąż dwadzieścia, może trzydzieści lat w tyle za firmami z USA, brazylijskie przedsiębiorstwa
nanotechnologiczne w większości upadły. Nawet Soares Tecnologia, uważana za najlepszą w Brazylii,
przetrwała wyłącznie dlatego, że sprzedała 45 procent udziałów firmie z… Ekwadoru! Ekwador poradził
sobie zaskakująco dobrze po tym, jak wraz z Wenezuelą, Boliwią, Kubą, Nikaraguą i Argentyną zawiązał
w 2010 roku Boliwariańską Unię Gospodarczą (BUE). Kraje członkowskie BUE w 2012 roku
w proteście wobec agendy rundy tallińskiej wyszły z WTO.
Jednak nawet ci, którzy – tak jak Soares Tecnologia – dotąd przetrwali, bardzo ucierpieli na skutek
nowego prawa patentowego, które teraz weszło w życie. USA już wydłużyły życie swoich patentów
z dwudziestu ośmiu (tak jak to zostało wprowadzone w 2018 roku) do czterdziestu lat w roku 2030.
Brazylia była natomiast jednym z tych niewielu krajów, które nadal trzymały się dwudziestoletniego życia
patentu, na co pozwalało coraz bardziej przestarzałe porozumienie WTO TRIPS z 1995 roku (większość
innych krajów przeszła na dwadzieścia osiem albo nawet czterdzieści lat, jak w przypadku krajów
należących do IAIA). Gdy Brazylia dołączyła do IAIA, główne ustępstwo, jakie musiała poczynić –
w zamian za cofnięcie dopłat do wołowiny i bawełny w USA (stopniowo, aż do wyeliminowania ich
w ciągu dwudziestu pięciu lat) – to było właśnie prawo patentowe, które miało być, na co naciskali
Amerykanie, stosowane wstecz. W jednej chwili brazylijskie firmy nanotechnologiczne stały się narażone
na pozwy, a amerykańskie korporacje nanotechnologiczne już zrzucały tam swoją armię prawników
patentowych.
Bez ochrony celnej przeciwko importowi z USA, ze znikającymi dopłatami i wycofującymi się
programami rządowego zaopatrzenia, w połączeniu z falą pozwów, Soares Tecnologia znalazło się
w tragicznej sytuacji, gdy w 2035 roku Paulo – niech jego dusza spoczywa w pokoju – miał poważny atak
serca i zmarł. Wskutek tego Luiz musiał zrezygnować ze studiów MBA na singapurskim kampusie
francuskiej szkoły biznesu INSEAD (który wtedy uważany był za lepszy niż macierzysty kampus
w Fontainebleau), zerwał z Miriam, jego pół xhosańską, pół uzbecką dziewczyną (daleką kuzynką
Nelsona Mandeli ze strony części jej rodziny Xhosa) i wrócił do Brazylii, żeby w wieku dwudziestu
siedmiu lat przejąć rodzinną firmę.
Sytuacja nie polepszyła się jednak, od kiedy Luiz przejął firmę. Wprawdzie z powodzeniem poradził
sobie z kilkoma pozwami patentowymi, ale jeśli przegrałby choćby w jednym z tych, które nadal grożą
firmie (a żaden z nich nie wygląda różowo), to stanie przed widmem upadłości. Jego ekwadorski partner,
Nanotecnologia Andida, już zagroził, że sprzeda swoje udziały w firmie. Gdy wraz z resztą
brazylijskiego przemysłu nanotechnologiczego zniknie jego przedsiębiorstwo, większość brazylijskich
firm wytwórczych – z wyjątkiem przemysłu samolotowego i alkoholowego, w przypadku których
Brazylia osadziła się na czołowej pozycji na świecie jeszcze pod koniec XX wieku, przed nastaniem
neoliberalizmu – po prostu zniknie. Brazylia wróci do punktu wyjścia.
Nie do wiary? Tak – i mam nadzieję, że tak pozostanie. Brazylia jest zbyt mądra i myśli zbyt
niezależnie, by podpisać coś takiego jak IAIA, nawet jeśli miałaby za prezydenta byłego szefa Banku
Światowego. W Meksyku jest wystarczająco dużo mądrych ludzi i żywych ruchów społecznych, by kraj
ten zszedł ze złej drogi i dało się uniknąć wojny domowej na pełną skalę. Chińscy przywódcy mają pełną
świadomość, że rosnące nierówności w tym kraju stanowią poważne zagrożenie. Wiedzą też, dzięki
kryzysowi azjatyckiemu z 1997 roku, czym grozi jakiekolwiek przedwczesne otwarcie rynku
kapitałowego. Nawet potężnemu amerykańskiemu lobby patentowemu byłoby trudno wprowadzić
w postaci jakiegokolwiek międzynarodowego porozumienia działające wstecz czterdziestoletnie patenty.
Coraz silniej zaznacza się konsensus w kwestii tego, że trzeba coś zrobić z globalnym ociepleniem.
Następna runda rozmów WTO raczej nie przyniesie prawie całkowitego zniesienia ceł przemysłowych.
Ale to, co wyżej zarysowałem, nie jest niemożliwym scenariuszem. Wiele z rzeczy, które zmyśliłem,
świadomie przerysowałem, ale wszystko to ma silne oparcie w rzeczywistości.
Na przykład, prawie całkowite zniesienie ceł przemysłowych w wyniku wyobrażonej przeze mnie
rundy tallińskiej może brzmieć nierealnie, ale tak naprawdę to delikatniejsza wersja tego, co
zaproponowały USA na konferencji WTO w 2002 roku – domagały się całkowitego zniesienia ceł
przemysłowych do roku 2015 – i nie odbiega to bardzo daleko od propozycji innych bogatych krajów336.
Moje Międzyamerykańskie porozumienie o integracji (Inter-American Integration Agreement – IAIA) jest
tak naprawdę szerszą (geograficznie) i silniejszą (pod względem treści) wersją NAFTA (North American
Free Trade Agreement – Północnoamerykański układ wolnego handlu). Kraje wymienione jako możliwi
członkowie Boliwariańskiej Unii Gospodarczej już teraz blisko ze sobą współpracują (z rozmysłem
wykluczyłem w mojej opowieści z tego grona Brazylię, choć jest członkiem tej grupy). Spośród nich
Wenezuela, Kuba i Boliwia już utworzyły ALBA (Alternativa Bolivariana para las Américas –
Boliwariańską Alternatywę dla Ameryk).
Biorąc pod uwagę znaczenie chińskiej gospodarki, nie tak całkiem urojone wydaje się, że poważny
kryzys ekonomiczny w Chinach w późnych latach 20. XXI wieku mógłby przerodzić się w drugi Wielki
Kryzys, zwłaszcza jeśli mielibyśmy do czynienia z politycznymi zawirowaniami w tym kraju. Szanse
przewrotu w takiej sytuacji wzmacnia na pewno problem nierówności w Chinach, który choć nie jest
jeszcze na poziomie brazylijskim, tak jak w mojej opowieści, to jednak na przestrzeni kolejnego
pokolenia może ten poziom osiągnąć, jeśli nic się z tym nie zrobi. Wojna domowa w Meksyku może
brzmieć jak czysta fantazja, ale w dzisiejszym Meksyku mamy już jeden stan, Chiapas, w którym tak
naprawdę od 1994 roku rządzą uzbrojeni partyzanci, zapatyści pod wodzą Subcomandante Marcosa.
Niewykluczone, że konflikt mógłby eskalować, jeśli kraj popadłby w poważny kryzys ekonomiczny,
zwłaszcza w przypadku kontynuacji neoliberalnej polityki – która już tak źle mu się przysłużyła w ciągu
ostatnich dwudziestu lat – przez kolejnych lat dwadzieścia.
Mój scenariusz dotyczący amerykańskich patentów z pewnością jest na wyrost, ale te farmaceutyczne
już de facto zostały rozszerzone na dwadzieścia osiem lat, dzięki ochronie danych i ze względu na czas,
który FDA (Food and Drugs Administration) potrzebuje na decyzję o ich zatwierdzeniu. USA zadbały
o to, żeby te postanowienia były wpisane we wszystkie ich umowy o wolnym handlu. I, jak to omówiłem
przy okazji historii z Myszką Miki w rozdziale szóstym, w roku 1998 amerykańskie prawa autorskie
zostały rozszerzone wstecz.
Szczególnie nieprawdopodobne może się wydawać, żeby Chiny przedwcześnie otworzyły swój rynek
kapitałowy. Ale gdy wasza gospodarka staje się drugą największą na świecie, trudno oprzeć się
naciskowi, by działać „odpowiedzialnie”. Właśnie to się przydarzyło Japonii, gdy zmuszono ją do
trzykrotnej rewaloryzacji waluty prawie z dnia na dzień, po zawarciu tzw. porozumienia Plaza w 1984
roku. Ta rewaloryzacja była istotną przyczyną japońskiej wielkiej bańki aktywów, której wybuch na
początku lat 90. (i nieumiejętne zarządzanie jej skutkami) doprowadził do stagnacji gospodarczej
trwającej kolejną dekadę. Mówiąc, że Chiny na stulecie narodzin Partii Komunistycznej wstąpią do
OECD, posłużyłem się oczywiście ironią. Natomiast tego, że niektóre kraje stają się za bardzo pewne
siebie, gdy im się powodzi, dowodzi przypadek Korei. Do późnych lat 80. XX wieku Korea zręcznie
używała kontroli kapitału, czerpiąc stąd wielkie gospodarcze korzyści. Ale w połowie lat 90., bez
przygotowania wcześniej ostrożnych planów, szeroko otworzyła swój rynek kapitałowy. Po części
powodem był nacisk ze strony Ameryki, po części też to, że po trzech dekadach „cudu” gospodarczego
Korea zaczęła się w sobie dusić. W 1996 roku postanowiła wstąpić do OECD i zachowywać się niczym
bogaty kraj, którym tak naprawdę nie była. W tamtym czasie dochód per capita w Korei był nadal na
poziomie jednej trzeciej dochodu większości członków OECD i jednej czwartej dochodu najbogatszych
(albo też ciut powyżej poziomu, który Chiny prawdopodobnie osiągną w połowie lat 20. XXI wieku).
Skutkiem tego był kryzys finansowy w 1997 roku. Tak więc moja wyobrażona historia o Chinach to tak
naprawdę złożenie tego, co faktycznie zdarzyło się w Japonii w latach 80. i w Korei w latach 90. XX
wieku.
Czy jest prawdopodobne, że Brazylia podpisałaby coś takiego jak IAIA? Absolutnie nie w dzisiejszym
świecie, ale mówimy o świecie w środku drugiego Wielkiego Kryzysu i gospodarce spustoszonej
kolejnym ćwierćwieczem neoliberalizmu. Nie powinniśmy też lekceważyć faktu, że przywódcy
polityczni, wiedzeni przekonaniami ideologicznymi, jeśli znajdują się we właściwym miejscu
i właściwym czasie, mogą robić rzeczy, które „nie pasują” do historii ich krajów. Margaret Thatcher na
przykład była radykalna i ideologiczna, na przekór słynnej brytyjskiej tradycji gradualizmu
i pragmatyzmu. Jej rząd na dającą się przewidzieć przyszłość zmienił charakter brytyjskiej polityki.
Podobnie Brazylia może mieć tradycję myślącej niezależnie i pragmatycznej polityki zagranicznej, ale nie
jest to całkowitą gwarancją tego, że ktoś taki jak Alfredo Kim nie będzie jej pchał ku IAIA, tym bardziej,
że nie brak tam rodzimych ideologów wolnego rynku.
Tak więc moja „alternatywna historia przyszłości” nie jest całkowitą fantazją. Opiera się na
rzeczywistości o wiele silniej, niż to się może na pierwszy rzut oka wydawać. Jeśli z rozmysłem, rysując
ten scenariusz, jestem pesymistą, to właśnie dlatego, by wam przypomnieć, o jak wielkie stawki toczy się
tutaj gra. Naprawdę mam nadzieję, że za trzydzieści lat okaże się, że w ogóle nie miałem racji. Ale jeśli
świat nadal będzie podążał drogą polityki neoliberalnej, za którą opowiadają się dzisiejsi Źli
Samarytanie, to wiele ze zdarzeń, które „udokumentowałem” w mojej historii, albo coś bardzo
podobnego, może stać się rzeczywistością.
W całej tej książce przedstawiłem sporo szczegółowych propozycji zmian polityki w wielu obszarach,
zarówno na poziomie krajowym, jak i globalnym, by pomóc biednym krajom w rozwoju i by zapobiec
urzeczywistnieniu się katastrofalnego scenariusza, który właśnie przedstawiłem w mojej „historii
przyszłości”. W tym końcowym rozdziale nie będę powtarzał ani streszczał tych sugestii, omówię raczej
główne zasady, które stoją u ich podstaw. Mam nadzieję pokazać w ten sposób, że jeśli chcemy wspierać
rozwój gospodarczy biednych krajów i zmieniać świat na lepsze, to powinniśmy zmienić i krajowe
polityki gospodarcze, i zasady gospodarczej współpracy na poziomie międzynarodowym.

POSTAWIĆ SIĘ RYNKOWI


Jak wielokrotnie podkreślałem, rynki mają silną tendencję do umacniania status quo. Wolny rynek
nakazuje, by kraje trzymały się tego, w czym już są dobre. Mówiąc wprost, oznacza to, że biedne kraje
powinny pozostać przy aktualnych, niskoproduktywnych aktywnościach gospodarczych. A przecież
właśnie dlatego są biedne, że się tego trzymają. Jeśli chcą wyrwać się z biedy, muszą postawić się
rynkowi i zacząć robić rzeczy trudniejsze, które przyniosą im wyższe dochody – nie ma innego wyjścia.
„Postawić się rynkowi” może brzmieć radykalnie – czy w końcu wiele krajów nie skończyło tragicznie
właśnie dlatego, że chciały przechytrzyć rynek? Ale to właśnie cały czas robią menedżerowie w biznesie.
Oczywiście, ostatecznie ich posunięcia ocenia rynek, ale ludzie ci, zwłaszcza odnoszący sukcesy, nie
akceptują ślepo sił rynkowych. Tworzą długookresowe plany dla swoich firm, co czasem wymaga
zlekceważenia trendów rynkowych przez dłuższy czas. Wspierają rozwój swoich filii w wybranych przez
siebie nowych branżach, a straty uzupełniają zyskami z filii w innych branżach, w których funkcjonują.
Nokia przez siedemnaście lat dokładała do swojego raczkującego biznesu elektronicznego pieniądze
z wycinki lasów, produkcji gumiaków i kabli elektrycznych. Samsung przez ponad dziesięć lat wspierał
finansowo swoje raczkujące filie w branży elektronicznej zyskami z branży tekstylnej i rafinacji cukru.
Gdyby firmy te bezkrytycznie słuchały sygnałów wysyłanych przez rynek, tak jak każą krajom
rozwijającym się robić Źli Samarytanie, to Nokia nadal rąbałaby drzewa, a Samsung oczyszczałby
importowany cukier. Podobnie jak te firmy, kraje, które chcą wyrwać się z biedy, powinny stawić czoło
rynkowi i wejść w bardziej zaawansowane gałęzie przemysłu.
Problem w tym, że słabo zarabiające kraje (podobnie zresztą jak słabo zarabiające firmy czy jednostki)
nie bez powodu angażują się w mniej produktywne rodzaje aktywności gospodarczej – brakuje im po
prostu zdolności, by robić coś bardziej wydajnego. Warsztat samochodowy na tyłach sklepu z autami
w Maputo po prostu nie wyprodukuje garbusa, nawet jeśli Volkswagen dałby mu wszystkie konieczne do
tego schematy i instrukcje montażu, bo nie ma tych zdolności technologicznych i organizacyjnych, które
ma Volkswagen. To dlatego, jak powiedzieliby wolnorynkowi ekonomiści, Mozambijczycy powinni
myśleć realistycznie i nie zajmować się rzeczami takimi jak samochody (nie mówiąc o paliwie
wodorowym!). Zamiast tego powinni po prostu skupić się na tym, w czym są już (przynajmniej
„komparatywnie”) dobrzy – uprawie orzechów nerkowca.
Podpowiedzi ze strony wolnego rynku są dobre – w krótkiej perspektywie, gdy naszych możliwości nie
da się za bardzo zmienić. Ale nie oznacza to, że Mozambijczycy nie mogą pewnego dnia zacząć
produkować czegoś podobnego do VW Beetle. Tak naprawdę, jeśli chcą się rozwijać, muszą to zrobić.
I mogą – przy odpowiedniej determinacji i właściwych inwestycjach w gromadzenie odpowiednich
zdolności zarówno na poziomie przedsiębiorstw, jak i krajowym. Koniec końców, Hyundai, słynny
koreański producent samochodów, zaczął w latach 40. XX wieku właśnie jako warsztat na tyłach sklepu.
Rzecz jasna inwestycje w budowanie zdolności produkcyjnych wymagają krótkoterminowych
wyrzeczeń. Z tym że, wbrew temu co mówią ekonomiści wyznający wolny handel, nie jest to powód, by
z tego rezygnować. Tak naprawdę, często widujemy jednostki, które w krótkim okresie poświęcają coś,
aby w długim zwiększyć swoje możliwości – i szczerze im kibicujemy. Weźmy nisko
wykwalifikowanego robotnika, który rzuca swoją słabo płatną pracę i zapisuje się na kurs, aby zdobyć
nowe umiejętności. Jeśli ktoś powiedziałby, że robotnik popełnia duży błąd, bo teraz nie jest w stanie
zarabiać nawet tej małej pensji, którą miał, większość z nas puknęłaby się w czoło i uznała to za
krótkowzroczność – bo zwiększenie przyszłych możliwości zarobkowych danej osoby uzasadnia przecież
poświęcenie w krótkim okresie. Podobnie kraje muszą coś w krótkiej perspektywie poświęcić, jeśli
w dłuższym okresie mają rozbudować swoje zdolności wytwórcze. Jeśli bariery celne lub dopłaty
pozwalają firmom krajowym na budowanie nowych zdolności – przez kupowanie lepszych maszyn,
poprawę organizacji i szkolenia pracowników – i w toku tego stają się konkurencyjne na skalę
międzynarodową, to chwilowa redukcja poziomu konsumpcji tego kraju (ponieważ rezygnuje z kupna
lepszej jakości, tańszych zagranicznych dóbr) może być czymś w pełni uzasadnionym.
W imię tej prostej, a zarazem mocnej zasady – teraźniejszych wyrzeczeń na rzecz lepszej przyszłości –
Amerykanie w XIX wieku odmówili udziału w wolnym handlu. To dlatego Finlandia nie chciała
w swoim kraju aż do niedawna zagranicznych inwestycji. Dlatego koreański rząd założył huty w późnych
latach 60. XX wieku, mimo sprzeciwu Banku Światowego. I dlatego też Szwajcaria nie wydawała
patentów, a Amerykanie nie zabezpieczali zagranicznych praw autorskich aż do późnego XIX wieku.
I także dlatego, podsumowując, wysyłam mojego sześcioletniego syna Jin-Gyu do szkoły, zamiast kazać
mu pracować i zarabiać na życie.
Inwestycje w tworzenie zdolności wytwórczych czasem przynoszą owoce dopiero po dość długim
czasie. Może nie szedłbym aż tak daleko, jak Zhou Enlai – przez długi czas premier Chin za czasów Mao
Zedonga – który, zapytany o skutki rewolucji francuskiej, odpowiedział słynnym „za wcześnie, by na to
odpowiedzieć”. Ale mówiąc długo, mam na myśli długo. Przed chwilą wspomniałem, że elektroniczny
dział Nokii zaczął przynosić zysk dopiero po siedemnastu latach. Ale to dopiero początek. Toyocie zajęło
ponad trzydzieści lat, w warunkach protekcjonizmu i dopłat, zanim stała się konkurencyjna na
międzynarodowym rynku motoryzacyjnym, nawet na jego szarym końcu. Minęło dobrych sześćdziesiąt lat,
zanim znalazła się wśród czołowych producentów samochodów na świecie. Prawie sto lat zajęło
Wielkiej Brytanii od czasów Henryka VII dogonienie Niderlandów pod względem przemysłu
włókienniczego. USA najpierw przez sto trzydzieści lat rozwijały się gospodarczo, zanim uznały, że już
można znieść cła. Bez takich długich planów czasowych Japonia pewnie nadal eksportowałaby jedwab,
Wielka Brytania wełnę, a Stany bawełnę.
Niestety, te ramy czasowe nie bardzo pasują do neoliberalnej polityki, którą rekomendują Źli
Samarytanie. Wolny handel wymaga, żeby biedne kraje konkurowały od razu z bardziej rozwiniętymi
zagranicznymi producentami, co prowadzi do upadku firm, zanim zdobędą one nowe zdolności
produkcyjne. Liberalna zagraniczna polityka inwestycyjna, która pozwala na działanie lepszych
zagranicznych firm w krajach rozwijających się, w dłuższym okresie prowadzi do ograniczenia wzrostu
zdolności produkcyjnych w firmach lokalnych, czy to niezależnych, czy też znajdujących się w rękach firm
zagranicznych. Wolne rynki kapitałowe z ich procyklicznym zachowaniem stadnym zagrażają
długofalowym projektom. Polityka wysokich stóp procentowych podwyższa „cenę przyszłości”, jeśli
można tak powiedzieć, czyli sprawia, że długoterminowe inwestycje są nieopłacalne. Nic dziwnego, że
neoliberalizm utrudnia rozwój gospodarczy, skoro utrudnia zakup nowych zdolności wytwórczych.
Jak każda inna, inwestycja w gromadzenie zdolności produkcyjnych nie gwarantuje oczywiście
sukcesu. Niektórym krajom (a także firmom i jednostkom) się udaje, niektórym nie. Niektóre kraje
osiągną większy sukces niż inne. I nawet te, którym powiedzie się najlepiej, w niektórych obszarach
sknocą sprawy (ale gdy mówimy o „sukcesie”, mamy na myśli raczej średnią uderzeń, a nie bezbłędność).
Rozwój gospodarczy bez inwestycji w podnoszenie zdolności produkcyjnych jest prawie niemożliwy. Jak
pokazałem w tej książce, dowodzi tego historia – i ta niedawna, i bardziej odległa w czasie.

DLACZEGO PRODUKCJA MA ZNACZENIE


Przyjmując, że zwiększanie zdolności produkcyjnych jest istotne, w co dokładnie powinien inwestować
kraj, by je rozwijać? Oto moja odpowiedź: przemysł – a dokładniej rzecz biorąc, przemysł
wytwórczy[28]. Takiej samej odpowiedzi, gdyby zadać im to pytanie, udzieliłyby całe pokolenia tych
inżynierów rozwoju gospodarczego, którzy odnieśli sukces, począwszy od Roberta Walpole’a.
Nie oznacza to, rzecz jasna, że nie można się wzbogacić, opierając się na surowcach naturalnych: na
początku XX wieku Argentyna była bogata dzięki transatlantyckiemu eksportowi pszenicy i wołowiny
(była kiedyś piątym najbogatszym krajem świata), a dziś pewna liczba krajów jest bogata ze względu na
ropę. Trzeba jednak mieć naprawdę ogromne pokłady surowców naturalnych, by móc ustanowić wysoki
standard życia opierając się wyłącznie na surowcach. Niewiele krajów ma takie szczęście. Co więcej,
surowce naturalne mogą się wyczerpać – zasoby mineralne są ograniczone, a nadmierna eksploatacja
zasobów odnawialnych, które z zasady powinny być nieograniczone (na przykład ryby, lasy), może
sprawić, że one po prostu znikną. Co gorsza, bogactwo oparte na surowcach naturalnych może zostać
poważnie nadszarpnięte, jeśli bardziej technologicznie zaawansowane kraje wymyślą ich syntetyczne
alternatywy. Gwatemala opierała kiedyś swoje bogactwo na drogim karmazynowym barwniku o nazwie
koszenila (karmina), uzyskiwanym z wysuszonych i zmielonych owadów; straciła je niemal natychmiast,
gdy w połowie XIX wieku Europejczycy wymyślili syntetyczny barwnik.
Historia raz po raz pokazywała, że jedną najważniejszą rzeczą, która odróżnia kraje bogate od
biednych, są po prostu ich większe zdolności w przemyśle wytwórczym, gdzie wydajność generalnie jest
wyższa, a co istotniejsze – rośnie ona szybciej (choć nie zawsze) niż w sektorze rolniczym lub usługach.
Walpole wiedział o tym 300 lat temu, gdy prosił Jerzego I, by ten powiedział w brytyjskim parlamencie,
że „nic tak nie sprzyja zwiększeniu publicznego dobrobytu jak eksport dóbr przetworzonych oraz import
surowców z zagranicy”, jak wspominałem w rozdziale drugim. W USA Aleksander Hamilton wiedział to,
gdy przeciwstawiał się najsłynniejszemu wtedy ekonomiście Adamowi Smithowi, twierdząc, że kraj ten
powinien wspierać „branże raczkujące”. Wiele krajów rozwijających się właśnie z tego powodu
w połowie XX wieku przeprowadziło „industrializację” za pomocą substytucji importu. Na przekór
podpowiedziom Złych Samarytan, biedne kraje powinny rozmyślnie wspierać przemysły wytwórcze.
Oczywiście, dzisiaj są i tacy, którzy podważają ten pogląd, tłumacząc, że żyjemy w epoce
postindustrialnej i to sprzedaż usług powinna teraz wyznaczać kierunek rozwoju. Niektórzy wręcz
twierdzą, że kraje rozwijające się mogą, i powinny, przeskoczyć industrializację i od razu rozwijać
gospodarkę opartą na usługach. Idea ta zdaje się przemawiać zwłaszcza do wielu ludzi w Indiach,
zachęconych niedawnym sukcesem tego kraju w zakresie outsourcingu usług.
Bez wątpienia istnieją usługi, które odznaczają się wysoką produktywnością i istotnymi
możliwościami dalszego jej zwiększenia – przychodzi tu na myśl bankowość i inne usługi finansowe,
konsulting biznesowy, doradztwo techniczne i wsparcie IT. Ale większość innych usług cechuje się niską
produktywnością i, co ważniejsze, ze względu na swoją naturę ma małe możliwości dalszego jej
zwiększania (o ile bardziej fryzjer, pielęgniarka albo telefonistka z call centre mogą być „efektywni”–
bez zagrożenia dla jakości ich usług?). Co więcej, ważnym źródłem popytu na usługi o wysokiej
wydajności są firmy sektora wytwórczego. Nie da się więc rozwinąć usług o wysokiej wydajności bez
silnego sektora wytwórczego. To dlatego żaden kraj nie wzbogacił się wyłącznie dzięki swojemu
sektorowi usług.
Niektórzy z was mogą się jednak zastanawiać: a co z krajami takimi jak Szwajcaria, które wzbogaciły
się dzięki branżom usługowym, jak bankowość i turystyka? Kusi, by przyjąć dość protekcjonalny, ale
popularny pogląd na Szwajcarię, który doskonale podsumował w swoim filmie Trzeci człowiek
legendarny amerykański aktor i reżyser Orson Welles: „We Włoszech przez trzydzieści lat za czasów
rodziny Borgiów – powiedział – mieli wojnę, terror, morderstwa, rozlew krwi, ale stworzyli Michała
Anioła, Leonarda da Vinci i Renesans. W Szwajcarii mieli braterską miłość – pięćset lat demokracji
i pokoju, i co stworzyli? Zegar z kukułką”337. Jednak ta opinia o szwajcarskiej gospodarce trafia kulą
w płot.
Szwajcaria nie jest krajem żyjącym z brudnych pieniędzy zdeponowanych na jej sekretnych kontach
i z naiwnych turystów kupujących suweniry takie jak krowie dzwonki i zegary z kukułką. Tak naprawdę,
jest to najbardziej uprzemysłowiony kraj na świecie. Według stanu na rok 2002 ma najwyższą produkcję
wytwórczą per capita na świecie – o 24 procent więcej niż Japonia, która jest na drugim miejscu, 2,2
razy więcej niż USA, 34 razy więcej niż Chiny, dzisiejszy „warsztat świata” i 156 razy więcej niż
Indie338. Podobnie Singapur, zazwyczaj postrzegany jako miasto-państwo, któremu powiodło się jako
centrum finansowemu i portowi handlowemu, w rzeczywistości jest wysoko uprzemysłowionym
państwem, wytwarzającym o 35 procent więcej produkcji na głowę niż „przemysłowa kuźnia”, Korea,
i 18 procent więcej niż Stany Zjednoczone339.
Wbrew temu, co rekomendują ekonomiści głoszący prymat wolnego handlu (koncentrację na
rolnictwie) lub profeci ekonomii postindustrialnej (rozwój usług), produkcja to najważniejsza, choć nie
jedyna, droga do dostatku. Ma to solidne podwaliny teoretyczne, a do tego tezę tę potwierdza po prostu
ogromna liczba historycznych przykładów. Nie można patrzeć na spektakularne współczesne przykłady
sukcesu opartego na produkcji, jak Szwajcaria czy Singapur, i błędnie mniemać, że oto wyjątki
potwierdzają regułę. Może być tak, że Szwajcarzy i Singapurczycy rolują nas, bo nie chcą, żeby inni
dowiedzieli się, jaki jest prawdziwy sekret ich sukcesu!

NIE PRÓBUJ TEGO W DOMU


Do tej pory pokazałem, że dla krajów rozwijających się ważne jest, by postawiły się rynkowi
i rozmyślnie wspierały takie rodzaje aktywności gospodarczej, które w długim okresie zwiększą ich
wydajność – głównie, choć nie tylko, branże wytwórcze. Twierdziłem, że wiąże się to
z rozbudowywaniem zdolności wytwórczych, co z kolei wymaga wyrzeczenia się niektórych zysków
możliwych do wypracowania w krótkim okresie na rzecz podniesienia wydajności produkcji (a więc
i standardów życia) w długim – być może liczonym w dziesiątkach lat.
Neoliberalni ekonomiści mogą jednak na to odpowiedzieć pytaniem: a co z niską wydolnością rządów
krajów rozwijających się, które mają tym wszystkim dyrygować? Jeśli kraje te mają przeciwstawić się
logice rynku, to ktoś musi dokonać wyboru branż, które należy wspierać, i tego, w jakie zdolności
wytwórcze inwestować. A przecież zdolni urzędnicy państwowi to ostatnia rzecz, jaką dysponują kraje
rozwijające się. Jeśli ci, którzy dokonują tych istotnych wyborów, są niekompetentni, ich działania mogą
przynieść tylko pogorszenie sytuacji.
To argument, który Bank Światowy wysunął w swoim słynnym raporcie East Asian Miracle z 1993
roku. Radząc innym krajom rozwijającym się, by nie naśladowały interwencjonistycznej japońskiej
i koreańskiej polityki handlowej i przemysłowej, Bank twierdził, że taka polityka nie może zadziałać
w krajach bez „kompetencji, odizolowania i względnego braku korupcji administracji publicznej, tak jak
w Japonii i Korei”340 – to znaczy, praktycznie nie może zadziałać w żadnym kraju rozwijającym się. Alan
Winters, profesor ekonomii z Uniwersytetu w Sussex i dyrektor Grupy do Spraw Badań nad Rozwojem
w Banku Światowym, ujął to jeszcze bardziej bezpardonowo. Stwierdził, że „wdrożenie drugorzędnej
ekonomii [takiej, która pozwala na niedoskonałe rynki, a zatem na potencjalnie korzystne interwencje
rządu – przyp. H.-J.C.] wymaga pierwszorzędnych ekonomistów, nie zaś pojawiających się zazwyczaj
w tym kontekście ekonomistów trzeciego i czwartego rzędu”341. Przekaz był jasny: „Nie próbujcie tego
w domu”, jak mówi ostrzeżenie w telewizji, gdy pokazuje się kogoś wyczyniającego niebezpieczne
rzeczy.
Nie ma sporu o to, że w wielu krajach rozwijających się elity rządowe nie są specjalnie dobrze
wyszkolone. Ale nie jest też prawdą, że kraje takie jak Japonia, Korea czy Tajwan osiągnęły sukces,
stosując politykę interwencyjną, bo ich biurokrację obsługiwali wyjątkowo dobrze wyszkoleni urzędnicy
państwowi. Tak nie było – a przynajmniej nie na początku.
Korea wysyłała swoich biurokratów aż do późnych lat 60. XX wieku na dodatkowe szkolenia do
Pakistanu i na Filipiny. Pakistan był wtedy „gwiazdorskim pupilkiem” Banku Światowego, a Filipiny
były drugim najbogatszym krajem w Azji, tuż za Japonią. Lata temu, pod koniec studiów, miałem okazję
porównać wczesne dokumenty z zakresu planowania gospodarczego z Korei i Indii. Wczesne indyjskie
plany były najnowocześniejszymi planami tamtych czasów. Były oparte na wyrafinowanym modelu
ekonomicznym autorstwa słynnego na świecie statystyka Prasanty Chandra Mahalanobisa. Koreańskie, co
ze wstydem przyznaję, były napisane z pewnością przez Wintersowskich „zazwyczaj pojawiających się
w tym kontekście ekonomistów trzeciej i czwartej klasy”. Ale koreańska gospodarka poradziła sobie
o wiele lepiej niż indyjska. Być może nie potrzebujemy „pierwszorzędnych ekonomistów” do tego, by
prowadzić dobrą politykę gospodarczą.
Tak naprawę, pierwszorzędni ekonomiści profesora Wintersa to jedyna rzecz, której
wschodnioazjatyckie gospodarki nie miały. Japońscy urzędnicy gospodarczy może byli „pierwszorzędni”,
ale nie byli z pewnością ekonomistami – w większości przypadków z wykształcenia byli prawnikami. Do
lat 80. XX wieku ta szczypta tego, co wiedzieli z ekonomii, była w większości „złego” rodzaju – raczej
myśl ekonomiczna Karola Marksa i Friedricha Lista niż Adama Smitha i Miltona Friedmana. W Tajwanie
większość urzędników gospodarczych była inżynierami i naukowcami, nie zaś ekonomistami, podobnie
jak w dzisiejszych Chinach342. Do lat 70. XX wieku również Korea miała duży odsetek prawników
w swoich urzędach gospodarczych343. Mózg stojący za programem Heavy and Chemical Industrialization
(HCI) prezydenta Parka w latach 70., Oh Won-Chul, był z wykształcenia inżynierem.
Twierdzenie, że do prowadzenia dobrej polityki gospodarczej potrzeba mądrych ludzi, jest całkowicie
uzasadnione. Ale ci „mądrzy ludzie” nie muszą być „pierwszorzędnymi ekonomistami” profesora
Wintersa. Tak naprawdę, „pierwszorzędni”, jeśli są wyszkoleni w ekonomii neoliberalnej, mogą nie być
wcale specjalnie dobrzy dla rozwoju gospodarczego. Co więcej, jakość biurokracji można poprawiać już
„w praniu”. Taka poprawa oczywiście wymaga inwestycji w umiejętności biurokratyczne. Ale wymaga
też pewnych eksperymentów z „trudnymi” kierunkami polityki. Jeśli biurokraci trzymają się (rzekomo)
„łatwej” polityki, jak wolny handel, to nigdy nie rozwiną umiejętności prowadzenia tej „trudnej”. Jeśli
chcecie stać się na tyle dobrzy, żeby pokazać się ze swoją sztuczką w telewizji, to musicie trochę
„popróbować w domu”.

NACHYLENIE WARUNKÓW
Nie wystarczy jednak wiedzieć, jakie kierunki działania są dobre w określonej sytuacji. Kraj musi być
w stanie wcielać je w życie. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza Źli Samarytanie coraz bardziej utrudniali
krajom rozwijającym się realizację polityki „dobrej” dla ich rozwoju. Aby ich przed tym powstrzymać,
używali „nieświętej trójcy” MFW, Banku Światowego i WTO, regionalnych multilateralnych instytucji
finansowych, ich budżetów pomocowych oraz dwustronnych i regionalnych porozumień o wolnym handlu
lub inwestycjach. Twierdzą, że nacjonalistycznych polityk (jak protekcjonizm w zakresie handlu
i dyskryminacja zagranicznych inwestorów) powinno się zakazać albo je silnie okroić, nie tylko dlatego,
że mają być złe dla krajów, które je wprowadzają, ale też dlatego, że mogą prowadzić do
„niesprawiedliwej” konkurencji. Mówiąc to, Źli Samarytanie raz po raz przywołują pojęcie
„jednakowych warunków”.
Źli Samarytanie domagają się, by krajom rozwijającym się nie pozwalano na stosowanie specjalnych
narzędzi służących protekcjonizmowi, dopłatom i regulacji, bo wszystko to stanowi niesprawiedliwą
konkurencję. Jeśli się im na to pozwoli, kraje rozwijające się będą niczym drużyna piłkarska – twierdzą
Źli Samarytanie – atakująca z górki, podczas gdy inna drużyna (bogate kraje) męczy się z wejściem na
nierówny teren. Należy pozbyć się wszystkich protekcjonistycznych barier i sprawić, by wszyscy
współzawodniczyli na równym terenie – przecież z zalet rynku można korzystać tylko wtedy, gdy
konkurencja jest sprawiedliwa344. Któż by się nie zgodził z takim rozsądnie brzmiącym pojęciem, jak
„jednakowość warunków”?
Otóż ja się nie zgadzam – w przypadku, gdy chodzi o konkurencję między nierównymi graczami. I jeśli
mamy zbudować międzynarodowy system, który będzie promował rozwój gospodarczy, to wszyscy
powinniśmy się z tym nie zgodzić. Jednakowość warunków, gdy gracze są nierówni, prowadzi bowiem
do niesprawiedliwej konkurencji. Gdy jedna z drużyn to, powiedzmy, brazylijska drużyna narodowa,
a druga składa się z przyjaciół mojej jedenastoletniej córki Yuny, to sprawiedliwie będzie tylko wtedy,
gdy dziewczynkom pozwoli się atakować z górki. W tym przypadku pochylenie, a nie równe boisko, jest
sposobem na zapewnienie sprawiedliwej konkurencji.
Nie widzimy tego rodzaju nachylonego boiska tylko dlatego, że narodowej drużynie brazylijskiej nigdy
nie pozwoli się grać z drużyną jedenastoletnich dziewczyn, nie zaś dlatego, że pojęcie „nachylenia
warunków” jest złe samo w sobie. Tak naprawdę, w większości dyscyplin sportowych nierównym
graczom po prostu nie wolno współzawodniczyć – na pochyłym terenie albo i nie – z prostego powodu:
byłoby to nie fair.
Piłka nożna i większość innych sportów ma grupy wiekowe i drużyny męskie oraz żeńskie, a z kolei
boks, zapasy, podnoszenie ciężarów mają klasy wagowe – zawodnikowi wagi ciężkiej Muhammadowi
Ali po prostu nie wolno było walczyć z Roberto Duranem, legendarnym Panamczykiem, który zdobył
cztery tytuły w wadze lżejszej. A klasy wagowe są podzielone naprawdę dokładnie. Na przykład,
w boksie klasy wagi lżejszej dzielą się na odcinki po 1–1,5 kilograma. Jak to więc jest, że uważamy, iż
walka bokserów różniących się tylko kilkoma kilogramami wagi jest nie fair, ale akceptujemy to, że USA
i Honduras mają konkurować ze sobą na takich samych warunkach? W golfie, jeśli chcemy innego
przykładu, mamy nawet wyraźny system „handikapowania”, który daje zawodnikom fory w odwrotnym
stosunku do ich umiejętności gry.
Globalna konkurencja gospodarcza to gra nierównych graczy. Stawia naprzeciw siebie kraje, jak to my
ekonomiści rozwojowi lubimy mówić, od Szwajcarii po Suazi. Co za tym idzie, „nachylenie terenu gry”
przychylne wobec słabszych krajów może być tylko sprawiedliwe. W praktyce oznacza to pozwalanie im
na silniejszy protekcjonizm i większe dopłaty dla ich producentów oraz ustanowienie ściślejszych
regulacji dla zagranicznych inwestycji[29]. Krajom tym powinno się pozwalać też na mniej ścisłe
zabezpieczenie praw własności intelektualnej, tak by mogły aktywnie „pożyczać” idee od krajów
bardziej rozwiniętych. Bogate kraje mogą tu jeszcze pomóc przez transfer ich technologii na korzystnych
warunkach. Będzie to miało zbawienny skutek, bo sprawi, że rozwój gospodarczy w krajach
rozwijających się będzie bardziej współgrał z koniecznością walki z globalnym ociepleniem, gdyż
technologie krajów bogatych są o wiele bardziej efektywne energetycznie345.
Bogaci Źli Samarytanie mogą protestować, że przecież wszystko to jest „specjalnym traktowaniem”
krajów rozwijających się. Ale nazywanie czegoś specjalnym traktowaniem to powiedzenie, że osoba,
której ono dotyczy, dostaje też niesprawiedliwie fory. Ale nie nazwiemy przecież „specjalnym
traktowaniem” windy dla osób na wózku ani tekstu zapisanego brajlem dla niewidomych. Tak samo nie
powinniśmy nazywać „specjalnym traktowaniem” udostępniania krajom rozwijającym się wyższego cła
i innych narzędzi protekcjonistycznych. To po prostu odmienne – i sprawiedliwe – traktowanie krajów
z odmiennymi możliwościami i potrzebami.
W końcu nachylenie boiska na korzyść krajów rozwijających się to nie tylko sprawa obecnego
traktowania ich fair. Chodzi tutaj też o zapewnienie mniej gospodarczo rozwiniętym krajom narzędzi do
pozyskania nowych zdolności wytwórczych przez poświęcenie krótkoterminowych zysków. Tak, jeśli
ułatwimy biednym krajom rozwijanie ich zdolności produkcyjnych, to przybliżymy dzień, gdy różnica
między graczami będzie mała, a zatem nie trzeba będzie nachylać pola gry.

RZECZY WŁAŚCIWE I RZECZY ŁATWE


Załóżmy, że mam rację i że boisko powinno być nachylone na korzyść krajów rozwijających się. Możecie
nadal pytać: jakie są szanse, że Źli Samarytanie zaakceptują twoją propozycję i zmienią kierunek?
Może wydawać się, że bez sensu są próby nawrócenia tych Złych Samarytan, którzy działając, mają na
względzie własny interes. Ale możemy nadal odwołać się do ich oświeconego własnego interesu. Jako że
neoliberalna polityka sprawia, że w krajach rozwijających się wzrost zachodzi wolniej, niż mógłby, Źli
Samarytanie sami może by lepiej na tym wyszli w dłuższym okresie, gdyby pozwolili na inną politykę,
która doprowadziłaby do szybszego wzrostu krajów rozwijających się. Jeśli dochód per capita wzrasta
tylko o 1 procent rocznie, tak jak w Ameryce Łacińskiej przez ostatnie dwa dziesięciolecia
neoliberalizmu, to podwojenie tego dochodu zajmie siedemdziesiąt lat. Ale jeśli stopa wzrostu wynosi 3
procent, jak w Ameryce Łacińskiej doby uprzemysłowienia dzięki substytucji importu, to dochód w tym
samym czasie wzrósłby osiem razy, zapewniając Złym Samarytanom znacznie większy rynek do
eksploatacji. Tak więc akceptacja „heretyckiej” polityki, która doprowadziłaby do przyspieszenia
wzrostu w krajach rozwijających się, leży tak naprawdę w długofalowym interesie nawet najbardziej
samolubnych Złych Samarytan.
Ludzie, których znacznie trudniej przekonać, to ideologowie – ci, którzy wierzą w politykę Złych
Samarytan, bo sądzą, że polityka ta jest „właściwa”, nie zaś dlatego, że osobiście mają z niej dużą
korzyść, jeśli ją w ogóle mają. Jak powiedziałem wcześniej, przekonanie o słuszności własnych
poglądów jest często bardziej uparte niż prywata. Ale i tutaj jest nadzieja. Gdy John Maynard Keynes
został oskarżony o niekompetencję, odpowiedział słynnym zdaniem: „Gdy zmieniają się fakty, ja
zmieniam zdanie – a pan?”. Wielu z tych ideologów, choć niestety nie wszyscy, są jak Keynes. Mogą
zmienić – i zmieniali – zdanie, na skutek konfrontacji z wydarzeniami w realnym świecie i napotkawszy
nowe argumenty, pod warunkiem, że są one wystarczająco atrakcyjne, by obalić ich dotychczasowe
przekonania. Dobrym przykładem jest tutaj Martin Feldstein, ekonomista z Harvardu. Był niegdyś
mózgiem neoliberalnej polityki Ronalda Reagana, ale gdy wydarzył się kryzys azjatycki, jego krytyka pod
adresem MFW (przytaczałem ją w rozdziale pierwszym) była o wiele bardziej cięta niż argumenty
niektórych „lewicowych” komentatorów.
Prawdziwą nadzieję powinno nam dawać to, że większość Złych Samarytan nie jest ani chciwa, ani
bigoteryjna. Większość z nas, łącznie ze mną, robi złe rzeczy nie dlatego, że mamy z nich wielkie
korzyści materialne ani dlatego, że silnie w nie wierzymy, lecz po prostu dlatego, że to najprostsze, co
możemy zrobić. Wielu Złych Samarytan stosuje złą politykę najzwyczajniej w świecie dlatego, że łatwiej
być konformistą. Po co szukać „niewygodnych prawd”, gdy możecie po prostu zaakceptować to, co mówi
większość polityków i gazet? Po co się wysilać, żeby dowiedzieć się, co tak naprawdę dzieje się
w biednych krajach, jeśli możecie po prostu zwalić wszystko na korupcję, lenistwo i ludzką rozrzutność?
Po co na własny sposób badać historię własnego kraju, gdy jej „oficjalna” wersja mówi, że zawsze
przepełniały go wszelkie cnoty – wolny handel, kreatywność, demokracja, rozwaga i co tam jeszcze
chcecie.
W tym, że większość Złych Samarytan tak właśnie działa, pokładam nadzieję. To ludzie, którzy mogą
się zmienić, jeśli przedstawi się im bardziej zrównoważony obraz rzeczywistości. Mam nadzieję, że
zrobiła to ta książka. Nie chodzi tutaj tylko o myślenie życzeniowe. Był okres, między planem Marshalla
(ogłoszonym sześćdziesiąt lat temu, w czerwcu 1947 roku) i nastaniem neoliberalizmu w latach 70., gdy
bogate kraje, pod przewodnictwem USA, nie zachowywały się jak Źli Samarytanie, co omówiłem
w rozdziale drugim346.
To, że bogate kraje nie zachowały się jak Źli Samarytanie co najmniej w jednym wypadku
w przeszłości, już daje nam nadzieję. A to, że ten epizod historyczny miał doskonały skutek pod
względem gospodarczym – bo świat rozwijający się nigdy lepiej sobie nie poradził, ani wcześniej, ani
później – nakłada na nas moralny obowiązek wyciągania wniosków z tych doświadczeń.
1 Dane na temat dochodu Korei pochodzą z: H-C. Lee, Hankook Gyongje Tongsa [Historia gospodarcza Korei], Bup-Moon Sa, Seoul
1999, tabela 1. Dane dotyczące Ghany pochodzą z: Charles Kindleberger, Economic Development, McGraw-Hill, New York 1965, tabela
1–1.
2 http://www.samsung.com/us/aboutsamsung/samsung_group/history/..
3 Wyliczenia pochodzą z: Angus Maddison, The World Economy: Historical Statistics, OECD, Paris 2003, tabela 1c (UK), tabela 2c (USA),
tabela 5c (Korea).
4 Dochód Korei per capita w roku 1972 wynosił 319 dolarów (po ówczesnym kursie). W roku 1979 było to już 1647 dolarów. Eksport kraju
wynosił łącznie 1,6 miliarda dolarów w roku 1972 i wzrósł do 15,1 miliarda w roku 1979. Statystyki pochodzą z: H.-C. Lee, Hankook…
dz. cyt., tabela 1 (dochód), tabela 7 (eksport).
5 W roku 2004 dochód Korei per capita wynosił 13 980 dolarów. W tym samym roku wskaźnik ten wynosił 14 350 dolarów dla Portugalii
i 14 810 dolarów dla Słowenii. Liczby te pochodzą z: World Bank, World Development Report 2006 – Equity and Development, Oxford
University Press, New York 2006, tabela 1.
6 Oczekiwana w momencie urodzenia długość życia w Korei w roku 1960 wynosiła 53 lata, a w roku 2003 – 77 lat. W tym samym roku
oczekiwana długość życia wynosiła 51,6 roku na Haiti i 80,5 roku w Szwajcarii. Śmiertelność niemowląt w Korei wynosiła 78 na 1000
żywych urodzeń w roku 1960, a 5 na 1000 żywych urodzeń w roku 2003. W tym samym czasie wskaźnik ten wynosił 76 na Haiti i 4
w Szwajcarii. Dane z Korei z roku 1960 pochodzą z: Ha-Joon Chang, The East Asian Development Experience – the Miracle, the Crisis,
and the Future, Zed Press, London 2006, tabela 4.8 (infant mortality), tabela 4.9 (life expectancy). Wszystkie dane z roku 2003 pochodzą z:
UNDP, Human Development Report 2005, United Nations Development Program, New York 2005, tabela 1 (life expectancy), tabela 10
(infant mortality).
7 Krytykę neoliberalnej interpretacji koreańskiego cudu znaleźć można w: Alice H. Amsden, Asia’s Next Giant, Oxford University Press,
New York 1989 oraz Ha-Joon Chang, The East Asian Development… dz. cyt.
8 I dalej pisze: „Każdy naród, który […] podniósł do tego stopnia swe siły wytwórcze i pole manewru, że żaden inny nie wytrzyma z nim wolnej
konkurencji, nie może postąpić mądrzej, jak tylko odepchnąć owe drabiny do wielkości i zachwalać innym narodom dobrodziejstwa wolnego
handlu, jak również zapewniać w tonie skruchy, że wprawdzie dotychczas błądził na manowcach, lecz teraz już wreszcie dostąpił odkrycia
prawdy”. Cyt. za: Friedrich List, The National System of Political Economy, transl. Sampson Lloyd, Longmans, Green and Company,
London 1885, s. 295–296. [wyd. oryginalne: tenże, Das nationale System der Politischen Ökonomie, Cotta’scher Verlag, Stuttgart
1841]. „Odpychanie drabiny” dało również tytuł mojej książce akademickiej na ten temat Kicking Away the Ladder – Development
Strategy in Historical Perspective, Anthem Press, London 2002.
9 Thomas L. Friedman, Lexus i drzewo oliwne: zrozumieć globalizację, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2001, s. 53.
10 Tamże, s. 142.
11 Tamże.
12 W 1961 roku dochód per capita w Japonii wynosił 402 dolary, podobnie do dochodu Chile (377 dolarów), Argentyny (378 dolarów) i RPA
(396 dolarów). Dane pochodzą z: Charles Kindleberger, Economic Development, McGraw-Hill, New York 1965.
13 Stało się to podczas wizyty japońskiego premiera Hayato Ikedy we Francji w 1964 roku. Zob. The Undiplomat, „Time”, 4 April 1969.
14 Jeffrey Sachs, Andrew Warner, Economic Reform and the Process of Global Integration, „Brookings Papers on Economic Activity”
1995, no. 1, oraz Martin Wolf, Why Globalisation Works, Yale University Press, New Haven and London 2004 – ww. publikacje
zawierają bardziej zrównoważone i lepiej podparte faktami, choć ostatecznie błędne wersje tej historii. Z kolei Jagdish Bhagwati,
Protectionism, The MIT Press, Cambridge, Massachusetts 1985 oraz tegoż, A Stream of Windows – Unsettling Reflections on Trade,
Immigration, and Democracy, The MIT Press, Cambridge, Massachusetts 1998 – zawierają wersje mniej zrównoważone, acz
prawdopodobnie bardziej reprezentatywne.
15 Renato Ruggiero, Whither the Trade System Next?, [w:] Jagdish Bhagwati, Mathias Hirsch (eds.), The Uruguay Round and Beyond –
Essays in Honour of Arthur Dunkel, The University of Michigan Press, Ann Arbor 1998, s. 131.
16 Wielka Brytania po raz pierwszy zastosowała nierówne traktaty w Ameryce Łacińskiej, począwszy od Brazylii w roku 1810, po tym jak
kraje tego kontynentu uzyskały polityczną niepodległość. Traktat w Nankinie z kolei zapoczątkował serię nierównych traktatów, do
podpisywania których przez kilka kolejnych dziesięcioleci zmuszane były Chiny. Ich skutkiem była ostatecznie całkowita utrata autonomii
w ustanawianiu ceł oraz niezmiernie symboliczny fakt, że na czele urzędu celnego przez pięćdziesiąt pięć lat – od roku 1863 do 1908 – stał
Brytyjczyk. Poczynając od roku 1824, rozmaite nierówne traktaty podpisywała Tajlandia (wówczas Syjam), a wieńczył je najpełniejszy układ
z 1855 roku. Persja podpisywała nierówne traktaty w latach 1836 i 1857, a Imperium Ottomańskie w latach 1838 i 1861. Japonia utraciła
autonomię swego systemu celnego po całej serii nierównych traktatów, jakie podpisała po swym otwarciu na świat w 1853 roku, ale jej
samej nie powstrzymało to przed narzuceniem nierównego traktatu Korei w roku 1876. Większym krajom latynoamerykańskim udawało się
odzyskiwać swą autonomię celną od lat 80. XIX wieku, a Japonii w roku 1911. Wiele innych musiało z tym poczekać do zakończenia
I wojny światowej, Turcja do roku 1923, a Chiny aż do 1929. Zob. Ha-Joon Chang, Kicking Away the Ladder – Development Strategy in
Historical Perspective, Anthem Press, London 2002, s. 53–54.
17 Na przykład w swym kontrowersyjnym studium In Praise of Empires urodzony w Indiach brytyjsko-amerykański ekonomista Deepak Lal
ani razu nie wspomina o roli kolonializmu i nierównych traktatów w upowszechnianiu wolnego handlu. Zob. Deepak Lai, In Praise of
Empires – Globalisation and Order, Palgrave Macmillan, New York and Basingstoke 2004.
18 Zob. Niall Ferguson, Imperium: jak Wielka Brytania zbudowała nowoczesny świat, przeł. Beata Wilga, Wydawnictwo Sprawy
Polityczne, Wołomin 2007.
19 Wzrost w rozwijających się krajach azjatyckich przyspieszył znacząco po uzyskaniu przez nie niepodległości. We wszystkich trzynastu, dla
których dysponujemy danymi (Bangladesz, Birma, Chiny, Indie, Indonezja, Korea, Malezja, Pakistan, Filipiny, Singapur, Sri Lanka, Tajlandia
i Tajwan) roczne stopy wzrostu dochodu per capita wzrosły po dekolonizacji. Przeskok stopy wzrostu pomiędzy okresem kolonialnym
(1913–1950) i postkolonialnym (1950–1999) wynosił od 1,1 punktu procentowego (Bangladesz: z -0,2 na 0,9 procent) do 6,4 punktu
procentowego (Korea: z -0,4 na 6 procent). W Afryce stopa wzrostu dochodu per capita wynosiła w okresie kolonialnym (1820–1950)
około 0,6 procent. W latach 60. i 70., kiedy większość krajów na kontynencie odzyskała niepodległość, stopy wzrostu dla krajów o średnim
dochodzie wzrosły do 2 procent. Nawet jednak kraje najbiedniejsze, którym zazwyczaj trudno jest w ogóle osiągnąć wzrost, rosły na
poziomie 1 procenta rocznie, a więc dwa razy szybciej niż w czasach kolonialnych. Zob. Ha-Joon Chang, Why Developing Countries Need
Tariffs – How WTO NAMA Negotiations Could Deny Developing Countries’ Right to a Future, Oxfam, Oxford, South Centre, Geneva
2005, online: http://www.uneca.org/atpc/documents/WhyDevCountriesNeedTariffsNew.pdf, tabele 5 i 7.
20 Angus Maddison, The World Economy: Historical Statistics, OECD, Paris 2003, tabela 8.b.
21 Przeciętne cła w Ameryce Łacińskiej miały poziom od 17 procent (Meksyk, 1870–1899) do 47 procent (Kolumbia, 1900–1913). Zob. tabela
4 w: Michael A. Clemens, Jeffrey G. Williamson, Closed Jaguar, Open Dragon: Comparing Tariffs in Latin America and Asia before
World War II, „NBER Working Paper”, no. 9401, National Bureau of Economic Research, Cambridge, Massachusetts 2002. W latach
1820–1870, a więc w czasie, gdy kraje Ameryki Łacińskiej poddane były asymetrycznym traktatom, ich dochód na głowę stał w miejscu
(stopa wzrostu wynosiła 0,03 procent rocznie). Roczny wzrost dochodu na głowę wzrósł tam do poziomu 1,8 procent w latach 1870–1913,
kiedy większości krajów regionu udało się uzyskać autonomię w wyznaczaniu ceł, ale nawet tego nie da się porównać ze wzrostem dochodu
na głowę wielkości 3,1 procent rocznie, jaki udało się na kontynencie uzyskać w latach 60. i 70. Zob. dane na temat wzrostu dochodu
w: Angus Maddison, The World Economy… dz. cyt., tabela 8.b.
22 Przykładowo, między rokiem 1875 a 1913 średni poziom ceł na wyroby przemysłowe wzrósł z 3–5 procent do 20 procent w Szwecji, z 4–6
procent do 13 procent w Niemczech, z 8–10 procent do 18 procent we Włoszech i z 10–12 procent do 20 procent we Francji. Zob. Ha-Joon
Chang, Kicking Away the Ladder… dz. cyt., s. 17, tabela 2.1.
23 Ha-Joon Chang, Why Developing Countries Need Tariffs… dz. cyt. s. 63, tabele 9 i 10.
24 Jeffrey Sachs, Andrew Warner, Economic Reform… dz. cyt., s. 17. Oto pełny cytat odnośnych fragmentów: „Pesymizm co do eksportu
w połączeniu z ideą wielkiego pchnięcia złożyły się wspólnie na szeroko rozpowszechniony pogląd, że otwarty handel skazuje kraje
rozwijające się na długofalową podległość w systemie międzynarodowym w roli eksporterów surowców i importerów dóbr przetworzonych.
Jak wskazywała między innymi Komisja Gospodarcza Ameryki Łacińskiej (ECLA), przewagi komparatywne opierają się na kalkulacjach
krótkoterminowych, które nie pozwalają krajom eksportującym surowce nawet stworzyć swej bazy przemysłowej. Ochrona raczkujących
gałęzi przemysłu była zatem kluczowa, jeśli kraje rozwijające się miały kiedykolwiek wydobyć się z pułapki nadmiernej zależności od
produkcji surowców. Poglądy te szerzyły się w ramach systemu Narodów Zjednoczonych (w regionalnych biurach Komisji Gospodarczej
NZ) i zostały w dużej mierze przyjęte przez Konferencję Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju (UNCTAD). W roku 1964
uzyskały międzynarodową sankcję prawną w ramach nowej, IV części Układu ogólnego w sprawie taryf celnych i handlu (GATT), która
postanawiała, że kraje rozwijające się mają prawo do prowadzenia asymetrycznej polityki handlowej. Podczas gdy kraje rozwinięte powinny
otwierać swoje rynki, kraje rozwijające się powinny kontynuować ochronę własnych. Rzecz jasna, to »prawo« było przysłowiowym
sznurem, na którym powiesić można było własną gospodarkę!”.
25 Wypowiedź z wywiadu dla magazynu „Veja”, 15 November 1996, przełożona i zacytowana za: Gabriel Palma, The Latin American
Economies During the Second Half of the Twentieth Century – from the Age of LSI to the Age of The End of History, [w:] Ha-Joon
Chang (ed.), Rethinking Development Economics, Anthem Press, London 2003, s. 149, przypisy 15 i 16.
26 Ha-Joon Chang, Kicking Away the Ladder… dz. cyt., s. 132, tabela 4.2.
27 Ajit Singh, The State of Industry in the Third World in the 1980s: Analytical and Policy Issues, Working Paper, no. 137, April 1990,
Kellogg Institute for International Studies, Notre Dame University.
28 Dane za rok 1980 i za rok 2000 zostały obliczone, odpowiednio, na podstawie wydania z roku 1997 (tabela 12) oraz wydania z roku 2002
(tabela 1) World Bank’s World Development Report, Oxford University Press, New York.
29 Mark Weisbrot, Dean Baker, David Rosnick, The Scorecard on Development: 25 Years of Diminished Progress, September 2005,
Center for Economic and Policy Research (CEPR), Washington, DC; online:
http://www.cepr.net/documents/publications/development_2005_09.pdf.
30 Niektórzy komentatorzy twierdzą, że ostatnie postępy globalizacji uczyniły świat bardziej równym. Wyniki te są mocno kontrowersyjne,
aczkolwiek nawet gdyby były prawdziwe, to dlatego, mówiąc w uproszczeniu, że mnóstwo Chińczyków się wzbogaciło, a nie dlatego, że
podział dochodów stał się bardziej równy wewnątrz poszczególnych krajów. Jakkolwiek ewoluowały nierówności „globalne”, nie ma jednak
sporu co do tego, że nierówności dochodowe w ostatnich 20–25 latach w większości krajów wzrosły, z Chinami włącznie. Więcej na temat
tej debaty, zob.: Andrea Cornia, Globalisation and the Distribution of Income between and within Countries, [w:] Ha-Joon Chang
(ed.), Rethinking… dz. cyt. oraz Branko Milanovic, Worlds Apart – Measuring International and Global Inequality, Princeton
University Press, Princeton and Oxford 2005.
31 Zob. na przykład: Dani Rodrik, Arvind Subramaniam, From “Hindu Growth” to Growth Acceleration: The Mystery of Indian Growth
Transition, mimeo., Kennedy School of Government, Harvard University, March 2004. Online:
http://ksghome.harvard.edu/~drodrik/indiapaperdraftmarch2.pdf.
32 Roczna stopa wzrostu PKB per capita w latach 1975–2003 wynosiła w Chile 4 procent, w Singapurze 4,9 procent, a w Korei 6,9 procent.
Zob. UNDP, Human Development Report 2005, United Nations Development Program, New York 2005.
33 Dochód Chile per capita (w dolarach z 1990 roku, podobnie jak wszystkie poniższe dane) w 1970 roku, kiedy do władzy doszedł lewicowy
prezydent Salvador Allende, obalony później przez Pinocheta, wynosił 5293 dolary. Mimo bardzo złej prasy, jaką w oficjalnej historii
kapitalizmu ma Allende, dochód Chile na głowę urósł w czasie jego prezydentury dość wyraźnie – wynosił 5663 dolary w roku 1971 i 5492
dolary w roku 1972. Po zamachu stanu chilijski dochód per capita spadł, osiągając dołek na poziomie 4323 dolarów w roku 1975. Od roku
1976 znowu rósł, osiągając szczyt 5956 dolarów w roku 1981, głównie za sprawą bańki finansowej; w efekcie krachu finansowego spadł do
poziomu 4898 dolarów w 1983, odzyskując wartość sprzed zamachu stanu dopiero w roku 1987 (5590 dolarów). Dane za: Angus Maddison,
The World Economy… dz. cyt., tabela 4c.
34 Public Citizen’s Global Trade Watch, The Uses of Chile: How Politics Trumped Truth in the Neo-liberal Revision of Chile’s
Development, Discussion Paper, September 2006. Online: http://www.citizen.org/documents/chilealternatives.pdf.
35 Dane na temat produkcji za: World Bank, Global Development Finance 2006, World Bank, Washington DC 2006. Dane na temat handlu
za: WTO, World Trade 2004, Prospects for 2005: Developing countries’ goods trade share surges to 50-year peak (Press Release),
released on 14 April, 2005. Dane na temat bezpośrednich inwestycji zagranicznych pochodzą z różnych wydań UNCTAD, World
Investment Report.
36 Martin Feldstein, Refocusing the IMF, „Foreign Affairs”, March/April 1998, vol. 77, no. 2.
37 Decyzje dotyczące osiemnastu najważniejszych obszarów w MFW wymagają 85-procentowej większości. Tak się składa, że udział Stanów
Zjednoczonych wynosi 17,35 procent, a zatem mogą one jednostronnie zawetować dowolną propozycję, która im się nie spodoba. Do
zablokowania projektu potrzeba za to głosów aż trzech z czterech kolejnych największych udziałowców (Japonia ma 6,22 procent, Niemcy
6,08 procent, Wielka Brytania i Francja po 5,02 procent). Jest również dwadzieścia jeden innych obszarów, które wymagają większości 70
procent. Oznacza to, że obalenie dotyczącej ich propozycji możliwe jest wówczas, jeśli z USA porozumie się w tej sprawie troje z czterech
kolejnych udziałowców. Zob. Ariel Buira, The Governance of the IMF in a Global Economy, G24 Research Paper; online:
http://www.g24.org/buiragva.pdf.
38 Luddyści to angielscy robotnicy manufaktur włókienniczych z początku XIX wieku, którzy próbowali odwrócić proces rewolucji
przemysłowej, niszcząc maszyny. Podczas Światowego Forum Ekonomicznego w szwajcarskim Davos w 2003 roku Richard McCormick,
przewodniczący Międzynarodowej Izby Handlowej nazwał protestujących antyglobalistów „współczesnymi luddystami, którzy chcieliby
wepchnąć świat w stagnację […], których wrogość wobec przedsiębiorców czyni ich wrogami ubogich”. Cytat na podstawie relacji ze
strony BBC z 12 lutego 2003.
39 Richard West, Daniel Defoe – The Life and Strange, Surprising Adventures, Carroll & Graf Publishers, Inc., New York 1998 oraz
Paula Backscheider, Daniel Defoe – His Life, Johns Hopkins University Press, Baltimore 1999.
40 Nie była to jednak pierwsza próba tego typu. Poprzedni królowie angielscy, jak Henryk III czy Edward I, próbowali rekrutować
flamandzkich tkaczy. Poza tym Edward III scentralizował handel wełną surową i nałożył ścisłą kontrolę na eksport wełny w ogóle. Zabronił
importu tkaniny wełnianej, otwierając tym samym przestrzeń dla producentów angielskich, którzy nie mogli wówczas konkurować
z czołowymi producentami flamandzkimi. Był on również bardzo dobrym propagandzistą politycznym, rozumiejącym siłę symboli. On i jego
dworzanie nosili jedynie angielskie ubrania, aby dać przykład polityki „kupuj angielskie” (podobnej do polityki swadeshi Ghandiego). Edward
nakazał też lordowi kanclerzowi (który przewodzi Izbie Lordów) zasiadać na beli wełny – tradycja ta przetrwała do dziś – aby podkreślić
wagę handlu wełną dla całej ojczyzny.
41 Henryk VII „ustanowił manufaktury wełny w kilku częściach kraju, przede wszystkim w Wakefield, Leeds oraz Halifax w hrabstwie West
Riding of Yorkshire, wybranym ze względu na swe szczególne położenie, dostosowanym do potrzeb pracy i pełnym niezliczonych źródeł
wody, złóż węgla i innych rzeczy potrzebnych do prowadzenia takiej działalności…” (A Plan…, s. 95, kursywa jak w oryginale).
42 Henryk VII „potajemnie skłonił bardzo licznych cudzoziemców biegłych w tym rzemiośle, aby przybyli do niego i przyuczyli jego własnych
ludzi na samym początku” (tamże, s. 96).
43 George Ramsay, The English Woollen Industry, 1500–1750, Macmillan, London and Basingstoke 1982, s. 61.
44 Henryk VII rozumiał, że „Flamandowie zajmują się tym biznesem od dawna, że mają duże doświadczenie i zabierają się za coraz to nowe
typy i rodzaje dóbr, których Anglicy nie mogą jeszcze znać, a jeśli nawet znają, to nie starcza im umiejętności, by je imitować: dlatego też
musiał działać etapami”. Wiedział on też, „że była to próba na taką skalę, zasługująca na najwyższą roztropność i ostrożność, że nie należało
postępować pospiesznie; nie należało zatem naciskać nazbyt gorączkowo” (A Plan, s. 96, kursywa jak w oryginale).
45 Henryk VII „nie od razu zakazał eksportu wełny do Flamandów, ani też – przez kilka lat – nie obłożył eksportu żadnymi dodatkowymi
cłami” (tamże). Jeśli chodzi o zakaz eksportu surowej bawełny, Defoe mówi, że Henrykowi VII „tak wiele brakowało do dokończenia
całego projektu, że za jego panowania nie doszło nigdy do całkowitego zakazu eksportu wełny” (tamże). Choć zatem Henryk VII
„spróbował raz powstrzymać eksport wełny, przymykał jednak oczy na łamanie jego rozporządzenia, a potem zniósł prohibicję całkowicie”
(tamże, s. 97).
46 Tamże, s. 97–98.
47 Eksport tkanin (przede wszystkim wełnianych) stanowił około 70 procent angielskiego eksportu w roku 1700 i wciąż ponad 50 procent
w latach 70. XVIII wieku. Zob. Albert Musson, The Growth of British Industry, B.T. Batsford Ltd., London 1978, s. 85.
48 W zasadzie Walpole zasługiwał na ten tytuł, gdyż żaden poprzedni szef rządu nie posiadał tak wielkiej władzy politycznej. To również
Walpole jako pierwszy zajął (w 1735 roku) słynną rezydencję brytyjskich premierów na Downing Street 10.
49 Walpole wywoływał gwałtowną krytykę, dotyczącą przede wszystkim jego korupcji, ze strony innych ważnych postaci ówczesnej literatury,
takich jak dr Samuel Johnson (autor Słownika języka angielskiego), Henry Fielding (autor Toma Jonesa) czy John Gay (autor Opery
żebraczej). Można odnieść wrażenie, że człowiek nie liczył się w georgiańskim świecie literackim, dopóki nie miał do powiedzenia czegoś
przeciwko Walpole’owi. Jego uwikłania literackie nie kończyły się na tym: czwarty syn premiera Horace Walpole, chwilami również polityk,
był przede wszystkim pisarzem, uważanym za założyciela gatunku powieści gotyckiej. Przypisuje mu się również ukucie terminu serendipity
[zdolność dokonywania przypadkiem szczęśliwych odkryć – przyp. tłum.], za perską opowieścią o tajemniczej wyspie Serendip
(prawdopodobnie chodziło o Sri Lankę).
50 Cyt. za Friedrich List, The National System of Political Economy, transl. by Sampson Lloyd, Longmans, Green, and Company, London
1885, s. 40.
51 Cyt. za Friedrich List, The National System of Political..., dz. cyt., s. 40.
52 Subsydia eksportowe (wówczas zwane bounties) rozszerzono na nowe produkty, takie jak wyroby z jedwabiu (1722) czy proch (1731),
podczas gdy istniejące subsydia na płótno żeglarskie i cukier rafinowany zwiększano odpowiednio w latach 1731 i 1733.
53 Mówiąc słowami samego Brisco, „Walpole rozumiał, że aby osiągnąć sukcesy w sprzedaży na silnie konkurencyjnym rynku, niezbędny jest
wysoki standard produktów. Wytwórca, który chciałby obniżyć cenę w stosunku do rywali, będzie obniżał jakość produktów, co ostatecznie
odbije się na innych wyrobach produkowanych w Anglii. Był tylko jeden sposób zabezpieczenia wysokiej ich jakości – regulacja
wytwarzania produktów przez nadzór rządowy” (Norris Brisco, The Economic Policy… dz. cyt., s. 18).
54 Brisco (The Economic Policy… dz. cyt.) wskazuje, że pierwsze zwroty celne przyznano za panowania Wilhelma III i królowej Marii II
eksporterom piwa (w tym gatunków ale i mum) oraz cydru jabłkowego i gruszkowego (s. 153).
55 Liczby dla Niemiec, Szwajcarii i Niderlandów (Belgia i Holandia były zjednoczone w latach 1815–1830) pochodzą z: Paul Bairoch,
Economics and World History – Myths and Paradoxes, Wheatheaf, Brighton 1993, s. 40, tabela 3.3. Autor nie podał liczb dla Francji ze
względu na trudności związane z ich wyliczeniem, aczkolwiek John Nye na podstawie kwitów celnych szacuje ogólny (nie tylko dla towarów
przemysłowych) poziom francuskich ceł na 20,3 procent w latach 1821–1825. Biorąc pod uwagę, że analogiczne stawki brytyjskie wynosiły
53,1 procent (przy wyliczeniach Bairocha wskazujących na 45–55 procent), nie będzie nadużyciem przyjęcie, że przeciętna stawka celna na
towary przemysłowe we Francji wynosiła około 20 procent. Zob. John Nye, The Myth of Free-Trade Britain and Fortress France:
Tariffs and Trade in the Nineteenth Century, „Journal of Economic History” 1991, vol. 51, no. 1.
56 Brisco (The Economic Policy… dz. cyt.) zwięźle ujmuje ten aspekt polityki Walpole’a: „Regulacje handlowe i przemysłowe były próbą
ograniczenia działalności gospodarczej w koloniach do wydobycia surowców naturalnych, które Anglia miała potem przetwarzać, próbą
stłamszenia wszelkiej aktywności przemysłowej, która mogłaby jakkolwiek konkurować z metropolią i wreszcie otwarcia ich rynków
wyłącznie dla angielskiego producenta i handlowca” (s. 165).
57 Willy de Clercq, europejski komisarz do spraw zewnętrznych stosunków gospodarczych, w późnych latach 80. podkreślał, że „wolny handel
mógł po raz pierwszy rozkwitnąć jedynie za sprawą teoretycznej legitymacji dostarczonej mu na przekór powszechnemu wówczas
merkantylizmowi przez Davida Ricardo, Johna Stuarta Milla, Davida Hume’a, Adama Smitha i innych ludzi szkockiego Oświecenia, a także
dzięki relatywnej stabilności, którą w drugiej połowie XIX wieku zapewniła Wielka Brytania w roli wyłącznego, acz zarazem życzliwego
supermocarstwa czy hegemona”. Willy de Clercq, The End of History for Free Trade?, [w:] Jagdish Bhagwati, Mathias Hirsch (eds.),
The Uruguay Round and Beyond – Essays in Honour of Arthur Dunkel, The University of Michigan Press, Ann Arbor 1996, s. 196.
58 Jagdish Bhagwati, Protectionism, The MIT Press, Cambridge, Massachusetts 1985, s. 18. Bhagwati, wraz z innymi współczesnymi
ekonomistami opowiadającymi się za wolnym handlem, przypisuje tak wielką wagę do tego epizodu, że jako okładki dla swej książki użył
komiksu z magazynu satyry politycznej „The Punch” z 1845 roku, na którym premier Robert Peel pokazany jest jako zdezorientowany
chłopiec prowadzony pewną ręką na właściwą drogę wolnego handlu przez poważną, wyniosłą postać Richarda Cobdena, lidera kampanii
przeciwko ustawom zbożowym.
59 Charles Kindleberger, Germany’s Overtaking of England, 1806 to 1914 (rozdział 7), [w:] tegoż Economic Response: Comparative
Studies in Trade, Finance, and Growth, Harvard University Press, Cambridge, Massachusetts 1978, s. 196.
60 Fragment ten pochodzi z The Political Writings of Richard Cobden, William Ridgeway, London 1868, vol. 1, s. 150; cyt. za: Eric Reinert,
Raw Materials in the History of Economic Policy – Or why List (the protectionist) and Cobden (the free trader) both agreed on
free trade in corn, [w:] Gary Cook (ed.), The Economics and Politics of International Trade – Freedom and Trade, Volume 2,
Routledge, London 1998, s. 292.
61 Zob. David Landes, Bogactwo i nędza narodów: dlaczego jedni są tak bogaci, a inni tak ubodzy, przeł. Hanna Jankowska,
Wydawnictwo MUZA, Warszawa 2015, s. 582.
62 Paul Bairoch, Economics and World History... dz. cyt., s. 46. Pewna francuska komisja śledcza na początku XIX wieku również
stwierdziła, że „Anglia na szczyty swego dobrobytu doszła wyłącznie dzięki trwaniu przez całe wieki w systemie protekcji i zakazów”.
Cyt. za: William Ashworth, Customs and Excise – Trade, Production, and Consumption in England, 1640–1845, Oxford University
Press, Oxford 2003, s. 379.
63 Cyt. za Friedrich List, The National System… dz. cyt., s. 95. Pitt cytowany jest jako Earl of Chatham, którym faktycznie wówczas był.
64 Pełny cytat brzmi: „Gdyby Amerykanie, czy to drogą zmowy, czy też stosując jakiekolwiek inne środki przymusu, wstrzymali przywóz
wyrobów przemysłowych z Europy i dali w ten sposób monopol tym spośród swoich rodaków, którzy mogliby wytwarzać podobne towary,
przesunęli jakąś znaczniejszą część swego kapitału do tej dziedziny wytwórczości, to zamiast przyspieszyć, opóźniliby dalszy wzrost wartości
produktu rocznego, a zamiast popierać postęp swego kraju na drodze do bogactwa i wielkości, przeszkodziliby mu w tym”. Adam Smith,
Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, przeł. Stefan Wolff, Oswald Einfeld, Zdzisław Sadowski, Wydawnictwo
Naukowe PWN, Warszawa 2007, t. I, s. 417. Poglądy Smitha powtarzał później uznany XIX-wieczny ekonomista francuski Jean-Baptiste
Say, który miał ponoć powiedzieć, że „tak jak Polska, Stany Zjednoczone powinny oprzeć się na rolnictwie i zapomnieć o przemyśle”.
Zrelacjonowane w: Friedrich List, The National System… dz. cyt., s. 99.
65 Hamilton podzielił te instrumenty na 11 grup. Były to: (1) „daniny ochronne” (mówiąc współczesnym językiem, cła); (2) „prohibicja na
konkurencyjne artykuły bądź daniny równoznaczne z prohibicją” (zakazy importu bądź cła prohibicyjne); (3) „prohibicja na eksport
materiałów do produkcji” (zakaz eksportu komponentów dla przemysłu); (4) „wynagrodzenia pieniężne” (subsydia); (5) „premie” (specjalne
subsydia na kluczowe innowacje); (6) „zwolnienie z danin materiałów do produkcji” (liberalizacja importu komponentów); (7) „zwroty danin
nałożonych na materiały do produkcji” (zwroty cła zapłaconego za importowane komponenty); (8) „zachęcanie do tworzenia nowych odkryć
i wynalazków w kraju, a także do wdrażania w Stanach Zjednoczonych wynalazków dokonanych w innych krajach, zwłaszcza tych, które
dotyczą maszyn” (nagrody i patenty za wynalazki); (9) „regulacje prawne dotyczące kontroli produkowanych wyrobów” (regulacja
standardów jakości); (10) „ułatwianie przekazu pieniądza z miejsca na miejsce” (rozwój finansów) oraz (11) „ułatwianie transportu
towarów” (rozwój infrastruktury). Alexander Hamilton, Report on the Subject of Manufactures,1789, przedrukowany w: tegoż, Writings,
The Library of the America, New York 2001, s. 679–708.
66 Burr i Hamilton byli za młodu przyjaciółmi. W 1789 roku Burr zmienił jednak afiliację i przyjął posadę prokuratora generalnego stanu Nowy
Jork od gubernatora Georga Clintona, mimo że wcześniej prowadził kampanię na rzecz kandydata Hamiltona. W roku 1791 Burr pokonał
w walce o fotel senatora teścia Hamiltona, Philipa Schuylera, a następnie wykorzystał swe stanowisko do zwalczania proponowanej przez
Hamiltona polityki. Hamilton z kolei sprzeciwił się kandydaturze Burra na wiceprezydenta w roku 1792, a następnie jego nominacji na
ministra (ambasadora) we Francji w roku 1794. Jakby tego mało, Hamilton dosłownie wyrwał Burrowi prezydenturę z rąk i zmusił go, by
został jedynie wiceprezydentem w wyborach 1800 roku. Startowało wówczas czterech kandydatów: John Adams i Charles Pinckney
z Partii Federalistów oraz Thomas Jefferson i Aaron Burr z przeciwnej im Partii Demokratyczno-Republikańskiej. W głosowaniu elektorów
na czoło wyszło dwóch kandydatów tej ostatniej, przy czym Burr niespodziewanie remisował z Jeffersonem. Kiedy Izba Reprezentantów
miała wybrać spośród tych dwóch kandydatów, Hamilton przeciągnął Federalistów na stronę Jeffersona. Choć byli z Jeffersonem
przeciwnikami, uczynił tak dlatego, że uważał Burra za oportunistę pozbawionego wszelkich zasad, a Jefferson przynajmniej miał jakieś
pryncypia, nawet jeśli niewłaściwe. W rezultacie Burr musiał się zadowolić posadą wiceprezydenta. A kiedy w roku 1804 Burr ubiegał się
o posadę gubernatora stanu Nowy Jork, Hamilton przeprowadził przeciwko niemu całą kampanię, po raz kolejny pozbawiając go
upragnionego stanowiska. Szczegóły na ten temat pochodzą z książek: Joseph Ellis, Founding Brothers – The Revolutionary Generation,
Vintage Books, New York 2000, s. 40–41 oraz John Garraty, Mark Carnes, The American Nation – A History of the United States,
10th edition, Addison Wesley Longman, New York 2000, s. 169–170.
67 Na podobnej zasadzie rozwój przemysłowy Ameryki Łacińskiej zyskał poważny impet dzięki nieoczekiwanemu załamaniu się
międzynarodowego handlu w efekcie Wielkiego Kryzysu lat 30.
68 Hamilton zaproponował emisję obligacji rządowych w celu finansowania publicznych inwestycji w infrastrukturę. Idea „pożyczania na
inwestycje” była dla wielu podejrzana, także dla Thomasa Jeffersona. Sprawie Hamiltona nie pomagało też to, że publiczny dług
w ówczesnej Europie zazwyczaj służył finansowaniu wojen bądź ekstrawaganckiego stylu życia panujących. Ostatecznie Hamiltonowi udało
się przekonać Kongres i kupić akceptację Jeffersona dzięki zgodzie na przeniesienie stolicy na południe – do nowo wybudowanego
Waszyngtonu DC. Hamilton chciał również utworzyć „bank narodowy”. Idea była taka, że bank, którego właścicielem byłby w części (20
procent) rząd i który działałby jako bankier rządu, mógłby zapewnić stabilność systemowi finansowemu. Mógłby on generować dodatkową
płynność w systemie finansowym poprzez emisję banknotów, korzystając ze swego specjalnego statusu instytucji rządowej. Oczekiwano
również, że bank ten mógłby finansować ważne z punktu widzenia kraju projekty przemysłowe. Również i ten pomysł Jefferson i jego
zwolennicy uważali za niebezpieczny – generalnie uważali oni banki za wehikuły spekulacji i wyzysku. Półpubliczny bank był dla nich jeszcze
gorszy, gdyż opierał się na sztucznie stworzonym monopolu. Aby rozproszyć potencjalny opór, Hamilton zaproponował bank z ograniczonym,
dwudziestoletnim mandatem, którego faktycznie udzielono, i tak w 1791 roku powstał Bank Stanów Zjednoczonych. Kiedy jego mandat
wygasł w roku 1811, nie został przez Kongres odnowiony. W roku 1816 utworzono kolejny Bank Stanów Zjednoczonych (tzw. Drugi Bank
USA), z kolejnym dwudziestoletnim mandatem. Kiedy przyszło do jego odnowienia w roku 1836, i tym razem to nie nastąpiło (więcej na ten
temat w rozdziale czwartym). Potem USA musiały radzić sobie bez choćby na poły publicznego banku przez kolejnych osiemdziesiąt lat, aż
w końcu utworzono w 1913 roku amerykański bank centralny, tzn. Radę Rezerwy Federalnej.
69 Wystawę nazwano: Alexander Hamilton: The Man Who Made Modern America [Aleksander Hamilton: Człowiek, który stworzył
nowoczesną Amerykę]; trwała od 10 września 2004 do 28 lutego 2005. Zob. stronę internetową:
http://www.alexanderhamiltonexhibition.org/.
70 Partia Wigów była głównym rywalem dominującej Partii Demokratycznej (utworzonej w 1828) od połowy lat 30. do początku lat 50. XIX
wieku i wydała dwóch prezydentów na pięć elekcji w latach 1836–1856: Williama Harrisona (1841–1844) i Zachary’ego Taylora (1849–
1851).
71 Cytowane w: John Garraty, Mark Carnes, The American Nation… dz. cyt., s. 405.
72 Cytat pochodzi z: Reinhard Luthin, Abraham Lincoln and the Tariff, „The American Historical Review” 1944, vol. 49, no. 4, s. 616.
73 Jednym z najważniejszych doradców ekonomicznych Lincolna był Henry Carey, wówczas czołowy ekonomista amerykański, syn czołowego
zwolennika protekcjonizmu Matthew Careya i sam wybitny protekcjonista. Mało kto dzisiaj o Careyu słyszał, ale wówczas uważano go za
jednego z najważniejszych ekonomistów amerykańskich tamtych czasów. Karol Marks i Fryderyk Engels opisali go wręcz jako „jedynego
ważnego ekonomistę amerykańskiego” w swym liście do Weydemeyera z 5 marca 1852, w: Karl Marx, Friedrich Engels, Letters to
Americans, 1848–95: A Selection, International Publishers, New York 1953, cytowany za: Olivier Fraysse, Lincoln, Land, and Labour,
translated by S. Neely from the original French edition published in 1988 by Paris, Publications de la Sorbonne, University of Illinois Press,
Urbana and Chicago 1994, s. 224, przypis 46.
74 Konsolidacja reżimu protekcjonistycznej polityki handlowej to nie jedyne gospodarcze dziedzictwo prezydentury Lincolna. W roku 1862,
obok ustawy o gospodarstwach, czyli jednego z największych programów reformy ziemskiej w historii ludzkości, Lincoln nadzorował też
wprowadzenie ustawy Morrilla. Powoływała ona do życia kolegia „grantów ziemskich” pozwalające wzmocnić narodowy potencjał badań
i rozwoju, który później stał się z kolei najważniejszym narzędziem konkurencyjności USA. Choć rząd amerykański wspierał badania
w rolnictwie od lat 30. XIX wieku, to ustawa Morrilla stanowi przełom w historii rządowego wsparcia badań i rozwoju w USA.
75 Paul Bairoch, Economics and World History… dz. cyt., s. 37–38.
76 Jagdish Bhagwati, Protectionism… dz. cyt., s. 22, przypis 10.
77 Paul Bairoch, Economics and World History… dz. cyt., s. 51–52.
78 Recenzując moją książkę Kicking Away the Ladder, ekonomista z Dartmouth Doug Irwin stwierdza, że „Stany Zjednoczone wystartowały
jako bardzo zamożny kraj z wysokim poziomem alfabetyzmu, silnie rozpowszechnioną własnością ziemi, stabilnymi rządami
i konkurencyjnymi instytucjami politycznymi, które gwarantowały bezpieczeństwo własności prywatnej, ogromnym rynkiem wewnętrznym
z wolnym handlem towarami i swobodnym przepływem siły roboczej między regionami itd. Biorąc pod uwagę tak niesłychanie korzystne
okoliczności, nawet bardzo nieefektywna polityka handlowa nie mogła powstrzymać gospodarczego rozwoju”. Doug Irvin, review of Ha-
Joon Chang’s Kicking Away the Ladder – Development Strategy in Historical Perspective, Anthem Press, London 2002; online:
http://eh.net/bookreviews/library/0777.
79 Obejmowały one: „dobrowolne” ograniczenia eksportu wymierzone w najbardziej konkurencyjnych eksporterów zagranicznych (na przykład
japońskie firmy samochodowe); kwoty importowe na tkaniny i ubrania (poprzez tzw. Międzynarodową Umowę Włókienniczą, MFA);
dopłaty do rolnictwa (porównajmy to ze zniesieniem ustaw zbożowych w Wielkiej Brytanii); wreszcie cła antydumpingowe (przy czym
„dumping” definiowany jest przez rząd USA w sposób niekorzystny dla firm z zagranicy, co pokazują kolejne regulacje WTO).
80 Więcej szczegółów na temat krajów omawianych w tym rozdziale, zob. Ha-Joon Chang, Kicking Away… dz. cyt., rozdział 2, s. 32–51 oraz
tegoż, Why Developing Countries Need Tariffs – How WTO NAMA Negotiations Could Deny Developing Countries’ Right to
a Future, Oxfam, Oxford, and South Centre, Geneva 2005, online:
http://oxfamilibrary.openrepository.com/oxfam/bitstream/10546/112533/1/why-developing-countries-need-tarifs-24112004-en.pdf.
81 Zob. dowody przedstawione w: John Nye, The Myth of Free-Trade Britain… dz. cyt.
82 Przeciętne stawki celne na towary przemysłowe wynosiły 14 procent w Belgii (1959), 18 procent w Japonii (1962) i Włoszech (1959), około
20 procent w Austrii i Finlandii (1962) oraz 30 procent we Francji (1959). Zob. Ha-Joon Chang, Why Developing Countries…
dz. cyt., tabela 5.
83 Tamże, tabela 5. W roku 1973 do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej należały: Belgia, Dania, Francja, Włochy, Luksemburg, Holandia,
Wielka Brytania i Republika Federalna Niemiec.
84 Richard Kuisel, Capitalism and the State in Modern France, Cambridge Univesity Press, Cambridge 1981, s. 14.
85 Przykładem może być przywoływany już Doug Irvin.
86 W swym słynnym artykule, przywoływanym już w rozdziale pierwszym, Jeffrey Sachs i Andrew Warner omawiają, jak to „błędne” teorie
wpłynęły na przyjęcie przez kraje rozwijające się „błędnych polityk”. Jeffrey Sachs, Andrew Warner, Economic Reform and the Process
of Global Integration, Brookings Papers on Economic Activity, 1995, no.1, s. 11–21.
87 Kiedy załamały się rozmowy w Cancun, Willem Buiter, wybitny holenderski ekonomista, a wówczas także główny ekonomista
Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, stwierdził: „Chociaż przywódcy krajów rozwijających się rządzą państwami, które są
przeciętnie biedne lub bardzo biedne, nie oznacza to bynajmniej, że zawsze mówią oni w imieniu biednych i najbiedniejszych w swoich
krajach. Niektórzy pewnie tak robią, ale inni reprezentują tylko skorumpowane i opresyjne elity żyjące z renty generowanej przez nałożenie
barier na handel i inne zakłócenia rynku, na koszt swych najbiedniejszych i najbardziej bezbronnych obywateli”. Zob. Willem Buiter, If
anything is rescued from Cancun, politics must take precedence over economies, letter to the editor, „Financial Times”, September 16,
2003.
88 Stopy wzrostu wymieniane w tym akapicie pochodzą z Angus Maddison, The World Economy: Historical Statistics, OECD, Paris 2003,
tabela 8.b.
89 Willem Buiter, If anything is rescued from Cancún, politics must take precedence over economics, letter to the editor, „Financial
Times”, 16 September 2003.
90 Większość meksykańskiej diaspory stanowią niedawni imigranci, ale część to przodkowie dawnych Meksykanów, którzy Amerykanami stali
się w efekcie aneksji dużych połaci meksykańskiego terytorium – w tym całej współczesnej Kalifornii, Nowego Meksyku, Arizony, Nevady,
Utah, Colorado i Wyoming – po wojnie amerykańsko-meksykańskiej (1846–1848) i traktacie z Guadalupe Hidalgo (1848).
91 Liczby pochodzą z: Mark Weisbrot et al., The Scorecard on Development: 25 Years of Diminished Progress, Center for Economic and
Policy Research (CEPR), Washington, DC, September, 2005, rys. 1; online: http://www.cepr.net/publications/development 2005 09.pdf.
92 Meksykański dochód per capita notował spadek w roku 2001 (-1,8 procent), w 2002 (-0,8 procent) i w 2003 (-0,1 procent), a rósł tylko
w 2004, o 2,9 procent, co ledwie wystarczyło do przywrócenia poziomu z roku 2001. W 2005 roku gospodarka rosła na poziomie około 1,6
procent. To znaczy, że dochód Meksyku per capita pod koniec roku 2005 był o 1,7 procent wyższy niż w 2001, co daje roczną stopę
wzrostu 0,3 procent w latach 2001–2005. Liczby z lat 2001–2004 pochodzą z kolejnych wydań rocznego raportu Banku Światowego (World
Development Report, World Bank,Washington, DC). Dane o wzroście dochodu w roku 2005 (3 procent) pochodzą z: Juan Carlos Moreno-
Brid, Igor Paunovic, Old Wine in New Bottles? – Economic Policymaking in Left-of-center Governments in Latin America, „Revista –
Harvard Review of Latin America” 2006, Spring/Summer, s. 47, tabela. Stopa wzrostu populacji w 2005 (1,4 procent) została
wyprowadzona z: World Bank, World Development Report, World Bank, Washington, DC 2006, s. 292, tabela 1.
93 Dochód Meksyku w latach 1955–1982 rósł na poziomie ponad 6 procent rocznie, według Juan Carlos Moreno-Brid et al., NAFTA and The
Mexican Economy: A Look Back on a Ten-Year Relationship, „North Carolina International Law and Commerce Register” 2005, vol.
30. Ponieważ stopa wzrostu populacji Meksyku w tym czasie wynosiła 2,9 procent rocznie, daje to wzrost dochodu per capita na poziomie
około 3,1 procent. Stopa wzrostu populacji wyliczona na podstawie: Angus Maddison, The World Economy – A Millennial Perspective,
OECD, Paris 2001, s. 280, tabela C2-a.
94 Więcej szczegółów, zob. Ha-Joon Chang, Why Developing Countries Need Tariffs – How WTO NAMA Negotiations Could Deny
Developing Countries’ Right to a Future, Oxfam, Oxford, and South Centre, Geneva 2005, s. 78–81;
http://www.southcentre.org/publications/SouthPerspectiveSeries/WhyDevCountriesNeedTariffsNew.pdf.
95 Cła odpowiadają za 54,7 procent wpływów budżetowych w Suazi, 53,5 procent w Madagaskarze, 50,3 procent w Ugandzie i 49,8 procent
w Sierra Leone. Zob. tamże, s. 16–17.
96 Thomas Baunsgaard, Michael Keen, Trade Revenue and (or?) Trade Liberalisation, IMF Working Paper WP/05/112, The International
Monetary Fund, Washington, DC 2005.
97 W tym sensie teoria HOS jest wysoce nierealistyczna w kluczowym aspekcie – zakłada bowiem, że kraje rozwijające się mogą stosować te
same technologie, co kraje rozwinięte, gdy tymczasem to właśnie brak możliwości zastosowania bardziej wydajnych (i oczywiście bardziej
skomplikowanych) technologii jest przyczyną ubóstwa tych krajów. Ochrona raczkujących przemysłów ma na celu zwiększenie tych
możliwości, zwanych przez ekonomistów „potencjałem technologicznym”.
98 Uwaga wygłoszona w czasie briefingu na temat wolnego i uczciwego handlu w Białym Domu dla Trade Association Representatives, 17
lipca 1986.
99 Oxfam, Running into the Sand – Why Failure at Cancun Trade Talks Threatens the World’s Poorest People, Oxfam Briefing Paper,
August 2003, s. 24.
100 Dane dotyczące ceł pochodzą z: Oxfam, Running into the Sand… dz. cyt., s. 25–27. Dane o dochodzie zaczerpnięto z zestawień Banku
Światowego. W roku 2002 Francja i Bangladesz zapłaciły USA odpowiednio 320 i 300 milionów dolarów w cłach. W tym samym roku
całkowity dochód Bangladeszu wyniósł 47 miliardów dolarów, podczas gdy dochód Francji – 1457 miliardów. Z kolei Wielka Brytania
zapłaciła USA w 2002 roku 420 milionów dolarów w cłach, a Indie 440 milionów. Roczny dochód obydwu krajów wynosił w tym czasie
odpowiednio 1565 miliardów i 506 miliardów dolarów.
101 Według szacunków Oxfamu z roku 2002, obywatele Europy poprzez dopłaty i cła wspierali przemysł mleczarski kwotą rzędu 16 miliardów
funtów rocznie. To odpowiednik dwóch dolarów na krowę dziennie – połowa ludzi na świecie żyje za mniejszą sumę. Oxfam, Milking the
CAP, Oxfam Briefing no. 34, Oxfam, Oxford 2002; online: http://www.oxfam.org.uk/what_we_do/issues/trade/downloads/bp34_cap.pdf.
102 Thomas Fritz, Special and Differential Treatment for Developing Countries, Global Issues Paper, no. 18, Heinrich Böll Foundation,
Berlin 2005.
103 W 1998 roku na forum OECD, a więc w klubie państw bogatych, zaproponowano wielostronne porozumienie o inwestycjach (MIA), które
miało nałożyć ostre restrykcje instrumentów regulacji inwestycji zagranicznych przez rządy. Choć było to porozumienie wyłącznie w gronie
krajów zamożnych, jego ostatecznym celem było włączenie także krajów rozwijających się. Propozycja, aby pozwolić im dobrowolnie
podpisać porozumienie, była wyrazem nadziei krajów bogatych, że wszystkie kraje rozwijające się w końcu poczują się zobligowane do
akcesu z obawy przed odrzuceniem przez wspólnotę międzynarodowych inwestorów. Kilka krajów rozwijających się, takich jak Argentyna
(wówczas wierny uczeń MFW i Banku Światowego), entuzjastycznie wyraziło chęć podpisania porozumienia, wywierając tym samym
presję na pozostałe, by uczyniły to samo. Kiedy cała propozycja upadła w roku 1998 wskutek nieporozumień między samymi krajami
bogatymi, spróbowały one wprowadzić ją na agendę z powrotem za pośrednictwem WTO. Na posiedzeniu ministerialnym w Cancún pomysł
ten usunięto z agendy ze względu na opór krajów rozwijających się. Na temat przebiegu tych wydarzeń, zob. Ha-Joon Chang, Duncan
Green, The Northern WTO Agenda on Investment: Do as we Say, Not as we Did, CAFOD [Catholic Agency for Overseas
Development], London, and South Centre, Geneva 2003, s. 1–4.
104 Zob. Joseph Stiglitz, Andrew Charlton, Fair Trade for All – How Trade Can Promote Development, Oxford University Press, Oxford
2005, s. 121–122 oraz Appendix 1. Różne szacunki liczbowe korzyści z liberalizacji rynku rolnego w krajach bogatych, zob. Frank
Ackerman, The Shrinking Gains from Trade: A Critical Assessment of Doha Round Projections, Global Development and Environment
Institute Working Paper, No. 05–01, October 2005, Tufts University. Dwa szacunki Banku Światowego przywoływane przez Ackermana
określają udział krajów rozwiniętych w całkowitych korzyściach z liberalizacji rynku rolnego krajów zamożnych na 75 procent (41,6
miliardów z 55,7 miliardów) i 70 procent (126 miliardów ze 182 miliardów).
105 W latach 1971–1985 bezpośrednie inwestycje zagraniczne odpowiadały za ledwie 0,6 procent wytworzonego kapitału trwałego (inwestycji
materialnych) Finlandii. Poza blokiem komunistycznym tylko Japonia miała niższy wskaźnik – 0,1 procent. Dane pochodzą z dorocznych
raportów UNCTAD, World Investment Report, United Nations Conference on Trade and Development, Geneva.
106 Martin Feldstein, Aspects of Global Economic Integration: Outlook for the Future, NBER Working Paper, no. 7899, National Bureau
of Economic Research, Cambridge, Massachusetts 2000.
107 Ayhan Kose, Eswar Prasad, Kenneth Rogeff, Shang-Jin Wei, Financial Globalisation: A Reappraisal, IMF Working Paper, WP/06/189,
International Monetary Fund (IMF), Washington, DC 2006.
108 Do niedawna wśród kredytów dominowały pożyczki bankowe, ale obecnie lwią ich część stanowią obligacje. W latach 1975–1982
obligacje odpowiadały za zaledwie 5 procent całkowitego długu prywatnego netto krajów rozwijających się, ale ich udział wzrósł do 30
procent w latach 1990–1998 i aż 70 procent w latach 1999–2005. Dane pochodzą z World Bank, Global Development Finance, wydania
z 1999 i 2005 roku.
109 Rozróżnienie między inwestycjami portfelowymi i FDI jest w praktyce niejednoznaczne. FDI określa się zazwyczaj przez to, że inwestor
wykupuje za granicą ponad 10 procent udziałów firmy z zamiarem zaangażowania się w jej zarządzanie. Nie ma jednak żadnej teorii
ekonomicznej, która wskazywałaby, że musi to być akurat 10 procent. Co więcej, pojawia się ostatnio nowa forma hybrydowa, która jeszcze
bardziej zamazuje granice. Tradycyjnie bowiem bezpośrednich inwestycji zagranicznych dokonywały korporacje transnarodowe,
definiowane jako firmy produkcyjne prowadzące działania w więcej niż jednym kraju. W ostatnim czasie na rynku bezpośrednich inwestycji
zagranicznych zaktywizowały się bowiem podmioty określane przez ONZ jako „fundusze wspólnego inwestowania” (fundusze private
equity, fundusze powiernicze czy hedgingowe). Dokonywane przez nie FDI różnią się od tych tradycyjnych, prowadzonych przez
korporacje transnarodowe, gdyż nie zakładają potencjalnie nieograniczonego czasu zaangażowania, jak w przypadku korporacji. Fundusze te
zazwyczaj wykupują firmy z perspektywą odsprzedania ich po pięciu–dziesięciu latach lub nawet wcześniej – bez wzmacniania ich
potencjału produkcyjnego, o ile tylko mogą wyjść na swoje. Na temat tego zjawiska, zob. UNCTAD, World Investment Report,
2006,United Nations Conference on Trade and Development, Geneva 2006.
110 Aktualny przegląd literatury na temat problemów związanych z pomocą rozwojową, zob. Sanjai Reddy, Camelia Minoiu, Development Aid
and Economic Growth: A Positive Long-Run Relation, DESA Working Paper, no. 29, September 2006, Department of Economic and
Social Affairs (DESA), United Nations, New York.
111 Dane na temat przepływów kapitału w tym akapicie pochodzą z: World Bank, Global Development Finance 2006, World Bank,
Washington, DC. 2006, tabela A.1.
112 W 1997 roku cudzoziemcy wykupili obligacje krajów rozwijających się za 38 miliardów dolarów, ale w latach 1998–2002 ich wartość
spadła do średnio 23 miliardów dolarów rocznie, a następnie wzrosła do 44 miliardów rocznie w latach 2003–2005. To znaczy, że
w porównaniu z rokiem 1997 zakupy obligacji w latach 1998–2002 były o 40 procent mniejsze, a w latach 2003–2005 dwukrotnie większe
niż w okresie „posuchy” i o 15 procent większe niż w roku 1997.
113 Inwestycje portfelowe w krajach rozwijających się spadły z poziomu 31 miliardów dolarów w roku 1997 do zaledwie 9 miliardów rocznie
w latach 1998–2002. To znaczy, że w tym drugim okresie przeciętny napływ roczny inwestycji portfelowych do krajów rozwijających się
wynosił zaledwie 30 procent wartości z 1997 roku, za to w latach 2003–2005 był o 30 procent wyższy niż w 1997 i 4,5-krotnie wyższy niż
w latach 1998–2002.
114 Kryzysy azjatyckie dobrze opisał i udokumentował Joseph Stiglitz, zob. tegoż, Globalizacja, przeł. Hanna Simbierowicz, Wydawnictwo
Naukowe PWN, Warszawa 2002. Zob. także odpowiednie rozdziały w: Ha-Joon Chang, Gabriel Palma, Hugh Whittaker (eds.), Financial
Liberalisation and the Asian Crisis, Palgrave, Basingstoke and New York 2001.
115 W roku 2005 wartość całego amerykańskiego rynku giełdowego wynosiła 15,517 biliona dolarów. Rynek indyjski warty był wówczas 506
miliardów dolarów; online: http://www.diehardindian.com/overview/stockmkt.htm.
116 W roku 1999 nigeryjski rynek giełdowy warty był 2,94 miliarda dolarów, a rynek ghański zaledwie 0,91 miliarda dolarów; online:
http://www.un.org/ecosocdev/geninfo/afrec/subjindx/143stock.htm.
117 Barry Eichengreen, Michael Bordo, Crises Now and Then: What Lessons from the Last Era of Financial Globalisation,
NBERWorking Paper, no. 8716, National Bureau of Economic Research (NBER), Cambridge, Massachusetts 2002.
118 Tak brzmi tytuł rozdziału 13 książki Jagdisha Bhagwatiego, In Defense of Globalization, Oxford University Press, New York 2004.
119 To nowe, bardziej zniuansowane podejście MFW zostało szczegółowo wyłożone w dwóch artykułach autorstwa Kennetha Rogoffa, byłego
głównego ekonomisty MFW w latach 2001–2003 oraz trzech innych ekonomistów Funduszu. Zob. Eswar Prasad, Kenneth Rogoff, Shang-
Jin Wei, Ayhan Kose, Effects of Financial Globalisation on Developing Countries: Some Empirical Evidence, IMF Occasional Paper,
no. 220, International Monetary Fund (IMF), Washington DC 2003 oraz Ayhan Kose, Eswar Prasad, Kenneth Rogeff, Shang-Jin Wei,
Financial Globalisation… dz. cyt.
120 Tamże, s. 34–35. Pełny cytat brzmi: „przedwczesne otwarcie rynków kapitałowych bez posiadania na miejscu dobrze rozwiniętego i dobrze
nadzorowanego sektora finansowego, dobrych instytucji i zdrowej polityki makroekonomicznej może krajowi zaszkodzić, generując
niekorzystną strukturę przepływów kapitału i narażając go na nagłe zatrzymanie bądź wręcz odwrót tych przepływów”.
121 World Bank, Global Development Finance, 2003, World Bank, Washington DC. 2003, tabela 1.1.
122 World Bank, Global Development Finance 2006… dz. cyt., tabela A.1.
123 Leon Brittan, Investment Liberalisation: The Next Great Boost to the World Economy, „Transnational Corporations”, 2005, vol. 4, no. 1,
s. 2.
124 Jedno z badań ekonomistów MFW pokazuje na przykład, że dla próby 30 uboższych krajów rozwijających się w latach 1985–2004 napływy
FDI okazały się bardziej niestabilne niż napływ inwestycji portfelowych czy kredytów. Zob. Ayhan Kose, Eswar Prasad, Kenneth Rogeff,
Shang-Jin Wei, Financial Globalisation… dz. cyt., tabela 3. Te 30 krajów to Algieria, Bangladesz, Boliwia, Ekwador, Fidżi, Ghana,
Gwatemala, Honduras, Iran, Jamajka, Kamerun, Kenia, Kostaryka, Malawi, Mauritius, Nepal, Niger, Papua-Nowa Gwinea, Paragwaj,
Republika Dominikany, Salwador, Senegal, Sri Lanka, Tanzania, Togo, Trynidad i Tobago, Tunezja, Urugwaj, Zambia oraz Zimbabwe.
Bezpośrednie inwestycje zagraniczne okazały się mniej niestabilne od inwestycji portfelowych i kredytów dla próby „rynków
wschodzących”, obejmujących Argentynę, Brazylię, Chile, Chiny, Egipt, Filipiny, Indie, Indonezję, Izrael, Kolumbię, Koreę Południową,
Malezję, Meksyk, Pakistan, Peru, RPA, Singapur, Tajlandię, Turcję i Wenezuelę.
125 Prakash Loungani, Assaf Razin, How Beneficial is Foreign Direct Investment for Developing Countries?, „Finance and Development”
2001, vol. 28, no. 2.
126 Wraz ze wzrostem znaczenia funduszy wspólnego inwestowania, które omówiłem wcześniej (przypis 5), dochodzi również do skrócenia
horyzontów czasowych FDI, co czyni ich „upłynnienie” jeszcze bardziej prawdopodobnym.
127 Obejmują one wymogi wkładu lokalnego (według których korporacje transnarodowe zobowiązane są do zakupu jakiegoś minimum
komponentów od producentów lokalnych), wymogi eksportowe (według których zmuszone są one do eksportu określonej części swej
produkcji) oraz wymogi dotyczące równowagi wymiany zagranicznej (według których muszą one eksportować przynajmniej za tyle samo, za
ile importują).
128 Christian Aid, The Shirts off Their Backs – How Tax Policies Fleece the Poor, September 2005.
129 Ayhan Kose, Eswar Prasad, Kenneth Rogeff, Shang-Jin Wei, Financial Globalisation… dz. cyt., s. 29.
130 Co więcej, inwestycje typu brownfield mogą jeszcze wzmocnić negatywne efekty cen transferowych. Jeśli korporacja transnarodowa,
która kupiła a nie zbudowała nową firmę, stosuje ceny transferowe, wówczas przedsiębiorstwo, które stało się odtąd jej filią, może płacić
mniej podatków, niż czyniło to, będąc firmą krajową.
131 Dane pochodzą z UNCTAD (Konferencji Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju).
132 Zwłaszcza w przypadku FDI dokonywanych przez fundusze wspólnego inwestowania (zob. przypisy 5 oraz 22) może to być racjonalną
strategią – nie mają one właściwego dla danej branży know-how, co pozwoliłoby im zwiększać potencjał produkcyjny wykupywanych przez
siebie firm.
133 Richard Kozul-Wright, Paul Rayment, The Resistible Rise of Market Fundamentalism: Rethinking Development Policy in an
Unbalanced World, Zed Books, London 2007, rozdział 4. Zob. także Ayhan Kose, Eswar Prasad, Kenneth Rogeff, Shang-Jin Wei,
Financial Globalisation… dz. cyt., s. 27–30.
134 Instrumenty te obejmują: wymogi tworzenia spółek joint venture, co zwiększa szanse na transfer technologii do partnera lokalnego;
bezpośrednio zdefiniowane warunki transferu technologii; wymogi wkładu lokalnego, co zmusza korporacje transnarodowe do
transferowania części technologii do poddostawców; wreszcie wymogi eksportowe, zmuszające korporacje transnarodowe do stosowania
najnowszych technologii, umożliwiających konkurowanie na rynku światowym.
135 Sanjaya Lall, nieżyjący już ekonomista z Oksfordu i jeden z czołowych badaczy korporacji transnarodowych, świetnie to niegdyś ujął:
„podczas gdy z krótkoterminowego punktu widzenia przyjęcie większej ilości bezpośrednich inwestycji zagranicznych oznacza zazwyczaj
(jeśli nie zawsze) korzyści netto dla kraju-gospodarza, to wciąż pozostaje kwestia wyboru różnych strategii FDI w perspektywie rozwoju
długofalowego”. Zob. Sanjaya Lall, Introduction, [w:] tegoż (ed.), Transnational Corporations and Economic Development, Routledge,
London 1993.
136 Cytat pochodzi z „Bankers’ Magazine”, no. 38, January 1884, przywoływanego w: Mira Wilkins, The History of Foreign Investment in
the United States to 1914, Harvard University Press, Cambridge, Mass 1989, s. 566. W pełnym brzmieniu: „Nastanie dla nas szczęśliwy
dzień, kiedy ani jeden amerykański papier wartościowy nie będzie w posiadaniu zagranicy, a Stany Zjednoczone nie będą obszarem wyzysku
dla europejskich bankierów i pożyczkodawców. Trybut płacony cudzoziemcom jest […] czymś odrażającym […]. Wyrośliśmy już
z konieczności odbywania upokarzających wypraw do Londynu, Paryża czy Frankfortu [sic], jako że kapitał jest już w obfitości nadto
wystarczającej na wszystkie krajowe potrzeby”.
137 Zagranicznych pożyczkodawców również źle traktowano. W roku 1842 USA stały się pariasem międzynarodowych rynków kapitałowych,
kiedy władze jedenastu stanów ogłosiły niewypłacalność wobec zagranicznych (głównie brytyjskich) pożyczek. Jeszcze w tym samym roku,
gdy amerykański rząd federalny próbował zebrać pożyczkę w londyńskim City, „The Times” odpowiedział na to, że „Amerykanom
należałoby wytłumaczyć, że istnieje pewna klasa papierów wartościowych, którym żadna suma pieniędzy, nieważne jak wielka, nie nada
wartości; w tej klasie ich własne papiery zajmują poczesne miejsce”. Cytowane za: Thomas Cochran, William Miller, The Age of
Enterprise: A Social History of Industrial America, The Macmillan Company, New York 1942, s. 48.
138 Drugi Bank USA, założony w roku 1816 z dwudziestoletnim mandatem, był w 20 procentach w posiadaniu rządu, deponowano w nim
również wpływy z podatków federalnych, ale nie miał on monopolu na emisję pieniądza, nie można go zatem uznać za bank centralny we
właściwym sensie.
139 Przywołane w: Mira Wilkins, The History of Foreign Investment… dz. cyt., s. 84.
140 Jeszcze do 1914 roku, kiedy to Stany Zjednoczone stały się równie zamożne jak Wielka Brytania, wciąż należały do największych
pożyczkobiorców netto na międzynarodowym rynku kapitałowym. Autorytatywne szacunki historyczki amerykańskiej Miry Wilkins określają
ówczesny poziom amerykańskiego zadłużenia zagranicznego na 7,1 miliarda dolarów, o wiele powyżej poziomu Rosji (3,8 miliarda) czy
Kanady (3,7 miliarda). Oczywiście, w tamtym momencie USA z udzielonymi przez siebie pożyczkami na poziomie około 3,5 miliarda
dolarów były zarazem czwartym krajem-pożyczkodawcą, po Wielkiej Brytanii (18 miliardów dolarów), Francji (9 miliardów) i Niemczech
(7,3 miliarda). Nawet jednak po odjęciu tych udzielonych pożyczek, bilans pożyczkowy netto wynosił dla USA 3,6 miliarda dolarów, a więc
był na poziomie zbliżonym do Rosji i Kanady. Zob. Mira Wilkins, The History of Foreign Investment… dz. cyt.
141 Tamże, s. 563
142 Cyt. tamże, s. 85.
143 Tamże, s. 583.
144 Tamże, s. 83 oraz s. 583
145 W owym czasie do „terytoriów” zaliczano Dakotę Północną, Dakotę Południową, Idaho, Montanę, Nowy Meksyk, Utah, Waszyngton,
Wyoming, Oklahomę i Alaskę. Obydwie Dakoty, Montana i Waszyngton zostały stanami w roku 1889, Idaho i Wyoming w 1890, a Utah
w 1896 – od tamtego czasu nie podlegały już tej ustawie. Zob. tamże, s. 241.
146 Tamże, s. 579.
147 Tamże, s. 580.
148 Tamże, s. 456.
149 Więcej szczegółów na ten temat, zob. Michael Yoshino, Japan as Host to the International Corporation, [w:] Charles Kindleberger
(ed.), The International Corporation – A Symposium, The MIT Press, Cambridge, MA 1970.
150 W latach 1971–1990 bezpośrednie inwestycje zagraniczne odpowiadały za mniej niż 0,1 procent całkowitej generacji kapitału trwałego
(inwestycji materialnych) Japonii, podczas gdy średnia dla krajów rozwijających się wynosiła 3,4 procent (w latach 1981–1990). Dane
pochodzą z: UNCTAD, World Investment Report (wydania z różnych lat).
151 Government of Japan, Communication to the Working Group on Trade and Investment, 27 June 2002, WT/WGTI/W/125.
152 W latach 1971–1995 bezpośrednie inwestycje zagraniczne odpowiadały za mniej niż 1 procent całkowitej generacji kapitału trwałego
w Korei Południowej, przy średniej dla krajów rozwijających się za lata 1981–1995 wynoszącej 4,3 procent (dane sprzed roku 1980 nie są
dostępne). Dane za UNCTAD (różne lata).
153 Na Tajwanie w latach 1971–1995 bezpośrednie inwestycje zagraniczne odpowiadały za około 2,5 procent całkowitej generacji kapitału
trwałego, przy średniej dla krajów rozwijających się za lata 1981–1995 wynoszącej 4,3 procent. Dane za UNCTAD (różne lata).
154 Stephen Young, Neil Hood, James Hamill, Foreign Multinationals and the British Economy – Impact and Policy, Croom Helm,
London 1988, s. 223.
155 Tamże, s. 225
156 Według ankiety amerykańskiego Departamentu Handlu z 1981 roku „The Use of Investment Incentives and Performance Requirements
by Foreign Governments”, 20 procent filii amerykańskich korporacji transnarodowych działających w Irlandii zgłaszało nałożenie na nie
określonych wymogów produkcyjnych; dla porównania w Australii i Japonii było to 8 procent, w Belgii, Kanadzie, Francji i Szwajcarii 7
procent, we Włoszech 6 procent, w Wielkiej Brytanii 3 procent oraz 2 procent w Niemczech i Holandii. Zob. Stephen Young, Neil Hood,
James Hamill, Foreign Multinationals… dz. cyt. s. 199–200. Większe omówienie irlandzkiej strategii wobec bezpośrednich inwestycji
zagranicznych, zob. Ha-Joon Chang, David Green, The Northern WTO Agenda on Investment: Do as we Say, Not as we Did, CAFOD
[Catholic Agency for Overseas Development], London, and South Centre, Geneva 2003, s. 19–23.
157 Szczególnie niesławny w tym względzie jest tzw. rozdział 11 porozumienia NAFTA, który udało się Stanom Zjednoczonym włączyć do
swych wszystkich dwustronnych porozumień o wolnym handlu (z wyjątkiem umowy z Australią). Rozdział 11 daje zagranicznym
inwestorom prawo do stawiania rządów krajów-gospodarzy przed specjalnymi, międzynarodowymi ciałami arbitrażowymi Banku
Światowego i Narodów Zjednoczonych, jeśli tylko uznają, że wartość ich inwestycji została ograniczona wskutek jakichś działań tych rządów
– od nacjonalizacji aż po regulacje środowiskowe. Pomimo tego, że rządy są w nich stroną, procedury arbitrażowe są zamknięte na
uczestnictwo, obserwacje czy wnioski ze strony opinii publicznej.
158 Richard Kozul-Wright, Paul Rayment, The Resistible Rise… dz. cyt., rozdział 4.
159 Paul Hirst, Grahame Thompson, Globalization in Question, 2nd ed. Polity Press, Cambridge 1999, rozdział 3 zawiera szczegółowe
informacje na ten temat.
160 World Bank, World Development Report 1985, Oxford University Press, New York 1985, s. 130.
161 Nokię założono jako przedsiębiorstwo leśne w roku 1865, natomiast kształt współczesnej grupy Nokia zaczął się wyłaniać wówczas, gdy
firma Fińskie Zakłady Gumowe z o.o. (założona w 1898 roku) wykupiła w 1918 roku główny pakiet udziałów w Nokii oraz w 1922 roku
w Fińskich Zakładach Kablowych (założonych w 1912 roku). Wreszcie, w roku 1967 wszystkie te trzy firmy połączyły się w Korporację
Nokia. Niektórzy z fińskich obserwatorów podsumowywali tę fuzję mówiąc, że nazwa połączonej firmy (Oy Nokia Ab) pochodzi od
przeróbki drewna, zarząd przyszedł z fabryki kabli, a pieniądze z przemysłu gumowego. Elektroniczna gałąź Nokii, której produkcja
telefonów komórkowych stanowi dzisiejsze serce całego biznesu firmy, została utworzona w roku 1960. Aż do roku 1967, kiedy doszło do
fuzji trzech przedsiębiorstw, elektronika przynosiła jedynie 3 procent wpływów ze sprzedaży netto całej grupy. Dział elektroniczny przynosił
straty przez siedemnaście lat, generując swój pierwszy zysk dopiero w roku 1977. Pierwsza międzynarodowa sieć komórkowych telefonów
przenośnych na świecie, NMT, powstała w Skandynawii w roku 1981, a Nokia produkowała dla niej pierwsze telefony samochodowe; swój
pierwszy telefon przenośny stworzyła w roku 1987. Płynąc na tej fali, firma gwałtownie zaczęła się rozwijać w latach 80., wykupując cały
szereg firm elektronicznych i telekomunikacyjnych w Finlandii, Niemczech, Szwecji i Francji. Od lat 90. najważniejszy biznes Nokii stanowią
telefony komórkowe, a firma stała się w tamtej dekadzie liderem komórkowej rewolucji komunikacyjnej. Więcej na ten temat, zob. Ha-Joon
Chang, Public Investment Management, National Development Strategy Policy Guidance Note, United Nations DESA (Department of
Economic and Social Affairs) and UNDP (United Nations Development Program), Box 15.
162 Prawa własności nie muszą być prawami własności prywatnej, jak domyślnie zakłada wielu ludzi podkreślających ich wartość. Istnieje
wiele rodzajów wspólnotowych praw własności, które działają całkiem dobrze. Wiele wspólnot rolniczych na całym świecie posiada prawa
własności wspólnotowej, które skutecznie regulują korzystanie ze wspólnych zasobów (na przykład lasów, ryb), zapobiegając ich nadmiernej
eksploatacji. Bardziej nowoczesny przykład stanowi oprogramowanie komputerowe open source w rodzaju Linuksa, gdzie użytkownicy są
zachęcani do poprawiania produktu, ale nie wolno im używać poprawionego produktu dla osobistej korzyści.
163 Mówiąc ściślej, problem miękkich ograniczeń budżetowych nie wynika z samej formy własności. Do ich „utwardzenia” potrzebne jest
karanie niefrasobliwego kierownictwa, możliwe również w warunkach własności państwowej. Co więcej, same miękkie ograniczenia
budżetowe nie czynią jeszcze menedżerów przedsiębiorstwa leniwymi. Dlaczego? Jeśli zawodowi menedżerowie (niezależnie od tego, czy
kierują firmą państwową, czy prywatną) wiedzą, że zostaną surowo ukarani za słabe zarządzanie (na przykład obcięte zostaną ich pensje
bądź wręcz stracą pracę), nie będą mieli bodźców, by kierować firmą w sposób niewłaściwy (abstrahując, oczywiście, od zwykłego
problemu przełożonego-agenta). Jeśli zaś są karani, to fakt, że firma przetrwa dzięki pieniądzom od rządu, ani w jednym, ani w drugim
przypadku im nie sprzyja. Choć zatem miękkie ograniczenia budżetowe występują częściej w przypadku firm państwowych z racji ich formy
własności, najważniejszy problem stanowią jednak bodźce dla menedżerów, a nie same miękkie ograniczenia. W związku z tym
prywatyzacja nie może poprawić wyników danego przedsiębiorstwa. Pogłębioną dyskusję na ten temat można znaleźć w: Ha-Joon Chang,
The Hazard of Moral Hazard – Untangling the Asian Crisis, „World Development” 2000, vol. 28, no. 4.
164 Theodore Georgakopolous, Kyprianos Prodromidis, John Loizides, Public Enterprises in Greece, „Annals of Public and Cooperative
Economics” 1987, vol. 58, no. 4.
165 „The Wall Street Journal”, May 24 1985, cytowane w: Jacqueline Roddick, The Dance of the Millions: Latin America and the Debt
Crisis, Latin America Bureau, London 1988, s. 109.
166 Temasek Holdings posiada większość udziałów w następujących przedsiębiorstwach: 100 procent w Singapore Power (elektryczność
i gaz) oraz PSA International (porty), 67 procent w Neptune Orient Lines (fracht), 60 procent w Chartered Semiconductor Manufacturing
(półprzewodniki), 56 procent w SingTel (telekomunikacja), 55 procent w SMRT (koleje, usługi autobusowe i taksówkarskie), 55 procent
w Singapore Technologies Engineering (inżynieria przemysłu zbrojeniowego) oraz 51 procent w SembCorp Industries (energetyka). Posiada
również pakiety kontrolne w następujących firmach: 32 procent w SembCorp Marine (stocznie) oraz 28 procent w DBS (największy bank
w Singapurze). Zob. Ha-Joon Chang, Public Investment Management, National Development Strategy Policy Guidance Note, United
Nations DESA, Department of Economic and Social Affairs and UNDP (United Nations Development Program) 2006, Box 1.
167 Według znanego raportu Banku Światowego na temat przedsiębiorstw państwowych, średni udział ich sektora w PKB czterdziestu
przebadanych krajów rozwijających się wynosił w latach 1978–1991 10,7 procent. Dla Korei wskaźnik ten wynosił 9,9 procent. Zob. World
Bank, Bureaucrats in Business, Oxford University Press, New York 1995, tabela A.1. Niestety, Bank Światowy nie dostarczył danych na
temat Singapuru. Rządowy Departament Statystyki Singapuru szacował jednak, że firmy GLC odpowiadały w 1998 roku za 12,9 procent
PKB, podczas gdy sektor publiczny poza GLC (na przykład Rady Statutowe) składały się na kolejne 8,9 procent, dając w sumie 21,8
procent. Departament Statystyki zdefiniował GLC jako te spółki, w których rząd ma efektywny udział 20 procent lub więcej. Źródła,
zob. Ha-Joon Chang, Public Investment Management… dz. cyt., Box 1.
168 Według Banku Światowego (1995), tabela A.1, udział sektora przedsiębiorstw państwowych w latach 1978–1991 wynosił 4,7 procent
w Argentynie i 1,9 procent na Filipinach.
169 Więcej szczegółów na temat POSCO, zob. Ha-Joon Chang, Public Investment Management… dz. cyt., Box 2.
170 Tamże, Box 3.
171 Te trzy zasady to minzu (nacjonalizm), minquan (władza ludu, ew. demokracja) oraz minsheng (ludowy dobrobyt).
172 www.economywatch.com/world_economy/china/structure-of-economy.html.
173 Johan Willner, Privatisation and State Ownership in Finland, CESifo Working Paper, no. 1012, August 2003, Ifo Institute for Economic
Research, Munich.
174 Michel Berne, Gérard Pogorel, Privatisation Experiences in France, tekst zaprezentowany w trakcie CESifo Conference on
Privatisation Experiences in the EU, Cadenabbia, Italy, November 2003.
175 Historia prywatyzacji Renault jest dość typowa dla procesów prywatyzacyjnych w tym kraju. Renault został utworzony jako spółka
prywatna w roku 1848. Został znacjonalizowany w roku 1945 za to, że był „narzędziem wroga” – jego właściciel Louis Renault był
nazistowskim kolaborantem. W 1994 roku francuskie państwo zaczęło sprzedawać swoje udziały, zachowując pakiet 53 procent. W roku
1996 pozbyło się pakietu większościowego, zmniejszając swój udział do 46 procent. 11 procent akcji zostało jednak sprzedane, jak to
określono na internetowej witrynie firmy, „stabilnemu trzonowi głównych udziałowców”, w tym finansowym instytucjom kontrolowanym
częściowo przez państwo francuskie. Od tego czasu rząd francuski stopniowo zmniejszał swój udział w firmie do 15,3 procent (stan na rok
2005), ale wciąż pozostaje największym samodzielnym udziałowcem. Co więcej, istotna część owej redukcji udziałów rządu francuskiego
była tłumaczona faktem nabycia w 2002 roku 15 procent udziałów Renault przez Nissana, który wszedł z nim w układ w roku 1999. Jako że
Renault od 1999 roku posiada z kolei pakiet kontrolny (początkowo 35 procent, obecnie 44 procent) w Nissanie, francuskie państwo
faktycznie kontroluje 30 procent udziałów Renault, będąc tym samym siłą dominującą w firmie. Zob. Ha-Joon Chang, Public Investment
Management… dz. cyt., Box 2.
176 Tamże.
177 William Otto Henderson, Studies in the Economic Policy of Frederick the Great, Frank Cass, London 1963, s. 136–152.
178 Więcej szczegółów znajdzie czytelnik w: Thomas Smith, Political Change and Industrial Development in Japan: Government
Enterprise, 1868–1880, Stanford University Press, Stanford 1955 oraz George C. Allen, A Short Economic History of Modern Japan,
4th edition, Macmillan, London and Basingstoke 1981.
179 Zob. Ha-Joon Chang, Kicking Away the Ladder – Development Strategy in Historical Perspective, Anthem Press, London 2002,
s. 101.
180 Tim Kessler, Nancy Alexander, Assessing the Risks in the Private Provision of Essential Services, Discussion Paper for G-24
Technical Group, Geneva, Switzerland, September 15–6, 2003, online: http://www.unctad.org/en/docs/gdsmdpbg2420047_en.pdf.
181 Faktycznie, istnieją dowody na to, że wzrost produktywności w prywatyzowanych przedsiębiorstwach zazwyczaj następuje przed
prywatyzacją, w toku poprzedzającej ją restrukturyzacji; wskazuje to, że sama restrukturyzacja jest ważniejsza od prywatyzacji. Zob. Ha-
Joon Chang, Public Investment Management… dz. cyt.
182 Duncan Green, Silent Revolution – The Rise and Crisis of Market Economics in Latin America, Monthly Review Press, New York,
and Latin American Bureau, London 2003, s. 109.
183 „Miami Herald”, 3 March 1991. Cyt. za Duncan Green, Silent Revolution… dz. cyt., s. 107.
184 Pankaj Tandon, World Bank Conference on the Welfare Consequences of Selling Public Enterprises: Case Studies from Chile,
Malaysia, Mexico and the U.K., Vol. 1: Mexico, Background, TELMEX, World Bank Country Economics Department, June 7 1992, s. 6.
185 Tim Kessler, Nancy Alexander, Assessing the Risks… dz. cyt.
186 Wiele studiów fachowych wykazało, że konkurencja jest zazwyczaj ważniejsza niż status własności, jeśli chodzi o wpływ na wyniki
przedsiębiorstwa. Przegląd tych studiów, zob. Ha-Joon Chang, Ajit Singh, Public Enterprise in Developing Countries and Economic
Efficiency, UNCTAD Review, 1993, no. 4.
187 Część ekonomistów twierdzi, że konkurencję można „zasymulować” w obszarze monopolu naturalnego, sztucznie dzieląc go na mniejsze
(na przykład regionalne) jednostki i wynagradzać bądź karać je w zależności od ich relatywnych wyników. Niestety metoda ta, znana jako
„konkurencja poprzeczki”, jest trudna do zarządzania nawet dla regulatorów w krajach rozwiniętych o dużych zasobach, jako że zakłada
administrowanie skomplikowanymi formułami pomiaru wyników. Jest wysoce nieprawdopodobne, żeby mogli sobie z tym poradzić
regulatorzy w krajach rozwijających się. Co więcej, w przypadku branż sieciowych (na przykład kolei), potencjalna korzyść z symulowanej
konkurencji pomiędzy jednostkami regionalnymi musi zostać zestawiona z rosnącym kosztem problemów koordynacyjnych, wynikających
z fragmentacji sieci. Prywatyzacja brytyjskiej kolei w roku 1993 stworzyła dziesiątki regionalnych operatorów, którzy między sobą konkurują
w bardzo niewielkim zakresie (z racji geograficznego podziału obszarów działania), za to nie zapewniają dobrych połączeń z pociągami
obsługiwanymi przez innych operatorów.
188 Na przykład w latach 80. państwowe koleje brytyjskie w niektórych segmentach rynku mierzyły się (w części) z dość intensywną
konkurencją ze strony prywatnych firm autobusowych.
189 Szacuje się, że w 2005 roku 6,1 procent dorosłej populacji (15–49 lat) w Afryce Subsaharyjskiej jest nosicielami wirusa HIV, w odróżnieniu
od 1 procenta reszty świata jako całości. Epidemia przyjęła rozmiary apokaliptyczne w Botswanie, Lesoto i Republice Południowej Afryki,
ale stan jest bardzo poważny również w Ugandzie, Tanzanii i Kamerunie. ONZ ocenia, że największa epidemia panuje w Botswanie, gdzie
24,1 procent dorosłej populacji w 2005 roku miało wirusa HIV. Lesoto (23,2 procent) i RPA (18,8 procent) są tuż za nimi. Problem jest
naprawdę poważny także w Ugandzie (6,7 procent), Tanzanii (6,5 procent) i Kamerunie (5,4 procent). Wszystkie statystyki pochodzą
z publikacji UNAIDS (United Nations Program on HIV/AIDS): 2006 Report on the Global AIDS Epidemic, online:
http://www.unaids.org/en/KnowledgeCentre/HIVData/GlobalReport/2006/.
190 Dochód per capita w 2004 roku wynosił 4340 dolarów w Botswanie, 3630 dolarów w RPA, 800 dolarów w Kamerunie, 740 dolarów
w Lesoto, 330 w Tanzanii i 270 w Ugandzie. Dane Banku Światowego (2006), World Development Report 2006, tabela 1 i 5.
191 Gdy rząd amerykański ogłosił, że chce zgromadzić duże zapasy Cipro, leku zwalczającego wąglika, Bayer z własnej woli zgodził się na
znaczący rabat dla rządu USA (1,89 dolara za tabletkę zamiast ceny 4,50 dolara w aptekach). Ale amerykański rząd nawet to uznał za
niewystarczające, biorąc pod uwagę, że kopia leku wyprodukowana w Indiach kosztuje mniej niż 20 centów. Rząd USA dostał kolejny 50-
procentowy rabat od Bayera, grożąc mu, że wprowadzi nadmierne obowiązki licencyjne. Zob. szczegóły w: Adam Jaffe, Josh Lerner,
Innovations and Its Discontents – How Our Broken Patent System Is Endangering Innovation and Progress, and What to do about
It, Princeton University Press, Princeton 2006, s. 17.
192 Harvey Bale, Access to Essential Drugs in Poor Countries – Key Issues, online: http://www.ifpma.org/News/SpeechDetail.aspx?
nID=4.
193 Strong global patent rules increase the cost of medicines, „The Financial Times”, 14 February 2001.
194 Zob. strona internetowa amerykańskiego stowarzyszenia przemysłu farmaceutycznego: http://www.phrma.org/profiles_&_reports/.
195 Na przykład, w dużej ankiecie przeprowadzonej w połowie lat 80. ubiegłego wieku zadano pytanie głównym kierownikom działów badania
i rozwoju w amerykańskich firmach, jaka część wynalazków, które opracowały, nie zostałaby wdrożona bez zabezpieczeń patentowych.
Wśród dwunastu przebadanych gałęzi przemysłu tylko w trzech odpowiedź brzmiała „duża część” (60 procent dla przemysłu
farmaceutycznego, 38 procent dla innych gałęzi chemicznych i 25 procent dla przemysłu naftowego). A w sześciu kolejnych branżach
odpowiedź brzmiała po prostu „zero” (0 procent w przypadku wyposażenia biura, samochodów, produktów gumowych i tekstyliów, 1
procent w przypadku sprzętów elektronicznych). Por. Edwin Mansfield, Patents and Innovation: An Empirical Study, „Management
Science”, vol. 32, February 1986. Wyniki tych badań potwierdzają inne, przeprowadzone w Wielkiej Brytanii i Niemczech, cytowane przez
Frederica Scherera i Davida Rossa w Industrial Market Structure and Economic Performance, Houghton Mifflin Company, Boston
1990, s. 629, przypis 46.
196 Badanie oparte na ankiecie przeprowadzonej wśród 650 menedżerów ds. badań i rozwoju wysokiego szczebla przedsiębiorstw notowanych
na giełdzie dowiodło, że patenty uważa się za o wiele mniej ważne dla zachowania przewagi innowatora niż te „naturalne przewagi”.
Zob. Richard Levin, Alvin Klevorick, Richard Nelson, Sidney Winter, Appropriating the Returns from Industrial Research and
Development, „Brookings Paper on Economic Activity”, no. 3, 1987.
197 Fritz Machlup, Edith Penrose, The Patent Controversy in the Nineteenth Century, „Journal of Economic History”, vol. 10, no. 1, 1950,
s. 18.
198 Zob. Joseph Schumpeter, Kapitalizm, socjalizm, demokracja, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2009. Według szanowanego
brytyjskiego historyka myśli ekonomicznej Marka Blauga, Schumpeter na tysiącach stron, które napisał, wspomina patenty tylko kilka razy.
199 Więcej szczegółów na temat ruchu antypatentowego, zob. Fritz Machlup i Edith Penrose, The Patent Controversy… dz. cyt., s. 1–29.
200 Janet Gleeson, The Moneymaker, Bantam, London 2000. Zob. bardziej naukową biografię i uporządkowaną analizę ekonomicznych teorii
Lawa w: Antoin Murphy, John Law – Economic Theorist and Policy-maker, Clarendon Press, Oxford 1997.
201 Według znamienitego historyka ekonomii Charlesa Kindlebergera, Law twierdził, że „gdyby podaż pieniądza zwiększano przez emisję
banknotów przeznaczonych na produktywne kredyty, to zatrudnienie i produkcja proporcjonalnie by wzrosły, natomiast wartość pieniądza
pozostałaby stabilna. Zob. Charles Kindleberger, A Financial History of Western Europe, George Allen & Unwin, London 1984. Więcej
szczegółów, zob. Antoin Murphy, John Law – Economic… dz. cyt.
202 Według współczesnych analiz około 900 brytyjskich zegarmistrzów, tkaczy, metalowców i robotników innych zawodów zatrudnionych było
przez brata Lawa – Williama i osiedlonych w Wersalu (zob. Janet Gleeson, dz. cyt., s. 121). Historyk John Harris podaje podobne szacunki:
„Około siedemdziesięciu zegarmistrzów zrekrutowano do Wersalu i osiedlono ich tam i w Paryżu. Co najmniej czternastu szklarzy i ponad
trzydziestu metalowców wyemigrowało. W tej ostatniej grupie znajdowali się wytwórcy zamków, pilników, zawiasów, cieśle oraz znacząca
grupa hutników, których umieszczono w Chaillot w Paryżu. Większość innych robotników pracujących w metalach i szkle znajdowało się
w Normandii, w Harfleur i Honfleur. Znaczącą kolonię przędzarzy założono w Charlaval w niedawno zakupionym przez Lawa majątku
w Normandii, Tancarville. Wymienione główne grupy z pewnością nie ujmują wszystkich zaangażowanych robotników wykwalifikowanych.
Całkowita liczba ludzi, którzy wyemigrowali dzięki planowi Lawa, wynosiła prawdopodobnie powyżej 150. John Harris, Movement of
Technology between Britain and Europe in the Eighteenth Century, [w:] David Jeremy (ed.), International Technology Transfer—
Europe, Japan, and the USA, 1700–1914, Edward Elgar, Aldershot 1991.
203 Zob. więcej szczegółów na temat brytyjskiego zakazu emigracji pracowników wykwalifikowanych w: David Jeremy, Damming the Flood:
British Government Efforts to Check the Outflow of Technicians and Machinery, 1780–1843, „Business History Review”, vol. LI, no.
1, 1977 oraz John Harris, Industrial Espionage and Technology Transfer – Britain and France in the Eighteenth Century, Ashgate,
Aldershot 1998, rozdział 18.
204 Więcej szczegółów zob. David Jeremy, Damming the Flood… dz. cyt. oraz John Harris, Industrial Espionage… dz. cyt.
205 W tamtym czasie technologie były względnie proste, więc osoba z odpowiednim zapleczem kompetencyjnym mogła nauczyć się wiele
o stosowanej technologii dzięki wycieczce po fabryce.
206 Więcej szczegółów zob. John Harris, Industrial Espionage…, dz. cyt.; David Landes, Bogactwo i nędza narodów: dlaczego jedni są
tak bogaci, a inni tak ubodzy, przeł. Hanna Jankowska, MUZA 2015 oraz Kristine Bruland, Technology Transfer and Scandinavian
Industrialisation, Berg, New York 1991.
207 Brytyjskie prawo patentowe powstało w 1623 roku wraz z prawem o monopolach (Statute of Monopolies), choć niektórzy twierdzą, że nie
zasługiwało ono tak naprawdę na nazwę „prawo patentowe” aż do reformy z 1852 roku. Przykłady znajdzie czytelnik w: Christine McLeod,
Inventing the Industrial Revolution: the English Patent System, 1660–1800, Cambridge University Press, Cambridge 1988.
208 Rosja (1812), Prusy (1815), Belgia i Holandia (1817), Hiszpania (1820), Bawaria (1825), Sardynia (1826), Watykan (1833), Szwecja
(1834), Wirtembergia (1836), Portugalia (1837) i Saksonia (1843). Zob. Edith Penrose, The Economics of the International Patent System,
The Johns Hopkins University Press, Baltimore 1951, s. 13.
209 Oryginalnymi sygnatariuszami było jedenaście krajów: Belgia, Brazylia, Francja, Gwatemala, Włochy, Holandia, Portugalia, Salwador,
Serbia, Hiszpania i Szwajcaria. Włączenie znaków handlowych do umowy pozwoliło bezpatentowym krajom, Szwajcarii i Holandii, na
podpisanie konwencji. Zanim weszła ona w życie w lipcu 1884 roku, przyłączyły się Wielka Brytania i Tunezja, podnosząc liczbę pierwszych
sygnatariuszy do czternastu. Następnie Ekwador, Salwador i Gwatemala potępiły konwencję, do której wróciły dopiero w latach 90. XX
wieku. Informacja ta pochodzi ze strony internetowej WIPO (World Intellectual Property Organization): http://www.wipo.int/about-
ip/en/iprm/pdf/ch5.pdf.
210 Dotyczyły one ruchów Browna, efektu fotoelektrycznego i, najważniejszy, szczególnej teorii względności.
211 Dopiero w 1911 roku, sześć lat po zakończeniu doktoratu, został mianowany profesorem fizyki na Uniwersytecie w Zurychu.
212 Zob. więcej szczegółów na temat historii szwajcarskiego systemu patentowego w: Eric Schiff, Industrialisation without National Patents
– the Netherlands, 1869–1912 and Switzerland, 1850–1907, Princeton University Press, Princeton, 1971.
213 Poza tym holenderskie prawo patentowe z 1817 roku było raczej wybrakowane, nawet biorąc pod uwagę ówczesne standardy. Nie
wymagało na przykład ujawnienia szczegółów patentu, pozwalało na obłożenie patentem wynalazków importowanych, wyzerowywało
patenty wynalazków krajowych, które nabywały zagraniczne patenty, nie było kar dla tych, którzy korzystali z produktów opatentowanych
bez pozwolenia, jeśli robili to na rzecz własnego biznesu. Zob. tamże, s. 19–20.
214 Choć Edison przyczynił się w decydujący sposób do wynalezienia żarówki, to nie zrobił tego samodzielnie, jak się powszechnie sądzi. Mimo
to był on posiadaczem wszelkich związanych z tym patentów.
215 Według Thomasa Cochrana i Williama Millera, The Age of Enterprise: A Social History of Industrial America, The Macmillan
Company New York 1942, s. 14, w latach 1820–1830 USA tworzyły rocznie 535 patentów, podczas gdy Wielka Brytania 145, ze względu
na różnicę w „skrupułach“. Porównaj to, czytelniku, z argumentem Kena Sokoloffa i Zorina Khana – według których to dzięki „dobremu“
prawu patentowemu USA daleko prześcigały Wielką Brytanię w liczbie patentów per capita już w 1810 roku – rozwiniętym w ich tekście
Intellectual Property Institutions in the United States: Early Development and Comparative Perspective, przygotowanym na World
Bank Summer Research Workshop on Market Institutions, 17–19.07.2000, Washington, DC, s. 5. Prawda leży zapewne gdzieś pośrodku.
216 Durant twierdził to samo w odniesieniu do swojego patentu na lampę naftową z 1811 roku. Zob. Sue Shephard, Pickled, Potted &
Canned – How the Preservation of Food Changed Civilization, Headline, Simon and Schuster, London 2006, s. 228.
217 Według tej ustawy „przestępstwem karalnym było sprzedanie produktu wytworzonego zagranicą, które ma na sobie jakiekolwiek słowo lub
znak sugerujące kupującemu, że został on wyprodukowany w Anglii, przy braku innych słów określających prawdziwe miejsce
pochodzenia” – cytat za Ernest Williams, „Made in Germany”, William Heinemann, London 1896, s. 137. Wydanie, z którego korzystałem,
pochodzi z 1973 roku, ze wstępem Austen Albu, The Harvester Press, Brighton.
218 Zob. więcej szczegółów w tamże, s. 138.
219 Tamże.
220 Znany ekonomista biznesu John Kay błyskotliwie przedstawia ten wniosek w satyrze, w której występuje Virginia Woolf i jej agent
literacki, który potrafi podróżować w czasie. Zob. John Kay, Copyright law’s duty to creativity, „The Financial Times”, 23 October 2002.
221 Adam Jaffe, Josh Lerner, Innovation and Its Discontents… dz. cyt., s. 94. Średnia nie wynosiła wówczas dokładnie dwadzieścia lat,
ponieważ niektóre bogate kraje musiały dopiero zacząć w pełni stosować się do TRIPS.
222 Substancje chemiczne (łącznie z farmaceutykami) pozostały niemożliwe do opatentowania w Niemczech Zachodnich do 1967 roku,
w krajach nordyckich do 1968, w Japonii do 1976, w Szwajcarii do 1978, a w Hiszpanii do 1992 roku. Produktów farmaceutycznych nie
można było patentować we Francji do 1959, we Włoszech do 1979 i w Hiszpanii do 1992 roku. Informacje te pochodzą z Surendra Patel,
Intellectual Property Rights in the Uruguay Round – A Disaster for the South?, „Economic and Political Weekly”, 6 May 1989, s. 980
oraz Graham Dutfield, Uma Suthersanen, Harmonisation or Differentiation in Intellectual Property Protection? – The Lessons of
History, „Occasional Paper 15”, Quaker United Nations Office, Geneva 2004, s. 5–6.
223 Wraz z TRIPS kraje rozwijające się zostały zobowiązane do wprowadzenia patentów na produkty farmaceutyczne najpóźniej do 2013 roku
w przypadku najbiedniejszych państw. Gdy w 1995 roku umowa TRIPS weszła w życie, kraje rozwijające się miały zastosować się do niej
do 2001 roku. Najbiedniejsze kraje (ang. Least Developed Countries, LDC) dostały czas do roku 2006, ale pod koniec 2005 przedłużono
ten termin do 2013 roku.
224 Graham Dutfield, Uma Suthersanen, Harmonisation or Differentiation… dz. cyt., s. 6.
225 Adam Jaffe, Josh Lerner, Innovation and Its Discontents… dz. cyt., s. 25–26, 34 i 74–75.
226 W obu przypadkach doszło ostatecznie do ugody pozasądowej.
227 Tamże, s. 34–35.
228 Tamże, s. 12.
229 Ci dwaj profesorowie pokazują też, że liczba procesów wytoczonych w sprawach patentów w USA do połowy lat 80. XX wieku wynosiła
około 1000 rocznie, teraz wynosi jednak ponad 2500 rocznie (tamże, s. 14, wykres 1.2). Ponieważ pozwy patentowe znane są z tego, że
walka z nimi jest bardzo droga, oznacza to, że zasoby zamiast na wytwarzanie nowych idei przeznaczane są na obronę idei istniejących.
230 W liście do Roberta Hooke, datowanym na 5 lutego 1676 roku.
231 Dlatego pogląd Jeffersona na temat tego, co można, a czego nie można posiadać, był całkowitą przeciwnością tego, o czym jesteśmy
przekonani dzisiaj – mógł sobie nic nie robić z posiadania innych ludzi, ale uważał za absurdalny pomysł, że ludziom powinno się pozwolić na
posiadanie idei i ochronę ich praw przy pomocy sztucznego monopolu stworzonego przez rząd, nazwanego patentami.
232 Zyski mogą być nawet jeszcze większe, zwłaszcza w przypadku „złotego ryżu 2”, opracowanego w 2005 roku przez Syngentę, która
posiada teraz technologię produkcji. „Złoty ryż 2” ma dwadzieścia trzy razy więcej beta karotenu niż wyjściowy złoty ryż.
233 Zob. http://en.wikipedia.org/wiki/Golden_rice. Kseroftalmia (grecka nazwa zespołu suchego oka) to zapalenie spojówki połączone z jej
nieprawidłową suchością i pofałdowaniem (za Oxford English Dictionary).
234 W kwestii kontrowersji wokół złotego ryżu zob. RAFI (Rural Advancement Foundation International), RAFI Communique,
September/October 2000, no. 66. Zob. również ujęcie samego Potrykusa w The ‘Golden Ridge’ Tale, online: http://www.biotech-
info.net/GR_tale.html+golden+rice&hl=ko&gl=kr&ct=clnk&cd=4.
235 Wydatki na IPR podaje Martin Wolf, Why Globalisation Works, Yale University Press, New Heaven 2004, s. 217. Dane dotyczące
pomocy zagranicznej pochodzą z OECD.
236 Tamże, s. 217.
237 Jak proponuje Joseph Stiglitz, można by utworzyć fundusz publiczny na rzecz gwarantowanych zakupów wartościowych wynalazków,
takich jak lekarstwa ratujące życie. Zob. Joseph Stiglitz, Making Globalization Work – The Next Step to Global Justice, Allen Lane,
London 2006, s. 124.
238 Pozwalanie na łatwiejszy import równoległy może skutkować niekiedy odwrotnym importem tanich kopii z krajów rozwijających się przed
końcem ochrony przez IPR w krajach rozwiniętych, ale są sposoby, by to kontrolować. Kopie leków można produkować pod innymi
kształtami i w innej wielkości niż oryginały, a do opakowań oryginałów można wczepiać specjalnie mikroczipy identyfikacyjne, które pozwolą
je odróżnić od oryginałów. Zob. dalsze rozważania na temat kwestii związanych z osłabianiem IPR w biednych krajach w Ha-Joon Chang,
Intellectual Property Rights and Economic Development – Historical Lessons and Emerging Issues, „Journal of Human
Development” 2001, vol. 2, no. 2. Artykuł został przedrukowany w tegoż, Globalization, Economic Development and the Role of the
State, Zed Press, London 2003.
239 Oczywiście granica między polityką makroekonomiczną i mikroekonomiczną (która dotyczy poszczególnych aktorów w gospodarce) nie
zawsze jest wyraźna. Na przykład, regulacja dotycząca rodzajów aktywów, które mogą posiadać instytucje finansowe (np. banki, fundusze
emerytalne), zazwyczaj sklasyfikowana jest jako działanie z zakresu polityki mikroekonomicznej, ale może mieć ono skutki
makroekonomiczne, jeśli zasób aktywów, których dotyczy, jest duży.
240 Domingo Cavallo, Argentina must grow up, „Financial Times”, 27 July 2001.
241 „The Los Angeles Times”, 20 October 1978.
242 Stanley Fischer, Maintaining Price Stability, „Finance and Development“, December 1996.
243 Wywiad w „Playboyu“, luty 1973.
244 Więcej na ten temat zob.: Ha-Joon Chang, Ilene Grabel, Reclaiming Development – An Alternative Economic Policy Manual, Zed
Press, London 2004, s. 181–182 i 185–186.
245 Stanley Fischer, Maintaining Price… dz. cyt., s. 35.
246 Co więcej, neoliberałowie uważają, że wydatki rządu z samej swojej natury są mniej efektywne niż prywatne. Doradca ekonomiczny
Ronalda Reagana Martin Feldstein tak to kiedyś ujął: „Zwiększone wydatki rządu mogą stanowić tymczasowy impuls popytowy i bodziec dla
produkcji, ale w dłuższym okresie wyższe wydatki rządowe prowadzą do wyparcia inwestycji prywatnych lub wymagają wprowadzenia
wyższych podatków, które osłabiają wzrost, osłabiając bodźce do inwestycji, innowacji i pracy”. Cytat pochodzi z:
http://www.brainyquote.com/quotes/quotes/m/martinfeld333347.html.
247 Ajit Singh, How did East Asia grow so fast? – Slow Progress towards an Analytical Consensus, „UNCTAD Discussion Paper“, no.
97, 1995, tabela 8. Pozostałe dane z tego paragrafu pochodzą z bazy MFW.
248 Przeciętne roczne stopy inflacji (definiowane jako średni roczny procentowy wzrost indeksu cen konsumpcyjnych) w latach 60. XX wieku
wynosiły: 1,3 procent w Wenezueli, 3,5 procent w Brazylii, 3,6 procent w Meksyku, 10,4 procent w Peru i 11,9 procent w Kolumbii.
W Argentynie stopa inflacji wynosiła wówczas 21,7 procent. Informacje pochodzą z: tamże, tabela 8.
249 Stopy inflacji wyniosły średnio: 12,1 procent w Wenezueli, 14,4 procent w Ekwadorze i 19,3 procent w Meksyku. W Kolumbii wynosiła ona
22 procent, a w Boliwii 22,3 procent. Dane pochodzą z: tamże, tabela 8.
250 Szczegóły pochodzą z: Fernando Alvarez, Stepher Zeldes, Reducing Inflation in Argentina: Mission Impossible?, online:
http://www8.gsb.columbia.edu/faculty/szeldes/Cases/Argentina/.
251 Poza tym, zgodnie z neoliberalnym tokiem myślenia, stabilność gospodarczą niesłusznie utożsamia się ze stabilnością cen. Stabilność cen
stanowi ważny element ogólnej stabilności gospodarczej, ale istotna jest również stabilność produkcji i zatrudnienia. Jeśli szerzej zdefiniujemy
stabilność gospodarczą, to nie będziemy mogli powiedzieć, że polityka makroekonomiczna odniosła w ostatnich dwudziestu pięciu latach
sukces, nawet jeśli chodzi o narzucony sobie cel stabilności, bo akurat gdy idzie o produkcję i zatrudnienie, to stały się one w tym okresie
mniej stabilne. Zob. pełne omówienie tej kwestii w: José Antonio Ocampo, A Broad View of Macroeconomic Stability, DESA Working
Paper, no 1, DESA (Department of Economic and Social Affairs), United Nations, New York, October 2005.
252 Z badań Roberta Barro, jednego z czołowych ekonomistów neoliberalnych, wynika, że umiarkowana inflacja (od 10 do 20 procent) ma
słaby negatywny wpływ na wzrost gospodarczy i że inflacja poniżej 10 procent nie ma dla wzrostu żadnych konsekwencji. Zob. Robert
Barro, Inflation and Growth, „Review of Federal Reserve Bank of St Louis”, vol. 78, no. 3, 1996. Potwierdzają to badania Michaela
Sarela, ekonomisty MFW. Szacuje on, że inflacja poniżej 8 procent ma niewielki wpływ na wzrost gospodarczy. Jeśli już, to jest on
pozytywny, co oznacza, że inflacja poniżej tego poziomu raczej sprzyja wzrostowi, niż go utrudnia. Zob. Michael Sarel, Non-linear Effects
of Inflation on Economic Growth, „IMF Staff Papers”, Vol. 45, March 1996.
253 Michael Bruno, Does Inflation Really Lower Growth, „Finance and Development”, 1995, s. 35–38; Michael Bruno, William Easterlu,
Inflation Crises and Long-run Economic Growth, „National Bureau of Economic Research (NBER) Working Paper no. 5209”, NBER,
Cambridge, Massachusetts 1995.
254 Wywiad dla PBS (Public Broadcasting System), online: http://www.pbs.org/fmc/interviews/volcker.htm.
255 Obliczone na podstawie bazy MFW.
256 Więcej na temat danych dotyczących stopy zysku, zob.: Stijn Claessens, Simeon Djankov, Larry Lang, Corporate Growth, Financing,
and Risks in the Decades before East Asia’s Financial Crisis, „Policy Research Working Paper no. 2017”, World Bank, Washigton DC
1998, wykres 1.
257 Thomas Harjes i Luca Ricci, What Drives Saving in South Africa, [w:] Michael Nowak, L. Ricci (eds.), Post-Apartheid South Africa:
The First Ten Years, IMF, Washington DC 2005, s. 49, wykres 4.1.
258 Istnieje wiele różnych sposobów obliczania stopy zysku, ale tutaj właściwa jest koncepcja zwrotu z aktywów. Według Stijna Claessensa
(dz. cyt., wykres 1), stopa zwrotu z aktywów w czterdziestu sześciu rozwiniętych i rozwijających się krajach w latach 1988–1996 wynosiła
między 3,3 procent (Austria) a 9,8 procent (Tajlandia). Stopa ta wynosiła między 4 a 7 procent w przypadku czterdziestu z tych czterdziestu
sześciu krajów. W przypadku trzech z nich wynosiła mniej niż 4 procent, a w trzech innych ponad 7 procent. Inne badanie Banku
Światowego wskazuje, że średni poziom stopy zysku dla firm spoza sektora finansowego na „wschodzących rynkach” (kraje o średnim
poziomie dochodu) w latach 90. (1992–2001) był niższy i wynosił 3,1 procent (dochód netto/aktywa). Zob. Sanket Mohapatra, Dilip Ratha,
Philip Suttle, Corporate Financing Patterns and Performance in Emerging Markets, odbitka, World Bank, Washington DC, March
2003.
259 OECD Historical Statistics, OECD, Paris, tabela 10.10.
260 Brak dowodów na to, że większą niezależność banku centralnego można w jakikolwiek sposób skojarzyć z niższą inflacją, wyższym
wzrostem, wyższym poziomem zatrudnienia, lepiej zrównoważonym budżetem czy nawet większą stabilnością finansową w krajach
rozwijających się. Zob. dane przedstawione w: Sylvester Eijffinger, Jakob de Haan, The Political Economy of Central-bank
Independence, „Special Papers in International Economics”, No. 19, Princeton University, 1996 oraz Bernd Sikken, Jakob de Haan, Budget
Deficits, Monetization and „Central-bank Independence in Developing Countries”, „Oxford Economic Papers”, vol. 50, no. 3, 1998.
261 http://en.wikipedia.org/wiki/Federal_Reserve_Board.
262 Zob. więcej na temat ewolucji polityki MFW w Korei po kryzysie w 1997 roku w: Jang-Soop Shin, Ha-Joon Chang, Restructuring Korea
Inc., Routledge Curzon, London 2003, rozdział 3.
263 Joseph Stiglitz, Globalizacja, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2012, rozdział 3.
264 Ha-Joon Chang, Ilene Grabel, Reclaiming Development… dz. cyt., s. 194.
265 To z tego powodu Ocampo twierdzi, że „nie można oczekiwać, iż polityka fiskalna sama z siebie stanowić będzie jeden z głównych
instrumentów działania kontrcyklicznego”; José Antonio Ocampo, A Broad View… dz. cyt., s. 11.
266 Uwaga ta padła w filmie dokumentalnym Gore Vidal: The Man Who Said No, nakręconym w 1982 roku, gdy Vidal w kampanii o fotel
senatora w Kalifornii ścierał się z Jerrym Brownem. Pełny cytat brzmi: „Jeśli chodzi o usługi publiczne, jesteśmy w tyle za wszystkimi
zachodnimi państwami uprzemysłowionymi, wolimy żeby zamiast do ludzi, publiczne pieniądze trafiały do wielkiego biznesu. Skutkiem tego
jest unikatowy model społeczeństwa, w którym mamy wolną przedsiębiorczość dla biednych i socjalizm dla bogatych”.
267 John Burton, korespondent „Financial Times” w Seulu, na początku kryzysu finansowego z 1997 roku, pisał: „Opinia publiczna zareagowała
tak, jak w przypadku poprzednich spowolnień gospodarczych, stosując się do apeli o zaciśnięcie pasa w przekonaniu, że ograniczenie
wydatków w jakiś sposób wyratuje kraj z kryzysu zadłużenia”. Niestety, jego zdaniem „żaden ekonomista nie ostrzegł, że niektóre z kroków
oszczędnościowych, jak obietnice składane przez gospodynie domowe, że będą podawać w domu posiłki w mniejszych porcjach, mogą
doprowadzić do przyspieszenia recesji, ponieważ oznaczają dalsze ograniczenie popytu potrzebnego dla pobudzenia wzrostu”. John Burton,
Koreans resist the economic facts – With a presidential election near, foreign plots are blamed for national ills, „Financial Times”,
12 December 1997.
268 Konferencja prasowa, 15 października 2006.
269 W kwietniu 2006 zaliczały się do nich Czad, Kenia oraz Kongo w Afryce, Indie, Bangladesz i Uzbekistan w Azji, Jemen na Bliskim
Wschodzie oraz Argentyna w Ameryce Łacińskiej. Zob. strona internetowa NGO Brettonwoods Project, poświęcona monitorowaniu MFW
i Banku Światowego: http://www.brettonwoodsproject.org/article.shtml?cmd[126]=x-126-531789.
270 Błyskotliwie przedstawił ten wniosek brytyjski sekretarz do spraw rozwoju międzynarodowego Hilary Benn, podczas dorocznego spotkania
Banku Światowego w 2006 roku, odmawiając bezwarunkowego wsparcia dla antykorupcyjnej krucjaty pana Wolfowitza.
271 Goeffrey Hodgson, Shuxia Jiang, The Economics of Corruption and the Corruption of Economics: An Institutionalist Perspective,
tekst zaprezentowany podczas Annual Meeting of the European Association for Evolutionary Political Economy w dniach 3–4 listopada
2006 roku w Istambule.
272 Zob. Charles Kindleberger, A Financial History of Western Europe, Oxford University Press, Oxford 1984, s. 160–161 – jeśli chodzi
o Anglię, oraz s. 168–169 na temat Francji. Zob. też Robert Nield, Public Corruption… dz. cyt., rozdział 4 o Francji oraz rozdział 6
o Wielkiej Brytanii. Nawet w Prusach, prawdopodobnie najmniej skorumpowanym kraju Europy XVIII wieku, choć urzędy nie były wprost
wystawione na sprzedaż, to w efekcie sprzedawane temu, kto dał najwięcej, bo rząd często dawał stanowiska pracy tym, którzy gotowi byli
zapłacić największy podatek zwyczajowo nakładany na pensję podczas pierwszego roku pracy. Zob. Reinhold Dorwart, The Administrative
Reforms of Frederic William I of Prussia, Harvard University Press, Cambridge, Massachusetts 1953, s. 192.
273 Robert Nield, Public Corruption… dz. cyt., s. 62.
274 Jego zadaniem było spowodowanie wsparcia rządu przez członków jego partii dzięki proponowaniu im podarunków w postaci posad
w służbie cywilnej. Zob. tamże, s. 72.
275 Pendleton Act wymagała, by najważniejsze stanowiska (około 10 procent wszystkich) przyznawano na bazie konkursu. Procent ten wzrósł
do 50 dopiero w 1897 roku. George Benson, Steven Maaranen, Alan Heslop, Political Corruption in America, Lexington Books,
Lexington, Massachusetts 1978, s. 80–85.
276 Cytat za Thomas Cochrani, William Miller, The Age of Enterprise: A Social History of Industrial America, The Macmillan Company,
New York 1942, s. 159.
277 Cytat za John Garraty i Mark Carnes, The American Nation – A History of the United States, 10th ed., Addison Wesley Longman, New
York 2000, s. 472. Otwarta sprzedaż głosów powszechna była szczególnie w latach 60. i 70. XIX wieku. Grupa skorumpowanych członków
zgromadzenia obu partii, zwana „kawalerią czarnego konia“, żądała 1000 dolarów za głos w sprawie opłaty frachtowej, a żywe licytacje
podnosiły tę cenę do 5000 dolarów za głos. Grupa ta przedstawiła również „ustawy dotyczące strajków“, które, gdyby przeszły, znacząco
nadszarpnęłyby interesy niektórych bogaczy i korporacji, a następnie żądała opłaty za wycofanie projektu. Na skutek tego niektóre firmy
utworzyły organizacje lobbingowe, które kupowały prawo, chroniąc się przed szantażem. Zob. George Benson, Steven Maaranen, Alan
Heslop, Political Corruption… dz. cyt. s. 59–60.
278 Informacja pochodzi z World Bank, World Development Report 2005 – A Better Investment Climate for Everyone, Washington DC,
s. 101, tabela 5.4.
279 Samuel Huntington, Political Order in Changing Societies, Yale University Press, New Haven 1968, s. 386.
280 Jedną z zasadniczych rzeczy, jakie należy zrobić, jest obniżenie kosztów wyborów przez ograniczenie wydatków zarówno kandydatów, jak
i partii politycznych. Jeśli zrobisz to w odniesieniu tylko do jednej z tych kategorii, to wydatki po prostu przesuną się do drugiej.
W dzisiejszym świecie tak mocno wypełnionym mediami ważnym krokiem w kierunku obniżenia kosztów wyborów jest również zakaz
reklamy politycznej. Wzmocnienie państwa socjalnego (co oczywiście wymaga poprawy w wydatkach publicznych) również pomoże
ograniczyć korupcję wyborczą, biedni bowiem będą mniej skłonni kupować głosy. Wyższe podatki pozwolą również rządowi na podniesienie
wynagrodzeń urzędników, dzięki czemu będą mniej podatni na pokusę sprzedajności. Oczywiście powstaje tu trochę problem jajka i kury.
Jeśli nie rekrutujemy dobrych ludzi, którym trzeba płacić dobre wynagrodzenie, to może nie będzie możliwe podniesienie ściągalności
podatków. Najlepszym przykładem jest urząd akcyzowy w Wielkiej Brytanii z XVII wieku (ściągający podatki pośrednie). Tu przed innymi
urzędami brytyjskiego rządu prowadzono merytokrację, niezapowiedziane kontrole i jasne zasady. Nie tylko doprowadziło to do podniesienia
dochodów rządu, ale też służyło później za wzór, jak poprawić pracę urzędów celnych i innych departamentów. Na temat zdolności
ściągania podatków przez rząd zob. Jonathan di John, The Political Economy of Taxation and Tax Reform in Developing Countries,
[w:] Ha-Joon Chang (ed.), Institutional Change and Economic Development, United Nations University Press, Tokyo – Anthem Press,
London 2007. Więcej szczegółów na temat reformy brytyjskiego urzędu akcyzowego, zob. R. Nield, Public Corruption… dz. cyt., 61–62.
281 Na temat skutków liberalizacji handlu dla finansów publicznych w krajach rozwijających się zob. rozdział 3.
282 Bardzo dobrze przedstawiają ten wniosek Goeffrey Hodgson i Shuxia Jiang, The Economics of Corruption… dz. cyt.
283 Szczegółową analizę tych przypadków znajdziesz w: Joseph Stiglitz, Szalone lata dziewięćdziesiąte, Wydawnictwo Naukowe PWN,
Warszawa 2011.
284 Zob. artykuły specjalnego wydania: Liberalization and the New Corruption, „IDS Bulletin”, vol. 27, no. 2, April 2006, Institute of
Development Studies, University of Sussex. Przypadek Rosji – zob. Janine Wedel, Collision and Collusion: The Strange Case of
Western Aid to Eastern Europe, St. Martin’s Press, New York 1998.
285 http://www.usaid.gov/our_work/democracy_and_governance/.
286 http://www.brainyquote.com/quotes/authors/f/franklin_d_roosevelt.html.
287 Martin Wolf, Why Globalisation Works, Yale University Press, New Haven – London 2004, s. 30.
288 Cyt. za: Jagdish Bhagwati, In Defense of Globalisation, Oxford University Press, New York 2004, s. 94.
289 Norberto Bobbio, Liberalizm i demokracja, przeł. Paweł Bravo, Znak, Kraków 1998.
290 Martin Daunton, Progress and Poverty, Oxford University Press, Oxford 1998, s. 477–478.
291 Sherman Kent, Electoral Procedure under Louis Philippe, Yale University Press, New Haven 1939.
292 Martin Clark, Modern Italy, 1871–1995, 2nd ed. Longman, London – New York 1996, s. 64.
293 Na temat niedawnych danych dotyczących ARA w Ugandzie i Peru zob. Jonathan di John, The Political Economy of Taxation…
dz. cyt., s. 64.
294 Bardziej współczesne przykłady to prawo do czystego środowiska, prawo do równego traktowania bez względu na płeć czy narodowość
albo prawa konsumenckie. Ponieważ są to sprawy bardziej aktualne, wywołują bardziej kontrowersyjne debaty, dlatego łatwiej dostrzec ich
„polityczną” naturę. Jednak gdy prawa stają się coraz powszechniej akceptowalne, zaczynają wyglądać na coraz mniej polityczne – zwróć
zwłaszcza uwagę na to, jak prawa ekologiczne, które kilkadziesiąt lat temu były wspierane przez siły radykalne i marginalne, w ciągu
ostatniej dekady stały się tak powszechnie akceptowane, że już wcale nie wydają się sprawą polityczną.
295 Na przykład gdy w 1819 roku w parlamencie brytyjskim zaprezentowano projekt ustawy regulującej pracę dzieci, niektórzy członkowie
Izby Lordów oponowali twierdząc, że „praca nie powinna ulegać ograniczeniom”, pomimo tego, że jak na nasze czasy ustawa ta była
ekstremalnie łagodna – miała się stosować tylko do fabryk bawełny, które uważano za najbardziej niebezpieczne, i zakazywała zatrudniania
tam tylko dzieci poniżej dziewiątego roku życia. Zob. Mark Blaug, The Classical Economists and the Factory Acts: A Re-examination,
„Quarterly Journal of Economics”, vol. 72, no. 2, 1958. Więcej na temat „ekonomicznego“ argumentu przeciw własności idei, zob. rozdział 6.
296 Ekonomista MIT, Daron Acemoglu, i politolog z Harvardu, James Robinson, przedstawiają ten sam wniosek bardziej akademickim
językiem. Przewidują oni, że wraz z globalizacją demokracja stanie się powszechniejsza, bo będzie mniej szkodliwa. Ich zdaniem globalizacja
sprawi, że „elity i partie konserwatywne zyskają na sile, a demokracja w przyszłości stanie się mniej redystrybucyjna, zwłaszcza jeśli nie
pojawią się nowe formy reprezentacji większości – zarówno w sferze politycznej, jak i w miejscu pracy. Zatem demokracja będzie bardziej
skonsolidowana – jednak jeśli ktoś oczekuje, że zmieni ona społeczeństwo tak, jak zrobiła to demokracja ze społeczeństwem brytyjskim
w pierwszej połowie XX wieku, to ta forma demokracji może być dla niego rozczarowaniem”. James Robinson, Daren Acemoglu,
Economic Origins of Dictatorship and Democracy, Cambridge University Press, Cambridge 2006, s. 360.
297 Wiele mówiącym przykładem, jeśli o to chodzi, są wyniki sondażu przed wyborami prezydenta USA w roku 2000, według którego
najważniejszym wskazywanym przez respondentów powodem, dlaczego byli przeciw danemu kandydatowi, było to, że był on „zbyt
polityczny”. Fakt, że tak wielu ludzi odrzuca kogoś, kto ubiega się o najważniejsze polityczne stanowisko na świecie dlatego, że ten ktoś jest
„zbyt polityczny”, dowodzi tego, do jakiego stopnia neoliberałom udało się zdemonizować politykę.
298 Rozszerzenie prawa do głosowania na biednych w europejskich krajach pod koniec XIX i na początku XX wieku nie doprowadziło jednak
do podniesienia wartości transferów dochodów, wbrew temu, czego obawiali się starzy liberałowie, choć doprowadziło to do realokacji
wydatków (zwłaszcza w kierunku infrastruktury i bezpieczeństwa wewnętrznego). Transfery dochodów wzrosły dopiero po II wojnie
światowej. Więcej informacji znajdziesz w Toke Aidt, Jayasri Dutta, Elena Loukoianova, Democracy Comes to Europe: Franchise
Extension and Fiscal Outcomes 1830–1938, „European Economic Review“, vol. 50, 2004, s. 249–283.
299 Zob. przegląd literatury w Adam Przeworski, Fernardo Limongi, Political Regimes and Economic Growth, „Journal of Economic
Perspectives”, vol. 7, No. 3, Summer 1993 i James Robinson, Daren Acemoglu, Economic Origins of Dictatorship… dz. cyt., rozdział 3.
300 Amartya Sen, Democracy as a Universal Value, „Journal of Democracy”, vol. 10, no. 3, 1999.
301 Musimy pamiętać, gdy próbujemy zrozumieć walkę o demokrację w krajach dziś rozwijających się, że powszechne prawo wyborcze cieszy
się dziś bezprecedensowym uznaniem. Od zakończenia II wojny światowej wybiórcze prawo wyborcze, niegdyś tak „naturalne“, stało się po
prostu nieakceptowalne. Rządzący mają dzisiaj tylko alternatywę – pełna demokracja albo brak wyborów. Generał, który zdobył władzę
dzięki wojskowemu coup d’état może z łatwością zawiesić wybory, ale nie może stwierdzić, że głosować mogą tylko ludzie bogaci albo
tylko mężczyźni. Taka podwyższona legitymizacja umożliwiła dziś rozwijającym się krajom na wprowadzenie i utrzymanie demokracji przy
znacznie niższym poziomie rozwoju, niż gdy robiły to w przeszłości kraje dzisiaj bogate.
302 Mówiąc dokładnie, czarni w południowych stanach nie mogli głosować nie z powodu swojej rasy, ale na podstawie kryterium własności
i umiejętności czytania i pisania. Było tak dlatego, że piąta poprawka do konstytucji USA wprowadzona po wojnie secesyjnej zakazała
ograniczenia prawa do głosowania ze względu na rasę. W praktyce jednak były to ograniczenia rasowe, skoro na przykład w testach na
umiejętność czytania i pisania białych traktowano ekstremalnie pobłażliwie. Zob. Ha-Joon Chang, Kicking Away the Ladder –
Development Strategy in Historical Perspective, Anthem Press, London 2002, s. 74.
303 Cyt. za „Japan Times“, 18 August 1915.
304 Sidney Gulick, Evolution of Japanese, Fleming H. Revell, New York 1903, s. 117.
305 Tamże, s. 82.
306 Daniel Etounga-Manguelle, Does Africa Need a Cultural Adjustment Program?, [w:] Lawrence Harrison, Samuel Huntington (eds.),
Culture Matters – How Values Shape Human Progress, Basic Books, New York 2000, s. 69.
307 Beatrice Webb, The Diary of Beatrice Webb: The Power to Alter Things, t. 3, Norman MacKenzie, Jeanne MacKenzie (eds.),
Virago/LSE, London 1984, s. 160.
308 Tamże, s 166.
309 Sidney Webb, Beatrice Webb, The Letters of Sidney and Beatrice Webb, Norman MacKenzie, Jeanne MacKenzie (eds.), Cambridge
University Press, Cambridge 1978, s. 375.
310 Tamże. Gdy Webb odwiedzał Koreę, dopiero co zakończyła się jej aneksja przez Japonię w 1910 roku.
311 Thomas Hodgskin, Travels in the North of Germany: describing the present state of the social and political institutions, the
agriculture, manufactures, commerce, education, arts and manners in that country, particularly in the kingdom of Hannover, t. I,
Archbald, Edinburgh 1820, s. 50, przyp. 2.
312 Na przykład w książce Hodgskina (dz. cyt., s. 59) jest fragment zatytułowany „przyczyna lenistwa Niemców”.
313 Mary Shelley, Rambles in Germany and Italy, t. 1, Edward Monkton, London 1843, s. 276.
314 David Landes, Bogactwo i nędza narodów: dlaczego jedni są tak bogaci, a inni tak ubodzy, przeł. Hanna Jankowska, MUZA S.A.,
Warszawa 2015, s. 318
315 John Russell, A Tour in Germany, t. 1, Archibald Constable & Co, Edinburgh 1828, s. 394.
316 John Buckingham, Belgium, the Rhine, Switzerland and Holland: The Autumnal Tour, t. 1, Peter Jackson, London 1841, s. 290.
317 Sidney Whitman, Teuton Studies, Chapman, London 1898, s. 39, no. 20, przytoczenie słów Johna McPersona.
318 Daniel Etounga-Manguelle, Does Africa Need… dz. cyt., s. 75.
319 Sir Arthur Brooke Faulkner, Visit to Germany and the Low Countries, t. 2, Richard Bentley, London 1833, s. 57.
320 Tamże, s. 155.
321 Samuel Huntington, Foreword: Cultures Count, [w:] Culture Matters – How Values… dz. cyt., s. XI. Dochód per capita Korei we
wczesnych latach 60. ubiegłego wieku wynosił mniej niż pół dochodu Ghany, jak wskazuje się w prologu do tej książki.
322 Reprezentatywne prace to między innymi: Francis Fukuyama, Zaufanie. Kapitał społeczny a droga do dobrobytu, Wydawnictwo
Naukowe PWN, Warszawa 1997; David Landes, Bogactwo i nędza narodów… dz. cyt.; Culture Matters – How Values…. dz. cyt.;
artykuły z „Symposium on ‘Cultural Economics’”, „Journal of Economic Perspectives”, Spring 2006, t. 20, no. 2.
323 David Landes, Bogactwo i nędza narodów… dz. cyt., s. 577.
324 Michio Morishima, Why Has Japan Succeeded? – Western Technology and the Japanese Ethos, Cambridge University Press,
Cambridge 1982. Argumentacja ta została spopularyzowana przez Fukuyamę (Zaufanie. Kapitał społeczny… dz. cyt.).
325 Na podstawie analizy danych z World Value Survey, Rachel McCleary i Robert Barro twierdzą, że muzułmanie (wraz z „innymi
chrześcijanami”, to znaczy – chrześcijanami, którzy nie należą do kościoła katolickiego, ortodoksyjnego lub głównego nurtu protestantyzmu)
mają szczególnie silną wiarę w piekło i życie po życiu. Por. ich artykuł Religion and Economy, „Journal of Economic Perspectives”, Spring
2006, t. 20, no. 2.
326 Mówi się, że spośród dziewięciu imion Allaha dwa oznaczają „tylko jeden”. Dziękuję Eliasowi Khalilowi za zwrócenie uwagi na tę kwestię.
327 Sidney Gulick, Evolution of Japanese, dz. cyt., s. 117.
328 David Landes, Culture Makes Almost All the Differences, [w:] Culture Matters – How Values… dz. cyt., s. 8.
329 Francis Fukuyama, Zaufanie. Kapitał społeczny… dz. cyt., s. 213.
330 To stanowisko zajmowane przez licznych autorów w książce Culture Matters – How Values… dz. cyt., zwłaszcza w zamykających
rozdziałach autorstwa Fairbanksa, Lindsaya i Harrisona.
331 Określenie to odnosi się do faktu, że stopa indyjskiego wzrostu gospodarczego w latach 1950–1980 zatrzymała się na względnie niskim 3,5-
procentowym poziomie (około 1 procenta w kategoriach per capita). Mówi się, że zostało ukute przez indyjskiego ekonomistę Raja Krishnę
i spopularyzowane przez Roberta McNamarę, byłego prezesa Banku Światowego.
332 Lawrence Harrison, Promoting Progressive Cultural Change, [w:] Culture Matters – How Values… dz. cyt., s. 303.
333 Autorytety w kwestii Japonii, jak amerykański politolog Chalmers Johnson i brytyjski socjolog Ronald Dore, również podają dowody
pokazujące, że Japończycy byli o wiele bardziej indywidualistyczni i „myślący niezależnie”, niż są dzisiaj. Zob. Chalmers Johnson, The MITI
and the Japanese Miracle, Stanford Universty Press, Stanford 1982 i Ronald Dore, Taking Japan Seriously, Athlone Press, London
1987.
334 Kazuo Koike, Human Resource Development, [w:] Kozo Yamamura, Yasukichi Tasuba (eds.), The Political Economy in Japan, t. 1,
Stanford University Press, Stanford 1987.
335 Jong-Il You, Ha-Joon Chang, The Myth of Free Labour Market in Korea, „Contributions to Political Economy”, t. 12.
336 W 2002 roku amerykańska propozycja opowiadała się za radykalną redukcją ceł przemysłowych o 5–7 procent do 2010 roku i ich
całkowitym zniesieniem do 2015. Ponieważ nie przewidywała żadnych wyjątków, jest bardziej zdecydowana niż to zdarzyło się w mojej
rundzie tallińskiej. Aktualna propozycja Unii Europejskiej jest nieco delikatniejsza niż moja propozycja tallińska, bo domaga się redukcji do 5–
15 procent. Ale i ona zmierza do tego, by cła w krajach rozwijających się doprowadzić do najniższego poziomu od czasów kolonializmu
i nierównych traktatów – i co ważniejsze, na poziom, którego w większości krajów rozwiniętych nie widzieliśmy przed latami 70.
Zob. więcej szczegółów na temat propozycji USA i UE w Ha-Joon Chang, Why Developing Countries Need Tariffs – How WTO NAMA
Negotiations Could Deny Developing Countries’ Right to a Future, Oxfam, Oxford – South Centre, Geneva 2005, online:
http://www.southcentre.org/publications/SouthPerspectiveSeries/WhyDevCountriesNeedTariffsNew.pdf.
337 Welles wypowiada te słowa, które sam napisał, jako Harry Lime, czarny charakter w filmie. Scenariusz Trzeciego człowieka został
napisany przez brytyjskiego powieściopisarza Grahama Greene’a, który następnie zrobił z niego powieść pod tym samym tytułem, ale bez
tych słów.
338 W 2002 roku wartość dodana z produkcji per capita w dolarach amerykańskich wynosiła 12 191 w Szwajcarii, 9851 w Japonii, 5567
w USA, 359 w Chinach i 78 w Indiach. Zob. UNIDO, Industrial Development Report 2005, United Nations Industrial Development
Organisation, Viena 2005, tabela A2.1.
339 Liczby w 2002 roku wyglądały następująco: w przypadku Korei – 4589 dolarów, a Singapuru – 6583 dolarów. Zob. UNIDO, Industrial
Development Report 2005, dz. cyt., tabela A2.1. A zatem Singapur wytwarza osiemnaście razy tyle co Chiny i osiemdziesiąt cztery razy
tyle co Indie.
340 World Bank, The East Asian Miracle – Economic Growth and Public Policy, Oxford University Press, Oxford 1993, s. 102.
341 Alan Winters, Trade Policy as Development Policy, [w:] John Toye (ed.), Trade and Development – Directions for the Twenty-first
Century, Edward Elgar, Cheltenham 2003. Cyt. za: Joseph Stiglitz, Andrew Charlton, Fair Trade for All – How Trade Can Promote
Development, Oxford University Press, Oxford 2005, s. 37.
342 Zob. więcej szczegółów na temat Tajwanu w: Robert Wade, Governing the Market – Economic Theory and the Role of Government
in East-Asian Industrialization, Princeton University Press, Princeton 1990, s. 219-220. Co więcej, Partia Narodowa, która rządziła
w Tajwanie w czasie „cudownych” lat, była pod dużym wpływem – przez członkostwo w Kominternie w latach 20. – Radzieckiej Partii
Komunistycznej. Jej partyjny spis głównych zasad był wyraźnie kopią sowieckiego. W tym tkwi wyjaśnienie widoku profesjonalnych
podnosicieli ręki dla geriatrycznych członków Biura Politycznego Partii Narodowej, które tak bawiło resztę świata w latach 80. ubiegłego
wieku. Drugi prezydent Tajwanu Chiang Ching-Kuo, który zastąpił swojego ojca Czang Kaj-szeka jako przywódca partii i głowa państwa,
był jako młody człowiek komunistą i studiował w Moskwie z przyszłymi przywódcami Komunistycznej Partii Chin, między innymi z Deng
Xiao-pingiem. Poznał wtedy w Moskwie swoją rosyjską żonę.
343 W Korei również możemy zauważyć wpływy marksizmu. Generał Park Chung-hee, który stał za koreańskim cudem gospodarczym, był za
swoich młodych lat komunistą, i to nie tylko za sprawą wpływu swojego brata, wpływowego lokalnego komunistycznego lidera w swej
macierzystej prowincji. W roku 1949 został skazany na śmierć za udział w komunistycznym buncie w południowokoreańskiej armii, ale
uzyskał amnestię po publicznym potępieniu komunizmu. Wielu z jego poruczników również w młodości było komunistami.
344 Niektórzy lewicowi działacze niechcący przyczynili się do legitymizacji pojęcia „jednakowości warunków”, używając tego argumentu do
krajów rozwijających się. Wskazują bowiem, że jednakowość warunków zostaje inaczej nagięta, gdy bierzemy pod uwagę obszary,
w których kraje rozwijające się są często (choć nie zawsze) silniejsze (na przykład rolnictwo, tekstylia). Jeśli mamy mieć wolną konkurencję,
twierdzą, to musimy ją mieć wszędzie, a nie tylko tam, gdzie kraje silniejsze uważają to za wygodniejsze.
345 Jest oczywiste, że biedne kraje mają niską efektywność energetyczną, a zatem emitują więcej dwutlenku węgla na każdą jednostkę
produkcji niż kraje bogate. Na przykład w 2003 roku Chiny wytworzyły 1471 miliardów dolarów wartości produkcji, emitując zarazem
1131 ton CO2. Oznacza to, że na każdą tonę CO2 produkują 1253 dolary. Japonia wyprodukowała 4390 miliarda dolarów, emitując 336
milionów ton CO2, co oznacza 13 065 dolarów na tonę CO2. Czyli Japonia wyprodukowała więcej niż dziesięć razy tego co Chiny na każdą
tonę CO2. Co prawda, Japonia to jedna z najbardziej wydajnych energetycznie gospodarek świata, ale nawet znane z niewydajności
energetycznej (jak na bogaty kraj) USA wytworzyły więcej niż pięć razy tego co Chiny na tonę CO2 – wyprodukowały 6928 dolarów na
każdą tonę CO2, którą wyemitowały do atmosfery (wytworzyły 10 946 miliardów dolarów wartości produktu, a wyemitowały 1580 ton
CO2). Dane dotyczące emisji dwutlenku węgla pochodzą z amerykańskich źródeł rządowych. Zob. Gregg Marland, Thomas Boden, Robert
Andres, Global, Regional, and National CO2 Emissions. In Trends: A Compendium of Data on Global Change, Carbon Dioxide
Information Analysis Center, Oak Ridge National Laboratory, U.S. Department of Energy, 2006, online:
http://cdiac.esd.ornl.gov/trends/emis/tre_tp20.htm. Dane o wartości produkcji pochodzą z Banku Światowego. Zob. World Bank, World
Development Report 2005, World Bank, Washington DC 2005.
346 Niektórzy twierdzą, że ten dobry samarytanizm po części motywowany był zimną wojną, która wymagała od bogatych krajów miłego
zachowania wobec krajów biednych, żeby „nie przeszły na złą stronę”. Mimo to międzynarodowa konkurencja istniała zawsze. Jeśli ta
międzynarodowa konkurencja o wpływy była jedynym powodem, dla którego bogate kraje „robiły, co należy” w trzecim ćwierćwieczu XX
wieku, to dlaczego imperia europejskie nie robiły tego samego w XIX wieku, gdy jeszcze silniej przecież ze sobą konkurowały?
[1] Słowo „Samsung” znaczy po koreańsku „trzy gwiazdy”, tak samo jak wymyślona przeze mnie nazwa firmy z Mozambiku, Tres Estrelas.
Ostatnie zdanie z wymyślonego artykułu z „The Economist” z 2061 roku opiera się na autentycznym artykule z tego pisma na temat
Samsunga As good as it gets? (13 stycznia 2005), którego ostatnie zdanie brzmi „Może jakiś stosunkowo nieznany producent elektroniki
gdzieś w Chinach uzna, że skoro Samsung mógł wydobyć się z najgłębszego cienia aż na podium, to dlaczego on nie byłby w stanie?”.
Siedemnaście lat, w czasie których wydział ogniw paliwowych fikcyjnej firmy z Mozambiku przynosił straty, to taki sam okres inwestycji,
w jakim straty przynosił wydział elektroniczny Nokii, założony w 1960 roku.
[2] Oryginalna historia o dobrym Samarytaninie pochodzi oczywiście z Biblii. W przypowieści tej człowiekowi ograbionemu przez rozbójników
pomaga miłosierny Samarytanin, na przekór stereotypowi, wedle którego Samarytanie mieli być bezduszni, a nawet skłonni korzystać na
czyjejś krzywdzie.
[3] Idea uprzemysłowienia metodą substytucji importu (ISI) polega na tym, że kraj zacofany zaczyna produkować towary, które wcześniej
importował, „substytuując” tym samym importowane dobra ich odpowiednikami wytworzonymi w kraju. Można to osiągnąć poprzez
sztuczne podrożenie importu za pomocą ceł bądź kontyngentów importowych, ewentualnie poprzez dotacje dla producentów krajowych.
Strategię tę przyjęło wiele krajów Ameryki Łacińskiej w latach 30. Większość krajów rozwijających się nie mogła jednak tej strategii
zastosować, gdyż albo miały status kolonii, albo też poddane były „nierównym traktatom”, które pozbawiły je prawa ustanawiania własnych
ceł (patrz niżej). Strategię ISI większość pozostałych krajów rozwijających się przyjęła po tym, jak uzyskały one niepodległość między
połową lat 40. a połową lat 60. XX wieku.
[4] Należą do nich: Azjatycki Bank Rozwoju (ADB), Międzyamerykański Bank Rozwoju (IDB), Afrykański Bank Rozwoju (AFDB) oraz
Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju (EBOiR), który zajmuje się gospodarkami dawnych państw komunistycznych.
[5] Kompania Mórz Południowych została utworzona w 1711 roku przez Roberta Harleya, pierwszego oficera prowadzącego szpiega Defoe.
Kompanii nadano wyłączne prawo handlu w hiszpańskiej części Ameryki Południowej. Przynosiła ona niewiele prawdziwego zysku, ale
podbijała swą cenę giełdową za pomocą najbardziej niesamowitych plotek co do wartości jej potencjalnego handlu. W roku 1720 wystąpiła
gorączka spekulacyjna przy obrocie jej akcjami, których cena wzrosła dziesięciokrotnie w ciągu siedmiu miesięcy między styczniem
a sierpniem 1720. Ich ceny zaczęły wówczas spadać i na początku 1721 roku wróciły do poziomu ze stycznia 1720.
[6] To praktyka, w ramach której wytwórca eksportujący swój towar otrzymuje zwrot cła, które wcześniej zapłacił za importowane
komponenty wykorzystane do jego produkcji. Jest to oczywiście metoda zachęcania do eksportu.
[7] To praktyka, w ramach której rząd ustanawia minimalne standardy jakościowe eksportowanych towarów i karze tych eksporterów, którzy
ich nie spełniają. Celem jest tutaj zapobieżenie eksportowi wyrobów substandardowych, które zepsułyby wizerunek kraju eksportera.
Metoda ta jest szczególnie użyteczna wówczas, gdy produkty nie mają dobrze rozpoznawalnych marek i tym samym identyfikowane są
według przynależności narodowej.
[8] Smith był jednak przede wszystkim patriotą, a dopiero później ekonomistą wolnorynkowym. Popierał wolny rynek i wolny handel wyłącznie
dlatego, że jego zdaniem były one dobre dla Wielkiej Brytanii, co widać w jego pochwałach ustaw o żegludze – ewidentnego przykładu
regulacji „zaburzającej rynek” – jako „najmądrzejszych ze wszystkich regulacji handlowych Anglii”.
[9] Przeciętna stawka celna nie daje nam oczywiście pełnego obrazu. Jakiś kraj może mieć relatywnie niski poziom przeciętnych ceł, ale może
to być efektem silnej ochrony pewnych tylko sektorów, zrównoważonej bardzo niskimi bądź zerowymi cłami w innych. I tak na przykład pod
koniec XIX i na początku XX wieku, utrzymując relatywnie umiarkowane przeciętne cła na towary przemysłowe (między 5 a 15 procent),
Niemcy stosowały silną ochronę celną strategicznych gałęzi produkcji żelaza i stali. W tym samym okresie Szwecja również zapewniała
silną ochronę swym nowo powstającym branżom inżynieryjnym, choć przeciętny poziom ceł w tym kraju wynosił 15–20 procent.
W pierwszej połowie XX wieku Belgia stosowała ochronę na generalnie umiarkowanym poziomie (przeciętnie około 10 procent cła na
towary przemysłowe), ale silnie chroniła kluczowe sektory włókiennictwa (30–60 procent) i hut żelaza (85 procent).
[10] Plan Marshalla ogłosił George Marshall, ówczesny sekretarz stanu USA, w przemówieniu na Uniwersytecie Harvarda w dniu 5 czerwca
1947. Jego szczegóły negocjowano na spotkaniu w Paryżu trwającym od 12 lipca 1947, a wprowadzano go w życie w latach 1948–1951,
przekazując zrujnowanym przez wojnę gospodarkom Europy około 13 miliardów ówczesnych dolarów (odpowiednik dzisiejszych 130
miliardów). Plan Marshalla zastąpił Plan Morgenthaua, który wcześniej wyznaczał priorytety powojennej polityki zagranicznej USA. Plan
Morgenthaua, od nazwiska ówczesnego (1934–1945) sekretarza skarbu, koncentrował się na powstrzymaniu ekspansjonistycznych ambicji
Niemiec poprzez ich „rustykalizację”. W połączeniu z dążeniem ZSRR do zagarnięcia maszynerii niemieckiego przemysłu okazał się on
bardzo skuteczny w niszczeniu niemieckiej gospodarki. Szybko okazało się jednak, że plan tego rodzaju jest niewykonalny. Po swej wizycie
w Niemczech w roku 1947 były prezydent USA Herbert Hoover potępił Plan Morgenthaua jako „iluzoryczny” i stwierdził, że mógłby on
zadziałać dopiero wówczas, kiedy ludność Niemiec zmniejszy się o 25 milionów, z 65 do 40 milionów. Interesującą debatę na ten temat
można znaleźć w: Eric Reinert, Increasing Poverty in a Globalised World: Marshall Plans and Morgenthau Plans as Mechanisms of
Polarisation of World Incomes, [w:] Ha-Joon Chang (ed.), Rethinking… dz. cyt.
[11] Teoria HOS wzięła swą nazwę od dwóch szwedzkich ekonomistów, Eli Heckschera i Bertila Ohlina, jej prekursorów z początku XX wieku
oraz Paula Samuelsona, ekonomisty amerykańskiego, który ją w połowie zeszłego stulecia udoskonalił. W tej wersji teorii wolnego handlu dla
każdego wyrobu istnieje tylko jedna „najlepsza (tzn. najbardziej wydajna) praktyka technologiczna”, której używać będzie każdy produkujący
go kraj. Jeśli zaś każdy wyrób łączy się z tylko jedną, najlepszą technologią produkcyjną, to przewaga komparatywna danego kraju nie może
być determinowana przez jego technologie, jak w teorii Ricarda. Determinuje ją bowiem to, na ile technologie odpowiednie dla
poszczególnych produktów pasują do poszczególnych krajów. W teorii HOS adekwatność poszczególnych technologii dla danego kraju
zależy od tego, z jaką intensywnością wykorzystuje ona te czynniki produkcji (tzn. pracę i kapitał), których kraj ma akurat pod dostatkiem.
[12] „Komparatywny” w pojęciu „przewagi komparatywnej” nie odnosi się zatem do porównania między krajami, lecz porównania między
produktami. Ponieważ ludzie często mylą te dwie kwestie, bywają przekonani, że biedne kraje nie mają przewagi komparatywnej pod
żadnym względem – co jest logiczną niemożliwością.
[13] Inni masowi beneficjenci liberalizacji rynku rolnego w krajach bogatych, tzn. tamtejsi konsumenci, nie zyskają zbyt wiele. Udział wydatków
na towary rolne w ich dochodach jest bowiem dość niski (około 13 procent na jedzenie oraz 4 procent na alkohol i tytoń, przy których sam
produkt rolny odpowiada za niewielką część kosztu). Co więcej, handel wieloma produktami rolnymi, które ci konsumenci kupują, już jest
zliberalizowany (na przykład kawą, herbatą, kakao).
[14] Na wcześniejszych etapach rozwoju większość ludzi żyła z rolnictwa, a więc jego rozwój był kluczowy dla redukcji ubóstwa. Wyższa
wydajność w rolnictwie tworzy również zasób zdrowych i wydajnych pracowników, którzy mogą później zostać wykorzystani dla rozwoju
przemysłu. Na wczesnym etapie produkty rolne mogą także odpowiadać za dużą część eksportu, jako że poza nimi kraj może nie mieć zbyt
wiele do sprzedania. Biorąc pod uwagę znaczenie wpływów z eksportu dla rozwoju gospodarczego, o czym pisałem już wcześniej, eksport
towarów rolnych należy zwiększać tak bardzo, jak to możliwe (nawet jeśli jego skala nie będzie wielka). Pod tym względem większe
otwarcie rynków rolnych w krajach bogatych może być pomocne. Zwiększenie wydajności rolnictwa i eksportu towarów rolnych często
wymaga jednak interwencji państwa analogicznej do „wspierania raczkujących przemysłów”. Producenci rolni, zwłaszcza ci mniejsi,
potrzebują rządowego wsparcia i inwestycji w infrastrukturę (zwłaszcza w systemy nawadniające i drogi umożliwiające eksport),
międzynarodowy marketing oraz badania i rozwój.
[15] Pełny wywód jest dość techniczny, ale jego sedno jest następujące: na rynku konkurencyjnym producenci nie mogą dowolnie ustalać cen,
jako że ich rywale mogą zawsze zaproponować niższe, aż do momentu, kiedy dalsza obniżka skutkowałaby stratą. Monopolista może ustalać
swą cenę, zmieniając ilość produkowanego dobra tak, że będzie je produkować tylko do momentu, w którym następuje maksymalizacja
zysku. Taki poziom produkcji, w normalnych warunkach, jest niższy od społecznie optymalnego – tzn. takiego, w którym maksymalna cena,
jaką konsument jest gotów zapłacić, równa jest cenie minimalnej, jakiej oczekuje producent, aby nie ponosić strat. Produkowanie dóbr
w ilości mniejszej od społecznie optymalnej oznacza niezaspokajanie potrzeb części konsumentów, którzy byliby skądinąd skłonni zapłacić
więcej niż cenę minimalną wymaganą przez producenta, ale już nie cenę, przy której monopolista może maksymalizować swój zysk. To
niezaspokojone dążenie odrzuconych konsumentów to właśnie społeczny koszt monopolu.
[16] Lincoln otrzymał patent USA #6469 za „Narzędzie służące utrzymywaniu na powierzchni szalup na mieliźnie” 22 maja 1849 roku.
Wynalazek składał się z zestawu miechów przyczepionych do kadłuba statku zaraz pod linią wody. Na płyciźnie miechy wypełniają się
powietrzem, a szalupa utrzymana w ten sposób na powierzchni powinna płynnie dryfować. Nigdy nie wszedł na rynek, pewnie dlatego, że
dodatkowa waga zwiększyłaby prawdopodobieństwo, że statek natknie się na ławicę piasku.
[17] Law urodził się w Szkocji w rodzinie bankierów. W 1694 roku, po tym, jak w pojedynku zabił człowieka, musiał uciekać na kontynent.
W 1716 roku, po wielu latach lobbowania, Law otrzymał od rządu Francji licencję na założenie Banque Générale, który emitował banknoty.
Jego głównym sprzymierzeńcem był Duc d’Orleans, bratanek Ludwika XIV i ówczesny regent młodocianego króla Ludwika XV, prawnuka
Ludwika XIV. W 1718 roku Banque Générale zmienił się w Banque Royale, a jego banknoty miały królewską gwarancję. Tymczasem
w 1717 roku Law kupił Compagnie du Mississippi i upłynnił ją na giełdzie jako spółkę akcyjną. Firma ta wchłonęła inne, konkurencyjne firmy
handlowe i w 1719 stała się Compagnie Perpetuelle des Indes, choć wciąż zwyczajowo nazywano ją Compagnie du Mississippi. Miała ona
królewski monopol na wszelki handel zamorski. Gdy Law rozpoczął zawieranie dużych kontraktów w Luizjanie (Francuska Ameryka
Północna), rozsiewając plotki naprawdę znacznie przeceniające ich przyszłą wartość, latem 1719 roku wybuchła gorączka spekulacyjna
wokół akcji tej firmy. Cena udziału wzrosła między początkiem 1719 a początkiem 1720 roku ponad trzydziestokrotnie. Tak szybko powstało
wiele dużych fortun – a następnie wiele zostało utraconych – że ukuto wówczas pojęcie milionera, które miało odnosić się do
megabogaczy. W styczniu 1720 roku Law został nawet mianowany ministrem finansów (generalny nadzorca finansów). Ale bańka wkrótce
pękła, a francuski system finansowy został zrujnowany. W grudniu 1720 roku Duc d’Orleans zwolnił Lawa. Ten opuścił Francję, a w końcu
zmarł bez grosza przy duszy w Wenecji w roku 1729.
[18] Dostęp do książek naukowych jest kluczowy dla podnoszenia zdolności produkcyjnych krajów rozwijających się, jak pokazuje moje własne
doświadczenie ze spiratowanymi książkami, które opisałem w prologu. Wydawców z bogatych krajów powinno się zachęcać do zezwalania
na reprodukowanie tanim kosztem książek naukowych w krajach rozwijających się. Nie stracą na tym wiele, bo ich książki i tak są za drogie
dla klientów w tych krajach. Moglibyśmy również ustanowić specjalny międzynarodowy fundusz na subsydiowanie zakupu książek
naukowych przez biblioteki, naukowców i studentów z krajów rozwijających się. Podobny argument może sprawić, że inaczej spojrzymy na
obecną histerię w bogatych krajach, związaną z podróbkami z krajów rozwijających się. Jak zauważyłem w prologu, to nie jest tak, że ludzie,
którzy kupują podróbki w krajach rozwijających się (łącznie z wieloma turystami, którzy je tam kupują), mogliby sobie pozwolić na oryginalny
produkt. Dopóki nie są one przemycane do bogatych krajów i sprzedawane jako oryginały (co rzadko się zdarza), oryginalni producenci
tracą niewiele rzeczywistego dochodu z powodu podróbek. Można by nawet rzec, że konsumenci z krajów rozwijających się robią za darmo
reklamę oryginalnym producentom. Zwłaszcza w przypadku gospodarek o szybkim wzroście klienci, którzy dzisiaj kupują podróbki, jutro
będą kupować oryginalne produkty. Wielu Koreańczyków, którzy w latach 70. XX wieku kupowali podrobione dobra luksusowe, dziś kupuje
oryginały.
[19] Wskaźnik ten stanowi rekomendację, by całość udzielonych przez bank kredytów nie wynosiła więcej niż określona wielokrotność jego
podstawy kapitałowej (zalecany wskaźnik wynosi 12,5).
[20] Stopy bezrobocia w krajach rozwijających się nie odzwierciedlają w pełni poziomu bezrobocia, bo wielu biednych ludzi nie może sobie
pozwolić na pozostawanie bez zatrudnienia (skoro nie ma zasiłków) i dlatego podejmują się skrajnie nisko produktywnych prac (np. sprzedaż
błyskotek na ulicy, otwieranie drzwi za drobne monety). Ekonomiści nazywają to zjawisko „bezrobociem ukrytym”.
[21] Niedawno BIS zaproponował jeszcze bardziej „ostrożny” system zwany BIS II, w którym kredyty ocenia się przez ich ryzykowność. Na
przykład bardziej ryzykowne kredyty (np. dla firm) powinny być zabezpieczone większą bazą kapitałową niż bezpieczniejsze (np. hipoteczne
na zakup domu) o tej samej nominalnej wartości. To szczególnie źle wpłynie na kraje rozwijające się, gdzie firmy mają niski rating
kredytowy, bo oznacza to, że banki będą szczególnie zachęcane do ograniczania wartości kredytów udzielanych firmom z krajów
rozwijających się.
[22] Korupcja była tak wielka, że sama definicja tego słowa różniła się od dziś rozpowszechnionej. Robert Walpole, gdy oskarżono go
o korupcję w Parlamencie w 1730 roku, przyznał się, że posiadał wielkie majątki i zapytał: „Skoro zasiadało się w jednych z najbardziej
lukratywnych urzędów przez niemal dwadzieścia lat, to czego można się spodziewać, chyba że przestępstwem jest zdobywanie majątku
dzięki wielkiemu urzędowi”. Odwrócił zarzut w stronę swoich oskarżycieli, pytając ich, „o ile większym przestępstwem musi być zdobycie
majątku dzięki mniejszemu urzędowi”. Zob. Robert Nield, Public Corruption – The Dark Side of Social Evolution, Anthem Press,
London 2002, s. 62.
[23] Na indeks ten trzeba patrzeć z odrobiną dystansu. Jak mówi sama jego nazwa, mierzy on tylko „postrzeganie”, tak jak ujawnia się ono
w ankietach wśród ekspertów i biznesmenów, mających własne uprzedzenia i ograniczoną wiedzę. Problem z taką subiektywną miarą
dobrze pokazuje fakt, że percepcja korupcji w krajach azjatyckich dotkniętych kryzysem finansowym z 1997 roku nagle po kryzysie wzrosła,
mimo że w poprzednich dekadach niemal bez przerwy malała (por. Ha-Joon Chang, The Hazard of Moral Hazard – Untangling the
Asian Crisis, „World Development”, vol. 28, no. 4). To, co jest postrzegane jako korupcja, zależy też od kraju, a więc wpływa również na
percepcję ekspertów. Na przykład, w wielu krajach rozdawanie stanowisk rządowych niczym łupów w stylu amerykańskim uznane
zostałoby za korupcję, ale w USA się tak nie myśli. Gdyby zastosować, powiedzmy, fińską definicję, to USA okazałyby się bardziej
skorumpowane, niż sugeruje to indeks (gdzie zajmują siedemnaste miejsce). Duża część korupcji w krajach rozwijających się angażuje firmy
(a czasem wręcz rządy) z bogatych krajów, które płacą łapówki, co nie mieści się w percepcji korupcji w samych krajach bogatych. Zatem
jeśli włączymy do analizy aktywność zagraniczną, to bogate kraje mogą okazać się bardziej skorumpowane, niż to się wydaje. Indeks jest
dostępny online pod adresem: http://www.transparency.org/content/download/1516/7919.
[24] Zauważalny wzrost korupcji w Wielkiej Brytanii po okresie rządów Margaret Thatcher, pionierki NPM, to zbawienna lekcja, jeśli chodzi
o kampanie antykorupcyjne oparte na rynku. Komentując to doświadczenie, emerytowany profesor ekonomii z Cambridge i członek
słynnego komitetu reformy służby cywilnej Fulton, Robert Nield, skarży się: „Nie mogę sobie przypomnieć innego przypadku, gdy
współczesna demokracja systematycznie demontowała system, dzięki któremu powstały służby publiczne pozbawione korupcji”. Por. Robert
Nield, Public Corruption… dz. cyt., s. 198.
[25] To wszystko oczywiście nie przeczy temu, że pewna doza odpolitycznienia procesu alokacji zasobów może okazać się niezbędna. Po
pierwsze, jeśli proces ten przynajmniej w jakimś stopniu nie jest uznany przez społeczeństwo za „obiektywny”, to zagrożona może być
prawomocność całego systemu gospodarczego. Poza tym, jeśli każda decyzja o alokacji postrzegana byłaby jako potencjalnie
kontrowersyjna politycznie, jak to było w przypadku byłych krajów komunistycznych, pociągałoby to za sobą wysokie koszty rozeznania
w sytuacji i negocjacyjne. Jednak to nie to samo, co twierdzenie neoliberałów, że pod żadnym pozorem nie wolno poddawać rynku zmianom
politycznym, bo w końcu i tak okaże się, że nie istnieje taki rynek, który naprawdę da się uwolnić od polityki.
[26] Konfucjanizm wziął swoją nazwę od Konfucjusza, czyli zlatynizowanego nazwiska wielkiego chińskiego filozofa politycznego Kong Zi,
który żył w VI wieku p.n.e. Konfucjanizm nie jest religią, bo nie ma ani bogów, ani piekła. Dotyczy w głównej mierze polityki i etyki, ale
zawiera też poglądy na organizację życia rodzinnego, ceremonie społeczne i etykietę. Choć miał swoje wzloty i upadki, konfucjanizm
pozostał podstawą chińskiej kultury, odkąd stał się oficjalną ideologią państwową za czasów dynastii Han (206 rok p.n.e.–220 rok n.e.).
W ciągu kolejnych kilku stuleci rozpowszechnił się w innych krajach Azji Wschodniej, takich jak Korea, Japonia i Wietnam.
[27] Oczywiście, wraz z zastojem gospodarczym kultura może zmienić się też na gorsze (przynajmniej z punktu widzenia rozwoju
gospodarczego). Świat muzułmański był racjonalny i tolerancyjny, ale w wyniku stuleci gospodarczego zastoju wiele krajów muzułmańskich
stało się ultrareligijnymi i nietolerancyjnymi. Te „negatywne” elementy stały się silniejsze właśnie z powodu zastoju i braku perspektyw na
przyszłość. Tego, że takie formy zachowania nie są nieodzownym wyrazem kultury muzułmańskiej, dowodzi chociażby fakt, że myślenie
racjonalne i tolerancja królowały w wielu zamożnych krajach muzułmańskich w przeszłości. Potwierdzają to również liczne dzisiejsze
przykłady, jak Malezja, której dobrobyt gospodarczy sprawił, że jej islam jest tolerancyjny i racjonalny, jak powiedzą wam wszystkie te
pracowniczki banku centralnego, o których pisałem wcześniej.
[28] Zgodnie z niektórymi definicjami przemysł obejmujący takie gałęzie jak górnictwo albo wytwarzanie i dystrybucja elektryczności lub gazu.
[29] Sporo krajów rozwijających się jednak nie wybrało tych narzędzi. Niektórzy liberalni ekonomiści używali tego jako „dowodu”, że kraje te
nie chcą wolności wyboru – co oznacza, że zasady WTO nie ograniczają tak naprawdę dostępnych opcji dla tych krajów. Jednak to, co
może wyglądać jak wolny wybór, prawdopodobnie zostało ukształtowane przez wcześniejsze uwarunkowania związane z pomocą
zagraniczną i programami MFW i Banku Światowego, jak również przez obawę o przyszłe kary ze strony krajów bogatych. Ale nawet
pozostawiając to na boku, jest po prostu czymś nie w porządku dokonywanie wyboru za kraje rozwijające się. To w sumie dosyć ciekawe,
jak wolnorynkowi ekonomiści, którzy tak bardzo bronią wolności wyboru i autonomii, nie wahają się im przeciwstawiać, gdy korzystają z niej
kraje rozwijające się.
Podziękowania

Pomysł napisania przystępnej książki na temat globalizacji i rozwoju, która byłaby krytyczna wobec
panującej ortodoksji, po raz pierwszy zgłosił mi kilka lat temu Duncan Green. Przekonał mnie, że mam
kilka nieoczywistych i ciekawych rzeczy do powiedzenia na te tematy i w związku z tym powinienem
złożyć je w całość na użytek publiczności dużo szerszej niż ta, do której piszę na co dzień. Początkowo
planowaliśmy napisać tę książkę wspólnie, łącząc jego długoletnie doświadczenie działacza organizacji
pozarządowych z moimi badaniami naukowymi – tak, by nasze dzieło łączyło solidne podstawy
akademickie z płomiennym zaangażowaniem. W międzyczasie Duncan został szefem badań w Oxfamie
i musiał wycofać się z projektu ze względu na nadmiar obowiązków. Później jednak, kiedy zacząłem sam
pisać tę książkę, był uprzejmy przeczytać wszystkie jej rozdziały (często więcej niż jedną wersję
każdego) i podzielić się ze mną wnikliwymi komentarzami, zarówno merytorycznymi jak i redakcyjnymi.
Był również łaskaw odbierać moje niezapowiedziane telefony, bym mógł wyrzucać z siebie pomysły.
Jestem mu głęboko wdzięczny za jego życzliwość, mądrość i cierpliwość.
Kiedy Duncan się wycofał, projekt stracił śrubę napędową i przez jakiś czas dryfował bez celu. Byłem
zajęty innymi rzeczami i, co ważniejsze, zaznajomienie z moim projektem co ważniejszych wydawców
nie było proste. Wówczas właśnie Richard Toye był uprzejmy przedstawić mnie Ivanowi Mulcahy’emu,
mojemu agentowi literackiemu. Ivan miał wizję, jak zamienić niedopracowany, półakademicki traktat
w naprawdę przystępną książkę i nauczył mnie bardzo wiele o sztuce pisania dla szerszej publiczności.
Uwagi krytyczne jego kolegi Jonathana Conwaya z wydawnictwa Mulcahy&Viney także dużo wniosły do
ostatecznej postaci projektu.
Podczas pracy nad książką, bardzo ważne dla mnie były dyskusje z Chrisem Cramerem. Zawsze był mi
życzliwym przyjacielem, ale intelektualna energia, jaką zainwestował, pomagając mi opracować dzieło,
była wyjątkowa nawet jak na jego wysokie standardy. Richard Toye nie tylko przedstawił mnie mojemu
agentowi literackiemu, ale też dostarczył wielu pomocnych komentarzy na temat ogólnej struktury i kilku
konkretnych tez z książki. Deepak Nayyar znalazł w swym napiętym grafiku czas, by przegryźć się przez
początkową wersję książki i udzielił mi bardzo przenikliwych komentarzy. Pracując nad książką, wiele
zyskałem też dzięki rozmowom z Deanem Bakerem, Jonathanem di Johnem, Barbarą Harriss-White,
Peterem Nolanem, Gabrielem Palmą, Bobem Rowthornem, Ajitem Singiem, Rosemary Thorp, Johnem
Toye oraz Markiem Weisbrotem.
Pisząc kolejne rozdziały książki, przydatne komentarze uzyskałem od różnych osób. Moja niegdysiejsza
współautorka, Ilene Grabel przeczytała wszystkie rozdziały i podzieliła się ze mną bardzo ważnymi
uwagami. Robert Molteno nie tylko przeczytał wszystko i dał mi fantastyczne porady redakcyjne, ale też
udzielił przydatnych komentarzy. Peter Beattie, Shailaja Fennell, Elias Khalil, Amy Klatzkin, Kangkook
Lee, Chris Pallas, Richard Schmale i Sarah Wood czytali wcześniejsze wersje niektórych rozdziałów
i dali mi wiele pomocnych sugestii.
Książka nie byłaby tak bogata w informacje, gdyby nie pomoc trzech bardzo zdolnych wyszukiwaczy.
Luba Fakrhutdinova była w każdej chwili gotowa pomóc przy którymkolwiek aspekcie książki, zwłaszcza
przy opracowywaniu danych. Hassan Akram dokopał się do całego mnóstwa świetnych materiałów
historycznych do rozdziału o kulturze i udzielił mi pomocnych komentarzy na temat kilku innych. Ariane
McCabe wykonała świetną robotę wynajdując materiały do wielu rozdziałów, zwłaszcza rozdziału na
temat praw własności intelektualnej, który w bardzo dla mnie użyteczny sposób komentowała. Chciałbym
też podziękować za pomoc Luiz de Andrade Filho i Kenii Parsons.
Gdyby nie pierwszorzędna praca ekipy redaktorskiej z Random House, książka wyglądałaby dużo
gorzej. Nigel Wilcockson udzielił mi niezmiernie pomocnych porad na temat tego, jak poprawić strukturę
i narrację książki. Skutecznie powściągnął moją skłonność do nadmiernej ekscytacji drobiazgami
i nauczył wykładać najważniejsze tezy bez zbytniego schematyzmu i przynudzania. Chciałbym też
podziękować Elizabeth Hennessy za wspaniałą robotę korektorską i Emily Rhodes za sprawną jej pomoc.
Moja córka, Yuna oraz syn, Jin-Gyu – nieświadomie – pomogli mi zbudować kilka kluczowych
analogii w tej książce. Cierpliwie czekali też na mój powrót z emocjonalnego wygnania w czasie
ostatniej fazy jej tworzenia. Wreszcie, chciałbym podziękować mojej żonie, Hee-Jeong, za jej
emocjonalne oraz intelektualne wsparcie. Przez cały okres przygotowywania i pisania książki musiała
sobie radzić (po raz kolejny!) z człowiekiem zaaferowanym i nieprzyjemnym. Czytała też większość
wczesnych szkiców rozdziałów i trafnie je komentowała. Narzekała, że używam jej jako królika
doświadczalnego, ale nawet nie zdaje sobie sprawy, jak ważne były jej komentarze dla samego
zbudowania, a nie tylko poprawy mojej argumentacji. Bez niej ta książka nie mogłaby powstać. I właśnie
jej tę książkę dedykuję.
Ha-Joon Chang, Źli Samarytanie. Mit wolnego handlu i tajna historia kapitalizmu
Warszawa 2016

Tytuł oryginału: Bad Samaritans: The Guilty Secrets Of Rich Nations


And The Threat To Global Prosperity

Copyright © by Ha-Joon Chang, 2007. All rights reserved


Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2015

Wydanie I

ISBN 978-83-65369-15-4
Przekład: Michał Sutowski, Barbara Szelewa
Redakcja: Jacek Illg
Korekta: Hanna Gulczyńska
Projekt okładki: Łukasz Pyrka
Układ typograficzny i łamanie: Katarzyna Błahuta
Redaktor prowadzący: Patryk Walaszkowski
Współpraca redakcyjna: Krzysztof Juruś

Supported by a grant from the Open Society Foundations.


Książka ukazuję się przy wsparciu Open Society Foundations.

Wydawnictwo Krytyki Politycznej


ul. Foksal 16, II p
00-372 Warszawa
redakcja@krytykapolityczna.pl
www.krytykapolityczna.pl

Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w sprzedaży w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Foksal 16, Warszawa), Świetlicy KP
w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3) oraz księgarni internetowej KP
(krytykapolityczna.pl/wydawnictwo) i w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

You might also like