You are on page 1of 177

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym


===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział I

„UZDRAWIAJCIE CHORYCH,
WSKRZESZAJCIE UMARŁYCH”

Pewnego dnia w ugandyjskim sierocińcu prowadzonym przez ojca Johna

Bashoborę powstał tumult. Po chwili do jego biura przybiegli pracownicy,

niosąc na rękach martwe dziecię.

– Wziąłem je w objęcia i powtarzałem „I love you”. I to dziecko ożyło.

Wróciło i jest z nami. Teraz jednak muszę uważać, by go nie wywyższać

i poświęcać mu taką samą uwagę jak innym dzieciom, bo reszta mogłaby

jeszcze popełnić samobójstwo. – Ojciec Bashobora opowiada tę historię

tak, jakby nie było w niej nic wyjątkowego. Ot, przynieśli dziecko, on się

pomodlił, dziecko zmartwychwstało, żyje i ma się dobrze. Żadnych

dramatycznych szczegółów, żadnych większych emocji, jakby

przywracanie do życia było we współczesnym świecie czymś naturalnym.

Uczestnicy rekolekcji w Pabianicach, gdzie ojciec John opowiada tę

niesamowitą historię, nie dowiedzą się nawet tego, jakiej płci było

zmartwychwstałe dzięki niemu dziecko.

Ile było takich wydarzeń? Czy wskrzeszani ludzie na pewno byli

martwi? A może zostali jedynie wybudzeni z letargu? Ojciec John Baptist

(po polsku: Jan Chrzciciel) Bashobora bardzo rzadko podejmuje ten temat,

choć ekscytują się nim tysiące Polaków. W zasadzie starannie go unika, nie

potwierdza, nie zaprzecza. Nie odnosi się do tego tematu w książkach.

Jeden raz zrobi to za niego arcybiskup Henryk Hoser, największy promotor


ojca Johna, obecnie biskup senior diecezji warszawsko-praskiej,

przebywający na emeryturze w Medziugorie. Trwające latami dyskusje

starał się uciąć w 2013 roku.

„Ojciec Bashobora nigdy i nigdzie nie powiedział, że uzdrawia czy wskrzesza umarłych” –

stwierdził kategorycznie na łamach „Gościa Niedzielnego”. Zaraz potem dodał jednak:

„Kapłan kieruje modlitwą. A to, co dzieje się w wyniku tej modlitwy, nie jest przecież

działaniem charyzmatyka. Uzdrowienia to nie czary-mary, to nie działanie czarodziejskie. To

Boża ingerencja na skutek ludzkich próśb. To Bóg uzdrawia, wskrzesza”.

Wypowiedź ta niczego nie zmieniła. Było w niej z jednej strony

kategoryczne zaprzeczenie, ale z drugiej – wiele osób zrozumiało to tak, że

co prawda Bashobora sam nie przywraca zmarłych do życia, ale może to

zrobić Bóg w wyniku modlitwy kierowanej przez kapłana. Nad Bashoborą

nadal unosi się więc w Polsce aura największego współczesnego

cudotwórcy. Media podają nawet konkretne liczby wskrzeszeń, choć bez

żadnych szczegółów i przykładów, nie przytaczając wypowiedzi samego

kapłana. Najczęściej pisze się o dwudziestu sześciu lub dwudziestu siedmiu

wskrzeszeniach, choć jeszcze siedem lat temu, w okresie największej

popularności ojca Johna w Polsce, niektórzy wspominali nawet

o czterdziestu zmartwychwstaniach pod wpływem jego modlitwy do Ducha

Świętego.

Ile w tym wszystkim jest prawdy? Dla świata nauki, a nawet części

hierarchów kościelnych wiara we wskrzeszanie zmarłych przez obecnie

żyjących charyzmatyków jest objawem zacofania lub bezwzględnego

marketingu. Według sceptyków, jeżeli czegokolwiek ojciec John Bashobora

dokonał, to najwyżej wybudzenia z letargu. Albo po prostu był świadkiem

pozornej śmierci, kiedy procesy życiowe są bardzo mocno zahamowane

i na pierwszy rzut oka wydaje się, że chory nie żyje. Takie zjawisko jest

obserwowane przez lekarzy głównie w przebiegu śpiączki afrykańskiej,


która występuje na terenie Ugandy, gdzie się urodził i gdzie na stałe

mieszka ojciec John.

Tajemnicę wskrzeszeń autorstwa ojca Bashobory rozwikłała

(częściowo) siostra Tomasza Potrzebowska, która jest jego najbliższą

współpracownicą w Polsce. To przez nią wspólnoty charyzmatyczne

kontaktują się z ugandyjskim kapłanem w sprawie możliwych terminów

rekolekcji w naszym kraju. I to do niej zwróciłem się z prośbą

o umożliwienie mi kontaktu z ojcem Bashoborą, kiedy nie odpowiadał na

moje próby połączenia się z nim na Skypie ani e-maile kierowane do jego

ugandyjskiej fundacji. Wcześniej widziałem się z nim podczas rekolekcji

w Pabianicach, ale był zbyt zmęczony, by ze mną porozmawiać. Jedyne, co

udało mi się od niego uzyskać, to e-mail, w którym poinformował mnie, że

jest niezwykle zapracowany i dlatego nasza rozmowa nie będzie możliwa.

Zwłaszcza że słaba jakość połączenia internetowego w Ugandzie

uniemożliwia dialog. Próbowałem naciskać dalej, ale nic to nie przyniosło

poza obietnicą spotkania w Polsce po tym, jak zakończy się pandemia

koronawirusa.

Ojciec Bashobora tak naprawdę nie ma jednak w zwyczaju udzielać

wywiadów, gdyż (jak mówi mi siostra Potrzebowska) uważa, że wszystko

na swój temat opowiada w czasie rekolekcji publikowanych później

w postaci książek. Wywiadu w Polsce udzielił tylko raz, ale o tym opowiem

później.

Siostra Tomasza Potrzebowska spotkała go po raz pierwszy w 2008

roku, kiedy pomagała przyjaciołom w zorganizowaniu jednego

z warszawskich spotkań z ojcem Johnem. Szum w kwestii dziesiątków

rzekomych wskrzeszeń pamięta więc niemal od początku.

– Ta historia wiąże się z artykułem na stronie tygodnika „Niedziela”,

który ukazał się przed pierwszym przyjazdem ojca Johna do Krakowa


w 2007 roku. Interweniował wtedy dzisiejszy europoseł Dominik

Tarczyński, który ma osobiste doświadczenia w ruchu charyzmatycznym.

Zadzwonił z pretensjami do księdza, który był autorem tego tekstu, ale

usłyszał, że podana w artykule ogromna liczba wskrzeszeń miała się po

prostu przyczynić do ściągnięcia większych tłumów na spotkanie

w Łagiewnikach. Ojciec John nigdy tych wskrzeszeń nie potwierdził, ale

i tak sprawa zaczęła żyć własnym życiem.

Siostra Tomasza przyznaje jednak, że ojciec John opowiada podczas

swoich nauk o kilku przypadkach, które mogłyby świadczyć

o wskrzeszaniu zmarłych, ale nie czyni tego w sposób kategoryczny. Jej

zdaniem używanie terminu „wskrzeszenie” wymagałoby wcześniejszych

dokładnych analiz ze strony lekarzy i duchownych. Tego jednak w żadnym

z tych przypadków nie było. Siostra Tomasza podkreśla jednak, że Jezus

mówił do swoich uczniów, by wskrzeszali umarłych, więc dla

chrześcijanina nie powinna być to kwestia z gatunku niemożliwych do

zaistnienia.

– Szczególnie zapamiętałam przypadek siostry księdza Bashobory –

mówi siostra Potrzebowska. – Kiedy dotarła do niego wieść o jej śmierci,

wykładał akurat w seminarium z dala od domu i dopiero po kilku dniach

mógł przyjechać na pogrzeb. Zastał siostrę już w trumnie przygotowaną do

pochówku. Zaczął się modlić i nagle dostrzegł, że ona ożyła. Zapytał: „Co

ty robisz w tej trumnie?”. Siostra odpowiedziała, że była w pięknym

miejscu, ale jakiś głos jej powiedział: „Wróć do domu. Tam czeka twój brat

kapłan i on cię wyspowiada”. Tak też się stało. Siostra ojca Johna zmarła po

dwóch tygodniach już w stanie łaski uświęcającej. Jeśli mnie pan zapyta, co

o tym sądzę, to odpowiem, że nie wiem, czy było to wskrzeszenie czy też

przebudzenie z letargu lub ze śmierci klinicznej – zaznacza siostra

Tomasza. – W każdym razie było to zdarzenie niezwykłe.


Siostra Potrzebowska nigdy wcześniej nie wypowiadała się publicznie

w kwestii „wskrzeszeń”. Nie robił tego również sam ojciec John, co zawsze

budziło wielkie kontrowersje. Być może dlatego wielu znanych i cenionych

polskich duchownych sceptycznie odnosiło się zawsze do jego wizyt

w Polsce. Nieżyjący dziś arcybiskup lubelski Józef Życiński już przed

dekadą ironizował na łamach „Tygodnika Powszechnego”: „Gdyby objąć

Chrystusa rankingiem Bashobory, Zbawiciel wypadłby raczej kiepsko, bo

wśród osób wskrzeszonych przez Niego na pewno nie znalazło się aż

dwudziestu sześciu zmarłych przypisywanych gościowi z Ugandy”.

Podobną opinię głosi od lat słynny ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski,

prowadzący w Polsce liczne ośrodki opieki nad ludźmi niepełnosprawnymi

intelektualnie.

– Przed rekolekcjami na Stadionie Narodowym w 2013 roku, kiedy

nastąpiło apogeum popularności ojca Bashobory, cała Polska mówiła, że

ugandyjski kapłan wskrzesił dwadzieścia siedem osób, zaś organizatorzy

milczeli, jakby kolportowanie takich rewelacji było im na rękę, bo ściągało

tłumy – wspomina. – Parę lat wcześniej na jednej ze stron ruchu

charyzmatycznego czytałem nawet, że ksiądz Bashobora wskrzesił

czterdzieścioro zmarłych. Biorąc pod uwagę, że opisywanych w Ewangelii

wskrzeszeń było tylko kilka i dokonał ich sam Chrystus, mogę traktować

informacje o dziesiątkach cudów ugandyjskiego kapłana jako kompletnie

pozbawione wiarygodności. Szkoda, że sam John Bashobora nigdy

osobiście nie odniósł się do tych opowieści.

Wedle Nowego Testamentu Chrystus dokonał jedynie trzech

wskrzeszeń. Sceptyczni wobec ugandyjskiego kaznodziei duchowni dodają,

że współcześnie w przypadku nadzwyczajnych zjawisk Kościół zwołuje

specjalne komisje posługujące się najnowszą technologią diagnostyczną

i dokładnie weryfikuje cuda z udziałem wybitnych lekarzy – czego nigdy


nie uczyniono z dziesiątkami przypadków przypisywanych Bashoborze

oraz tymi kilkoma zdarzeniami, o których on sam opowiada podczas

rekolekcji. Dlatego zalecają traktować jego wskrzeszenia raczej jako

afrykańskie legendy. Tym bardziej w sytuacji, w której współcześnie

Kościół katolicki właściwie nie uznał ani jednego wskrzeszenia za

wiarygodne.

Inni duchowni z kolei uważają, że w działalności ugandyjskiego

kaznodziei nie ma nic, co byłoby niezgodne z wiarą chrześcijańską.

W Ewangelii Mateusza jest wprost napisane: „Idźcie i głoście: Bliskie już

jest królestwo niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych,

oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy! Darmo otrzymaliście,

darmo dawajcie!”.

– Skoro namawiał do tego sam Jezus, to dlaczego wątpisz, że ludzie

idący Jego drogą są do tego zdolni? – powiedział mi, z wyraźnym

zdziwieniem w głosie, jeden z członków charyzmatycznej Wspólnoty

Dobrego Pasterza z Pabianic.

Przykłady wskrzeszeń umarłych podaje zarówno Stary Testament, jak

i Nowy Testament. W przypadku Jezusa najsłynniejsze jest przywrócenie

do życia Łazarza, którego Zbawiciel dokonał, mimo że zwłoki znajdowały

się już w stanie rozkładu. Zmartwychwstały mężczyzna miał potem przez

czterdzieści lat pełnić funkcję biskupa gminy chrześcijańskiej w cypryjskiej

Larnace.

Chrystus wskrzesił również młodzieńca z Nain, jedynego syna

owdowiałej kobiety. Trzeci przypadek, wskrzeszenie dwunastoletniej córki

Jaira, pozostawia jednak spory margines wątpliwości. W Ewangelii

Łukasza czytamy: „A wszyscy płakali i żałowali jej. Lecz on rzekł: Nie

płaczcie, bo nie umarła, tylko śpi. I wyśmiewali Go, wiedząc, że umarła.

On zaś, ująwszy ją za rękę, rzekł głośno: Dziewczynko, wstań! Duch jej


powrócił i zaraz wstała. Polecił też, aby jej dano jeść”. Wygląda więc na to,

że sam Jezus mógł uznać ten przypadek za wybudzenie dziewczynki

z letargu, a to oznacza, że bardzo ostrożnie szafował swym niezwykle

cennym darem.

Wskrzeszenia nie kończą się na Chrystusie. Dzieje Apostolskie

wspominają o przywróceniu do życia przez świętego Piotra uczennicy

o imieniu Tabita w Jafie. „Po usunięciu wszystkich Piotr upadł na kolana

i modlił się. Potem zwrócił się do ciała i rzekł: »Tabito, wstań!«. A ona

otwarła oczy i zobaczywszy Piotra, usiadła. Piotr podał jej rękę i podniósł

ją. Zawołał świętych i wdowy i ujrzeli ją żywą. Wieść o tym rozeszła się po

całej Jafie i wielu uwierzyło w Pana”.

Inny fragment Dziejów Apostolskich mówi o świętym Pawle, który

podczas jednej ze swych pierwszych misyjnych podróży przybył do Troady,

gdzie przemawiał godzinami aż do północy. W sali, gdzie się to odbywało,

było bardzo gorąco. Dodatkowo paliło się wiele lamp, które pozbawiały

powietrze tlenu. W pewnym momencie siedzący na oknie młodzieniec

o imieniu Eutych albo stracił przytomność, albo zasnął i runął z trzeciego

piętra. Kiedy ludzie go podnieśli, był już martwy. Nadszedł Paweł, który

objął Eutycha, po czym zwrócił się do stojących obok ludzi: „Nie trwóżcie

się (…) bo on żyje”. Po czym powrócił na trzecie piętro, łamał się

z wiernymi chlebem i przemawiał aż do świtu. Chłopca też

przyprowadzono żywego ku niemałej radości zebranych. Tu również, jak

w przypadku córki Jaira, nie możemy mieć pewności, czy sam cudotwórca

Paweł uważał swój czyn za wskrzeszenie.

Historia pierwszych wieków Kościoła wielokrotnie wspomina

o wskrzeszeniach przypisywanych znanym z historii świętym. Podobnie

jest w średniowieczu. Źródła są jednak niepewne, czasem w odniesieniu do

tych samych osób niektórzy autorzy wspominają o cudach, inni zaś o nich
milczą. Jednak im bliżej współczesności, im bardziej rozwija się medycyna,

tym częściej podobne przekazy zanikają. Dziś o wskrzeszeniach w zasadzie

już się nie mówi.

A jednak wielu katolików wciąż zadaje sobie te same fascynujące

pytania. Dlaczego współczesny chrześcijanin miałby wierzyć w to, co

czynili najwybitniejsi wyznawcy Chrystusa przed wiekami, ale zarazem

traktować wskrzeszenia jako zamkniętą kartę w historii? Dlaczego takie

rzeczy nie miałyby się zdarzać współcześnie? I dlaczego nie miałby cudów

czynić ojciec Bashobora: człowiek, który zgromadził największą po Janie

Pawle II liczbę wiernych w jednym miejscu w Polsce? Na spotkanie

z Johnem Bashoborą podczas rekolekcji narodowych 6 lipca 2013 roku na

Stadionie Narodowym w Warszawie przybyło pięćdziesiąt osiem tysięcy

osób. Modlitwy prowadzili wtedy także inni duchowni, ale to właśnie

wystąpienie czarnoskórego kaznodziei było najmocniejszym magnesem

i kulminacją rekolekcji. Jak wynika z relacji uczestniczących w tym

spotkaniu wiernych, a także z opisów dziennikarzy, niektórzy ludzie jęczeli

i wydawali demoniczne okrzyki, po czym zapadali w kojący sen i budzili

się z niego ze spokojnym duchem. Inni wstawali na żądanie ojca Johna

z wózków inwalidzkich, do których byli latami przykuci. Kolejni, których

męczył stale obecny w nich lęk i gniew, doznawali ukojenia. Odchodziła od

nich astma, nadciśnienie, nerwobóle i alergie, odzyskiwali osłabiony słuch

i wzrok.

Ojciec John mówił do tłumów na stadionie:

– Jest tutaj dwanaścioro dzieci. Każde z nich cierpi na jakąś chorobę

oczu. A Pan mówi: „Ja uzdrawiam te dzieci w tym momencie. Ja

uzdrawiam ich oczy”. Pan patrzy na te dzieci. Przyjął zaproszenie od ich

rodziców, aby zostały uzdrowione oczy – mówił do tłumów po angielsku

(jego wykłady są na bieżąco tłumaczone), po czym dodawał już po polsku:


„To jest niesamowite!”. I kontynuował: – Są tutaj osoby, które były u wielu

lekarzy. Nie pomogli wam. Pan właśnie uwalania was z choroby, którą

lekarze uznali za nieuleczalną – obiecywał.

Prosił też, by położyć dłonie na ludziach stojących obok. Cały stadion

powtarzał za nim:

– Panie Jezu, powiedz tylko jedno słowo, a ta osoba zostanie

uzdrowiona.

– Ktoś trzyma dziecko, które nie mogło chodzić. A teraz nogi dziecka

zostają wzmocnione. Pewne osoby są właśnie uzdrawiane z ukrytego

gniewu. Odczuwają ulgę w klatce piersiowej. Osoby cierpiące na oczy

przejrzą na nie, ujrzą Boga. Dokonuje się uzdrowienie z wirusowego

zapalenia wątroby. Pan uzdrawia tych, którzy zgrzytają zębami podczas

snu – wyliczał Bashobora przed tysiącami niemal zahipnotyzowanych

ludzi. – Niektórzy widzą obrazy. Nie lękajcie się ich. To Jezus przez nie

przemawia. Jest pewien mężczyzna, który próbuje wstać z wózka. Wstań

i idź w imieniu Jezusa. Widzę osoby o kulach, które powinny już chodzić.

Porzućcie kule, Bóg was uzdrowił.

Jedną z osób, które brały udział w rekolekcjach na stadionie, jest pan

Adam z Warszawy, emerytowany biznesmen z branży kwiatowej.

Krzepkiego, wysokiego mężczyznę poznałem poprzez jedno z forów

internetowych, zrzeszających uczestników Odnowy w Duchu Świętym,

którzy dzielą się świadectwami swoich uzdrowień.

Wtedy, na stadionie, pan Adam potraktował słowa ojca Johna poważnie,

bo sam cierpiał od lat z powodu wiecznie sprawiającej kłopoty wątroby.

– Lekarze nie do końca wiedzieli, co mi jest. W końcu pani doktor

powiedziała: „Zna pan przysłowie, że coś komuś leży na wątrobie? Albo że

kogoś żółć zalewa? Może to nie wątroba jest chora, ale pańskie emocje?”.

To prawda, zawsze byłem bardzo nerwowy i wszystko za mocno


przeżywałem. Czasem miałem nawet wrażenie, że swym sposobem

myślenia ściągam na siebie kłopoty. Ale wizyty u psychologa nie pomagały,

a tabletek brać nie chciałem, bo czułem się po nich, jakbym był za szybą.

A potem pojechałem na stadion i poczułem, jak spływa na mnie miłość,

błogość, aż się zakołysałem i omal nie straciłem świadomości. To nie tak,

że wszystko minęło i jestem dziś zupełnie nowym człowiekiem, ale widzę

świat wyraźniej i jestem serdeczniejszy, bardziej ufny. Zwłaszcza cieszy się

żona, z którą byłem na rekolekcjach. Dziś czuję, jakby wiele rzeczy

przestało mieć znaczenie, czytam Biblię i jestem gotowy na wszystko, co

los mi ześle. Mam sześćdziesiąt osiem lat i nie tak wiele życia przed sobą,

po co je niszczyć czarnymi myślami? Ojciec John w jakimś stopniu uwolnił

mnie z tych pęt. A i wyniki wątroby mam teraz niemal w normie, to

prawdziwy cud!

W rekolekcjach narodowych wzięła też udział pani Janina,

czterdziestopięcioletnia pedagog szkolna z Kielc.

– Po modlitwie ojca Johna mój wzrok niemal natychmiast się poprawił,

aż nie mogłam patrzeć przez okulary, bo były za mocne – wspomina

w czasie rozmowy internetowej kruczowłosa, atrakcyjna kobieta w małych,

gustownych okularach. – Nie mogłam w to uwierzyć. Poszłam dwa dni po

rekolekcjach prywatnie do lekarza i okazało się, że z minus 3,25 dioptrii

zrobił się minus 1,5! Okulistka była zakłopotana, wręcz trochę

rozdrażniona, jak jej opowiadałam o rekolekcjach z ugandyjskim księdzem.

Po tygodniu znowu wzrok mi się minimalnie osłabił, ale zrozumiałam, że

poprawa jest możliwa dzięki Duchowi Świętemu – zapewnia, choć po

chwili dodaje też: – Dwie osoby ode mnie na trybunie siedziała pani

z bardzo chorym kręgosłupem, chyba lędźwiowym. Na początku też

poczuła ciepło rozchodzące się po ciele i nawet wstała i zaczęła chodzić, ale

pod koniec dnia już płakała, że uzdrowienie było chwilowe. Ale i tak
cieszyła się, że przyjechała, bo zobaczyła, że zmiana jest możliwa.

Zobaczyła też tysiące ludzi pełnych wiary i nadziei.

W czym tkwi fenomen Johna Bashobory: czarnoskórego przybysza

z odległego kraju i odmiennej kultury, który potrafił rozpalić serca Polaków

w sposób, o jakim nasi kapłani nie mogą nawet marzyć? Jedną

z najważniejszych osób mogących odpowiedzieć na to pytanie jest

wspomniana już siostra Tomasza Potrzebowska, która od pierwszego

spotkania w 2008 roku w Warszawie wiedziała, że ma do czynienia z kimś

wyjątkowym.

– Spodobał mi się bardzo jego przekaz i łatwość, z jaką docierał do

ludzi. W Polsce niewiele osób potrafi modlić się w sposób prawdziwie

osobisty, my raczej odmawiamy modlitwy, niezbyt się w ich treść

zagłębiając. Wielu ludzi uczestniczy w liturgii, ale nie są uczeni

bezpośredniej relacji z Bogiem, brakuje świadomości, że Jezus jest żywy tu

i teraz. Ojciec John od razu to w nas rozpoznał i umiejętnie poprowadził ku

innemu doświadczeniu Boga oraz ku innej formie budowania wspólnoty.

Sądzę, że duże znaczenie miało tu inne poczucie czasu. My żyjemy

linearnie, liczy się dla nas kalendarz, w którym zaplanowane są nasze

działania. Idziemy przez życie od jednego wyznaczonego zadania do

drugiego, wciąż jesteśmy czymś zajęci. Żyjemy, jakbyśmy mieli głowę na

gumce. Nasz umysł wybiega w przyszłość, ku kolejnym wyzwaniom, ale

jeszcze częściej tkwi w przeszłości. Wciąż rozpamiętujemy te same,

najczęściej negatywne, wydarzenia, nosimy w sercu latami pretensje o to,

co ktoś nam kiedyś powiedział, co mogliśmy zrobić lepiej. Ojciec John

pokazuje inną drogę. Nie ma dla niego „kiedyś” ani „jutra”, dlatego czasem

trudno jest układać z nim kalendarz w dłuższej perspektywie – mówi,

śmiejąc się, siostra Tomasza. – Dla niego liczy się tu i teraz. To jest bardziej

biblijne odczucie czasu, które pozwala nie zaprzątać sobie głowy rzeczami,
na jakie nie mamy wpływu, ale pomaga skupić się na obecności

w teraźniejszości, na odnalezieniu w niej Boga i otwarciu na to, co do nas

mówi. Dlatego Pan może wtedy bez przeszkód działać w osobach obecnych

na rekolekcjach i dlatego widzimy tak wiele znaków i cudów, nawróceń,

zmiany życia, pojednań w rodzinach. Ojciec John ma nadzwyczajną

umiejętność kierowania ludzi w tę dobrą stronę, dlatego jest tak szanowany

i lubiany. Pomaga zmienić życie.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział II

„W MOJEJ PARAFII PROBOSZCZ JEST JAK


KSIĄŻĘ”

Listopadowy poranek nie dał mi wielkiego zastrzyku energii. Prysznic

przed świtem, potem pięć godzin za kółkiem podczas jazdy bocznymi

drogami, żeby ominąć remont gierkówki. Niebo zasłane ciężkimi, niskimi

chmurami. Szybki meldunek w hotelu na obrzeżach Pabianic, jeszcze raz

przetarcie przed lustrem oczu. Resztki energii trzeba wydobyć

z najdalszych, zakurzonych zakamarków ciała, umysłu i duszy. Upakować

w jesienny akumulator, żeby wystarczyło na trzy dni rekolekcji.

Parkuję przy budynku parafialnym w centrum miasta

z sześćdziesięcioma pięcioma tysiącami mieszkańców, z którym historia

najnowsza obeszła się tak samo jak z wieloma innymi niewielkimi

ośrodkami. Niezbyt atrakcyjny, zbyt duży i opustoszały rynek z odrapanymi

kamienicami i ładnym zabytkowym kościołem odstąpił funkcję serca

miasta pobliskiej galerii handlowej, założonej w dawnej fabryce

włókienniczej. Tuż za rogiem nieduża aula należąca do parafii Świętego

Mateusza. Tu spotyka się regularnie Wspólnota Dobrego Pasterza. Mili,

skromni ludzie, uważni, troskliwi. Dziś są też mocno podekscytowani. Do

miasta przyjechał ugandyjski ksiądz katolicki John Baptist Bashobora,

podróżujący po całym świecie kaznodzieja, który jednak nigdzie, w żadnym

kraju świata nie cieszy się takim autorytetem jak w Polsce. To prawdziwy,
a zarazem trudny do wytłumaczenia fenomen, co czyni jego postać jeszcze

bardziej interesującą.

Godzina ósma czterdzieści pięć. Wchodzę do auli, gdzie wita nas hasło

rekolekcji na głównej ścianie: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do

swego królestwa”. Otrzymuję pakiet obiadowy, plakietkę z nazwiskiem

i nazwą miejscowości, z której przyjechałem. Przez kolejne dni będę

uważnie spoglądał na plakietki mijających mnie ludzi. Rozmowy z ich

właścicielami pomogą mi pojąć, jak wygląda życie w miejscach, które

rzadko trafiają do ogólnopolskich mediów. Dalekich od wielkomiejskiego

blichtru, fortun przeciekających przez palce, plastikowych kubków z kawą,

pięknych neonów i ekskluzywnych wystaw sklepowych, atmosfery dumy

i sukcesu, jakkolwiek byłaby ona złudna. Świat ludzi idących za ojcem

Bashoborą ma inną formę, inny smak. Więcej tu szarości, więcej cierpienia,

ale też więcej nadziei, ufności i wiary w to, że los się może odmienić.

W tym świecie nie inwestuje się w giełdę, nieruchomości i waluty.

Inwestuje się w Boga. Ze wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi

konsekwencjami takiej decyzji.

Pierwsze zaskoczenie. Muzyka i śpiew. To już nie są smętne,

staroświeckie melodie znane z mszy w przeciętnej parafii, ale mocne,

energetyczne, pełne pasji piosenki z atrakcyjną linią melodyczną, które

mogłyby stać się przebojami. Jeśli ktoś ma czas, niech posłucha Memu

Bogu królowi, Będę tańczył przed Twoim tronem czy Nasz Bóg jest wielki.

W Pabianicach budowały one nastrój radości i prawdziwej wspólnoty.

Czuło się wyraźnie, że słowa płyną z serca. Że jest w nich żar. Że z ust

śpiewających ludzi dobywa się świadectwo mocnej wiary. Że jest to głos

o wiele potężniejszy niż ten, który spotyka się zazwyczaj w niedzielę

w kościele.
I wtedy wszedł on. W skromnej, ciemnej kurtce, średniego wzrostu,

krępy, krótko ostrzyżony, poważny, jakby trochę zmęczony, choć z drugiej

strony wyglądający dość młodo jak na swe siedemdziesiąt trzy lata. Mimo

wszystko nie tak wyobrażałem sobie wielkiego charyzmatyka

zapełniającego wielkie hale albo Stadion Narodowy, na którym mogłyby się

zmieścić całe Pabianice. Spodziewałem się energicznego showmana, który

od razu zawładnie salą i rozhuśta emocje, a zobaczyłem skromnego

człowieka, który idealnie stopił się z tłumem. Nie w wyglądzie, zewnętrznej

pewności siebie tkwiła jego siła, nie w panowaniu nad tłumem i sterowaniu

jego energią, w czym brylują zwłaszcza protestanccy charyzmatycy tacy jak

Benny Hinn, ale też katoliccy kaznodzieje w rodzaju Damiana Stayne’a.

Siłą Bashobory jest prostota i bezpośredniość, niechęć do tworzenia aury

tajemnej wiedzy lub wzbudzania przesadnego respektu graniczącego

z lękiem. Bashobora nie popisuje się estradowymi sztuczkami, nie

podkreśla na każdym kroku swej specjalnej relacji z Bogiem. Nie ma w nim

ani trochę pychy, która często przywiera do popularnych przywódców

duchowych, każąc im obłudnie powtarzać, że to Bóg uzdrawia, a oni są

tylko skromnymi przekaźnikami tej mocy – choć wyraźnie czuje się

nieszczerość takich deklaracji. Wierni, którzy przychodzą na spotkania

z ojcem Johnem, niemal od początku czują, że jest taki jak oni. Mówi

bardzo prosto, czasem może się wydawać, że zbyt prosto i że z takim

przekazem nie spełniłby wymagań żadnego poważnego teologa. A jednak

uczestnikom jego rekolekcji to nie przeszkadza. Dla nich najważniejsza, co

wciąż podkreślają, jest jego bliskość, komunikatywność oraz niezwykła

życzliwość. A także to, że akceptuje ich takich, jacy są, z wszystkimi

wadami i niedoskonałościami. I jeśli nawet ich łaja, co nieraz zdarza się

podczas rekolekcji ojca Johna, to tylko po to, by po chwili przytulić do

serca. Chyba żaden przyjeżdżający do Polski kaznodzieja nie budzi tak


jednoznacznie pozytywnych odczuć jak Bashobora. To o tyle

zastanawiające, że jego największymi wielbicielami są zwykli ludzie

posądzani często w Polsce o nietolerancję, a nawet rasizm. Typowemu

przedstawicielowi klasy średniej może się to wręcz wydawać niemożliwe.

Jak to? Murzyn z centralnej Afryki? W tej ksenofobicznej Polsce?

A jednak. Murzyn (dziś bardziej wypada powiedzieć: czarnoskóry).

W Polsce.

Nie ma w tym nic dziwnego. Ci, którzy gotowi są słuchać słowa

Bożego przez trzy bite dni, od rana do wieczora, nie myślą w kategoriach

ras i pochodzenia etnicznego. Oni karmią się Ewangelią, lecz nie tą

interpretowaną przez pośrednika w postaci księdza z pobliskiej parafii, ale

tą wynikającą z samodzielnej lektury Biblii. Tam nie ma ras ani podziałów,

jest za to wspólnota. I dlatego zapewne ruchy charyzmatyczne, zwłaszcza te

związane z Odnową w Duchu Świętym, mentalnie różnią się bardzo od

wspólnot parafialnych. W tych ostatnich ciężko mówić nawet

o rzeczywistej więzi między katolikami. Trudno o nią zarówno na wsiach,

jak i na anonimowych osiedlach, przy kościołach grupujących całe tysiące

wiernych, z odległym proboszczem, z którym można spotkać się najwyżej

raz do roku podczas krótkiej kolędy lub w kancelarii parafialnej,

przypominającej bardziej urząd niż miejsce spotkania z Bogiem.

– W mojej parafii proboszcz jest jak książę, ludzie mu nadskakują,

wynoszą ponad wszystko i wszystkich. Trudno się dziwić, że w pewnym

momencie stał się butny i pyszny, nie każdy dałby sobie radę z tak wielką

furą pochlebstw. Cokolwiek ksiądz powie, ludzie mu przytakują, traktując

wszystko tak samo poważnie jak słowa z Biblii. Której zresztą nie znają, bo

nie lubią czytać nawet gazet, więc co tu mówić o tak w sumie trudnej

lekturze jak Pismo – opowiada mi podczas przerwy obiadowej pani


Katarzyna, urzędniczka miejskiego ośrodka pomocy społecznej

z miasteczka we wschodniej części Wielkopolski.

Specjalnie nie podaję więcej szczegółów, gdyż podczas rekolekcji

postanowiłem nie ujawniać się jako dziennikarz, bo to mogłoby odbić się

na szczerości moich rozmówców. Nie mam więc prawa demaskować moich

bohaterów zbyt wieloma detalami ich opowieści, którymi podzielili się ze

mną w dobrej wierze.

Na jednorazowej tacce mamy proste jedzenie: typowo piątkowy filet

z ryby, ubite ziemniaki, surówkę z kapusty. Na tych rekolekcjach w ogóle

wszystko jest proste i przystępne. Karnet na trzy dni za osiemdziesiąt pięć

złotych, z kartkami na obiad – sto czterdzieści pięć. Dla człowieka z dużego

miasta, gdzie usługi są drogie, to najtańszy weekend świata. Gdyby był

droższy, pewnie nie przyjechałaby co najmniej połowa z grubo ponad

dwustu uczestników.

Kiedy rozglądam się po sali, przypominam sobie wszystkie dalekie

podróże i ludzi w najbardziej zapomnianych miejscach na Ziemi, z których

biła czasem tak wielka aura pogodzenia się z losem, że aż trudno było

uwierzyć. Niemal za każdym razem gdy próbowałem wyśledzić, skąd

w nich tyle radości mimo biedy, okazywało się, że jej źródłem jest wiara

i przedziwnie dojrzałe przekonanie, iż bogactw tego świata nie da się

zabrać do wieczności, że ich nadmierne gromadzenie może być nawet

przeszkodą na drodze do świętości.

Wróćmy jednak do pani Katarzyny. W swojej okolicy ma opinię

dziwaczki, a niektórzy wręcz mówią o niej sekciara, bo niepotrzebnie

zdradziła, iż jeździ na msze charyzmatyczne Odnowy w Duchu Świętym

wspólnoty Mocni w Duchu u łódzkich Jezuitów. Ktoś potem w Internecie

zobaczył jedno z takich nabożeństw. Były śpiewy, grał zespół, ludzie

wznosili ręce, niektórzy płakali, pojawiły się świadectwa uzdrowień.


– No i się zaczęło. Ludzie dziwnie na mnie patrzyli, podśmiewali się ze

mnie, czułam się podle. Łączy nas ta sama wiara, ten sam rzymski

katolicyzm, a jednak miałam wrażenie, jakbym była z innego świata.

Takiego bardziej z katakumb pierwszych chrześcijan. W pewnym

momencie odsunęłam się od parafii. Przestałam się z tymi ludźmi rozumieć.

Za dużo w nich niechęci, zawiści, za dużo polityki, a za mało miłości

bliźniego. Nie na taką religię się pisałam. Może jestem naiwna. – Śmieje się

gorzko.

Katarzyna kiedyś należała do rady parafialnej, była bardzo aktywna,

a proboszcz czasem nawet liczył się z jej opinią, gdy decydował o tym, na

co wydać pieniądze z tacy. To było w sumie dość osobliwe, gdyż na ogół

księża zawsze wiedzą lepiej niż parafianie i raczej nie mają w zwyczaju

informować, ile ma parafia na koncie ani co z tym zrobi.

– Nasz ksiądz przez kilka pierwszych lat był inny, bardzo sprawiedliwy,

pełen energii. Ja mam prawie sześćdziesiątkę, ale przy nim odżywałam,

mąż też. Potem proboszcz jakoś tak zgorzkniał, miałam wrażenie, że ten

młody człowiek nagle się zestarzał. Z jednej strony chyba się tu nudził,

a z drugiej, słabo zniósł to nadskakiwanie ludzi i tę mentalność, co to

nakazuje patrzeć w księdza jak w święty obraz. W końcu przestaliśmy się

rozumieć.

O ojcu Bashoborze usłyszała przy okazji słynnych narodowych

rekolekcji w Warszawie w 2013 roku, kiedy niemal sześćdziesiąt tysięcy

Polaków zapełniło Stadion Narodowy.

– Widziałam przebitki w telewizji. Byłam zaszokowana, że tak wielki

tłum przyjechał na spotkanie z czarnoskórym kapłanem. U mnie w okolicy

jego karnacja byłaby raczej powodem do kpin i wytykania palcami, choć

nie jesteśmy przecież biedną zabitą dechami prowincją, tylko solidną

Wielkopolską. Jednak myślę, że w pewnych sprawach nie ma między


Polakami wielkich różnic w mentalności. Dlatego też byłam tak

zaskoczona, że moi rodacy oszaleli na punkcie kaznodziei z Afryki.

Katarzyna pojechała na Stadion Narodowy dwa lata później i wróciła

zachwycona. Spotkała tysiące ludzi o otwartych sercach, poczuła, że nie

jest sama ze swymi przemyśleniami.

– Co takiego mówi father Bash, że słuchają go tłumy? No właśnie…

tego za bardzo nie da się opisać. To nie są jakieś wyjątkowe mądrości. Ja po

prostu czuję, że wreszcie jest ktoś, kto mówi do ludzi szczerze. Rozmawia

z nimi o ich prawdziwych troskach językiem prawdziwego człowieka, który

widział niejedno cierpienie i niejedno pewnie sam przeszedł. Czuję, że

ojciec John nie został duchownym, bo tak się złożyło, bo rodzice mu kazali,

ale dlatego, że Jezus go wybrał, a on poszedł za tym głosem. I będzie tak

szedł do końca, prowadząc do Boga coraz większe stadko ludzi – mówi

wyraźnie wzruszona Katarzyna.

Przerwa obiadowa właśnie się kończy, ale chyba się spóźnimy. Do

naszej rozmowy włącza się pani Barbara, która przyjechała do Pabianic

z pobliskiego Zgierza, by pomodlić się o chorą na raka siostrę.

– Ten afrykański ksiądz to samo dobro, sama miłość. Mówi do nas,

obcych ludzi, jakby nas znał od zawsze. Dla mnie to jest święty człowiek.

Spotykasz kogoś z daleka, z zupełnie innego świata i nagle czujesz, że on

czyta cię jak książkę. Nałoży ci dłonie na głowę i możesz tylko runąć na

ziemię bezwładnie. Duch Święty zstępuje na ciebie przez ręce tego kapłana.

Wieczorem, po pierwszym dniu, dowiem się od Barbary, że

w rekolekcjach z ojcem Bashoborą uczestniczy już po raz drugi. Pierwszy

raz wyciągnęła ją wspomniana już siostra, która zachorowała jak wiele

Polek przed pięćdziesiątym rokiem życia na nowotwór piersi. Wtedy

myślała, że obejdzie się bez operacji, i o to się modliła. Nie udało się. Rak

był tak zaawansowany, że skończyło się na mastektomii, czyli usunięciu


całej piersi. Dziś siostra jest w trakcie chemioterapii, którą bardzo źle znosi

fizycznie, psychicznie też mocno przygasła. Tak jak jej wiara. Wcześniej

wierzyła, że lekarze lekarzami, ale tak naprawdę wszystko jest w rękach

Boga. I jeśli On zdecyduje, by pozostała w pełni kobietą, tak będzie.

Niestety, Bóg miał inne plany.

– Czuję, że siostra doznała zawodu, że tak wiele modlitw skierowała do

Boga, a On jej nie wysłuchał – opowiada Barbara. – Nie umiałam jej

przekonać, że to tak nie działa, że czasem boskich planów nie rozumiemy,

że Bóg jest tak wielki, że nawet gdy już z pozoru nie ma nadziei, wszystko

może się zmienić w okamgnieniu.

I dlatego Barbara przyjechała do Pabianic dla siostry. Wierzy, że jej

działanie, modlitwa u boku ojca Johna, będzie miało moc sprawczą. Nie po

to zostawiła męża („dwie lewe ręce ma w sprawach kuchennych”) i dzieci

na trzy dni samych, by tylko się pomodlić. Barbara twierdzi, że to

trzydniowe wyciszenie sprawi, że nawiąże bezpośredni kontakt z Bogiem.

Może nie od razu, ale jutro, pojutrze, kto wie?

– Chodzi o to, że podczas długiej modlitwy w skupieniu coś się we

mnie zmienia, zaczynam słyszeć głos Pana. Nie mówię o tym zazwyczaj,

bo dla ludzi, także katolików, to jest wariactwo. Ale w takich miejscach jak

to, podczas rekolekcji, mogę się wreszcie otworzyć i być taka, jaka jestem.

A naprawdę wielu z nas, tu w Pabianicach, wierzy, że bezpośredni kontakt

z Jezusem jest możliwy. Trzeba tylko ustawić odpowiednio radar, by

usłyszeć Jego głos. Pośród całej tej dobrej energii jest o wyższy stan duszy

łatwiej, więc jeśli odpowiedni moment nadejdzie i poczuję jeszcze mocniej

obecność Pana, będę Go usilnie prosić o zdrowie siostry. A potem zdam się

na Jego wolę. Jeśli będzie chciał, to pomoże. Jeśli nie, będę się modlić

dalej. Oddałam Mu się w całości, wiem, że jest dobry, więc będę prosić do

skutku.
– A jeśli ci nie odpowie, jeśli siostra nie wyzdrowieje? – pytam.

– Bóg ma wobec nas swe plany, które nie zawsze rozumiemy. Przyjmę

to jak Jego wolę, której sens się przede mną otworzy w odpowiednim

momencie.

Dzwonię do Barbary po pięciu miesiącach. Mówi, że z siostrą jest

lepiej. Pogodziła się z chorobą, lepiej śpi.

– Modlę się za nią dalej, codziennie – mówi z uporem w głosie.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział III

„MOJA DROGA SIOSTRO I MÓJ DROGI


BRACIE, CZY PRZEBACZYLIŚCIE?”

Nie każdy wokół ma jednak podobnie pokorne podejście do choroby.

Uderzające jest dla mnie zwłaszcza to, że dla większości osób, z którymi

rozmawiam podczas rekolekcji, nie ma chorób przypadkowych. No, może

najwyżej grypa albo przeziębienie. Wszystko, co poważniejsze,

rozpatrywane jest często jako skutek grzechu. Nie, nie żartuję. Grzechu.

Może to być grzech nasz, za który musimy odpokutować. Może to być

grzech kogoś z naszych bliskich, może to być wręcz grzech naszych

przodków, który jak klątwa niszczy rodzinę od pokoleń. Istnieje też

prawdopodobieństwo, że za ciężką chorobą stoi zły duch lub szatan.

I dlatego według tych ludzi na przykład chorobę nowotworową można

pokonać dopiero wtedy, gdy oprócz operacji, przyjmowania leków czy

chemioterapii oddamy się bez reszty modlitwie o uwolnienie.

– Ciało jest odbiciem duszy. Jeśli dusza choruje, ciało cierpi – uważa

dwudziestosiedmioletnia Weronika, która na rekolekcje przyjechała ze

Śląska.

Przez dwa lata cierpiała na depresję, brała zoloft i efectin, ale słabo

pomagały, czuła się po nich dziwnie, jakby nie była do końca sobą.

Zauważyła też, że właściwie nie ma miesiąca, by na coś nie chorowała: to

jakieś uczulenia, to oskrzela, to nawracający katar, kłopoty z tętnem.

Z początku myślała, że jest alergiczką, ale badania tego nie potwierdziły.


Dopiero gdy związała się ze wspólnotą charyzmatyczną i na piątym czy

szóstym spotkaniu kilkanaście osób modliło się wokół niej i nakładało po

kolei ręce na jej głowę, nastąpił przełom. Zaczęła głośno szlochać, poczuła

ulgę oraz trudną do wytłumaczenia Obecność. Depresja stopniowo zaczęła

ustępować. Poranki, które były kiedyś nie do zniesienia, odeszły

w niepamięć. Podobnie wieczory, podczas których przewracała się

godzinami z boku na bok, modląc się o sen. Powolutku, z dnia na dzień,

stawała się coraz weselsza i bardziej stabilna emocjonalnie, już nie była

zahukaną, samotną dziewczyną siedzącą gdzieś w kącie. Zyskała przyjaciół.

Wszystkie „choroby towarzyszące” też z czasem zniknęły.

– To nie leki mi pomogły, to Bóg – mówi zdecydowanie.

Przykład jeszcze bardziej skrajny. Podczas jednej z sobotnich przerw

stoję obok szczupłej brunetki około czterdziestki z okolic Sieradza.

W Pabianicach modli się za synka.

– Byłam czysta aż do ślubu – zwierza się świeżo poznanej kobiecie, ale

wcale nie ścisza głosu, jakby w ogóle nie wstydziła się swej opowieści. –

Nigdy nie zgrzeszyłam rozwiązłością, nie współżyłam z żadnym

mężczyzną przed ślubem. Wszystko układało się nam dobrze, aż urodziło

się trzecie dziecko. Było chore, choć ciążę przeszłam zupełnie normalnie.

Mój synek ma porażenie mózgowe, częstoskurcz serca, nie słyszy. To cud,

że choć trochę chodzi. Na początku było we mnie dużo gniewu, musiałam

miesiącami wypłakiwać swój ból, swój żal. Do dziś mam go w sobie wiele.

Nie mogę zrozumieć, dlaczego mnie to spotkało. Moja koleżanka nie

prowadziła się dobrze, żyła zawsze raczej swobodnie, a jednak dziś też ma

trzecie dziecko i jest ono zdrowe. Co takiego źle zrobiłam?

Historia Aliny może nie jest typowa, ale pokazuje sposób myślenia

wielu członków wspólnot charyzmatycznych. Nie ma w nim miejsca na

rzeczy, które dzieją się same z siebie, są dziełem przypadku albo po prostu
się przytrafiają zgodnie ze statystyką – bez dokonywania wyboru, komu

choroba się należy, a komu nie. W mentalności charyzmatycznej nie ma

miejsca dla takich reguł. Wszystko ma znaczenie, wszystko dokądś

prowadzi, w każdym działaniu i w każdym doświadczeniu tkwi jakiś sens,

który należy odczytać.

Sam ojciec Bashobora niezbyt często wypowiada się na te tematy.

W książce Jesteś obrazem Boga, będącej zapisem jego rekolekcji w Polsce

w 2011 roku, pisze tak:

Niektóre choroby powstały w wyniku ataku, ataku Złego, ponieważ źródłem każdej choroby

jest diabeł. Jest to porażka w posłuszeństwie Bogu. Ale nie mówimy, że każda choroba, którą

mamy, jest dlatego, że zgrzeszyliśmy, lecz główną przyczyną chorób jest diabeł. Musimy

więc pozostawać w relacji z Bogiem.

W czasie rekolekcji w Pabianicach poruszył ten temat w zasadzie tylko

raz.

– Choroby wynikają z grzechu. Jeśli twoje dzieci nie chodzą do

kościoła, to spójrz na to, co robili twoi dziadkowie, i nie dziw się, że one

lub ich własne dzieci będą miały kiedyś plastikowe nogi – mówi tyleż

brutalnie, co niejednoznacznie.

Kilkanaście minut później nie robi jednak złudzeń ludziom, którzy

chcieliby na spotkaniu z nim uzyskać pewność uzdrowienia z chorób

fizycznych.

– Rekolekcje to nie uzdrawianie z bólu głowy, ale z bólu duszy.

„Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja” – podkreśla

z przekonaniem.

Co ma na myśli? Tkwiącą w umyśle przeciętnego człowieka niechęć do

bliźniego, ciągłe rozpamiętywanie zaznanych krzywd, podświadome

pielęgnowanie złości i niezdolność do przebaczania. Ojciec John widzi

w nich najważniejsze przeszkody, które, po pierwsze, nie pozwalają


ludziom w pełni stać się chrześcijanami, a po drugie, trawiąc umysł

człowieka, niszczą też jego życie emocjonalne i zdrowie fizyczne.

– Moja droga siostro i mój drogi bracie, czy przebaczyliście? Czy może

ciągle mówisz: nie przebaczę, on uczynił mi coś tak złego. Nie przebaczę

mu – mówi ojciec John. – Wtedy jesteś w więzieniu. Twój umysł jest

w więzieniu, także twoje serce jest w więzieniu, twoja noga jest

w więzieniu, twój duch jest w więzieniu, a ty masz problemy. Jesteś

związany. Nadszedł czas, aby twój duch został odnowiony i aby ludzie,

którym musisz przebaczyć, otrzymali twoje przebaczenie, abyście wyszli

z tego więzienia i zaczęli żyć, a będziecie wolni od nadciśnienia. Są osoby,

których serca są chore, czują gniew, odrzucenie, zamieszanie. Są osoby,

które mają wyrzuty sumienia, że miały coś zrobić i tego nie zrobiły. Są

osoby, które mają problemy w rodzinach. Wszyscy potrzebujemy

uzdrowienia. Może być to uzdrowienie za pomocą lekarstw, a może być to

odbudowane przez Pana.

Ojciec John uważa, że podstawą dobrego życia jest obudzenie w sobie

samoświadomości i szacunku dla własnego ciała i zdrowia.

– Jeśli chcesz, by szanował cię Bóg, pokaż Mu, że sam siebie

szanujesz – mówi na widok ludzi palących w przerwach papierosy na

zewnątrz budynku. Rozpoczynając kolejny wykład, dodaje: – Chodzicie

palić, a jak na was narzekam, to chodzicie dalej, bym was nie widział.

Przed kim się ukrywacie? Przede mną, przed Bogiem? Tak nie można, nie

jesteście dziećmi! Musimy mieć nad sobą samokontrolę, jesteśmy przecież

przedstawicielami Boga na ziemi! Nie możemy się niszczyć. To wielki

grzech, jeśli czytasz na opakowaniu papierosów, że palenie zabija, i w ogóle

cię to nie obchodzi. Myślisz, że to żarty? To nie żarty! Papierosy mówią ci

wprost: zabijemy cię! Prawda jest taka, że ty właśnie wtedy grzeszysz


i jeszcze za to płacisz tym, co cię wpędzają do grobu. No i na pewno

sprawiasz tym radość diabłu.

Chwilę później kontynuuje:

– Mieliśmy rządzić jedzeniem, a tymczasem to ono nami rządzi. Ale to

i tak nie jest typowo polski grzech, u was nie ma aż tylu grubych ludzi.

Wasz problem jest inny. Wytłumaczcie mi, dlaczego mówicie, że jesteście

chrześcijanami, a jednocześnie ciągle się kłócicie, pijecie i palicie. Jak to

jest, że Polacy są w czołówce krajów, których obywatele najbardziej się

upijają, a jednocześnie jesteście jednym z najbardziej religijnych narodów.

Nie widzicie w tym sprzeczności? Powinniście się upijać raczej Duchem

Świętym niż alkoholem. Dlaczego nie robicie wesel bez wódki? Do czego

jest wam potrzebna? Czy radość po alkoholu jest lepsza? Przecież to

nieprawda, przecież ludzie pijani są szaleni. Powodują wypadki, dokonują

gwałtów. Czy tego nie widzicie?

Dla ojca Johna Bashobory część problemu wynika z tego, że na zdrowiu

fizycznym wiernych odbija się ich stan psychiczny, w którym jest wiele

smutku i lęku. Jak twierdzi, byłoby zupełnie inaczej, gdyby Kościół

katolicki tworzył wspólnotę, w której żaden wierny nie pozostaje sam ze

swymi kłopotami. Tymczasem Kościół (zarówno duchowni, jak i świeccy)

powoli zapomina o roli, do jakiej został powołany. Przestał być radykalny,

zaangażowany, poszedł na zbyt wiele kompromisów. Nie stawia wiernym

wyzwań. Stał się wygodnym Kościołem dla wygodnych ludzi.

– Teraz wszystko jest zbyt łatwe. Idziesz do księdza po rozgrzeszenie

i on ci je po prostu daje. Nie tak to powinno wyglądać. – Kręci głową

z uśmiechem, po czym wypala: – Jeśli jesteś przed spowiedzią, to

powinieneś ubrać się w wór i stać pokornie w drzwiach świątyni. Może

wtedy inaczej przeżyłbyś rozgrzeszenie, uszanował je, poprawił się

naprawdę. Jeśli wszystko staje się zbyt proste i przychodzi bez wysiłku, to
nie ma się co dziwić, że po spowiedzi i komunii ludzie grzeszą tak jak

przedtem. Zobaczcie, jak wyglądają msze, ludzie w kościołach przyklękają

na jedno kolano, zamiast paść na oba, żują gumę podczas przyjmowania

Hostii albo domagają się, by podawane im Ciało Chrystusa było

bezglutenowe!

Father Bash regularnie podczas całych rekolekcji wypowiada słowa

krytyki wobec współczesnej cywilizacji, jej wygodnictwa, promowania

indywidualizmu, rozwiązłości.

– Oto mamy dzisiejsze czasy. Zewsząd słyszę, że miarą nowoczesności

jest to, że mąż będzie żył z mężem, a żona z żoną. Ale i te normalne

małżeństwa, kobiety z mężczyzną, są już inne niż kiedyś. Małżonkowie

wolą dziś mieć psy zamiast dzieci. Niedługo będą się z tymi psami żenić.

Mało tego, już jeden z rządów zgodził się na ślub człowieka z robotem.

Nigdzie nie znalazłem potwierdzenia tej ostatniej informacji, ale prawdą

jest, że już niedługo sztuczne androidy będą zdolne reagować na nasze

emocje, dostosowywać się do naszego nastroju, będą miały ciepłą, miłą

w dotyku „skórę”, świadcząc przy okazji usługi seksualne swemu

właścicielowi. On zaś będzie mógł dla swej „miłości” wybrać odpowiedni

wzrost, kolor oczu i włosów, kształt nosa, a nawet charakter, z możliwością

jego przekonstruowania, jeśli android okaże się niezbyt atrakcyjny lub po

prostu się znudzi.

Tego właśnie boi się Bashobora: czasów, w których ludzie będą

otrzymywać bez wysiłku każdą rzecz, spełniać każde marzenie. A i tak

większość będzie nieszczęśliwa, bo zaspokajanie pragnień i żądz nie

przybliża człowieka do absolutu, do Boga. A tylko On może dać prawdziwe

szczęście.

– Ludzie nie rozumieją, że żądze ich gubią – mówi. – W pogoni za

przyjemnościami dostają trujące tabletki antykoncepcyjne, kosmetyki


z narkotykami, colę z marihuaną [w początkach produkcji coca-cola miała

raczej domieszkę kokainy – przyp. aut.]. Znaleziono już nawet człowieka

z rogami. Jak to rozumieć inaczej niż tak, że człowiek współżył z krową?!

Dla wykształconego człowieka wygłaszanie powyższych poglądów

mogłoby się skończyć kompromitacją, o której otoczenie nie zapomniałoby

latami. Tymczasem słuchacze ojca Johna po prostu mu wierzą bądź nie

rozwodzą się nad detalami jego nauk. Zresztą ojciec John potrafi wygłaszać

również inne kontrowersyjne sądy, na przykład ten, że w żywności

z importu jest pokruszone szkło i nie należy jej kupować. Potrafi też

ciągnąć polityczne wywody, w których brak wiedzy sąsiaduje z uroczą

naiwnością:

– Niemcy i Rosjanie mówią, że część Polski należy do nich. Musicie

więc zaprosić Putina i Merkel, żeby was posłuchali, a potem przeprosili za

to, co mówią. Wtedy Polacy im wybaczą.

Słucha się takich opinii ojca Bashobory i trudno sobie wyobrazić, by

jego rady mogły przynieść pożądane skutki.

Zostawmy jednak na boku te kurioza. W sumie zdarzają się one rzadko.

Więcej w naukach ojca Johna jest wartościowych obserwacji, które każdy

z uczestników rekolekcji może zrozumieć i przeżyć na własny sposób.

Bashobora ma łatwość nazywania problemów, które doskwierają

współczesnym chrześcijanom, a także znajdowania ich przyczyn oraz

dawania praktycznych porad. Tak jak wtedy gdy mówi o kryzysie rodziny

we współczesnym świecie. Widzi jego źródło nie w lewicowych

i liberalnych ideach, jak chcieliby liczni konserwatywni politycy, ale

w braku wzajemnego szacunku pośród samych chrześcijan.

– Małżonkowie powinni wciąż z sobą rozmawiać i przede wszystkim

umieć sobie przebaczać. Jeśli przebaczysz, wiele twoich chorób odejdzie –

mówi. – Związki się rozpadają, ludzie się od siebie oddalają, chorują, bo


z sobą nie rozmawiają. Szczególnie mężczyźni. Kup żonie kwiatek,

powiedz coś miłego osobie, z którą mieszkasz. Porozmawiaj czasem

szczerze. Tak wiele cię to kosztuje? Kiedy ostatni raz poświęciłeś choć

godzinę swojej wybrance, której przysięgałeś w kościele w dniu ślubu

miłość na całe życie?

Bashobora uruchamia swe aktorskie talenty, zaczyna się całe teatralne

przedstawienie. Ludzie lubią najbardziej właśnie to, ten jego

nieprzekraczający granic przyzwoitości luz. Może dlatego traktują

ugandyjskiego kaznodzieję jak kogoś wyjątkowego. Są przecież w sali

katechetycznej, za przemawiającym kapłanem stoi krzyż, symbol Męki

Pańskiej, oraz obraz z Jezusem Miłosiernym. A jednak chichoczą, widząc

scenki odgrywane przez duchownego, który wciela się na ich oczach na

przemian w męża i żonę, chodzi, kiwając się jak staruszek, przyklęka, by

wręczyć kwiatki wyimaginowanej żonie. Widać, że zwłaszcza dla kobiet

jest to niezła zabawa, starsze panie w pierwszych rzędach zaśmiewają się

do łez i zupełnie nie umieją się powstrzymać, falują, jakby kierowała nimi

jakaś moc nie do opanowania. Panowie, jak to panowie, są dużo bardziej

wstrzemięźliwi w reakcjach. W sumie jednak na sali robi się spory zamęt.

Ludzie milkną dopiero, gdy father Bash przechodzi do analizy

psychologicznej ludzkich postaw.

– Panowie, pamiętajcie, że o swoje żony musicie dbać. Zwłaszcza gdy

są koło czterdziestki. Wtedy są jak ich własne córki, chcą wychodzić

z domu, chcą rozmawiać, a nie cały czas przebywać pod jednym dachem

z kimś nudnym. A jak już wyjdą z koleżankami, to po powrocie nie chcą

słyszeć od swych mężów wyrzutów: „Dzieci na ciebie czekały”. Musicie

z żonami rozmawiać, a nie ciągle burczeć pod nosem, bo może się okazać,

że w biurze są ludzie sympatyczniejsi od was, i wtedy najpierw wciąż

będzie je bolała głowa, jeśli będziecie chcieli się do nich zbliżyć, a na


koniec to może już być tylko rozwód – mówi z pasją ojciec Bashobora,

a panie znowu coraz głośniej chichoczą, bo choć temat poważny, to jednak

opowiadany z humorem i aktorską gestykulacją. Słuchając, niemal

przenosimy się do wyimaginowanego biura. I nagle następuje kontra. –

A wy, moje panie, też uważajcie! To samo, co was dotyka po czterdziestce,

przydarza się waszym mężom po pięćdziesiątce. Wtedy to oni są jak

nastolatki, ale czy dbacie o nich, chwalicie ich? Nie, raczej narzekacie i się

z nich śmiejecie. A przecież, czy to kobieta, czy mężczyzna, każdy

człowiek, który w domu spotyka złość i brak akceptacji, w końcu będzie

chciał się przekonać, czy rzeczywiście jest taki beznadziejny, czy też może

na zewnątrz są jednak ludzie, którzy mogą go pokochać bardziej niż żona

lub mąż. I zdarza się, że uzyskuje odpowiedź, że tak jest. Rozpad rodziny

jest wtedy tylko kwestią czasu.

Bashobora wielokrotnie powraca do tego motywu: braku porozumienia,

niechęci do rozmowy, spokojnego wysłuchania pragnień drugiej strony,

a nawet jej pretensji.

– Bywa, że małżonkowie żyją obok siebie, ale mimo że są

chrześcijanami, nic ich tak naprawdę nie łączy. A właściwie łączy, tylko nie

to, co powinno. Zamiast miłości jest węzeł, którego żadna strona nie umie

rozwiązać. Tacy ludzie, mając do wyboru zemstę lub wybaczenie, zawsze

wybiorą zemstę. To nie musi być nic wielkiego, to nie musi być znęcanie

się, to może być ciągłe wytykanie błędów, narzekanie – ciągnie swą

opowieść. – A ja wam mówię: wybaczajcie sobie! Naprawdę błogosławieni

są ci, którzy robią coś dla pokoju między ludźmi, a nie ci, którzy tylko

o tym mówią, cytując Biblię.

Ojciec John mówi o rzeczach, które bolą jego słuchaczy i od lat mu się

z tego zwierzają. Ale nie jest w tym wszystkim smętnym księdzem

z surową miną, łajającym grzeszników. Nawet gdy powie najprzykrzejsze


rzeczy, chwilę potem się uśmiecha, a każdy, kto go słucha, wie, że z rąk

ojca Johna nie czeka go nic złego. Dobrze oddaje to ugandyjska anegdota,

jaką opowiada na swój temat.

– Jak złapią w mojej okolicy złodzieja, to prowadzą go na policję i tłuką

go po drodze, mówiąc: „Przyłóżmy mu jeszcze, zanim przyjdzie father

Bashobora”. – Sala wybucha śmiechem.

Cel tej metody jest czytelny. Skrytykować, ale nie zastraszyć, i pokazać

najprostszą drogę wyjścia z pułapki, w którą brną katolicy od wielu lat.

Ojciec John chce wyzwolić energię ludzi, bo wie, że ta oschłość

emocjonalna, w którą popadliśmy, rutyna religijna i patrzenie na bliźniego

jak na zagrożenie odbijają się na całym zachodnim chrześcijaństwie.

Tworząc w efekcie Kościół daleki od wizji chrześcijaństwa, jaka wyłania

się z kart Nowego Testamentu. A właśnie powrót do niego marzy się ojcu

Johnowi.

– Emocje we wspólnotach charyzmatycznych są kluczem do

zrozumienia ich popularności – uważa krakowski jezuita, ojciec Jacek

Siepsiak, dyrektor naczelny wydawnictwa WAM i publicysta popularnego

katolickiego portalu deon.pl. – Wierni mogą sobie w nich pozwolić na

rozhulanie uczuć, na głośny śpiew i nikogo wokół to nie dziwi. Stłumione

emocje mogą znaleźć ujście. Pojawiają się też odmienne uczucia wobec

Pana Boga, jest więcej miłości do Niego, a mniej strachu przed Nim. Wierni

odnajdują w swym życiu coś większego i ważniejszego niż codzienna,

nudna, przewidywalna, czasem wręcz smutna egzystencja. Nie zdajemy

sobie sprawy, jak wielu ludzi zmaga się dziś z samotnością, jak bardzo

czują się porzuceni. We wspólnotach charyzmatycznych odnajdują nową

moc i mogą ten stan głośno wyrazić, nie narażając się na śmieszność.

Z drugiej strony taki stan zwykle nie trwa długo. Ruchy charyzmatyczne

mają to do siebie, że wiele osób przyciągają, ale też wiele z nich odchodzi.
Bywa więc, że po latach są tak samo liczne, ale składają się z zupełnie

innych ludzi. Na samych emocjach nie można przecież zbyt długo

polegać – uważa ojciec Siepsiak, dodając, że duże widowiska ze

świadectwami tak zwanych uzdrowień mogą ludzi przyciągać do wspólnot,

ale długotrwałe omotanie takimi emocjami nie jest dobrym zjawiskiem.

Potrzeba też zmierzenia się z codziennością, systematyczną pracą

w mniejszych grupach. Wielu charyzmatycznych liderów ma na szczęście

świadomość, że ich działalność nie może zamknąć się tylko w formie

widowisk, że są odpowiedzialni za coś bardziej trwałego. Być może

właśnie dlatego ojciec Bashobora coraz częściej rezygnuje z wielkich

masowych eventów na rzecz wyjazdów do mniejszych ośrodków

i lokalnych wspólnot. Tam może zbliżyć się do ludzi, dotknąć trosk

konkretnego człowieka, a na tym mu chyba najbardziej zależy.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział IV

„PUKAJCIE DO DRZWI”

– Ludzie wciąż jeszcze chodzą do kościołów, ale zatracili przyjaźń

z Bogiem. Traktują wiarę już tylko jak obowiązek, modlą się, bo muszą,

a nie dlatego, że tego chcą. Modlą się, bo się boją potępienia, ale tak

naprawdę się oszukują. Bóg wie, co naprawdę mamy w sercu i czy to nasze

pobożne chodzenie na mszę kryje coś głębszego – tłumaczy wiernym ojciec

John Bashobora. – Uwierzcie, nie wystarczy wierzyć w tradycję i Kościół.

Jeśli nie ma w wyznawanej przez nas religii miłości do Boga, miłości do

bliźniego ani radości z tego, że jesteśmy chrześcijanami, nie ma właściwie

nic. Nie dziwmy się potem, że Kościół jest krytykowany. Nie chodźmy i nie

narzekajmy, że ludzie odwracają się od Jezusa. Nie porównujmy się

z pierwszymi chrześcijanami, bo nie cierpimy jak oni. To dobrze, że nas

krytykują! Im mamy więcej trudności, tym lepiej dla nas. – Ojciec John

zawiesza głos. – Poza tym ty możesz sobie myśleć, że żyjesz po bożemu

i że nie jesteś obiektem kuszenia przez diabła. Ale gdy tak myślisz, to

znaczy, że tak naprawdę już jesteś pod jego wpływem. A może być nawet

tak, że diabeł już nie musi cię kusić. On już cię ma, tylko ty o tym nie

wiesz. To już lepiej jest, jeśli powiesz sobie otwarcie, że masz problemy

z wiarą i bliźnimi. To nie zawsze musi być złe. Ludzie mogą mieć

wątpliwości, są tylko ludźmi. Jeśli masz te wątpliwości i czujesz, że diabeł

cię kusi, byś odszedł od Boga, to nie zawsze musi być dramat. Czasem
szatan kusi cię, bo w głębi duszy jesteś mocny w wierze i on ci tego

zazdrości.

Bashobora namawia przez cały czas, by pamiętać, że chrześcijaństwo

jest wiarą aktywną i nie powinno się jej skrywać przed bliźnimi, jakbyśmy

się jej wstydzili. To niemądre zwłaszcza w kraju, w którym chrześcijanie są

w większości. Widać, że ojca Johna ta sprawa szczególnie zajmuje.

Powtarza, że Kościół jako wspólnota przestał wychodzić do ludzi, stał się

zimny, zamknięty, jakby zawstydzony samym sobą, sprowadzony

w zasadzie do pasywnego uczestnictwa raz w tygodniu we mszy świętej.

– Módlcie się, pukajcie do drzwi, nie ustawajcie w wysiłkach.

Opowiadajcie o Jezusie każdej napotkanej osobie, macie być Kościołem

pielgrzymującym. I róbcie to z miłością do każdego człowieka.

W książce Uwierz Bogu sercem, będącej zapisem wszystkich jego

polskich konferencji z 2013 roku, ojciec Bashobora pisze:

Bądźcie przyjaźni wobec ludzi, którzy nie wierzą, a oni poprzez tę przyjaźń zobaczą w was

Boga. Nauczcie się też przyjmować drwiny i krytykę. Jeśli ktoś zacznie cię krytykować, bo

będzie chciał wywołać w tobie gniew, nie słuchaj tego, bo to nie przychodzi od Boga. Żyjmy

z innymi ludźmi jak wspólnota, jak Ciało Chrystusa. Pamiętajmy, że nawet z naszą małą

wiarą możemy poruszać góry.

Ojciec John wie, że na spotkania z nim przychodzą ludzie zestresowani,

schorowani, po trudnych emocjonalnych traumach, po zawodach

miłosnych, z rodzin, w których panuje przemoc domowa albo brakuje

miłości. Bashobora wie, że mówi do ludzi, którzy w większości nie odnieśli

wielkich sukcesów, ich życie nigdy nie było usłane różami, a liberalne

przemiany gospodarcze w III RP skazały ich na byt przeciętny, w którym

może i da się jakoś związać koniec z końcem, ale płaci się za to ogromną

cenę: zdrowiem, ciągłym napięciem emocjonalnym, wypaleniem. I dlatego

tak często i tak cierpliwie w jego naukach pojawia się motyw wspólnoty.
Bo chorób współczesnego świata nie można zwalczyć w pojedynkę nawet

najlepszą medycyną, najlepszą poradą psychologa. Bo otacza nas świat,

w którym liczy się indywidualizm, potrzeby jednostki, pęd do sukcesu,

w którym na kolejnych przystankach zostawia się tych słabszych, co

odpadli z wyścigu, bo mają za miękkie łokcie. Wyścig ten nie ma końca,

nie ma mety, za którą da się odpocząć. Każdy osiągnięty cel cieszy krótko

i nie pozwala zapomnieć o bólu egzystencjalnym, zmusza do chwytania się

kolejnego mirażu.

– Kupię jeszcze nowe auto i będę szczęśliwy. To był mój wyuczony

sposób myślenia, sposób na troski. Jaki ja byłem głupi… – przyznaje pan

Kazimierz, biznesmen z Łodzi, z którym toczę tę „filozoficzną” dysputę

podczas kolejnej z przerw. – A potem to auto stało w garażu i po kilku

tygodniach stawało się już tylko przedmiotem, czyli tym, czym tak

naprawdę było od samego początku. Nie dało się z nim porozmawiać,

podzielić radością, poradzić w chwili smutku. To może dać tylko drugi

człowiek: przyjaciel, rodzina albo wspólnota. Wiele lat zajęło mi

zrozumienie tej oczywistej prawdy. I wiele osób tymczasem skrzywdziłem.

Przyjaźń z dziećmi udało mi się odbudować, ale małżeństwa nie

uratowałem.

– Żeby być szczęśliwym, trzeba dojrzeć, wyrosnąć z dziecka

rzucającego się na kolejne błyskotki – mówi ojciec Bashobora. – Trzeba

zrozumieć, że tak naprawdę niewiele potrzebujesz w życiu. Pojąć, że nawet

jeśli cierpisz, to i tak już wygrałeś, skoro pokochałeś Jezusa. Gdziekolwiek

pójdziesz, będziesz szedł z Nim. Pamiętaj, że powinniśmy być już dawno

potępieni, zasłużyliśmy, by iść do piekła, ale Jezus zapłacił rachunek za

nasze grzechy. Dlatego musimy wciąż podążać za Bogiem i uważać na

szatana, który krąży wokół nas i chce w nas wniknąć. Pamiętaj, że Jezus dał

nam siłę, by przezwyciężyć zło. Masz tę siłę, tylko nie zdajesz sobie
sprawy, jak ją z wnętrza siebie wykopać. Ale jak już tego dokonasz, to

wiedz, że nigdy nie będziesz sam. Nawet jeśli umarł ci mąż albo umarła

żona, to nie jest koniec. Przyjdź na mszę i połącz się z ludźmi, którzy są

wokół, porozmawiaj z nimi. Pytaj ich i odpowiadaj im. Nie patrz jak na

dziwaka na kogoś, kto głośno śpiewa, kto unosi ręce do Boga podczas

mszy. Jeśli cię to dziwi, to nie z nim jest problem, tylko z tobą, bo to ty

wstydzisz się okazać prawdziwą miłość do Jezusa. Jeśli tych pełnych wiary

ludzi krytykujesz lub obmawiasz i plotkujesz za ich plecami, czynisz im

zło. A jeśli czynimy zło bliźnim, czynimy zło Chrystusowi. Prześladujemy

Go tak samo, jak prześladowali Go faryzeusze. Nie bądźmy faryzeuszami.

Podobne słowa Bashobora powtarza w Pabianicach kilkukrotnie. Mówi,

że katolicy potrzebują na nowo stworzonej wspólnoty, by stać się silniejsi

w walce z szatanem. Tej wspólnoty nie da się zbudować, odtwarzając

mechanicznie cotygodniowy rytuał w parafii, za całą naukę ze strony

kapłana mając trwające kwadrans kazanie. Trzeba zupełnie innego

podejścia, w którym nie ma miejsca na odgradzanie się ścianami

mieszkania. Trzeba żyć z ludźmi, dzielić się wiarą z przyjaciółmi i rodziną,

z nimi czytać Biblię, poznawać ją też codziennie samemu i rozmyślać nad

słowami, które przekazuje nam w niej Bóg. Tylko tak można wzrastać

w wierze, aż usłyszy się prawdziwy głos Pana. Father Bash mówi

o swoistym stylu takiej postawy, ukrytym za słowem PUSH

(z angielskiego: pchaj, naciskaj), czyli pray until something happens (módl

się, aż coś się stanie).

– Nie możemy być letni, nie możemy być wyschnięci. Nie wstydź się

głośno modlić, nie wstydź się okazać emocji. Król Dawid zgubił ubranie

podczas modlitwy do Boga. Ty nie musisz tego robić, wystarczy, jak

zrzucisz ciężar z duszy – mówi z uporem. – Musimy mieć w sobie moc

i radość, musimy mieć też łzy, by czasem płakać. Jeśli nie umiemy płakać,
to znaczy, że jesteśmy puści w środku. Musimy mieć i siłę, by czasem

krzyczeć. Musimy mieć odwagę, by dzielić się wiarą z przyjaciółmi.

W katolikach jest dziś za mało emocji i żaru, za dużo w nas kontroli. Ale

wielu z nas podskórnie czuje, że coś jest nie tak. Tylko że z tego czucia

niewiele wynika, bo gdy ludzie poszukują w swym życiu ognia, robią to

w zupełnie niewłaściwych miejscach: w dyskotece, w alkoholu,

narkotykach, pornografii, ryzykownym życiu, w przestępstwach. A przecież

wszystko, czego potrzebujemy, już mamy w sobie i niczego na zewnątrz

szukać nie musimy. Mamy w sobie ten żar i radość, bo jest z nami Jezus.

Znajdźcie Go w sobie, radujcie się. Tego właśnie najbardziej wam brakuje.

Idziecie do kościoła i coś mamroczecie pod nosem, zamiast głośno śpiewać.

Macie przy tym takie smutne lub znudzone twarze. Nie siedźcie smutni na

mszy, nie krzywcie się, widząc radość innych ludzi, tylko do nich

dołączajcie! – zachęca Bashobora z rosnącą pasją. – Jeśli z naszych

modlitw i mszy wieje nudą i nie ma w nich serca, to ludzie stają się obcy

sobie i Bogu. Ilu spośród katolików zna się z ludźmi siedzącymi tuż obok

w ławce na mszy? Ilu po wyjściu ze świątyni chce z nimi porozmawiać? Ilu

chce się przytulić? Wy się tego nie wstydźcie, a jeśli czujecie potrzebę,

nawet teraz, przytulcie się do siebie.

I ludzie to robią. Czuje się wyraźnie, że z każdą godziną stają się coraz

bardziej otwarci, są coraz bardziej razem. Jeśli czasem są na siebie

podenerwowani, to, paradoksalnie, nie pod koniec dnia, gdy wszyscy są

zmęczeni, ale rano. A to komuś przeszkadza, że ktoś ośmielił się usiąść na

miejscu poprzedniego dnia zajmowanym przez kogoś innego, a to ktoś

domaga się zamknięcia okna mimo panującej duchoty. Jednak te konflikty

rozwiązują bardzo szybko organizatorzy, spokojnie tłumacząc, że miejsca

nie są przypisane do nazwisk, że zachłanne zaklepywanie własności to nie

jest postawa, która spodoba się Bogu, a co do okna można się po prostu po
chrześcijańsku dogadać. W efekcie awanturnikom robi się głupio i pokornie

ustępują.

Tak naprawdę mimo kilku zgrzytów czuć wyraźnie, że ludzie mogliby

tak się modlić nie trzy dni, ale o wiele dłużej. Od Bashobory i od sąsiadów

w ławkach dostają to, czego wielu z nich brakuje na co dzień. Dlatego

dzielą się w przerwach swymi tajemnicami i troskami. Nie wstydzą się

głośno śpiewać, nie wstydzą się wznosić ręce, trzymać za nie, tulić do

siebie. Wszystko to momentami wygląda jak grupowa psychoterapia

połączona z seansem motywacyjnym, ale na szczęście nie w korporacyjnym

stylu, w którym chodzi o wzmacnianie pracowników, by mogli potem

więcej sprzedać towaru. Ci ludzie wrócą do swych domów i jedyną rzeczą,

jaką zaoferują światu, będzie świadectwo żywego Boga. Dla nich to jedyny

wart zachodu towar.

Jako dziennikarz nie mam problemu z nawiązywaniem kontaktu

z nieznajomymi, ale podczas rekolekcji z Bashoborą czuję, że mógłbym się

od tych ludzi uczyć bezpośredniości, spontaniczności. Nie minie dzień,

a zrozumiem, że dla wiernych, którzy przyjechali do Pabianic, ojciec John

jest ważniejszy niż proboszcz i wszyscy biskupi razem wzięci. Że patrząc

na nich, nie zawsze dostrzegają w nich odbicie Jezusa. Ale gdy chłoną

słowa ugandyjskiego kapłana, widzą człowieka, dla którego słowa zawarte

w Nowym Testamencie są prawdą życia, są czymś realnym i namacalnym.

Dziennikarz Paweł Reszka, autor wydanej w 2020 roku książki Czarni,

twierdzi, że zjawisko wypalenia wiary pośród samych księży jest o wiele

częstsze, niż się nam w Polsce wydaje, i dlatego też wielu katolików jest

zdegustowanych poziomem posługi kapłańskiej, nudnymi nabożeństwami

i oschłymi emocjonalnie duchownymi. Reszka uważa wręcz, że niektórzy

wierni chodzą na msze odprawiane przez niewierzących księży.

W wywiadzie dla „Gazety Pomorskiej” mówi o tym tak:


Kiedy my, wierni, przestajemy wierzyć – możemy się pocieszać, że jeszcze łaska wiary

wróci, a kiedy pięćdziesięcioletni facet staje przy ołtarzu i myśli: kurde, ja w to nie wierzę –

to co ma robić? Zaczynać wszystko od początku? Przecież to całe jego życie. Zostałby

z niczym! Nie zgromadził żadnych dóbr, nie stworzył sobie przestrzeni prywatności, której

z latami dorabia się każdy z nas. My mamy najbliższych, mieszkanie, dom, ulubiony mebel,

a oni – samochód i trochę gratów przenoszonych z parafii do parafii. Jeśli wypisujesz się

z księżostwa, to trafiasz w próżnię. Jeśli nas w życiu spotka coś złego, to mamy oparcie

w bliskich, możemy przytulić się do żony, pogadać z synem czy zamknąć się w swoim

pokoju. A oni? Prowadzą życie nomadów. To było jedno z zaskoczeń podczas pracy. Jakoś

wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Niewierzący księża przy ołtarzu, traktujący swą misję tylko jako zawód,

który zapewni im po prostu utrzymanie? To opinia szokująca dla polskich

katolików, ale biorąc pod uwagę rosnącą falę odejść duchownych

z kapłaństwa oraz zjawisko zeświecczenia wielu z nich czy też ujawniane

coraz częściej skandale obyczajowe i romanse duchownych, nie jest aż tak

nieprawdopodobna, jak by się mogło z pozoru wydawać. I pewnie też to

samo zjawisko stoi u źródeł wielkiej popularności tak charyzmatycznego

kaznodziei jak John Bashobora. W jego ustach Dobra Nowina staje się

prawdą i drogą, a nie tylko piękną opowiastką sprzed dwóch tysięcy lat.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział V

„DIABEŁ (…) BĘDZIE ATAKOWAŁ NAS,


JEŚLI OTWORZYMY MU OKNA”

Jest jedna dziwna rzecz, którą przez cały czas wyczuwam w ludziach

podczas rekolekcji. To lęk. Często irracjonalny. W rogu sali katechetycznej

przez trzy dni przy stoisku z książkami ojca Bashobory stoi sympatyczna

pani Stefania z Wrocławia, która wraz z mężem prowadzi Fundację Serce

do Serca. Kiedyś pracowała w pogotowiu opiekuńczym, ale nie spełniła się

w tej pracy. A że mąż nieźle zarabia, prowadząc własną firmę, są od lat

dobrze sytuowani. Uznali więc, że zrobią coś dla ludzi, którzy nie mieli

takiego szczęścia, i postanowili poświęcić im swój czas i pieniądze. Tak

narodziła się idea fundacji i stałej pomocy dla tysięcy dzieci, którymi

opiekuje się w Ugandzie father Bash. Początkowo wydawało się, że będą

mu pomagali budować małą szkołę, ale ostatecznie powstała szkoła średnia

dla półtora tysiąca osób, a potem także szkoła zawodowa z internatem.

Dziewczynki uczą się w niej fryzjerstwa, krawiectwa, szycia toreb, chłopcy

zaś w przyszkolnej stolarni wprawiają się w obróbce drewna.

– To są często dzieci wcześniej bezdomne – opowiada w Pabianicach

pani Stefania. – Jak je zobaczyłam, to się popłakałam. Tych dzieci nie da się

zapomnieć. Zwłaszcza gdy się widzi, jak potrafią być radosne, wdzięczne,

a jednocześnie zdyscyplinowane. Mają plan na swoje życie. Niestety, nasze

polskie dzieci są już dziś inne, nie mają planów, idei, nie wiedzą, czego

chcą, czego pragną, nie doceniają tego, co mają. W Ugandzie szkoły są


płatne, więc dzieci, które mają biednych rodziców, do nich nie chodzą. One

wiele by zrobiły, by mieć choć cząstkę tego dostatku, który mają nasze

pociechy.

Stefania czasem ma dość, bo już nie jest najmłodsza, ale pamięta, że ma

też kochanego męża i córki, wie, że wiedzie życie, o jakim nie mogą

marzyć młodzi Afrykanie. Dlatego chwile słabości są krótkie, a zawsze

aktualne pozostaje mocno wyeksponowane motto na internetowej stronie

fundacji: „Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, czym

dzieli się z innymi”. Fundacja do dziś wspomaga ugandyjski ośrodek ojca

Bashobory. Ostatnio dzięki zbiórce wśród polskich katolików kupili

ambulans medyczny, a tuż przed pabianickimi rekolekcjami wysłali do

Ugandy kontener z maszynami i meblami. Pomaga im pan Arek, który

podczas rekolekcji półtora roku temu przeżył pod wpływem nauk ojca

Johna wstrząs. W efekcie pomógł budować w Ugandzie stolarnię.

A jednak przy całej tej miłości i dobroczynności coś mi zgrzyta.

Kilkukrotnie, gdy podchodzę do stoiska z książkami (można je kupić za „co

łaska”, a nawet, jeśli ktoś jest naprawdę biedny, otrzymać za darmo), pani

Stefania prowadzi dziwną dla mnie dyskusję na temat wpływów okultyzmu

w dzisiejszym świecie. Widać, że przywiązuje ogromną wagę do

magicznego myślenia na temat szkaplerzy czy krzyżyków, które – wedle

części uczestników rekolekcji – chronią przed złymi duchami próbującymi

stale krzyżować ludziom plany. Nie wszystkie te amulety mają jednak jej

zdaniem właściwą moc. Czasem mogą być wręcz szkodliwe, zwłaszcza te

przestylizowane, modnie przekrzywione.

– Złe intencje za tym stały – mówi pani Stefania do jednej z kobiet.

– Ależ ja ten krzyżyk kupiłam w Medziugorie! – tłumaczy się tęga siwa

pani.
– Przedmiotu nie uświęca miejsce zakupu, tylko intencja, z jaką był

tworzony. Do tego świętego miejsca różne siły ciągną – odpowiada pani

Stefania tajemniczo.

Przekonanie o istnieniu złych mocy, demonów i szatana czającego się

za każdym rogiem jest w dzisiejszych ruchach charyzmatycznych

powszechne. To nie jest tak, że zwycięstwo Boga już się dokonało. Nie, ci

ludzie są przekonani, że cały czas toczy się na ziemi pojedynek sił dobra

i zła i wszędzie, także w każdym z nas, przebiega linia frontu. A że żyjemy

w czasach ostatecznych, niedługo przed powtórnym przybyciem Jezusa, to

walka stale się nasila. Do jej prowadzenia używane są zdaniem ojca Johna

najróżniejsze rodzaje broni, na przykład… joga, która kilkukrotnie podczas

rekolekcji przedstawiana jest jak jakiś niebezpieczny rodzaj magii. Tak

samo zresztą jak różdżkarstwo, akupunktura, wiara w amulety czy

pozytywną moc buddyjskich medytacji oraz mantr. Ojciec John twierdzi, że

są one przejawem pomieszania różnych duchowości, przez co przestajemy

wiedzieć, kim naprawdę jesteśmy. Czasami nawet nie dostrzegamy, że

ulegamy gusłom i przesądom. Jak bowiem wytłumaczyć to, że wielu ludzi

zawraca z drogi, jeśli przebiegnie im przed nosem czarny kot.

– Nigdzie w Biblii nie jest napisane, że czarny kot może nam przynieść

pecha, nie wierzcie też, że liczba trzynaście może wam przynieść jakieś

nieszczęście.

Ojciec John nie rozumie, dlaczego chrześcijanie widzą magię tam, gdzie

jej w ogóle nie ma, a jednocześnie są ślepi, gdy naprawdę trzeba być

ostrożnym.

– Kiedyś jeździliście z Europy do Afryki, by nas ewangelizować. Dziś

jeździcie tam, by kupować magiczne figurki, których znaczenia nawet się

nie domyślacie. Fascynujecie się tamtejszym okultyzmem. Jedni z was

szukają w nim nadnaturalnych mocy, inni czegoś na kształt połączenia


medycyny z psychologią, jeszcze inni po prostu dobrze się bawią. A to

niestety nigdy nie jest zabawa – mówi ojciec John.

Przytacza też historię, która wydarzyła się podczas jego pobytu we

Włoszech. Po mszy świętej podeszła do niego kobieta i opowiedziała mu

o swojej pięknej podróży do Afryki i o tamtejszych szamanach, od których

wiele się dowiedziała o medycynie. Potem poprosiła o błogosławieństwo.

Gdy tylko ojciec John nałożył na nią dłonie, kobieta zaczęła przeraźliwie

wrzeszczeć, a następnie upadła na ziemię.

– Wniknął w nią afrykański szamanizm, ale dzięki modlitwie Pan ją

uwolnił od duchowego pomieszania – stwierdza krótko ojciec John, jakby

wyciągnięcie bliźniego ze szponów demona było szkolnym zadaniem.

W książce Jesteś posłany przez Boga ojciec Bashobora pisze:

Niektórzy ludzie wierzą w drzewa. Nie wierzą w Boga, ale idą przywitać się z drzewem

i obejmują drzewo, żeby ono dało im energię. Podchodzą do drzewa, żeby od drzewa wziąć

energię i przytulają się do niego. Dlaczego? Ponieważ nie otrzymują prawdziwej miłości od

istot ludzkich, w które jest wlana prawdziwa miłość Boża.

Z kolei w książce Jesteś obrazem Boga przytacza anegdotę:

Pewnego dnia udałem się do szpitala, lekarze popatrzyli na mnie i powiedzieli: „(…) według

naszej wiedzy ta osoba nie może być wyleczona, ale módl się z nami. Ten mężczyzna

przykuty do łóżka, według naszej naukowej wiedzy, nigdy z niego nie wstanie”. Zaczęliśmy

się modlić. Mężczyzna wstał i zaczął chodzić. Ale my, katolicy, mamy problem, mówimy

często: „Nie, nie jestem godzien”. Tak, wiemy, że nie jesteś godzien. Tu nie chodzi o ciebie,

ale o Jezusa, który jest w tobie. Tak więc ciało, dusza i duch są połączone, stąd niektóre nasze

choroby mogą być zakorzenione w braku tego połączenia. Na przykład chorujesz

emocjonalnie dlatego, że matka lub ojciec okrutnie cię traktowali. Kiedy mówimy

o uzdrowieniu, często jest tak, że cielesne objawy naszych chorób mogą mieć korzeń

w naszych emocjach. Możemy mieć problemy na ciele, w umyśle i w duchu. Możemy zapaść

na choroby z powodu obecności złych duchów w nas. Choroba duchowa oznacza, że masz

kontakt z diabłem (…). Diabeł nigdy nie zaatakuje naszego ducha, ale będzie atakował nas,

jeśli otworzymy okna. Możesz na przykład otworzyć okno, pozwalając, aby demon

niemoralności seksualnej wchodził w ciebie, gdy będziesz zrywać fundament bycia czystym

dzieckiem Boga. Kiedy otwierasz okna na niemoralność seksualną, nie jesteś już chroniony
i możesz przejąć problemy rodziny tej osoby, z którą jesteś w nieczystej relacji. Jeśli ktoś na

ulicy cię zgwałcił, musisz przebaczyć tej osobie, ale też nakazać duchowi gwałtu, aby z ciebie

wyszedł.

Te niezwykle ciekawe obserwacje są charakterystyczne dla sposobu

widzenia świata przez wielu współczesnych charyzmatyków wierzących

w to, że liczne choroby ciała są konsekwencją koszmarów trawiących

umysł i duszę człowieka oraz emocji, jakie im towarzyszą, a także otwarcia

na złe duchy i szatana.

Demony dręczące chrześcijan pojawiają się w naukach Bashobory

cyklicznie. Tak samo jak klątwy, które nie są dla niego żadnym przesądem,

ale elementem rzeczywistości. Powtarza więc, że chrześcijanie powinni się

chronić przed klątwami, które ktoś chciałby na nas rzucić. Nawet gdy

idziemy ulicą, powinniśmy pamiętać o modlitwie do Krwi Jezusa i do

Imienia Jezus, ponieważ ich najbardziej boi się diabeł. Najlepsza do tego

jest modlitwa z różańcem w rękach. Niestety, nowoczesny, racjonalny świat

wmówił nam, że takie zachowanie w miejscach publicznych to dowód

zacofania. A my się tym przejmujemy i tym samym ranimy Chrystusa.

Kiedy w sobotę zaczyna się drugi dzień rekolekcji, rozpoczynamy go od

modlitwy w dwóch intencjach: za papieża Franciszka i przeciwko złym

duchom. To swoisty spadek po doświadczeniach, jakie ojciec Bashobora

wyniósł ze swej ojczyzny Ugandy. Twierdzi on, że na porządku dziennym

wciąż jest tam uprawianie czarów i rzucanie przekleństw na innych ludzi.

– Ludzie nie są tam nastawieni na tworzenie, ale na niszczenie. Pewnie

dlatego Afryka jest biedna i od wielu lat się nie rozwija, a jedyne, co umie,

to sprzedawać Zachodowi swoje minerały, zamiast coś z nich

wyprodukować i zarobić więcej – mówi z przekonaniem, po czym zaraz

dodaje: – Z powodu niemoralności ludzie w Ugandzie umierali zazwyczaj

przed trzydziestym piątym rokiem życia. Ale odkąd kapłani zaczęli chodzić
do nich z Jezusem i modlitwą o wstrzemięźliwość, wiele fabryk wódki

padło w moim kraju, ludzie przestają palić papierosy i nawet AIDS zanika.

Ta ostatnia kwestia, ogromna fala AIDS, która przed laty pustoszyła

Ugandę, to jeden z kluczowych elementów w kształtowaniu się

samoświadomości ojca Bashobory. Był taki czas, gdy co czwarta osoba

cierpiała w Ugandzie na tę chorobę. Ojciec John przyznaje, że nigdy nie

mógł przyzwyczaić się do widoku martwych ciał. Modlił się wtedy

żarliwie, ale coraz częściej wydawało mu się, że Bóg nie odpowiada na

jego modlitwy. W sukurs przyszedł mu święty Paweł. To dzięki czytaniu

jego przemyśleń ojciec John pojął, że może być kapłanem, który co prawda

będzie się modlił i odprawiał msze, ale jeśli nie doświadczy osobistej relacji

z Bogiem, nie poczuje też prawdziwej wspólnoty z innymi chrześcijanami

i nigdy nie stanie się „świątynią Boga żywego”. Tym samym nie pomoże

innym wzrosnąć do świętości, dzięki której będą wolni od pokus

sprzyjających szerzeniu się AIDS. W książce Uwierz Bogu sercem

wspomina:

Pewnego dnia doświadczałem strasznego rozczarowania. Usiadłem, aby porozmawiać

z Bogiem, czy to prawda, że nie może On uzdrowić tej choroby. Siedziałem w kościele

i byłem przygnieciony, czułem się zagubiony, traciłem nadzieję, ale wówczas Pan

poprowadził mnie do słów z Księgi Wyjścia. Wiem, że to Duch Święty poprowadził mnie do

tych słów, kiedy po prostu kartkowałem Biblię.

Bashobora otworzył Pismo Święte i trafił na fragment: „Będziecie

oddawać cześć Panu, Bogu waszemu, gdyż pobłogosławi twój chleb i twoją

wodę. Oddalę od Ciebie wszelką chorobę. Żadna kobieta w twoim kraju nie

będzie miała przedwczesnego porodu i żadna nie będzie bezdzietna. Liczbę

dni twojego życia uczynię pełną”.

Wkrótce potem poproszono ojca Johna o poprowadzenie krajowych

rekolekcji w rodzinnej Ugandzie. Kiedy je rozpoczął, usłyszał, jak

przemówił do niego Bóg słowami: „Ja uzdrowię ludzi z AIDS”. Ojciec John
był jednak pełen myśli, które mówiły mu, że to choroba nieuleczalna,

postanowił więc Bożych słów nie słuchać. Ale znów usłyszał głos

powtarzający to samo zdanie. I znowu nie chciał go słuchać. Po komunii

świętej głos zwrócił się do Bashobory po raz trzeci, ale już z bardzo

konkretnym przekazem: „Powiedz im, że uzdrawiam osiem osób w tym

zgromadzeniu”. Konsternacja. Ojciec John myślał intensywnie: „Skąd będę

o tym wiedział? Jak ich rozpoznam?”. Bóg jednak odpowiedział, że ich

opisze i da mu słowo poznania.

Podjąłem odwagę w wierze, chociaż wiedziałem, że tam było obecnych wielu lekarzy –

wspomina w książce Bashobora. – Podjąłem odwagę i wysłuchałem tego, co mówił do mnie

mój Pan. Kiedy słyszysz Słowo Boże, ono dotyka twego serca i budzi wiarę, że Jezus został

wskrzeszony przez Ojca z martwych – wówczas dostępujesz zbawienia.

Ojciec John wziął więc głęboki wdech i powiedział zgromadzonym

ludziom, że jest pośród nich osiem osób, które dokładnie w tej chwili

doznają uzdrowienia z AIDS, po czym opisał, jak wyglądają. Prosił

równocześnie, by się nie ujawniały, by nie doznały wstydu. One jednak nie

potrafiły usiedzieć na miejscu. Wyszły przed tłum ludzi i doznały

uzdrowienia. „To bardzo umocniło moją wiarę” – wspomina ojciec John

w książce. Nie wyjaśnia, czy obecni na sali medycy przebadali

uzdrowionych, czy potwierdzili ich przekonanie o ustąpieniu choroby. Po

prostu stwierdza, że zostały uzdrowione.

Jedno jest pewne. Żeby prawdziwie uwierzyć w moc Boga, ojciec John

musiał przestać kierować się samym umysłem i wiedzą, musiał też szeroko

otworzyć swe serce.

– Mówisz: wierzę w słowo Boże, modliłem się i nic się nie wydarzyło.

Byłem już na tylu rekolekcjach i nic się nie wydarzyło. Wierzysz w słowo

Boże, ale może tylko umysłem, a nie sercem? A to jest różnica. Jeśli

wierzysz sercem, to już posiadasz to, o co się modliłeś – naucza


w Pabianicach ojciec Bash. – Wierzysz, że już to posiadasz, ponieważ Bóg

tak powiedział, więc ujrzysz to. To jest wiara. Kiedy słowo Boże zostało

wypowiedziane, masz w nie wierzyć, a wtedy wiara cię uzdrawia.

Jak mogło do tego dojść? Tu ojciec John jest niezwykle konsekwentny.

– Często słyszę, że ludzie czują jakąś energię, która przechodzi przez

moje dłonie. To ona ma leczyć. Dlatego ludzie chcą, bym kładł im na

głowach ręce. Oni wierzą, że w moich dłoniach jest jakaś moc. Myślą, że

ich uzdrawiają. Ale to przecież nie ma nic wspólnego z prawdą. Nie

uzdrawiam ja, nie uzdrawiają moje dłonie ani żadna energia. Uzdrawia moc

Boża. I to Bóg się mną wtedy posługuje, a nie ja Nim – tłumaczy podczas

rekolekcji.

Bashobora przypomina, że Jezus, idąc ze swymi naukami przez Ziemię

Świętą, wszędzie wyganiał demony z ludzi opętanych oraz uzdrawiał ich

z ciężkich chorób, z którymi do dziś nie radzi sobie medycyna.

Sparaliżowanych, epileptyków, trędowatych, ślepych, niemych, głuchych.

A potem dał swym uczniom moc nad duchami nieczystymi, by mogli je

wyganiać, a także dał im siłę do uzdrawiania z chorób. Ojciec John często

cytuje werset Ewangelii Mateusza: „Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie

umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy! Darmo

otrzymaliście, darmo dawajcie”. „W imię moje złe duchy będą wyrzucać,

nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk i jeśliby co zatrutego

wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają

zdrowie” – to z kolei Ewangelia Marka.

– Żeby poważnie rozpatrywać kwestie cudownych uzdrowień, trzeba

odpowiedzieć na pytanie, czym jest uzdrowienie i czym jest cud – mówi

jezuita Jacek Siepsiak. – W sensie ścisłym jest on przekroczeniem praw

natury, ale my do końca nigdy nie wiemy, czy są one przekroczone czy nie.

To, że coś dla kogoś jest cudowne, niekoniecznie jest cudem. Z drugiej
strony, jeśli człowiek pod wpływem charyzmatyka przestaje być

alkoholikiem i wykańczać swą rodzinę, to jest to cudowne wydarzenie dla

niego i jego bliskich. Zwłaszcza jeśli ktoś po takim doświadczeniu pójdzie

na terapię i rzeczywiście będzie walczył z nałogiem. Silna wiara może mu

w tym na pewno pomóc. Ale jeśli ktoś uzna, że poszedł sobie na

nabożeństwo i dzięki charyzmatykowi już jest zdrowy, jego przeszłość jest

zamknięta i na nowo się narodził, to ja nie wróżę mu sukcesu.

– A jeśli znika guz i lekarze nie potrafią tego wytłumaczyć? – dopytuję.

– To się zdarza też w szpitalach i nie zawsze dotyczy ludzi wierzących

w chrześcijańskiego Boga. Nie traktowałbym takich przypadków jako

dowodu na Jego istnienie – uważa ojciec Siepsiak. – Stygmaty też przecież

zdarzają się ludziom zupełnie niewierzącym, a i wobec tych wierzących

było wiele podejrzeń co do autentyczności. Ale ja bym w ogóle spojrzał na

to inaczej. Jeśli w jakiejś wspólnocie uzdrowienia się zdarzają, jeśli są

trwałe, jeśli jest to wspólnota dobrych, miłosiernych i życzliwych ludzi, to

znaczy, że coś pięknego i dobrego się w nich dzieje. Jeśli mają w sobie

pokorę, mają też przed sobą przyszłość. To bowiem, co najczęściej

wykańcza takie ruchy, to przekonanie o ich ekskluzywności, o tym, że są

lepsze od całego świata, że są bliżej Boga niż inni. Na dłuższą metę takie

wspólnoty pożerają się od środka i wypalają swą energię.

Uzdrowienia chorych podczas nabożeństw to w Kościele katolickim

stosunkowo świeża sprawa, na którą sceptycznie patrzy nawet część

duchownych, z wieloma biskupami na czele. Takie wydarzenia są bowiem

odzwierciedleniem dużo szerszego zjawiska i procesów, które coraz

mocniej wpływają na katolicyzm. Nie tylko w Polsce, ale i na całym

świecie. Niektórzy wręcz twierdzą, że na naszych oczach rozgrywa się

wewnątrz Kościoła bitwa, od której wyników zależy przyszłość

katolicyzmu na kolejne dziesiątki lat. O ile oczywiście wcześniej nie


nastąpi koniec świata, bo kwestia, czy żyjemy w czasach ostatecznych czy

też nie, ma kluczowe znaczenie dla ruchu charyzmatycznego, którego

ważną częścią jest dzieło tworzone przez ugandyjskiego kaznodzieję.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział VI

„ZOSTAŃCIE DYNAMICZNYMI
MOHERAMI”

John Bashobora, pomimo całej swej życzliwości wobec świata, pomimo

niekonwencjonalnej formy posługi duchowej dalekiej od formalizmu, nie

przestaje być księdzem konserwatywnym, wiernym hierarchii kościelnej,

dalekim od ducha ekumenizmu i traktowania innych wyznań

chrześcijańskich jako alternatywnej drogi do Boga. Dla niego „wierzę

w święty Kościół powszechny” oznacza, że tylko Kościół katolicki

gwarantuje możliwość zbawienia. I dlatego też w czasie trzech dni

pabianickich rekolekcji pada wiele słów przeciwko zielonoświątkowcom.

Można wręcz dostrzec w tym pewną formę zazdrości. Zielonoświątkowcy

są dziś bowiem w wielkiej ofensywie na całym świecie, a w Ameryce

Południowej, zwłaszcza w Brazylii, rozwijają się w ekspresowym tempie

kosztem katolicyzmu, skąd przechodzi do nich najwięcej wiernych. By

temu zaradzić, wielu księży katolickich przejmuje od zielonoświątkowców

różne formy żywej modlitwy, kopiuje pewne obrzędy i ceremonie. Nie

wszystkim hierarchom to odpowiada, wielu grzmi na temat

pentekostalizacji Kościoła, czyli jego uzielonoświątkowienia. Krytykują oni

zwłaszcza tych katolickich kapłanów, którzy uważają, że tak zwane

charyzmaty Ducha Świętego nie należą do zamkniętej przeszłości

wczesnego chrześcijaństwa, ale mogą być zsyłane na wiernych także

w dzisiejszych czasach. Ci „nowi” kapłani wierzą, że idący drogą Chrystusa


człowiek może otrzymać między innymi dar mówienia nieznanymi sobie

językami oraz ich tłumaczenia, prorokowania, odróżniania złych duchów

od Ducha Świętego, a także czynienia cudów i uzdrawiania. Ten ostatni

charyzmat jest szczególnie popularny i oczekiwany, ponieważ świadectwa

ludzi uważających, że zostali uzdrowieni mocą Ducha Świętego, stały się

jednym z kluczy do popularności najpierw kościołów zielonoświątkowych,

a obecnie także wspólnot charyzmatycznych w Kościele katolickim.

Uzdrawianie jest w nich traktowane wręcz jak dowód na istnienie Boga,

a więc także na to, że wierny idzie właściwą ścieżką przez życie.

Niemal nieodłącznym elementem spotkań wspólnot charyzmatycznych

stał się obrzęd nakładania rąk na głowę wiernego, dokonywany przez

kapłana przesyłającego w ten sposób boską, ozdrowieńczą moc. W czasach

Chrystusa i wczesnego chrześcijaństwa rytuał ten był formą udzielenia

błogosławieństwa, przekazania sakramentu (na przykład podczas chrztu

albo święceń kapłańskich) lub potwierdzenia nadania władzy. Najczęściej

jednak – co stało się szczególnie popularne w XX wieku we wspólnotach

zielonoświątkowców, baptystów i adwentystów – wiązał się

z uzdrawianiem lub wypędzaniem demonów. Warto przypomnieć, że

wyznania te kładły niezwykły nacisk na lekturę Pisma Świętego, co przez

wieki nie było popularne w katolicyzmie, którego hierarchia stała na

stanowisku, że zwykli ludzie mogą niewłaściwie pojąć czytane fragmenty

i źle je potem interpretować, doprowadzając do herezji. Szczególnie zajadle

walczono z tłumaczeniami Biblii na języki narodowe. Współcześnie część

badaczy uważa, że katoliccy biskupi bali się, że żyjące w poddaństwie

miliony mogłyby uznać, iż poglądy Chrystusa są w wielu miejscach

niezgodne z feudalizmem, i zacząć się buntować. O ile oczywiście na

przeszkodzie rewolty nie stanąłby im powszechny kiedyś analfabetyzm,

a tym samym brak możliwości osobistej lektury Biblii.


Kiedy na początku XX wieku powstawały pierwsze zbory

zielonoświątkowe, ogromny nacisk kładły na bezpośrednie poznanie Pisma

Świętego. Wierni zaczęli odnajdywać w nim kolejne fragmenty uśpione

przez wieki i przekładać je (czasem zbyt dosłownie, bez uwzględnienia

kontekstu historycznego i kulturowego) na własne życie. W kwestii

nakładania rąk najważniejszym filarem okazały się słowa Jezusa

z Ewangelii Mateusza, nakłaniające jego uczniów do uzdrawiania chorych

i wypędzania z nich demonów, a także fragment Ewangelii Łukasza,

w którym zawarty jest opis, jak tego dokonywać: „O zachodzie słońca

wszyscy, którzy mieli cierpiących na rozmaite choroby, przynosili ich do

Niego. On zaś na każdego z nich kładł ręce i uzdrawiał ich. Także złe duchy

wychodziły z wielu, wołając: Ty jesteś Syn Boży! Lecz On je gromił i nie

pozwalał im mówić, ponieważ wiedziały, że On jest Mesjaszem”.

Ojciec Bashobora nie raz w swych książkach oraz podczas rekolekcji

odnosi się do wspólnot zielonoświątkowych. W Pabianicach mówi na

przykład: „zielonoświątkowcy nie są naszymi nauczycielami, naszymi

nauczycielami są papież i biskupi”, a kiedy indziej wszystkim wspólnotom

wyrosłym z protestantyzmu zarzuca chęć zniszczenia Kościoła. Nie sposób

jednak nie zauważyć, że forma przekazywania przez ojca Johna słowa

Bożego ma w sobie wiele elementów, które po raz pierwszy pojawiły się

w zborach zielonoświątkowych, a potem zostały zaadaptowane przez księży

katolickich, bo po prostu się sprawdziły, dając wiernym poczucie bliższego

i bardziej bezpośredniego kontaktu z Bogiem, poprzez namacalne

manifestacje Jego mocy.

To właśnie czyni ojciec Bashobora, choć na pewno nie można

powiedzieć, że jest w tym nowatorem. Podobne elementy pojawiały się już

dużo wcześniej w katolickich wspólnotach związanych z Odnową w Duchu

Świętym, jednak masowo pod strzechy dotarły dopiero w XXI wieku,


a ojciec John stał się jednym z ich popularyzatorów na terenie Polski. Co

ważne, father Bash kształcił się w Rzymie w słynnym seminarium jezuitów,

którzy mają szczególny dar zdobywania serc wiernych poprzez

poszukiwanie pogłębionej duchowości. Nie poszedł jednak drogą

zakonników, którzy stali się liderami wspólnot w wielkich miastach

i przytrzymali w Kościele młodą inteligencję znudzoną kościelną rutyną

i skostnieniem jego struktur. Ojciec John powrócił ze swą wiedzą z Rzymu

na ugandyjską prowincję i tam stanął oko w oko z misją szerzenia żywej

wiary wśród biednych ludzi. Te umiejętności przydają mu się dziś. Jest

komunikatywny, skraca od razu dystans wobec ludzi, tłumaczy teologiczne

kwestie, podając przykłady z życia, choć przyznać trzeba, że gdy dopada go

zmęczenie, jego wywody stają się chaotyczne i brakuje w nich puenty –

wiernym nieszczególnie to jednak przeszkadza. Dla nich najważniejsze jest

chyba to, że jest jednym z nich. Nie używa trudnych słów i prezentuje

mentalność bliską tysiącom słuchaczy. Stosuje atrakcyjne, nowoczesne

formy krzewienia wiary, jednocześnie głosząc konserwatywne treści.

W jego kazaniach nie ma akceptacji dla seksu pozamałżeńskiego,

homoseksualizmu ani związków partnerskich. Nie ma tu miejsca na

puszczanie oka do wiernych, pobłażliwość dla nowoczesnego świata, coraz

liberalniejszego wobec norm kulturowych i obyczajowych. Nie, tu

obowiązują surowe wymagania często rodem ze Starego Testamentu.

– Mężczyzna powinien mieć żonę, a żona męża. Ale wtedy ciało żony

nie należy już do niej, ale do męża. Dlatego nie możesz swego ciała oddać

innemu mężczyźnie, a jeśli oddasz mu je, a on je przyjmie, to on też jest

przeklęty. To samo dotyczy mężczyzn. Zapytaj siebie, ile kobiet miałeś?

Czy miałeś je też przed ślubem? Musisz za to szczerze żałować, inaczej nie

pojednasz się z Bogiem – mówi Bashobora.


Podczas pierwszej wizyty w Polsce i pierwszego kazania wygłoszonego

w trakcie mszy w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-

Łagiewnikach, wyraził to jeszcze bardziej dosadnie:

Kiedy poddajesz się żądzom ciała, wtedy jesteś cudzołożnikiem, bo burzysz świątynię Ducha

Świętego, którą jest twoje ciało. Jak możemy prostytuować ciało, które należy do Boga? Ci,

którzy nie chodzą do kościoła, też się prostytuują. Kiedy kłócisz się z żoną lub mężem,

prostytuujesz się. Jeśli rzucę kapłaństwo, stanę się prostytutką. Jeśli kradniesz, jesteś

prostytutką. Jeśli dokonujesz aborcji, jesteś prostytutką… Ale dziś powinniśmy się cieszyć,

bo jest tu z nami Jezus i chce się nami zaopiekować. Dzisiaj chcemy się nawracać i żałować

za grzechy, uwalniać się od nich. Jezus wziął na siebie twoje grzechy, choroby, problemy –

i powiedział, że to koniec. Bądźcie gotowi na powtórne przyjście Jezusa. Nie macie czasu na

zwłokę, to przecież może być w przyszłym roku.

To typowy przekaz ojca Johna. Najpierw postraszyć, używając mocnych

słów, a potem jednak dać nadzieję na pojednanie z Bogiem. Ktoś powie, że

Bashobora często sobie przy tym zaprzecza, to fakt. Ale nie słuchają go

intelektualiści, tylko zwykli, prości ludzie, dla których te niuanse nie są

ważne. Nie rozbierają usłyszanych treści na części pierwsze i nie traktują

wszystkiego tak poważnie, nawet gdy father Bash opowiada o człowieku

z rogami. Ważniejszy jest dla nich ogólny przekaz potwierdzający ich

poszukiwania duchowe, ważny jest nastrój i atmosfera nauk, a zwłaszcza

rodzące się w nich emocje, które wyzwala odpowiednia mieszanka powagi

i humoru.

Bashobora potrafi za pomocą śmiesznych anegdotek mówić o rzeczach

bardzo poważnych, czasem używając porównań, których inny kapłan nie

odważyłby się użyć:

– Pewnego razu amerykański żołnierz piechoty morskiej zamiast iść na

mszę, poszedł do knajpy w Portugalii – opowiada w Pabianicach. – Poznał

tam dziewczynę, wpadli sobie oboje w oko. Dał jej nawet w tajemnicy

klucz do swego mieszkania, żeby poszła tam i zaczekała na niego. On zaś

jednak wypił jeszcze jedną kolejkę z kolegami, potem następną, aż przyszła


godzina trzecia nad ranem. Wsiadł więc w końcu w autobus i pojechał do

domu. Ale zasnął i obudził się dopiero w Fatimie. Tak to randka z piękną

dziewczyną zamieniła się w randkę z Maryją – opowiada ze śmiechem

John. Trudno sobie wyobrazić podobną opowiastkę w ustach klasycznego

proboszcza z parafii.

Ojciec Bashobora lubi również używać terminu moherowe berety,

śmiejąc się przy tym głośno i udowadniając, że nawet pogardliwym

zwrotom można nadać pozytywne znaczenie.

– Moherowe babcie żyją dłużej i są wierne swoim mężom nawet po

śmierci. W ogóle ludzie żyjący w związkach monogamicznych żyją dłużej,

tak samo jak ci, którzy stale odmawiają różaniec. Zostańcie dynamicznymi

moherami w wierze! Bądźcie jak narodzone na nowo babcie i dziadki, to

jest możliwe, w każdym momencie życia możesz zacząć od nowa, jeśli

tylko przebudzisz się w Panu.

Nie zawsze jednak ojciec John miał tak łaskawe podejście do słowa

moher. W książce Uwierz Bogu sercem, dokumentującej jego podróż po

Polsce w 2013 roku, pisał tak:

Słyszałem, że tu, w Polsce, przeciwnicy Kościoła mają na was pogardliwe określenie mohery.

Może kiedy nie zachowujemy się jak prawdziwi chrześcijanie, ludzie nazywają nas

moherami. I mają wówczas rację. Musimy nawrócić się z bycia moherem, aby nie było w nas

nic z mohera. W przeciwnym razie ludzie nie rozpoznają w nas Jezusa i będą nas nadal

nazywać moherami. Ale na Stadionie Narodowym nie widzieli moherów. To było poruszenie

Ducha Świętego, aby już nikt nie widział w nas moherów.

Takie niejednoznaczności w nauce ojca Bashobory są częste. Zahaczają

nawet o tak ważne dla chrześcijan sprawy jak aborcja. Słuchając nauk ojca

Johna, czuje się wyraźnie, że jest to dla niego kwestia jednoznaczna, będąca

zarazem jedną z najkoszmarniejszych, masowych tragedii trawiących

społeczeństwa na całym świecie. Potężnym grzechem rodzącym poważne

konsekwencje nie tylko po śmierci, na Sądzie Ostatecznym, ale tu i teraz.


– Popełniłeś aborcję i dziwisz się, że ludzie źle obchodzą się z twoimi

pozostałymi dziećmi? Nie dziw się, aborcja to złamanie woli Bożej – mówi

stanowczo, jednak po chwili dodaje: – Ale pamiętaj też, że Bóg jest

miłosierny. To nie jest jeszcze potępienie, On jest gotów ci wybaczyć. –

Ojciec John odwraca się w stronę obrazu wiszącego za nim. Jest na nim

właśnie Jezus Miłosierny, ubrany w jasną szatę. Stoi, unosząc prawą rękę

w geście błogosławieństwa, lewą zaś wskazując na swoje serce, z którego

wychodzą promienie. – Ten wizerunek Pana kocham najbardziej, Jezusa

uśmiechniętego, miłosiernego, którego ręce są zwrócone do nas. On do

mnie lepiej przemawia niż Chrystus wiszący na krzyżu – wyznaje

nieoczekiwanie, wywołując konsternację części uczestników pabianickiej

konferencji.

Godzinę później Bashobora wraca do tematów okołoseksualnych, ale

z zupełnie innym przekazem, cytując Biblię: „Nie wejdzie syn nieprawego

łoża do zgromadzenia Pana, nawet w dziesiątym pokoleniu”.

– To są dzieci zrodzone bez boskiego zezwolenia i jako takie będą

przeklęte, gdyż są owocem nie miłości, ale zabawy narządami

seksualnymi – stwierdza.

A siedząca obok mnie pani nachyla się do mnie i po cichu pyta:

– To ja już nie wiem… Nieślubne dzieci będą potępione czy dostąpią

miłosierdzia?

Rozglądam się wokół, ale nie dostrzegam, by te sprzeczności

kogokolwiek jeszcze zajmowały. Albo ich nie zauważają, albo wybaczają

kaznodziei te drobne wpadki. Zresztą, jak usłyszę na następnej przerwie,

wierni słuchają Bashobory również dlatego, że nie wmawia im, iż ludzie

w sutannach są od nich lepsi, nieomylni, zawsze konsekwentni. Niektórym

wręcz imponuje, że ojciec John tak szczerze mówi o grzechach

duchowieństwa.
– Szatan często uderza w kapłanów pokusami. On wie, że to mu się

opłaca, bo cios w kapłana to cios w pasterza owiec. Czy to

usprawiedliwienie dla księży? Nie, przecież wiedzieli, na co się piszą i że

nie będzie im łatwo. Dlatego też czasem musicie być trochę nieufni wobec

nich, wobec nas, zwłaszcza w tych czasach. Nie wysyłajcie dzieci samych

do księży, których dobrze nie znacie, bo nigdy nie wiecie, gdzie jest diabeł.

Nigdy nie oddawaj swych dzieci pod opiekę ludzi, których nie znasz.

W ogóle dbaj o dzieci, to twój największy skarb. Okaż im cierpliwość

i głębokie uczucia – mówi.

Po godzinie wraca do tego tematu.

– Nie traktujcie dzieci, żadnych dzieci, jak tresowanych psów, którym

wydaje się tylko komendy. Nie potępiajcie ich za błędy, okazujcie im

więcej uczuć, rozmawiajcie z nimi. I nigdy z nimi nie walczcie, nie

stawajcie przeciwko nim, nie poniżajcie ich, wysłuchajcie ich, nawet jeśli

mówią rzeczy, z którymi się nie zgadzacie. Jeśli będziecie z nimi

rozmawiać, spokojnie tłumaczyć, a nie tylko się złościć, zobaczycie, że

zyskacie tym szacunek. Może nie od razu, ale na pewno w końcu utorujecie

sobie drogę do ich serc.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział VII

„KIEDY POCZUŁAM DOTYK OJCA


JOHNA, ZSTĄPIŁ NA MNIE DUCH”

Drugiego dnia rekolekcji po południu uczestnicy są już zupełnie w rękach

ojca Johna. Nikną wszelkie bariery wstydu. Do tego stopnia, że niektórzy

nie obawiają się wystąpić na środek sali i przyznawać do własnych

słabości, grzechów, uzależnień. Na tych ostatnich Bashoborze szczególnie

zależy.

W pewnym momencie prosi, by na środek wyszli ci, którzy chcieliby

przysiąc przed Bogiem, że od zaraz rzucą palenie. Przed tłum ponad dwustu

ludzi wychodzi dziewięć osób, w tym trzy kobiety. Ojciec John modli się

nad każdą z nich, nakłada dłonie na ich głowy. Po chwili pyta, czy wśród

obecnych są odważni, którzy potrafiliby stanąć przed ołtarzem i patrząc

w wizerunek Chrystusa Miłosiernego, porzucić alkohol (Bashobora co roku

odbywa też w Polsce specjalne rekolekcje dla ludzi uzależnionych). Po

chwili na środek sali wychodzi pięciu mężczyzn i jedna kobieta.

Nie wiem, czy ich postanowienie okazało się mocne i nie było tylko

chwilowym uniesieniem. Mnie ujęło to, że ludzie mieli odwagę przyznać

się przed tłumem nieznajomych, iż mają wstydliwy problem. Przecież

alkoholicy są mistrzami samooszukiwania się i konfabulacji, potrafią

w żywe oczy kłamać i zaprzeczać oczywistemu faktowi, że znajdują się

w szponach nałogu. Przyznanie się do prawdy o uzależnieniu jest dla nich

niezwykle trudnym wyzwaniem.


Ta szóstka ludzi miała tę odwagę i choć był to tylko jeden mały krok, to

jakże ważny. Jednak ojcu Johnowi wciąż mało. Podczas cichej rozmowy

z jednym z alkoholików bierze nagle mikrofon i mówi:

– Gdzie jest twoja żona? Niech tu natychmiast przyjdzie! To wobec niej

musisz jeszcze przysiąc!

Kiedy ta swoista ceremonia się kończy, jesteśmy chyba w punkcie

kulminacyjnym rekolekcji. Wtedy też father Bash prosi, byśmy kolejno,

rzędami podchodzili przed ołtarz po błogosławieństwo. W tym czasie sala

faluje, ludzie śpiewają z rękami uniesionymi wysoko, kołyszą się do pełnej

pasji pieśni „Memu Bogu królowi będę śpiewał tę pieśń, Alleluja, na wieki,

amen!”. Widzę, jak kilka osób po nałożeniu rąk przez ojca Johna musi sobie

na chwilę przysiąść, ktoś osuwa się na ziemię, jedna z kobiet wręcz

gwałtownie się przewraca, na szczęście za każdym z wiernych stoją ludzie

z pabianickiej wspólnoty i chronią go przed uderzeniem się o twardą

posadzkę. Po chwili podchodzi mężczyzna około pięćdziesiątki. Też się

przewraca, ale robi to jakoś tak nienaturalnie, jakby zawstydzony

uniesieniem religijnym poprzedniczki chciał zmusić swoje ciało do

odłączenia świadomości. Wygląda to dość sztucznie, jakby myślał, że jeśli

nie omdleje, to inni pomyślą, że za słabo wierzy i tym samym jest zbyt

daleko od Boga.

Podchodzę coraz bliżej. Na prawo od ołtarza jakby nigdy nic bawi się

grupka małych dzieci, które przyjechały do Pabianic z rodzicami. Jedne

zdrowe, inne z wyraźnymi objawami schorzeń fizycznych lub

emocjonalnych. Koło nich rodzice, którzy wiele już przecierpieli i oczekują

od ugandyjskiego kapłana może nie cudu uzdrowienia, ale chociaż jakiejś

formy ulgi.

Odrywam wzrok od dzieci i widzę, że ktoś, kto za chwilę ma uklęknąć,

szlocha z całego serca. Obracam się i kilka metrów dalej widzę z kolei
rudowłosą dziewczynę jakby zupełnie odklejoną od rzeczywistości. Ma

zamknięte oczy, wyraz błogiego szczęścia na twarzy, unosi wysoko ręce.

Robi się mętlik, w końcu podchodzimy przed oblicze ojca Johna, klękamy.

Bashobora kładzie mi dłonie na głowie i chwilę się modli. Czuję lekki

dreszcz, ale nic więcej. Wciąż klęczę i nagle widzę kątem oka, że parę osób

dalej kobieta w jasnej bluzce przechyla się w tył i pada pod dotykiem

kapłana. To nie wygląda na upadek kontrolowany, ale nagłą utratę

świadomości pod wpływem jakiejś realnej mocy. Potem usłyszę od niej, że

ojciec John to dla niej najważniejszy kapłan od czasów dzieciństwa, gdy

pod koniec podstawówki przygotowywała się do bierzmowania u księdza

z rodzinnej miejscowości. Teraz czuje tę samą fascynację kapłanem.

– Wiele lat tego nie było, a teraz wróciło. Ojciec John to święty

człowiek. To w ogóle jest niesamowite, że musiał przyjechać czarnoskóry

ksiądz ze środka Afryki, bym przeżyła takie uniesienie. Nie, nigdy

wcześniej się nie wywracałam. Tu jednak już w kolejce wiedziałam, że

jestem na granicy omdlenia. Kiedy poczułam dotyk ojca Johna, zstąpił na

mnie Duch.

Sam nie mogę przyznać tego samego, choć gdy w sobotę podszedłem

podczas przerwy do ojca Johna, by poprosić go o chwilę prywatnej

rozmowy, a on – bardzo już zmęczony – odmówił i w zamian stanął na

chwilę na wprost mnie, spojrzał mi w oczy i położył ręce na głowie. Wtedy

dreszcz idący przez kręgosłup był dużo wyraźniejszy. Zrozumiałem, że

gdybym był bardziej otwarty, gdybym miał do niego stosunek jak do

najważniejszego nauczyciela duchowego, którego na dodatek pierwszy raz

spotykam osobiście, to różnie mogłoby się stać. Wyraźnie bowiem czułem,

że dla części wiernych, którzy przyjechali do Pabianic, takie spotkanie

w bliskim kontakcie może być prawdziwym wstrząsem emocjonalnym. Nic


dziwnego, że ludzie upadają, zwłaszcza gdy nie klęczą, ale stoją i nogi

zaczynają im najpierw drżeć, a potem odmawiają posłuszeństwa.

Kiedy w trakcie kolejnej przerwy pytam ojca Johna o te upadki, zwane

też „spoczynkiem w Duchu Świętym”, czuję wyraźnie, że choć ma do nich

stosunek życzliwy, to jednak – jak to u niego – jest w tym również sporo

dystansu.

– Na niektórych rekolekcjach ci sami ludzie przychodzili po kilka razy,

bym nakładał im dłonie na głowę. Pewnie myśleli, że jak nie upadają, to

znaczy, że Duch Święty nie zadziałał – mówi ze śmiechem.

Bashobora wyraźnie zaznacza, że nic, co dzieje się z wiernymi pod jego

wpływem, nie jest dowodem na jego moc.

– To nie ja używam Boga, to Bóg używa mnie – wyjaśnia tłumowi. – To

nie ja działam, ja się tylko modlę. To działa Duch Święty, ja tylko jestem

przekaźnikiem Jego woli.

I przytacza anegdotę o tym, co przydarzyło mu się w Gdańsku.

– Bardzo bolała mnie głowa, nie wiedziałem, czy w ogóle dam radę

prowadzić modlitwę. Tak, tak, ja też miewam bóle głowy i ataki

nadciśnienia. Wtedy przemówił do mnie Jezus: „Nie martw się, nie próbuj

być numerem jeden, nie bierz zbyt wiele na siebie, ja ci pomogę”. I ból

głowy stopniowo ustąpił.

Widziałem wielu charyzmatycznych liderów wspólnot, ale rzadko było

w nich tyle skromności co w ojcu Johnie. Nawet jeśli mówili, że to nie oni

uzdrawiają, lecz czyni to przez nich Bóg, wyczuwałem w tym jakiś rodzaj

pychy i poczucia wyjątkowości. Zwłaszcza gdy podczas swoich seansów

wywoływali niemal na siłę ludzi na scenę, by wymuszać na nich

potwierdzenie uzdrowienia, po czym podliczali wszystkie przypadki

i ogłaszali je z triumfem, jak jacyś księgowi z korporacji.


Jednym z najpopularniejszych europejskich charyzmatyków jest

obecnie Damian Stayne, którego do Polski zaprasza zazwyczaj łódzka

wspólnota Mocni w Duchu. W styczniu 2017 roku Stayne udzielił

wspólnocie wywiadu po dwudniowej konferencji, która odbyła się pod

hasłem „Cud uzdrowienia”.

Było dwieście czterdzieści dziewięć uzdrowień w piątek i trzysta pięćdziesiąt fizycznych

uzdrowień wczoraj. Wiele guzów, nowotworów zmniejszyło się i zniknęło. Ludzie odrzucali

kule, wiele osób głuchych wyjmowało aparaty słuchowe. Była pewna kobieta, która miała

operację ucha w wieku dwunastu lat. Operacja nie powiodła się i całkowicie zniszczyła jej

w nim słuch. Ucho było zupełnie głuche przez pięćdziesiąt cztery lata. I po wypowiedzeniu

słów rozkazu dla uzdrowienia uszu ona słyszy na to ucho doskonale, słyszy nawet szept. Po

pięćdziesięciu czterech latach! Są to niesamowite dzieła Boga!

W rzeczywistości wyglądało to o wiele mniej spektakularnie. Stayne

biegał po scenie, wskazywał sektory, twierdził, że ludzie są w nich masowo

uzdrawiani. Na scenie rzeczywiście pojawiło się około dwudziestu osób

i rzeczywiście opowiadało, jak radykalnie poprawił im się słuch i wzrok –

nie mam zamiaru tego kwestionować. Niemniej opowieści o tym, że

cofnęło się i znikło „wiele” nowotworów, jest zwykłą manipulacją.

Właściwie nawet nie rozumiem, po co ona była. Świadectwa osób

uzdrowionych były naprawdę mocne i zupełnie nie wymagały dopisywania

do nich jeszcze jakichś nowotworowych rewelacji.

Na pytanie prowadzącego wywiad, dlaczego tak niewielu katolików

modli się w dzisiejszych czasach o uzdrowienie, Stayne odpowiada, że cuda

były czymś regularnym do IV wieku. Zdarzały się nawet wskrzeszenia

w lokalnych kościołach, jak pisał święty Ireneusz. Od IV wieku zaczęto

raczej używać relikwii świętych w intencji uzdrawiania. To zrodziło

przekonanie, że tylko ludzie bardzo święci lub kapłani mogą to robić.

W końcu wiara świeckich w to, że są wykonawcami Ewangelii, zanikła.

Potem jednak odbył się II sobór watykański i wraz z nim nastąpiło według
Stayne’a odrodzenie doświadczenia Ducha Świętego, pojawiło się

„uwolnienie charyzmatów”.

Kiedy prowadzący, młody mężczyzna z dredami, przytacza opinie ludzi,

którzy uważają, że nie muszą oglądać uzdrowień, bo mają już wiarę,

a uzdrowienia są jedynie dla tych, co nie wierzą, Stayne wyraźnie się

denerwuje:

To znaczy, że wiesz lepiej niż Bóg? Że jesteś lepszy od innych? Nie potrzebujesz uzdrowień,

bo masz tak silną wiarę? Wtedy jedyne, co robisz, to osądzasz innych! Możliwe, że teraz nie

czujesz, że potrzebujesz uzdrowienia. Poczekaj, aż twoje dziecko zachoruje na raka! I wtedy

sprawdź, czy wciąż myślisz, że nie potrzebujesz widzieć uzdrowienia. Nie pójdziesz do

lekarza, kiedy twoje dziecko zachoruje na raka, bo sądzisz: nie potrzebuję widzieć

uzdrowienia? Potrzebuję uzdrowienia od lekarzy, ale nie potrzebuję uzdrowienia od Pana? To

jest hipokryzja, to jest sprzeczność sama w sobie. Albo uwierz, że Bóg chce uzdrawiać –

przez lekarzy i przez modlitwę uzdrowienia. Albo uwierz, że Bóg nie chce uzdrawiać.

Niektórzy ludzie mówią, że nie potrzebują uzdrowienia, ale jak tylko zachorują, idą do

lekarza. I to jest absurd, ten rodzaj komentarza jest niedorzeczny. Nikt tak nie żyje. To jest po

prostu błędne.

Widać, że dla Stayne’a pójście do lekarza i modlitwa o uzdrowienie są

na tym samym poziomie skuteczności. I dlatego nie zgadza się głęboko

z tymi katolikami, którzy pojmują wąsko termin uzdrowienie jako

wyleczenie z chorób duszy. Jego zdaniem ciało to świątynia, w której

zamieszkuje Duch Boży. I dlatego zmartwychwstaniemy razem z ciałem.

Bo gdyby nasze ciała nie miały znaczenia, Jezus zapewne by ich nie

uzdrawiał. „Bóg przyszedł, by wybawić całego człowieka” – mówi.

Stayne, jak wielu innych charyzmatyków, jest zdania, że śmierć Jezusa

na krzyżu nie oznacza, iż powinniśmy traktować choroby i cierpienie jako

doświadczenia, które przybliżają nas do Boga – On tego nie oczekuje.

Oni przyjęli krzyż, bo nie wiedzą, że mogą być uzdrowieni. A my widzimy setki uzdrowień

podczas każdej posługi. Kiedy Jezus umarł na krzyżu, przekształcił nasze cierpienia. Każdy

chory jest wezwany do odkupieńczego cierpienia, do czasu aż zostanie uzdrowiony. Zatem co

zamierzasz zrobić ze swoim cierpieniem?


Stayne twierdzi, że nasze modlitwy nie mają być uprzejme, tylko silne,

musimy naciskać, napierać na Boga, aby uzdrawiał.

Teraz Bóg wylewa ten dar na coraz więcej osób. Dla posługi uzdrawiania zaczął się nowy,

lepszy etap. Uzdrowienia stają się normalną częścią życia Kościoła.

Interesujący jest sposób, w jaki Stayne uzdrawia. „W imię Jezusa

mówię do waszych oczu, przejrzycie! Patrzcie wyraźnie na chwałę Bożą.

Każda choroba oczu teraz niech zostanie uzdrowiona”. „Otwórzcie uszy

w imię Jezusa. Właśnie teraz! Niech każda blokada zostanie usunięta”.

„Panie, ty możesz stworzyć części ciała, których nam brakuje!” „Mówię do

waszej epilepsji, do waszej bezpłodności”. „Ogłaszam uzdrowienie w imię

Jezusa Chrystusa!” „A teraz przejmuję władzę nad wami, nowotwory.

Przeklinam was i nakazuję wam, abyście się skurczyły i znikły”. Podobne

przekonanie, że chorobie można po prostu nakazać ustąpienie, widać też

podczas seansów najpopularniejszego polskiego charyzmatyka Marcina

Zielińskiego. „Ogłaszamy pełne uzdrowienie”, „ogłaszamy stuprocentowe

uzdrowienie”, „ten ból nie ma prawa tam zostać”. Brzmi to jak rozkaz

wydany chorobie. Wygląda też trochę jak wymuszanie na Bogu

uzdrowienia, sprawia wrażenie, jakby charyzmatyk nakazywał Bogu

działanie.

– Krytyka masowych uzdrowień Damiana Stayne’a w dużej mierze

wynika z tego, że nie jesteśmy praktykami i nie umiemy go właściwie

ocenić – mówi ojciec Paweł Sawiak, jezuita od lat związany z łódzką

wspólnotą Mocni w Duchu. – To trochę tak, jakbyśmy lekarzowi

powiedzieli, że nie podoba nam się jego metoda leczenia. A przecież to nie

jest kwestia podobania się, tu trzeba sprawdzić, jakie są efekty, a one

przecież są. To, co robi Damian, rozumiem w taki sposób, że on zauważył,

iż do uzdrowienia potrzeba obecności i bliskości Boga, na przykład podczas

adoracji czy modlitwy, kiedy następuje spadek napięcia mięśniowego


i uspokojenie psychiki. Jeśli pod takim wpływem nastąpi wyraźna poprawa

stanu zdrowia, mamy prawo powiedzieć: Jezus zdjął ze mnie te ciężary,

jestem uzdrowiony. I nikt nie ma prawa mówić, że jest to fake, oszustwo.

Jedne z ostatnich polskich rekolekcji Damiana Stayne’a odbyły się

w Tarnowie pod hasłem „Moc obecności”. Przyjechała na nie na wózku

inwalidzkim pani Elżbieta Włodek, emerytowana pracownica sądu

w Brzesku. Wcześniej przeszła operację jednego kolana, potem

wszczepiono jej endoprotezę w drugim, aż w końcu latem 2019 roku tak

nieszczęśliwie upadła, że doznała pęknięcia kręgosłupa w odcinku

lędźwiowym. Potem mogła przejść już tylko parę kroków o kulach, więc

dla bezpieczeństwa przesiadła się na wózek inwalidzki. Miała jednak tyle

sił, by wziąć udział w dwudniowych warsztatach z Damianem Stayne’em.

Jednym z ich głównych elementów były modlitwy o zdrowie, prowadzone

przez brytyjskiego charyzmatyka, który nakładał wiernym ręce na głowy

i namawiał, by ludzie na trybunach hali robili to samo między sobą. Pod

koniec dnia niektórzy z nich wychodzili na scenę i opowiadali, że lepiej

mogą się poruszać, lepiej widzą i słyszą. Jedną z tych osób była pani

Elżbieta, która wstała z wózka i – co prawda, z lekkim trudem – weszła po

schodach na estradę, po czym na prośbę Stayne’a przemaszerowała, już

dość swobodnie, po scenie.

– Tak jak wtedy wstała, tak do dziś śmiga – powiedziała mi jej córka

Beata Żurek po ponad czterech miesiącach od rekolekcji. – Nie powiem, że

porusza się jak baletnica, ale nie da się tego porównać z sytuacją sprzed

rekolekcji, kiedy poruszała się wyłącznie o kulach lub na wózku.

Zauważyliśmy też, że jest o wiele silniejsza. Nadal, co prawda, cierpi na

chorobę Parkinsona, ale jej zmienne nastroje już tak nam nie doskwierają.

Jest aktywna i pełna wigoru.


Pani Beata podkreśla, że nie uwierzyłaby w cudowną siłę modlitwy,

gdyby nie zobaczyła jej efektów na własne oczy.

Ojciec Bashobora nie ma w sobie nic z estradowej gwiazdy. Nie tworzy

wokół siebie aury niesamowitości, nie kieruje zdecydowanymi ruchami

tłumem jak Stayne, nie przerywa świadectw wiernych w pół słowa, nie

podlicza uzdrowień i nie ogłasza ich podniesionym głosem z estrady. Jest

po prostu skromnym człowiekiem. I skromne ma recepty na szczęście. Całe

jego nauczanie można sprowadzić do zdania: „Oddaj się Panu, a wtedy

wszystko inne nie będzie już dla ciebie źródłem lęku i cierpienia”.

– Dlaczego zwolnili mnie z pracy? Czemu jestem samotny? Czemu się

nie ożeniłem? Czemu nie mam dzieci? Na wszystkie te pytania

odpowiedzią jest Jezus – twierdzi ojciec John. – Każdy z nas jest częścią

Jezusa. Jeśli sobie to uświadomisz, wszystko wokół ciebie nabierze sensu,

wszystko będzie takie, jakie ma być. Nie będziesz kryć się za maskami. Nie

będziesz już musiał robić sobie tatuażu, bo nie będziesz sobie wmawiał, że

ciało nie jest wystarczająco piękne i że trzeba je poprawiać. Będziesz

wiedział, że jest takie, jakie ma być. Nie będziesz zapuszczał długiej brody,

żeby ludzie myśleli, iż jesteś twardy. Nie będziesz tego potrzebował, gdyż

zrozumiesz, że nie musimy być wcale twardzi, bo to nie niesie dobra, tylko

wojnę. Zamiast do salonu tatuażu czy do wymyślnego zakładu golibrody

pójdź na mszę, a po niej idź głosić pokój i módl się o zdrowie bliźnich.

Módl się o uwolnienie ich od grzechów: pijaństwa, homoseksualizmu,

samobójstwa, zabójstwa, przemocy w rodzinach, przemocy wobec dzieci.

Śpiewaj Alleluja z radością na ustach, a wtedy odejdą od ciebie astma,

nadciśnienie, odejdzie schizofrenia.

Ojciec John przytacza opowieść o bogatej kobiecie z Kenii chorej na

nerki. Poznał ją w trakcie prowadzonych przez siebie warsztatów. Była

zdecydowana jechać do Indii na kosztowne leczenie. Father Bash, kiedy


usłyszał jej opowieść, utworzył krąg modlitewny. Wszyscy modlili się

w intencji jej powrotu do zdrowia.

– Udało się dzięki Panu. Choroba odeszła, a ona zaoszczędziła

trzydzieści tysięcy dolarów. Nie wziąłem od niej żadnych pieniędzy. Nie

sprzedaję darów Ducha Świętego – podkreśla z mocą ojciec John.

I druga opowieść o uzdrawianiu, tym razem z rekolekcji w Kongu.

– W okolicy, gdzie się modliliśmy, było dziecko szalone, z którego

wszyscy drwili. Za którymś razem podszedłem do tego chłopca

i uklęknąłem, by być na jego wysokości. Po czym powiedziałem mu

szczerze: „I love you”. Dziś to dziecko studiuje, Pan je uratował.

W pierwszej polskiej książce ojca Bashobory to wydarzenie miało inny

przebieg niż ten podany w Pabianicach. W tej opowieści obłąkany chłopiec

wszedł do kościoła podczas mszy, w której uczestniczył miejscowy biskup.

Porządkowi chcieli go powstrzymać, ale wtedy zainterweniował ojciec

John. Podszedł do szaleńca z uczuciem miłości w sercu i oddał mu swoje

miejsce. „Siedział obok biskupa, patrzył na wszystkich tych księży i dało

się wyczuć, że dobrze się czuł. Być może nigdy wcześniej nie okazano mu

takiego szacunku. To było uzdrowienie całego jego życia. Został

uzdrowiony z szaleństwa i teraz jest kierowcą tego biskupa”. W tej wersji

historii z Konga student zamienił się w kierowcę biskupa, a ja tym samym

po raz kolejny się przekonałem, że w opowieściach ojca Johna dużo jest

ubarwień, kwiecistych dodatków, które mają tworzyć dla faktów

odpowiednią atmosferę. Z drugiej strony, czy to rzeczywiście tylko jego

cecha? Wystarczy się rozejrzeć uważnie wokół siebie. Komu z nas nie

zdarzyło się czasem podkoloryzować wspomnień?

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział VIII

„MOJA CIOCIA CHCIAŁA, BYM (…)


UMARŁ”

Nie jest łatwo spisać życiorys Johna Baptista Bashobory. W różnych

źródłach jego historia różni się szczegółami. Może to budzić podejrzenia

Europejczyka, jednak mieszkaniec Afryki spojrzy na to inaczej. Tam nie

przywiązuje się tak wielkiej wagi do ścisłości faktów, nie spisuje się historii

życia w dokumentach, a ubarwianie opowieści nie jest traktowane jak coś

godnego potępienia. Spróbuję opisać życie ojca Bashobory na podstawie

najczęściej pojawiającej się wersji poszczególnych wydarzeń oraz tego, co

sam od niego usłyszałem.

John Baptist Rubara Bashobora urodził się w katolickiej rodzinie

w mieście Bushenyi w Ugandzie 5 grudnia 1946 roku. Rodziców nie

pamięta. Ojciec został otruty przez ciotkę, gdy John był dwuletnim

dzieckiem. Wtedy też wypędzono ze wsi jego matkę. Do osiągnięcia

pełnoletności wychowywał się w rodzinie wuja i ciotki morderczyni (czego

wówczas nie wiedział). O tym, że nie są oni jego prawdziwymi rodzicami,

John usłyszał dopiero w dniu święceń kapłańskich. Miał wtedy dwadzieścia

sześć lat. Prawdę wyjawił mu pewien kapłan. Zszokowany John podszedł

do swego ojca i zapytał go wprost: „Tato, czy naprawdę jesteś moim tatą?”.

Ten jednak nie był w stanie wydusić słowa. Wezwał swojego brata i dopiero

on wyjawił Johnowi całą prawdę. Wtedy też John dowiedział się, że i on


sam mógł stracić życie z ręki krewnych, z którymi mieszkał. Dużo wrażeń

jak na dzień święceń…

– Moja ciocia chciała, bym ja też umarł, bo okazałem się mądrzejszy od

jej własnych dzieci. Postanowiła mnie otruć, jednak miska z zatrutą

owsianką roztrzaskała się na kawałki, gdy tylko się przeżegnałem. Ona była

moją przybraną matką, ale bardzo długo to ukrywała. Chciała potem, bym

jej wybaczył. Zrobiłem to, bo przecież innej matki nie miałem, to ona mnie

wychowała. To było dla mnie trudne, bo przyznała się też, że zabiła mi

ojca. Otruła go, bo była zazdrosna o miłość panującą w mojej rodzinie –

opowiadał swoją historię ojciec Bashobora podczas rekolekcji

w Pabianicach. Po czym zwrócił się do poruszonych wiernych. – Skoro ja

mogłem te zbrodnie wybaczyć, to dlaczego wy sobie nie potraficie

wybaczać dużo mniejszych rzeczy? Dlaczego wolicie się mścić, niż

wyciągnąć rękę do zgody? Tak, ludzie będą się wam wtedy dziwić. I co

z tego? Jakie to ma znaczenie w obliczu Boga?

John pamięta postać Chrystusa od pierwszej klasy podstawówki. To

wtedy na szkolnej ścianie dostrzegł portret Dzieciątka Jezus. Wtedy jeszcze

nie wiedział, jak bardzo Syn Boży będzie dla niego ważny, aż nadszedł

dzień, gdy katecheta powiedział uczniom w klasie, że są Ciałem Chrystusa.

Siedmioletni John miał zapytać wtedy Jezusa: „Skoro jesteśmy Twoim

Ciałem, to czy możesz użyć mnie jako swojego narzędzia, czy gdy dotknę

ludzi, to oni będą uzdrowieni?”. Niezwykle dojrzałe przemyślenia jak na

tak małe dziecko…

– W Ugandzie zginęło z powodu wojny wielu mężczyzn. Stąd w wielu

rodzinach, w mojej też, było bardzo dużo kobiet. Jako dziecko

naśladowałem je, ubierałem się nawet w ich ciuchy – mówi, śmiejąc się,

ojciec John. – Potem poszedłem do niższego seminarium duchownego.

Byłem wtedy bardzo nieśmiałym chłopcem, bo kobiety, które się mną


opiekowały, zachowywały się niepewnie. Taka była ich pozycja

w społeczeństwie, bardzo niska. I to mi się udzielało. W Afryce chłopcy

często są zmęczeni rządami kobiet w rodzinach, więc jak dorosną, to ich

unikają i się nie żenią. Boją się, że żony staną się dla nich kolejnymi

matkami. Taki jest też powód tego, że niektórzy chłopcy zostają

homoseksualistami – twierdzi. – Ja to wszystko szybko pojąłem i nie stałem

się zniewieściałym chłopcem. Zyskałem w seminarium pewność siebie,

i dobrze, bo gdyby było inaczej, nie stałbym przed wami dzisiaj. Widzicie

mnie innego, macie dowód, że każdy może się zmienić. Wy też. Każdy

z was może upadać i się podnosić, jak Piotr, który trzy razy zaparł się

Chrystusa, a i tak potem stworzył nasz Kościół.

John rozpoczął naukę w niższym seminarium duchownym już w wieku

dziesięciu lat. To był bardziej sposób na wyjście z biedy niż powołanie, jak

później przyznawał. Księża w tamtym czasie kojarzyli mu się w zasadzie

tylko ze śmiercią, bo pojawiali się w jego okolicy wyłącznie podczas

udzielania umierającym sakramentu ostatniego namaszczenia. A po ich

wizytach odbywał się pogrzeb. Na co dzień ich nie widywał, bo z powodu

małej liczby duchownych w Ugandzie modlitwy w jego kościele prowadził

świecki katechista.

Mały John wiedział, że mimo nauki w seminarium do stanu

kapłańskiego raczej nie zostanie przyjęty. Nie pozwalano na to synom

poligamistów, a za takiego właśnie uznawano jego wujka (którego uważał

za ojca), ponieważ wziął sobie drugą żonę. Na szczęście inteligencję

i wrażliwość Johna dostrzegł pewien wpływowy duchowny i załatwił mu

zgodę na przejście z niższego do wyższego seminarium. Wtedy też wiara

w Boga w młodym chłopaku rozbłysła. Czytał nieustannie Biblię

i naśladował Jezusa. Bashobora twierdzi, że kiedyś, tak jak Jezus, pościł

przez czterdzieści dni.


Jego szczęściem było to, że poznał dwóch księży charyzmatyków

z Kanady, którzy prowadzili działalność duszpasterską w Ugandzie. To za

ich namową postanowił wstąpić do misji Zgromadzenia Świętego Krzyża,

po czym wyjechał do Indii, by odbyć tam nowicjat. Ostatecznie nie złożył

ślubów zakonnych, ale powrócił do rodzinnej Ugandy, gdzie postanowił

zostać księdzem diecezjalnym w parafii. Za jego decyzją stało to, że już

wtedy posługiwał się skutecznie modlitwą o uzdrowienie. Pomyślał więc,

że jako ksiądz w parafii będzie miał bliższy kontakt z wiernymi niż

zakonnik w klasztorze.

Bashobora otrzymał święcenia kapłańskie w 1972 roku. W 1986 roku

(niektóre źródła sugerują, że było to wcześniej) przełożeni wysłali

zdolnego, zwracającego na siebie uwagę kapłana na studia doktoranckie do

Rzymu. Tam ojciec John doktoryzował się na prowadzonym przez jezuitów

Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim, który jest najstarszą uczelnią

papieską na świecie. Zajął się teologią duchowości, a konkretnie: tematem

rozróżniania duchów obecnych w życiu ugandyjskich chrześcijan. Wtedy

też związał się mocno z charyzmatycznym Ruchem Odnowy w Duchu

Świętym, który ogromny nacisk kładzie na emocjonalne przeżywanie wiary

w Boga, uzdrawianie i tworzenie oddolnych, wspierających się wspólnot.

Po studiach ojciec John wrócił do Ugandy. Zamieszkał w rodzinnej

prowincji Mbarara, w południowo-zachodniej części kraju, niedaleko

granicy z Tanzanią i Rwandą. Po latach został tam archidiecezjalnym

koordynatorem Odnowy w Duchu Świętym oraz członkiem Narodowego

Stowarzyszenia Modlitwy Wstawienniczej. Wcześniej jednak,

wykorzystując zaoszczędzone w czasie studiów pieniądze, zaczął pomagać

lokalnej społeczności. Zakładał ośrodki opieki oraz szkoły dla licznych

w kraju sierot z bagażem traumatycznych przeżyć, porywanych przez

partyzantów, wielokrotnie gwałconych, a po ucieczce z tego piekła


pętających się miesiącami po miastach i po sawannie, często bez dostępu do

wody i jedzenia. Jak sam wspomina, wiele z tych dzieci było trudnych,

skrajnie zawiedzionych światem dorosłych. Kiedyś postanowił się

pomodlić nad grupą takich świeżo przybyłych do jego ośrodka dziewcząt.

– Pięćdziesiąt z nich upadło i zachowywało się jak w opętaniu. Wiły się,

krzyczały. Byliśmy wszyscy przerażeni. A potem wstały i poczuły się

uwolnione – wspomina ojciec John. I dlatego twierdzi, że ośrodki

wyciągające dzieci z szaleństwa wojny i cierpienia to dzieło jego życia,

któremu poświęca niemal cały swój czas. – Było wiele cierpienia w moim

kraju, bo to kraj podzielony na muzułmanów i chrześcijan – opowiada. –

Mój brat został zabity przez islamistów. Muzułmański rząd chciał

unicestwić wszystkie dzieci swych przeciwników, by nie mogły się zemścić

za mordowanie swoich rodzin. Nie potrafiłem się z tymi zbrodniami

pogodzić. Wiele razy pytałem Boga: „Czemu zabrałeś tych wszystkich

młodych ludzi?”. I odpowiedział mi pewnego dnia: „Zabrałem ich, zanim

się zepsują na tym świecie”. Kiedy pojechałem na studia doktoranckie do

Rzymu, a w kraju dokonywał się kolejny krwawy przewrót, przez cały czas

pytałem Boga: „Dlaczego jest tyle cierpienia? Dlaczego, Boże nie

uchroniłeś nas przed wojną? Czy cierpienie może być czymś dobrym? Jak

rozpoznać te wszystkie złe duchy kierujące nas przeciw sobie? Jak one się

w nas ukrywają?”. Zadawałem tych pytań wiele i słuchałem odpowiedzi

Pana. Właściwie wtedy dopiero w pełni się nawróciłem.

Aby dobrze zrozumieć ojca Bashoborę, trzeba wiedzieć, skąd tak

naprawdę pochodzi, co przeżył on i jego kraj. Sam Bashobora niezwykle

rzadko opowiada o gehennie ugandyjskiej wojny domowej. Nie widać

w nim żadnej potrzeby epatowania tymi doświadczeniami. Podobnie jest

w książkach dokumentujących jego nauczanie w Polsce. Wspomnienia


z Ugandy pojawiają się w nich niezwykle rzadko. W książce Jesteś posłany

przez Boga pisze:

Nie potrafię zliczyć, ile razy pobito mnie w mojej posłudze. Przypominam sobie, jak bito

mnie po policzkach w czasie wojny domowej w moim kraju. Kiedy wychodziliśmy

i mieliśmy na sobie koloratkę, żołnierze bili nas i szydzili: „Teraz zobaczymy, czy wasz Jezus

was zbawi!”. Pamiętam również jednego kapłana, który został aresztowany przez żołnierzy

dyktatora Idi Amina. Kapłan ten powiedział: „Czy zanim mnie weźmiecie, mogę wezwać

mojego przyjaciela?”. Oni mu pozwolili, powiedzieli: „Dobrze, możesz go przyprowadzić”.

Więc poszedł do tabernakulum, wyjął Najświętszy Sakrament i wsiadł do samochodu, którym

przyjechali żołnierze. Chcieli włączyć stacyjkę, ale samochód nie zapalał. Wysadzili go

i wtedy samochód ruszył. Poszli po niego z powrotem, a kiedy on przyszedł z Jezusem

Chrystusem, samochód znowu nie ruszał. W końcu go wypuścili, ale kopnęli go i hostie,

które ze sobą niósł, rozsypały się po ziemi.

Uganda to kraj, w którym chrześcijanie stanowią ponad osiemdziesiąt

procent ludności i podzieleni są na protestantów (przeważnie anglikanów),

katolików i rosnącą znacząco w XXI wieku wspólnotę zielonoświątkową.

Kluczową postacią w historii Ugandy jest Idi Amin, ugandyjski generał,

który dokonał zamachu stanu w 1971 roku, kiedy John Baptist Bashobora

miał dwadzieścia pięć lat. Rządy Amina niektórzy historycy określają jako

najczarniejszą kartę w historii Afryki, a przecież na tym kontynencie

krwawi dyktatorzy byli w tamtych czasach normą. Idi Amin nawet na tym

tle okazał się wyjątkowy. Był niezwykle brutalny, na dodatek

nieprzewidywalny. Za sojuszników raz obierał Wielką Brytanię, Izrael

i RPA, po czym dogadywał się z krajami arabskimi, kompletnie zmieniając

front. Znienawidził też w pewnym momencie wszystkich Azjatów i po

prostu wygnał ich z kraju, czym doprowadził do katastrofy w handlu

i gospodarce, które były wcześniej domeną dobrze zorganizowanych

Hindusów. Ci jednak – to fakt – mocno wyzyskiwali tubylców.

Amin pochodził z muzułmańskiej rodziny (wyznawcy islamu stanowią

czternaście procent mieszkańców Ugandy), jednocześnie będąc synem


miejscowej czarownicy, która uciekła z nim do miasta, by tam prowadzić

garkuchnię. To tylko pokazuje, jak w centralnej Afryce religie

monoteistycznie przeplatają się z miejscowymi wierzeniami. Karierę zrobił

jeszcze w brytyjskim wojsku kolonialnym dzięki potężnej sylwetce,

mistrzowskim umiejętnościom bokserskim, bezwzględności i brakowi

skrupułów, chociaż nie grzeszył inteligencją. Zasłynął zwłaszcza brutalnym

tłumieniem antykolonialnego powstania i rzezią w wiosce Turkana, gdzie

wybito całą ludność, koszmarnie ją przedtem okaleczając. Zarówno

Brytyjczycy, jak i premier ugandyjskiego rządu Milton Obote (protestant)

hołubili Amina, chętnie go awansując. Obote zlecił mu w końcu obalenie

prezydenta Edwarda Mutesy, Amin zaś ochoczo rozkaz wykonał, dokonując

rzezi gwardii prezydenta i nazywając to potem „dokładną robotą”. Po pięciu

latach Obote sam został obalony przez Amina, który przy okazji wyrżnął

pół jego armii. Ryszard Kapuściński, który bywał jako reporter w Ugandzie

i poznał dyktatora, twierdził po latach, że w Aminie przeważała nie tyle

żądza krwi, ile przerażająco logiczna kalkulacja: im więcej zabitych

wrogów, tym mniejsze prawdopodobieństwo własnej śmierci z ich ręki.

Potem, jak wspominał polski reportażysta, odbudował armię, tworząc ją

z bandy prymitywnych obwiesiów, którzy niczego nie umieli poza

sprzedawaniem warzyw czy krawatów. Ale to właśnie im Amin rozdał

majątki po siedemdziesięciu tysiącach wygnanych Hindusów. Tak mówił

o Aminie Kapuściński w wywiadzie przeprowadzonym przez innego

znanego reportera Wojciecha Jagielskiego:

Był psychicznie niedojrzały – takie okrutne, wielkie dziecko, niezrównoważone, porywcze,

zmienne – rano potrafił być pogodny, a wieczorem wpadał we wściekłość lub w depresję. Raz

był pobudzony, musiał coś robić, wszędzie go było pełno, by zaraz zniknąć na długie dnie

albo pogrążyć się w odrętwieniu i bezczynności. Szybko się nudził, zrywał z krzesła

i wychodził. Miał gonitwę myśli, mówił chaotycznie, nie kończył zdań. Ale w tej swojej

dzikości i szaleństwie działał bardzo logicznie i konsekwentnie (…). Zabijał wrogów, bo się

bał, że sami go zabiją. Kazał wycinać całe plemiona, bo się bał ich buntów, bał się, że
pojawią się mściciele. Z czasem zapadł na manię podejrzliwości i wrogów widział prawie

wszędzie.

Rządy Amina były naznaczone krwawym terrorem i paranoją. Kiedy

odwrócił się od Izraela, zaczął wspierać palestyńskich braci w islamie.

Porywacze izraelskiego samolotu zgodzili się ugościć w Ugandzie, ale

plany terrorystów przeciął nagły atak izraelskich komandosów. Z czasem

jego chorobliwe tropienie spisków pozbawiło go wielu zwolenników

i wpędziło w krwawą, wyniszczającą i ostatecznie przegraną wojnę

z Tanzanią. Kraj był już wtedy w ruinie gospodarczej, a w stolicy, Kampali,

panowała ciemność, bo dyktator nie potrafił zadbać nawet o import

żarówek. Interesy przejęte po Hindusach zostały rozkradzione, plantacje

kawy i bawełny zarosły trawą, a umiejętności handlowe nowych właścicieli

sklepów były tak nikłe, iż stali oni bezczynnie w swych sklepach pośród

pustych półek, nie mając pojęcia, skąd wziąć towar.

Za rządy Amina Uganda zapłaciła koszmarny rachunek – ponad trzysta

tysięcy zabitych. Między innymi dlatego (a także z powodu licznych

epidemii, między innymi AIDS) średnia wieku w tym kraju wynosi dziś

15,8 roku, czyniąc z Ugandyjczyków jedno z najmłodszych społeczeństw

świata.

Na zbrodnie Amina przymykał oczy cały cywilizowany świat, łącznie

z Brytyjczykami, którzy szkolili go u siebie, a także Francuzami

(naprzeciwko rezydencji ambasadora z Paryża stało słynne więzienie

z salami tortur, skąd dobywały się jęki męczonych ludzi). Z kolei Moskwa

słała tam przez lata swoich doradców wojskowych – wyjechali oni dopiero

tuż przed obaleniem dyktatora. Stało się to w 1979 roku po wybuchu wojny

domowej, zakończonej ostrą interwencją sąsiedniej Tanzanii. Amin udał się

wtedy na emigrację do Arabii Saudyjskiej i tam dożył śmierci, ponoć

żarliwie studiując Koran.


Upadek Amina nie oznaczał nastania spokoju w Ugandzie, ale kolejne

pasmo wojen i puczów. Dużą rolę w tych żniwach śmierci odegrała Armia

Bożego Oporu, odpowiedzialna za dziesiątki tysięcy mordów. Jest ona

dowodem na ponurą prawdę, że fanatycy są po wszystkich stronach sporu

niezależnie od wyznawanej religii. Amin był krwawym muzułmaninem, ale

po nim nie nastali kochający miłość chrześcijanie.

Armia Bożego Oporu i jej żołnierze znajdowali się pod ogromnym

wpływem tak zwanego Ruchu Ducha Świętego, założonego przez

chrześcijańską wizjonerkę Alice Aumę, która uprawiając typowo

afrykańską magię, zarazem twierdziła, że ma bezpośredni kontakt

z Bogiem. Miał on rzekomo nakazać jej obalić rząd, i to za pomocą czarów.

Wierni jej fanatyczni żołnierze wierzyli początkowo, iż wystarczy im

posmarować ciało poświęconym olejkiem shea, a złe duchy ich nie

dosięgną, a kule wrogów zamienią się w wodę. Tak się oczywiście nie

działo, więc bunt został uśmierzony przez rząd. Wojna trwała jednak dalej,

bo siostrzeniec Alice Aumy Joseph Kony (ojciec: katolicki katecheta,

matka: anglikanka) kontynuował rebelię i robi to do dziś. Podczas jednej

z wielu negocjacji pokojowych napisał list, w którym prosił o czas do

namysłu z powodu rzekomej konieczności przeprowadzenia konsultacji

z Duchem Świętym. Do zawarcia pokoju nigdy nie doszło, a podwładni

Kony’ego (tym razem dla odmiany wierzący, że kule wrogów zatrzymuje

woda święcona) nie mieli oporów, by dokonywać masakr ludności.

I niespecjalnie dzielili ludzi na wyznania. Mordowali i muzułmanów,

i chrześcijan, i to nawet podczas mszy w kościołach. Robili to nie tylko

w Ugandzie, ale też w sąsiedniej Kenii. Wrogów siekli maczetami

i siekierami, a tym, których łaskawie pozostawiali przy życiu, obcinali

nosy, uszy i wargi, by nie mogli przekazać prawdy o zbrodniach. Dużą

część kobiet i mężczyzn uprowadzali ze sobą, by służyli im jako niewolnicy


oraz dostarczyciele usług seksualnych. Ich dzieci od małego trenowano

w okrucieństwie, by uczynić z nich bezwzględnych żołnierzy. To wszystko

nie przeszkadzało Kony’emu w głoszeniu walki o nastanie rządów

Dziesięciu Przykazań.

Kony’ego nie udało się ująć do dziś, ale sytuacja w Ugandzie od ponad

dwudziestu lat stopniowo się poprawia, choć do nastania trwałego pokoju

jeszcze sporo brakuje, o czym świadczy to, że w 2011 roku prezydent USA

Barack Obama wysłał na prośbę władz Ugandy stu komandosów, by

pomogli ująć lidera Armii Bożego Oporu. Na razie się to nie udało, ale kraj

targany wcześniej krwawymi konfliktami przestał być atrakcyjny dla

mediów szukających sensacji. Z jednym wyjątkiem. Jesienią 2019 roku

ugandyjski minister do spraw etyki poinformował o pracach nad ustawą

mającą karać śmiercią za homoseksualizm.

Historia Ugandy to historia zbrodni plemiennych, walk między klanami,

do których zaprzęgnięto religie monoteistyczne zmieszane z kultami

lokalnymi i wiarą w klątwy i czary. Większe zbrodnie w ich imieniu

popełniono tylko podczas słynnego ludobójstwa w Rwandzie, która jest

niemal w całości chrześcijańska, podzielona równo między katolików

i protestantów. Niestety, pośród ludzi uwikłanych w zbrodnie byli też

szeregowi księża z plemienia Hutu, nawołujący do rzezi Tutsi. Również

hierarchia kościelna nic nie zrobiła, by zapobiec masakrze, a nuncjusz

apostolski tuż przed falą zbrodni ewakuował się z kraju. Być może dlatego

ojciec Bashobora nie ma dziś złudzeń, wie, że zło może czaić się wszędzie

i wniknąć w każdego, nawet w duchownego. Może dlatego tak usilnie

walczy o każdą chrześcijańską duszę.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział IX

„OD NIEMOWLĄT (…) PORZUCANYCH


GDZIEŚ NA ŚMIETNIKU (…) PO
DOJRZAŁYCH LUDZI”

Dzień Johna Bashobory jest zapełniony w całości. Do tego stopnia, że na

sen zostaje mu najwyżej pięć godzin. Ojciec John budzi się o trzeciej rano,

modli się za ludzi na całym świecie, po czym znowu się kładzie i wstaje

o czwartej. Od piątej przygotowuje się do mszy świętej, która zaczyna się

o siódmej. Potem je śniadanie i pracuje, przez pierwsze cztery dni tygodnia

do dziesiątej wieczorem, a od piątku do niedzieli nieco krócej. Wypełnia

wtedy dokumentację w biurze, nadzoruje projekty, odwiedza chorych

i ubogich, przyjmuje gości, sponsorów, urzędników, dostawców, przybyłe

do ośrodka sieroty, a także ludzi, którzy nie mają leków, oszukane wdowy.

Musi też codziennie znaleźć czas dla dzieci, które mieszkają w ośrodku i tu

się uczą.

– Ojciec John ma stale pod swoją opieką kilkanaście tysięcy dzieci

i młodzieży – opowiada siostra Tomasza Potrzebowska. – Od niemowląt,

czasem nawet siedmiomiesięcznych, porzucanych gdzieś na śmietniku

w torbie, aż po dojrzałych ludzi, którzy już studiują. Część z nich mieszka

w ośrodkach wybudowanych przez ojca Johna i uczeszcza do jego szkół,

gdzie pracują nauczyciele opłacani przez założoną przez niego fundację.

Inni chodzą do prywatnych placówek, bo państwowych w Ugandzie nie ma,

a ojciec John płaci za ich edukację.


Jego podopieczni to w większości sieroty, których rodzice zginęli

podczas wojen domowych lub zmarli na pustoszący do niedawna Ugandę

AIDS. Trafiają tam również dzieci porzucone przez matki. Część

podopiecznych pochodzi z Konga i Rwandy, skąd uciekli podczas

brutalnych konfliktów w tych krajach. Ojciec John zapewnia im dach nad

głową, posiłki oraz ubrania, opłaca też czesne podczas całej edukacji.

Opieka trwa, dopóki wychowankowie nie nabędą umiejętności

pozwalających im zdobyć zawód.

Centrum w Mbararze stale się rozrasta, budząc podziw, ale czasem też

kontrowersje. W Internecie można znaleźć głosy krytyczne, zarzucające

ojcu Johnowi, że naciąga ugandyjskich biznesmenów. Ma rzekomo prosić

ich o pieniądze na swe ośrodki i obiecywać, że w ramach rewanżu wymodli

dla nich bogactwo. Inni twierdzą, że obwozi z sobą po parafiach

podstawione osoby twierdzące, że zostały przez niego uzdrowione, by

wyłudzać pieniądze na ośrodki, w których dzieci ciężko pracują za skromne

wyżywienie, podczas gdy father Bash opływa w bogactwa. Próbowałem

zweryfikować te zarzuty, ale nie znalazłem żadnych konkretów i dowodów

ani też żadnych informacji z powołaniem się na opinie osób podpisanych

z imienia i nazwiska. Bardziej wyglądało to na typowy internetowy hejt

zazdrosnych ludzi niż na poważne zarzuty.

Zweryfikowane fakty są takie, że ojciec John wybudował już (z darów

wiernych całego świata i dotacji rządowych) ośrodek opieki nad

porzuconymi dziećmi oraz dwie podstawówki (jedną dla dziewczynek)

i szkołę zawodową z internatami, a także dom opieki nad bezdomnymi.

Teraz, przy ogromnym wsparciu wrocławskiej fundacji Serce do Serca

prowadzonej przez Stefanię Święs-Małecką, kończy budowę szkoły

średniej dla dziewczynek i chłopców. Gdyby nie pandemia, dzieci

chodziłyby już tam na lekcje.


Ojciec Bashobora zebrał również pieniądze na szpital, który kilka lat

temu zaczął przyjmować pacjentów w tym biednym regionie, gdzie trudno

o opiekę medyczną. To dla niego polscy darczyńcy ufundowali niedawno

profesjonalny ambulans medyczny. Ojciec John zaangażował też wielu

ludzi w tak zwaną adopcję serca, przez co mieszkańcy Polski mogą

wspierać konkretne dzieci aż do osiągnięcia przez nie pełnoletności.

Sposobem na budowę i utrzymanie szkół, ośrodków opieki oraz szpitala

są liczne wyjazdy ojca Bashobory na zagraniczne rekolekcje. Ulubionym

kierunkiem jego pielgrzymek jest Europa. Odwiedza ją systematycznie od

1986 roku, kiedy rozpoczął studia w Rzymie.

– Wtedy odkryłem, że Europa, choć materialnie bogata i rozwinięta

cywilizacyjnie, tak naprawdę jest bardzo uboga, bo brakuje jej rozmowy

z Bogiem – mówi.

Do Polski, która stała się w końcu centralnym punktem jego corocznych

zagranicznych pielgrzymek, przyjechał po raz pierwszy w 2007 roku. Jak

twierdził wcześniej, trochę przypadkiem, bo w zastępstwie innego księdza,

z Anglii, który się rozchorował. Ojciec John dziś uważa, że to nie był

przypadek. Poprowadził wtedy spotkanie Katolickiej Odnowy

Charyzmatycznej w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w krakowskich

Łagiewnikach. Wierni pytali go głównie o cud uzdrowienia. Bashobora

miał dla nich radę: „Mów do Niego, a On ci odpowie”. Uczestnikiem

spotkania był też ksiądz na wózku inwalidzkim. Bashobora opowiada, że

powiedział do niego trzykrotnie: „Wstań, Pan słyszy twoje prośby”. I on

wstał, po czym zaczął chodzić. Jak mówi ojciec John, uleczył go Jezus.

Bashobora kolejny raz pojawił się w Toruniu. Po drodze z Ugandy

zatrzymał się w Rzymie i dowiedział się, że niektórzy polscy hierarchowie

są przeciwni jego przyjazdowi. Zapytał więc w myślach nieżyjącego już

Jana Pawła II, co ma robić. Następnego dnia otrzymał telefon z Gdyni –


czterech biskupów zapraszało go do Polski. Zdaniem ojca Johna to Jan

Paweł II zdecydował za wszystkich.

Apogeum popularności to rok 2013, kiedy podczas narodowych

rekolekcji na Stadionie Narodowym ojciec Bashobora zgromadził

w Warszawie pięćdziesiąt osiem tysięcy ludzi. Mówił wtedy: „Jestem

księdzem, nie uzdrowicielem, a moc ma Słowo. Nie należy wpatrywać się

w kaznodzieję, ale w Jezusa Chrystusa, kaznodzieja cię nie uzdrowi”.

Potem fascynacja jego osobą zaczęła w Polsce powoli maleć. W 2015

roku, podczas kolejnej edycji „Jezusa na stadionie”, w rekolekcjach wzięło

udział czterdzieści pięć tysięcy wiernych. W 2017 roku na spotkanie

z Bashoborą w tym samym miejscu przybyło ich trzydzieści tysięcy i była

to jak dotychczas ostatnia z masowych imprez z ugandyjskim duchownym

w roli głównej. Dziś Bashobora wciąż jest bardzo częstym gościem

w Polsce, odbywa u nas długie tournée dwa razy do roku, niemniej zapełnia

dużo mniejsze sale, zazwyczaj na kilkaset osób. Niekoniecznie musi to

wynikać z powolnego odwracania się Polaków od ojca Johna. Ludzie

organizujący z nim rekolekcje twierdzą wręcz, że to jego świadoma

decyzja, by uczestniczyć nie tylko w wielkich zgromadzeniach, w których

trudno o odpowiednią atmosferę, ale docierać również do mniejszych

ośrodków, tam głosząc słowo Boże i wzmacniając małe lokalne wspólnoty.

Ojciec John nie udziela wywiadów, uważa bowiem, że przyjeżdża do

Polski na zaproszenie biskupów, a nie mediów. Przed nikim się jednak nie

ukrywa, spotyka się z ludźmi na otwartych dla każdego wiernego

spotkaniach: w kościołach, w salach katechetycznych, halach i na

stadionach. Zrobił dotychczas jeden wyjątek w sierpniu 2014 roku dla TVP

Info, kiedy w porze najwyższej oglądalności spotkał się z dziennikarzem

Krzysztofem Ziemcem. Rozmowa trwała dwanaście minut, miała uroczysty

charakter, bo nie odbyła się w studiu, ale w reprezentacyjnym pokoju


sanktuarium maryjnego w Licheniu, gdzie na spotkanie z nim przybyło

ponad czterdzieści tysięcy wiernych. Ojciec John powiedział w wywiadzie,

że kocha Polaków i że Polacy mają przesłanie dla całego świata. Pytany

przez dziennikarza o uzdrowienia podczas podobnych spotkań i o ludzi

wstających z wózków, podkreślił, że w jego pracy nie chodzi o uzdrawianie

tylko fizyczne, ale także psychiczne. Po chwili przytoczył historię

o konferencji we Włoszech, podczas której jeden z księży opowiedział, jak

na jego spotkaniu z chorymi wstało z wózków czterdzieścioro ze stu

pięćdziesięciorga uczestników. Ojciec Bashobora stwierdził, że był

oburzony tak małą liczbą uzdrowień… Jednak podczas rekolekcji

w Pabianicach zabrakło tego rodzaju spektakularnych przypadków.

John Bashobora od co najmniej dekady jest najpopularniejszym

zagranicznym kaznodzieją i rekolekcjonistą w Polsce. Przyjeżdża

zazwyczaj na dwa tournée po naszym kraju i odwiedza wiele wspólnot oraz

miast: od Białegostoku i Rzeszowa, przez Pabianice i Ostrołękę, aż po

niewielkie Grążawy, Krasnobród, Przedbórz czy Sulisławice. W sumie daje

to ponad dwa miesiące spędzone w Polsce w każdym roku. Niektórzy znani

duchowni od lat czynią mu zresztą z tego zarzut. „Goszczący w Lublinie

inny duchowny z Ugandy z uśmiechem subtelnego współczucia

poinformował mnie, że domniemany cudotwórca jest znacznie lepiej znany

w Polsce niż w Afryce” – pisał już w 2009 roku na temat Bashobory

arcybiskup Józef Życiński, nawiązując do rozpętanego przez tygodnik

„Niedziela” hałasu wokół rzekomych wskrzeszeń.

W podobnym duchu wypowiadają się też etyk i filozof ksiądz profesor

Andrzej Kobyliński, a także opiekun licznych ośrodków pomocy dla osób

niepełnosprawnych intelektualnie ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który

mówi mi tak:
– Fenomen ojca Bashobory jest obecny tylko u nas. Kiedy pytam

polskich księży pracujących w Europie Zachodniej, czy wiedzą, kim on

jest, zawsze zaprzeczają i są zdziwieni kultem, jakim się go w Polsce

otacza.

To nie do końca jest prawda. Ojciec John bywa też w Niemczech,

Wielkiej Brytanii i we Włoszech. Czasem jeździ też do Belgii i Portugalii

albo prowadzi rekolekcje w USA, Brazylii oraz w Indiach. Jest też

zapraszany do kilku państw afrykańskich, takich jak Kongo, Mozambik,

Sudan czy Zambia. Faktem jednak pozostaje, że w żadnym kraju nie jest

tak popularny jak w Polsce. I pewnie nie stałby się aż tak kultową postacią,

gdyby nie przychylność jednego polskiego hierarchy, arcybiskupa Henryka

Hosera.

Książka ojca Johna Bashobory Uwierz Bogu sercem rozpoczyna się od

słowa wstępnego, jakie napisał właśnie arcybiskup Henryk Hoser. Pisze

o księdzu z Afryki w ten sposób:

Bashobora – skromny kapłan nienadużywający środków przekazu i ekspresji – ma dar

mówienia prostego i jasnego. Za słowami kryje się jego wewnętrzna prawda głębokiej wiary,

modlitwy i ukochania Ewangelii. Takie zdolności otrzymane od Pana Żniwa nazywamy

charyzmatem. Jest charyzmatykiem w służbie człowiekowi, nie stwarza barier mimo

komunikowania przez tłumacza. Jako Afrykańczyk spłaca Europie dług wdzięczności za

pierwszą Ewangelizację Czarnego Lądu (pochodzi z kraju Męczenników Ugandy), stając się

misjonarzem starego kontynentu, którego wiara wystygła. Ukazuje nam człowieczeństwo

uniwersalne, przekraczające granice kultur i historycznych uwarunkowań. Pozwala dotknąć

Syna Człowieczego.

Arcybiskup Hoser pisze, że dzieci afrykańskie, przychodząc na świat,

często nie mają nazwisk dziedzicznych. Otrzymują od rodziców nazwiska

znaczące, mające być wyrazem życzenia lub dobrą wróżbą. Bashobora

w języku ludów żyjących u źródeł Nilu znaczy „oni mogą”. Forma

bezosobowa pozwala też na tłumaczenie: „to jest możliwe, to się może

udać, to się może zdarzyć”.


Sprawa udziału arcybiskupa Hosera w budowaniu marki ojca

Bashobory jest o tyle ciekawa, że hierarcha ten nie uchodzi za zwolennika

ruchów charyzmatycznych w Kościele katolickim. Być może darzy

ugandyjskiego księdza aż takim szacunkiem, bo na tle innych

charyzmatyków Bashobora jest zdecydowanie jednym z najbardziej

konserwatywnych w kwestiach ortodoksji katolickiej, ekumenizmu i sfery

seksualnej. Sam Henryk Hoser też słynie z konserwatywnych poglądów.

W 2016 roku, podczas debat nad planami zaostrzenia ustawy o ochronie

życia poczętego, twierdził na przykład, że podczas gwałtu w organizmie

kobiet dochodzi do tak wielkiego stresu, że ciąże są rzadkimi przypadkami.

Dał się też poznać jako wielki przeciwnik emancypacji środowisk

homoseksualnych, sztucznych zapłodnień metodą in vitro oraz jako

niestrudzony promotor naturalnych metod planowania rodziny. Ojciec

Bashobora wyznaje podobne zasady.

– Homoseksualizm jest wielkim grzechem, który uniemożliwia

pojednanie z Bogiem. Tak samo jak fascynowanie się innymi religiami.

Możecie kochać protestantów, możecie kochać zielonoświątkowców, ale

nie idźcie ich drogą, bo oni chcą zniszczyć Kościół i noszą w sobie gniew.

Pamiętajcie o tym – mówił ojciec John Bashobora w Pabianicach.

Arcybiskup Hoser to niezwykle interesująca postać. Ukończył Wydział

Lekarski Akademii Medycznej w Warszawie, po czym wstąpił do

seminarium. Przez Paryż, gdzie uczył się języka francuskiego oraz tajników

medycyny tropikalnej, trafił w 1975 roku do sąsiadującej z Ugandą

Rwandy. Spędził tam dwadzieścia jeden lat, podczas których stworzył

centrum zdrowia w Kigali, pracował w dwóch szpitalach oraz był autorem

programu opieki dla chorych na AIDS. Podczas fali ludobójstwa

w Rwandzie w 1994 roku przebywał najpierw w Jerozolimie, a potem

w Warszawie, gdzie kształcił się w zakresie ultrasonografii. Pomimo to


zarzucano mu, że w okresie przed wybuchem fali brutalnych, nawet jak na

Afrykę, zbiorowych mordów i gwałtów był przedstawicielem

establishmentu kościelnego, który dobrze dogadywał się z elitami

odpowiedzialnej potem za zbrodnie władzy (w zdecydowanej większości

wyznającej katolicyzm). Pośród kapłanów niższego szczebla było wówczas

sporo czarnych owiec, które uczestniczyły w zbrodniach lub nie chciały dać

schronienia prześladowanym. Faktem jednak pozostaje również, że ani

Kościół katolicki, ani Kościoły protestanckie nie namawiały nigdy głośno

do zbrodni, zaś księża i zakonnice niejednokrotnie pomagali

terroryzowanym ludziom. Widział to na własne oczy sam Bashobora, gdy

odwiedził Rwandę, i długo nie mógł się otrząsnąć z szoku spowodowanego

widokiem martwych ciał, których rząd nie pozwalał grzebać.

Gdy arcybiskup Hoser przez Francję, Belgię i Watykan powrócił do

Polski, niedługo potem pojawił się u nas ojciec Bashobora. A kiedy w 2008

roku Henryk Hoser został biskupem w Warszawie, kariera ojca Johna

nabrała wielkiego tempa. To między innymi dzięki jego wpływom, żyłce

organizacyjnej oraz wyobraźni narodziła się idea wielkich rekolekcji na

Stadionie Narodowym, podczas których charyzmatyk podbijał serca

Polaków.

Arcybiskup Hoser przeszedł na emeryturę w 2017 roku. Nie zaprzestał

jednak pracy, gdyż papież Franciszek uczynił go specjalnym wysłannikiem

w Medziugorie, słynnym miejscu kultu maryjnego. Nadzoruje tam posługę

duszpasterską i opiekę nad pielgrzymami. Chciałem go zapytać o historię

znajomości z ojcem Johnem, prosząc o pomoc w kontakcie z nim biuro

prasowe jego dawnej diecezji warszawsko-praskiej, a także zostawiając mu

wiadomości w siedzibie seminarium ojców pallotynów, przy którym

mieszkał w czasie pandemii koronawirusa. Niestety, arcybiskup nie

odpowiedział na moje prośby o rozmowę.


===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział X

„TO SĄ WIELKIE RZECZY, JAKBY


KOLEJNY ROZDZIAŁ DZIEJÓW
APOSTOLSKICH”

John Bashobora jest różnie odbierany przez polski kler. Najwyższa

hierarchia kościelna w większości go popiera, dając lokalnym wspólnotom

zgodę na prowadzone przez niego rekolekcje w diecezjach. Wielu biskupów

zdaje sobie bowiem sprawę, że w pogrążonym w kryzysie polskim

Kościele, tracącym wiernych i borykającym się z gwałtownym spadkiem

powołań do stanu duchownego, pełna pasji posługa charyzmatyków takich

jak ojciec Bashobora może być ratunkiem przed dalszą zapaścią. I nawet

jeśli część biskupów z dystansem podchodzi do obecnych we wspólnotach

charyzmatycznych praktyk (nakładania rąk, mówienia językami, uzdrowień

lub uwolnień spod władzy demonów), przymyka na nie oko w obawie

przed tym, by wierni potrzebujący żywego, pełnego emocji doświadczenia

religijnego nie wywędrowali do znajdujących się w ofensywie wspólnot

zielonoświątkowych.

Dziś w Polsce można już zaobserwować efekty tej polityki. Na fali

popularności ojca Bashobory i kilku innych zagranicznych charyzmatyków

pojawili się polscy reprezentanci tego nurtu. Najpopularniejszy z nich to, co

ciekawe, świecki charyzmatyk, niespełna trzydziestoletni Marcin Zieliński,

który rocznie odbywa setki spotkań i rekolekcji, w Polsce i za granicą,

interesują się nim też mainstreamowe media. W jego posłudze kluczowe


miejsce zajmuje wiara w uzdrawianie poprzez modlitwę do Ducha

Świętego, a także przekonanie, że choroby mogą (choć nie muszą) mieć

swe źródło w klątwie, grzechu, nieszczerej spowiedzi lub działaniu złego

ducha, dla którego furtką może być na przykład pycha.

Po raz pierwszy Marcin Zieliński spotkał ojca Bashoborę w 2009 roku

podczas odprawianej przez ugandyjskiego kaznodzieję mszy świętej

w Warszawie. Był to czas, gdy dopiero budziła się w Marcinie głęboka

wiara.

– Podczas nabożeństwa czułem, że Pan Bóg dotyka mnie w jakiś

szczególny sposób. Ojciec John mówił wtedy bardzo długo, z typową dla

Afrykanów swobodą w podejściu do czasu, co bywa męczące dla

Europejczyków przyzwyczajonych do pięciu minut konkretów. Tu tak nie

było, nikt się nie nudził. Kiedy ojciec prowadził modlitwę, Pan Bóg dotykał

ludzi w sposób widoczny dla oka. Jedni płakali, drudzy drżeli, jeszcze inni

upadali. W słowach ojca Johna nie było jednak sztucznego podkręcania, nie

było emocjonalnego show. Mówił tak spokojnie… a docierał głęboko do

ludzkich serc. To nie jest kapłan, który stara się przysłonić sobą Pana Boga.

W nim czuje się ogromną pokorę – podkreśla Marcin Zieliński.

Zapamiętał z tamtej mszy ogromny tłum ludzi spragnionych kontaktu

z ojcem Bashoborą, który jeszcze wtedy rzadko bywał w Polsce. Pamięta

też niezwykły moment podejścia do komunii świętej.

– Kiedy przyjąłem Pana Jezusa, ogarnęło mnie doświadczenie świętości

Boga, które oczyszczało mnie z brudu i grzechu. Zalałem się łzami, czując

własną grzeszność, ale też miłość Boga do mnie. Po raz pierwszy w życiu

miałem wtedy poczucie wstrętu do grzechu – przyznaje.

Drugi raz Zieliński zetknął się z ojcem Bashoborą kilka lat później, na

początku swej charyzmatycznej posługi. Pojechał wtedy na prowadzone

przez niego rekolekcje do centrum ewangelizacyjnego w Jedlni pod


Radomiem, w których wzięło udział około trzystu osób. To była krótka

rozmowa, ledwie muśnięcie, w zasadzie tylko się wtedy pozdrowili. Dużo

później, podczas wspólnej podróży do USA, ojciec Radosław Rafał ze

Zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny zrelacjonował Zielińskiemu, co

powiedział o nim w Jedlni ojciec John. Miał on wziąć księdza Radka na

bok i rzec: „Ten chłopak ma namaszczenie i wielkie rzeczy będzie czynił”.

Było też trzecie spotkanie i zarazem trzecie rekolekcje narodowe „Jezus

na stadionie” w 2017 roku, gdzie obaj mówili do 30 tys. tysięcy wiernych

i prowadzili modlitwy. Po całym dniu Marcin zapytał

siedemdziesięciojednoletniego wówczas ojca Johna, czy nie czuje się

zmęczony.

– Odpowiedział, że mógłby tak jeszcze raz, przez cały dzień – śmiejąc

się, mówi Zieliński.

Wtedy też usłyszał od Johna Bashobory słowa otuchy. Był to czas, gdy

Zieliński był już bardzo popularny w Polsce, za czym poszła jednak

również fala hejtu. Mówiono o nim, że stał się stadionową gwiazdą

i promuje siebie, a nie wiarę w Boga.

– Chciałem się poradzić ojca Johna, jak sobie z tym radzić, bo to

bolało – wspomina. – Zapytał: „A co o tobie mówią?”. Odpowiedziałem:

„Że stałem się pyszny”. Wtedy ojciec John dał mi rozbrajającą poradę:

„Mówiłeś do tysięcy ludzi, więc musisz mieć w sobie trochę pychy”. Śmiał

się. „Nie przejmuj się tym i rób swoje, Bóg wie, jaki jesteś naprawdę”. To

były mądre ojcowskie rady.

Zieliński wskazuje na kluczowy moment, w którym ugandyjski kapłan

stał się tak ważny dla Polaków.

– Ojciec John w 2013 roku przyciągnął na Stadion Narodowy aż

pięćdziesiąt osiem tysięcy ludzi. Nigdy wcześniej nie było w Polsce takiego

wydarzenia, które wygenerowałoby podobną energię. Jest dla mnie Bożym


posłańcem, który umiejętnie formuje ludzi, nie prowadząc ich po płyciźnie.

Fascynujące jest też, jak umiejętnie potrafi dotrzeć właśnie do Polaków,

nigdzie przecież nie jest tak popularny jak u nas. Wierzę, że Bóg w tamtym

czasie dawał nam przez niego znak, pokazywał polskim katolikom, że ma

dla nich coś więcej niż tylko letnią pobożność. Pan Bóg obdarował nas

poprzez ojca Johna świadomością mocy Ducha Świętego oraz impulsem,

by iść dalej w swej wierze.

Zdaniem Zielińskiego kluczowe są tu jego doświadczenia z Afryki,

gdzie ojciec Bashobora występuje nie tylko w roli proboszcza, ale też pełni

wiele funkcji społecznych, będąc równocześnie budowniczym oraz

psychologiem. Jest przykładem kapłana ewangelisty, przedstawicielem

Kościoła misyjnego, prawdziwym pasterzem.

– On kieruje ludzi ku bezpośredniemu przeżywaniu Boga i ku Biblii,

która jest żywą, otwartą księgą. Znajomi organizujący jego rekolekcje

w Łodzi mówili mi, że to człowiek głębokiej modlitwy, który nawet po

wyczerpującej konferencji nie idzie wieczorem oglądać telewizji, ale dalej

jest z Bogiem, rozmawia z Nim.

Kiedy pytam o słynne wskrzeszenia przypisywane ojcu Bashoborze,

Zieliński mówi, że nigdy nie szukał na to dowodów ani jego samego o nie

nie pytał. Przypomina jednak słynny rozdział 10 Ewangelii Mateusza,

w którym Chrystus namawiał swych uczniów, by uzdrawiali chorych

i wskrzeszali zmarłych.

– Współcześnie wielu z nas próbuje uznawać część wersetów Biblii za

przenośnie. Próbuje dowodzić, że takie cudowne zdarzenia to zamknięta

przeszłość i jeśli się w ogóle zdarzały, to jedynie na samym początku,

niejako na rozkręcenie chrześcijaństwa. Ja wierzę, że jest inaczej. Przecież

takie opisy znaleźć można u świętego Augustyna, świętego Ireneusza,

świętego Patryka. Tej tradycji nie możemy się wyprzeć, choć przez stulecia
staraliśmy się ją zepchnąć na margines. Na szczęście dziś to się zmienia,

zaczynamy wierzyć znowu w te niezwykłe dzieła, których dokonuje Pan.

Ciepło na temat ojca Johna wypowiada się także jezuita ojciec Paweł

Sawiak, w latach 2016–2020 duszpasterz najaktywniejszej w Polsce

wspólnoty charyzmatycznej Mocni w Duchu z Łodzi, organizującej wiele

rekolekcji i nabożeństw, transmitowanych na specjalnym kanale w serwisie

YouTube. Jak tłumaczy popularność ojca Bashobory i ruchu

charyzmatycznego w Polsce?

– Nasze dusze wołają: „Pragnę Boga żywego, Boga działającego”.

Mocne duchowe doświadczenia udowadniają nam, że to, w co wierzyliśmy

całe lata, to nie mrzonka. Jeśli zobaczę cuda lub doświadczę ich we

wspólnotowej modlitwie, to łatwiej mi przeżyć ewentualne kryzysy wiary –

przekonuje ojciec Sawiak. – Sukces ojca Bashobory wynika z tego, że

w miejscach, gdzie nie ma tradycji silnej wiary, Pan Bóg rozpala

charyzmaty. Często zdarzają się tam cuda i wieść o nich roznosi się po

okolicy. To specyfika terenu misyjnego, jakim jest Afryka. Gdy zmienia się

on w tak zwany teren formacyjny, z licznymi kościołami, chrztami, to takie

miejsce już nie obfituje w uzdrowienia, spada u ludzi wiara, zaczyna się

przyzwyczajenie, biurokracja. Stąd też potrzebni są ludzie tacy jak ojciec

Bashobora, by w krajach, w których jesteśmy zbyt mocno oswojeni

z Kościołem, dodać mu świeżej, naturalnej energii.

Ojciec Sawiak sądzi, że popularność ruchów charyzmatycznych jest

odpowiedzią na ustalenia II Soboru Watykańskiego, po którym zaczęły

powstawać oazy, neokatechumenat, duszpasterstwo akademickie, Odnowa

w Duchu Świętym i wspólnoty charyzmatyczne. Dlatego nie trzeba tu

mówić o naśladownictwie zielonoświątkowców, tylko uznać, że jest to

naturalny ruch w Kościele, naznaczony przejściem od ołtarza

i tabernakulum do bezpośredniego spotkania z Bogiem.


– Ludzie po soborze szukają duchowości, chcą uczestniczyć

w obrzędach, które nie będą rytualne, nudne i pozbawione emocji. Jako

jezuici jesteśmy uczeni, by odpowiedzieć na potrzebę poszukiwania

autentycznej duchowości, stąd też nasze domy rekolekcyjne pękają

w szwach. Uważam, że nie wystarczy zatrzymać się na poziomie nawet

bardzo dobrego kazania, które wytłumaczy nam świat. Człowiek oprócz

zrozumienia potrzebuje też osobistego przeżycia, potrzebuje uczuć, emocji,

sięgnięcia do pierwotnej zażyłości chrześcijan z Duchem Świętym

i z charyzmatami. Jeżeli mocniejsze sięgnięcie do Pisma Świętego

kojarzone jest ze skrętem w stronę protestantyzmu, to ja się zapytam: czy

słowo Boże jest protestanckie?

Ojciec Sawiak zauważa, że polskie wspólnoty charyzmatyczne nie mają

jednorodnego charakteru i trudno każdą z nich oceniać tymi samymi

kryteriami. Na przykład na Śląsku, gdzie działał ksiądz Franciszek

Blachnicki – twórca ruchu oazowego i odnowiciel polskiego życia

religijnego – mają one bardziej charyzmatyczny charakter niż w diecezji

łódzkiej (gdzie mieszka ojciec Sawiak) czy siedleckiej (gdzie dorastał),

w których są bardziej tradycyjne i oparte na klasycznej liturgii.

– Kiedy w 1999 roku pojechałem na rekolekcje do Krościenka i po raz

pierwszy usłyszałem, jak ludzie mówią językami, pomyślałem, że trafiłem

do domu wariatów. Ja wtedy nie słyszałem nawet o charyzmatach. Dopiero

potem zdałem sobie sprawę, jak wielkie znaczenie miały w historii

Kościoła i jak wiele na ten temat można przeczytać w Nowym Testamencie.

Zrozumiałem wtedy, że istnieje całe bogactwo wiary, którego nie poznałem.

Patti Mansfield, główna sprawczyni odnowy charyzmatycznej w Kościele,

po prostu zaczęła czytać Dzieje Apostolskie i pomyślała: „Skoro

apostołowie mogli w ten sposób doświadczać Boga, to ja też mogę i tego

chcę”. Staramy się iść tym tropem.


Kiedy pytam ojca Pawła, czy nie uważa, że podczas spotkań wspólnot

dochodzi do zbyt natarczywego domagania się manifestacji Bożej

obecności, co owocuje zjawiskiem mało wiarygodnych hurtowych

uzdrowień, zaprzecza. Mało tego, twierdzi, że uzdrowień jest zazwyczaj

więcej niż świadectw, choć przyznaje, że część chorób może powracać.

Zdarzają się też zupełnie niewytłumaczalne przypadki, takie jak ten znany

mu osobiście, a dotyczący dziewczyny, która po modlitwie we wspólnocie

poszła do lekarza i tam się okazało, że komórki rakowe w jej organizmie

zanikają.

– Pamiętam też kobietę, u której doszło do obumarcia jednego jajnika

i poważnego uszkodzenia drugiego na skutek operacji woreczka

żółciowego. Lekarze nie dawali jej żadnych szans na dziecko, uważali ją za

zupełnie bezpłodną, bo jej organizm nie produkował jajeczek. A jednak

w tydzień po modlitwie podczas rekolekcji przyszła wiadomość, że jest

w ciąży – twierdzi ojciec Sawiak. – Lekarze tego nie rozumieją do dziś, ale

faktem pozostaje, że malutki Janek żyje. Dla mnie to są wielkie rzeczy,

jakby kolejny rozdział Dziejów Apostolskich.

Pojawiają się też jednak liczne głosy krytyczne. Do szczególnie

zdystansowanych osób należy ksiądz profesor Andrzej Kobyliński.

– Pisząc o ruchu charyzmatycznym w Polsce, należy wyraźnie

rozróżnić to, jak wyglądał on przed 2007 rokiem, i to, co stało się z nim

w późniejszych latach, kiedy do Polski napłynęły nowe formy religijności

z Azji, Afryki i Ameryki – stwierdza ksiądz profesor Kobyliński.

Przypomina on, że wcześniej w wielu naszych parafiach i grupach

modlitewnych religijność charyzmatyczna była bardzo często połączona

z nowymi formami życia religijnego, które wypracował słynny ksiądz

Franciszek Blachnicki, twórca Ruchu Światło-Życie, częściej nazywanego

ruchem oazowym. Obudził on w latach siedemdziesiątych


i osiemdziesiątych XX wieku setki tysięcy Polaków, którzy zaczęli

aktywniej uczestniczyć w życiu religijnym Kościoła, tworząc żywe

wspólnoty odwołujące się bezpośrednio do Pisma Świętego, praktykujące

spontaniczną modlitwę (zamiast tak zwanego klepania zdrowasiek)

i kierowane przez pełnych energii ewangelizacyjnej kapłanów. Zbierały się

one w niewielkich grupach lub organizowały wakacyjne wyjazdy

rekolekcyjne, tworząc z czasem środowisko wyznające podobne zasady

promieniujące na ich życie codzienne. Owocowało to między innymi

zupełnym odrzuceniem przez wielu uczestników ruchu oazowego alkoholu

uznawanego za siłę zniewalającą polskie społeczeństwo i odcinającą je od

Boga.

Oazy, skupiające głównie dzieci i młodzież, bardzo szybko zaczęły

przenikać się z innym, międzynarodowym i bardziej „dorosłym” Ruchem

Odnowy w Duchu Świętym, który również przyjął sobie za cel przemianę

zbyt sformalizowanego życia duchowego katolików i nadanie mu żywej

formy wspólnotowej. Ważne było też przeświadczenie o tym, że opisane

w Biblii dary Ducha Świętego (między innymi mądrości, męstwa,

pobożności, bojaźni Bożej) są dostępne dla każdego. Wymagają jednak

pracy nad sobą i świadomości, że wiara w Chrystusa zobowiązuje nas nie

tylko do formalnej przynależności do Kościoła i respektowania pięciu

przykazań kościelnych, ale również odważnego stąpania radykalną drogą

prawdy, wskazaną przez Jezusa, w której nie ma miejsca na kompromisy.

W tamtych jednak czasach, aż do początków XXI wieku, we wspólnotach

tych nie przykładano tak dużej wagi do manifestowania charyzmatów

Ducha Świętego, z rzadka więc pojawiały się doniesienia na temat

uzdrawiania, modlitw w nieznanych językach i tłumaczenia ich,

prorokowania czy też daru odróżniania podszeptów złych duchów od tego,

co przekazuje nam Duch Święty. Informacje o tego typu manifestacjach


były raczej zarezerwowane dla wspólnot zielonoświątkowych, bynajmniej

jednak nie wszystkich.

W szczytowym okresie oazy skupiały do pół miliona osób. Odnowa

w Duchu Świętym przyciągała mniej osób (do stu tysięcy), ale była bardzo

dynamiczna aż do przełomu tysiącleci.

– Zwrot nastąpił w 2007 roku – uważa ksiądz profesor Kobyliński.

Wtedy do Polski zaczęli regularnie przyjeżdżać słynni kaznodzieje,

między innymi James Manjackal i Rufus Pereira z Indii, Antonello

Cadeddu i Enrico Porcu z Brazylii (z pochodzenia są Włochami), a także

John Bashobora z Ugandy, który z czasem zyskał nad Wisłą największą

liczbę sympatyków i przeprowadził już w Polsce około dwustu rekolekcji

dla kilkuset tysięcy ludzi. Poprzez dobrze rozreklamowane spotkania,

książki, publikacje internetowe i media katolickie zagraniczni

charyzmatycy zaczęli docierać do milionów wiernych spragnionych

ożywienia swego życia religijnego i odwrócenia uwagi od pochłaniającej

coraz większą liczbę Polaków pogoni za dobrami materialnymi. Ich

poglądy przenikają dziś do głównego nurtu polskiego katolicyzmu,

wychodzą z nisz, powoli wypierając inne formy życia religijnego, takie jak

duszpasterstwo akademickie czy grupy oazowe. Niektóre z nich trwają,

inne nikną, kolejne zaczynają wyrażać religijność charyzmatyczną. Fala ta

dotarła nawet do sanktuariów maryjnych, gdzie coraz częściej organizuje

się spotkania charyzmatyczne, których tematem są wpływy złego ducha

i szatana, a ludzie „mówią językami”, upadają na posadzkę, krzyczą,

płaczą, wydają z siebie jęki, doznają konwulsji. Pojawia się też coraz

więcej przekonania, że żyjemy w czasach ostatecznych, a nawet

i przeświadczenia, że Polska ma do odegrania jakąś wyjątkową rolę w tym

nadzwyczajnym momencie historii.


W tym kontekście ksiądz profesor Kobyliński przypomina o dwóch

polskich filmowcach dokumentalistach, którzy jako pierwsi zauważyli ten

fenomen, a także w dużej mierze sami go współtworzyli. To Maciej

Bodasiński i Lech Dokowicz, autorzy kultowego filmu Duch z 2008 roku,

w którym ukazali działalność charyzmatyczną dwóch włoskich kapłanów

pracujących w Brazylii (Antonella Cadeddu i Enrica Porcu) oraz

ugandyjskiego księdza Johna Bashobory.

W wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego” z 2011 roku Lech Dokowicz

został zapytany, czego szukają w Polsce zagraniczni kaznodzieje.

Odpowiedział:

Oni niczego nie szukają. Oni przynoszą. To są prorocy, apostołowie, których Pan posyła, aby

przebudzić nasz kraj. Według słów niektórych z nich Pan Bóg rozpoczyna reewangelizację

świata na różnych kontynentach od pojedynczych krajów. Od Polski ma się rozpocząć

reewangelizacja Europy. Ale jest to zadanie warunkowe. Aby Polska mogła stać się światłem

dla naszego kontynentu, Polacy muszą najpierw powrócić do gorącej wiary naszych ojców.

Dlatego Pan Bóg z krańców świata posyła do nas ludzi posługujących w Jego mocy, aby

kładąc ręce, przebudzili i umocnili tych, którzy przygotują nasz kraj do tego zadania.

Dziś obaj dokumentaliści znani są również z tego, że otwarcie głoszą, iż

żyjemy w czasach tuż przed powtórnym przyjściem Jezusa Chrystusa,

w czasach szczególnej walki dobra ze złem. Obaj też uważają, że skończył

się okres miłosierdzia, a nastał czas Bożej sprawiedliwości, której

narzędziem jest między innymi pandemia koronawirusa. Uważają ją za

jeden ze znaków czasów ostatecznych, namawiając do budowania

duchowej Arki Noego. „Pan Bóg nie pozwoli się w nieskończoność

obrażać” – ostrzega Lech Dokowicz.

– Od lat pytam w swoich artykułach naukowych i publicystycznych, co

polscy hierarchowie sądzą na temat uzielonoświątkowienia polskiego

katolicyzmu i co myślą o księdzu Bashoborze „wskrzeszającym” zmarłych,

ale nikt nawet nie próbuje szukać odpowiedzi, tak jakby nie miało to
większego znaczenia teologicznego – ubolewa ksiądz profesor

Kobyliński. – Tymczasem w ciągu ostatnich kilkunastu lat globalny proces

pentekostalizacji chrześcijaństwa zmienił bardzo głęboko także polskie

życie religijne, nasączając je, i to trwale, różnymi kontrowersyjnymi

elementami.

Ksiądz profesor Kobyliński krytykuje organizowanie w Warszawie

rekolekcji narodowych, podczas których głównym mówcą był ojciec John

Bashobora.

– To nie są porywające mowy, sporo w nich oczywistości, banalnych

treści przeplatanych cytatami z Pisma Świętego. Jest w tym wszystkim

wiele elementów naturalnej religijności ludów afrykańskich, w której wciąż

obecny jest animizm, praktyki szamańskie, wiara w czary i klątwy. Jak

nisko musieliśmy upaść intelektualnie, żeby tego rodzaju rekolekcje stały

się przedmiotem narodowej fascynacji i urastały do rangi nadzwyczajnych

wydarzeń, określających przyszłość Kościoła katolickiego w naszym

kraju? – pyta.

Kobylińskiego szczególnie niepokoją budzące dreszczyk emocji

elementy, jakimi nasiąka dziś ruch charyzmatyczny: wymuszanie na Bogu

kolejnych uzdrowień czy też popularność obrzędów nakładania rąk

i spoczynków (upadków) w Duchu Świętym.

– To najczęściej nie ma wiele wspólnego z mistyką ani z Bogiem.

O wiele więcej jest tu autosugestii, zbiorowego transu, hipnozy. Jakim

prawem nazywamy działaniem Ducha Świętego coś, co da się racjonalnie

wytłumaczyć i co można znaleźć pod każdą szerokością geograficzną,

nawet w religiach dalekich od chrześcijaństwa, choćby w hinduizmie? –

zastanawia się ksiądz profesor. – Tam przekazywanie tak zwanej energii

kundalini wygląda niemal tak samo jak rzekome uzdrawianie mocą Ducha
Świętego poprzez nakładanie rąk, i także kończy się upadkiem. Dlaczego

nikt tego nie zauważa?

Według księdza profesora Kobylińskiego szczególnie niepokojącym

zjawiskiem jest wprowadzanie w taki stan osób nieletnich, na co żaden

z biskupów nie zwraca uwagi.

– Te eksperymenty są poza jakąkolwiek kontrolą, a przecież nigdy nie

wiemy, jakie efekty mogą wywołać u osób o delikatnej konstrukcji

psychicznej. W stanie hipnozy człowiek jest zupełnie bezbronny i można

mu wdrukować dowolne treści, które po latach mogą objawić się w postaci

depresji czy nerwic lękowych – mówi i przytacza przykłady

udokumentowanych na filmach rekolekcji, podczas których bez zgody

rodziców wprowadzano dzieci i młodzież w odmienny stan świadomości.

Ostatni skandal wybuchł w Koszarawie koło Żywca, gdzie trzydziestu

ośmiu ósmoklasistów trafiło na trzy dni do klasztoru franciszkańskiego.

Tam po całodziennych naukach poddawano ich obrzędowi nakładania rąk,

po którym część dzieci mdlała, miała drgawki lub długo płakała. Ich

rodzice byli tym wyraźnie oburzeni, ponieważ ani ich, ani uczniów nikt

zawczasu nie poinformował o takim pomyśle, dzieci nie miały dostępu do

telefonów, a na dodatek zakonnicy mieli zakazać im mówić o tym, co działo

się podczas rekolekcji. Po powrocie okazało się, że część uczniów jest

w złym stanie psychicznym, jest zalękniona i smutna. Dyrekcja szkoły

powiadomiła o sprawie kuratorium, a rodzice złożyli zawiadomienie do

prokuratury.

Ksiądz profesor Kobyliński podkreśla, że wraz z rozwojem ruchu

charyzmatycznego zmienia się podejście wiernych do cudów i uzdrowień.

Oficjalnie Kościół godzi się je uznać, jeśli uzdrowienia są trwałe

i niemożliwe do wytłumaczenia przez współczesną naukę i medycynę.


Jednak dla wielu wiernych stanowisko instytucji Kościoła wcale nie jest aż

tak ważne.

– Przez ostatnie kilkanaście lat zakorzeniło się wśród polskich

katolików zielonoświątkowe rozumienie cudu i uzdrowienia. Teraz nie

decydują żadne komisje fachowców, decyduje charyzmatyk lub wierny

w tak zwanym bezpośrednim kontakcie z Bogiem. To jest właśnie ten

mistycyzm zielonoświątkowy. Duch Święty mówi mi bezpośrednio, co

mam czynić i w co wierzyć. Cud zaś jest rzeczą dostępną dla wszystkich,

tylko trzeba się pomodlić i w to uwierzyć. A jeśli nie następuje, to tylko

z powodu zbyt małej wiary lub przeszkód duchowych, na przykład wpływu

złych mocy. Od wieków w Kościele katolickim nie mówiono tak wiele

o szatanie i demonach jak dzisiaj. Obecnie w naszym kraju szatan i duchy

są wszędzie. Wygląda na to, że niektórzy duchowni (choć niekoniecznie

dotyczy to bezpośrednio księdza Bashobory) świadomie straszą wiernych

wszechobecnością zła, by potem od niego uwalniać. Trochę jak

w nowoczesnym biznesie, gdzie tworzy się niepotrzebne nikomu pragnienia

i potrzeby, by potem je zaspokajać.

W tę nową formę religijności, która przeszła od potrzeby żywego

doświadczenia Boga do coraz większej otwartości na myślenie magiczne,

wierzy dziś około dziewięciuset milionów chrześcijan z wyznań

neozielonoświątkowych i postprotestanckich, zasilanych też przez ludzi

odchodzących z Kościoła katolickiego. W roku 2025 liczba ta przekroczy

miliard. Co ciekawe, zjawisko to nie przekształca tylko katolicyzmu, ale

także wspólnoty zielonoświątkowe, z których wyrosło. W pierwszej

połowie ubiegłego wieku miały one bardzo biblijny, luterański charakter.

Były rygorystyczne, surowe, niechętne wobec prostych form religijności

ludowej, trzymały się literalne Biblii, unikały nowinek. Od połowy XX

wieku coraz większą rolę zaczęli odgrywać w nich tak zwani speakerzy
wykorzystujący, zwłaszcza w USA, radio i telewizję. Dalej jednak byli

purytanami, trzymali się wiernie Pisma, mieli bardzo krytyczny stosunek do

Kościoła katolickiego, który wprost określali mianem nierządnicy

babilońskiej. Pod koniec XX wieku było ich około stu milionów. Wtedy też

nastąpił przełom, który dla tradycyjnych zielonoświątkowców lub

protestantów był nie do zaakceptowania. I dlatego Kościoły te zostały

opuszczone przez miliony wiernych zapatrzonych w nowe formy

religijności. Dziś to samo zjawisko dręczy katolicyzm, szczególnie

w Brazylii, gdzie odbywa się masowy odpływ wiernych do nowych

kościołów pentekostalnych.

– Co dziesięć i pół godziny jakiś człowiek na Ziemi stwierdza, że ujrzał

światło Ducha Świętego i musi założyć nowy Kościół, bo każdy inny błądzi

lub jest dziełem demona. W 2008 roku na świecie było trzydzieści dziewięć

tysięcy związków wyznaniowych w obrębie samego chrześcijaństwa,

w 2025 roku może być ich nawet pięćdziesiąt pięć tysięcy. To jest istna

lawina nowych doktryn i wszystkie one są jedyne, bo każdego guru „Duch

Święty” zachęca do założenia nowego, jedynie słusznego Kościoła. Potem

obserwujemy dziwaczne ceremonie, podczas których rzekomy Duch Święty

każe ludziom w transie piać jak koguty, gęgać jak gęsi albo szczekać jak

psy – mówi ksiądz profesor Kobyliński. – Do czasów Jezusa nie mieliśmy

rozdziału na sacrum i profanum, wcześniej wszystko było zlane w jednię.

Nowością chrześcijaństwa wobec pogaństwa było to, że zaczęto racjonalnie

oceniać zjawiska, a z nastaniem wiary w jednego Boga dziwne magiczne

moce i bóstwa przestały kryć się po lasach i strychach. Dziś to koło historii

zatoczyło krąg i wracamy do pandemonicznego obrazu świata pełnego

duchów. To dzieje się również w katolicyzmie. Zapomina się, że Bóg dał

nam rozum, byśmy nauczyli się z niego korzystać. W końcu Kopernik był

duchownym i szerzył wiedzę, a nie magię.


Ksiądz profesor Kobyliński sądzi, że hierarchia kościelna nie radzi

sobie z odpływem wiernych, ale uznała, że nie przeprowadzi głębokiej

analizy i nie zmierzy się z trudnymi wyzwaniami (takimi jak choćby

pedofilia wśród duchownych), choć pozwoliłoby to katolicyzmowi zyskać

nową energię. Zamiast tego tkwi w letargu i w efekcie nie reaguje na

przejmowanie zielonoświątkowych zwyczajów, bo przede wszystkim chce

zatrzymać wiernych spragnionych ożywienia życia religijnego, którym nie

odpowiada na przykład Odnowa w Duchu Świętym w jej ukształtowanej

przez dziesięciolecia formie. Stąd też zaakceptowano istnienie w obrębie

Kościoła nowych wspólnot. Przymknięto oko na ich entuzjazm wobec

pobożności ludowej, na elementy obrzędowości afrykańskiej, azjatyckiej,

południowoamerykańskiej lub północnoamerykańskiej, w jej protestanckiej

wersji, nacechowanej ogromną emocjonalnością. Pojawiła się moda na

egzorcyzmowane olejki, palenie karteczek z grzechami. Żony wsypują

mężom do zupy egzorcyzmowaną sól, żeby przestali je bić lub pić alkohol,

a w domyśle – by wyzwolić ich spod wpływu złych duchów. Wodę

egzorcyzmowaną dolewają do herbaty, a przed wyjściem do pracy smarują

się olejem, by mieć pancerz ochronny i nie dać się skusić szatanowi. Wiele

z tych osób żyje w przeświadczeniu, że poprzez tatuaże wchodzi demon

zarażający bezpłodnością, a Harry Potter stał się dla nich uosobieniem

demonicznego zła i globalnym magicznym projektem mającym opętać

ludzkość.

– Chrześcijanie, którym wmówiono, że magia im stale zagraża, widzą

dziś tę magię wszędzie, nawet w postaci z książki. Czy Chrystus i nasza

wiara są aż tak słabi, że Harry Potter może być realnym zagrożeniem? –

pyta retorycznie ksiądz profesor Kobyliński.

Po chwili filozof jednak podkreśla, że ten nowy rodzaj religijności

zawiera w sobie również wiele pozytywnych aspektów, na które muszą


zwrócić uwagę polscy biskupi, jeśli chcą, by katolicyzm przetrwał.

– Trzeba przyznać, że wielu polskich katolików to religijni analfabeci,

a ich wiedza o Biblii pochodzi z czasów nauki w szkole podstawowej.

Tymczasem nowe wspólnoty charyzmatyczne kładą duży nacisk na czytanie

Pisma Świętego i kontakt chrześcijanina ze słowem Bożym – zauważa. –

Wartościowe jest też podkreślanie przez nich potrzeby indywidualnej

modlitwy, bezpośredniej więzi z Bogiem, nadanie znaczenia emocjom

w życiu religijnym, kreowanym poprzez taniec, muzykę, śpiew. To jest

ważny przekaz dla katolików, bo bez uczuć religijność się wypala i staje się

formalna, papierowa. Proszę zauważyć, ile w tych nowych wspólnotach

charyzmatycznych jest zapału misyjnego. On wynika z prostej przyczyny:

ci ludzie nie wstydzą się mówić o swej wierze i wychodzić z nią do świata.

Dlatego też ich wspólnoty rosną. I jeszcze jedna ważna rzecz: oddolna

organizacja. Te wspólnoty są mniej liczne niż parafie, jest więc w nich

łatwiejszy kontakt z kapłanem, nie ma tam anonimowości, można liczyć na

wsparcie. I to nie tylko duchowe, ale i finansowe, gdy ktoś z braci i sióstr

wpadnie w kłopoty. Słowem, jeśli nie dochodzi tam do patologii

i wspólnota nie ulegnie magicznej wizji świata, jest się czego od niej uczyć.

Podobnie niejednoznaczny stosunek do nowych wspólnot

charyzmatycznych ma również Tomasz Terlikowski, publicysta katolicki

znany zarówno z publicznych wystąpień w obronie życia poczętego, jak

i z gorącego sprzeciwu wobec hierarchów ukrywających przypadki

molestowania seksualnego dzieci. Terlikowski sam ma liczne

doświadczenia z ruchem charyzmatycznym, ale o samym ojcu Bashoborze

nie mówi z wielkim entuzjazmem.

– To nie jest sposób ewangelizacji, który by mnie przekonywał. On jest

silnie dotknięty afrykańskim sposobem rozumienia rzeczywistości. Z jednej

strony ojciec Bashobora wyraża sprzeciw wobec magii i przesądów,


a z drugiej, widzę w nim wiele cech myślenia magicznego, jakie spotkałem

w Afryce. Ludzie są tam otwarci na zjawiska nadprzyrodzone i bardzo

dosłownie traktują wersety z Biblii. Czasem wynika to z wielowiekowych

tradycji animizmu i szamanizmu, czasem wiąże się z sytuacją materialną.

Kiedy Afrykanie modlą się słowami „chleba naszego powszedniego daj

nam dzisiaj”, ma to dla nich bardzo konkretny wymiar. Chleb jest tam dużo

większą wartością niż dla sytych Europejczyków. Afrykanie znają jego

niedostatek, poczucie głodu nie jest abstrakcją, ale namacalnym

przeżyciem.

Terlikowski uważa, że taki sposób myślenia sprawia, iż zjawiska, które

można by poddać racjonalnej ocenie, otrzymują zazwyczaj nadnaturalne

wytłumaczenie.

– Działaniem Ducha Świętego tłumaczy się zachowania, które mogą

być przecież efektem podatności na emocje tłumu, formą ekstazy religijnej,

a czasem nawet skutkiem psychomanipulacji – mówi. – W tych

wspólnotach powszechnym zjawiskiem są upadki po nałożeniu rąk na

głowę przez kapłana, zwane spoczynkami w Duchu Świętym. Tymczasem

one wcale nie muszą mieć religijnego wymiaru, tylko mogą być skutkiem

wytworzenia podczas spotkań modlitewnych atmosfery niezwykłego

napięcia emocjonalnego, na którym opiera się spora część charyzmatyków.

Zresztą ani w Biblii, ani w przekazach z czasów wczesnego chrześcijaństwa

nie ma informacji na temat żadnych spoczynków, stąd nie bardzo wiadomo,

co miałyby one manifestować. Wiadomo natomiast, że pochodzą one ze

wspólnot zielonoświątkowych i mają stosunkowo niedługą historię.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział XI

„DUCH ŚWIĘTY MNIE PRZENIKA


I WYPEŁNIA JAK NACZYNIE”

Spoczynki w Duchu Świętym zaczęto praktykować w czasie przebudzenia

religijnego w XVIII i XIX wieku w USA i wiązały się one z protestanckimi

wspólnotami metodystów, a później baptystów oraz mormonów

przekonanych o zbliżającym się końcu świata. Wynikały z rozczarowania

tradycyjną liturgią i skostniałymi Kościołami chrześcijańskimi. Odchodziły

od tradycyjnej teologii w stronę głębokiego wewnętrznego przeżywania

Boga. Ożywienie religijne wiązało się też z otwarcie demonstrowanym

sprzeciwem wobec korupcji, niewolnictwa i szerzącego się alkoholizmu.

Szczególną rolę w życiu tych chrześcijan odgrywała uważna lektura Pisma

Świętego, a także doświadczenie Ducha Świętego podczas obrzędu

nakładania rąk.

Współcześnie spoczynki w Duchu Świętym przybierają w tych

wyznaniach bardzo radykalną formę: pojawia się spontaniczny śmiech,

szloch, jęki, drżenie całego ciała, a nawet konwulsje i wydawanie

dźwięków przypominających głosy zwierząt. Dla wielu są to obrazy

szokujące i bardziej niż stan upojenia Duchem Świętym przypominają

krytykom opętanie przez złego ducha. Tego rodzaju stany najczęściej

kojarzone są z ekstatycznymi praktykami ruchu zwanego Toronto Blessing,

czyli ze wspólnotą powstałą wokół zboru baptystów przy lotnisku

w kanadyjskim Toronto, która promienieje dziś na cały świat protestancki.


Choć warto zaznaczyć, że jest też głęboko krytykowana, i to nie tylko przez

katolików, ale także przez wielu tradycyjnych protestantów różnych

wspólnot, a nawet przez niektórych zielonoświątkowców.

Co ciekawe, mimo usilnych prób łączenia spoczynków z Biblią nie ma

w niej żadnych fragmentów opisujących podobne stany, czytamy jedynie

o upadkach na twarz (a nie do tyłu, jak dzisiaj), będących formą pokłonu

przed majestatem Boga. Jednak w sztuce już od wieków przedstawiane są

upadki do tyłu lub na bok. Pojawiają się na obrazach z XVI i XVII wieku,

ukazujących zesłanie Ducha Świętego (El Greco, van Dyck) lub

przedstawiających świętych upadających pod wpływem wizji (święty

Franciszek, święta Teresa z Ávila).

We współczesnym Kościele katolickim spoczynek w Duchu Świętym

(zwany też upadkiem lub zaśnięciem) pojawia się podczas mszy w intencji

uzdrowienia oraz w czasie rekolekcji charyzmatycznych, po modlitwach

oraz śpiewach. Najczęściej utrata świadomości przychodzi po geście

nałożenia rąk przez charyzmatycznego kapłana. Z zewnątrz wygląda to na

omdlenie, ale ma charakter wejścia w bardzo głęboki relaks, któremu

towarzyszy przekonanie o wniknięciu w wiernego Ducha Świętego. Taki

stan doprowadza do nagłego rozluźnienia mięśni i upadku, a może bardziej

osunięcia się i spoczynku trwającego kilka minut. Ludzie czują wtedy

wewnętrzny spokój, mają świadomość przebywania w objęciach rodzica,

w łonie silnej, ale dobrej istoty wyższej, z którą są w swoisty sposób

zjednoczeni. Czasem pojawia się też silne mrowienie z tyłu głowy albo

wzdłuż kręgosłupa. Cała gama tych odczuć traktowana jest jak przedsionek

raju.

Równie ważny jest też stan po przebudzeniu. Pojawia się spokój,

miłość, chęć przebaczenia lub pogodzenia się z ludźmi, a także radosna

akceptacja życia i mniejsze przywiązanie do kłopotów. W obliczu


zjednoczenia z Bogiem wszystkie problemy zdrowotne tracą swe

przygniatające znaczenie. Niekiedy ludzie twierdzą, że uleczona została ich

duchowość, a także choroby.

Nie wszyscy doświadczają tych darów, dlatego też mniej dojrzałe

jednostki udają spoczynek, bo myślą, że inaczej spotkają się z zarzutem, że

niedostatecznie mocno wierzą – zwracał zresztą na to uwagę sam ojciec

Bashobora podczas pabianickich rekolekcji. Ci, którzy nie decydują się na

taką fałszywą manifestację, czują się czasem gorsi, bardziej grzeszni,

ewentualnie – w skrajnych przypadkach – rodzi się w nich zazdrość wobec

osób wyróżnionych darem oraz pretensja do Boga, że ich nie „dotknął”.

Zapominają, że dar spoczynku, z samej swej istoty, jest czymś rzadkim,

a nie powszechnym. I jeśli manifestuje się zbyt często, może budzić

wątpliwość co do autentyczności. Z drugiej strony osoby doświadczające

spoczynku mogą mieć poczucie wyższości i popadać w pychę, mogą ulec

pewnej ekscytacji i uzależnić się od podobnych doświadczeń.

– Można to wszystko wrzucić do wora z dziwactwami – mówi ojciec

Paweł Sawiak z Mocnych w Duchu. – Ale jak się przyjrzeć historii

Kościoła, to można dostrzec tam podobne zdarzenia, na przykład w opisie

szesnastowiecznej podróży świętego Jana od Krzyża. Prawdziwy

spoczynek polega na oddaniu się w ręce Boga z dziecięcą ufnością, która

objawia się w osłabieniu kontroli, ale z zachowaniem świadomości: jestem

żywy, oddycham, a Duch Święty mnie przenika i wypełnia jak naczynie.

Znika wtedy napięcie, znika ból, człowiek znajduje się w błogostanie. Nie

pojmuję, dlaczego ta praktyka budzi aż tyle kontrowersji, skoro nie niesie

ze sobą nic złego.

Innego zdania jest ojciec Jacek Siepsiak.

– To całe upadanie na posadzkę pod wpływem dotyku kapłana, zwane

zaśnięciem w Duchu Świętym… Dostrzegam w tym element mody –


uważa. – Inni padają, to i ja też się przewrócę. Obserwuję ruch

charyzmatyczny od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy jeszcze

w podstawówce brałem udział w rekolekcjach charyzmatyka księdza

Franciszka Blachnickiego. Nikt tam nie padał na wznak. Nie przeczę, że dla

niektórych wiernych dotyk charyzmatyka może być takim wstrząsem

emocjonalnym, że zwala ich to z nóg. Jednak w tym środowisku pojawiła

się swoista moda na podobne przeżycia i ludzie się do tej mody niestety

dostosowują. Niektórzy wręcz czują przy tym, że należą do jakiegoś

ekskluzywnego klubu wybrańców.

Podobne zdanie ma publicysta Tomasz Terlikowski. Uważa, że zbyt

wiele jest dziś w ruchach charyzmatycznych przywiązania do przekonania,

że Bóg musi stale nas czymś zadziwiać i przekonywać o swym istnieniu za

pomocą zjawisk nadprzyrodzonych. Tymczasem Terlikowski jest zdania, iż

zdarzeń, które da się wytłumaczyć psychologicznie bądź medycznie, nie ma

sensu upatrywać w kluczu duchowym. Widzi natomiast zagrożenie:

opierając się na manifestacyjnych upadkach, rzekomych uzdrowieniach

i rozhuśtanych emocjach, wciąż trzeba je podkręcać, by osiągnąć żądany

efekt.

– Nie można wciąż dostawać ciastek, nie można wciąż przekraczać

granic ludzkich emocji. Za tym w końcu musi pójść pogłębiona treść, czego

u księdza Bashobory nie widzę – mówi, zauważając jednocześnie, że

elementy myślenia magicznego, jakie obserwuje u niego, odpowiadają na

realne potrzeby wielu polskich wiernych. – To jest niewątpliwie żywy

sposób przeżywania wiary, często daleki od oschłej liturgii obecnej w wielu

parafiach. Można by oczywiście prowadzić to lepiej niż ojciec John, inaczej

„poskładać” ludzi potrzebujących wsparcia duchowego, ale jakoś niewielu

się do tego w Polsce kwapi. A Bashobora to robi.


Wobec przypisywanych ojcu Johnowi oraz innym charyzmatycznym

liderom uzdrowień Terlikowski jest bardzo sceptyczny. Podkreśla, że

Kościół niesłychanie ostrożnie podchodzi do uznawania takich

przypadków. Każdy z nich bada starannie, korzystając z opinii lekarzy

i próbując najpierw znaleźć racjonalne wyjaśnienie. Niestety, niektórzy

charyzmatycy w ogóle się tym nie przejmują.

– W efekcie uzdrowień już się nie bada, ale po prostu się je

obwieszcza – zaznacza Terlikowski. – Jeszcze ciężej jest mi dyskutować na

temat rzekomych wskrzeszeń. Sam znam tylko jeden przypadek z 2001

roku, w którym możemy się zastanawiać nad cudem tego rodzaju. Chodziło

w nim o płód, który lekarze po dokładnych badaniach uznali za martwy, ale

na prośbę matki wstrzymali się z wyczyszczeniem macicy. Potem nastąpiła

długa modlitwa rodziny, podczas której wzywano pomocy boskiej za

wstawiennictwem ojca Stanisława Papczyńskiego, siedemnastowiecznego

kaznodziei. Kiedy medycy kolejny raz wykonali USG, usłyszeli bijące

serce dziecka. Nawet jednak tak udokumentowany przypadek określono

jako ożywienie płodu, a nie wskrzeszenie umarłego. Dlatego ciężko mi

poważnie traktować informacje o wskrzeszeniach autorstwa ojca

Bashobory.

W Pabianicach zapytałem kilku uczestników rekolekcji, co sądzą

o przypisywanych Johnowi Bashoborze wskrzeszeniach. Dwie osoby nic

o nich nie słyszały, kolejne dwie uznały, że to prawda, skoro sam ojciec

John wspomniał dzień wcześniej o przywróceniu do życia ugandyjskiego

dziecka. Pewien mężczyzna stwierdził, że to bajki, ale nie po wskrzeszenie

tu przyjechał, więc nie będzie tym zaprzątał sobie głowy. Jedna z kobiet

szybko zmieniła temat, mówiąc, że dla niej cudem jest to, co ojciec John

zrobił z jej zdrowiem.


– Ból w części lędźwiowej kręgosłupa zwalał mnie czasem z nóg.

Dosłownie. Żeby dostać się do toalety, musiałam poruszać się na

czworakach, a potem z trudem gramolić na muszlę – opowiadała pani

Jadwiga, mniej więcej sześćdziesięcioletnia nauczycielka. – Nieraz szłam

na zwolnienie, co mocno irytowało dyrekcję i rodziców moich uczniów.

Nic nie dawały kolejne rehabilitacje, choć powinny, bo z tomografii

wynikało, że wada nie jest aż tak duża i może się obyć bez operacji. Jakby

tego było mało, przyplątało się też nadciśnienie.

Pani Jadwiga przyznaje, że nawet bliscy znajomi i rodzina (także ci

blisko związani z Kościołem) dziwnie się uśmiechali, gdy mówiła im

szczerze, że tak naprawdę pomógł jej dopiero John Bashobora, ksiądz

z Afryki.

– Komentarze były różne: że mi odbiło; że zaczarował mnie ugandyjski

szaman, a nie żaden ksiądz; że po prostu kłamię. A ja dziś już wiem, że

gdyby nie uczestnictwo w pierwszych moich rekolekcjach w Licheniu

latem 2016 roku, męczyłabym się z tą chorobą do dziś. Tymczasem podczas

tego dnia, kiedy słuchałam słów ojca Johna, zrozumiałam, że nie boli mnie

tylko kręgosłup, ale i całe moje życie jest cierpieniem. I że tak naprawdę

nadal nie pogodziłam się z przedwczesną śmiercią męża pięć lat temu ani

z tym, że córka rozpoczęła samodzielne życie, wyjechała do Warszawy

i zamieszkała tam z chłopakiem. Dopiero słowa ojca Bashobory

o konieczności prawdziwego otwarcia serca na Boga i bliźnich bardzo mi

pomogły. Przeżyłam je szczerze i wróciłam z Lichenia oczyszczona. A ból

w kręgosłupie zaczął szybko ustępować, jakby schodziły ze mnie wszystkie

mroczne myśli i napięcia dewastujące latami mój organizm.

Ojciec John – jak mówi Jadwiga – podładował jej akumulatory

i wyjechał, zostawiając ją z naprawionym kręgosłupem i niemal wzorowym

ciśnieniem. Minęły jakieś trzy miesiące i choroba powoli zaczęła powracać.


Pojawiły się złe myśli, wątpliwości, znowu zaczęła się budzić nad ranem

w nerwach, z kołaczącym sercem i poczuciem bezsensu. Poczuła, że musi

to natychmiast zatrzymać, bo powróciły też bóle kręgosłupa. Może nie tak

silne jak kiedyś, ale czuła, że to tylko kwestia czasu.

– Na szczęście przypomniałam sobie, że już w Licheniu myślałam

o tym, co mówił ojciec John o ważnej roli wspólnoty w życiu

chrześcijanina. Szukałam wtedy po Internecie jakichś wspólnot

charyzmatycznych w swojej okolicy. I tak zrobiłam. Poszłam na mszę

charyzmatyczną, zostałam na spotkaniu, poznałam wspaniałych ludzi,

odzyskałam spokój.

Bóle w kręgosłupie w zasadzie znikły, a jeśli się pojawiają, to tylko

wtedy, gdy panią Jadwigę zbyt mocno pochłoną zwykłe sprawy. Czuje też

wtedy wzrost ciśnienia krwi i stres objawiający się nieprzyjemną ciężką

kulą, tkwiącą w jej brzuchu.

– Ale teraz już wiem, co robić. Wystarczy telefon do moich nowych

przyjaciół, z którymi jak nigdy wcześniej w życiu mogę się dzielić

najskrytszymi problemami i tajemnicami. To też są często ludzie po

przejściach, którzy musieli wiele zrozumieć i teraz łatwiej im nieść innym

pomoc. Czuję w nich taką szczerość i luz. Jakby mówili: „Jeśli w twym

sercu mieszka Jezus, to niczego więcej tak naprawdę ci nie potrzeba”.

Wszystko jest jasne i proste. Dla mnie tego rodzaju myśli są czystym

szczęściem. Nie byłoby ich, gdyby nie koleżanka, która namówiła mnie na

Licheń. Nie byłoby ich, gdyby ojciec Bashobora nie otworzył mi serca.

Teraz jestem tu, w Pabianicach, i znowu ładuję akumulatory. – Pani

Jadwiga się śmieje.

Takich historii, choć może nie tak ładnie opowiedzianych przez

świadomą siebie osobę, słyszałem więcej. Mówiono mi o wymodlonym dla

dziecka uzdrowieniu z epilepsji, odzyskaniu siły wzroku, zaleczonym


chronicznym bólu mięśni. Czytałem też świadectwa wiernych,

zamieszczane na kartach książek Bashobory. Ktoś opowiadał o niszczącej

życie astmie, której towarzyszyło uczucie duszności, o bólach węzłów

chłonnych, o kilogramach zażywanych tabletek „na wszystko”. A potem

o tym, jak to wszystko odeszło, bo pojawił się John Bashobora. Ktoś inny

dziękuje za pomoc w uleczeniu nadciśnienia, kolejny (ksiądz!) za

przywrócenie szczerej i głębokiej wiary w Boga. Są przypadki uleczenia ze

zgrzytania zębami, silnych bólów kręgosłupa, uszkodzeń słuchu. Czytam

też świadectwo małżeństwa, które miesiącami bezskutecznie starało się

o dziecko, ale dopiero interwencja ojca Johna pomogła. W jego książce

jedna z uczestniczek rekolekcji zaświadcza:

W czasie modlitwy od razu poczułam, że coś się wydarzyło. Nie powiedziałam o tym wtedy

nikomu, nawet mężowi, ale byłam wewnętrznie przekonana, że tym razem test będzie

pozytywny. I po kilku dniach był! To był natychmiastowy efekt modlitwy. Bóg w swojej

dobroci powierzył nam dziecko, syna, który ma na imię Franciszek.

Sam Bashobora również przytacza przykłady dokonanych przez siebie

uzdrowień, choć robi to oszczędnie – wyraźnie czuć, że nie ma w nim

potrzeby ciągłego potwierdzania swej wyjątkowości kolejnymi „cudami”

dokonywanymi przed tłumem wiernych. Zresztą nie namawia nigdy swych

słuchaczy, by porzucali klasyczną zachodnią medycynę.

– Mamy się modlić o uzdrowienie, ale być też posłuszni lekarzom.

Przyjmujmy pastylki z lekami, bierzmy zastrzyki. Z wiarą, że Jezus nas

przez nie uzdrowi – mówił w trakcie rekolekcji w Pabianicach.

A w książce Uwierz Bogu sercem wspomina:

Kiedyś byłem we Włoszech i jedna kobieta poprosiła mnie o modlitwę za swoją córkę, która

od dwóch lat była w śpiączce. Pojechaliśmy więc do szpitala, gdzie również był ojciec

dziewczyny, który tylko ze względu na żonę zgodził się na tę modlitwę. On chodził do

kościoła, wierzył w zbawienie, ale nie wierzył w uzdrowienie. Kiedy zaczęliśmy się modlić,

dziewczyna zaczęła się cała trząść. Wtedy ten mężczyzna powiedział, bym natychmiast
przestał, bo to straszne, że jego córka tak się trzęsie. Ale tak jak Jezus w domu Jaira wyprosił

tych ludzi, tak ja poprosiłem go, by wyszedł. I wtedy, gdy dalej modliłem się z jego żoną, ich

córka odzyskała świadomość i została uzdrowiona.

W tej samej książce Bashobora podaje również przykład z Krakowa,

gdzie celebrował mszę z okazji czterdziestolecia Odnowy Charyzmatycznej

w Polsce.

Podczas modlitwy zobaczyłem mężczyznę na wózku inwalidzkim i Pan powiedział do

mojego serca, bym podszedł do niego i powiedział mu, żeby wstał i chodził. Podszedłem

więc do niego i powiedziałem: wstań i chodź! On spojrzał na mnie, więc powtórzyłem:

w imię Jezusa, wstań i idź! On wstał i poszedł. Jezus go uzdrowił, chwała Panu! Potem wstała

z wózka jeszcze jedna kobieta i całe to zgromadzenie narodziło się do wiary.

Tak naprawdę więc liczy się tylko szczera, pełna miłości wiara. Reszta

przychodzi sama.

Wiara jest czymś, co jest teraz, więc kiedy uwierzę w tej chwili, to otrzymam też w tej chwili.

Wiara jest niesamowitą mocą, jest aktywna w przyjmowaniu. Uwierz więc teraz, że to, o co

się modliłeś, właśnie otrzymujesz. Uwierz teraz, że to, o co się modlisz, już otrzymałeś.

Zostanie to urzeczywistnione, ale już otrzymałeś, ponieważ u Boga jest wieczne teraz – wiara

w Boga trwa teraz i wiemy, że zobaczymy to, czego się spodziewamy.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział XII

„POTRAFIĄ ŻYĆ (…) WBREW


JAKIEJKOLWIEK LOGICE”

Czy uzdrowienia pod wpływem modlitwy z udziałem charyzmatycznego

kapłana są możliwe? Co sądzą na ten temat lekarze? Czy spotkali się

z przypadkami, których nie umieli sobie wytłumaczyć? Te pytania

nurtowały mnie całymi tygodniami. Szukałem odpowiedzi w rozmowach

z wybitnymi specjalistami, w lekturze ich prac, w Internecie. Jak się

okazało, zjawiskiem uzdrowień zajmuje się na poważnie bardzo niewielu

lekarzy i naukowców. Ci jednak, dla których poszukiwanie prawdy na ich

temat stało się ważnym aspektem praktyki, wskazywali na badane

w ostatnich latach z coraz większą intensywnością tak zwane zaburzenia

konwersyjne, czyli schorzenia (najczęściej neurologiczne) występujące

mimo braku zmian organicznych w ciele. Zaburzenia konwersyjne mogą się

objawiać bólami w jamie brzusznej, kołataniem serca, uczuciem duszności

i nieregularnymi miesiączkami u kobiet. Zdarzają się też wymioty,

uporczywa czkawka, zawroty głowy, szumy w uszach, a nawet zatrzymanie

oddawania moczu i wybroczyny w różnych miejscach, przypominające

stygmaty.

Istnieją jednak o wiele bardziej spektakularne manifestacje zaburzeń

konwersyjnych. To utrata pamięci, wzroku lub słuchu, wywołana

emocjonalnym wstrząsem czy też stany przypominające napady padaczki,

trans, opętanie albo silne zaburzenia wskazujące na powstanie


alternatywnej osobowości w tym samym ciele. Chory pod wpływem

traumatycznych doznań lub wspomnień o nich może nagle „przeskoczyć”

do innej tożsamości, a potem równie nagle z niej powrócić. Jest to tym

bardziej niesamowite, że ta druga tożsamość ma w niektórych przypadkach

zmieniony głos i puls, inny iloraz inteligencji, inne wspomnienia czy też

preferencję seksualną, inny charakter i poglądy na świat. Stosunkowo

niewielu lekarzy zetknęło się z tak niesamowitymi manifestacjami i dlatego

nawet w środowisku medycznym nie jest to wiedza powszechna.

Najczęściej jednak osoby cierpiące na zaburzenia konwersyjne doznają

mniej spektakularnych zaburzeń, co nie znaczy, że nie potrafią one

zniszczyć komuś życia. Z takimi przypadkami zetknęła się wielokrotnie

profesor Dominika Dudek, która kieruje Katedrą Psychiatrii Collegium

Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, a zarazem pełni funkcję prezesa

Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.

– Spotykam pacjentów z niedowładami kończyn lub wręcz ich

paraliżem, choć nie jest to spowodowane fizycznym uszkodzeniem

organizmu. Chory może też odczuwać poważne zaburzenia w obrębie

słuchu lub wzroku. Może doświadczać głębokiego bólu różnych części

ciała, choć nie ma ku temu z pozoru żadnego powodu. Lekarze często

zupełnie sobie nie radzą z takimi przypadkami i nie potrafią odnaleźć źródeł

choroby w umyśle, a przez to nie umieją im pomóc – mówi mi profesor

Dudek. – Bywa potem, że taki człowiek idzie na spotkanie religijne i pod

wpływem charyzmatycznej osoby oraz wytworzonego przez nią stanu

uniesienia religijnego wstaje z wózka inwalidzkiego lub zaczyna

zdecydowanie lepiej słyszeć. Na podobnej zasadzie, jeśli ktoś żarliwie się

modli albo jedzie na pielgrzymkę do Lourdes, to nawet w przypadku raka

może uzyskać pozytywne efekty. To jednak nie zastąpi mu terapii w klinice

onkologicznej ani operacji, może być najwyżej rodzajem wsparcia. Dlatego


sądzę, iż racjonalnie myślący księża uświadamiają chorych, że powinni się

modlić, ale przede wszystkim, że muszą się leczyć.

Profesor Dudek przyznaje, że silna wiara potrafi trzymać człowieka

przy życiu, mobilizować do walki jego układ immunologiczny

odpowiedzialny za odporność. Niektórzy z pacjentów, zaprzeczając

opiniom lekarzy i obiektywnym wynikom badań mówiących na przykład

o ciężkich przypadkach raka, potrafią żyć latami – i to wbrew jakiejkolwiek

logice. Mają silną motywację, by żyć, czasem wierzą też w cud, a to, jak się

wydaje, niesamowicie wpływa na mobilizację sił witalnych całego

organizmu. Profesor Dudek przypomina również, że mocna wiara w Boga

daje niezwykłe efekty podczas leczenia alkoholików z zastosowaniem

programu dwunastu kroków. On wprost odwołuje się do duchowości, do

zawierzenia Bogu i do wiary w Jego interwencję, co dodatkowo wzmacnia

siła wspólnoty ludzi, którzy uczestniczą w tym samym programie.

Mechanizm zaburzeń konwersyjnych jest skomplikowany i nie do

końca jeszcze poznany. Mówiąc najprościej, oczy i uszy mogą

funkcjonować zupełnie normalnie, ale w mózgu powstaje blokada, która

utrudnia komunikację, i nie jest ona skutkiem realnej choroby organów.

Wywołuje ją lęk związany z traumatycznymi doświadczeniami lub

głębokimi problemami w kontaktach z najbliższymi. Takie osoby zupełnie

nieświadomie (symulantem jest tu sama choroba, a nie pacjent)

przekształcają silne negatywne emocje na cielesne objawy. Są one

łatwiejsze do przyjęcia i z pozoru łatwiejsze też do zlikwidowania. Niestety,

mimo licznych wizyt u lekarzy i wielu badań nic się nie zmienia, bo

problem, choć fizyczny, nie ma swej przyczyny w ciele. Pacjent jest

faszerowany przez kolejnych lekarzy setkami tabletek, z czasem zyskuje

opinię hipochondryka i co najwyżej otrzymuje skierowanie do psychiatry.

Najczęściej jednak tam nie idzie i trudno mu się dziwić, skoro większość
medyków nie potrafi sprawnie wytłumaczyć, dlaczego osłabiony wzrok

trzeba leczyć u psychiatry, a nie u okulisty. Bywa też, że ludzie cierpiący na

zaburzenia konwersyjne trafiają do wspólnot charyzmatycznych. Okazuje

się, że silna wiara w Boga i modlitwa pod kierunkiem charyzmatycznej

osoby może w niektórych przypadkach pomóc i mocno osłabiony wzrok

czy słuch nagle się poprawi. Czy ma to jednak rzeczywiście związek

z Bogiem?

– Takie przypadki są absolutnie możliwe pod wpływem bardzo silnej

emocji oraz wiary, ale nie mają nic wspólnego z boską interwencją, lecz

z mobilizacją sił odpornościowych organizmu. Nie wiem też, w jakiej

mierze tego typu „uzdrowienia” są trwałe – uważa profesor Dominika

Dudek.

Sceptyczny jest również profesor Krzysztof Tomaszewski, niezwykle

ceniony ortopeda i chirurg traumatolog. W trakcie swej praktyki klinicznej

nigdy nie spotkał się z niewytłumaczalnymi medycznie przypadkami

wyleczeń chorób kręgosłupa, a także kończyn górnych i dolnych – choć

tego rodzaju historie są najczęściej opisywane przez religijnych

charyzmatyków. Nie zetknął się też z nimi w źródłach medycznych ani

w relacjach kolegów po fachu.

– Nie spotkałem się z cudownymi uzdrowieniami i mówię to

z przykrością – stwierdza. – Miałem natomiast dwóch pacjentów, u których

ustąpił długotrwały czynnościowy niedowład kończyn, wynikający

ewidentnie z zaburzeń psychosomatycznych, gdyż żadne badania nie

potwierdziły realnego, klinicznego uszkodzenia naczyń, nerwów, mięśni.

Pamiętam też jedną z pacjentek, która po śmierci syna utraciła władzę

w ręce. Podejrzewaliśmy wtedy mikroudar, ale badania niczego takiego nie

wykazały. Osobiście nie spotkałem ani jednego przypadku, by podczas

rezonansu czy tomografii stwierdzono jakieś ciężkie schorzenia, a one


potem same z siebie ustąpiły pod wpływem bioenergoterapii czy też

religijnego charyzmatyka.

Podobne opinie wyraża sława polskiej neurochirurgii profesor Andrzej

Maciejczak, który ma za sobą setki najtrudniejszych operacji mózgu

i kręgosłupa, a niejeden polski pacjent nazywał go już cudotwórcą –

wystarczy przejrzeć opinie na forach internetowych. Mimo trzydziestu lat

praktyki nie spotkał się on z żadnym cudem, czyli wyleczeniem, którego

nie mógłby wytłumaczyć metodami naukowymi lub dedukcją lekarską.

Profesor Maciejczak uważa, że cudami nazywa się te przypadki, w których

nasza wiedza jest na tyle niedostateczna, iż nie potrafimy wyjaśnić ich

przebiegu lub niespodziewanego obrotu choroby. Jego zdaniem „cała

medycyna jest jednym wielkim cudem, a tworzą go na co dzień lekarze”.

Cytowani powyżej profesorowie są jednak wyjątkowi i wyjątkowe też

efekty uzyskują. Tymczasem na co dzień łatwiej jest o dowody na to, że

współczesna medycyna stała się odhumanizowana, a lekarze mają bardzo

mało czasu dla chorych, nie tłumaczą im niczego podczas wizyt i nie są

zbyt przyjemni, budząc strach pacjentów. W efekcie ludzie chorzy

u uzdrowicieli i przewodników duchowych odnajdują to, co zatraciła służba

zdrowia. Spotkania z nimi są o wiele dłuższe, zarazem mają serdeczniejszy

przebieg. Fakt, trzeba za nie płacić, ale wielu polskich pacjentów i tak

korzysta z prywatnej opieki medycznej, której koszty są na poziomie usług

uzdrowicielskich. Wyjątkiem są seanse uzdrawiania podczas ceremonii

religijnych. Msze w intencji uzdrowienia i uwolnienia są darmowe,

a trzydniowe rekolekcje z przewodnikiem duchowym w rodzaju ojca

Bashobory kosztują mniej niż jednorazowa wizyta u dobrego lekarza

specjalisty.

Na czym opiera się skuteczność tego rodzaju usług, niezależnie od tego,

czy mamy do czynienia z bioenergią czy interwencją Ducha Świętego? Do


osiągnięcia spodziewanych efektów potrzebna jest wiara w wyleczenie

wzmocniona szczególnymi cechami chorego, na przykład jego wysoką

emocjonalnością i podatnością na sugestię i hipnozę; konieczny jest też

charyzmatyczny uzdrowiciel. Niewiele? Nic bardziej mylnego. Wymaga

i od pacjenta, i od uzdrowiciela sporego wysiłku. Wraz z postępem wiedzy

ludzie stają się coraz bardziej wybredni i nie jest łatwo oczarować ich

gabinetem w ciemnych kolorach, z przymglonym światłem i kryształową

kulą.

– Hipnoza jest od wielu lat uznaną metodą medyczną, a jednak wciąż

kojarzy się wielu ludziom, także psychiatrom i psychologom, z magią,

okultyzmem, zjawiskami nadprzyrodzonymi, parapsychologią czy wreszcie

oszustwem, bo przecież wiedzę z tego zakresu wykorzystuje też wielu

szarlatanów i naciągaczy. Jednak pamiętajmy, że nie jest to zarzut

przeciwko hipnozie i sugestii, ale przeciwko ludziom nieetycznym lub

pozbawionym rzetelnej wiedzy w tym zakresie – mówi doktor Andrzej

Augustynek, znany polski psycholog i psychoterapeuta od lat

wykorzystujący hipnozę i sugestię na przykład w leczeniu uzależnień od

alkoholu i nikotyny. – Warunkiem wprowadzenia w stan hipnozy jest pełna

koncentracja badanego na sugestiach wypowiadanych przez osobę

prowadzącą seans. Są ludzie, którzy łatwo się temu poddają, choć jedni

zareagują wyłącznie na atmosferę ciszy i zachowania pełnej intymności,

inni zaś, paradoksalnie, lepiej poczują się na środku sceny, w świetle

jupiterów. Istnieje też duża grupa osób, których nie sposób zahipnotyzować,

i to z różnych przyczyn. Może nią być brak zaufania do hipnotyzera,

generalna niechęć do „grzebania w głowie” przez obcych, a także

zaabsorbowanie sprawami codziennymi czy też obecne u osób

znerwicowanych rozkojarzenie uniemożliwiające koncentrację.


Ludzie pod wpływem sugestii pozostający w stanie hipnozy mogą pod

jej wpływem pozbywać się męczących latami bólów, a nawet doświadczać

wielu zjawisk, które ciężko jest logicznie wytłumaczyć, takich jak choćby

pojawiające się halucynacje: wzrokowe, słuchowe, czuciowe. I jakkolwiek

trudno stwierdzić prawdziwość tych omamów, to już kwestia rzeczywistej

temperatury ciała jest łatwa do zmierzenia. Po jednym z eksperymentów

profesora Philipa Zimbardo, w którym sugerowano badanym, że jedna ich

ręka robi się chłodniejsza, a druga w tym czasie się rozgrzewa, zanotowano

różnice dochodzące aż do czterech stopni Celsjusza. Wielokrotnie

eksperymentowano też z pulsem. W skrajnych przypadkach dochodziło do

jego zwolnienia do niecałych dziesięciu uderzeń serca na minutę, bez

negatywnych konsekwencji. W innym badaniu zasugerowano pacjentowi,

że zjada miód. Pobrana po krótkim czasie krew miała zmieniony,

podwyższony znacznie poziom cukru. Wystarczyło jednak, by poddany

hipnozie usłyszał, iż miód nie zawiera cukru, by w kolejnym badaniu krwi

nie zaobserwowano żadnych zmian.

Praktyki lecznicze z wykorzystaniem sugestii i hipnozy notujemy

w wielu kulturach już w czasach starożytnych: od brytyjskich Celtów,

poprzez Grecję, Egipt, Babilonię, Persję i Indie aż po Chiny. Ciekawy

w tym kontekście jest przykład dwóch uzdrowień w świątyni na terenie

Aleksandrii w czasach, gdy Egipt znajdował się pod rzymskim

panowaniem. Dwóch chorych – jeden był w zasadzie niewidomy, drugi

miał sparaliżowaną rękę – doznało we śnie wizji, wedle której cesarz

Wespazjan mógłby ich uleczyć, gdyby jednemu potarł śliną oczy,

a drugiemu stanął na ręce. Podczas wizyty cesarza w Aleksandrii tak usilnie

błagali go o pomoc, że się zgodził. Jeśli wierzyć źródłom, eksperyment

w świątyni Serapisa, i to na oczach licznej widowni, zakończył się

powodzeniem.
Większość podobnych przekazów ma ewidentnie magiczny wymiar,

a w rolach głównych występują w nich kapłani lub ludzie obdarzani przez

poddanych wielką mocą, tacy jak cesarze. Na podstawie dzisiejszego

poziomu rozwoju nauki można mniemać, że zdawali sobie oni sprawę z siły

sugestii i być może hipnozy. Popularność tego typu przekonań rozwijała się

nieskrępowanie ze względu na słaby poziom rozwoju medycyny

w klasycznym jej rozumieniu. Nie mając pod ręką odpowiedniej

farmakoterapii czy chirurgii, z natury rzeczy skupiano się na rzeczach

z pogranicza magii, być może podświadomie wykorzystując moc sugestii.

Doktor Augustynek w książce Sugestia, manipulacja, hipnoza przytacza

przykłady kapłanów egipskich i irańskich (perskich), którzy – aby wzmóc

działanie leczniczych ziół – używali zaklęć, domagając się, by duchy

odpowiedzialne za choroby opuszczały ciało chorego. Przeklinając je na

wieczność, twierdzili, że w tym celu używają bezpośrednich przekazów od

bogów. Czyż nie ma to wiele wspólnego z seansami przeklinania chorób

wywołanych przez demony podczas współczesnych praktyk we

wspólnotach charyzmatycznych? Ma bardzo wiele i nie piszę tego, by

podobne praktyki obśmiewać, ale by przedstawić je jako myśl towarzyszącą

wielu ludziom niezależnie od poziomu rozwoju cywilizacji.

Jednym ze stałych elementów dyskusji o sugestii i hipnozie jest spór

między tymi, którzy uważają je same, a także idące za nimi zjawiska (takie

jak jasnowidzenie czy odporność na ból) za wpływ nie kontaktu z bóstwem,

ale z jego przeciwieństwem. Znamy z historii wiele przykładów, gdy

wmawiano całym grupom społecznym, że głos od Boga jest

w rzeczywistości głosem diabła. Dziś w sceptycznym społeczeństwie raczej

się mówi, że ludzie nadmiernie wierzący w zmiany, jakich można

dokonywać pod wpływem wiary, są po prostu naiwni lub zmanipulowani.

Kiedyś jednak, i to nie tak dawno, zamiast o naiwności mówiono wprost


o zwiedzeniu przez demona lub wręcz szatana. Co ciekawe, z jednej strony

epidemia oddawania się we władzę szatana (dla pieniędzy lub dla władzy),

a z drugiej strony walka z jego kultem, podczas której zamordowano przy

okazji tysiące niewinnych ludzi, nie dotyczyły średniowiecza, jak się

powszechnie uważa, ale czasów renesansu i baroku. Torturowano i palono

na stosie jednostki niepokorne, kobiety niezgadzające się na skrajne

poddaństwo wobec mężczyzn lub oddające się transowym tańcom. Bo trans

i stany ekstatyczne uważane były za formę nawiedzenia przez demony.

Okropne represje dotykały też chorych na epilepsję i przeżywających ataki

histerii.

W czasach nowożytnych badania nad leczeniem hipnozą rozpoczęto

w XVII wieku za sprawą Austriaka Franza Antona Mesmera. Po nim było

wielu badaczy magnetyzujących drzewa, wokół których zbierano się na

seansach terapeutycznych. Inni wprowadzali ludzi w lunatyczny trans,

podczas którego nie odczuwali bólu, później tę metodę wykorzystywano też

powszechnie w medycynie do hipnotyzowania pacjentów, by oszczędzić im

cierpienia podczas operacji. Pacjentom sugerowano, że ból stopniowo się

zmniejsza, zamienia w mrowienie, powoli przemieszcza poprzez kończyny

na zewnątrz ciała albo wręcz staje się bytem odrębnym od człowieka.

Zainteresowanie tą metodą redukcji bólu spadło po wynalezieniu w 1848

roku chloroformu, a potem eteru oraz innych środków do wprowadzania

pacjentów w narkozę. W drugiej połowie XIX wieku Francuz Ambroise-

Auguste Liébeault z powodzeniem stosował też hipnozę do leczenia

histerii, depresji, zaburzeń układu pokarmowego, rwy kulszowej, a nawet

porażeń, podczas których pacjenci tracili władzę w nogach lub rękach.

Metoda Liébeaulta polegała na wprowadzeniu pacjenta w stan podobny do

snu, a następnie przekazaniu sugestii terapeutycznych, mających

mobilizować organizm do pozbycia się choroby. Seans trwał dziesięć


minut. Żadnych leków, najwyżej tak zwana woda namagnesowana. Zresztą

wody wcale nie trzeba było namagnesowywać, wystarczyło, że pacjent

został przekonany, iż tak było. Liébeault próbował leczyć hipnozą raka

i gruźlicę, ale szło mu już wtedy dużo gorzej.

Problem z hipnozą we współczesnym świecie polega głównie na tym,

że do badań nad nią zostały skutecznie zniechęcone ogromne rzesze lekarzy

i psychologów. Powodem był sceptycyzm wobec zjawisk, które trudno

zważyć i zmierzyć, oraz to, że hipnoza i sugestia zostały wykorzystane

najszerzej przez iluzjonistów do organizowania publicznych spektakli

i zarabiania pieniędzy na pokazywaniu dziwacznych zachowań.

Na szczęście te kompromitujące ceremonie nie wykluczyły zjawiska

hipnozy z naukowych badań. W efekcie hipnoza stosowana jest dziś między

innymi do leczenia z alkoholizmu, najczęściej za sprawą wdrukowywania

w umysł pacjenta przekazu obrzydzającego alkohol (sugerowanie torsji,

bólu i duszności) i uruchamiającego potem automatyczny wstręt do jego

spożywania. Hipnozę wykorzystuje się również do walki z jąkaniem się,

nerwicą, depresją o niedużym nasileniu oraz z bezsennością. Również

dzięki hipnozie i redukcji lęku osiąga się znaczące wyniki w leczeniu

nadciśnienia tętniczego.

W leczeniu wielu chorób ogromne znaczenie ma nastawienie

psychiczne pacjenta. Wydaje się, że im gorszy jest jego stan ducha, tym

słabiej radzi sobie ze schorzeniami układ immunologiczny. Zapewne wielu

z nas zna też ludzi o niskim poziomie energii, wciąż narzekających.

Dziwnym trafem akurat ci ludzie zazwyczaj wpadają z jednej choroby

w drugą, tak jakby nie mogli się doczekać kolejnego schorzenia. Wielu

psychologów uważa, że takie osoby podświadomie oczekują uwolnienia od

swych trosk poprzez przeniesienie ich na chorobę, która jest czymś bardziej

konkretnym i teoretycznie łatwiejszym do zniesienia dla umęczonej


psychiki. Jednocześnie ludzie silni psychicznie łatwej znoszą choroby,

a bywa też tak, że w zasadzie nie chorują, choć przebywają w środowisku

tak samo narażonym na bakterie i wirusy jak inni.

Istnieje też mechanizm, który „z zewnątrz” może wpływać na to, jak

działa na nas choroba. Chodzi o efekt placebo, czyli zasugerowaną wiarę

w skuteczność leczenia. Uzyskuje się go poprzez podanie obojętnej

farmakologicznie substancji, na przykład pastylki przypominającej

kształtem lek, i przekazanie pacjentowi sugestii, że jest to skuteczny

medykament na jego chorobę. Tego rodzaju metody sprawdzają się

w leczeniu bardzo wielu schorzeń. Na przykład tabletki zawierające

wyłącznie substancję wypełniającą potrafią redukować ból w połowie tak

dobrze jak morfina.

Interesujące są też badania, wedle których metody uznawane

powszechnie za skuteczne są kwestionowane i uznawane wyłącznie za efekt

placebo. Irving Kirsch, psycholog kliniczny z USA i autor głośnej,

a zarazem kontrowersyjnej książki Nowe leki cesarza, przeprowadził

dziesiątki badań, angażując w nie setki pacjentów chorych na depresję.

Jednym z nich podawano znane i popularne leki przeciwdepresyjne

odpowiedzialne za wzrost poziomu serotoniny w mózgu, a innym –

bezwartościowe tabletki placebo. Z tym że pacjenci nie byli przed

eksperymentem informowani, do której grupy należą. Okazało się, że

różnice w efektach obu terapii były nieduże, ale były. Znikły, gdy

pacjentom przyjmującym placebo dodano do pastylek trochę atropiny

wywołującej suchość w ustach, a więc efekt uboczny w początkowym

okresie przyjmowania wielu antydepresantów. Okazało się, że pacjenci,

którzy tego efektu doświadczyli, byli przekonani, że nie podano im placebo,

lecz prawdziwy lek. Wywoływało to u nich natychmiastowy wzrost efektu

terapeutycznego. W końcu Kirsch doszedł do wniosku, że między placebo


a antydepresantami nie ma istotnych różnic, a cała teoria o depresji, którą

ma powodować nieodpowiedni poziom serotoniny, jest tylko teorią.

Od wielu lat lekarze najróżniejszych specjalności, do których trafiają

pacjenci o niestabilnej psychice, robią im na przykład kroplówki

zawierające wyłącznie sól fizjologiczną. Tak bywa w przypadku pacjentów,

którzy wraz ze schorzeniami płuc i serca doświadczają duszności. Okazuje

się, że sól fizjologiczna może pomagać tak samo jak sterydy, co nie tyle

oznacza nawet nieskuteczność tych ostatnich, ile raczej psychiczne źródło

kłopotów z oddychaniem. I jeszcze jedna ważna uwaga. Z wielu badań

wynika, że mniej więcej jedna trzecia efektu terapeutycznego w takich

przypadkach zależy od osobowości lekarza!

Andrzej Augustynek przytacza w swej książce spektakularny przykład:

Wielu lekarzy zna cytowany w wielu podręcznikach przypadek J. Wrighta, który był ciężko

chory na złośliwy nowotwór. W roku 1957 był w takim ciężkim stanie, że długość jego życia

liczono w dniach. Gdy przyjęto go do szpitala w Long Beach (Kalifornia) z guzem wielkości

pomarańczy, usłyszał, że odkryto surowicę (krebiozen), która wydawała się (…) skuteczna

w walce z rakiem. Wright błagał swego lekarza, aby mu ją podano. Lekarz, po długich

namowach, zgodził się w końcu i w piątek po południu dano pacjentowi zastrzyk.

W poniedziałek zdumiony lekarz zobaczył pacjenta żartującego z pielęgniarkami. Guz

znacznie zmalał. Dwa miesiące później Wright przeczytał w piśmie medycznym artykuł,

w którym o krebiozenie wypowiadano się bardzo niepochlebnie. Od tego momentu rozpoczął

się nawrót choroby. „Nie wierz w to, co przeczytałeś” – starał się tłumaczyć lekarz. Aby

podtrzymać wiarę pacjenta, dał mu zastrzyk ze specyfikiem, który miał być „udoskonaloną,

o podwójnej sile działania” wersją leku. W rzeczywistości był to obojętny płyn – jednak guz

powtórnie zmalał. Wright cieszył się z poprawy stanu zdrowia przez następne dwa miesiące,

aż do momentu, gdy powtórnie przeczytał artykuł, w którym napisano, że krebiozen jest

bezwartościowy. Zmarł po dwóch dniach.

Mniej więcej na takiej zasadzie działają wszystkie leki homeopatyczne.

Ich producenci od lat wmawiają nam, że istnieje coś takiego jak pamięć

wody, oraz twierdzą, że efekt leczniczy uzyskuje się poprzez rozpuszczanie

substancji leczniczej niemal w nieskończoność, aż w leku pozostanie


zaledwie jej cień. Preparaty tworzone są na zasadzie: „podobne lecz

podobnym”. Jeśli więc istnieje jakaś substancja, która wywołuje chorobę, to

jej rozcieńczona wersja, trochę jak w przypadku szczepionek, będzie nas

leczyła. Zrobi to, gdyż uruchomi w organizmie sygnał o zagrożeniu

i zarazem postawi w stan alarmu nasz system immunologiczny. Homeopaci

twierdzą też, że podstawą ich metody jest uwolnienie u pacjenta energii

życiowej, która jest niezbędna do uzdrowienia. I zapewne w tym jest

największa siła homeopatii, gdyż aktywizuje organizm samego człowieka,

nie pozwalając mu na nadmierne obciążanie wątroby chemią, co może

sprawić, że chory wpadnie w kołowrót kolejnych schorzeń. W kraju takim

jak Polska, gdzie apteki są na każdym kroku, a ludzie zażywają najwięcej

tabletek przeciwbólowych w Europie (za sumę dwóch miliardów złotych

rocznie), homeopatia jest rozsądnym rozwiązaniem, choć sama teoria, na

jakiej się opiera, ma więcej wspólnego z myśleniem magicznym niż

racjonalnym.

W jaki sposób efekt placebo i autosugestii przekłada się na uzdrawianie,

które proponują nam od wieków uzdrowiciele, bioenergoterapeuci oraz

przewodnicy duchowi różnych tradycji, w tym katoliccy i zielonoświątkowi

charyzmatycy? Zastanawiające jest, że niezależnie od tego, czy są

hinduskimi joginami wyznającymi wielobóstwo czy też uzdrowicielami

powołującymi się na jednego Boga albo terapeutami mówiącymi

o bioenergii, zazwyczaj stosują te same metody i uzyskują podobne efekty.

Jedną z takich metod jest nakładanie rąk. Członkowie wspólnot

charyzmatycznych są często przekonani, że ten obrzęd jest ich

ekskluzywną, stosowaną wyłącznie przez nich metodą. Tymczasem niemal

dokładnie tak samo wyglądają seanse indyjskich guru. Chodzi konkretnie

o shaktipat, czyli technikę przekazywania uzdrawiającej mocy duchowej


poprzez nacisk czoła w miejscu tak zwanego trzeciego oka, po którym

dochodzi do utraty równowagi i przytomności.

Wspólną cechą tych metod jest zdecydowane zmniejszenie napięcia

emocjonalnego. W tym celu często adaptuje się techniki relaksacyjne

i medytacyjne, mające swe źródło w hinduizmie i buddyzmie. Ale także

w chrześcijaństwie, o czym wielu entuzjastów Wschodu stara się

zapominać. Lubią oni mówić o niezwykłej mocy mantr, a jednocześnie nie

widzą podobnych elementów w katolickiej modlitwie. Fascynują się

buddyjskimi sznurkami modlitewnymi z koralikami, ale brzydzi ich

katolicki różaniec z krzyżykiem.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział XIII

„LUDZIE WIERZĄCY ŻYJĄ DŁUŻEJ


I ŻYJĄ LEPIEJ”

Profesor Sławomir Czachowski, kierownik Katedry Psychologii Klinicznej

i Neuropsychologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, od lat bada zjawiska

konwersji i wpływu umysłu na ciało. Poprosiłem go o rozmowę, chcąc

dokładnie zrozumieć, w jaki sposób może dochodzić do

niewytłumaczalnych medycznie uzdrowień pod wpływem modlitwy

o interwencję Ducha Świętego.

– Czy to prawda, że z powodu nerwicy lub gwałtownego stresu może

dochodzić do niedowładu kończyn albo wręcz ich paraliżu? Czy to

możliwe, że problemy emocjonalne lub traumatyczne doświadczenia mogą

doprowadzić do utraty wzroku lub słuchu, choć badania medyczne

wykluczają ich fizyczne uszkodzenie?

– Mogę to zdecydowanie potwierdzić na podstawie własnego

doświadczenia. W swej trzydziestopięcioletniej praktyce lekarskiej

spotkałem się dziesiątki razy z niewytłumaczalnymi medycznie

przypadkami niedowładów lub napadów pseudopadaczkowych, szczególnie

u kobiet. To były ekstremalne manifestacje tych zjawisk, ale istnieją też

bardziej łagodne ich przejawy, takie jak mrowienie palców, cierpnięcie nóg,

bóle brzucha, zamglone widzenie, szumy w uszach. A także tak częste dziś

schorzenia, jak na przykład zespół jelita drażliwego, zespół przewlekłego

zmęczenia oraz fibromialgia, czyli przewlekły ból mięśni i stawów. Są one


nader częstymi powodami wizyt pacjentów u lekarzy. Podczas pracy

w Holandii brałem udział w badaniach międzynarodowego zespołu

naukowców, z których wynikało, że choroby mające swe podłoże

w psychice stanowią przyczynę do trzydziestu procent wszystkich wizyt

w gabinetach lekarskich.

– Wciąż trudno mi jednak uwierzyć, że ktoś bez żadnych fizycznych

uszkodzeń traci nagle zdolność poruszania się, przestaje widzieć, słyszeć

lub mówić.

– A jednak. Miałem pacjentkę, która cierpiała właśnie na afonię

i czasowo traciła mowę, a także inną, która w wieku czternastu lat doznała

całkowitego porażenia kończyn. Osobiście zawiozłem ją wtedy do szpitala.

Taka sytuacja powtórzyła się jeszcze dwukrotnie. Za każdym razem była

wypisywana ze stwierdzeniem braku jakichkolwiek zmian, choć badano ją

najnowocześniejszą aparaturą. Po latach wyjawiła mi w liście, że za

pierwszym razem do niedowładów doszło z powodu szokującej sceny

z udziałem jej matki i konkubenta. Wolałbym jednak nie wchodzić tu

w szczegóły.

– Za czasów Zygmunta Freuda opisywano przypadki żołnierzy jadących

na front pierwszej wojny światowej, którzy mieli napady

pseudopadaczkowe, a nogi odmawiały im posłuszeństwa. Trafiali masowo

do szpitali i nie miało to nic wspólnego z symulowaniem chorób.

– W Londynie działa muzeum Freuda, który wyemigrował pod koniec

życia z Austrii, z uwagi na swe żydowskie pochodzenie. Tam są jego

zdjęcia i filmy dokumentujące związek pomiędzy sferą psychiczną

a silnymi manifestacjami fizycznymi, takimi jak utrata przytomności,

zaburzenie widzenia. Freud był też jednym z pierwszych badaczy, którzy

zaobserwowali silne związki umysłu i ciała. Zauważono wtedy, że szpitale

psychiatryczne zapełniają się w momentach, w których poczta wysyła


zawiadomienia o poborze do wojska. Ludzie, którzy je otrzymywali, ulegali

nagłym niedowładom kończyn albo miewali napady przypominające

padaczkę. U niektórych poborowych te napady były tak częste, że w końcu

wywoływały rzeczywiste, trwałe zmiany zwyrodnieniowe stawów. Te

zjawiska obserwuje się również dzisiaj. Pewna część osób ma tak

skonstruowany mózg, że w sytuacjach stresu czy zagrożenia potrafi nagle

zaniewidzieć, stracić słuch lub władzę w kończynach.

– Co może pogłębiać takie zjawiska?

– Ogromne znaczenie mają traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa

i szkoły, toksyczne relacje w rodzinie, zwłaszcza pomiędzy matkami

i córkami, a także problemy majątkowe lub nawet praca poniżej

kwalifikacji. Umysł tych osób interpretuje zjawiska, których nie

powinniśmy uznać za zagrażające ich istnieniu, jako niezwykle

niebezpieczne. Te procesy są nieświadome, ci ludzie nie mają więc na nie

wpływu.

– Kiedy przyglądałem się spotkaniom wiernych z charyzmatycznymi

liderami wspólnot religijnych, zauważyłem wiele elementów, które pan tu

opisuje. Zwłaszcza w kontekście chorób, jakim ulegają wierni. Słaby wzrok

i słuch, niedowład lub paraliż kończyn, czasem astma, kłopoty z tętnem

i ciśnieniem. Niektórzy z tych ludzi po takich seansach wychodzili na scenę

i publicznie zaświadczali, że czują się zdecydowanie lepiej. Czasem nawet

wstawali z wózków, choć wcześniej bez pomocy nie mogli stanąć na

własnych nogach. Nie mam powodu, by twierdzić, że to było jakieś

zorganizowane fałszerstwo. Czy pana zdaniem były to osoby cierpiące na

choroby psychosomatyczne, które zanikają, przynajmniej czasowo, dzięki

interwencji kogoś, komu się bezgranicznie ufa? Czy to efekt placebo?

– Wszystko, co pan mówi, można wytłumaczyć dzięki nauce i analizie

mechanizmów, jakie wytworzył ludzki umysł przez tysiące lat, by


przetrwać w często nieprzyjaznym świecie. Opisywane przez pana

wstawanie z wózków jest związane z korą somatosensoryczną i korą

ruchową. Możemy na nie wpływać za pomocą płata czołowego, który

decyduje o postrzeganiu, selekcjonowaniu i przekazywaniu informacji. Jest

on bardzo podatny na nasze myślenie i na sugestię. Stąd też żołnierze,

którzy tracą ręce na polu walki, potrafią przez kilka kilometrów uciekać, nie

czując bólu, bo z płata czołowego otrzymują informację, że muszą

przetrwać. To może jednak działać także w przeciwną stronę, czyli

uniemożliwić komuś poruszanie się pomimo braku fizycznych uszkodzeń

narządów ruchu. Niestety, zjawiska te niełatwo jest wytłumaczyć, łatwiej

jest mówić o wpływie nadnaturalnych sił i cudach.

– Czy chodzi o to, że ktoś cierpiący z powodu ciężkich objawów chorób

psychosomatycznych może doznać uzdrowienia, bo jest na przykład osobą

głęboko wierzącą i pójdzie na spotkanie z charyzmatycznym liderem, który

położy mu ręce na głowie i zasugeruje, że przez te dłonie działa

uzdrawiająca moc pochodząca od Boga?

– Oczywiście. Obserwuję to od dawna. Już w latach osiemdziesiątych

ubiegłego wieku byłem jednym z lekarzy zabezpieczających medycznie

podobne zgromadzenia, podczas których odbywały się seanse zbiorowego

uzdrawiania. One miały odpowiednią scenografię, oświetlenie, atmosferę

rosnącego napięcia. To przypominało seans hipnozy, która jest dość

prostym zjawiskiem skupiania uwagi na charyzmatycznym prowadzącym.

W tym nie ma żadnej religijnej magii, to jest raczej kwestia treningu oraz

podatności konkretnych osób na sugestię. Chciałbym jednak wyraźnie

podkreślić jedną ważną rzecz. Jeśli religijne rytuały pomagają

w uzdrowieniu tych ludzi, to absolutnie nie wolno ich wyszydzać, bo

doskonale odgrywają swą rolę.

– Ale pana zdaniem nie mają one nic wspólnego z Bogiem?


– Wie pan, ja jestem lekarzem i nauczycielem akademickim stosującym

procedury związane z biologią. Pytanie o Boga może być dla mnie

pytaniem o to, kto stworzył ten system, ale nie o to, czy Bóg leczy osobę,

która wstaje z wózka. Poza tym, powtórzę raz jeszcze: ważne jest, że to

działa. Faktem bezspornym pozostaje, że ludzie wierzący żyją dłużej i żyją

lepiej. Potrafią też lepiej sobie radzić z chorobami niż ci, którzy wciąż

stawiają sobie egzystencjalne pytania: skąd pochodzę i dokąd zmierzam?

Być może dlatego około osiemdziesięciu pięciu procent ludzi na Ziemi

wyznaje jakąś wiarę.

– Czy pacjentom łatwo przyjąć do wiadomości, że niektóre z ich chorób

mają swe źródło w psychice i tam też leży klucz do uleczenia?

– Dziewięćdziesiąt pięć procent odrzuca tę prawdę, choć na pewno

część pacjentów można przekonać odpowiednią terapią behawioralno-

poznawczą. Dotyczy to między innymi wielu pacjentów cierpiących na

cukrzycę, astmę czy nadciśnienie. Jeśli zdadzą sobie sprawę z tego, jak ich

organizm reaguje na stres, i nauczą się sobie z nim radzić, mogą osiągnąć

niebywałe sukcesy. Już na początku naszej rozmowy powiedziałem, że

trzydzieści procent wizyt w gabinetach ma związek z zaburzeniami

psychosomatycznymi. Teraz dodam, że ogromnej liczby leków można by

uniknąć, gdyby pacjenci byli odpowiednio diagnozowani, co nie jest

prawdą, z którą łatwo byłoby pogodzić się koncernom farmaceutycznym.

– Czy dotyczy to również leczenia depresji?

– Antydepresanty pomagają głównie chorym cierpiących na ciężką

depresję z myślami samobójczymi. Innym pacjentom tabletki, w sensie

medycznym, mogą nie pomóc. Co nie zmienia tego, że ogromna liczba

ludzi w USA i Europie Zachodniej, a także w Polsce łyka miliony tabletek,

narażając się na skutki uboczne tych preparatów. Opowiem panu coś

ciekawego. Te leki zazwyczaj zaczynają działać dopiero po około dziesięciu


dniach od rozpoczęcia kuracji. A jednak większość pacjentów już

następnego dnia mówi: „Jest super, jestem uzdrowiony!”. To pokazuje siłę

psychiki i mechanizmów występujących w ich mózgach. To są grupy ludzi,

którym rozmowa terapeutyczna może pomóc. Jedni z nich idą wtedy po

tabletkę do lekarza, a inni szukają pomocy u przywódców duchowych.

Ważne, by w ostatecznym rozrachunku te metody wydłużały, a nie skracały

życie.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział XIV

„SZIRA LA WA KORA MA SZIDA LA MA


KORA”

„Język aniołów”. Ten termin usłyszałem po raz pierwszy wiele lat temu,

gdy jeden z moich przyjaciół opowiadał mi o przejmującym doświadczeniu

„mówienia nieznanymi językami”, którego był świadkiem na spotkaniu

jednej ze wspólnot Odnowy w Duchu Świętym. Wedle Nowego Testamentu

umiejętność ta, zwana glosolalią, jest jednym z najważniejszych

charyzmatów zsyłanych na ludzi przez Ducha Świętego, który przekazuje

nam Boskie Tchnienie zapewniające zwykłemu śmiertelnikowi kontakt

z Panem. To Duch Święty mówił przez proroków i to On natchnął autorów

Starego i Nowego Testamentu. To również za Jego sprawą Maryja stała się

brzemienna i urodziła Syna Bożego. On też trzyma wiernych przy wierze,

zsyła na nich pocieszenie w trudnych chwilach, a także prowadzi do

prawdy. Mieszka w nas stale, a niektórym wybrańcom przekazuje

wyjątkowe dary zwane charyzmatami. Najcenniejsze z nich to charyzmaty

prorokowania, uzdrawiania, czynienia cudów, rozpoznawania duchów,

wypędzania demonów oraz dar mówienia językami. We współczesnych

katolickich wspólnotach charyzmatycznych glosolalia jest uważana za

zdolność przemawiania tak zwanym językiem aniołów, poprzez który Duch

Święty przekazuje kapłanowi i jego wspólnocie ważne dla nich rzeczy.

W ostatnich czasach można wręcz mówić o „modzie” na mówienie

językami, która ewidentnie przyszła do wspólnot katolickich ze zborów


zielonoświątkowych. Jest tam praktykowana od lat, tak jak w części

kościołów ewangelickich, choć na przykład adwentyści są przekonani

o demonicznym pochodzeniu glosolalii, a świadkowie Jehowy uważają, że

zdolność mówienia językami wygasła wraz ze śmiercią ostatnich

apostołów. Takie jest zresztą nastawienie wielu chrześcijan różnych

wyznań, którzy powołują się przy tym na Pierwszy List do Koryntian

i słowa świętego Pawła z Tarsu, Apostoła Narodów: „Miłość nigdy nie

ustaje, [nie jest] jak proroctwa, które się skończą, albo jak dar języków,

który zniknie, lub jak wiedza, której zabraknie”.

– Wiele osób myli glosolalię z jubilacją – uważa ksiądz profesor

Andrzej Kobyliński, wykładowca Uniwersytetu Kardynała Stefana

Wyszyńskiego w Warszawie. – Jubilacja to naturalna pozawerbalna forma

wyrażania uniesienia i uwielbienia Boga, znana w różnych kulturach

i religiach, czego dowodem są choćby mantry. Ona jest też częsta we

wspólnotach charyzmatycznych, ale nie ma nic wspólnego z opisaną

w Nowym Testamencie glosolalią, dzięki której uczniowie Jezusa mogli

mówić w nieznanych sobie językach i szerzyć Ewangelię pośród różnych

narodów na świecie. Proszę zauważyć, że na temat daru języków nie

wspomina się w chrześcijaństwie od śmierci ostatnich apostołów aż do

czasów powstania kościołów zielonoświątkowych w XX wieku. Pewnie nie

miałbym problemu z włączaniem jubilacji do modlitwy, gdyby w tej

naturalnej umiejętności nie doszukiwano się glosolalii, czyli specjalnego

daru pochodzącego od Ducha Świętego.

Wielu obecnych charyzmatyków korzysta z tego „daru” na każdym

spotkaniu, czasem tylko po to, by tworzyć wokół siebie atmosferę

ekskluzywnej, głębokiej więzi ze Stwórcą. Jednak sam ksiądz Bashobora

rzadko o glosolalii wspomina i rzadko też z tej umiejętności korzysta.

Właściwie to pamiętam tylko jedną opowiadaną przez ugandyjskiego


kaznodzieję historię o młodym chłopcu, który miał podczas mszy zacząć

mówić, wręcz wołać językami. Chwilę wcześniej ksiądz John usłyszał

w sercu głos Pana, który powiedział mu, że ma przesłanie do ludzi

modlących się w kościele i posłuży się tym właśnie nastolatkiem. Kiedy

więc porządkowi postanowili wyprowadzić znajdującego się w transie

chłopaka, ksiądz John ich powstrzymał, po czym wezwał Pana, by dał mu

umiejętność przetłumaczenia Bożego przesłania. I tak się stało.

Młodzieniec wymawiał niezrozumiałe dla nikogo słowa, a ksiądz

Bashobora je tłumaczył. Jak twierdzi, słowa te miały przemienić życie

zgromadzonych na mszy ludzi.

Jak glosolalia wygląda w praktyce? Prowadzący modlitwę kapłan albo

świecki lider wspólnoty charyzmatycznej zwraca się bezpośrednio do

Ducha Świętego. W trakcie modlitwy zrozumiałe słowa powoli nikną

i w ich miejsce pojawia się mowa przypominająca nieznany język. Po

pewnym czasie charyzmatyk wraca do klasycznej modlitwy, by za chwilę

ponownie modlić się przy użyciu „glosolalii”. W jednej z polskich wspólnot

charyzmatycznych brzmi to tak:

Szira la wa kora ma szida la ma kora, si kora ma szida ma kora szida ra ma szide – si kora ma

kora ra wa kora wa side wa kora wa kora – si de so kora wa da kora wa szide – kurja dere be

be be be be be be be kora la kara ba kara. Niech przyjdzie Twoje namaszczenie do tego, by

chorzy byli uzdrawiani, by działy się cuda, potężne rzeczy podczas głoszenia Ewangelii. Si

kara ba kara ba kara ba kara ba kora ba kora ta – szira ba kora rama ra ma ma ma ma ma ma

ma kora wa tara wa tara te – szirjande de le be te re be be be be be be be be be. Wylej swój

ogień Panie, wylej swój ogień do rąk, do dłoni, wylej swój olej, swoje namaszczenie, Panie.

Niech to miejsce zapłonie na nowo świeżym ogniem. Niech wyjdzie ogień z tego miejsca do

wielu miejsc, gdzie poślesz nas. Si kara wa korra wa ba szira da ba kora szida ra ba side

hurjan de. On powiedział: jesteś głodny, będziesz wypełniony, jeśli pragniesz. Więc wołaj

z pragnieniem. Szi raka ba kora ba ba ba kora ba kora ba kora ba.

Nie jest tak, że „język aniołów” u każdego charyzmatyka wygląda

podobnie. W ustach niektórych brzmi trochę jak sanskryt, niekiedy widać


wpływy biblijnego języka hebrajskiego, czasem hiszpańskiego lub

angielskiego. Modlitwa słynnego zielonoświątkowego kaznodziei z USA

Benny’ego Hinna, brzmi tak: „Eme me ha, ma u czia pa tu horta pur feti szu

to ro te semi teszte szi to no to seł szteti – li bera foka ma brende ba ke ja se

re ma foka na medi ja liba ra foko na medrija – praba elesz debre ke de to

o okla pable gleb re bo że do de kle – u szka tala la manda”.

Czy wypowiadane przez charyzmatyków sylaby rzeczywiście układają

się w jakikolwiek język? Czy jego znaczenie można odczytać dzięki

kolejnej charyzmatycznej umiejętności, czyli darowi tłumaczenia języków,

jak twierdzi wielu liderów wspólnot? Już na pierwszy rzut oka nasuwają się

wątpliwości. Zazwyczaj słuchając charyzmatyka tłumaczącego dźwięki

wypływające z ust modlącego się glosolalią wiernego, dochodzi się do

wniosku, że interpretacja jest o wiele dłuższa niż pierwotny komunikat.

I zazwyczaj jest to bardzo ogólny przekaz zawierający w dużej mierze

słowa, których z lubością używa sam charyzmatyk podczas zwykłego

kazania w rodzimym języku.

Jeszcze więcej wątpliwości nasuwają badania naukowe prowadzone

przez dwoje znanych amerykańskich lingwistów Felicitas Goodman

i Williama Samarina. Badali oni niezależnie od siebie wspólnoty

charyzmatyczne, analizowali nagrania, zależności między spółgłoskami

i samogłoskami, rozłożenie akcentów, intonację i rozkład pauz. Niestety,

nie odnaleźli ani żadnych wewnętrznych struktur, ani logicznej

powtarzalności wypowiadanych sylab, którym można by przypisać

znaczenie, badając nawet długie fragmenty nagrań. Nie dostrzegli też

żadnych logicznych relacji pomiędzy wypowiadanymi dźwiękami

a treściami wynikającymi z tłumaczenia. Zawsze okazywało się na koniec,

że „język aniołów” nie jest zorganizowany wewnętrznie, nie ma struktury

gramatycznej ani znaczeniowej. Jest też zazwyczaj bardzo ubogi i do bólu


powtarzalny, czym przypomina raczej gaworzenie dziecka niż język. Sylaby

są ograniczone do sylab z języka ojczystego lub przypominają ten, który

ktoś chce naśladować: u amerykańskich protestantów

i zielonoświątkowców jest na przykład dużo miksów angielskiego

z hebrajskim. Ciekawe jest również to, że najczęściej wierni mówią bardzo

podobnym „językiem” co ich lider. Wystarczy jednak zmienić wspólnotę,

by zauważyć zmiany wykazujące cechy kopiowania kolejnego

charyzmatyka przez jego naśladowców.

Felicitas Goodman dostrzegła w pewnej meksykańskiej wspólnocie, że

daru glosolalii doświadczali tylko mężczyźni, gdyż lider społeczności

odnosił się z niechęcią do kobiet. Jednak gdy tylko zmienił się pastor, panie

nagle przemówiły.

Łódzki jezuita ojciec Paweł Sawiak nie zgadza się z opinią, że „język

aniołów” nie ma logicznej struktury wewnętrznej, więc nie może być

źródłem żadnych konkretnych informacji, które dałoby się przetłumaczyć.

– Komunikowanie się w świecie duchowym niekoniecznie oznacza to

samo co porozumiewanie się w języku z gramatyką. Dlatego nie da się go

zrozumieć poprzez badania lingwistyczne, ale dzięki charyzmatowi

tłumaczenia języków.

Innego zdania jest jezuita Jacek Siepsiak:

– Glosolalia nie jest według mnie charyzmatem dla wybrańców ani

legitymacją świętości, jest za to doskonałym narzędziem wprowadzającym

w mistyczną ciszę. Zaczynasz modlitwę bez ubierania jej w konkretne

słowa, wychodzisz z formułek, uwalniasz się. Wydajesz dźwięk, którego

nie rozumiesz, to jest trochę jak mruczenie, jak nucenie melodii. Na pewno

jednak nie mówisz biblijnym językiem staroaramejskim, który ktoś mógłby

przetłumaczyć. Można przyrównać go raczej do dziecięcego gaworzenia

lub do śpiewu w transie. To zresztą jest doświadczenie obecne nie tylko


w chrześcijaństwie, ale też u islamskich derwiszów, mnichów buddyjskich,

w hinduizmie, u afrykańskich szamanów również. To są zjawiska

rozpowszechnione od dawna na całym świecie.

W Polsce fenomen mówienia językami wciąż jest raczej rzadkością,

jednak w Stanach Zjednoczonych stał się już prawdziwą plagą. Użycie tego

terminu jest o tyle usprawiedliwione, że glosolalia w USA spowszedniała

do tego stopnia, iż trudno wciąż mówić o jakimś specjalnym darze Ducha

Świętego. Cóż to bowiem za charyzmat, skoro może posiąść go niemal

każdy w wyniku treningu?

Kiedy opadł kurz po rozczarowaniu, jakie przyniosło mi badanie

glosolalii, przyszła pora na konfrontację z najbardziej fascynującą dla mnie

umiejętnością, o jakiej usłyszałem podczas swoich kontaktów z członkami

wspólnot charyzmatycznych – z darem słyszenia głosu Pana Boga. Nie

metaforycznie, ale bezpośrednio. Własnym umysłem, własnymi uszami. Jak

twierdzą charyzmatycy, Bóg bez przerwy chce się z nami skontaktować,

tylko my tak daleko odeszliśmy od Niego, że zatraciliśmy tę naturalną

umiejętność.

Doktor Tanya Luhrmann, antropolog i psycholog z USA, latami

obserwowała nowe wspólnoty charyzmatyczne w okolicach Chicago,

chodziła na msze, modliła się w domowych kółkach modlitewnych,

rozmawiała z ludźmi i przekonywała się, w jaki sposób Bóg stał się dla

wiernych tak realny, że odczuwają stale Jego obecność. Badaczka

zauważyła, że pastorowie tych wspólnot chcą, by uczniowie doświadczali

Boga tak, jak robili to uczniowie Jezusa, którzy z Nim spacerowali, jedli

i rozmawiali jak z przyjacielem. Niektórzy kapłani mówią wręcz, że

z Bogiem można pić kawę lub piwo, iść na spacer, robić to, co robimy

z każdym znajomym. On zaś się interesuje, dokąd jedziemy na wakacje, co


chcemy na siebie włożyć następnego dnia. O każdej z tych spraw można

z Nim porozmawiać.

Doktor Luhrmann doszła do wniosku, że tej umiejętności można się

nauczyć. Zaobserwowała, że przybywający do zborów nowi wierni już po

sześciu, a czasem po dziewięciu miesiącach twierdzą, że głos Boga jest tak

samo realny jak głos matki przez telefon. Charyzmatycy uczą tych ludzi, że

ich umysł nie jest twierdzą pełną wyłącznie ich własnych myśli, uczuć

i obrazów. Umysł to raczej miejsce, do którego idziemy spotkać się

z Bogiem. W tym miejscu pewne myśli, które – jak sądziliśmy wcześniej –

są nasze, w rzeczywistości zostały nam przekazane przez Boga, zaś naszym

zadaniem jest dowiedzieć się, które to z nich. Jeden z badanych przez Tanyę

Luhrmann stwierdził, że jego umysł jest jak monitor, na którym wyświetlają

się obrazy, ale to nie on, lecz ktoś inny kontroluje ten mechanizm.

Oczywiście nie wszystkie myśli mogą być traktowane jako Boże. Ludzie

szukają tych wyraźniejszych, bardziej spontanicznych, głośniejszych,

przykuwających uwagę.

W efekcie trwającego miesiącami treningu wewnętrznych zmysłów

członkowie wspólnot nie tylko mówią do Boga w myślach, ale z czasem

otrzymują też wyraźne odpowiedzi od Niego. Potrafią też tę umiejętność

rozwijać. Wtedy obrazy w umyśle stają się ostrzejsze, a rzeczy, które sobie

wyobrażają, są coraz bardziej realne. Twierdzą wręcz, że głos Boga

zachowuje się tak, jakby „wyskakiwał” z nich na świat, i że słyszą go wtedy

na własne uszy. Jak wykazały badania, nie ma to nic wspólnego z żadną

chorobą psychiczną – te osoby są z punktu widzenia psychiatrii zupełnie

normalne.

Tanya Luhrmann przeprowadziła eksperyment, w którym wzięło udział

sto osób. Jedni czytali Ewangelię, inni skupiali się na charyzmatycznej

modlitwie. Trzydzieści minut dziennie, sześć dni w tygodniu, przez


miesiąc. Po zakończeniu eksperymentu okazało się, że ludzie skupieni na

głębokiej modlitwie osobistej raportowali o wiele silniejsze mentalne

obrazy, wyraźniejszą obecność Boga jako osoby, bardziej niezwykłe

doświadczenia duchowe, w tym głosy i wizje. Takich doświadczeń nie mieli

ludzie skupieni wyłącznie na lekturze Pisma Świętego…

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział XV

„WIERZĄ, ŻE ŻYJĄ W CZASACH


OSTATECZNYCH”

Po rekolekcjach, po uczestnictwie w mszach w intencji uzdrowienia

i uwolnienia, po wielu dniach badania mistycznych zjawisk, darów

i charyzmatów mam mętlik w głowie. Jaka jest naprawdę wizja świata tych

ludzi? Skąd u niezwykle życzliwych osób aż tak wielkie pokłady lęku?

Dlaczego są tak mocno przekonane, że choroby to wynik ich grzechów?

Dlaczego tak usilnie próbują wszędzie odnajdywać wpływ sił

nadnaturalnych? Czy rzeczywiście słyszą w głowie głos Boga?

– Ojcze Jacku, czego ludzie wierzący szukają dziś w ruchach

charyzmatycznych? – pytam ojca Jacka Prusaka, krakowskiego jezuitę,

a zarazem doktora psychologii i terapeutę.

– Te wspólnoty istnieją od dawna, ale bardzo się zmieniły z biegiem

czasu. Dziś manifestuje się w nich na pewno większa niż kiedyś potrzeba

doświadczania zjawisk niezwykłych, nadnaturalnych. Od zawsze jednak

ludzie lgnęli do ruchów charyzmatycznych kierowani marzeniem, czasem

podświadomym, o powrocie do chrześcijaństwa pierwotnego,

zorganizowanego nie wokół dzwonnicy i kancelarii parafialnej oraz

beznamiętnej liturgii prowadzonej bez pasji, ale wokół szczerej,

emocjonalnej modlitwy, a także wspólnoty i pełnego charyzmy lidera,

dzięki którym objawia się obecność Boga i w których do głosu dochodzą

charyzmaty Ducha Świętego. Czasem bardzo spektakularne, na przykład


uzdrawianie chorych czy mówienie językami, dające poczucie, że Bóg jest

obecny tuż obok nas. To bardzo wzmacnia wiarę całej wspólnoty. Ludzie

chcą doświadczyć tego, w co wierzą, a jeśli tego doświadczają, utwierdzają

się w przekonaniu, że to jest prawda. Wiara staje się wtedy rzeczywistą

relacją z Bogiem. Dlatego tak ważne jest poszukiwanie środków, które

sprawią, że poczucie obecności Boga stanie się wręcz namacalne i dostępne

poprzez własne doświadczenie.

– Ale skąd się bierze taka potrzeba, by tak jak w Nowym Testamencie

szukać potwierdzenia obecności Boga poprzez mówienie językami,

uzdrawianie chorych czy wręcz wskrzeszanie zmarłych? Moim zdaniem

wiele z tych „cudów” jest wątpliwych, uzdrowienia są często krótkotrwałe,

a wskrzeszenia nie mieszczą się współczesnemu, rozsądnemu człowiekowi

w ogóle w głowie. Mogą go bardziej zniechęcić do chrześcijaństwa, niż do

niego przyciągnąć.

– Charyzmatycy myślą zupełnie inaczej. Traktują treść Pisma Świętego

literalnie, wprost. Wierzą, że cuda, które są tam opisane, to nie jest

zamknięta karta w historii chrześcijaństwa, a Nowy Testament nie jest

jedynie wspomnieniem tego, co działo się dwa tysiące lat temu. Ci ludzie

uważają, że opisane tam rzeczy, nadzwyczajne dla większości z nas, staną

się zwyczajne, jeśli ludzie zaczną znowu szczerze uwielbiać Boga. To ma

być tylko kwestia odpowiedniej determinacji. Problem tkwi w tym, że

wspólnoty charyzmatyczne mają zarazem dość uproszczoną wizję świata.

Cofają się do czasów Jezusa i traktują je tak, jakby w nich wyczerpywał się

cały model rzeczywistości. Nie dokonują rozróżnienia tego, co jest

prawdziwe, bo jest aktualne w świetle współczesnej wiedzy, od tego, co

prawdziwe już nie jest, bo nie jest dziś aktualne, choć w przeszłości było

obowiązującym modelem myślenia o rzeczywistości. A przecież otaczająca

nas rzeczywistość stale się zmienia i rozumiemy ją trochę inaczej niż


kiedyś. Słowem: my żyjemy w innym obrazie świata niż uczestnicy ruchów

charyzmatycznych. Chociaż są naszymi rówieśnikami w XXI wieku, to ich

świat nie jest tym światem, który nas otacza, ale tym sprzed dwóch tysięcy

lat, z kart Nowego Testamentu.

– Ciężko jest mi jednak zrozumieć, skąd w tych ludziach, przekonanych

o wyjątkowo bliskiej relacji z Bogiem, jest tak dużo lęku. Skąd w nich tyle

wiary w grzech mogący ciągnąć się za jakąś rodziną przez całe pokolenia,

w obecność złych duchów, jakie na nas czyhają, w choroby będące karą za

grzechy, w całą tę pandemoniczną wizję świata, w którym stale toczy się

walka dobra ze złem?

– To, co pan opisuje, jest już współczesną falą dość zwyrodniałego

pentekostalizmu w Kościele katolickim, czyli przejmowaniem wizji świata

dotychczas obecnej głównie we wspólnotach zielonoświątkowych. Ona się

opiera na dwóch filarach: pierwszy mówi, że jeśli nie żyjesz z Bogiem, to

żyjesz z demonami. Drugi zakłada, że naturalnym stanem człowieka

wybierającego Jezusa na swego Pana jest stan, w którym jesteśmy zdrowi,

czujemy się dobrze. Bo Jezus przyszedł, żeby ocalić i uzdrowić człowieka.

Nie tylko żeby go przenieść stąd do nieba, tylko żeby już tu, na ziemi,

cieszył się pełnią szczęścia. W tym kontekście choroba jest stanem

nienaturalnym. Jeśli chorujesz, to znaczy, że grzeszysz, masz słabą wiarę

albo jest to skutek czyjegoś negatywnego działania lub grzechu twych

przodków. Połączeniem jednego z drugim jest przekonanie, że za

chorobami, a zwłaszcza za chorobami psychicznymi, stoją szatan lub złe

duchy.

– To dość niepokojąca wizja świata. Wpędza ludzi w poczucie winy,

sprawia, że świat naokoło staje się jednym wielkim zagrożeniem. Nic nie

dzieje się po prostu, tylko zawsze ma jakieś ukryte drugie dno. No i na

dokładkę jeszcze to przerażające dla mnie podejście do chorób


psychicznych. Jakbyśmy cofnęli się w czasie o kilkaset lat, gdy chorych

psychicznie podejrzewano o konszachty z diabłem i palono na stosach.

– Problem polega być może na tym, że w Biblii nie ma kategorii

uzdrowienia wewnętrznego, psychicznego. Można się tylko domyślać, że

cuda Jezusa dotyczą chorób psychosomatycznych i że tam, gdzie wypędzał

On demony, mamy do czynienia nie tyle, albo nie wyłącznie, z duchami, ile

ze schorzeniami psychicznymi, dewastującymi człowieka. Uwalnianie od

nich było jednak w przypadku Jezusa tak spektakularne, zmiana tak

zerojedynkowa, że nie mówimy o procesie leczenia, ale o nagłym

wyzwoleniu spod wpływu demona. W efekcie dzisiejsi charyzmatycy

odrzucają współczesną koncepcję chorób psychicznych i uważają, że są to

przejawy zniewolenia duchowego, co ma opłakane skutki w postaci

egzorcyzmowania osób, którymi tak naprawdę powinni zająć się

psychiatrzy. Mało tego, wielu członkom tych wspólnot trudno jest nawet

przyjąć, że pozornie zwykłe, często występujące w społeczeństwach

choroby są naturalne. Nawet jeśli ktoś się pośliznął i złamał nogę, to i tak

niektórzy tłumaczyć będą, że to demon go nękał i z nim walczył. Dlaczego?

Bo wierny stoi na drodze szatana, gdyż propaguje Ewangelię. Inne

tłumaczenie złamania nogi może wiązać się z tym, że zadziałało jakieś

zaklęcie.

– Czy pojęcie klątwy rzuconej na jakąś rodzinę lub naród, ciągnącej się

latami, nie kłóci się z podstawami chrześcijaństwa?

– Pewnie, że dla nas się kłóci, ale dla nich nie. Oni o klątwie będą

mówić w sensie ciągnącej się za nami odpowiedzialności za ciężki grzech,

czasem istniejący w postaci tak zwanego grzechu pokoleniowego. Wynika

on z przekonania, że negatywne czyny naszych przodków mogą mieć

wpływ na nasze życie zarówno duchowe, jak i cielesne. Stąd mogą się brać

choroby albo kłopoty w życiu osobistym lub w pracy. Często mówi się
również o tak zwanych furtkach, czyli negatywnych czynach, przez które

demon lub wręcz szatan został wprowadzony w rodzinę i gnębi ją przez

kolejne pokolenia, przejmując częściowo władzę. Komuś, kto nie zna

podobnie myślących wspólnot, może się to wydawać przesadą, marginesem

dotyczącym nielicznych. A jednak wystarczy otworzyć popularny wśród

katolików miesięcznik „Egzorcysta”. Z kart tego pisma przebija wiara

w permanentne zagrożenie, w ciągły atak złych sił, z którymi musimy

zmagać się każdego dnia i stale zachowywać czujność. W tym kontekście

egzorcyzm nie jest więc specjalną posługą Kościoła, ale stałym elementem

naszego życia. Wielu katolikom może się to wydawać dziwne, ale takie

obrzędy stały się ostatnio niezwykle popularne i stanowią po prostu inną

formę modlitwy, związaną z posiadaniem mocy duchowej do wypędzania

z tego świata złych sił, aby czynić przestrzeń dla królowania Pana Boga.

Egzorcyzm nie jest więc niczym nadzwyczajnym i zarezerwowanym dla

kogoś wyjątkowego. Egzorcyzmować może każdy, kto wierzy, że w jego

życiu i sercu Jezus jest Panem. Pismo Święte nie wspomina, by taką

posługę czynili jacyś wyjątkowi wybrańcy. Nie, robili to ludzie idący za

Jezusem dwa tysiące lat temu, więc można to robić i dzisiaj. Można

egzorcyzmować, można też uzdrawiać z chorób.

– Nowy Testament wspomina zresztą nie tylko o uzdrawianiu, ale

i o wskrzeszaniu zmarłych. Dokonał tego Piotr wobec kobiety w Jafie,

Paweł zaś miał wskrzesić w Troadzie młodzieńca, który spadł z trzeciego

piętra.

– Świat wspólnot charyzmatycznych opiera się na dosłownej

interpretacji Pisma Świętego i żeby dziś zachodziły zjawiska obecne na

kartach Biblii, ich członkowie muszą w nie szczerze wierzyć i zachowywać

się tak jak ludzie opisani w Piśmie. Ich mentalność jest bardzo magiczna

i taki ojciec John Bashobora pochodzący ze świata, w którym szamanizm


i animizm są żywe, ma tu pełne pole do popisu. Ludzie z Afryki nie

rozumieją naszego naukowego, racjonalnego podejścia do świata, uważają,

że jest ono płytkie i ślepe na całą gamę zjawisk. W kimś, kto odebrał

uniwersyteckie wykształcenie, może to budzić sprzeciw, ale tak po prostu

jest.

– Cały czas mam problem z tą wizją świata pełną demonów, klątw

i grzechów. Zawsze wydawało mi się, że poprzez chrzest uwalniam się od

grzechu pierworodnego, a przez sakramenty to potwierdzam. A skoro

chrzest uwolnił mnie od tak ciężkiego grzechu jak ten Adama i Ewy, po

czym dał mi czystą kartę, to czy mogę wierzyć w jakieś klątwy? Czy takie

myślenie nie kłóci się z wolną wolą, z tym, że prosto mówiąc, jestem

kowalem swojego losu i sam go kształtuję, przez co też ponoszę

odpowiedzialność za swe czyny i nie zrzucam jej na jakieś tajemne siły?

– Zacznijmy od tego, że pojęcie grzechu pierworodnego jest koncepcją,

która jest różnie traktowana przez samych chrześcijan, także w zależności

od ich wyznania. Wielu chrześcijan w ogóle nie patrzy na grzech

pierworodny ze Starego Testamentu, ale skupia się na Jezusie z Nowego

Testamentu. Gdyby nie On, nikt z nas nie byłby zbawiony. Liczy się tylko

to, że świat jest inny po przyjściu Jezusa, więc nie jest ważne to, co było

przedtem ani czym był grzech pierwszych ludzi. Jeśli uznasz Chrystusa,

będziesz inny, a jeśli Go uznałeś, jesteś inny. On przyszedł nie tylko, żeby

cię uratować przed grzechem i szatanem, ale także by cię obdarować

bezwarunkową miłością, a to oznacza, że nie jesteś powołany po to, by

cierpieć, by chorować, bo to odciąga od Boga, odwraca od Niego uwagę.

– No tak, ale skoro liczy się tylko Jezus, to co mnie obchodzą jakieś

klątwy?

– Pan myśli o obecnych czasach jako o czymś normalnym, a pandemię

koronawirusa traktuje zapewne jak nieszczęście, które raz na jakiś czas


musi się światu przydarzyć. Oni zaś żyją z permanentną wizją nadchodzącej

apokalipsy. Wierzą, że żyją w czasach ostatecznych. Są przekonani, że od

ich wiary bądź niewiary uzależniony jest wielki finał, los całej ludzkości,

a więc Paruzja. Wierzą, że Jezus wniósł światło i moc w królestwo szatana,

którym jest ziemia. Żyjemy więc w czasach ostatecznej walki, o której

mówi Apokalipsa. Dlatego w tej wrażliwości tyle jest pojedynków

duchowych, tyle złych sił przypuszczających szturm na wyznawców

Chrystusa. Ich zdaniem sprawa zbawienia nie jest jeszcze załatwiona,

byłoby pychą tak myśleć.

– To rzeczywiście niesamowite, że w świecie chrześcijan mogą istnieć

aż tak ogromne różnice w postrzeganiu świata, Boga, pojęcia grzechu,

obecności szatana.

– Rzeczywiście, różnic jest wiele. Na przykład wspólnoty

charyzmatyczne nie rozumieją, tak jak główny nurt chrześcijaństwa

zachodniego, pojęcia wyrzeczeń, ascezy, życia zakonnego. Według nich

asceza jest wykrzywieniem chrześcijaństwa, bo jest formą samozbawienia.

Asceza oznacza dla nich zamknięcie na świat, a oni przecież cały czas mają

ludziom głosić Ewangelię, w tym widzą swoją rolę. W tej wizji świata nie

możesz się ogradzać murem klasztoru i kontemplować Boga, tak jak nie

możesz siedzieć w kościelnej ławce pośród swoich sąsiadów z osiedla lub

krewnych. Musisz wychodzić do ludzi, nawet jeśli nie zawsze przyjmą cię

dobrze. Nie wierzą też w to, że jeśli będą sobie odmawiać przyjemności, to

Bóg ich wtedy bardziej pokocha i będzie im do Niego bliżej. Nie wierzą, że

Jezusa bardziej cieszy to, że sobie odmawiasz przyjemności, niż to, że

może ci tę przyjemność zaoferować. Dlatego w niektórych wspólnotach

charyzmatycznych pojawia się przekonanie: módl się i bogać, nazywane

przez krytyków teologią sukcesu. Wynika ona z przekonania, że Jezus daje


ci siłę i władzę, a wiara jest mocą daną ci po to, by działać, także dla

osiągnięcia osobistej korzyści, tu, na ziemi.

– W jaki sposób można to osiągnąć? Można to wymodlić u Boga?

– Kwestia modlitwy to osobna i zarazem niezwykle fascynująca sprawa.

We wspólnotach charyzmatycznych, tak jak u zielonoświątkowców

i w licznych protestanckich Kościołach zwłaszcza w USA, mocny akcent

kładzie się na szczere przeświadczenie, że komunikacja z Bogiem może być

namacalna. Modlitwa nie polega więc na tym, że oni coś mówią do Boga

i to zostanie wysłuchane lub nie, tylko że to jest bezpośredni dialog

z Bogiem. Podkreślam, bezpośredni dialog z Bogiem.

– Ktoś mógłby powiedzieć, że osoba słysząca głos Boga to…

– Wiem, co pan chce powiedzieć, ale to zjawisko bardziej złożone.

Formowanie tych ludzi we wspólnotach jest w pewnym sensie szkoleniem,

a może nawet głęboką indoktrynacją. W niej trzeba zmienić całkowicie

sposób myślenia. Takiej zmiany nie przeprowadzi się na zawołanie,

zwłaszcza jeśli ma być trwała. Trzeba nauczyć się traktować swój umysł

w inny sposób, niż większość ludzi go traktuje. Spróbuję to powoli

wyjaśnić. Dla nas umysł jest czymś zamkniętym. Nikt nie wie, co myślimy,

dopóki mu tego nie powiemy. Oni zaś patrzą na umysł, jakby był

przezroczysty. W takim sensie, że stany mentalne traktują nie jako funkcję

naszej psychiki, tylko funkcję obejmującego wszystko Ducha. Myśli zaś to

nie są tylko myśli, a już na pewno nie są to wyłącznie ich myśli, i dlatego

uczą się rozpoznawać, które z nich pochodzą od Najwyższego. Do takiego

przekonania dochodzi się przez trening, świadomą pracę z umysłem, tak

aby dostrzec w strumieniu własnych myśli te nie swoje. Podstawowe

założenie jest takie, że Bóg się z nami komunikuje. I to nie poprzez

fenomeny mistyczne, nie tak, że czasem ktoś usłyszy głos Boga albo nagle

ujrzy Jezusa lub Maryję. Ich zdaniem takie rzeczy oczywiście się zdarzają,
ale o wiele częściej podczas modlitwy, albo nawet poza nią, Bóg

bezpośrednio, spontanicznie do nas mówi, tylko my nie jesteśmy zazwyczaj

do tego dostrojeni. Inaczej mówiąc, ci ludzie są zdania, że Bóg bez przerwy

chce się z nami skontaktować, tylko my tak daleko od Niego odeszliśmy, że

straciliśmy tę „boską częstotliwość”, więc musimy stopniowo nabyć

umiejętność ponownego dostrojenia. Nam się może wydawać, że taka wizja

umysłu to albo początek szaleństwa, albo naukowo wytłumaczalna

autosugestia, że ci ludzie są w stanie autohipnozy i że wycięli z umysłu

krytyczne myślenie. Oni zaś powiedzą, że to nieprawda. Według Tanyi

Luhrmann, jeśli ktoś do rozmowy z Bogiem podchodzi bardzo poważnie

i ma do tego pewne predyspozycje psychiczne związane z tak zwaną

absorpcją, co czyni go niezwykle wrażliwym na świat wewnętrzny, to

w pewnym momencie nastąpi swoisty przeskok i od tego czasu taki

człowiek funkcjonuje inaczej: w niezrozumiały dla większości, rzekomo

irracjonalny sposób. Nie ma to jednak nic wspólnego z chorobą psychiczną,

bo przecież członkowie wspólnot nie tracą kontaktu z rzeczywistością, nie

mają urojeń, chodzą do pracy, funkcjonują w niej w normalny sposób,

myślą logicznie. Aczkolwiek jeśli przeciętny człowiek usłyszy, że ktoś

z pełną powagą twierdzi, iż mówi do niego Bóg, to zazwyczaj pomyśli, że

to objaw choroby psychicznej.

– A co z cudownymi uzdrowieniami? Zazwyczaj rozumiemy je jako coś

rzadkiego, wyjątkowego. Przecież przez sto sześćdziesiąt dwa lata od

objawień w Lourdes Kościół uznał tylko siedemdziesiąt cudów!

Tymczasem znany charyzmatyk brytyjski Damian Stayne „uzdrawia” ludzi

podczas halowych występów hurtowo, setkami. Kłóci się to ze zdrowym

rozsądkiem.

– Zazwyczaj podczas podobnych seansów leczy się chore kręgosłupy,

niedowłady kończyn, osłabiony wzrok i słuch. Często jednak te choroby


mają podłoże psychosomatyczne i leczone są w podobny sposób na całym

świecie. Nie tylko przez charyzmatyków, ale także przez

bioenergoterapeutów, szamanów, filipińskich uzdrowicieli, indyjskich

joginów, a więc nie jest to strefa zastrzeżona tylko dla chrześcijaństwa

i jakiejś ekskluzywnej formy połączenia z Duchem Świętym czy Jezusem.

Moim zdaniem, jako psychoterapeuty i zarazem jezuity, efekt terapeutyczny

jest w takich przypadkach związany z siłą sugestii i autosugestii, a więc

efektem placebo, jednak pozostaje pytanie, w jakim stopniu jest on trwały

i jak go tłumaczyć. Ja nie twierdzę, że nie ma uzdrowień. Mogą się zdarzyć

uleczenia trwałe i namacalne. Będziemy się jednak spierać, jak do tego

doszło. Jeśli ktoś nie uważa, że to wiara i Bóg uzdrawiają, znajdzie

odpowiedź w badaniach na temat sugestii religijnej i jej oddziaływania na

układ odpornościowy organizmu, we wpływie umysłu na ciało. A co do

tego, co określił pan jako uzdrowienia hurtowe, to sądzę, że liczy się tu

w dużej mierze siła psychiczna osoby prowadzącej taki seans i specyfika

osób, które w nim uczestniczą. Podczas halowych seansów w dużej grupie

osób potrzebujących pomocy pojawiają się stany zbliżone do transu.

W takich warunkach można w ludziach uruchomić procesy, które zdejmą

blokady w nich samych, i znajdzie to swą manifestację w ciele.

– Co się jednak dzieje, gdy uzdrowienie po pewnym czasie mija lub nie

nadchodzi?

– Charyzmatyk ci powie, że masz za słabą wiarę albo stawiasz Bogu

jakiś opór. Trzeba więc stale starać się go przezwyciężać, a wtedy

uzdrowienie nadejdzie. Takie myślenie może jednak prowadzić do poczucia

winy. „Bóg na pewno chciał mnie uzdrowić, więc skoro tak się nie stało, to

wina jest po mojej stronie”. Może też dojść do innego efektu: poczucia

zawodu, rozczarowania Bogiem. „Przecież tak bardzo się staramy, a On

tego nie dostrzega!” Tu dochodzimy do kwestii silnych emocji, które


targają ludźmi ze wspólnot. One ze swej istoty są zmienne, a na dodatek

rzeczywistość nie liczy się z nimi i robi swoje. Jeśli spotka nas kryzys,

cierpienie, poważna strata, to same emocje religijne tego nie udźwigną.

Albo pojawią się narastające wyrzuty sumienia czy rozczarowanie. Jeśli

więc emocje są centralnym albo wręcz jedynym elementem naszej wiary,

a tak bywa w tych wspólnotach, zrodzi się problem.

– Co ojciec sądzi na temat mówienia językami, czyli jednego

z głównych znaków rozpoznawczych wspólnot charyzmatycznych?

– Glosolalię badają od lat psychologowie i językoznawcy. Z ich analiz

wynika, że nie ma tu nigdy mowy o rzeczywistym języku, z jego rytmem,

wewnętrzną strukturą, dźwiękami układającymi się w słowa według zasad,

dzięki którym można nadawać znaczenia pojęciom lub przedmiotom,

tworzyć zrozumiałe zdania. Glosolalia to raczej zawieszenie racjonalnego,

dyskursywnego umysłu, ale nie oznacza to, że mowa ta jest bezsensowna.

Jest to nagromadzenie dźwięków zbliżonych do śmiechu i płaczu, a więc

oznak zarówno radości, jak i bólu doświadczanego w życiu. Nie zawsze to

doświadczenie jest jednak przejawem komunikacji z Transcendencją. Na

początku ludzie chcą za wszelką cenę dostroić się do charyzmatyka, tak

jakby chcieli zdobyć jakąś sprawność. Pragną daru uprzywilejowanej

komunikacji z Bogiem, uwierzytelnienia się w swej wspólnocie,

utwierdzenia jej w przekonaniu, że są odpowiednio

„zaawansowani w wierze”.

– Jest jeszcze dar czytania języków u innych.

– Tak, z tej mowy niektórzy liderzy wspólnot wychwytują rzekomo

komunikat dla wszystkich ludzi. Tu jestem bardzo krytyczny, bo skoro

badania wyraźnie wykluczają przykłady glosolalii jako

usystematyzowanego języka, to na jakiej zasadzie można ją zinterpretować?

I dlaczego mielibyśmy wierzyć, że tłumaczący się nie myli albo wręcz nas
nie oszukuje? Zresztą zauważmy, że sposób, w jaki mówią ci ludzie, jest

ewidentną formą treningu, choć oczywiście oni tak tego nie nazwą. Ludzie

w takich wspólnotach mówią tak, jak mówi ich charyzmatyk, używają tych

samych połączeń sylab i dźwięków. Wystarczy jednak pojechać do innej

wspólnoty i te struktury będą inne, a członkowie będą naśladować inny

„język”, bo inaczej mówi ich lider.

– Obok mówienia językami najwięcej poruszenia budzi tak zwany

spoczynek w Duchu Świętym. W jakiej mierze ten upadek jest naturalny,

a w jakiej wykalkulowany? A jeśli nie jest udawany, to na jakim

mechanizmie się opiera?

– Ludzie chcą doświadczyć głębi działania Ducha Świętego, bo tak im

się mówi, bo to wynika z ich oczekiwań, presji tłumu. A poza tym ludzie,

u których najsilniej objawiają się podobne charyzmaty, mają specyficzne

cechy psychiczne. Widać ich większe zainteresowanie nadnaturalnymi

zjawiskami, nadprzyrodzonością, większą otwartość i gotowość do

przyjmowania tego, co dziwaczne, większą wrażliwość na bodźce

zewnętrzne, na sugestię i hipnozę.

– Jaką rolę w tym wszystkim odgrywa nasza specyficzna słowiańska

ludowość? Wiara w czary i gusła, siły przyrody, duchy lasu. Czy to

otwarcie na tajemnicze zjawiska i energie to nasza cecha narodowa?

– Nie ma tu specjalnej specyfiki narodowej. Ludzie ze swej natury

wierzą w istnienie jakiegoś świata poza rzeczywistością namacalną. Już

dzieci pomiędzy trzecim a piątym rokiem życia wierzą, że rzeczy dzieją się

z jakiegoś tajemniczego powodu, że za tym, co się dzieje, zawsze ktoś stoi,

nawet jeśli tego kogoś nie jesteśmy w stanie wskazać fizycznie. To jest

trwale nadbudowane nad tym, co racjonalne w ludzkim mózgu. My się

z tym rodzimy, nie nabywamy tego w procesie wychowania. Słowem:

łatwiej jest nam wierzyć, niż nie wierzyć. Łatwiej żyć z Bogiem, a trudniej
jest być ateistą, bo wtedy życie często traci głębszy sens i cel. Tak więc

generalnie rodzimy się ze zdolnością do widzenia w świecie działania sił

sprawczych, których nasze zmysły nie odbierają wprost. To jest część

naszej biologii, a często też kultury, i dlatego jest naturalne.

– Są jednak chyba granice, poza którymi wiara w Boga zamienia się

w wiarę w gusła, czary i złe duchy?

– Niestety, tam gdzie religia ucieka przed rozumem, kwitnie zabobon.

Specjalnie mówię w czasie teraźniejszym, choć przecież w naszej części

świata od XVIII wieku dominuje paradygmat naukowy, racjonalny, zresztą

dający się pogodzić z wiarą. Europa to jednak tylko część świata, poza tym

ten paradygmat to w sumie niewielki fragment naszej historii. Ważne jest

również, że w przypadku osób zmagających się z cierpieniem

i nieznajdujących w racjonalizmie i klasycznej medycynie ratunku istnieje

potrzeba odnalezienia sensu. Ludzie wracają wtedy do rozwiązań

magicznych, one nadają sens ich życiu.

– Co ojciec sądzi o fenomenie afrykańskiego kaznodziei ojca Johna

Bashobory? Czy to nie zadziwiające, że w oskarżanym o niechęć do obcych

społeczeństwie czarnoskóry kapłan prowadził rekolekcje narodowe?

W dodatku jest to przecież człowiek, o którym stale się mówi, że jest

wskrzesicielem zmarłych.

– Ludzie słuchają księdza Bashobory, bo po prostu trafia do nich to, co

on mówi. A że jest czarnoskóry? Członkowie wspólnot charyzmatycznych

nie są rasistami, takie idee są im zdecydowanie obce. Bashobora jest ich

bliźnim i bratem w wierze, może tylko o wiele bardziej świadomym

obecności sacrum, więc chcą go słuchać i naśladować. A co do wskrzeszeń,

których miałby dokonywać? Jeśli ktoś wierzy, że ojciec Bashobora to

święty człowiek i charyzmatyk, to może wierzyć też we wskrzeszenia,

skoro uznaje za prawdziwe przypadki wskrzeszeń i uzdrowień


dokonywanych przez uczniów Jezusa oraz świętych Kościoła, co

opisywane jest od wieków. Z tego samego powodu ludzie wierzą

w ingerencję szatana i walkę z nim poprzez egzorcyzmy, mają je za dowód

istnienia innej rzeczywistości, która przenika się z naszym światem. Tak jak

już powiedziałem wcześniej: nam to trudno zrozumieć, bo żyjemy w innej

galaktyce mentalnej. Dla ludzi ze wspólnot charyzmatycznych to nie jest

kwestia wywołująca zdziwienie.

– Czyli wracamy do tego, jak ktoś traktuje słowo Boże: dosłownie czy

też, choćby w części, jako metaforę?

– Wielkim plusem ruchów charyzmatycznych jest sięganie do źródła, do

Pisma Świętego. Ale nie wystarczy je czytać, trzeba je też rozumieć. Ono

nie może być traktowane tak, jakby było napisane wczoraj, specjalnie dla

mnie, jakby było boską encyklopedią, w której można znaleźć hasła do

wszystkiego. Naiwne jest też myślenie, które często widzę w tych

wspólnotach: ja sobie gdzieś tam Biblię przypadkowo otworzę, a tak

naprawdę to Bóg pokieruje moją ręką, a potem jeszcze poprzez odpowiedni

cytat powie mi, co mam robić. Jednak Listy Apostolskie nie zostały

napisane do nas, współczesnych, tylko do konkretnych wspólnot,

w konkretnym czasie, w zupełnie innych warunkach. One miały swoje

problemy i można je zrozumieć tylko poprzez pryzmat tamtej

rzeczywistości, z jej wrażliwością, wiedzą, kulturą, mentalnością. Nie

można traktować tych słów dosłownie i zrozumieć ich, abstrahując od

historii, nauki. Tu jednak wrzucę na koniec wielki kamień do własnego

ogródka. W głównym nurcie katolicyzmu typowym problemem jest to, że

jedna z najważniejszych części mszy świętej, a więc kazanie, które ma być

głosem pasterza wspólnoty parafialnej, tak naprawdę nie służy wyjaśnieniu

treści Pisma Świętego. Często kazanie jest niezrozumiałe, wygłoszone bez

pasji, bez głębszej myśli, pełne komunałów lub akcentów, które dzielą,
a nie łączą wiernych. Zapewne niejeden katolik odnalazł we wspólnocie

charyzmatycznej i w jej liderze coś, czego szukał u proboszcza oraz braci

i sióstr z własnej parafii. I to jest największy chyba plus ruchów

charyzmatycznych.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Rozdział XVI

„WCZEŚNIEJ W POLSCE NIE BYŁO TEJ


DZIWNEJ FASCYNACJI ZŁEM”

W 2007 roku napisałem artykuł o starszym mężczyźnie, który stał się ofiarą

swej żony i jej kochanka. Udało im się wmówić lekarzom, że pan Henryk

jest chory na schizofrenię, ma urojenia i trzeba go ubezwłasnowolnić. Nie

wdając się w zbędne szczegóły, napiszę tylko, że gehenna trwała piętnaście

lat. Mężczyzna był diagnozowany przez trzech psychiatrów i faszerowany

przez nich fenactilem, po którym chodził otumaniony i stawał się bierny.

Mieszkał w małym zagraconym pokoiku i sikał do butelki, bo łazienka była

przed nim zamykana. Wreszcie kuzynka pana Henryka postanowiła

spróbować przerwać ten ciąg upokorzeń. Zawiozła go na wizytę do znanego

w Polsce psychiatry ze Szczecina, doktora Jerzego Pobochy. On natomiast

nabrał podejrzeń, że pacjentowi – poza pewnym ograniczeniem

intelektualnym – nic poważnego nie dolega. Jego opinię potwierdziła

kilkutygodniowa obserwacja w klinice psychiatrycznej w Bydgoszczy.

Lekarze jednoznacznie stwierdzili, że schizofrenię i rzekome urojenia

należy kategorycznie wykluczyć, a jego hipochondria to w rzeczywistości

efekt nieleczonego latami paciorkowca oraz reumatyzmu.

Wtedy nie mieściło mi się w głowie, dlaczego nikt we wsi mu nie

pomógł, choć wszyscy napotkani ludzie o panu Henryku wypowiadali się

dobrze. Nie pomogły mu nawet jego własne dzieci. Szokująca była

zwłaszcza relacja syna, który podejrzewał, że matka chce ojca wykończyć,


ale się nie wtrącał, bo nie miał śmiałości podważać opinii lekarzy, a poza

tym… No właśnie. Matka miała rzekomo rzucać klątwy na ludzi, także na

swojego męża. Syn pana Henryka bał się jej, ale pokazał mi zdjęcia ojca,

a właściwie to, co z nimi zrobiła matka. Na wszystkich fotografiach pan

Henryk miał wydrapane do białego papieru oczy. Taki zabieg miał ponoć

skrócić jego życie.

Kiedy wyszliśmy z domu, zauważyłem, że wokół całej posesji jest

wysypana biała linia, jakby z wapna. Zapytałem o nią.

– Nie wie pan? – odpowiedział mężczyzna nieco zdziwiony. – To nie

wapno, to sól przeciwko złym mocom i szatanowi.

Była to dla mnie szokująca informacja. W środku Polski, kilkadziesiąt

kilometrów od Torunia, ludzie wierzyli w demony atakujące ich dusze oraz

nawiedzające domostwa. Niektórzy, by poradzić sobie ze złymi duchami,

korzystali nawet z usług księży egzorcystów.

– Pamiętam z własnej praktyki niejednego pacjenta, który mając

ewidentną psychozę, szedł po pomoc do egzorcysty, a nie do lekarza, przez

co opóźniał leczenie i mocno sobie tym szkodził. Im dłużej nieleczona

psychoza, tym większa dewastacja mózgu. Zupełnie jak w chorobie

nowotworowej – mówi mi profesor Dominika Dudek, psychiatra.

W napisanej wspólnie z Marią Mazurek książce Nie tylko mózg profesor

Dudek opisuje doświadczenia swych pacjentów, których przeżycia

psychotyczne związane były z szatanem. Towarzyszył im lęk, przerażenie,

poczucie winy. Szczególnie zapamiętała jeden z takich przypadków,

dotyczył on głęboko wierzącej kobiety w ciężkiej depresji. Zanim trafiła do

szpitala, tygodniami dręczyła ją natrętna myśl, że źle się wyspowiadała,

przez co przyjęta później komunia stała się świętokradztwem. W ten sposób

miała wpuścić do swej duszy diabła. Z czasem narosło w niej wręcz

przekonanie o stałej obecności szatana, który mimo kolejnych spowiedzi


nie chciał zniknąć. Mało tego, zaczęła go słyszeć, między innymi jego

nakazy, by złożyła mu ofiarę z dziecka brata. Jedynym ocaleniem dla

chłopca według niej mogło być tylko jej własne samobójstwo – niestety,

związane z wiecznym potępieniem.

Co zrobiła rodzina? Zamiast do lekarza psychiatry zawiozła ją do

egzorcysty. Ten na szczęście okazał się rozsądnym człowiekiem

i skontaktował się z kliniką. Po półtoramiesięcznej terapii lekami

i elektrowstrząsami omamy ustały.

Według profesor Dudek nie sposób jest mówić o opętaniach – ale też

o stanach ekstazy religijnej – bez spojrzenia na historię ludzkości, w której

religijność zawsze odgrywała niezwykle istotną rolę. Kolejne pokolenia

wierzyły w czary, rzucanie uroków i klątw albo w chorobę jako formę kary

boskiej czy też wpływu złych mocy. Dopiero od czasów starożytnej Grecji

ludzkość zaczęła z tego przeświadczenia powoli się wyzwalać, ale jedynie

z częściowym sukcesem, o czym świadczą choćby trwające stulecia

polowania na czarownice albo przykuwanie chorych psychicznie ludzi do

ścian kościołów, by wypędzić z nich demony. Nawet dziś spory odsetek

ludzi dopuszcza wpływ magicznych czynników na swoje życie, z czego

między innymi wynika nieustająca popularność egzorcystów, do których

wożeni są ludzie chorzy psychicznie.

Ten kontekst można akurat łatwo zrozumieć. Ludzie religijni lub

obracający się w środowiskach religijnych podczas ataku psychozy często

doświadczali przeżyć o treści religijnej, czego elementem jest przecież

postać diabła. Profesor Dominika Dudek pamięta między innymi przypadek

zakonnicy chorej na schizofrenię, którą dręczył diabeł. Przychodził do niej,

by uprawiać z nią seks. Dziś ta kobieta jest już zdrowa, ale kilka wieków

temu mogłaby skończyć na stosie…


Ostatni dzień rekolekcji w Pabianicach. Ojciec Bashobora prosi, by wierni

podnieśli do święcenia wodę, sól i olej. Na oko licząc, niemal połowa

z obecnych otwiera torby. Widać, że są dobrze przygotowani.

Według dużej części wiernych należących do ruchów

charyzmatycznych woda święcona lub egzorcyzmowana podczas

specjalnego nabożeństwa w intencji uwolnienia jest środkiem ochrony

przed zasadzkami złego ducha. Taka woda osłania ludzi, domy, przedmioty,

a także pozwala skutecznie walczyć z sugestiami ze strony złego ducha,

uwolnić się od cierpień fizycznych i psychicznych, mających źródło

w działalności demona. Można ją także pić, skrapiać nią ciało w bolących

miejscach oraz myć przedmioty codziennego użytku. „Pomaga to

w neutralizowaniu znaków objawianych przez złego ducha zarówno na

ciele, jak i na przedmiotach” – czytam na stronie internetowej egzorcyz‐

my.katolik.pl. Serwis ten oferuje pierwszą pomoc w przypadkach dręczenia,

zniewolenia i opętania demonicznego, a także zawiera katalog kontaktów

do diecezjalnych egzorcystów i ośrodków pomocy duchowej w całej

Polsce. W sklepiku internetowym na stronie aż roi się od książek

o egzorcyzmach, o metodach, jakimi kusi nas diabeł, o magii, o naturze

demonów et cetera.

Wśród porad jest też szczegółowy opis roli, jaką w walce ze światem

złych mocy odgrywa olej egzorcyzmowany.

Według księdza Amortha, egzorcysty rzymskiego, ma on właściwości usuwania z ciał

różnych magicznych, zatrutych, nieczystych pokarmów, które znalazły się w ciele

zniewolonego poprzez spożycie lub wypicie. Można więc używać oleju egzorcyzmowanego

do przyprawiania pokarmów, gdy zachodzi podejrzenie spożycia czegoś trującego,

szkodliwego lub zaczarowanego. Powoduje to szybkie wydalenie danego przedmiotu.

Nacieranie olejem wspomaga działanie łaski w walce ze złym duchem i jego oddziaływania

na ciało opętanego.
Z kolei poświęcona, egzorcyzmowana sól najlepsze efekty przynosi

wtedy, gdy rozsypiemy ją „w pomieszczeniach uważanych za skażone

działaniem sił diabelskich, na przykład w miejscach, gdzie były

wywoływane złe duchy, odbywały się rytuały pogańskie i spirytystyczne.

Stosuje się [ją] także w ochronie domów, mieszkań, zabudowań

gospodarczych oraz pól, gdy zachodzi domniemanie, że mogą być pod

działaniem uroków lub klątw. Sól można dodać do potraw, gdy zachodzi

podejrzenie zaczarowania poprzez potrawę”.

Strona wspomina o jeszcze jednym elemencie pomagającym w walce

z demonami. To poświęcone kadzidło, które „wykorzystuje się

w specyficznych warunkach, gdy złe duchy obezwładniają zniewoloną

osobę, pozbawiając ją kontaktu z otoczeniem. Dym poświęconego kadzidła

drażni złe duchy, co przyczynia się do ujawnienia ich obecności, a także do

ich oddalenia. Pomaga kapłanowi w rozeznaniu złych duchów”.

Na temat tego ostatniego zdania pisał swą pracę doktorską w Rzymie

ojciec Bashobora. Kwestia rozróżnienia, kiedy mówi do nas zły duch,

a kiedy Duch Święty, jest również obecna w jego nauce, najczęściej

w postaci przykładów uwolnienia opętanych spod wpływu szatana.

Ojciec John przytacza podczas rekolekcji opowieść o swym pobycie

w Gdańsku, podczas którego polski duchowny poprosił go o interwencję

w sprawie chłopca i dziewczyny opętanych od dłuższego czasu przez

diabła. Po przyjęciu komunii świętej podczas mszy wypełnieni Duchem

Świętym obaj kapłani zmusili szatana do uwolnienia młodych ludzi

powtarzanymi słowami: „Nie ma tu dla ciebie miejsca”. Podobnie było

w Toruniu, gdzie również na spotkanie z ojcem Johnem przyszli ludzie

opętani. Tam także pomogły długa modlitwa i Duch Święty, który

poprowadził charyzmatyka do wypowiedzenia słów: „Jezu, jesteś tutaj,

jesteś w nas i prosimy Cię, żebyś uwolnił nasze siostry i braci”. A potem:
„Wy, dzieci Boże, jesteście wolne od mocy szatańskich”. Jak twierdzi

ojciec John, opętani zostali wyswobodzeni z sideł diabła. Obyło się bez

spektakularnych manifestacji demonicznych, jęków, wycia, turlania się po

podłodze, charczenia i wykrzykiwania obelg, które w opisie egzorcyzmów

są niezwykle częste.

– Kiedy grzeszymy, jesteśmy pod wpływem złego ducha – mówi ojciec

Bashobora. – Diabeł przychodzi do nas wtedy i kusi nas do grzechu.

Przychodzi do nas i prowokuje do niemoralności seksualnej poprzez

pokusy: pornografię, treść piosenek, a także narkotyki oraz tatuaże. One są

odzwierciedleniem ludzkiej pychy. Ludziom bowiem nie wystarcza to, co

stworzył Bóg. Chcą poprawić stan swego umysłu, więc biorą substancje,

które ich potem od siebie uzależniają. Albo robią sobie tatuaże. Czy

uważacie, że ciało ludzkie jest niewystarczająco pięknym dziełem Boga

i powinniście je poprawiać? I dlaczego ludzie tworzą na ciele te wszystkie

węże i skorpiony? Czy nie wyrzekają się w ten sposób Chrystusa?

Ojciec John nie rozumie również mody na kolczyki mocowane do uszu,

do nosa, policzków, brwi czy języka. Przypomina, że kiedy Europejczycy

przyjeżdżali do Afryki, to uznawali przebijanie uszu i języków za oznakę

braku cywilizacji, a dziś sami to robią. Bashobora uważa, że jedynym

salonem piękności, do którego powinniśmy chodzić, jest ten należący do

Ducha Świętego.

– Bóg stworzył cię piękną, a ciebie przystojnym. I tylko Bóg może cię

jeszcze upiększyć – mówi. – Tymczasem współcześni ludzie wolą szukać

piękna w bioenergoterapii, reiki, jodze, leczeniu energią, chodzą do wróżek,

by przepowiadały im przyszłość, jeżdżą do lasu obejmować się z drzewami,

przywożą z zagranicznych wycieczek figurki, których znaczenia nie

pojmują. Wiele z tych pamiątek może być niebezpiecznych, musimy


nauczyć się je rozpoznawać. Musimy wiedzieć, gdzie przejawia się Duch

Święty, a gdzie demony.

Trzeba jednak przyznać, że w porównaniu z innymi charyzmatykami

ojciec John oszczędnie dawkuje podobne treści uczestnikom swych

rekolekcji. Większość jego nauczania jest kompilacją pozytywnych

przykładów z Biblii i własnego doświadczenia oraz porad

psychologicznych, w których miłość, wiara i zaufanie do Boga są

kluczowymi elementami. Niezwykle rzadko wspomina o egzorcyzmach,

choć uczestnicy jego rekolekcji twierdzą, że i w takich ceremoniach

uczestniczy. Znany katolicki dziennikarz telewizyjny Robert Tekieli

wspominał na forum internetowym magazynu „Fronda”:

W Gdańsku posługiwałem przy egzorcyzmach czternastoletniej Białorusinki, która od lat nie

mogła przystępować do Komunii Świętej, bo zły duch fizycznie nie pozwalał jej tego zrobić.

Egzorcyści z diecezji przywozili ludzi, nad którymi ich modlitwy nie skutkowały, a dzięki

modlitwie (…) Bashobory byli uwalniani.

Pomimo takich relacji ojcu Johnowi na pewno daleko do grupy

charyzmatycznych kapłanów, w których nauce diabeł wydaje się niemal

obsesją, a mówienie o nim przybiera czasem wręcz karykaturalne kształty.

Do takich kapłanów należy na pewno ksiądz Jan Reczek, znany

krakowski kaznodzieja, charyzmatyk i rekolekcjonista, opiekun duchowy

wspólnoty Promień Chwały, członek rady programowej miesięcznika

„Egzorcysta”, prowadzący zarazem msze w intencji uwolnienia od

zagrożeń duchowych w krakowskim kościele Księży Pallotynów w Nowej

Hucie.

Uczestniczyłem w jednej z takich mszy. Zgromadziła setki osób, które

przyszły modlić się za siebie i za swoich krewnych. Widać było również

starszych ludzi na wózkach inwalidzkich, dwie młode osoby z porażeniami

centralnego układu nerwowego, trzy o kulach, z wyraźnymi niedowładami.


Po mszy, w trakcie modlitwy o uzdrowienie i uwolnienie, rolę główną

przejęła pani Stasia, bliska współpracownica księdza Reczka, obdarzona

przez Ducha Świętego „darem poznania” – umiejętnością wglądu w stan

duszy, a także odkrywania przyczyn duchowego zniewolenia i różnych

chorób. Wyglądało to mniej więcej tak, że starsza pani, siedząc przodem do

ołtarza, charakteryzowała osoby znajdujące się za nią w świątyni i mówiła,

na co cierpią.

– Pan w średnim wieku, z ciemnymi włosami, siedzący z prawej strony

mniej więcej w środku, ma kłopoty z sercem – mówiła na przykład pani

Stasia, po czym modliła się o jego uzdrowienie.

Atmosfera nabożeństwa była dość ponura, na twarzach wiernych

malowały się smutek i cierpienie. Pod koniec ksiądz Reczek święcił sól,

wodę i olej, w czym wzięło udział kilkadziesiąt osób. Nie widziałem

żadnych manifestacji demonicznych, upadania na posadzkę. Głębokie

zaskoczenie wzbudziło we mnie natomiast stoisko u drzwi wejściowych do

świątyni, gdzie zdecydowaną większość oferowanych publikacji stanowiły

kolejne numery „Egzorcysty”, krzyczące nagłówkami: Kim jest

Antychryst?, Doświadczenia bliskie śmierci, Prawda o charyzmatach, Nowy

tęczowy świat LGBT+, Egzorcysta z Portugalii. Świadectwo, Żywili się

tylko Eucharystią, Szamanizm dzisiaj. Egzemplarz, który kupiłem,

poświęcony był w dużej części dziewiętnastowiecznym objawieniom

w Gietrzwałdzie, gdzie na przykościelnym klonie objawiła się dwóm

dziewczynkom Matka Boska. W artykule przytaczano przykłady

uzdrowień, jakich doświadczają dziś pielgrzymi wędrujący do tego miejsca.

Swoje świadectwo złożył między innymi dziennikarz radiowy, który doznał

uwolnienia od satanistycznej muzyki, jaka nim wcześniej owładnęła,

wpędzając go w nihilizm i depresję, a także powodując ciężkie uszkodzenie

kręgosłupa, kwalifikujące go do pilnej operacji. Doszło do tego, że kiedy


zrozumiał, iż wpadł w sidła diabła, i postanowił pozbyć się płyt

z satanistyczną muzyką, nie był w stanie tego uczynić. Czuł wtedy „zły,

osobowy dotyk”. Pomógł mu wyjazd do sanktuarium w Gietrzwałdzie,

w ostatniej chwili. „Kroczyłem już po czerwonym dywanie, ale w porę

zauważyłem, że prowadzi on tylko jedną drogą – na krawędź, z której spada

się w czeluść piekła”.

Uzdrowienie przyszło podczas modlitwy różańcowej. „Przeszedł przez

moją duszę ogień, który spowodował, że moje poprzednie ja zostało

skruszone i wypalone”. Potem był długi płacz, po którym nastał błogostan.

Rozpoczęło się też cudowne uzdrowienie, dzięki któremu niepotrzebna była

już interwencja chirurga – wystarczyła rehabilitacja.

W dalszej części miesięcznika znalazłem artykuł opisujący, w jaki

sposób kapłani egzorcyści odróżniają opętanie przez diabła lub demony od

chorób psychicznych oraz czym się różni opętanie (przejęcie pełnej władzy

nad człowiekiem przez demony) od dręczenia, kiedy złe duchy atakują

ciało, na którym manifestują się potem oparzenia, ugryzienia, a nawet rany

cięte. Kolejny przeczytany przeze mnie tekst opisywał doświadczenia ludzi,

których we śnie nachodzili kosmici, a oni nie mogli się przed nimi bronić

ani uciekać. Według lekarzy taki stan nazywa się paraliżem sennym.

„Nauka jak zawsze na wszystko ma receptę, ale dlaczego osoby

doświadczające takiego paraliżu nie mają innych halucynacji, tylko zawsze

są one związane z obecnością ciemnych, zakapturzonych postaci?” – pyta

autor i po chwili tłumaczy, że tak naprawdę to nie są kosmici, tylko demony

zwodzące ludzkość.

Niemal cały numer aż bije po oczach swą pandemoniczną wizją świata,

w której diabeł i jego słudzy atakują nas na każdym niemal kroku. Na

szczęście lektura miesięcznika pozwala rozpoznać te drapieżne byty

i podaje recepty, jak się przed nimi bronić. Trzeba jednak przyznać, że nie
znajdziemy tam kuriozów takich jak w książce Być jak Hiob znanego

egzorcysty księdza Michała Olszewskiego, który tak opisuje uwalnianie

spod władzy diabła dziewczyny opisanej jako satanistka, członkini

Greenpeace i wegetarianka.

Pytam: „Kim jesteście?”, a one mówią, że są demonami wegetarianizmu. Rozkazałem im, by

wyszły, a one na to, że nie wyjdą. Pytam: „Jakie są przeszkody do wyjścia?”, na co one: „Nie

nakarmisz jej mięsem”. Mamy w nowicjacie, gdzie pracuję, dwadzieścia parę świnek, co jakiś

czas bijemy świnkę dla siebie na mięso i akurat była świeżo zrobiona kiełbasa. Więc mówię

do księdza, który się ze mną modlił: „Mamy trochę swojskiej kiełbaski, przynieś

i poczęstujemy te duszki”. Duchy zaczęły krzyczeć: „Nie, nie waż się przynosić kiełbasy”,

i mówią do tego księdza: „Bądź człowiekiem, nie idź po tę kiełbasę”. Wtedy mi przyszło do

głowy, że jest coś lepszego niż kiełbasa, i mówię: „Salceson przynieś”. Przyniósł ten

salceson. Trzymałem figurkę Matki Bożej z Guadalupe i powiedziałem: „Pod rozkazami

Matki Najświętszej macie jeść ten salceson”. Zaczęły jeść, w końcu mówią: „Nie

wytrzymamy tego”, i wyszły. Tego nas w seminarium nie uczą, żeby salcesonem wyganiać

złe duchy, ale praktyka pokazuje, że właśnie przeciwieństwami trzeba walczyć.

– W Polsce stale rośnie popularność egzorcyzmów i zainteresowania

tym, co podczas nich mówi rzekomo szatan. To jest paradoks, że kapłani

i wspólnoty charyzmatyczne powołują się na to, co wychodzi z ust

egzorcyzmowanego. Przy założeniu, że szatan jest ojcem kłamstwa, to jest

jakieś zupełne szaleństwo – uważa ojciec Jacek Siepsiak, który twierdzi, że

ruch charyzmatyczny kilkadziesiąt lat temu miał dużo bardziej „racjonalny”

charakter. – Wcześniej w Polsce nie było tej dziwnej fascynacji złem. W jej

efekcie niektórzy wierni wszędzie widzą działanie diabła i złego ducha. Na

to wszystko nakłada się wiara w klątwy, choroby będące wynikiem

grzechów, które mogą się ciągnąć pokoleniami, bo ktoś rzekomo kiedyś

otworzył furtkę złemu duchowi i teraz trzeba ją zamknąć, uwolnić od

przekleństwa. Taka wizja świata dobija ludzi, którzy słyszą między

wierszami: „Zostałeś przeklęty, więc przepadniesz. Masz raka, bo ty, twoi

rodzice lub dziadkowie zawinili”. Wpędza się w ten sposób ludzi

w poczucie winy, przeraża ich, a potem przychodzi lider i mówi: „Ale ja


ciebie z tego uwolnię, bo Bóg dał mi moc”. To pycha, a także niemające nic

wspólnego z chrześcijaństwem kłamstwo. Oczywiście w sensie społecznym

często cierpimy w wyniku złych czynów naszych przodków, nosimy też

w sobie niedobre schematy zachowań odziedziczone po rodzicach. Ale

wiara w klątwy? To przesada, w dodatku wygodna. Łatwo wtedy

zrezygnować z odpowiedzialności za swój los, gdyż wyższe siły o nim

decydują, nie my. Jak ludzie wobec czegoś są bezradni, to szukają

czarownic odpowiedzialnych za te nieszczęścia.

Zdaniem ojca Siepsiaka wszystkie te niepokojące zjawiska to znak

czasów, w których żyjemy, czasów, w których następuje odwrót od wiary

opartej na rozumie.

– Ludzie niby fascynują się osiągnięciami nauki, ale tak naprawdę coraz

mniej jej ufają, coraz popularniejsze są przecież ruchy antyszczepionkowe

i inne teorie spiskowe, wedle których ktoś przed nami stale ukrywa jakąś

prawdę. Po okresie racjonalizmu, kapitalizmu, wiary w demokrację

wchodzimy w okres podważania tego, co do niedawna było oczywiste.

Religia jest niestety do tego używana. To przykre, ale trzeba pamiętać, iż

miliardy ludzi zostały pozbawione możliwości korzystania z osiągnięć

nauki, rozwarstwienie społeczne się zwiększa, a nie zmniejsza. I to

wszystko zaczyna odbijać się czkawką, także w Kościele katolickim.

Ojciec Siepsiak przyznaje, że nie wie, w jaką stronę skierują wspólnoty

charyzmatyczne. Czy podążą w stronę umiarkowaną, zgodną z zasadami

wypracowanymi lata temu w Odnowie w Duchu Świętym? A może drogą

radykalną, z jej pandemoniczną wizją złych duchów czyhających na nas za

każdym rogiem, z chorobami będącymi wynikiem klątw i grzechów oraz

nabożeństwami, które nie mogą obyć się bez upadków i uzdrowień?

A może ścieżką pośrednią, którą – jak się zdaje – obrał ojciec John

Bashobora?
– W tej kwestii istnieje duże napięcie, także w episkopacie Polski –

ocenia. – Charyzmatycy dostarczają ludzi do Kościoła w czasach,

w których wielu wiernych od niego odchodzi: albo przestając wierzyć, albo

przechodząc do wyznań w rodzaju zielonoświątkowców. Mimo niechęci do

pewnych form i obrzędów Kościół we wspólnotach charyzmatycznych

widzi dziś szansę, bo są one żywe, entuzjastycznie nastawione do wiary.

Nie jest łatwo z tego zrezygnować i nie powinno się tego robić, bo przecież

charyzmatycy zawsze byli obecni w historii Kościoła, wywołując w nim

twórczy ferment. Myślę, że w perspektywie niedługiego czasu hierarchia

będzie musiała zmienić sposób zarządzania Kościołem, zmniejszy się rola

parafii terytorialnych na rzecz wspólnot i bractw skupionych wokół

charyzmatycznego kapłana czy świeckiego lidera. Ten oddolny ferment

spowodował, że ludzie zaczęli czytać Pismo Święte, co kiedyś było nie do

pomyślenia. To jest mocna zmiana w polskim Kościele i w pewnym sensie

odpowiedź na postulat protestantów, aby bezpośredni, powszechny kontakt

ze słowem Bożym mieli wszyscy wierni, a nie tylko elity, które tłumaczą je

potem maluczkim podczas kazań. I to jest niezwykła wartość ożywcza, za

którą Kościół powinien być charyzmatykom wdzięczny.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
ZAKOŃCZENIE

Kościół katolicki w Polsce stanął na rozdrożu. Utracił dynamikę,

opuszczają go wierni, a coraz mniej młodych mężczyzn widzi sens obrania

stanu duchownego za drogę swego życia. Episkopat nie potrafi zmierzyć się

z przemianami cywilizacyjnymi, nie umie dojrzale reagować w sytuacjach

kryzysowych, choćby w obliczu licznych i zarazem uzasadnionych

oskarżeń księży o pedofilię. A walcząc o swe dobre imię, zachowuje się nie

jak wspólnota religijna przesiąknięta troską o prawdę, lecz jak korporacja,

którą bardziej martwi jej publiczny wizerunek niż zejście ze ścieżki dobra.

Na tym tle ruch charyzmatyczny jawi się jak ogromny haust świeżego

powietrza, choć wciąż nie wiadomo, czy więcej w nim będzie korzyści

z nowego zastrzyku energii czy też niebezpiecznego zachłyśnięcia się

nadmiarem wrażeń. Albo zbyt wielkiego przywiązania do magii

i tajemniczości, w której więcej jest lęku niż głębi duchowej i miłości

bliźniego.

Jedno jest pewne. Ogromną rolę w kształtowaniu nowego polskiego

katolicyzmu odegrał i odgrywać będzie nadal skromny kapłan z Ugandy,

który poruszył dziesiątki (a może nawet setki) tysięcy polskich serc. Nie

poprzez starannie wyreżyserowane widowiska ani sypanie z rękawa

cudami, ale poprzez ciężką pracę u podstaw: spotkania z małymi

wspólnotami, troskę o ich los, podnoszenie na duchu zatroskanych ludzi.

Ojciec John Baptist Bashobora przyjechał do nas z kontynentu, który przed


laty ewangelizowali Europejczycy, ze świata dotkniętego wojną

i ludobójstwem. A jednak to właśnie jemu wielu Polaków zawdzięcza

wejście na nową drogę do Boga. Już nie tylko poprzez parafię i niedzielną

mszę, ale przede wszystkim dzięki prawdziwej Wspólnocie, żywemu słowu

Bożemu i drodze Jezusa. Drodze, o której zapomnieliśmy, jak jest trudna

i radykalna. I nawet jeśli nie wszystko, co mówi ojciec John, zgadza się

z europejską mentalnością i jej przywiązaniem do racjonalizmu, to warto

iść jego śladem. Od serca do serca.

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89
Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Panczakiewicz Art.Design

Zdjęcie na okładce

Tomasz Urbanek/East News

Redaktor prowadzący

Adam Gutkowski

Opieka redakcyjna

Paulina Gwóźdź

Adiustacja

Urszula Horecka

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Anna Sidorek

Copyright © by Marek Kęskrawiec

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2021

ISBN 978-83-240-6187-7

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl


Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski

===Lx0pECkfLl1vX2lfZlc9CzkBMwJnAjsCYwIyVzUNPg48DD0MOl89

You might also like