Professional Documents
Culture Documents
Reed Ava - in Love 02 - Madly
Reed Ava - in Love 02 - Madly
ISBN 978-83-8266-026-5
Adres do korespondencji:
Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.
ul. Ludwika Mierosławskiego 11a
01-527 Warszawa
www.wydawnictwo-jaguar.pl
instagram.com/wydawnictwojaguar
facebook.com/wydawnictwojaguar
Mason
June
Pewnych rzeczy nie da się zmienić, nieważne jak bardzo się tego
pragnie i jak bardzo się stara. Można tylko z nimi żyć. I próbować
o nich zapomnieć albo przynajmniej zepchnąć na dno świadomości.
Uzmysławiam to sobie każdego dnia, ilekroć patrzę na swoje odbicie
w lustrze. I nienawidzę tego.
Chociaż nie, żeby tego nienawidzić, brakuje mi już sił. Po prostu
tego żałuję. Cholernie żałuję. A to różnica.
Z westchnieniem sięgam po szczotkę i rozczesuję włosy. Znowu
trochę urosły, ale nadal są znacznie krótsze niż te, które nosiłam
dawniej. Obcięłam je pod wpływem impulsu, zanim Andie
przyjechała do Seattle. Wiele lat długie włosy były mi tarczą,
okryciem. Jak wierny, osłaniający przed światem towarzysz, którego
pozbawiłam się sama, nie zastanawiając się nad tym zbytnio.
Minęło kilka tygodni, zanim przyzwyczaiłam się do nowej fryzury,
ale zdążyłam ją polubić i od tego czasu regularnie podcinam włosy.
Przyglądam się sobie z każdej strony w średniej wielkości lusterku
na moim stoliku. Na biurku, które nie zasługuje na tę nazwę. Służy
mi przede wszystkim jako toaletka, bo jedynie we własnym pokoju
czuję się w miarę bezpiecznie. Tylko tutaj mam dość spokoju, żeby
zmyć makijaż albo żeby go nałożyć. Tak jak teraz.
Szczotka ląduje w jednym z koszyczków, w których trzymam
niezliczone tusze do rzęs, szminki, trochę różu i inne drobiazgi.
Wyciskam odrobinę kremu na dłoń i delikatnie wklepuję w twarz.
Tym samym przygotowuję skórę na to, co musi znosić już od lat –
zaraz nałożę na nią bardzo drogi podkład kryjący. Który oczywiście,
jeśli wierzyć reklamom, wygląda całkowicie naturalnie i jest niemal
niezauważalny.
Żałośnie mała tubka kosztuje około sześćdziesięciu dolarów.
Czasami wystarcza mi na tydzień, o ile obchodzę się z nią bardzo
oszczędnie, nie poprawiam makijażu w ciągu dnia i nie nakładam go
ponownie, co właśnie teraz chcę zrobić. Grubo ponad dwieście
dolców miesięcznie idzie na sam podkład. Gdyby to były moje
pieniądze, nie bolałoby mniej, tylko inaczej. Chciałabym poszukać
pracy, niby zabieram się do tego już od wielu tygodni, ale zawsze coś
krzyżuje mi szyki, a większość moich zarobków szłaby właśnie na
makijaż. Byłoby trudno, jednak wówczas zerwałabym kontakt
z rodzicami, szczególnie z mamą. Przykre, że nie łączy nas już nic
więcej poza tym. Zapewne to jeden z powodów, dla których ciągle się
na to nie zdobyłam. Ciągle liczyłam, że…
Prycham pogardliwie, zaciskam usta w wąską kreskę i oddycham
głęboko przez nos.
Moja ręka porusza się automatycznie, opuszki palców dotykają
lewego policzka, przesuwają się po kości policzkowej, coraz niżej, na
szczękę i brodę, na szyję, przez lewy obojczyk, aż do nasady piersi.
Gdybym zamknęła oczy, może mogłabym zapomnieć, że ta część
mojego ciała istnieje naprawdę. To jednak zapewne nie miałoby
znaczenia. Bo ona tam jest. Wściekle czerwona, rozpalona jak
płomień w ciemności, jak wino rozlane na jasnym dywanie.
To ma swoją nazwę. Naevus flammeus. Znane także jako znamię
naczyniowe płaskie, a mniej oficjalnie – znak ognia lub plama z wina
porto. Na początku może to zabrzmieć ekscytująco jak coś
wyjątkowego, może nawet wzbudzić zaciekawienie, ale w końcu to
nic innego jak wada, piętno, które mi towarzyszy, odkąd sięgam
pamięcią. I już zawsze tak będzie.
Zdaję sobie sprawę, że się nie powiększa, zresztą to niemożliwe.
Jednak czasem odnoszę takie wrażenie. Zdarzają mi się koszmary,
w których plama, która i tak jest wielkości mniej więcej trzech dłoni,
rozrasta się, rozlewa, aż pochłania mnie całą i nie zostaje już nic.
A przecież już się nie przejmuję… Prawda?
Szybko nakładam fluid, rozprowadzam go gąbeczką po skórze.
Maluję się metodycznie, mam doświadczenie, koncentruję się
i widzę, jak wściekle czerwona skóra znika pod warstwą kamuflażu.
Mój drogi podkład matujący zasłania wszystko, co powinien, a także
całą resztę. Na przykład piegi na nosie czy malutką bliznę u nasady
włosów. Łatwo się rozprowadza, nie plami, a miejsca przejścia są
niemal niewidoczne.
Minęło trochę czasu, zanim znalazłam podkład idealny. Taki,
który nie całkiem wysusza skórę, nie doprowadza jej do stanu
z okresu dojrzewania, jest wodoodporny i po całym dniu wygląda
jeszcze w miarę świeżo. Podkład, który nawet po dwunastu
godzinach maskuje wszystko, nie pęka, nie kruszy się.
Poszukiwania lekarstwa na moją skazę, a później idealnego
sposobu jej maskowania zaczęły się w przypadku mojej mamy już
kilka miesięcy po tym, jak się urodziłam, gdy znamię stawało się
coraz bardziej widoczne. Szybko się okazało, że zostanie ze mną na
zawsze i nie da się go usunąć ani zmniejszyć laserem. To wszystko
przyprawiało mnie wyłącznie o ból. Sama zaczęłam szukać
rozwiązania, kiedy miałam mniej więcej dziewięć lat. To wiek,
w którym dzieci potrafią być bardzo okrutne. To wiek, w którym
moja mama doszła do wniosku, że naprawdę nie może robić nic
innego, niż mnie ukrywać. Co powiedzą ludzie, nasi nieliczni
sąsiedzi, nauczyciele czy, przede wszystkim, jej klienci dążący do
perfekcji za wszelką cenę? Co powie świat? Przy tym w całej tej
sprawie moja matka jest największym problemem. Dopóki istnieje
skaza na mojej skórze, zawsze będzie patrzeć na mnie i ciągle sobie
przypominać, że zawiodła. Stworzyła coś nieidealnego, czego nie da
się naprawić. I dlatego od lat do dzisiaj robi, co w jej mocy, by ukryć
ten błąd, by chociaż czasami o nim zapomnieć. A ja poszłam w jej
ślady. Kiedy nie mam makijażu, ilekroć zerkam w lustro, widzę to
samo co moja matka – coś, co powinno być ukryte.
Gotowa. Nic nie przebija, żadna plamka, żaden ślad, żadna
nierówność. Fałszywy obraz, który przez lata doprowadziłam do
perfekcji.
Szybkim ruchem poprawiam linię brwi, maluję tuszem jasne rzęsy,
żeby w ogóle było je widać. Odrobina błyszczyku na usta i proszę
bardzo. Makijaż skończony. Do tego puder i spray utrwalający.
Gotowe.
Odwracam się, patrzę na telefon na łóżku i widzę, że dzwoniła
Andie. Miałyśmy się spotkać w klubie przed jej zmianą i trochę
pogadać, zanim w środku rozpęta się piekło, ale kolejny raz
zapomniałam o bożym świecie.
– Cholera – mamroczę i chcę do niej napisać, gdy pojawia się
wiadomość od niej.
Spóźniasz się. Czekam w klubie. Co powiesz na to, by w czasie ferii
zacząć nowy trend: mniej makijażu?
Niezła próba. Może innym razem. Przebieram się i wychodzę.
Przepraszam, że na mnie czekałaś.
Nie ma sprawy. Do zobaczenia!
Andie wie, podobnie jak ja, że nie będzie innego razu. Ten jeden
w liceum wystarczył. To był jeden z najgorszych dni w moim życiu,
chociaż miałam u boku Andie.
Jest czerwiec, koniec trzeciego semestru. Na szczęście moja
współlokatorka nie mogła się doczekać momentu, kiedy stąd
wyjedzie, i wreszcie zostawiła mnie samą. Nie znosi mnie, odkąd
przespałam się z typem, w którym była zakochana. Czyli mniej
więcej od mojego pierwszego tygodnia w Seattle.
Gdybym wiedziała, że to jej facet, w życiu nie poszłabym z nim
do łóżka, ale Sara ciągle jest o to wściekła. Przyznaję, od tamtej
pory jestem ostrożniejsza, jeżeli chodzi o szybkie numerki.
Mówiąc krótko, to był najgorszy początek, jaki mogłabym sobie
wyobrazić.
Że już nie wspomnę o tym, że zaczęłam pierwszy semestr na
uniwersytecie Harbour Hill bez Andie i tym samym przez kawał
czasu byłam sama. Po tej aferze z Sarą nadal tak jest, także ze
względu na to, że od zawsze mam kłopoty z nawiązywaniem nowych
znajomości. W przypadku Coopera, Dylana i Masona było inaczej.
Ale to wyjątek. Andie była tam i w pewnym sensie to ona nas
połączyła. Jednak i chłopcy nie wiedzą, jaka jestem naprawdę.
Odkrycie się przed niewłaściwymi ludźmi – na to ryzyko nie
decyduję się już od bardzo dawna.
Nagle rozlega się pukanie do drzwi. Zdumiona ściągam brwi.
Większość lokatorów akademika wybyła, podobnie jak Sara. Nie
spodziewam się nikogo, jednak stukanie ponownie wybrzmiało –
energiczniejsze, bardziej stanowcze.
Wzdycham zdenerwowana, może także odrobinę zła, ale zaraz
podchodzę do drzwi. W życiu nie dotrę do klubu na czas.
– Już idę! – krzyczę, otwieram… I gapię się na karton. Karton na
dwóch nogach?
– Stevens… Panna June Stevens? – Zza pudła wyłania się niski
facecik i stawia paczkę na podłodze.
– Tak – odpowiadam po chwili wahania.
Chyba niczego nie zamawiałam? A może jednak? Nerwowo szukam
w pamięci, lecz nic mi nie przychodzi do głowy. Skoro niczego nie
zamówiłam, w takim razie… O nie!
Znowu.
– Proszę tu podpisać. – Kurier z uśmiechem podsuwa mi malutkie
urządzenie, którym zeskanował kod z boku paczki. Ciągle zdumiona
pochylam się, podpisuję i rzucam niby od niechcenia:
– Nie wie pan, od kogo to? Ani co jest w środku?
– Przykro mi, ale nie. – Potrząsa głową i patrzy na mnie smutnymi
oczami jamnika.
– Dobra, dzięki. Zaraz się dowiem. – To rzeczywiście było durne
pytanie. Jakby kurierzy znali zawartość dostarczanych przesyłek.
– Miłego wieczoru. – Wymieniam czytnik na paczkę i sama już nie
wiem, co mnie bardziej zbija z tropu: tajemniczy, mimo sporych
rozmiarów, lekki karton w moich dłoniach czy uprzejmość młodego
kuriera. Nigdy nikt nie dostarczył mi przesyłki z takim promiennym
uśmiechem.
Po jego wyjściu zamykam drzwi kopnięciem i kładę paczkę na
kanapie. Jeżeli ją rozpakuję, spóźnię się jeszcze bardziej. Zagryzam
wargę, splatam ręce na piersi i przez chwilę myślę intensywnie…
– Oj tam. – Rozrywam opakowanie. Wiem doskonale, że
ciekawość nie dałaby mi spokoju przez cały wieczór. Zmyłabym się
z klubu pod byle pretekstem, żeby wrócić do domu i rozpakować
przesyłkę. Wolę tego oszczędzić i Andie, i sobie.
Szelest i trzask. Otwieram pudło. Co to jest, do cholery?
Gałęzie. Ktoś przysłał mi ogromny pęk gałęzi. Z otwartą buzią
gapię się na cieniutkie ciemnobrązowe gałązki owinięte
pasteloworóżową, lśniącą wstążką.
I wtedy dostrzegam kuleczki. Malutkie, jasne, śliczne kuleczki.
Dotykam ich delikatnie i nie mogę uwierzyć, co czuję. Cudowne
okrągłe i owalne, naturalnie białe na tle brązowych gałęzi, są
mięciutkie. Jak futerko.
Ostrożnie wyjmuję wiązankę z kartonu. Widzę, że na wstążce coś
jest. Wizytówka. Prosty bilecik. Rozchylam go i słowo, które
dostrzegam, sprawia, że coś we mnie pęka.
Kotku. Jest napisane: kotku.
Utwierdzam się w podejrzeniach.
– Ten idiota. Ten cholerny, wkurzający, arogancki… – wyrywa mi
się. Rzucam bukiet na kanapę i idę do siebie. Energicznie chwytam
za telefon.
Słyszę sygnał, a potem, jak przyjmuje połączenie.
– Mason! Ty… – Jestem tak wkurzona, że nie mogę go nawet
porządnie zwymyślać.
Słyszę jego cichy śmiech, niski i ciemny.
– Mógłbyś mi łaskawie wyjaśnić, po co mi przysyłasz wiecheć
badyli? Albo jeszcze lepiej, czemu w ogóle cokolwiek mi ciągle
wysyłasz? Nie potrzebuję tego, Mason. Ani kwiatów, ani czekoladek,
ani zaproszeń do kina, teatru czy gdzie tam jeszcze. – No dobra,
z pralinami to przesada, były naprawdę pyszne. Kwiaty też, ale o tym
nie musi wiedzieć. Chodzi o zasadę. Takie rozmowy prowadzę z nim
cały czas, odkąd Cooper i Andie są razem. Wydaje mi się, że pamięć
mu szwankuje. Jakby nie był w stanie zapamiętać moich słów, do
jasnej cholery.
– Pomyślałem sobie, że ci się spodobają. To kotki wierzby, bazie.
Twarde i zarazem miękkie, wyjątkowe. Jedyne w swoim rodzaju.
Przypominają mi ciebie.
– Doprowadzasz mnie do szału, wiesz o tym?
– Umów się ze mną, June.
Przewracam oczami i złoszczę się na niego, że tak bardzo to
wszystko utrudnia.
– Nie.
– Znowu cię o to poproszę. – Śmieje się ponownie, a ja staram się
myśleć o czymś innym, bo w tej chwili widzę go doskonale oczami
wyobraźni. Jego spojrzenie i dołeczki w policzkach.
– Jeżeli sprawia ci to przyjemność, proszę bardzo. Ale nie licz, że
kiedykolwiek usłyszysz inną odpowiedź.
– Zobaczymy, kotku, zobaczymy… Na razie.
– Nie mów tak do mnie, ty durniu! – Robi to celowo. Jestem o krok
od wybuchu, on jednak rozłącza się bez słowa.
Dlaczego akurat on jest właścicielem najfajniejszego klubu
w mieście?
Mason Greene. Żałuję, że wtedy nie utopił się w moim koktajlu
albo nie udławił ananasem.
Odkładam telefon na łóżko, ściskając nasadę nosa, idę do
saloniku, patrzę na bazie i koniec końców porzucam myśl, by się ich
pozbyć. Są na swój sposób naprawdę ładne. Podobają mi się. Choć
trudno mi to przyznać. W życiu nie zdradzę tego Masonowi.
Co teraz? Wstawić do wody czy przeżyją bez niej? Przyglądam się
im uważnie i zauważam, że są suszone. Świetnie, i tak nie mam
wazonu, w którym mogłabym umieścić ten bukiet. Dlatego opieram
go o ścianę przy biurku i mam nadzieję, że będzie tak stał. Szybko
zbieram resztki kartonu i w końcu podchodzę do szafy z ubraniami,
żeby przygotować strój na dzisiejszy wieczór. Zazwyczaj najpierw
wybieram ciuchy, potem robię makijaż, dzisiaj jednak musi być
inaczej. Byłam zbyt pogrążona w myślach, zagapiłam się i usiadłam
przy toaletce w szlafroku.
Stoję przy otwartej szafie, gapię się na jej zawartość i nic na to nie
poradzę, znowu odpływam myślami. Zaczęły się wakacje.
W przeciwieństwie do Andie, która pracuje w klubie, spędza czas
z Cooperem, Skarpetą, a czasami z Dylanem i Netfliksem albo ze
mną, tym samym zawsze ma coś do roboty, ja nie mam… Nic. Po
prostu nic. I jeszcze te praktyki. To najgorsze, bo do początku
czwartego semestru muszę odbyć obowiązkowe praktyki w zakresie
marketingu, organizowania eventów albo zarządzania biurem. Mają
one trwać co najmniej cztery tygodnie, wykładowca dał nam to jasno
do zrozumienia. A w tym wypadku: więcej znaczy więcej. Odpycham
od siebie panikę, bo po pierwsze zajęłam się tym za późno, a po
drugie, i ważniejsze, zgubiłam potwierdzenie odbycia praktyk, które
miałam w kieszeni. Muszę wymyślić coś nowego, jeżeli chcę się
dostać na wszystkie zajęcia w nowym semestrze, inaczej się cofnę,
a przy odrobinie pecha to może oznaczać koniec stypendium. Bo
zawsze znajdą się ludzie lepsi, szybsi, mądrzejsi i piękniejsi od
ciebie. Zawsze. Tego nauczyło mnie życie. Brutalnie.
Z utratą praktyki i być może odebraniem dofinansowania łączyłyby
się inne problemy. Oprócz braku pieniędzy słabo byłoby się
tłumaczyć, dlaczego nie udało mi się utrzymać stypendium. Zrobię
wszystko, co w mojej mocy, by spełnić moje marzenie i razem
z Andie otworzyć własną firmę. Jeżeli to mi się nie uda, to…
Nie, teraz nie mogę o tym myśleć. Ktoś prędzej czy później
odpowie na moje ogłoszenie, ktoś musi. Nie poddam się!
Dumnie unoszę głowę, wyciągam ciuchy z szafy, decyduję się
ostatecznie na dżinsy boyfriendy, które luźno opadają na biodra,
i słodką koszulkę. Gdzieś tutaj mam jeszcze pasujące szpilki, tak, na
pewno gdzieś są. O proszę! Triumfalnie wyciągam je z szafy.
Jedną ręką usiłuję się ubrać, drugą sięgam po komórkę. Zaciskam
zęby, gdy widzę godzinę. Andie nienawidzi tego, że wiecznie się
spóźniam. Cholera. Naprawdę nie robię tego celowo. Nie pojmuję,
jakim cudem ciągle do tego dochodzi.
Z przekleństwem na ustach wybieram numer korporacji
taksówkowej i mam nadzieję, że samochód potrafi latać, żeby Andie
nie wydrapała mi oczu. Mogłabym wziąć grata, ale zaparkowanie
nim w centrum miasta to mordęga. Poza tym dobrze zrobi mi drink.
Albo dwa… Byle bez ananasa.
Rozdział 2
Co za ironia, że rzeczy, których potrzebujemy najmniej, trafiają do nas
najszybciej…
Mason
June
Mason
June
Pięć godzin, dwa podwójne espresso, cztery latte oraz dwa i pół
kawałka sernika później siedzę na ławce i zajadam ogromne
czekoladowe ciastko z karmelem. Cukrzyca, wobec takiej ilości
spożywanego cukru, ustawia się w blokach startowych i radośnie
zaciera ręce.
Na mojej liście została jeszcze dokładnie jedna agencja, z siedzibą
właśnie tutaj. To znaczy nie na parkowej ławce, tylko naprzeciwko
mnie, po drugiej stronie ulicy.
Więc jednocześnie wpycham w siebie megasłodkie, niemal
obrzydliwe ciastko i, nabuzowana kofeiną, gapię się na przeciwległy
budynek.
Zmarnowałam pięć godzin życia. Trzysta minut. Mogłam sobie
tego wszystkiego oszczędzić. Ani wizyty osobiste, ani rozmowy
telefoniczne nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Przy tym wiele
firm zachowało się miło, chcieli pomóc, przepraszali, usiłowali
nawet coś znaleźć. Na darmo. Po prostu przyszłam za późno. Za
każdym razem to samo. Nigdy więcej nie powtórzę tego błędu, co
jednak nie zmienia faktu, że w tej chwili wszystko to jest bardzo
frustrujące.
I dlatego siedzę teraz obok niezliczonych gołębich kup i boję się
wejść. Jeżeli odmówią, zostaje mi już tylko kilka opcji na północy
miasta, a tam, ze względu na godziny otwarcia, dotrę dopiero
w poniedziałek. A zatem nie zostaje mi nic.
– Cholera! – mamroczę z pełnymi ustami, dopycham jeszcze
żałosne resztki ciastka. W tej chwili wyglądam zapewne jak chomik
po narkotykach.
Udaje mi się przełknąć to lepkie paskudztwo, wytrzeć dłonie
i wyrzucić śmieci do kosza. A potem dumnie unoszę głowę, czując
się jak Bruce Banner, który lada moment przemieni się
w Niewiarygodnego Hulka, jego koszula pęknie na strzępy, a na ten
widok przechodząca obok babcia niemal dostanie zawału; i po raz
enty recytuję setkę sloganów motywacyjnych.
June, dasz radę. Jesteś mądra i wiesz, co robisz.
Ten, dla kogo będziesz pracować, może się uważać za szczęśliwca. Ale
przede wszystkim będziesz w głębokiej dupie, jeżeli tego nie załatwisz…
Rozglądam się na boki, energicznym krokiem pokonuję ulicę,
wchodzę do budynku i jadę windą na czwarte piętro. Zameldowałam
się wcześniej w recepcji. Na górze widzę przytulne lobby, otwarte
i jasne, a nieco dalej otwartą przestrzeń biurową. Otaczają mnie
głośne dźwięki, atmosfera tak napięta, że aż iskry lecą. Bardzo tu
ciepło.
W recepcji siedzi mężczyzna w słuchawkach, wpatrzony w trzy
monitory. System telefoniczny to obłęd. Tuziny połączeń migoczą
jednocześnie, telefony dzwonią bezustannie.
Gdy podchodzę, nie muszę nic mówić. Nie patrząc na mnie, i tak
wie, że tam jestem, bo natychmiast podnosi palec, dając mi znać,
żebym się nie odzywała. Beżowa koszula doskonale pasuje do jego
oliwkowej karnacji i eleganckiego wyglądu. Czarne włosy ma dobrze
podcięte i modnie nażelowane. Na pierwszy rzut oka widać, że
spędza w łazience więcej czasu niż Andie i ja razem wzięte. Kiedy się
rozglądam, dociera do mnie, że dotyczy to wszystkich wokół. Każdy
wygląda jak model z reklam Diora, Chanel czy Hugo Bossa.
Z trudem przychodzi mi zachować spokój, nie paplać, nie
przestępować z nogi na nogę, nie gapić się na wszystkie strony czy
w wąskie lustra po bokach. Albo nie uciec chyłkiem z budynku. Nie
pasuję tutaj. To oczywiste i jasne jak mało co.
Po dzisiejszym maratonie czy, bądźmy szczerzy, ścieżce zdrowia
wyglądam zapewne fatalnie. Przy moim pechu prawdopodobnie
mam jeszcze na wargach resztki karmelu i czekoladę na zębach.
Niech ten dzień się wreszcie skończy… Moja koszula i piękne lniane
spodnie są pogniecione, żakiet nie pochodzi bynajmniej od
najlepszych projektantów, a buty to zwykła podróbka. Przynajmniej
makijaż mam na poziomie, myślę sobie. Dzięki, mamo.
Czekam, bardziej cierpliwa i spokojna, niż sobie wyobrażałam.
Czekam, czekam, czekam – i nic się nie dzieje. Typ ciągle gada przez
telefon. Dla wszystkich innych jestem równie niewidoczna, jak dla
niego. W innych okolicznościach miałabym więcej cierpliwości. Nie,
nieprawda, nigdy nie mam jej zbyt wiele, choć być może
zareagowałabym inaczej niż teraz. Ale dzisiaj mam tego wszystkiego
po dziurki w nosie. Ten dzień i dobre maniery mogą mnie
pocałować.
Z całą gracją, na jaką mnie stać, pochylam się nad kontuarem,
świdruję telefonistę wzrokiem, przeszywam go spojrzeniem, aż
wreszcie patrzy mi w oczy. Naprawdę na mnie patrzy, wytrzymuje
mój wzrok, ale, do jasnej cholery, ciągle się do mnie nie odzywa,
tylko dalej gada przez telefon. Oczywiście na jego liście priorytetów
jestem na samym końcu. Przekłada kolejne słuchawki, zmienia ton
głosu, palcami tańczy po świecących czerwonych guzikach.
– Przepraszam bardzo, czy może mi pan łaskawie powiedzieć,
kiedy będzie miał dla mnie czas? – Pękam z dumy, że zaczęłam od
przepraszam bardzo.
Nie robi to na nim najmniejszego wrażenia, znowu podnosi rękę –
którą zaraz mu złamię, jeżeli nie będzie uważał – a drugą dociska
słuchawkę do ucha. Ściąga w zadumie wąskie brwi, tłumacząc komuś
z przejęciem, że pan X jest na spotkaniu i nie można mu teraz
przeszkadzać.
Zaciskam pięści. Ociekam potem, jestem wkurzona, bolą mnie
nogi, cukier w moich żyłach jedzie po bandzie, nerwy stoją w ogniu
i jeżeli coś się natychmiast nie zmieni…
– Chciałabym rozmawiać z managerami działu eventowego,
państwem Innings. Przesłałam już dokumenty, nie zajmę panu dużo
czasu, ale… – Odwraca się do mnie tyłem, cały czas mówiąc coś do
słuchawki. Ignoruje mnie. Ignoruje. Mnie.
Czekałam. Na stojąco. Na pewno dobre z pół godziny. A on przez
ten czas nawet się ze mną nie przywitał. Byłam uprzejma. Byłam
cierpliwa. Gdyby Andie tu była, z niedowierzania i dumy zalałaby się
łzami, że wytrzymałam tak długo.
Dość tego!
Jednym szybkim ruchem podciągam się na kontuarze, kładę na
blacie i pochylam tak, że nogi dyndają mi w powietrzu. Energicznym
gestem wyrywam wszystkie kable z telefonów, zaciskam na nich
dłonie, jakby od tego zależało moje życie i elegancko wracam na
ziemię, aż czuję posadzkę pod stopami.
Przez chwilę panuje błoga cisza. Oddycham z ulgą.
Mina typa bezcenna. Szczęka do ziemi, wybałuszone oczy, jak
wariat ciągle wciska kolejne guziki, głośno krzyczy: halo, jakby ktoś
go jeszcze słyszał…
– Halo – odpowiadam radośnie z promiennym uśmiechem na
twarzy. Wreszcie udało mi się przykuć jego uwagę. Tylko o to mi
chodziło. – Skoro mamy to już za sobą, nazywam się June Stevens,
chciałabym porozmawiać z państwem Innings. Przesłałam im moje
dokumenty. O ile mi wiadomo, ciągle jest jeszcze wolne miejsce dla
praktykantki, ale szczerze mówiąc, mogę nawet pracować na
recepcji. Pan najwyraźniej nie jest w stanie jednocześnie rozmawiać
przez telefon i pomóc nowo przybyłym. Może ma pan także problem,
by jednocześnie myśleć i oddychać. Co oczywiście nie stawia pana
w najlepszym świetle i odstrasza potencjalnych klientów. – Wszystko
albo nic, przemyka mi przez głowę. Tu nie ma miejsca na półśrodki,
nawet jeśli tym samym przekreślam moje szanse.
– Panno Stevens – zaczyna oburzony i wstaje, żebyśmy byli na tej
samej wysokości. – Proszę natychmiast opuścić ten budynek,
w innym wypadku wezwę ochronę. Czy pani zrozumiała?
Zatkało mnie z oburzenia.
– Wyrzuca mnie pan? – pytam, a serce podchodzi mi do gardła.
– Przed chwilą wyrządziła pani szkody materialne, niszcząc
centralę telefoniczną. Nigdy w życiu nie spotkałem kogoś takiego.
Proszę natychmiast wyjść!
– Bo jest pan za głupi, by jednocześnie przyjmować klientów
i wykonywać swoją zakichaną pracę! – wrzeszczę. Na jego twarzy
pogarda walczy z wściekłością.
Ciskam w niego garść kabli, odrywam się od kontuaru i ignoruję
spojrzenia wszystkich, którzy teraz patrzą na mnie uważnie, choć
jeszcze kilka minut temu w ogóle mnie nie zauważali. Czekanie na
windę ciągnie się w nieskończoność.
Gdy wreszcie do niej wsiadam, drzwi się zamykają i widzę swoje
odbicie w lustrze – rozczarowanie, wstyd i strach zalewają mnie falą
tsunami. Nie mogę dłużej powstrzymać szlochu, który wzbiera mi
w gardle. Nie chcę płakać, a już na pewno nie tutaj, ale i tak mam
oczy pełne łez.
Mrugam energicznie, oddycham głęboko, wmawiam sobie, że
wszystko będzie dobrze. Jeszcze nie wszystko stracone. Mam jeszcze
kilka szans… A jedną z nich jest Mason. Cholerny świat.
Chyba teraz trochę lepiej rozumiem, co czuła Andie po przyjeździe
do Seattle. Bez pieniędzy, bez pracy, za to z mnóstwem obaw i trosk.
Mimo to nie można porównywać naszych sytuacji, ona miała o wiele
gorzej niż ja. Ale to, teraz… Z trudem przełykam ślinę. To mi
wystarczy.
Dosyć na dzisiaj. Koniec. Wracam do Andie. Szybko piszę jej
wiadomość, żeby była przygotowana. Dopiero popołudnie, a ja już
padam z nóg.
Przyniosę jedzenie dla wszystkich. Zaraz będę.
I rzeczywiście niedługo później wchodzę do mieszkania objuczona
jak muł. Oczywiście Skarpeta natychmiast się na mnie rzuca, szczeka
i radośnie macha ogonkiem. Dwie sekundy później staje przede mną
Mason, a Andie woła z pokoju, że zaraz przyjdzie.
Mason uśmiecha się, za moment jednak wyzwanie w jego oczach
ustępuje trosce. Najwyraźniej widać po mnie, w jakim jestem
humorze. Po prostu bomba.
– Co jest, kotku?
– Nic – odpowiadam zdenerwowana i opadam na kanapę.
Opowiedziałabym mu chętnie, ale nie bardzo wiem jak. Mam w sobie
już tylko pustkę i zmęczenie.
Paczkę z jedzeniem stawiam na stole, z błogim westchnieniem
ściągam buty. O wiele lepiej. Poruszam stopami.
Mason siada koło mnie. Czuję na sobie jego spojrzenie.
– Gdzie byłaś przez cały dzień? – Rozsiada się wygodnie. Jak
zwykle ma na sobie elegancką koszulę, ale teraz przynajmniej
zakasał rękawy. Czasami zdarza mu się też rozpiąć guzik czy dwa. To
już ogromny luz.
– Na mieście. – W moim głosie nie ma odrobiny energii. Nie chcę
o tym rozmawiać. W każdym razie nie od razu i nie z nim. Dlatego
kamień spada mi z serca, gdy do saloniku wreszcie wchodzi Andie.
– Jedzenie. Umieram z głodu. Co… – Zaskoczona zatrzymuje się
w progu i marszczy czoło. – Poważnie? Paczka pączków XXL, June?
Powiedziałaś, że przyniesiesz coś do jedzenia. Marzyło mi się coś
tajskiego, makaron albo wrapy. Albo chociaż hotdog.
Z cichym pomrukiem krzyżuję ręce na piersi. Andie wie, że
uwielbiam pączki. Zwłaszcza w stresie potrzebuję dużo cukru.
A dzisiaj mam naprawdę fatalny dzień. Tylko pączki mogą poprawić
mi humor. Czego w tym nie rozumie?
– Aż tak źle? – pyta nagle, a mnie stać już tylko na to, by się
skrzywić. Źle to mało powiedziane, gdy pomyślę, przez co
przeszłam. Na swoje szczęście Mason tego nie komentuje.
– No dobra. – Andie z westchnieniem siada po turecku na
dywanie, obok mnie. To znaczy mniej więcej: później pogadamy.
Kiwam głową. Bardzo mi to odpowiada.
– Przepraszam, Mason. Naprawdę myślałam, że tym razem chodzi
jej o prawdziwe jedzenie.
Mason nie zdążył jej odpowiedzieć, bo w tej chwili rozlega się
dzwonek do drzwi.
– Ja otworzę – mówi i wstaje.
Słyszę, że z kimś rozmawia, ale nie mam siły, żeby się odwrócić
i zobaczyć, kto stoi w progu. A potem Mason wraca do saloniku
i oznajmia na cały głos:
– Antycypowałem problem. – Zaskoczona podnoszę głowę.
Pizza. Zamówił pizzę. Powinnam być zawiedziona, bo nie liczył, że
przyniosę sensowne jedzenie, ale w tej chwili jestem mu po prostu
wdzięczna. Bo akurat teraz mam wrażenie, że odjął mi odrobinę
ciężaru. Malutką cząstkę tego, co dźwigam i pod czym się uginam.
– Cooper, Dylan! – wrzeszczy. Sekundę później drzwi się otwierają
i chłopcy biegną do saloniku. Przysiadają się do nas: Cooper koło
Andie, Dylan na fotelu. Każdy sięga po pizzę.
Andie uwielbia wegetariańską, Dylan zazwyczaj zamawia z salami
i dodatkowym serem, Cooper z grzybami, a na pizzy Masona jest
zwykle łosoś i szpinak. Dylanowi urosły włosy. Teraz zauważam, że
ma o wiele dłuższą brodę niż Cooper. Dobrze mu z tym. Dzięki temu
długa blizna na prawym policzku mniej zwraca uwagę. Jest wysoki
i mocno zbudowany i za każdym razem kojarzy mi się z bohaterem
jakiegoś filmu o królu Arturze. Z tym samym aktorem, który
występował w takim serialu, który Andie oglądała na początku roku.
Coś o seksownych typach na motocyklach. Synowie czegoś tam, nie
pamiętam.
– Proszę. – Mason podaje mi kartonowe pudełko, garść serwetek
i tym samym wyrywa mnie z zadumy.
Moja ukochana pizza: rukola, pomidory i mozzarella. Najlepsza
kombinacja na świecie.
Uśmiecham się leciutko. Dzięki, Mason.
Już myślałam, że usiądzie, gdy dzwoni jego telefon. Pytająco unosi
brwi, aż się tworzy mars między nimi, wyjmuje aparat z kieszeni,
zerka na niego i przeprasza zebranych. Odstawia pizzę obok mnie
i znika w swoim pokoju.
– Aua! – krzyczy Dylan bez uprzedzenia, ale wpycha kawałek dalej
do ust, zamiast go wyjąć.
– Dylan! Przecież wiesz, że ser zawsze jest gorący! – Andie macha
mu ręką przed nosem, co oczywiście w niczym nie pomaga. I tak jest
za późno, już zdążył poparzyć sobie język, całe gardło i przełyk, bo
znając go, połknął ogromny kęs. Jest niepoprawny.
Ledwie wbijam zęby w moją pizzę, dociera do mnie, jak bardzo
potrzebuję czegoś konkretnego. Pączki będą musiały poczekać.
Jemy w przyjaznym milczeniu. Ta cisza to balsam dla mojej duszy.
Zdarza się nie często, ale niekiedy. Gdy potrzebuję chwili, zanim
jestem w stanie rozmawiać o czymś, co poszło nie tak albo co nie
daje mi spokoju. Wtedy dziękuję losowi za takie momenty.
W których można milczeć i zarazem nie czuć się samotnie.
Andie i Cooper jak zawsze wymieniają się kawałkami pizzy. Mason
wraca od siebie z zamyślonym wyrazem twarzy. Przesuwa dłonią po
czole, chowa telefon do kieszeni spodni. Pozostali odwracają się do
niego.
– Wszystko w porządku? Coś się stało? – Cooper uważnie
przygląda się najlepszemu przyjacielowi, który podchodzi do kanapy,
bierze swoją pizzę i siada koło mnie.
Czekamy przejęci. Nie tylko po mnie od razu widać napięcie.
Mason to jedna z tych osób, w których można czytać jak w otwartej
książce.
– Dzwoniła Susie. Prosiła o urlop.
– Tak nagle? To nie w jej stylu. – Andie poprawia okulary czystym
palcem.
– Tak. I to na czas nieokreślony. – Mason otwiera pudło z pizzą,
ale widzę, że apetyt mu przeszedł.
– Co takiego?! – pytają Andie i Cooper jednocześnie.
– Bardzo przepraszała. Jedzie do rodziców, do Michigan. Mama jej
potrzebuje, Susie musi jej pomóc w sklepie. Jej ojciec właśnie
przeszedł kolejny wylew. Prawdopodobnie nie będzie jej przez cały
semestr.
Susie to jedna z najcudowniejszych osób na świecie. Uwielbia
swoją rodzinę. Szkoda, że ma takie kłopoty.
– Możemy jej jakoś pomóc? – pyta Andie cicho. Dylan tymczasem
klnie ze względu na sytuację, a nie na gorący ser.
– Nie, chyba nie. Z pewnymi rzeczami człowiek musi uporać się
sam. Możemy tylko być przy niej, gdy wróci.
– Chcesz, żebym na razie przejęła część jej obowiązków?
Koordynację planów na przykład?
Mason byłby idiotą, gdyby odrzucił jej propozycję. Nikt nie może
się z nią równać w kwestii organizacji. A on doskonale o tym wie, bo
oddycha z ulgą.
– Uratujesz mi tyłek, jeśli to zrobisz – odpowiada z autentyczną
radością. Andie uśmiecha się lekko. A potem patrzy na mnie i… Nie,
Andie! Nie! Chyba tego nie zrobi?
– Wiesz co, jeżeli potrzebujesz kogoś jeszcze, to znaczy… – W tej
chwili z całej siły ciskam jej w twarz plikiem serwetek, patrzę, jak
szybują nad blatem, docierają do celu i na stół. Andie nie zdołała
złapać wszystkich, część ląduje na jej pizzy. Trudno! Łypiemy na
siebie groźnie.
Mina Coopera jest bezcenna, Dylan oczywiście znowu walczy
z serem, a Mason ignoruje nas po mistrzowsku. Uśmiecham się do
Andie.
– Sorki, kochaniutka. Masz chyba pizzę na twarzy. Powinnaś się
umyć.
Szukam pracy, tak, ale w życiu nie będę pracować u Masona.
Nie ma mowy.
Rozdział 6
Nigdy nie mów nigdy.
June
June
Mason
June
Mason
To jedna z tych nocy, gdy woda nie wystarczy. Jedna z tych nocy, gdy
zamieniam piwo korzenne na coś mocniejszego.
Jestem wrakiem. Siedzę na kanapie w salonie, tępym wzrokiem
gapię się w opróżnioną już szklaneczkę whisky i w kółko zadaję sobie
pytanie, co się właściwie wydarzyło. Jakim cudem? Dlaczego? Co
poszło nie tak? A niech to wszystko szlag trafi!
Podrywam się na równe nogi, nerwowo spaceruję po ciemnym
pokoju. Jasne światło księżyca zalewa ogromne okna, spowija meble
i ściany zimnym, bladym blaskiem.
Nie mam pojęcia, która godzina, kiedy pozostali wrócą do domu.
Czy June przyjedzie z Andie… Nie, raczej nie. Jeśli już, to Andie
pojedzie do niej, a Cooper zajmie się psem, który teraz smakowicie
chrapie na jednym ze swoich posłań.
Odchylam głowę, nieruchomieję, na moment zamykam oczy
i staram się nie myśleć o niczym. Kiedy słyszę zgrzyt klucza w zamku
i brzęk metalu, z nadzieją zerkam w kierunku drzwi.
Ktoś wchodzi, zapala górne światło. Cooper. Wzdryga się.
Wypuszczam powietrze z płuc. Sam nie wiem, czemu je
wstrzymałem. Nie mam pojęcia, czy czuję zawód, czy ulgę.
Boso podchodzę do kanapy. Opadam na nią i waham się tylko
chwilę, gdy cichy głosik w mojej głowie szepcze: A co tam? Dolewam
sobie whisky. W wieku dwudziestu czterech lat wiem, że alkohol jest
do bani. Wiedziałem to od zawsze, ale dzisiaj jest jeden z tych
nielicznych dni, kiedy mam to w nosie.
– Kurde, Mason, ale mnie przeraziłeś. – Słyszę, jak Cooper
odkłada swoje rzeczy i idzie w moim kierunku. Siada koło mnie.
– Sorki – mamroczę i kołyszę szklanką.
– Andie jest u June.
– Dobrze.
– To był cholernie ciężki dzień, ociekam potem, padam z nóg i idę
spać bez mojej dziewczyny. Głowa mi pęka. A teraz jeszcze muszę
martwić się o ciebie.
Prycham głośno.
– Co ty pieprzysz? U mnie wszystko w porządku.
– Whisky mówi coś innego. Podobnie jak bose stopy. Nie lubisz
chodzić boso. Że już nie wspomnę, że masz krzywo zapiętą koszulę.
To już wisienka na torcie. Chyba nie muszę ci tłumaczyć, że to moim
zdaniem dziwne i niepokojące?
Wkurzony podnoszę głowę i patrzę na niego.
– Ja nie mogę mieć fatalnego dnia, ale ty owszem?
– Wcale tego nie powiedziałem, Mason. Tylko że taki widok zdarza
się bardzo rzadko. Kiedy tak siedzisz, zaczynam się martwić,
a przynajmniej zastanawiać, co jest nie tak. Mam do tego prawo jako
twój przyjaciel. Masz dwa wyjścia: albo możesz siedzieć tu sam
i babrać się we własnym gównie, albo wszystko mi opowiedzieć.
Może to pomoże. A jeśli nie… – Wzrusza ramionami. – Niewiele
stracisz.
Zirytowany przeczesuję włosy palcami. Rozcieram spięty prawy
bark.
– Nie chciałem zachować się jak dupek, Lane.
– Spoko. – Rozsiada się wygodnie na kanapie.
– Czy ty… To znaczy… Czy Andie coś mówiła?
Spina się natychmiast, ściąga brwi, patrzy badawczo.
– Nie, niby dlaczego? Co ty znowu zrobiłeś, Mason? Mam się
z tobą bić czy co? Wiesz doskonale, że bez oporów napuszczę na
ciebie June, żeby wyrwała ci jaja, jeżeli zachowałeś się jak idiota.
Parskam śmiechem, bo słysząc jej imię, skurczyłem się
odruchowo.
– Dzięki! Czyli ty mogłeś całymi tygodniami zachowywać się jak
kretyn wobec Andie, ale ja nie mogę mieć nawet jednej chwili
słabości?
Jeszcze się uśmiecha. Nie do wiary.
– Właśnie tak.
– Czyli Andie nic nie mówiła – mruczę zrezygnowany
i odpowiadam na swoje pytanie. Upijam spory łyk. Whisky
przyjemnie pali w język i gardło. – Przykro mi.
Cooper zirytowany unosi brwi.
– O co ci znowu chodzi?
– Że wtedy zostawiłem cię na lodzie.
– Daj spokój. Jak długo jeszcze chcesz się tym gryźć? – Nie
reaguję, unikam jego wzroku. – Rozmawiałeś z Alanem, tak? Nie
spodziewałem się, że tak szybko odbierzesz, kiedy zadzwoni.
– Ja też nie.
– Kiedy przyszło co do czego, mogłem na ciebie liczyć. Kiedy
byliśmy dziećmi, w liceum. Podczas tej sprawy z Zoey. Okres, gdy
byłeś z Elle i wolałeś spędzać wieczory z Griffinem, niczego nie
przekreśla. Nie sprawia, że przestaliśmy być przyjaciółmi.
– Strasznie długa przemowa jak na ciebie.
– Owszem. Ale się nie przyzwyczajaj.
Śmiejemy się obaj, krótko i gorzko. Jestem mu bardzo wdzięczny.
Poznałem Elle na imprezie firmowej. Po raz pierwszy od pierwszego
wejrzenia zainteresowałem się dziewczyną. Jak dla mnie miała
najpiękniejszy uśmiech, najwspanialszą osobowość. Lubiła to samo,
co ja.
Tak przynajmniej sądziłem, kiedy z nią byłem. Nie zdawałem sobie
sprawy, że to nic innego jak doskonale spreparowana lalka, skrojona
według moich gustów. Obrzydlistwo. Od tej chwili ten świat przestał
dla mnie istnieć. Podobnie jak ojciec. Przecież poszedłem na tę
imprezę tylko ze względu na niego. Zaślepiało mnie pragnienie, by
poprawić nasze relacje. By w ogóle je budować.
Mało brakowało, a straciłbym prawdziwego przyjaciela i zarazem
sprzedał duszę temu fałszywemu światu.
– Co z tobą i June? – Cooper nie daje za wygraną. Kiwam głową,
zanim jednym haustem opróżniam szklankę i odstawiam ją na bok.
– Nie wiem, co robić.
– Dla ciebie to ciągle poważna sprawa, prawda?
– Dziwne, że dopiero teraz to zauważasz.
– Nie, nie o to mi chodzi. Uganiasz się za nią, odkąd oblała cię
drinkiem. To było w zeszłe wakacje. Ja… – Przeklina cicho. – Nie
jestem pewien, czy to się uda. Między wami. Jesteście jak ogień i lód.
Jak dwa przeciwieństwa, które się jednocześnie przyciągają
i odpychają. Nie zdołam policzyć, ile razy chciała cię zamordować,
a już na pewno nie, na ile sposobów. Jest bardzo kreatywna, jeżeli
o to chodzi.
– Komu to mówisz. – Whisky zaczyna działać.
– June jest inna niż Andie. Nie chce randek, nie chce związku.
Nigdy cię nie okłamywała.
– Wiem…
– A mimo wszystko nie rezygnujesz – stwierdza Cooper. Nie
muszę tego komentować. Oczywiście, że nie odpuszczam. Od czasów
Elle to pierwsza kobieta, z którą chcę być. Tak naprawdę. Bo coś do
niej czuję. Bo mnie dostrzega. Masona. Mężczyznę, człowieka. Nie
tylko moje nazwisko, rodzinę, stan konta. Bo nie usiłuje mi niczego
wmówić. June jest zabawna, inteligentna, piękna. June jest
wyjątkowa. A osób wyjątkowych nie przekreśla się tak, po prostu.
– To nie Elle. Rozumiem. Myślę sobie, że koniec końców, gdyby
między mną a Andie ułożyło się inaczej… Zrobiłbym wszystko.
Naprawdę wszystko. Gdybym wiedział, że na końcu drogi czeka na
mnie Andie, wtedy… – Nie musi kończyć. Wiem, co ma na myśli.
– Tak – przyznaję stłumionym głosem.
– Możesz na mnie liczyć, stary. Będę cię wspierał. Wiem, że masz
wobec niej poważne zamiary i że nie jesteś typem, który zalicza laski
jedna po drugiej i zakochuje się z dnia na dzień. Ale… To może cię
rozłożyć na łopatki, i to tak konkretnie.
Śmieję się głośno, chociaż wcale nie jest mi wesoło. Jakby
kiedykolwiek było inaczej.
– Do tego już doszło, możesz mi wierzyć.
– Jak to? – Na jego twarzy ciekawość ustępuje niedowierzaniu.
– Nie, nie spaliśmy ze sobą, wyluzuj. Ale… Do czegoś doszło.
– Mason, do cholery! Między wami ciągle do czegoś dochodzi.
Najczęściej June chce cię żywcem obejrzeć ze skóry i zatrzymać sobie
twój skalp jako trofeum. Co dokładnie masz na myśli?
– Zastałem ją topless – zaczynam i dolewam sobie whisky.
Wsłuchuję się w kojący szum alkoholu spływającego do szklanki. –
W magazynie. Zaczepiła bluzeczką o wystający gwóźdź, gdy chciała
ściągnąć coś z góry. To miałem na myśli. Wyszedłem stamtąd,
chociaż uwierz mi, korciło mnie, żeby coś zrobić. Żeby posunąć się
dalej. Ale wiedziałem, że to nie wystarczy. Nie mnie. – Głośno
wciągam powietrze nosem, zwilżam wargi językiem, uśmiecham się.
– A potem byłem w kantorku. I zadzwonił ojciec.
– To samo co zawsze?
– Oczywiście. Ciekawe, co jeszcze wymyśli, żeby postawić na
swoim. Lecz najciekawsze było później. Usłyszałem pukanie do drzwi
i w progu stanęła June. To, jak na mnie patrzyła, to, jak pytała, czy
może wejść… – Potrząsam głową z niedowierzaniem. – Kurde,
wiedziałem, co będzie dalej, a jednak nie odesłałem jej.
– Dawaj szklankę. – Cooper pochyla się, sięga po whisky, upija
spory łyk, a potem oddaje mi naczynie. – No dobra, jestem gotowy.
Wal.
– Bardzo jasno dała mi do zrozumienia, że to tylko na jedną noc.
Że nie ma nic złego w tym, że się razem zabawimy, skoro oboje
mamy na to ochotę. Powinienem był odmówić. Powinienem kazać jej
odejść. Ale, Lane… Nie mogłem. – Na chwilę zamykam oczy,
potrzebuję sekundy, zanim jestem w stanie opowiadać dalej. –
Całowaliśmy się, w pewnym momencie wylądowaliśmy na łóżku
w drugim pokoju i zaraz mieliśmy to zrobić. Zaraz mieliśmy pójść na
całość. Jednak do tego nie doszło. Jakimś cudem… Nie wiem czemu,
June nagle zerwała się, stwierdziła, że to błąd i że powinniśmy dać
sobie spokój. Poza oczywistymi sprawami nie mam pojęcia, co
poszło nie tak.
Cooper masuje sobie nasadę nosa. Krzywi się.
– Zdajesz sobie sprawę, że wszystko się strasznie skomplikuje,
jeżeli tego nie wyjaśnijcie? W klubie i tutaj.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem.
– Jaki masz plan? Czy już pozamiatane?
Powinno być. Tak byłoby najlepiej. Ale to tak nie działa, nie, jeżeli
ktoś ci się podoba. Jeżeli naprawdę chcesz z kimś być, jeżeli się
zakochasz. Nie ma opcji, żeby wyłączyć emocje. Będzie albo dobrze,
albo fatalnie. Jeżeli chodzi o to drugie, mogę się tylko modlić, żeby
skończyło się jak najszybciej. Nie ma opcji pośredniej, nie ma szarej
strefy.
– Brak odpowiedzi to też odpowiedź – zauważa Cooper. Ma rację.
– Szczerze? Wiesz, że życzę ci jak najlepiej. Jak zawsze. I nigdy nie
zapomnę, jak kopnąłeś mnie w tyłek, żebym nie spieprzył tego
z Andie.
Uśmiechamy się.
– Zawsze możesz na mnie liczyć.
– Kretyn. Ale chcę powiedzieć, że w każdej chwili zrobiłbym to
samo dla ciebie. Tylko nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Ślepy
widzi, że szalejesz za June. Zasługujesz na kobietę, która cię
pokocha. Ciebie, Mason. Nie potrzebujesz kolejnej Elle. Kolejnej,
która poleci na twoją kasę i wygodne życie; którą nasłał twój własny
ojciec, żeby rzuciła ci się do stóp. Potrzebujesz kobiety, która
potraktuje cię poważnie. Nie wiem tylko, czy…
– Nie wiesz tylko, czy taką kobietą może być June – kończę za
niego.
– Tak. June to fantastyczna przyjaciółka. Zawsze można na niej
polegać, jest szczera, a czasami nawet miła.
Parskamy śmiechem. Potrząsa głową. Wyczuwam desperację
w tym geście.
– Czy może być dla ciebie kimś więcej? Nie mam pojęcia. Czasami
wydaje mi się, że jest tak, jak mówi. Nie interesują jej randki, a już
na pewno nie związek. Do tej pory odpychała każdego faceta
najpóźniej dzień po. No bo zobacz, czy odkąd ją znamy, kiedykolwiek
widziałeś ją drugi raz z tym samym facetem? Więcej niż raz, jednej
nocy? A i to zdarzało się rzadko.
– Nie – mamroczę. – Nigdy.
Cooper wstaje, ziewa mimo wysiłków, by to powstrzymać,
wzdycha głośno, a potem kładzie mi rękę na barku i ściska krótko,
ale mocno.
– Ale cię lubi. Tego jestem pewien. Tylko czy to wystarczy? W tej
chwili nie potrafi być tym, czego pragniesz, czego potrzebujesz. – Na
jego czole pojawia się zmarszczka. – Nie będę cię powstrzymywał,
gdy padniesz przed nią na kolana, gdy będziesz ją błagał. Wiem, że
człowiek robi takie bzdury, gdy się zakocha. W końcu potrzeba do
tego odwagi i… Jak to kiedyś powiedziałeś? Wyciągnąć skurczone
jaja? Jestem po twojej stronie. Ale nie wykończ się tym, Mason.
Uważaj na siebie i w odpowiednim momencie wrzuć wsteczny.
Na to już chyba za późno. Ciągle nie mam zamiaru dać sobie z tym
spokoju. Pytanie tylko, co dalej.
Potrzebuję planu. Pomysłu. Czegoś, z czym mogę pracować. Na
razie będę udawał, że nic się nie stało. Że wszystko jest w porządku.
– O Boże, znam ten wyraz twarzy – mruczy Cooper i pojednawczo
rozkłada dłonie. – Idę do łóżka. Żeby nikt nie powiedział, że miałem
z tym coś wspólnego. Nie wiem, co w tej chwili chodzi ci po głowie,
ale na dzisiaj odpuszczam.
Mruga znacząco i znika w łazience.
Parskam cicho. Jakby od tej chwili wszystko musiało się spieprzyć.
Nie do wiary, jak słabo we mnie wierzy mój najlepszy przyjaciel.
Kiedy jednak sobie to wszystko przemyślę…
– Jestem w dupie.
Rozdział 11
Ilekroć chcesz tylko siedzieć w fotelu na biegunach z lodami i świętym
spokojem, ktoś podsuwa ci życie pod nos.
June
Mason
– Mówisz poważnie?
– Zgaś światło i daj mi święty spokój.
– Do cholery, Mason. Jest niedzielne popołudnie, a ty ciągle
w łóżku. – Głos Coopera przypomina piłę tarczową. – Czy ty…
Czy…?
– Odwal się, Lane. Nie mam ochoty na takie pieprzenie. –
Zwariował czy co? Nie rozumiem, o co mu chodzi. Od kiedy nie
wolno człowiekowi pospać w niedzielę i od wszystkiego odpocząć?
Owszem, rzadko to robię, ale to nie usprawiedliwia takiej reakcji.
– Andie! Potrzebuję cię tutaj.
Jeszcze tylko jej brakowało. Super. Miejmy nadzieję, że postawi go
do pionu, wytłumaczy, że oszalał, i zabierze go z mojego pokoju.
Chcę być sam. Tak trudno to zrozumieć?
– Byłam już w drzwiach. Co się stało? Czy… O mój Boże. – Słyszę,
jak zapiera jej dech w piersiach, jak przestaje oddychać. – Spał do tej
pory? Zasłony były zaciągnięte? Jezus Maria… Ma na sobie
bawełnianą piżamę? – Łamie jej się głos.
Zakrywam głowę poduszką. Przecież to nie tak, że nigdy w życiu
nie miałem na sobie piżamy. No dobra, już dawno nie. To jedyna,
którą w ogóle mam. Ale miałem na to ochotę. Chciałem, żeby było
mi wygodnie. Nic więcej.
– Boże drogi, to jego wersja starych dresów – piszczy Andie. – Jest
jeszcze gorzej. Stracił kontrolę. – Co za bzdura.
– Dobrze, już dobrze. Andie, oddychaj. Słyszysz? Wszystko jest
OK. Weź Skarpetę, idźcie na spacer. Dogonię was.
Słyszę kroki.
– Słyszałeś, Mason? Andie twierdzi, że straciłeś kontrolę. Nie
znamy cię takiego. Nie jesteś typem piżamowca ani dresiarza.
Wyjaśnisz mi, co właściwie się dzieje i jak do tego doszło? Wczoraj
wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze. W domu byłeś co
prawda trochę ponury i zamyślony, ale taki czasami bywasz. Żaden
powód do zmartwień. W klubie siedziałeś w biurze, gdzie miałeś
święty spokój, potem pojechaliśmy do domu. Powiedziałeś nam
dobranoc. A teraz to? Przepraszam bardzo, co się spieprzyło w ciągu
minionych dwunastu godzin?
– Nie będę się powtarzał, Lane. Spadaj! I zaciągnij te cholerne
zasłony – syczę.
– Mason, przysięgam, masz dokładnie minutę, żeby dać mi
wiarygodne wyjaśnienie. Nigdy nie śpisz dłużej niż do ósmej, niemal
codziennie trenujesz, a sypiasz tylko w bokserkach albo tych
dziwacznych jedwabnych pantalonach w zimie. Szczerze mówiąc,
martwiłbym się mniej, gdybyś leżał w kimonie. Ale to nie jest
kimono, mamy lato, a ty włożyłeś nie jedwab, tylko spraną bawełnę.
Żądam odpowiedzi. I to natychmiast!
– Co tu właściwie robisz? Odpowiesz mi?
– Chciałem zapytać, czy mogę pożyczyć samochód. Chcemy
z Andie pojechać do centrum, coś zjeść, i wymyśliła, że zabierzemy
Skarpetę. Na motocyklu się nie da. No więc wchodzę do twojego
pokoju i widzę… To.
Podnoszę poduszkę i zezuję na Coopera. Wyciąga ręce w moją
stronę. Żółtobrązowy materiał w dziennym świetle wygląda, jakbym
się cały obrzygał. Nie, żebym nie miał na to ochoty.
Z westchnieniem odkładam poduszkę, siadam i przecieram oczy.
– Która godzina?
– Dochodzi wpół do drugiej.
– Nie tak późno, jak sądziłem.
– Kurwa, Mason. Martwię się. Mów, o co chodzi. Garnitur na
podłodze, stara konsola wyciągnięta z szafy. I widzę, że nawet
paliłeś. Po pierwsze to czuć, po drugie zrobiłeś popielniczkę
z doniczki na parapecie. Urządziłeś sobie własną imprezę czy co?
– Bierz samochód. Nie każ Andie czekać. Czuję się dobrze.
Wyraźnie zagubiony Cooper przeczesuje włosy palcami. Patrzy to
na drzwi, to na mnie. Rozglądam się po pokoju.
Teraz, gdy zajrzało tu słońce, nie jest już taki przytulny. A już na
pewno przespanie całego dnia przestało wydawać się świetnym
pomysłem.
Na biurku w rogu jak zawsze panuje porządek, ale otwarta część
szafy to katastrofa. Druga zapewne wygląda niewiele lepiej. Już
widzę skrawek materiału wystający między drewnianymi
drzwiczkami.
– Byłeś pijany? Bo jeśli nie, tym bardziej nie rozumiem.
– Nie, nie byłem pijany. Byłem po prostu wściekły, w porządku?
Musiałem spuścić trochę pary. – Może to przemęczenie. A może
nadmiar kofeiny, w ciągu nocy wypiłem z dziesięć espresso. I to
podwójnych. Ale alkoholu nie było. Tylko gniew, rozpacz i boleśnie
zranione ego.
June to ludożerczyni. Pochłonęła mnie całego, a potem wypluła,
bo poczuła niestrawność. Brzmi obrzydliwie, kiedy się nad tym
dłużej zastanowić. Krzywię się.
Cooper splata ręce na piersi.
– Mason – zaczyna. – Czy między tobą i June doszło do czegoś
więcej? No wiesz, po piątku? Czy to ciągle z tego powodu?
Rozmawiaj ze mną, do cholery!
– Wczoraj nie było jej w klubie. Pytałem Andie, jak się czuje,
i powiedziała… – Oddycham pełną piersią. – Powiedziała, że mam
dać jej czas. Że wszystko się ułoży. – Co oznacza, że teraz nie jest
dobrze. Boże, dlaczego to wszystko jest takie skomplikowane?
– Tylko tyle? I dlatego zachowujesz się jak wariat?
– Ciekawe, dlaczego wobec Andie ty zachowałeś się jak ostatni
dupek? Nie pamiętasz już?
– Najgorsze to się zakochać – odpowiada, starając się zachować
powagę, co nie do końca mu wychodzi. – Ale serio, Mason. Daj jej
kilka dni. To nic nie znaczy. Może tobie także dobrze to zrobi.
Jesteście jak kot i pies, a jednocześnie nie możecie bez siebie żyć. Daj
jej trochę przestrzeni. – Śmieje się głośno. – Nie mogę uwierzyć, że
to się dzieje. Zamieniliśmy się rolami.
– Zdecydowanie za bardzo ci się to podoba.
– Tylko troszeczkę. Nie zapominaj, że mam to już za sobą.
Wszystko się ułoży. Daj jej czas. Posłuchaj własnej mądrej rady.
Tak, tak pewnie powinienem zrobić. Niestety to nie takie proste.
Odkąd w piątek wybiegła z kantorka, odkąd wczoraj nie przyszła do
klubu, czuję się tak fatalnie, że wolałbym rzygać co dwie minuty, niż
dalej tak cierpieć. Przyznaję, boję się cholernie, że już nie będziemy
potrafili normalnie rozmawiać.
– Powinienem całkowicie dać sobie spokój.
– Tego nie wiem, stary. To musi być tylko twoja decyzja. Jak wiesz,
nie jestem najlepszym doradcą, jeżeli chodzi o takie sprawy. –
Śmiejemy się obaj.
– To na pewno.
– Dobra, idź pod prysznic, oczyść głowę. Potem idź na wodę,
wyładuj się. – Cooper klepie mnie po plecach, a potem tyłem
wychodzi z pokoju. – Kiedy wrócimy, masz zdjąć tę cholerną piżamę.
Bo inaczej ja to zrobię, a to ci się nie spodoba. Przerażasz mnie
w tych ciuchach.
– Rób, co chcesz – mamroczę i powoli zwlekam się z łóżka. Cooper
ma rację. Fatalnie w tym wyglądam. Mam wrażenie, że czas cofnął
się o dziesięć lat. Do mojego dzieciństwa. Jakbym od dwóch tygodni
się nie kąpał. Kręci mi się w głowie, ale może to kwestia braku
kofeiny.
Migrena daje o sobie znać. Wezmę szybki prysznic, przygotuję coś
do jedzenia, najlepiej sałatkę albo coś lekkiego, a później
posprzątam ten śmietnik.
Wyjmuję czyste ciuchy z szafy i ciągle myślę o June. Powinienem
dać sobie z nią spokój.
Albo… Wpadam na inny pomysł. Marszczę czoło, zastygam
w bezruchu, myślę intensywnie.
Może powinienem wreszcie opracować plan bitwy. Przynajmniej
prowizoryczny. Koniec z pralinkami, bukietami, z tym wszystkim.
Chce grać ostro? Więc tak będzie. Od dzisiaj będę ją ignorował, będę
już tylko jej szefem.
Uśmiecham się pod nosem.
June nie chce, żebym się za nią uganiał?
Jej słowo jest dla mnie rozkazem.
Rozdział 13
Imprezy tematyczne są do bani.
June
Mason
June
June
Mason
Mason, mam inne sprawy na głowie, niż się o ciebie martwić i za tobą
uganiać. Odezwij się, bo inaczej podejmę odpowiednie kroki. Zachowaj
się wreszcie jak mężczyzna.
June
Mason
June
Mason
June
Mason
Mason
June
Mason
June
Mason
June
Drewno pode mną jest jeszcze ciepłe, jakby chciało uwięzić ostatnie
promienie słońca.
Siedzę na małym pomoście, niecałe pięć minut od mieszkania, tuż
nad kanałem, na który teraz patrzę. Jest chłodniej, chmury
ciemnieją, niebo spowija szarość. Trzeba jednak było się cieplej
ubrać.
Niepotrzebnie tu przyszłam.
I chociaż rozważam, czy nie rozpleść ramion otaczających moje
kolana i nie wstać, ciągle tego nie robię. Siedzę tu już całą wieczność
i nie wiem, kiedy wróci Mason.
Opieram podbródek na kolanie, wpatruję się w wodę i czekam. Nie
zastanawiam się już, co mu powiem, jak mu wytłumaczę, co tu
właściwie robię. Być może minęliśmy już ten etap. Być może wiemy
to już od dawna.
Wiem. Zamykam oczy. Tak, ja wiem.
Wiatr bawi się skrajem mojej koszulki, woda uderza o brzeg,
gdzieś w oddali rozlega się grzmot. Mrugam szybko, unoszę powieki,
odchylam głowę do tyłu, rozglądam się wokół. Patrzę na
jasnozielone korony drzew. Chmury przesuwają się coraz szybciej,
kłębią się i piętrzą. Nadciąga burza.
Mam już całkiem zimne ręce.
Znowu grzmot. Przyciągam nogi do ciała, opuszczam koszulkę
i trwam w miejscu. Nawet kiedy czuję na czole pierwsze krople.
A potem na ramionach i policzkach. Pada coraz mocniej. Nie
powinno się przebywać nad wodą podczas burzy, czas, żebym
wracała. Ale Mason także gdzieś tu jest.
Mason, do cholery, robi się coraz mniej przyjemnie. Grzmoty są
coraz bliższe, głośniejsze. Przy ostatnim wzdrygam się odruchowo.
Na szczęście na razie nie widziałam błyskawic.
Wpatruję się w rzekę, zawieszam spojrzenie na horyzoncie jak
kotwicę. Jak koło ratunkowe.
Tam… Jest. Wreszcie.
Prostuję się, rozcieram sobie ramiona i obserwuję kajak, który
zmierza w moim kierunku. Staram się nie podnosić głowy, żeby choć
trochę osłonić twarz przed deszczem. Mój podkład jest dobry, ale to
nie magia. Wodoodporność nie trwa wiecznie.
Nie tak łatwo pozbyć się starych nawyków. Chociaż właśnie tego
bym chciała. Chciałabym się zmienić. Już się zmieniłam.
Emocjonalnie pożegnałam się z rodzicami… Muszę pozbyć się tego,
co mi zrobili. Kiedyś…
Każdy ruch wioseł przybliża Masona. Zaczynam się denerwować.
Niespokojnie przestępuję z nogi na nogę. Coś ściska mnie za gardło,
krew huczy w uszach, śpiewa przy akompaniamencie wiatru, który
mną targa, a przecież Mason jeszcze nawet nie wyszedł na brzeg. Co
dopiero mówić o wyciągnięciu kajaka. Im jest bliżej, tym bardziej się
denerwuję. Cofam się o dwa kroki, kiedy wreszcie przybija do
nabrzeża. Jego klatka piersiowa unosi się i opada w intensywnym
oddechu, szara koszulka jest mokra od potu i deszczu. Od burzy,
która zaraz rozpęta się nad nami. Z rozchylonymi ustami, z mokrymi
kosmykami na czole, z tym swoim nieprzeniknionym wyrazem
twarzy odpowiada na moje spojrzenie i przyprawia mnie o dreszcz na
całym ciele. Dobrze jest go zobaczyć. Tak dobrze, że aż boli.
Tak długo na niego czekałam, a teraz najchętniej uciekłabym,
gdzie pieprz rośnie. Jak najdalej od niego. Od tego uczucia. Od tego,
co być może powie albo zrobi. On albo ja.
Mason obwiązuje linę wokół drewnianego pala, odkłada wiosło
i kajak, wiąże je, by móc się na nich oprzeć. Pomost w tylnej części
opada, jest na poziomie wody. Mason podnosi się, a ja z fascynacją
obserwuję grę mięśni na jego ramionach i plecach. Koszulka oblepia
go jak druga skóra. Dobrze mu z tym.
Podciąga się. Wyciąga kajak z wody, podwiązuje linę, prostuje się.
Idzie w moją stronę. Stoję na początku pomostu, tuż przy brzegu.
Zatrzymuje się.
Patrzę na niego i jestem ciekawa, co widzi. Co widzi… We mnie.
Ściąga brwi, kilka kropel spływa mu po nosie, wędrują wzdłuż jego
policzków. Chciałabym je zetrzeć, ale brakuje mi odwagi.
Jego długie rzęsy wydają się ciemniejsze niż zazwyczaj. Rana pod
okiem to już tylko malutka blizna, po sińcu nie ma śladu, ta sprawa
skończyła się dobrze.
I kiedy tak przede mną stoi, poważny, daleki, bez słowa, nagle
czuję się naga. Jak mała dziewczynka, nie jak kobieta.
– Wróciłeś – mamroczę, gdy ucichł ostatni grzmot. Mason porusza
szczęką, patrzy na mnie nieprzeniknionym wzrokiem. Widzę, jak
przełyka ślinę. Odruchowo robię to samo. – Jak było
w Waszyngtonie?
– Zaskakująco. – Jego niski głos wibruje we mnie jak echo.
– A kobiety? – pytam, żeby się z nim podrażnić. Czuję uśmiech na
wargach. W końcu mamy zakład.
– Z nikim się nie umawiałem. – Z jego twarzy ciągle nie da się
niczego wyczytać, ale dostrzegam błysk w oczach.
– Dobrze – odpowiadam ochryple i kiwam głową. – Czyli mamy
randkę. – Dlaczego głos mi się łamie? Nagle zaschło mi w ustach. Są
jak z kartonu.
Mason porusza się zadziwiająco szybko, odstawia kajak,
podchodzi bliżej. Oddycham z trudem.
Zalewa nas deszcz, osiada na naszych włosach i ubraniach.
– Na to wygląda.
Wzdycham cicho, gdy czuję jego palce na barkach. Patrzymy sobie
w oczy. Jest tak blisko, że wystarczy, żebym wspięła się na palce.
Jeden ruch i… Głośno nabieram tchu, zamykam oczy, by po chwili
znowu na niego spojrzeć. Przyciąga mnie do siebie. Obejmuje.
Przywieram prawym policzkiem do jego mokrej piersi. Przez
materiał czuję jego ciepło. Obejmuje mnie, kładzie dłonie na
plecach, opiera podbródek na mojej głowie.
– Tęskniłaś za mną, kotku? – szepcze, zanim wiatr i deszcz porwą
jego słowa.
Tak, myślę sobie.
Odwzajemniam jego uścisk, wtulam się w niego i wcale nie chcę
tak szybko stąd odchodzić.
Jednak w końcu musimy to zrobić. Najpóźniej wtedy, gdy niebo
przecinają błyskawice.
– Musimy iść. Chodź. – Mason gładzi mnie po plecach, a potem
patrzy mi w twarz. Odwzajemniam niego spojrzenie, sama nie wiem,
czego szuka, co być może znajduje. Jestem świadoma każdego ruchu,
każdego dotyku. Jestem przygotowana na wszystko, ale nie na to, że
odgarnia mi z policzków kilka mokrych kosmyków. Nie na to, że
ujmuje moją twarz w dłonie i całuje w czoło. Długo, mocno. Chce mi
się płakać, bo na to nie zasłużyłam.
Niechętnie odrywam się od niego.
Puszcza mnie, żeby podnieść kajak, ale natychmiast znowu mnie
obejmuje. Bierze mnie za rękę. Pozwalam na to.
Bo krok w tył zawsze jest trudny… Za trudny.
Rozdział 30
Randka wbrew woli
June
Coś jest nie tak. Nie tak jak powinno. Nie jestem w stanie określić, co
konkretnie, ale niepokój przeszywa całe moje ciało. Przeciągam się,
otwieram oczy, a słońce… Chwileczkę, co takiego? Cholera, cholera,
cholera! Zasnęłam na stercie ciuchów. Która godzina?
– Andie! – wrzeszczę i słyszę, jak niewyraźnie mamrocze
w odpowiedzi. – Andie, niech to szlag! Zaspałam.
– Słucham? – pyta stłumionym głosem. Wreszcie udaje jej się
sięgnąć po okulary. Przewraca się na plecy.
– Gdzie moja komórka? To niemożliwe. – W panice szukam na
biurku i pod nim, wracam do sterty ubrań. Powietrze przecinają
różne tkaniny… Jest! Pod kombinezonem. Chwytam ją nerwowo
i krzyczę, bo mało brakowało, a znowu wypadłaby mi z ręki.
– Godzina, godzina! Muszę wiedzieć, która jest godzina –
mamroczę. Piętnasta trzydzieści. Zbiera mi się na mdłości. Jak
sparaliżowana odwracam się do Andie, której akurat udało się
porządnie nasadzić okulary na nos.
– No i która jest?
– Mason przyjdzie po mnie za pół godziny.
– Co takiego? Tak długo spałam?
Parskam śmiechem.
– To akurat nikogo nie dziwi. Ale fakt, że ja zasnęłam… I to na tak
długo… Andie, to niemożliwe. – Zaciskam na chwilę oczy. Byłam
naprawdę zmęczona, a w nocy nie mogłam odpocząć, ale coś
takiego? Cholerny świat! I jak niby mam się teraz wyszykować na
czas?
Jeszcze nigdy nie widziałam, by Andie tak szybko wyskoczyła
z łóżka. Ma ślad poduszki na twarzy i pogniecioną koszulkę.
– Dobra. Ty się malujesz, ja prostuję ci włosy. Damy radę. Później
wybierzemy ciuchy. Jeżeli nie zdążymy, Mason będzie musiał
poczekać.
Bierzemy się do roboty, ja przed lustrem z podkładem
i pędzelkami w dłoni, Andie za mną, z prostownicą, bo moje włosy
wyglądają, jakbym wsadziła palec do kontaktu.
Świetny z nas zespół, ale chociaż pracujemy szybko, to wszystko
trochę trwa.
– Teraz ciuchy. – Andie wreszcie wyłączyła prostownicę i odłożyła
na bok. – Jest ciepło, więc chyba nie dżinsy, prawda?
– Nie mam pojęcia. Gdybym wiedziała, że nie planuje niczego
szalonego, to racja, ale tak? Z drugiej strony dżinsy to
najbezpieczniejszy wybór.
– Niby tak. – Andie patrzy z namysłem na stertę ciuchów, przed
którą stoję. Podnoszę jedyną sukienkę, która załapała się na
shortlistę.
– Może jednak coś takiego?
– Moim zdaniem jest super. I bardziej w twoim stylu – przyznaje
Andie i wzrusza ramionami. – Ale bez obcasów, prawda?
– Nie można mieć wszystkiego. Nie, włożyłabym szpilki,
gdybyśmy po prostu szli na kolację.
– Może właśnie tak będzie.
– Wiedziałabym to, gdyby ten kretyn nie robił z tego takiej
tajemnicy.
Andie uśmiecha się pod nosem.
– Jego plan działa.
Zirytowana opuszczam sukienkę i posyłam jej pytające spojrzenie.
– Jaki znowu plan? Andie?
– Doprowadzić cię do szału.
Prycham tylko w odpowiedzi. Niezbyt sensowny cel. Powinien już
to wiedzieć.
Rozlega się pukanie. Wymieniamy z Andie przerażone spojrzenia.
Już przyszedł? Już czwarta?
Nerwowo wkładam sukienkę. Andie tymczasem wychodzi z pokoju
i zamyka za sobą drzwi.
Słyszę, że rozmawiają, ale niedokładnie rozróżniam jej słowa.
Z przerażenia i z pośpiechu dopiero za trzecim razem udaje mi się
umieścić kokardę na swoim miejscu. Potem sięgam pod szafkę,
wyciągam jedyną parę butów na płaskim obcasie, które pasują do tej
sukienki, i je wkładam. Białe tenisówki, do tego prosta torebka,
w której mieści się moja komórka, trochę pieniędzy i makijażowy
zestaw ratunkowy. Gotowa.
Ostatnie spojrzenie w lustro.
– Dasz radę, June. To tylko randka. Wieczorem będzie już po
wszystkim – dodaję sobie odwagi.
Upominam się w myślach, by nie majstrować przy sukience. To
tylko Mason. To tylko przegrany zakład… Nic takiego…
Zapiera mi dech w piersiach, kiedy Andie odsuwa się na bok i go
widzę.
Nonszalancko opiera się o framugę, odrywa od niej powoli, gdy idę
w jego stronę. Czuję na sobie jego spojrzenie. Jakby nie chciał stracić
ani sekundy.
Mason bez garnituru. Nie pamiętam, kiedy widziałam go w innym
stroju, z wyjątkiem imprez tematycznych i wiosłowania. Nie mieści
mi się w głowie, że włożył brązowo-szare sneakersy. Wyżej chinosy,
jasnoniebieskie, w tym samym kolorze co kamizelka. Pod nią ma
biało-niebieską koszulę. Obcisłą, z krótkimi rękawkami. Nie zapiął
dwóch górnych guzików, materiał odsłania jego szyję.
Serce bije mi coraz szybciej, gdy dostrzegam błysk w jego oku.
Poważny, pełen podziwu wyraz jego twarzy i bezczelny uśmiech,
który pojawia się na jego wargach, gdy odwzajemnia moje
spojrzenie.
– Bez kwiatów?
– Mam inne prezenty, kotku – odcina się. Podchodzę bardzo
blisko.
– Nienawidzę niespodzianek.
– Zatem będzie ciekawie. – Pochyla się odrobinę, aż otacza mnie
zapach jego wody po goleniu. Bóg mi świadkiem, mało brakowało,
a zamknęłabym oczy i zaciągnęła się głęboko.
– Gotowa?
– Gdybym powiedziała, że nie, czy to by coś zmieniło?
Parska śmiechem.
– Do zobaczenia, Andie. Jeśli chcesz, możemy podrzucić cię do
domu.
Przyjaciółka zbywa go machnięciem ręki.
– Nie pleć bzdur, Mason. Pojadę autobusem albo gruchotem.
Żegnamy się, a potem ramię w ramię idziemy do jego samochodu,
który czeka przed akademikiem. Wygląda na to, że sukienka była
strzałem w dziesiątkę. Jest przewiewna i swobodna, ale zakrywa
wystarczająco dużo.
Świeci słońce, to piękny letni dzień. No niebie zdążyły pojawić się
grube białe obłoczki, które przemykają pojedynczo, słodkie jak wata
cukrowa.
Mason przytrzymuje mi drzwi, ja jednak jeszcze nie wsiadam.
– Powiesz mi wreszcie, dokąd jedziemy?
Opiera się o wóz i z uśmiechem kręci głową.
– Nie ma mowy. Wsiadaj, kotku. Ale uważaj na torebkę na
siedzeniu.
Prycham niezadowolona, a potem zaglądam do środka.
Dostrzegam kubek z kawą podpisany moim imieniem i torebkę.
Kawa mrożona i karmelowy pączek dla dzikiej kotki.
Wbrew sobie uśmiecham się od ucha do ucha i zabieram
smakołyki z fotela, zanim wygodnie usadowię się na skórzanym
siedzeniu i zapnę pas. Mason zajmuje miejsce kierowcy i odpala
silnik.
– Jeden zero dla ciebie – mruczę, wyjmuję pączka i natychmiast
automatycznie burczy mi w brzuchu.
– Uwierz mi, jeżeli się czegoś nauczyłem, to tego, że kawa i cukier
to skuteczne środki, by okiełznać cię chociaż na kilka minut.
Rozlega się cichy szum. Mason otwiera okna po obu stronach
i wkłada okulary słoneczne, oczywiście aviatory. Naprawdę
Maverick. Gdyby to był ktoś inny, powiedziałabym, że to
wykorzystuje, bo wie, jak świetnie przy tym wygląda. Ale Mason
chyba nie jest tego świadomy. Co niczego nie zmienia…
Bez względu na to, co planuje, mam nadzieję, że szybko będzie po
wszystkim, żebyśmy mieli z głowy ten zakład, randkę i te wszystkie
bzdury.
Z apetytem zajadam pączka i sączę kawę mrożoną, Mason
tymczasem mknie ulicami Seattle. Włączył radio, z głośników płynie
pop i rock. Obserwuję kątem oka, jak bezgłośnie porusza ustami
i bębni palcami w rytm muzyki. Naprawdę świetnie się bawi i, nic na
to nie poradzę, ja także. Odprężona bardziej, niż się spodziewałam,
opadam na oparcie, uśmiecham się tak szeroko, że aż boli, ale mam
to w nosie. Jest piękny dzień. Jadę z kumplem fantastycznym
samochodem i rozkoszuję się latem. Poza tym jego dobry humor
udziela się innym.
Na razie nie czuję się dziwnie i to mnie uspokaja w jakiś
niewytłumaczalny sposób.
W pewnym momencie nie mogę dłużej wytrzymać. Odwracam się
do Masona.
– Kiedy będziemy na miejscu? – Mała dziewczynka we mnie
koniecznie musi wiedzieć. Bo miasto już dawno zostało za nami.
Teraz za oknami migają zielone przestrzenie, drzewa i domki
przedmieścia. Po jednej stronie rozciąga się woda, która przepięknie
mieni się w słońcu.
– Zaraz – odpowiada z uśmiechem i zerka na mnie z ukosa.
– Czy zaraz oznacza krócej niż pięć minut?
– Dokładnie mówiąc, oznacza mniej niż dwie – pada odpowiedź.
Co to będzie? Przez tę niepewność zaraz oszaleję, ale nie zadaję
tego pytania.
Po chwili skręca z głównej drogi, mija srebrzysty budynek i jedzie
prosto w wielki błękit. Nagle przed nami pojawia się parking.
Zirytowana patrzę na Masona wyczekująco. Gasi silnik, odpina pas
bezpieczeństwa, swój i, ku mojemu zdumieniu, także mój.
– Jesteśmy na miejscu. – Zdejmuje okulary i mruga do mnie.
– Tutaj? – On jednak już wysiadł i teraz otwiera mi drzwi.
W pośpiechu chwytam torebkę.
Kiedy podaje mi rękę, waham się przez sekundę, zaraz jednak
uznaję, że zachowuję się dziecinnie i daję mu swoją. Ledwie dotykam
jego palców, natychmiast przeszywa mnie dreszcz, który dociera aż
do żołądka. Sprawia, że przez chwilę mam pustkę w głowie.
Stoję przed Masonem w milczeniu, ale też nie puszczam jego ręki
i czuję, jak delikatnie przesuwa kciukiem po grzbiecie mojej dłoni.
Jest coraz bliżej, wstrzymuje oddech… I wtedy zatrzaskuje za mną
drzwi. Co się ze mną dzieje? Zwilżam usta językiem, zmuszam się, by
puścić jego dłoń.
– Co my tu robimy? – pytam cicho.
– Zastanawiałem się, co może być lepszego na tej randce, niż
pokazać ci coś, co jest dla mnie ważne. – Daje znak, bym szła za nim.
Kilka kroków dalej widzę, dokąd zmierza, i serce wali mi jak szalone.
Nie, chyba nie myśli o tym poważnie.
– Mason. – Sama słyszę panikę w moim głosie. – Błagam cię,
powiedz, że nie każesz mi wsiąść do tej łodzi.
– Spodoba ci się.
– Jezu, naprawdę muszę to zrobić?
Już stoi przy łódce i czeka na mnie.
– Umiesz pływać, prawda? – Potwierdzam ledwie widocznym
ruchem głowy. – Dobrze. Nie denerwuj się, pomogę ci wsiąść. Nic ci
nie będzie.
Nie chodzi o to, że mu nie ufam, ale woda… Nie przepadam za
wodą w takiej ilości. Gdyby łódź się przewróciła i wypadłabym za
burtę, Mason zobaczyłby różnicę między moją skórą z makijażem
i bez. Na pewno. Chociaż producenci zapewniają, że podkład jest
wodoodporny. Ale co innego trochę deszczu, a co innego jezioro…
Nigdy tego nie sprawdzałam.
– Obiecuję – dodaje. Moje zdradzieckie ciało reaguje na niego,
kiedy chwytam się jego barków i wsiadam do łodzi, chwiejąc się
niebezpiecznie. Usta Masona są bardzo blisko, tuż przy moim uchu.
– Widzisz, już ci się udało. Teraz ostrożnie usiądź. Trzymam cię. –
Mechanicznie kiwam głową i robię, co mi każe, aż odzyskuję
równowagę i wreszcie siedzę wygodnie. Serce wali mi jak szalone,
obawiam się, że zaraz wyskoczy mi z piersi. Dyszę głośno. Co ja tu
robię?
Siedzę w łodzi z mężczyzną. I to nie byle jakim mężczyzną,
z Masonem. Zupełnie bez sensu wewnętrzny głośnik nuci w mojej
głowie: Row, row, row your boat.
Po prostu bomba.
Rozdział 31
Gdybyśmy tylko nie byli sobą.
June
June
Mason
June
Mason
Nie mam pojęcia, czy śnię, czy nie, ale nie będę się szczypał, żeby się
upewnić i zaryzykować, że ten sen się skończy.
Ale… Wydaje się taki rzeczywisty. To prawda. Trzymam June
w ramionach, a już myślałem, że to koniec. Już myślałem, że to się
nigdy nie wydarzy.
– Kocham cię – szepcze.
Kocha mnie. Te słowa wstrząsają mną do głębi. Po tym, co się
wydarzyło, co powiedziała, jak przyszła do mnie, stanęła przede mną
i pokazała, co ją dręczy, a ja nie jestem w stanie wytłumaczyć, jak się
wtedy czułem ani co czuję w tej chwili. Teraz rozumiem. Wszystko.
Każdą odmowę, każde wahanie. Cały ten chaos, problemy, bo June
wstydzi się swojego wyglądu. June. Odważna, głośna June. W życiu
nie pomyślałbym, że skrywa coś takiego. Doskonale to robiła,
doskonale maskowała swój sekret.
Aż za dobrze. Przykro mi, że ją okłamywałem. Przykro mi, że
sądziła, że to ma dla mnie jakieś znaczenie. To znamię sprawia, że
jest tą osobą, którą jest. Osobą, którą kocham. Jak mógłbym nie
kochać go tak samo jak jej?
Nie mam zamiaru lekceważyć jej uczuć. Ale będę udowadniał, że
jest inaczej, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Aż sama siebie zobaczy tak,
jak ja ją widzę: jako najwspanialszą istotę na całej planecie.
Zamykam oczy i zatracam się w pocałunku. June zawsze dobrze
całowała, ale teraz jest inaczej. Lepiej. Jest w tym wolność. To nie
walka, to nie wahanie. To swoboda.
Władczo biorę jej usta w posiadanie, tulę do siebie, chwytam
każdy jej jęk. Przesuwam dłońmi wzdłuż jej szyi, przez plecy, po
materiale sukienki, przez który wyczuwam więcej, niż się
spodziewałem. Całuję ją gorączkowo, bawię się językiem, obejmuję
pośladki, napieram na nią całym ciałem.
Przeklinam, bo muszę przerwać pocałunek i otworzyć oczy, żeby
się nie przewróciła. Prowadzę ją wzdłuż baru, aż do schodków za
kontuar. Przesuwam dłonią po blacie, upewniam się, czy nie zostały
jakieś odłamki szkła, ale nie. Lustro pękło pośrodku, większość
wylądowała właśnie tam albo na półce poniżej.
Podnoszę ją tak energicznie, że wydaje cichy jęk zdumienia. Teraz
to ona musi się do mnie pochylać, ja tymczasem staję między jej
nogami i unoszę sukienkę. Powoli, powolutku. Przesuwam
opuszkami palców po jej kolanie, udzie, wyczuwam delikatną gęsią
skórkę, gdziekolwiek jej dotykam. Rozkoszuję się tym, aż June
wplata mi palce we włosy i ciągnie leciutko. Nie boli, lecz podnieca.
Patrzymy na siebie bez tchu. Wpatruję się w jej zielone oczy,
w których pragnienie i zdecydowanie ciągle walczą z niepewnością,
w jej jasną skórę, która jak piasek niknie w morzu czerwieni.
Boże, ależ ona jest piękna.
Jednym ruchem wsuwam jej dłonie pod sukienkę, ujmuję za
pośladki, przyciągam do siebie, aż jest już przy mnie.
– Mason – szepcze z ustami tuż przy moich. Już się cieszę, że
jeszcze wiele razy będę słyszał moje imię z jej warg.
– Powinniśmy wezwać taksówkę. I to natychmiast. Bo inaczej
rozbiorę cię tutaj, w klubie, i…
– A co w tym złego?
– Nie mam na dole prezerwatyw – wyznaję cicho.
– Więc chodźmy na górę. – Puszcza moje włosy, przesuwa palcami
po twarzy, obrysowuje linię podbródka, wzdłuż szyi aż do
kołnierzyka koszuli. W takiej sytuacji nie jestem w stanie myśleć. –
Nikogo nie ma, mamy cały klub dla siebie. No i… Mówiłeś, że na
górze nigdy do niczego nie doszło.
– Nigdy. – Jeszcze nigdy nie poszedłem w klubie z żadną do łóżka.
– Więc na co czekasz? Zanieś mnie na górę albo przynieś te
cholerne prezerwatywy – szepcze mi do ucha. Z trudem przełykam
ślinę.
– Dlaczego nie zainstalowałem automatów na parterze? Dlaczego?
– mamroczę pod nosem, z ustami na jej skórze. Kiedy czuję jej
uśmiech pod wargami, odwzajemniam go. – Poczekaj tutaj! –
Z trudem odrywam się od niej. – Nie waż się uciekać, June. Mówię
poważnie. – Jej śmiech towarzyszy mi, gdy idę przez parkiet, który
jeszcze nigdy nie wydawał mi się taki wielki. Biegnę na górę,
otwieram drzwi i chwytam garść prezerwatyw, które zostały po
ostatniej karcianej rozgrywce.
Chwilę później wracam do June, do baru, obejmuję ją i przyciągam
do siebie.
Na dzisiaj dosyć rozłąki.
Obejmuję jej twarz, całuję szyję, rozkoszuję się jej reakcją. Tym,
jak odrzuca głowę do tyłu i napręża plecy.
Czuję na sobie jej dłonie, przyprawiają mnie o dreszcze. Gdy
oplata mnie prawą nogą i przyciąga jeszcze bliżej, wyrywa mi się
stłumiony jęk.
Kiedyś powiedziałem, że za jeden jej pocałunek wywołałbym
wojnę. To prawda. Dla niej podpaliłbym cały świat…
Rozdział 36
Nie wierzę w przeznaczenie. Już nie. Wierzę, że kontrolujemy życie
bardziej, niż nam się wydaje.
June
Koło południa wreszcie udało nam się zebrać ciuchy, ubrać się
i wyjść z klubu. Pojechaliśmy samochodem Masona, który
poprzedniego wieczoru zostawił niedaleko lokalu. Lada baru
wyglądała fatalnie w świetle dziennym. Szybko przetarłam kontuar,
na którym siedziałam, ze strachu, że został na nim odcisk moich
pośladków.
Musimy ściągnąć kogoś do wymiany lustra i uzupełnić stłuczone
butelki. Biedna Andie dostanie ataku.
Kiedy wchodzimy do mieszkania, widzimy ponurego Coopera,
Dylana z kanapką w dłoni, który oczywiście ogląda odcinek serialu
Mr. Robot, i Andie na granicy wytrzymałości. Ojoj. Zapomniałam do
niej napisać i powiedzieć, że wszystko w porządku.
Wszyscy na nas patrzą. Dylan tylko przez chwilę, widzi nasze
rozpromienione twarze, unosi rękę w geście pozdrowienia
i ponownie zajmuje się telewizją. Najwyraźniej ocenił, że sprawy
mają się dobrze. Jakby zawsze widywał mnie bez makijażu. Dylan
jest jak zwykle wyluzowany i spokojny. Bardzo to w nim podziwiam.
– Cześć – mówię. Andie rzuca się na mnie. Odrobinę odsuwam się
od Masona.
– Dzięki – szepczę do niej i obejmuję serdecznie.
– Bogu dzięki. Kilka razy mało brakowało, a Andie straciłaby
panowanie nad sobą. Chciała przemeblować całe mieszkanie. –
Cooper patrzy na nas badawczo, ale żadne z nas nie okazuje nawet
cienia skruchy.
Andie odrywa się ode mnie i poprawia okulary na nosie.
– Ja… Powiedziałam Cooperowi. – Nasze spojrzenia odnajdują się.
Cooper kiwa głową. Czyżbym dostrzegła coś na kształt uśmiechu?
Mam najlepszych przyjaciół na świecie.
– Teraz idziemy pod prysznic, a później wyskoczymy po coś do
jedzenia. Chcecie coś, czy jak Dylan po prostu zapchacie się
kanapką? – Andie i Cooper wymieniają znaczące spojrzenia,
a Mason bierze mnie za rękę i prowadzi do łazienki. – Zastanówcie
się.
Idę za nim roześmiana. Kiedy wchodzimy do łazienki, Cooper
mamrocze coś o słuchawkach, a Mason woła do Andie:
– Słuchaj, nie bardzo wiem, jak ci to powiedzieć, ale musimy
ściągnąć kogoś, kto wymieni lustro. Za barem. To duże.
Andie otwiera szeroko oczy, jej brwi niemal dotykają nasady
włosów.
– Największe? – piszczy.
– Tak, właśnie to. Stało się coś dziwnego, a do tego te butelki…
– Andie? – pytam niespokojnie, ale Mason ciągnie mnie do
łazienki i słyszę już tylko, jak Andie woła:
– Mason! Co tam się stało, do cholery? Co to ma znaczyć?
On jednak zamyka drzwi i całuje mnie namiętnie.
– W życiu się nie spodziewałem, że Andie mnie kiedyś opieprzy –
szepcze mi w usta. Zarzucam mu ręce na szyję.
Jestem szczęśliwa. Niewyobrażalnie szczęśliwa.
Epilog
Kilka miesięcy później…
June
Wasza Ava
E-Mail: avareed@outlook.de
Homepage & Instagram: www.avareed.de & avareed.books
Hashtags: #trulymadlydeeplybooks #lyxverlag #avareed