You are on page 1of 318

Tytuł oryginału: Madly

Redakcja: Dorota Matejczyk


Korekta: Marta Tojza, Renata Kuk
Skład i łamanie: Robert Majcher
Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright © 2020 by Bastei Lübbe AG, Köln


Ilustracja na okładce © 2020 by Rhett Podersoo
Projekt okładki © Andrea Janas – andreajanas.com
Zdjęcie Autorki © Ava Reed
Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-026-5

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021

Adres do korespondencji:
Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.
ul. Ludwika Mierosławskiego 11a
01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl
instagram.com/wydawnictwojaguar
facebook.com/wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book


Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021
SPIS TREŚCI
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Epilog
Podziękowania
Wszystkim, którzy wstydzą się swojego ciała i za rzadko słyszeli: jest
piękne. Takie, jakie jest. Może nie doskonałe, ale piękne. Zaakceptuj
siebie, nie walcz ze sobą. Nie torturuj się, nie krzywdź, nie rań.
Zmień się, kiedy i jeśli chcesz. Nie dlatego, że tego wymaga od ciebie
społeczeństwo, że cię do tego zmusza. Poczucie własnej wartości jest
bezcenne. Zasługujesz na nie.
Świat płonął i nikt nie mógł mnie uratować oprócz ciebie.
Dziwne, co głupców skłoni do pożądania.
Nigdy nie marzyłem, że spotkam kogoś takiego jak ty.
I nigdy nie marzyłem, że stracę kogoś takiego jak ty.

Wicked Game – Chris Isaak, okładka Emika


Playlista Andie i Coopera
Savage Garden – Truly Madly Deeply
Hozier – Work Song
Billie Eilish – when the party’s over
Kings of Leon – Use Somebody
Macy Gray (Cover by Jasmine Thompson) – I Try
Ella Eyre – We Don’t Have to Take Our Clothes Off
Sting – Fields of Gold
The Script – Breakeven
Florence and the Machine – No Light, No Light
Kodaline – All I Want (Part 1)
Elderbrook & Rudimental – Something About You
Amber Run – I Found
Parson James – Only You
The Heavy – How You Like Me Now (Raffertie Remix)
Old Man Canyon – Phantoms & Friends
Bishop Briggs – The Way I Do
Kygo & Whitney Houston – Higher Love
Mark Ronson ft. Miley Cyrus – Nothing Breaks Like a Heart (in the
Live Lounge)
Florence and the Machine – Shake it out
Shawn Mendes & Camila Cabello – Señorita
Prolog
Większość ludzi śmieje się z rzeczy, których nie rozumie, i zakłada, że to,
czego nie znamy, nie istnieje. Póki nie natkną się na to oko w oko…
Dopiero wtedy rozumieją to naprawdę.

Mason

Zakochałem się w June, kiedy z bezczelnym błyskiem w oku wylała


drinka na moją elegancką koszulę od dobrego projektanta.
W pierwszej chwili wzięła mnie za kogoś innego. Nie miała
pojęcia, kim jestem. Gdy wracam myślami do tamtego wydarzenia,
z uśmiechem potrząsam głową. Nawet dzisiaj. Przypominam sobie
ogień w jej spojrzeniu, gniewny głos, którym oznajmiła, że mam
spadać i że nigdy w życiu dla mnie nie zajęczy – chociaż, na Boga,
przysiągłem sobie, że prędzej czy później jednak do tego dojdzie.
Kiedy wtedy przed nią stałem, myślałem o zaciągnięciu jej do
łóżka, kiedy jednak ruszyła w moją stronę i z dumnie uniesioną
głową przykleiła mi kawałek ananasa do klatki piersiowej,
zapragnąłem, by była obecna w moim życiu. Chciałem ją poznać.
Koniec końców zapewne właśnie dlatego zaproponowałem jej
najlepszej przyjaciółce, Andie, pracę w moim klubie, choć wcale jej
wtedy nie znałem. Chciałem ponownie zobaczyć June. Za wszelką
cenę.
A do tego, przyznaję, naprawdę rozpaczliwie potrzebowałem
kogoś do pomocy za barem.
Zaczęło się bardzo obiecująco.
Na tę myśl śmieję się sucho i dolewam sobie whisky. To już chyba
czwarta szklaneczka. Chyba, nie liczyłem.
Dzisiaj klub jest zamknięty. Nie ma tu nikogo, tylko ja daremnie
usiłuję zalać troski alkoholem. A przecież piję rzadko. Każdy jednak
ma chwile słabości. Ja mam ją teraz. Dzisiaj. Podobnie jak każdego
innego cholernego dnia, odkąd znam June.
Upijam spory łyk. Alkohol pali mnie w usta i przełyk. Bardzo
dobrze.
Rozbity, wkurzony na cały ten bajzel, który wydarzył się w ciągu
ostatnich dni, a zwłaszcza teraz, prostuję się, rozpinam koszulę pod
szyją i… A niech to szlag! Rozpinam kamizelkę, ściągam ją, ciskam
na kontuar, szybko przeczesuję włosy palcami. Mam w nosie, jak
wyglądam. Mam w nosie, co jeszcze się dzisiaj wydarzy. Najpierw
muszę pogodzić się z tym, że mi się nie udało. Straciłem June.
I ciągle nie wiem, jak sobie z tym poradzić…
Bardzo mi przykro. Przestań próbować… Proszę, nigdy więcej. Ja po
prostu nie mogę.
Każde wyszeptane przez nią słowo było jak katastrofa atomowa.
Jak uderzenie komety. Jak ta chwila tuż przed wypadkiem, gdy
wszystko nieruchomieje, świat wypełnia grzmot i rzeczywistość
rozpada się na kawałki.
Nie zamierzam przyjąć tego do wiadomości, bo tak bardzo chcę
June w moim życiu, że to pragnienie mnie obezwładnia. Chcę się
budzić u jej boku, chcę widzieć jej śmiech, gdy ją rozbawię albo,
niech jej będzie, bo ją śmieszę, chcę rzucić jej świat do stóp i brać ją
w ramiona, i…
Z trudem przełykam ślinę, zaciskam powieki, zwieszam głowę
i błagam los, by pozwolił mi obudzić się z tego koszmaru. Chcę
krzyczeć, przeklinać, na czym świat stoi i rozwalić klub na kawałki.
W tej chwili nic dla mnie nie znaczy. Jest mi równie obojętny jak
firma i oczekiwania mojego ojca, majątek na moim koncie czy moja
przyszłość, bo nie ma w niej June. W tej chwili liczy się tylko to.
Idiota ze mnie. Siedzę tu i użalam się nad sobą jak ci wszyscy
żałośni faceci, którzy zakochali się i całkowicie stracili głowę
z miłości. Zdecydowanie jestem jednym z nich.
Typem, którym nigdy nie chciałem się stać…
Czuję lekkie pulsowanie w skroniach, whisky pomaga, kołysze
mnie i otula jak ciężki koc. W moich myślach ponownie zjawia się
June, nie mogę przed nią uciec.
– Cholerny świat! – Zrywam się na równe nogi, chwytam
szklankę, ciskam nią o ścianę za ladą, w wielkie lustro przy półkach
z alkoholami.
Na tafli pojawiają się rysy.
Trzask, szczęk, brzęk.
Okruchy. Wszędzie okruchy.
– Cholera! – powtarzam, przyciskam dłonie do oczu i z głośnym
jękiem opadam na wysoki stołek barowy.
Walczyłem, póki mogłem. Wierzyłem, że w głębi duszy ona tego
pragnie. Teraz już wiem: przyciąganie to nie wszystko. Bo June nie
chce ze mną być. Muszę to uszanować. Kiedyś będzie lepiej. Kiedyś
będzie dobrze. Jednak teraz myślę w kółko tylko o jednym: straciłem
ją.
Rozdział 1
Każdy chciałby uwierzyć, że istnieje powód, dla którego jest taki, a nie
inny…

June

Pewnych rzeczy nie da się zmienić, nieważne jak bardzo się tego
pragnie i jak bardzo się stara. Można tylko z nimi żyć. I próbować
o nich zapomnieć albo przynajmniej zepchnąć na dno świadomości.
Uzmysławiam to sobie każdego dnia, ilekroć patrzę na swoje odbicie
w lustrze. I nienawidzę tego.
Chociaż nie, żeby tego nienawidzić, brakuje mi już sił. Po prostu
tego żałuję. Cholernie żałuję. A to różnica.
Z westchnieniem sięgam po szczotkę i rozczesuję włosy. Znowu
trochę urosły, ale nadal są znacznie krótsze niż te, które nosiłam
dawniej. Obcięłam je pod wpływem impulsu, zanim Andie
przyjechała do Seattle. Wiele lat długie włosy były mi tarczą,
okryciem. Jak wierny, osłaniający przed światem towarzysz, którego
pozbawiłam się sama, nie zastanawiając się nad tym zbytnio.
Minęło kilka tygodni, zanim przyzwyczaiłam się do nowej fryzury,
ale zdążyłam ją polubić i od tego czasu regularnie podcinam włosy.
Przyglądam się sobie z każdej strony w średniej wielkości lusterku
na moim stoliku. Na biurku, które nie zasługuje na tę nazwę. Służy
mi przede wszystkim jako toaletka, bo jedynie we własnym pokoju
czuję się w miarę bezpiecznie. Tylko tutaj mam dość spokoju, żeby
zmyć makijaż albo żeby go nałożyć. Tak jak teraz.
Szczotka ląduje w jednym z koszyczków, w których trzymam
niezliczone tusze do rzęs, szminki, trochę różu i inne drobiazgi.
Wyciskam odrobinę kremu na dłoń i delikatnie wklepuję w twarz.
Tym samym przygotowuję skórę na to, co musi znosić już od lat –
zaraz nałożę na nią bardzo drogi podkład kryjący. Który oczywiście,
jeśli wierzyć reklamom, wygląda całkowicie naturalnie i jest niemal
niezauważalny.
Żałośnie mała tubka kosztuje około sześćdziesięciu dolarów.
Czasami wystarcza mi na tydzień, o ile obchodzę się z nią bardzo
oszczędnie, nie poprawiam makijażu w ciągu dnia i nie nakładam go
ponownie, co właśnie teraz chcę zrobić. Grubo ponad dwieście
dolców miesięcznie idzie na sam podkład. Gdyby to były moje
pieniądze, nie bolałoby mniej, tylko inaczej. Chciałabym poszukać
pracy, niby zabieram się do tego już od wielu tygodni, ale zawsze coś
krzyżuje mi szyki, a większość moich zarobków szłaby właśnie na
makijaż. Byłoby trudno, jednak wówczas zerwałabym kontakt
z rodzicami, szczególnie z mamą. Przykre, że nie łączy nas już nic
więcej poza tym. Zapewne to jeden z powodów, dla których ciągle się
na to nie zdobyłam. Ciągle liczyłam, że…
Prycham pogardliwie, zaciskam usta w wąską kreskę i oddycham
głęboko przez nos.
Moja ręka porusza się automatycznie, opuszki palców dotykają
lewego policzka, przesuwają się po kości policzkowej, coraz niżej, na
szczękę i brodę, na szyję, przez lewy obojczyk, aż do nasady piersi.
Gdybym zamknęła oczy, może mogłabym zapomnieć, że ta część
mojego ciała istnieje naprawdę. To jednak zapewne nie miałoby
znaczenia. Bo ona tam jest. Wściekle czerwona, rozpalona jak
płomień w ciemności, jak wino rozlane na jasnym dywanie.
To ma swoją nazwę. Naevus flammeus. Znane także jako znamię
naczyniowe płaskie, a mniej oficjalnie – znak ognia lub plama z wina
porto. Na początku może to zabrzmieć ekscytująco jak coś
wyjątkowego, może nawet wzbudzić zaciekawienie, ale w końcu to
nic innego jak wada, piętno, które mi towarzyszy, odkąd sięgam
pamięcią. I już zawsze tak będzie.
Zdaję sobie sprawę, że się nie powiększa, zresztą to niemożliwe.
Jednak czasem odnoszę takie wrażenie. Zdarzają mi się koszmary,
w których plama, która i tak jest wielkości mniej więcej trzech dłoni,
rozrasta się, rozlewa, aż pochłania mnie całą i nie zostaje już nic.
A przecież już się nie przejmuję… Prawda?
Szybko nakładam fluid, rozprowadzam go gąbeczką po skórze.
Maluję się metodycznie, mam doświadczenie, koncentruję się
i widzę, jak wściekle czerwona skóra znika pod warstwą kamuflażu.
Mój drogi podkład matujący zasłania wszystko, co powinien, a także
całą resztę. Na przykład piegi na nosie czy malutką bliznę u nasady
włosów. Łatwo się rozprowadza, nie plami, a miejsca przejścia są
niemal niewidoczne.
Minęło trochę czasu, zanim znalazłam podkład idealny. Taki,
który nie całkiem wysusza skórę, nie doprowadza jej do stanu
z okresu dojrzewania, jest wodoodporny i po całym dniu wygląda
jeszcze w miarę świeżo. Podkład, który nawet po dwunastu
godzinach maskuje wszystko, nie pęka, nie kruszy się.
Poszukiwania lekarstwa na moją skazę, a później idealnego
sposobu jej maskowania zaczęły się w przypadku mojej mamy już
kilka miesięcy po tym, jak się urodziłam, gdy znamię stawało się
coraz bardziej widoczne. Szybko się okazało, że zostanie ze mną na
zawsze i nie da się go usunąć ani zmniejszyć laserem. To wszystko
przyprawiało mnie wyłącznie o ból. Sama zaczęłam szukać
rozwiązania, kiedy miałam mniej więcej dziewięć lat. To wiek,
w którym dzieci potrafią być bardzo okrutne. To wiek, w którym
moja mama doszła do wniosku, że naprawdę nie może robić nic
innego, niż mnie ukrywać. Co powiedzą ludzie, nasi nieliczni
sąsiedzi, nauczyciele czy, przede wszystkim, jej klienci dążący do
perfekcji za wszelką cenę? Co powie świat? Przy tym w całej tej
sprawie moja matka jest największym problemem. Dopóki istnieje
skaza na mojej skórze, zawsze będzie patrzeć na mnie i ciągle sobie
przypominać, że zawiodła. Stworzyła coś nieidealnego, czego nie da
się naprawić. I dlatego od lat do dzisiaj robi, co w jej mocy, by ukryć
ten błąd, by chociaż czasami o nim zapomnieć. A ja poszłam w jej
ślady. Kiedy nie mam makijażu, ilekroć zerkam w lustro, widzę to
samo co moja matka – coś, co powinno być ukryte.
Gotowa. Nic nie przebija, żadna plamka, żaden ślad, żadna
nierówność. Fałszywy obraz, który przez lata doprowadziłam do
perfekcji.
Szybkim ruchem poprawiam linię brwi, maluję tuszem jasne rzęsy,
żeby w ogóle było je widać. Odrobina błyszczyku na usta i proszę
bardzo. Makijaż skończony. Do tego puder i spray utrwalający.
Gotowe.
Odwracam się, patrzę na telefon na łóżku i widzę, że dzwoniła
Andie. Miałyśmy się spotkać w klubie przed jej zmianą i trochę
pogadać, zanim w środku rozpęta się piekło, ale kolejny raz
zapomniałam o bożym świecie.
– Cholera – mamroczę i chcę do niej napisać, gdy pojawia się
wiadomość od niej.
Spóźniasz się. Czekam w klubie. Co powiesz na to, by w czasie ferii
zacząć nowy trend: mniej makijażu?
Niezła próba. Może innym razem. Przebieram się i wychodzę.
Przepraszam, że na mnie czekałaś.
Nie ma sprawy. Do zobaczenia!
Andie wie, podobnie jak ja, że nie będzie innego razu. Ten jeden
w liceum wystarczył. To był jeden z najgorszych dni w moim życiu,
chociaż miałam u boku Andie.
Jest czerwiec, koniec trzeciego semestru. Na szczęście moja
współlokatorka nie mogła się doczekać momentu, kiedy stąd
wyjedzie, i wreszcie zostawiła mnie samą. Nie znosi mnie, odkąd
przespałam się z typem, w którym była zakochana. Czyli mniej
więcej od mojego pierwszego tygodnia w Seattle.
Gdybym wiedziała, że to jej facet, w życiu nie poszłabym z nim
do łóżka, ale Sara ciągle jest o to wściekła. Przyznaję, od tamtej
pory jestem ostrożniejsza, jeżeli chodzi o szybkie numerki.
Mówiąc krótko, to był najgorszy początek, jaki mogłabym sobie
wyobrazić.
Że już nie wspomnę o tym, że zaczęłam pierwszy semestr na
uniwersytecie Harbour Hill bez Andie i tym samym przez kawał
czasu byłam sama. Po tej aferze z Sarą nadal tak jest, także ze
względu na to, że od zawsze mam kłopoty z nawiązywaniem nowych
znajomości. W przypadku Coopera, Dylana i Masona było inaczej.
Ale to wyjątek. Andie była tam i w pewnym sensie to ona nas
połączyła. Jednak i chłopcy nie wiedzą, jaka jestem naprawdę.
Odkrycie się przed niewłaściwymi ludźmi – na to ryzyko nie
decyduję się już od bardzo dawna.
Nagle rozlega się pukanie do drzwi. Zdumiona ściągam brwi.
Większość lokatorów akademika wybyła, podobnie jak Sara. Nie
spodziewam się nikogo, jednak stukanie ponownie wybrzmiało –
energiczniejsze, bardziej stanowcze.
Wzdycham zdenerwowana, może także odrobinę zła, ale zaraz
podchodzę do drzwi. W życiu nie dotrę do klubu na czas.
– Już idę! – krzyczę, otwieram… I gapię się na karton. Karton na
dwóch nogach?
– Stevens… Panna June Stevens? – Zza pudła wyłania się niski
facecik i stawia paczkę na podłodze.
– Tak – odpowiadam po chwili wahania.
Chyba niczego nie zamawiałam? A może jednak? Nerwowo szukam
w pamięci, lecz nic mi nie przychodzi do głowy. Skoro niczego nie
zamówiłam, w takim razie… O nie!
Znowu.
– Proszę tu podpisać. – Kurier z uśmiechem podsuwa mi malutkie
urządzenie, którym zeskanował kod z boku paczki. Ciągle zdumiona
pochylam się, podpisuję i rzucam niby od niechcenia:
– Nie wie pan, od kogo to? Ani co jest w środku?
– Przykro mi, ale nie. – Potrząsa głową i patrzy na mnie smutnymi
oczami jamnika.
– Dobra, dzięki. Zaraz się dowiem. – To rzeczywiście było durne
pytanie. Jakby kurierzy znali zawartość dostarczanych przesyłek.
– Miłego wieczoru. – Wymieniam czytnik na paczkę i sama już nie
wiem, co mnie bardziej zbija z tropu: tajemniczy, mimo sporych
rozmiarów, lekki karton w moich dłoniach czy uprzejmość młodego
kuriera. Nigdy nikt nie dostarczył mi przesyłki z takim promiennym
uśmiechem.
Po jego wyjściu zamykam drzwi kopnięciem i kładę paczkę na
kanapie. Jeżeli ją rozpakuję, spóźnię się jeszcze bardziej. Zagryzam
wargę, splatam ręce na piersi i przez chwilę myślę intensywnie…
– Oj tam. – Rozrywam opakowanie. Wiem doskonale, że
ciekawość nie dałaby mi spokoju przez cały wieczór. Zmyłabym się
z klubu pod byle pretekstem, żeby wrócić do domu i rozpakować
przesyłkę. Wolę tego oszczędzić i Andie, i sobie.
Szelest i trzask. Otwieram pudło. Co to jest, do cholery?
Gałęzie. Ktoś przysłał mi ogromny pęk gałęzi. Z otwartą buzią
gapię się na cieniutkie ciemnobrązowe gałązki owinięte
pasteloworóżową, lśniącą wstążką.
I wtedy dostrzegam kuleczki. Malutkie, jasne, śliczne kuleczki.
Dotykam ich delikatnie i nie mogę uwierzyć, co czuję. Cudowne
okrągłe i owalne, naturalnie białe na tle brązowych gałęzi, są
mięciutkie. Jak futerko.
Ostrożnie wyjmuję wiązankę z kartonu. Widzę, że na wstążce coś
jest. Wizytówka. Prosty bilecik. Rozchylam go i słowo, które
dostrzegam, sprawia, że coś we mnie pęka.
Kotku. Jest napisane: kotku.
Utwierdzam się w podejrzeniach.
– Ten idiota. Ten cholerny, wkurzający, arogancki… – wyrywa mi
się. Rzucam bukiet na kanapę i idę do siebie. Energicznie chwytam
za telefon.
Słyszę sygnał, a potem, jak przyjmuje połączenie.
– Mason! Ty… – Jestem tak wkurzona, że nie mogę go nawet
porządnie zwymyślać.
Słyszę jego cichy śmiech, niski i ciemny.
– Mógłbyś mi łaskawie wyjaśnić, po co mi przysyłasz wiecheć
badyli? Albo jeszcze lepiej, czemu w ogóle cokolwiek mi ciągle
wysyłasz? Nie potrzebuję tego, Mason. Ani kwiatów, ani czekoladek,
ani zaproszeń do kina, teatru czy gdzie tam jeszcze. – No dobra,
z pralinami to przesada, były naprawdę pyszne. Kwiaty też, ale o tym
nie musi wiedzieć. Chodzi o zasadę. Takie rozmowy prowadzę z nim
cały czas, odkąd Cooper i Andie są razem. Wydaje mi się, że pamięć
mu szwankuje. Jakby nie był w stanie zapamiętać moich słów, do
jasnej cholery.
– Pomyślałem sobie, że ci się spodobają. To kotki wierzby, bazie.
Twarde i zarazem miękkie, wyjątkowe. Jedyne w swoim rodzaju.
Przypominają mi ciebie.
– Doprowadzasz mnie do szału, wiesz o tym?
– Umów się ze mną, June.
Przewracam oczami i złoszczę się na niego, że tak bardzo to
wszystko utrudnia.
– Nie.
– Znowu cię o to poproszę. – Śmieje się ponownie, a ja staram się
myśleć o czymś innym, bo w tej chwili widzę go doskonale oczami
wyobraźni. Jego spojrzenie i dołeczki w policzkach.
– Jeżeli sprawia ci to przyjemność, proszę bardzo. Ale nie licz, że
kiedykolwiek usłyszysz inną odpowiedź.
– Zobaczymy, kotku, zobaczymy… Na razie.
– Nie mów tak do mnie, ty durniu! – Robi to celowo. Jestem o krok
od wybuchu, on jednak rozłącza się bez słowa.
Dlaczego akurat on jest właścicielem najfajniejszego klubu
w mieście?
Mason Greene. Żałuję, że wtedy nie utopił się w moim koktajlu
albo nie udławił ananasem.
Odkładam telefon na łóżko, ściskając nasadę nosa, idę do
saloniku, patrzę na bazie i koniec końców porzucam myśl, by się ich
pozbyć. Są na swój sposób naprawdę ładne. Podobają mi się. Choć
trudno mi to przyznać. W życiu nie zdradzę tego Masonowi.
Co teraz? Wstawić do wody czy przeżyją bez niej? Przyglądam się
im uważnie i zauważam, że są suszone. Świetnie, i tak nie mam
wazonu, w którym mogłabym umieścić ten bukiet. Dlatego opieram
go o ścianę przy biurku i mam nadzieję, że będzie tak stał. Szybko
zbieram resztki kartonu i w końcu podchodzę do szafy z ubraniami,
żeby przygotować strój na dzisiejszy wieczór. Zazwyczaj najpierw
wybieram ciuchy, potem robię makijaż, dzisiaj jednak musi być
inaczej. Byłam zbyt pogrążona w myślach, zagapiłam się i usiadłam
przy toaletce w szlafroku.
Stoję przy otwartej szafie, gapię się na jej zawartość i nic na to nie
poradzę, znowu odpływam myślami. Zaczęły się wakacje.
W przeciwieństwie do Andie, która pracuje w klubie, spędza czas
z Cooperem, Skarpetą, a czasami z Dylanem i Netfliksem albo ze
mną, tym samym zawsze ma coś do roboty, ja nie mam… Nic. Po
prostu nic. I jeszcze te praktyki. To najgorsze, bo do początku
czwartego semestru muszę odbyć obowiązkowe praktyki w zakresie
marketingu, organizowania eventów albo zarządzania biurem. Mają
one trwać co najmniej cztery tygodnie, wykładowca dał nam to jasno
do zrozumienia. A w tym wypadku: więcej znaczy więcej. Odpycham
od siebie panikę, bo po pierwsze zajęłam się tym za późno, a po
drugie, i ważniejsze, zgubiłam potwierdzenie odbycia praktyk, które
miałam w kieszeni. Muszę wymyślić coś nowego, jeżeli chcę się
dostać na wszystkie zajęcia w nowym semestrze, inaczej się cofnę,
a przy odrobinie pecha to może oznaczać koniec stypendium. Bo
zawsze znajdą się ludzie lepsi, szybsi, mądrzejsi i piękniejsi od
ciebie. Zawsze. Tego nauczyło mnie życie. Brutalnie.
Z utratą praktyki i być może odebraniem dofinansowania łączyłyby
się inne problemy. Oprócz braku pieniędzy słabo byłoby się
tłumaczyć, dlaczego nie udało mi się utrzymać stypendium. Zrobię
wszystko, co w mojej mocy, by spełnić moje marzenie i razem
z Andie otworzyć własną firmę. Jeżeli to mi się nie uda, to…
Nie, teraz nie mogę o tym myśleć. Ktoś prędzej czy później
odpowie na moje ogłoszenie, ktoś musi. Nie poddam się!
Dumnie unoszę głowę, wyciągam ciuchy z szafy, decyduję się
ostatecznie na dżinsy boyfriendy, które luźno opadają na biodra,
i słodką koszulkę. Gdzieś tutaj mam jeszcze pasujące szpilki, tak, na
pewno gdzieś są. O proszę! Triumfalnie wyciągam je z szafy.
Jedną ręką usiłuję się ubrać, drugą sięgam po komórkę. Zaciskam
zęby, gdy widzę godzinę. Andie nienawidzi tego, że wiecznie się
spóźniam. Cholera. Naprawdę nie robię tego celowo. Nie pojmuję,
jakim cudem ciągle do tego dochodzi.
Z przekleństwem na ustach wybieram numer korporacji
taksówkowej i mam nadzieję, że samochód potrafi latać, żeby Andie
nie wydrapała mi oczu. Mogłabym wziąć grata, ale zaparkowanie
nim w centrum miasta to mordęga. Poza tym dobrze zrobi mi drink.
Albo dwa… Byle bez ananasa.
Rozdział 2
Co za ironia, że rzeczy, których potrzebujemy najmniej, trafiają do nas
najszybciej…

Mason

– Ty? Tutaj? – Andie omiata mnie tym swoim wszystkowiedzącym


spojrzeniem, w jej głosie słychać ton, który zdążyła opanować
niemal do perfekcji. Podchodzę do kontuaru, mijając pierwszych
gości. Odkąd przyłapałem ją na gorącym uczynku, jak nocowała
w magazynie klubu, bo nie miała gdzie się podziać, nabrała odwagi.
Wydaje się bardziej swobodna. Zapewne przyczynił się do tego
Cooper. Uzupełniają się, a jednocześnie wcale nie ograniczają.
Prawdziwe z nich gaduły, w każdym razie w porównaniu z tym, jacy
byli dawniej. Kto by pomyślał?
Krzywię się odruchowo, a Andie nie spuszcza ze mnie z oka,
jednocześnie wycierając blat.
– Wydajesz się zdziwiona. – Siadam na barowym stołku i patrzę,
jak poprawia okulary na nosie. Uśmiecha się rozbawiona.
– Moja wina – przyznaje. – Zapomniałam, że ci mówiłam, że June
dzisiaj przyjdzie.
Skłaniam się lekko.
– A ponieważ jestem fantastycznym szefem, masz dzisiaj krótszą
zmianę, chociaż to piątek.
– Och, Masonie, najbardziej wielkoduszny szefie wśród szefów! –
odpowiada z teatralnym gestem, przy czym ściereczka wypada z jej
dłoni i zaledwie o centymetry mija głowę Jacka. Na szczęście on jest
do tego stopnia zajęty rozmową z klientem, że tego nie zauważa.
Śmiejemy się oboje, Andie sięga po szmatkę.
– Ale poważnie – zaczyna, daje sobie spokój ze sprzątaniem
i stawia przede mną butelkę mojego ulubionego piwa korzennego. –
Co jest?
– Musisz się wyprowadzić i rzucić pracę. Za dobrze mnie znasz –
mamroczę, zanim upiję łyk. Jest June, Andie wie o tym od dawna.
Właściwie podejrzewam, że wiedzą o tym wszyscy. Całkowicie
straciłem głowę dla June i jej niewyparzonego języka, temperamentu
i inteligencji. Choć to mało powiedziane.
Uwielbiam, kiedy się ze mną drażni i nie wycofuje się. Uwielbiam,
że ma w nosie moje nazwisko i fakt, że jestem właścicielem tego
klubu, podobnie jak zawartość mojego portfela czy stan mojego
konta. Chcę jej zaimponować, bo mój majątek nie robi na niej
wrażenia. I dlatego, że naprawdę ją lubię.
– To co zawsze.
– Aha. W takim razie to co zawsze właśnie wkracza na parkiet –
informuje mnie szeptem.
Cholera. Cały się spinam. Jeszcze przed sekundą czepiałem się
nadziei, że mi przejdzie, liczyłem, że… Sam nie wiem! Że nad tym
zapanuję? Że z czasem będę o niej mniej myślał i nie zachowywał się
jak chory z miłości nastolatek, ilekroć usłyszę jej imię? Tymczasem
jest coraz gorzej.
Andie grozi jej palcem.
– Spóźniłaś się! Jak można spóźniać się prawie dwie godziny? Nie
zmuszaj mnie do kolejnego kazania, June. – Głos Andie zagłusza
muzykę taneczną, i to piosenkę, która akurat mi się podoba.
Kolejny łyk, jeszcze jeden. Odstawiam butelkę, wreszcie odwracam
się w lewo i natychmiast odnajduję ją wzrokiem.
Cholera, jestem w dupie. Nie mam najmniejszych szans.
Sunie po parkiecie w butach na nieprzyzwoicie wysokich
obcasach. Dzisiaj ma na sobie luźne dżinsy, w których pokazuje się
rzadko, ale mnie i tak się podoba. Podobnie jak obcisła koszulka,
która podkreśla wszystko to, co w innych miejscach skrywają
spodnie – fantastyczną, jak dla mnie, figurę. Z jej ramienia zwisa
malutka torebeczka. Skruszone spojrzenie wielkich oczu
przeznaczone jest wyłącznie dla Andie, mnie po prostu ignoruje.
Włosy opływają jasnymi falami jej twarz, a to, jak w tej chwili
przygryza te słodkie wargi…
Chrząkam, nakładam maskę, która stanowi moją drugą skórę
i która mnie w pewnym sensie chroni.
June podchodzi do nas, wstaję uprzejmie.
– Naprawdę mi przykro, musisz mi uwierzyć. Miałam trochę
kłopotów przy ubieraniu. – Chwyta Andie za ręce. Przyjaciółka
uśmiecha się promiennie. Widzę to wyraźnie, najpierw jednak
zaciska usta i pozwala June paplać.
– Właściwie to jego wina!
Rozbawiony krzyżuję ręce na piersi, gdy June nagle łypie
oskarżycielsko w moją stronę. Siada na barowym stołku.
– Doprawdy? Nie przypominam sobie, bym w jakikolwiek sposób
powstrzymywał cię przed ubraniem się… Chociaż właściwie nie
miałbym absolutnie nic przeciwko temu.
Celowo pochylam się lekko i obserwuję ją przy tym uważnie.
Widzę jej spojrzenie, gdy z udawaną pogardą przesuwa po mnie
wzrokiem i jednocześnie pali oczami, dostrzegam ledwie zauważalny
rumieniec, który jak zwykle wykwita na jej dekolcie. Patrzę na jej
klatkę piersiową, która unosi się i opada w szybkim tempie. Niemal
czuję złość, która w niej wzbiera. Wisi w powietrzu jak burza.
Rozkoszuję się tym. Drażnieniem June, irytowaniem jej i kuszeniem.
– Wiesz cholernie dobrze, co mam na myśli – syczy. –
Zdekoncentrowałeś mnie tymi badylami! – Krótka chwila, by
zagubienie ustąpiło rozbawieniu w oczach Andie. Zakrywa usta
dłonią, by nie stracić panowania nad sobą i nie wyśmiać najlepszej
przyjaciółki.
– Na rany boskie, przysięgam, zrobiłbym to chętnie. W sumie
najchętniej jedną gałęzią. Albo konarem. Najlepiej moim. – Nic na
to nie poradzę. June sama się podkłada i nie sposób oprzeć się
pokusie. Niczego mi nie ułatwia. Niczego. Pod żadnym względem.
– Mason! Nie wkurzaj mnie. Powiedz lepiej, co mam zrobić z tym
zielskiem. – Jej usta drżą podejrzanie, co oznacza, że być może
prezent podobał jej się bardziej, niż chce przyznać.
W tym momencie z magazynku wychodzi Cooper i odwraca naszą
uwagę od tego jakże fascynującego spektaklu.
Co za szkoda.
– Cześć – mówi tylko. Można by pomyśleć, że zwraca się do
wszystkich, ale tak naprawdę ma nas w nosie. Idzie do Andie, do
centrum swojego wszechświata, przyciąga ją do siebie i całuje tak,
jak to robi od dnia, od kiedy są razem – czule, z tęsknotą
i ostrzegawczo. Każdy pocałunek oznacza: ona jest moja. Do cholery,
rozumiem go. Zazdroszczę mu.
Nie spodziewałem się, że po tylu latach jeszcze poczuję coś
takiego. Dopóki nie poznałem June. Dopóki Cooper i Andie nie
zostali parą.
Dopijam do dna piwo korzenne, odstawiam flaszkę na kontuar
i uśmiecham się głupkowato. Andie po raz ostatni całuje mojego
najlepszego przyjaciela, a potem bierze butelkę, unikając mojego
wzroku. Jest taka słodka.
Cooper uderza dłonią o blat tuż przed moim nosem, pyta, czy
wszystko w porządku, ale cały czas ogląda się za Andie.
– Nie jest źle. Chcesz się urwać z Andie wcześniej? Bo wiesz,
o północy dołączy do nas Ian, więc możecie wtedy wyjść.
– Nie, zostanę do końca. Andie i June zostają, będę oblewać
początek wakacji. Później wrócę z nią do domu. A ty?
– Też pewnie zostanę. – Uśmiechamy się do siebie.
– Powinienem się martwić?
– Pytasz o to od wielu miesięcy.
– I już to powinno dać ci do myślenia.
– Bierz się do roboty, Cooper. Mówię to jako twój szef.
Śmieje się i wyzywa mnie od dupków, a potem leniwym krokiem
podchodzi do Andie, by ustalić coś z nią i Jackiem. Podczas ostatniej
inwentaryzacji wyszło na jaw kilka braków, ale ogarniemy to. Susie
już się tym zajęła.
Kocham ten klub. Stworzyłem go, włożyłem w niego niezliczone
godziny pracy, mnóstwo energii i zaangażowania, choć przyznaję, że
w ciągu ostatnich tygodni niewiele o nim myślałem. Nie tylko
z powodu June, niestety. Przede wszystkim ze względu na ciągłe
telefony i maile od mojego ojca, który po prostu nie daje mi spokoju.
Wciąż gada o mojej przyszłości i pyta, co właściwie chcę robić
w życiu.
Abstrahując od pieniędzy, zadaję sobie pytanie, czy za dwadzieścia
lat ciągle widzę siebie jako właściciela klubu? Czy na tym kończy się
moja droga zawodowa? To miejsce to moje życie, znaczy dla mnie
więcej, niż umiałbym to wyrazić, jednak zastanawiam się po prostu,
czy tak będzie zawsze. Czy to mi wystarczy, czy może pragnąłbym
czegoś jeszcze w swojej karierze.
To pochłania mnie bardziej, niżbym chciał.
Na razie jednak odpycham tę myśl od siebie i odwracam się
ponownie w lewo, do najbardziej fascynującej kobiety na świecie,
która ignoruje mnie z klasą.
I dlatego przysuwam się bliżej.
– Przyznaj, kotku, prezent bardzo ci się spodobał.
Prycha pogardliwie, lekko przechyla głowę. Cokolwiek robi,
zawsze wygląda czarująco.
– Ani odrobinę. Więc przestań wreszcie przysyłać mi różne
rupiecie. Bez względu na to, co to jest, marnujesz tylko swoje
pieniądze i moje nerwy.
Przysuwam się ze stołkiem jeszcze bliżej, tak że siedzę tuż koło
niej. Tak blisko, że June się peszy, czego oczywiście nie przyzna, ale
nie na tyle, by poczuła się zagrożona. Otacza mnie zapach jej
perfum, ożywczy i zarazem ciężki, bo zmieszany z cytrynowo-
oliwkowym aromatem jej szamponu. Gdyby nie ostatnie resztki
rozsądku i przyzwoitości, a także cień kręgosłupa, wtuliłbym po
prostu nos w jej włosy.
– Nie masz nic do roboty, Mason?
– Na twoje szczęście, nie. – Mam mnóstwo do roboty, ale na
pewno nic lepszego. Bo co mogłoby konkurować z June?
– Mógłbyś zabrać się do pracy albo wyrwać jakąś dziewczynę,
a mnie dać spokój. W końcu garsoniera jest bliziutko. – W jej głosie
słychać coś na kształt obrzydzenia. Zapewne Andie jej o tym
powiedziała, bo wiedziałbym, gdyby June tam była. Garsoniera.
Gdyby wiedziała…
– Zazdrosna?
– Chciałoby się, co?
– Och, kotku. – Przesuwam rękę w prawo, po kontuarze, tuż obok
niej, pochylam się coraz bardziej w jej stronę. Odwzajemnia moje
spojrzenie, a potem odchyla głowę do tyłu, nie ucieka wzrokiem, a ja
muszę się uśmiechnąć. A przecież wcale nie jest mi do śmiechu, bo
coś ściska mnie za gardło, na pierwszy plan wysuwa się pragnienie,
by ją objąć i pocałować. Coraz trudniej mi zapanować nad tym
odruchem.
Spotykamy się nosami, mrugam szybko, wpatrzony w jej
jasnozielone oczy.
– Kiedy o tobie marzę, nie przejmuję się takimi głupstwami –
szepczę i zauważam, że w moim głosie pojawiła się chrypka. Jest
niższy. Nieruchomieję, klub i jego goście nikną gdzieś w tle.
To jest chwila, w której przypominam sobie, ile razy już
próbowałem. Jak wtedy, po wieczorze gier, gdy June prawie
doprowadziła mnie do szaleństwa. Bo nie mogła przegrać, ale
jeszcze gorzej szło jej tłumaczenie haseł w Tabu. Andie i Cooper nie
byli jeszcze parą. Chciałem im dać chwilę na osobności. Jakimś
cudem udało mi się namówić June, by razem ze mną wyprowadziła
psa. Cały czas widzę ją przed sobą, jak tam stoi, lekko wstawiona,
i czeka na taksówkę. Jak nie wsiadła od razu, tylko… zawahała się.
A ja zaryzykowałem. Podszedłem do niej, pochyliłem się odrobinę,
odnalazłem jej wzrok. Nasz oddech niósł się echem w nocy, miałem
wrażenie, że ktoś zatrzymał świat. Jeszcze jeden krok. Z trudem
przełknąłem ślinę.
– Przestań, Mason – szepnęła. Zatrzymałem się. Przestałem, choć
język jej ciała, jej wzrok, wszystko mi mówiło, że wcale tego nie
chce. Chciałem zrezygnować i wtedy to ona pochyliła się do mnie
i nagle była bliżej. Wstrzymałem oddech, otworzyłem szeroko oczy,
bo jej usta były tak blisko, a pragnienie, by ją pocałować, paliło jak
ogień, ale nie ruszyłem się z miejsca. Zamknęła oczy. Podniosłem
prawą rękę. Chciałem jej dotknąć, chciałem odgarnąć włosy
z policzka za ucho, i wtedy wymierzyła mi policzek. Głośno, szybko,
mocno.
Dzisiaj jest tak samo.
Powinienem się wycofać, zanim posunę się za daleko.
Jednak w tym momencie June popełnia błąd. Patrzy na moje usta.
Za długo i o jeden raz za dużo. I dlatego odważnie zakrywam jej dłoń
swoją i niemal się dławię oddechem, gdy jej nie cofa. Chciałbym się
teraz cieszyć, ale przechodzę piekło. Osobiste piekło, w którym June
daje mi do zrozumienia, że jednak mam szansę, by po chwili znowu
mi ją odebrać.
– Mason Greene! – Słysząc moje nazwisko, wzdrygam się,
podobnie jak June. Szybkim ruchem odsuwa się, jakby uniknęła
strumienia gorącej lawy. Zapewne dotarło do niej, co mogło się stać.
Co już się niemal wydarzyło…
Z udawaną nonszalancją odwracam się do mężczyzny, który
spieprzył ten moment, zanim zrobiła to June.
Cholera. To Griffin. Griffin Davis. Obecny doradca i protegowany
mojego ojca. Co on tu robi, do licha?
June odwraca się, a ja najchętniej udusiłbym Griffina gołymi
rękami. Niech znika stąd jak najszybciej.
Tymczasem Andie stawia przed June kolorowy koktajl.
– Nie widzieliśmy się od wieków. Co słychać? Nie chciałem
przeszkadzać. – Oczywiście, że chciał.
Griffin staje koło mnie, wyciąga rękę, a jednocześnie bezczelnie
gapi się na June. Unoszę się natychmiast. Ściskam jego dłoń
w milczeniu, wściekły, dyskretnie staję między nim a June,
rozdzielam ich na tyle, na ile to możliwe. Teraz jesteśmy tego
samego wzrostu. Przynajmniej rozmawiam z nim jak równy
z równym.
– Co cię sprowadza, Griffin? Czego chcesz? – pytam uprzejmie, ale
nie mam ochoty na te wszystkie oficjalne bzdury. Na pewno nie
przyjechał bez powodu.
Przygląda mi się pogardliwie. Sam ciągle jest tym samym
oślizgłym węgorzem, którego mam w pamięci. Nażelowane jasne
włosy, opalenizna z solarium, koszula niewarta swojej ceny. Lada
chwila zademonstruje szpanerskie, obrzydliwe zachowania, do
których zdążyłem już przywyknąć.
– Od razu przechodzisz do rzeczy, jak widzę. Nie zmieniłeś się.
– Dziękuję. – Obaj wiemy, że to nie komplement.
– Pomyślałem sobie, że wpadnę zobaczyć, co tu stworzyłeś
i dlaczego nie chcesz wrócić do pracy w rodzinnej firmie. Chciałem
na własne oczy zobaczyć, dlaczego to ja awansuję. – Jezu, na widok
jego uśmiechu i idiotycznie białych zębów chce mi się rzygać.
– Super. W takim razie możesz już iść.
– Wiedziałeś, że to ja stanę na czele firmy, jeżeli odmówisz?
Właściwie powinienem ci podziękować. Dziękuję, że wybierasz tę
zasmarkaną budę i dziwaczny styl życia, a nie stanowisko
w szanowanej firmie. A Alan ma się dobrze, jeżeli cię to w ogóle
obchodzi. – Jego głos zagłusza dźwięki muzyki.
Pieprzony dupek. Jeszcze trochę, a już całkiem zniknie między
pośladkami mojego ojca, Alana Greene’a. Faceta, który nie może dać
mi spokoju i na wszelkie możliwe sposoby próbuje zarazić mnie
swoją wielką miłością, czyli firmą Greene Company. Holding wart
miliardy dolarów. Ja jednak nie chcę. Wystarczy, że widuję się
z ojcem w święta, i to wyłącznie dlatego, że wyrzuty sumienia nie
dają mi spokoju. Bo tylko on został mi z rodziny.
Za żadne skarby nie poświęcę się, jak on, liczeniu pieniędzy, nie
stanę się bezwzględny i bezlitosny. A już na pewno nie będę
przedkładał firmy, martwego tworu, nad najbliższe mi osoby.
Odwzajemniam spojrzenie Griffina. Nie mamy o czym rozmawiać,
nie jest wart nawet jednego słowa. Jeżeli zaraz nie wyjdzie, każę go
wyrzucić. Tutaj ja rządzę.
– Fajnie było cię zobaczyć. Ze względu na dawne czasy. – Griffin
robi krok i… znowu patrzy na June. Nie jestem w stanie się
powstrzymać, podążam za jego wzrokiem. Odwróciła się w naszą
stronę, przygląda się nam bezczelnie, dumnie unosi głowę. Tym
razem nie we mnie jest wycelowany jej gniew.
Griffin wykrzywia usta.
– Znowu próbujesz? To tylko strata czasu. – Jego śmiech jest jak
młot pneumatyczny. Wibruje mi w uszach, ale też uciska klatkę
piersiową, pozbawia tlenu. Zaciskam pięści, a potem czuję dłoń na
ramieniu i słyszę śmiech June.
Wstała, podeszła do mnie. Nie sądzę, żeby słyszała słowa Griffina.
A może? Mimo to jest tutaj…
W pierwszej chwili jestem w takim szoku, że otwieram i zamykam
usta jak ryba wyjęta z wody. Brwi Griffina niemal dotykają nasady
jego włosów.
– No popatrz, popatrz. – Arogancko wbija ręce w kieszenie spodni.
– Cześć, jestem June. – Ten słodziutki ton nie oznacza niczego
dobrego. Znam go już. Zazwyczaj używa go, kiedy działam jej na
nerwy. Tym razem jednak dotyczy to kogoś innego. Podczas gdy ja
nie jestem w stanie sklecić kilku sensownych słów, June zaciska
palce na moim ramieniu, opiera się o mnie, czuję, jak przesuwa
dłonią po moich plecach. Co ona wyprawia? Co chce zrobić?
– Griffin. Jestem… Starym przyjacielem rodziny. – Przyjacielem.
Sam nie wiem, śmiać się czy przewracać oczami. To pasożyt, nic
więcej.
Spinam się, ale June zaciska dłoń, jakby to wyczuła i chciała mnie
uspokoić.
– Griffin – mruczy, pochyla się i jest tak blisko niego, że
z najwyższym trudem panuję nad wzbierającą zazdrością.
June oszałamia, jest jak rosiczka. W tej chwili wyczuwa to także
Griffin, bo niemal wbrew sobie wychodzi naprzeciw, nie może
oderwać od niej wzroku, widzę fascynację w jego oczach.
Przynajmniej póki June nie powie, co o nim sądzi.
– Zachowujesz się jak najgorszy dupek. Jesteś obrzydliwy. Czas
jest bezcenny, ty na razie ciągle wspinasz się po szczeblach kariery,
a Mason już jest szefem. Więc bardzo proszę, daj nam teraz spokój. –
O rany. Chyba zakochałem się w niej jeszcze bardziej.
– Mason nie ma pojęcia, jak się obchodzić z kobietą taką jak ty.
Centymetry dzielą ich twarze, gdy June zagryza dolną wargę,
a potem bez ostrzeżenia jednym szybkim ruchem odwraca się
i pokonuje dzielącą nas odległość. I całuje mnie. Mój mózg staje
w ogniu.
Co tu się dzieje?
Czuję na ustach jej ciepłe, miękkie wargi, jej dłonie na policzkach.
Nasze spojrzenia odnajdują się. Mam pustkę w głowie. Jestem jak
sparaliżowany. Na to nie byłem, nie jestem przygotowany. Od
miesięcy o niczym innym nie marzę, niczego bardziej nie pragnąłem
niż tej chwili, a teraz? Jestem nieprzygotowany! Przecież to kpina.
June wtula się we mnie, smakuje śmietaną i kokosem, zapewne za
sprawą koktajlu, który niedawno wypiła.
Czy to się dzieje naprawdę?
Rozdział 3
Ilekroć wydaje ci się, że całkowicie panujesz nad swoim życiem, wydarza
się coś szalonego, co udowadnia, że nie panujesz absolutnie nad
niczym…

June

Bez paniki. Nie mogę teraz spękać. To tylko pocałunek, tylko


pocałunek, zwykły pocałunek… Z Masonem.
Dalej, Mason. Zrób coś, zaklinam go bez słów, bo stoi jak
skamieniały. W takim wypadku ten zadufany dupek obok nas nigdy
w to nie uwierzy. W tym momencie jednak Mason patrzy na mnie
tymi piwno-zielonymi oczami tak zagubiony, jak ja się teraz czuję.
Delikatnie przesuwam wargami po jego ustach, wmawiam sobie,
że to nic takiego. Zwykła akcja ratunkowa. Pomoc dla przyjaciela
w potrzebie. Przy czym wmawiam sobie, że robię to tylko dlatego, że
ten cały Griffin patrzył na niego z góry i traktował jak ostatniego
śmiecia. Nie żebym zrozumiała cokolwiek z tego, o czym rozmawiali,
ani o co chodzi, ale nawet ślepy zorientowałby się od razu: nie
znoszą się. Przede wszystkim ten Griffin bardzo jasno dawał to
Masonowi do zrozumienia. A fakt, że pozwolił sobie na to akurat
tutaj, w klubie Masona, tylko pogarsza sytuację.
Mason wyraźnie czuł się nieswojo. Nie mogłam w tych
okolicznościach zostawić go samego.
W momencie kiedy ten dupek zmierzył mnie wzrokiem i zapytał,
czy należę do Masona, jakby nie mógł w to uwierzyć, jakby było to
całkowicie nie do pomyślenia, coś we mnie pękło. Zdaję sobie
sprawę, że lepiej byłoby po prostu wypić koktajl i się nie mieszać.
Zapewne istniały też inne rozwiązania niż pocałunek, ale żadne nie
okazałoby się równie skuteczne. Żadne nie udowodniłoby Griffinowi
tak wyraźnie, że myli się całkowicie.
Owszem, Mason to idiota i działa mi na nerwy, doprowadza do
szaleństwa, ale to także przyjaciel. Przynajmniej w pewnym sensie.
I jeżeli ktoś ma prawo się na niego złościć i na niego wrzeszczeć, to
właśnie ja. Tylko ja! A nie jakiś wyżelowany gnojek, którego ego jest
większe, niż mogłoby mu to wyjść na dobre.
Mój żołądek ściska się boleśnie. Jestem tak spięta, że chyba
dostanę skurczów całego ciała, jeżeli Mason w końcu nie ruszy się
z miejsca.
Przesuwam kciukami po jego policzkach, w górę i w dół. Ostatnia
próba, zanim się poddam i od niego odsunę, bo to bzdura. Niech sam
sobie radzi z tym dupkiem…
I wtedy to czuję.
Mason obejmuje mnie, kładzie dłoń na mojej szyi, przesuwa na
kark, znaczy skórę ognistą linią, drugą rękę kładzie mi na plecach.
Przyciąga mnie, przyciska do siebie tak, że z zaskoczenia niemal
tracę równowagę na wysokich obcasach.
Jakby się w końcu obudził.
Rozluźniam się odruchowo, a przecież nie ma ku temu
najmniejszego powodu. Żadnego powodu, by zatracać się
w ramionach Masona, do jasnej cholery!
Zamyka oczy, porusza wargami, zabiera mnie ze sobą w podróż,
gdy pogłębia pocałunek, a jednocześnie w mojej głowie rozlega się
ostrzegawczy krzyk, że powinnam przerwać to jak najszybciej.
Zamiast tego także i ja w końcu zamykam oczy, wychodzę mu na
spotkanie i w momencie, gdy stykają się nasze języki, wyrywa mi się
westchnienie, które sprawia, że się wzdrygam. Mason zauważa to
wszystko. Moja reakcja sprawia, że obejmuje mnie jeszcze mocniej,
obejmuje mnie całą i całuje tak, jakby to była ostatnia rzecz, którą
może w życiu zrobić.
Skłamałabym, mówiąc, że mi się to nie podoba. Skłamałabym,
mówiąc, że nie odpowiada mi jego bliskość, że nie umie całować.
Jesteśmy jak dwa trybiki, które idealnie do siebie pasują. Ale to
naprawdę fatalny pomysł. Co właściwie wpadło mi do głowy?
Wyczuwam grę jego mięśni. Wbijam palce w jego ramiona,
dotykam barków i… Czuję jego podniecenie, napiera na mój brzuch.
To jest dokładnie ta chwila, w której odzyskuję jasność myślenia
i unoszę powieki.
Natychmiast przerywam pocałunek, odpycham Masona, chociaż
nie do końca mogę wyzwolić się z jego objęć. W każdym razie nie
teraz, dopóki ciągle czuję zapach, smak i ciepło jego ciała.
Oszałamia mnie jak opioidy. Cały czas mnie obejmuje, podtrzymuje.
Pozwalam na to.
Oddycham za szybko, za głośno, za nerwowo, gdy patrzymy sobie
w oczy i zastanawiam się, co mu chodzi po głowie. Co mnie chodzi
po głowie…
– W takim razie mam nadzieję, że dobrze ci będzie z frajerem. –
Dobiega gdzieś z daleka głos Griffina. Mam go w nosie. Oboje po
prostu go ignorujemy.
W tej chwili mamy inne problemy.
Ledwie Mason odsuwa się ode mnie, cofa o krok, przestaje mnie
dotykać, robi mi się zimno. W środku klubu, wśród spoconych
tłumów.
– Poszedł – wyrywa mi się. Super. Bardzo inteligentny,
elokwentny, wyważony komentarz. Cała ja.
– Tak. – Mason ma ochrypły głos. Przewierca mnie pytającym
spojrzeniem. Najchętniej odwróciłabym głowę i uciekła bez słowa.
– Dobrze.
Muszę stąd wyjść, bo jest coraz gorzej. Zamiast ruszyć się
z miejsca, mamroczę jeszcze:
– Straszny dupek. – Mason uśmiecha się. Nikt nie wygląda równie
kusząco z leciutkim uśmiechem na ustach, nikt nie przyprawia mnie
o… Dość! Zabraniam moim myślom iść w zakazanym kierunku.
– To prawda.
Spokojnie mógłby powiedzieć coś więcej. To był tylko żart? Myśli,
że robię to dla każdego?
Wkurzam się. Na niego, na siebie, na tę idiotyczną reakcję. Teraz
Mason zapewne uważa, że czegoś od niego chcę, że może jednak
jego prezenty przyniosły jakiś skutek.
Opieram ręce na biodrach i łypię na niego groźnie.
– Bardzo proszę, Mason. W każdej chwili służę pomocą.
Zamiast głupiego komentarza, złośliwej uwagi czy żarciku dostaję
szczery uśmiech, który wyprowadza mnie z równowagi. I równie
rozbrajające:
– Dzięki, June. – Zanim Mason zostawi mnie samą i oddali się
przez tłum w kierunku swojego kantorka. Mam moją odpowiedź. Wie
doskonale, że nie zrobiłabym tego dla każdego… Szczerze mówiąc,
jeszcze kilka sekund temu nie wiedziałam, że zrobiłabym to nawet
dla niego.
Mason mnie dotykał. Na szyi. Po lewej stronie. To ja podeszłam do
niego, to ja zaczęłam i niczym się nie przejmowałam. W momencie
pocałunku nie miało to znaczenia, nawet o tym nie myślałam. Nie
bałam się. Nie cofnęłam się.
To niebezpieczne. To mnie przeraża.
Czuję się jak w jednej z tamtych chwil z czasów nastoletnich, gdy
skończył mi się podkład i nie miałam pojęcia, gdzie w środku
Montany zdobędę go na szybko. Albo jak dostałam okresu w szkole
średniej, w lecie, gdy miałam na sobie białą spódnicę. Mieszanina
zaskoczenia, paraliż, panika.
Oddycham głęboko, biorę się w garść, na ile to możliwe, i po raz
ostatni patrzę na Masona, zanim zniknie wśród rozbawionych gości.
Straciłam okazję, by go zapytać, kim właściwie był ten obrzydliwy
typ.
Jakimś cudem ponownie siedzę na barowym stołku, nad moim
koktajlem, i widzę, że Andie przygląda mi się z szeroko otwartą
buzią.
– Czy ja…? Czy to…?
– Tak jest – odpowiadam. Najwyraźniej w przeciwieństwie do
mnie moja przyjaciółka ma problemy z wyartykułowaniem swoich
myśli, ja jednak wiem doskonale, o co chciała zapytać. I chociaż mój
mózg ciągle spowija mgła, krótkie odpowiedzi działają znakomicie.
Maksymalny efekt, minimalny wysiłek umysłowy.
Niestety Andie szybko dochodzi do siebie.
– Jak to jest, że na chwilę spuszczam cię z oczu i natychmiast
całujesz Masona? Ty?
– To nic takiego. – Szybko upijam łyk koktajlu. Super, piję tak
łapczywie, że niemal się krztuszę.
– A on o tym wie? – Moja przyjaciółka ze sceptyczną miną pucuje
swoje okulary. Wkłada je i komicznie porusza nosem.
– Nie jest idiotą. – Z zadumą odstawiam szklankę.
Parska śmiechem.
– Nie? Przecież w kółko mu to wmawiasz.
Z westchnieniem ukrywam twarz w dłoniach, aż uda mi się mniej
więcej zapanować nad sobą i swoimi myślami.
– To nic nie znaczy. Nie wiem, kim był ten typ, ale zachowywał się
skandalicznie, jakby Mason nie był wart… Czegoś albo kogoś. To
nasz przyjaciel, Andie. Coś we mnie pękło i po prostu musiałam mu
pomóc. – Wzruszam ramionami.
– Rozumiem. Ty jako pierwsza ruszasz przyjaciołom na odsiecz,
nie pytasz, po co i dlaczego. Tylko że… Dlaczego to musiał być
akurat pocałunek? I to taki pocałunek, June. To nie było nic. Jestem
z Cooperem i wiem coś o takich pocałunkach.
– Wyzwalacz. Krótkie spięcie. Inaczej nie umiem tego wyjaśnić.
Nieważne, koleś poszedł i cieszę się, że udało mi się go przepłoszyć.
– Z uśmiechem wznoszę toast, ale Andie tylko kręci głową i wraca do
pracy, ja tymczasem staram się dobrze bawić i cieszyć na
nadchodzące wakacje. I absolutnie nie doszukiwać się w tej sytuacji
czegoś, czego tam nie ma.
Kilka godzin później Andie wreszcie kończy pracę i dosiada się do
mnie po drugiej stronie kontuaru.
– To niby tylko krótka zmiana, a i tak padam z nóg. –
Z westchnieniem zaplata włosy na nowo. Lustruję jej strój. Znowu
ma na sobie tę straszliwą koszulę drwala. Musi być przeklęta. Nigdy
się nie porwie, chyba że wezmę sprawy w swoje ręce. Już od dawna
mam taki zamiar… Ale ten koszmar będzie trwał bez końca. Ledwie
zauważalnie kręcę głową i uśmiecham się pod nosem. Przynajmniej
Andie jest szczęśliwa.
– Sporo się dzisiaj działo, nic dziwnego, że jesteś ledwo żywa. Czy
mimo to chcesz potańczyć? A może wolisz zostać przy barze
i pogadać? Tak czy siak, najpierw ktoś powinien postawić ci drinka. –
Jak na zawołanie zjawia się Cooper i stawia przed nią szklankę
zimnej wody z cytryną. Nie do zniesienia, jaki on jest troskliwy.
Uśmiecham się jednak, bo naprawdę bardzo się cieszę ich
szczęściem. Naprawdę.
– Jak na rozkaz – komentuje Andie tę sytuację, uśmiecha się
i upija łyk. – Jezu, jak mi to dobrze robi. Co jest? Dlaczego tak na
mnie patrzysz?
– Przypomina mi się nasz pierwszy wieczór w klubie i woda, którą
wypiłaś dokładnie w tym miejscu. Pierwsze spotkanie z Masonem
i Cooperem. Twój pierwszy dzień w Seattle i wszystko, co wydarzyło
się od tego czasu.
– A wydarzyło się cholernie dużo – przyznaje ze śmiechem. –
Teraz idzie nam fantastycznie, studia w porządku, nasze
zmartwienia jakby zmalały. W życiu na coś takiego nie liczyłam.
Kiwam głową.
– Mam rację? – dopytuje Andie i już wiem, że nie ma sensu unikać
tego tematu.
– Niby tak. Tylko ta sprawa z praktykami nie daje mi spokoju.
– A co z tą agencją niedaleko Space Needle? Brali cię pod uwagę.
Myślałam, że to już załatwione?
– Wybrali kogoś innego – przyznaję cichutko. No dobra, nie do
końca powiedziałam jej wszystko, co się wydarzyło.
– Ale jak to? Chyba nie mogą robić takich rzeczy!
– Owszem, mogą. – Dopijam do dna lemoniadę, którą zamówiłam
godzinę temu, od niechcenia bawię się szklanką. Wzdycham głośno.
– Na sam koniec miałam trzech konkurentów.
Na twarzy mojej przyjaciółki oburzenie ustępuje zdumieniu.
– A nie mówiłaś, że wszystko już załatwione? Nie rozumiem,
wydawało mi się… Coś mi umknęło?
– Nie. – Szybko kiwam głową. – Ja też myślałam, że wszystko
załatwione. Rozmowa przebiegła gładko, byłam pełna optymizmu,
w euforii. Trzy tygodnie temu dostałam mejla, w którym napisali, że
na razie wszystko wygląda dobrze i nie sądzą, żeby coś stało na
przeszkodzie, żebym odbyła u nich praktyki. Że wszystko przygotują.
A potem dostałam odmowę. Najwyraźniej trzymali mnie
w odwodzie, gdyby odpadł ich faworyt. Niestety nie odpadł. –
Cholera, kiedy mówię to na głos, boli jeszcze bardziej. Majstruję przy
dziurze na kolanach dżinsów, słucham zmieniającej się muzyki
i obserwuję grę klubowych świateł.
Obok dziewczyny piją tequilę, więc dociera do nas zapach cytryn
i sztucznej mgły.
– Jezu, June. Dlaczego mi od razu nie powiedziałaś? Dlaczego nie
omówiłaś ze mną wszystkich możliwości? – Andie przykrywa moją
dłoń swoją. – Znajdziemy ci coś innego. Zobaczysz.
– Mam nadzieję. Jest coraz mniej miejsc. Obdzwoniłam już prawie
wszystkie firmy w Seattle. Albo nie mają miejsc dla praktykantów,
albo z zasady nikogo nie przyjmują.
– Posłuchaj, skoro ja znalazłam pracę i mieszkanie po takim
ciężkim początku, kiedy moje życie stało na głowie, ty na pewno
znajdziesz miejsce na praktyki. – Ściska moją dłoń.
Oczywiście… Oczywiście Andie ma rację. Musi ją mieć.
– Dlaczego nie zrobisz praktyk tutaj?
– Tutaj? U Masona? – Zaskoczona marszczę czoło. – To jest klub.
Jak niby mam tu zrealizować założenia praktyk?
– Na pewno coś wymyślimy. Na przykład mogłabyś pomóc
w zarządzaniu albo przygotować i zrealizować nowy tygodniowy
projekt. Szczerze mówiąc, ja także myślałam o klubie, mając
w perspektywie praktyki w przyszłym semestrze. – Wzrusza
ramionami. – Na pewno udałoby ci się tu coś rozkręcić.
– Nie sądzę. – Za żadne skarby świata nie będę tygodniami
tańczyć tak, jak Mason mi zagra. Z frustracji zapewne spaliłabym tę
budę po pięciu minutach.
– To był tylko pomysł. Może… Kiedy nie będzie innej opcji?
Zdaję sobie sprawę, że chce mi pomóc. Kiwam głową, a Andie
uśmiecha się radośnie. Brak innych opcji oznacza, że stracę
stypendium i tym samym nie zostanie mi inna, ale to żadna
alternatywa. Wcześniej w życiu nie brałabym czegoś takiego pod
uwagę. Najpierw jednak odezwę się jeszcze do każdej możliwej firmy
i agencji.
Andie musi mieć tego świadomość, więc wyjaśniam, jak poważna
jest moja sytuacja. Moja przyjaciółka komentuje to jednak jednym
krótkim:
– Poczekaj.
Super. Brzmi niemal tak, jakby życzyła mi, by najgorszy scenariusz
stał się faktem. Po tym pocałunku… Jak niby miałoby się to udać?
Mimo tego nasuwa mi się pytanie, czy to możliwe. Musiałabym
przekonać wykładowcę, by zaakceptował praktyki w klubie,
i wykazać, w jakim stopniu spełniają jego wymogi. Jeśli chodzi
o zarządzanie eventami, to naprawdę nie byłby problem.
Nie. To się nie może wydarzyć. Mason i ja? To po prostu nie
wchodzi w grę.

Sobotni poranek. Spałam fatalnie. I to pomimo faktu, że łóżko Andie


jest po prostu boskie. O niebo wygodniejsze niż moje, a jej nowy
przytulny pokoik naprawdę uwielbiam. Całe to mieszkanie to jedno
wielkie marzenie, tutaj szybko się uspokajam. Ale dzisiaj nie.
Moją głowę za bardzo zaprzątają praktyki, a inne części ciała –
Mason.
Przeciągam się, ziewam na całe gardło. Dzisiaj ma być ładny
dzień, słoneczny, bez chmur i wyjątkowo także bez deszczu.
Pierwsze promienie już zaglądają do pokoju Andie przez nowe
cienkie zasłonki, spływające aż do podłogi. Kupiłyśmy je zaledwie
w zeszłym miesiącu. To był ostatni szlif, by pokój stał się doskonały.
Skarpeta chrapie mi przy uchu, co jakiś czas popiskuje cicho.
Zapewne śni mu się szalony sen i dlatego przebiera małymi
nóżkami, jak często mu się to zdarza. Powinnam właściwie wstać, by
się rozejrzeć, ale ciągle jeszcze nie obudziłam się do końca. Wciąż
czuję zmęczenie i znużenie, które zostawiła po sobie źle przespana
noc.
W zadumie wpatruję się w biały sufit.
Andie śpi dzisiaj u Coopera, pewnie oboje jeszcze się nie obudzili.
No, on może tak, ale ona raczej nie i zapewne z tego powodu Cooper
także jeszcze długo nie wstanie. Według Andie sen to jeden
z najpiękniejszych aspektów życia. Ja nie wytrzymałabym w łóżku
dłużej niż do dziewiątej, choćby od tego zależało moje życie.
Mogłabym policzyć na palcach jednej ręki, ile razy w ogóle mi się to
przydarzyło. Zazwyczaj nie potrzebuję budzika i budzę się między
szóstą a siódmą. W weekendy także, i przyznaję, czasami
zazdroszczę Andie jej beztroskiego snu.
Dzisiaj na przykład chętnie ponownie wtuliłabym się teraz
w pościel i ukryła tutaj. Lepsze to niż wstać i martwić się
praktykami. To za bardzo frustrujące. Gdzie ja teraz znajdę miejsce
na praktyki?
– Ale nic się samo nie załatwi – mamroczę, ziewam jeszcze raz
i wysuwam nogi spod kołdry.
Miałam rację, Skarpeta śni. Ruchy jego pyszczka i łapek
przywołują uśmiech na moją twarz. Słodki psiak. Słodki i przede
wszystkim rozpuszczony. Zdążył się dorobić psiego posłania
w każdym pokoju. Tutaj, u Coopera, u Dylana, a nawet u Masona, tak
twierdzi Andie. Jest psim królem. Tylko u mnie nie ma na czym spać,
więc albo zabieram posłanie od Andie, albo Skarpeta śpi w nogach
mojego łóżka.
Wstaję cichutko, nie chcę go obudzić, gdy na paluszkach idę do
szafy. Sięgam po torebkę, którą powiesiłam na klamce, a w której
mam zapasowy podkład. Z dna szafy wyjmuję stertę ciuchów, która
zawsze na mnie czeka. Andie za każdym razem kładzie tam coś
czystego i eleganckiego. Specjalnie dla mnie.
Potem podchodzę do jej biurka i otwieram dolną szufladę po
prawej stronie. Tam przechowuje dla mnie zapasowe akcesoria do
makijażu, a także inne drobiazgi. Wszystko po to, żebym mogła
u niej bez problemów nocować.
Wzdycham i uśmiecham się pod nosem. Andie jest zbyt dobra jak
na ten świat.
Objuczona jak osioł zakradam się do łazienki. Nie chcę nikomu
przeszkadzać. Udaje mi się to niemal bezszelestnie, bo nie mam
szczególnej ochoty nikogo spotkać, nie teraz, kiedy tak wyglądam.
A już na pewno nie Masona.
Kiedy nocuję u Andie, rzadko zmywam makijaż, także na noc. Za
bardzo się boję, czy następnego ranka ktoś nie zobaczy mojej
odkrytej twarzy. Nie czuję się pewnie. Jakbym była mniej warta. Dla
Andie to nic wielkiego, ale o sobie nie mogę tego powiedzieć. I tak
będzie już zawsze. Dlatego rzadko u niej nocuję.
W łazience zamykam drzwi, odkładam wszystko i sięgam po jeden
ze starannie złożonych ciemnych ręczników na półkach. Andie
oczywiście posortowała je według koloru i rozmiaru. Pewnych
skłonności nie może się pozbyć, ale też nie chce. I w porządku.
Takie, jak to, tylko dodają jej uroku. A dla osoby tak chaotycznej jak
ja to autentycznie dar od losu, jeśli chodzi o planowanie. Bez Andie
byłabym w kropce. Na szczęście także w przyszłości chcemy
pracować razem, we własnej firmie, gdzie będę mogła skupić się na
moich mocnych stronach. Więc raczej nie na żmudnych
i pracochłonnych przygotowaniach, lecz na realizacji zadań. Andie
i ja, teoria i praktyka.
Przechylam głowę na prawo, patrzę na swoje odbicie w wielkim,
podłużnym lustrze nad dwiema umywalkami i jak zwykle dziwię się,
do czego zdolny jest mój podkład. W takich chwilach dochodzę do
wniosku, że jest wart swojej ceny. Oczywiście teraz nie maskuje już
idealnie, miejscami się starł, ale moje znamię widać tylko, jeżeli się
wie, gdzie jest. Wtedy można dojrzeć jego zarysy. A i tak ktoś
niewtajemniczony wziąłby je za odciśniętą poduszkę czy
podrażnienie skóry, które zaraz zniknie.
Wilgotną chusteczką zmywam większość makijażu, reszty pozbędę
się później, pod prysznicem, żeby chociaż przez chwilę skóra mogła
swobodnie oddychać. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to optymalne
rozwiązanie, ale jedyne, które wchodzi w grę.
Spokojnie myję zęby, rozbieram się, boso człapię do kabiny,
odkręcam wodę pod ogromnym prysznicem, obok którego stoi
cudowna wanna, i od wewnątrz zamykam przeszklone drzwi.
W kabinie jest więcej guzików niż na kuchence, dlatego Andie woli
się kąpać w wannie. Jeżeli już bierze prysznic, jest szybki i prosty.
Używa tylko zwykłej końcówki. Ale ilekroć tu jestem, wykorzystuję
wszystkie funkcje tego cudeńka i rozkoszuję się nimi w całej
rozciągłości. To czysty luksus, a przy tym tyle tu miejsca, że
spokojnie zmieściłoby się pięć osób bez cienia klaustrofobii.
Majstruję przy jednym z guzików i oto woda z prysznica przestaje
tryskać, teraz mży delikatnie jak po letniej burzy. Zamykam oczy,
cieszę się wodą na skórze, pozwalam, by mnie ogrzała, a potem
namydlam się, zmywając z siebie resztkę znużenia i makijażu.
W końcu niechętnie wyłączam wszystko, bo i tak sterczę tu już
zdecydowanie zbyt długo. Poza tym jestem tylko gościem i nie
powinnam przesadzać. Jednak dzisiaj rano było mi to bardzo
potrzebne. Za to śpieszę się z całą resztą, wycieram szybko ciało
i włosy, zanim sięgnę po suszarkę. Ubieram się. Potem krem
i podkład, jak co dzień. Z każdą warstwą wraca moja pewność siebie.
Zerkam na zegar nad drzwiami. Jestem tu zaledwie od trzech
kwadransów, a zatem o wiele krócej, niżby się zdawało. Poza tym jest
jeszcze wcześnie. Bądź co bądź trzy kwadranse w łazience w sobotę
to żaden powód, żeby się spieszyć.
Kiedy wszystko jest na swoim miejscu i czuję się zdecydowanie
lepiej, wracam do pokoju. Nasłuchuję, ale w mieszkaniu panuje
cisza. Biorę więc Skarpetę, którego musiałam podrapać za uszkami,
żeby się obudził, i idę z nim na spacer. Bardzo się cieszy
i bezustannie merda króciutkim ogonkiem.
Na dworze jest jeszcze rześko, cieszę się, że włożyłam kurtkę.
Niebo zapowiada przepiękny dzień, zgodnie z obietnicami
pogodynki. Słońce świeci, ptaki ćwierkają, leciutki wietrzyk bawi się
zielonymi listkami drzew przy chodniku, za którym znajduje się Lake
Washington Ship Canal. Poza tym panuje idealny spokój.
Mniej więcej dwadzieścia, trzydzieści minut później nasz spacer
dobiega końca i wracamy do Andie. Pokonujemy ze Skarpetą ostatni
zakręt, już widzę budynek, ale dostrzegam nie tylko dom, lecz
także… Masona? Czy on… Niesie czarny kajak na głowie? Już przed
siódmą był na wodzie? A raczej między piątą a szóstą, bo o ile mi
wiadomo, zawsze pływa dłużej niż godzinę. Wiosłuje, uprawia
kajakarstwo i w ogóle lubi sporty, ale do tej pory zawsze udawało mu
się ukryć to przede mną, ilekroć ich odwiedzałam.
Teraz już wiem, dlaczego. Najwyraźniej wstaje jeszcze wcześniej
niż ja. Troszeczkę dziwi mnie, że taki ranny z niego ptaszek, już
nieraz się przekonałam, że zaczyna dzień bardzo wcześnie, nawet
w weekendy. Ale przed świtem, jak dzisiaj? Czasami wydaje mi się,
że jest niespokojny. Jakby coś go ciągle gryzło.
Czy on w ogóle spał? Wydaje mi się, że wyszedł do domu później
niż my, a nawet ja, której nie trzeba wiele snu, byłam dzisiaj rano
dość niewyspana po zaledwie czterech godzinach spania.
Obserwuję go spod ściągniętych brwi i zmierzam w jego kierunku.
Od podjazdu dzieli mnie zaledwie kilka metrów. Mason
tymczasem stawia kajak przed drzwiami do garażu. Brama otwiera
się powoli, z cichym monotonnym szumem. W ciszy poranka brzmi
to tak, jakby w pobliżu zagnieździł się rój pszczół.
Energicznie ruszam przed siebie i zastanawiam się, czy dyskretnie
przemknąć obok niego, czy go przestraszyć. Zanim jednak zdążę
podjąć decyzję, Skarpeta zauważa go i szczeka. Mały zdrajca.
Mason odwraca się, a mnie zapiera dech w piersiach. Rzadko
widzę go bez garnituru, marynarki albo przynajmniej eleganckiej
koszuli. Choć w sumie nieważne, co ma na sobie, bo typ po prostu
zawsze dobrze wygląda. Chociaż jest to coś, co prędzej zabiorę ze
sobą do grobu, niż powiem mu w twarz.
Brązowe włosy nie są ułożone jak zwykle, ma na sobie
antracytową koszulkę, tak cholernie obcisłą, że dokładnie widzę
efekty wiosłowania na jego ciele. Szerokie ramiona, silne, a jednak
szczupłe, i wyraźnie zarysowane mięśnie brzucha. Nie tak wyraziste
jak u Dylana i nie tak oczywiste jak w przypadku Coopera. Nie,
idealne. I, Bóg mi świadkiem, Mason ma na sobie obcisłe spodnie.
Chyba neoprenowe. To logiczne, nie chce się przecież zamoczyć,
gdyby woda wlała się do kajaka albo gdyby się przewrócił, albo…
Mięśnie ud, szczupłe wąskie biodra.
Nagle robi mi się gorąco. To nie tajemnica, że uważam Masona za
przystojnego i pociągającego gościa. Jest atrakcyjny. Każdy, kto lubi
facetów i tego nie widzi, jest albo ślepy, albo doznał wstrząśnienia
mózgu. Nie muszę tego nikomu mówić. Jesteśmy przyjaciółmi, to
współlokator Andie, jej szef, a ona postrzega go przecież jak
starszego brata. Mason i ja? To się nigdy nie uda. Chcemy od życia
całkiem różnych rzeczy. Nie byłby ze mną szczęśliwy. Za nic
w świecie. Nie chciałby June spod makijażu. A ja? Nigdy więcej nie
chcę cierpieć, nie w ten sposób. Nie jestem gotowa, by pokazać mu,
jaka jestem naprawdę.
Nigdy więcej tego nie zrobię.
Ale od wczorajszego wieczora, od tamtego pocałunku, którego nikt
nie planował, który nie powinien był się wydarzyć – a jednak stało
się, bo taka ze mnie idiotka – wszystko się skomplikowało.
Skomplikowało, bo trudno nie myśleć o tamtej chwili, o jego ustach,
jego zapachu, dotyku jego dłoni na moim ciele i…
Chrząkam, krzyżuję ręce na piersi, co wcale nie jest takie proste,
jeżeli trzyma się smycz.
Mason się uśmiecha. Niemal wzdycham z rozpaczy, ale w ostatniej
chwili udaje mi się powstrzymać.
– Kotku, gdybym wiedział, że już nie śpisz… – Komicznie porusza
brwiami. Zawsze mnie zastanawia, ile prawdy jest w jego żartach,
wygłupach i arogancji, która czasami wychodzi na jaw.
– Pływasz codziennie rano? – Puszczam mimo uszu jego
komentarz.
– Prawie. Kajakiem albo łodzią wiosłową.
– Kim był ten Griffin? – Niezbyt zręczne przejście, ale mam to
w nosie. Bardziej niebezpieczne jest myślenie o Masonie i grze jego
mięśni.
– Pracuje w firmie mojego ojca. Dla Alana Griffin to syn, o którym
zawsze marzył.
– Cóż, jeżeli woli takiego typa od ciebie, nie sposób mu pomóc –
wyrywa mi się.
Z twarzy Masona znika chłopięcy uśmiech, który ustępuje
powadze i głodnemu spojrzeniu, przyprawiającemu mnie o dreszcze
na plecach.
Podchodzę bliżej, bliżej, coraz bliżej, teraz mogłabym skręcić, iść
w prawo, do wejścia, ale nie, idę dalej. Dlaczego, do cholery? Co jest
ze mną nie tak?
Na szczęście zatrzymuję się kilka kroków przed Masonem,
a Skarpeta razem ze mną. Siada grzecznie obok i sapie radośnie.
Drzwi do garażu stoją otworem. Najlepiej byłoby, żeby Mason po
prostu wniósł kajak do środka i zamknął je za sobą. A ja powinnam
natychmiast odwrócić się na pięcie i iść do mieszkania. Nie mam
pojęcia, co się ze mną dzieje. To był tylko pocałunek, nic więcej. Nie!
Muszę przestać w ogóle o tym myśleć.
Moje spojrzenie żyje własnym życiem. Odnajduje jego usta.
Wyrywa mu się westchnienie.
– Dlaczego mnie pocałowałaś, June?
Rozdział 4
Cnota czasami zabija.

Mason

To pytanie wymknęło mi się, tak po prostu. Wcale nie chciałem go


zadać. Teraz cholernie trudno zachować mi spokój i nie dać niczego
po sobie poznać. Moja mina na razie nie zdradza żadnych emocji,
cała moja twarz przypomina maskę.
Chociaż może i dobrze, że o to zapytałem. Bo ta sprawa zaprzątała
moją głowę przez całą noc. Nawet podczas tych kilku mizernych
godzin snu wspomnienie pocałunku przebijało się na pierwszy plan.
Właśnie dlatego wstałem dzisiaj tak wcześnie i poszedłem nad wodę.
Pływałem intensywniej niż zazwyczaj. Musiałem oczyścić głowę,
musiałem się jakoś wyładować. Śniła mi się June, w kółko, raz
zarazem. Jeżeli tak dalej pójdzie, mój mózg i inne części ciała
eksplodują, a obawiam się, że żadne z nich nie odrośnie.
June zaciska usta i mruży oczy.
– Przecież już ci mówiłam.
– Więc powiedz jeszcze raz – proszę. Powinienem dać spokój, ale
nie mogę. To był nasz pierwszy pocałunek. A nikt nie całuje w taki
sposób, jeśli… Druga osoba jest mu obojętna. Ja w każdym razie tak
nie postępuję. W moim wypadku nie ma w tym nic szczególnie
dziwnego, bo już od dłuższego czasu uganiam się za June jak
zakochany nastolatek, który już dawno pożegnał się z godnością.
Zdaję sobie z tego sprawę, po prostu mam swój cel i tym celem jest
June. Jednak niezależnie od tego, co podejrzewa, zupełnie nie chodzi
mi o to, żeby czym prędzej zaciągnąć ją do łóżka.
Mam wobec niej poważne zamiary…
– Nie mam pojęcia, kim jest ten cały Griffin i co zaszło między
wami. Nie muszę tego wiedzieć, jeżeli nie chcesz o tym rozmawiać.
Wystarczy, że zachował się jak ostatni dupek, a tego nie znoszę.
Potraktował cię nie w porządku, więc pokazałam mu, gdzie jego
miejsce.
– Całując mnie? – Nie mogę się nie uśmiechnąć.
Jeżeli to prawda, zadrę z całym światem, żeby June mnie broniła.
Wywołam wojnę za jeden jej pocałunek.
Śmieje się gorzko i dramatycznie rozkłada ręce.
– Na miłość boską, Mason, to był tylko pocałunek. Koleś myślał, że
nie masz u mnie szans, zachowywał się jak dupek, więc weszłam
w tryb przyjmuję wyzwanie, rozumiesz?
Nic nie rozumiem. Być może to prawda, co mówi. Być może to był
jedyny powód i rzeczywiście nic to dla niej nie znaczyło, ale, do
cholery, dla mnie to było coś ważnego. June jest dla mnie ważna.
Ze zdenerwowania co chwila zaciskam pięści i zaraz je otwieram.
Ruszam się, idę w jej stronę, trzema szybkimi krokami zmniejszam
dzielący nas dystans. Przekorna, nie rusza się z miejsca, ale po
swojemu wbija wzrok w ziemię, a w myślach zapewne rozszarpuje
mnie na strzępy. Jest cudowna. Zwłaszcza kiedy jest taka jak teraz –
zarazem nieokiełznana i opanowana. Jakbym obserwował burzę za
oknem. Chcę dotknąć burzy. Chcę poczuć jej smak i dotyk.
– I czego tak sterczysz przede mną?
– A co, denerwujesz się? – Z uśmiechem zatrzymuję się, zaglądam
jej głęboko w oczy i milczę. To działa w przypadku Andie,
zobaczymy, czy i u niej wywoła reakcję.
– Mason, jeszcze za wcześnie, żebyś doprowadzał mnie do szału.
Musi we mnie zostać trochę wściekłości na resztę dnia, bo
zapowiada się fatalnie, rozumiesz? – Chciałbym zapytać, co ma na
myśli, ale z drugiej strony kusi mnie, by po prostu pozwolić jej
gadać. Kołysze się leciutko na boki, jakby nie mogła dłużej ustać
w miejscu. – To był tylko pocałunek. – Zagryza wargi.
Zbliżam się jeszcze odrobinę, powoli, aż między nami nie ma już
prawie skrawka wolnej przestrzeni. June, oczywiście taka, jaką znam,
nie cofa się ani o centymetr.
Ta sytuacja może się zakończyć na dwa sposoby: albo
obowiązkowym policzkiem, na który, muszę przyznać, czasami
nawet zasługuję, albo…
– Jeżeli to był tylko pocałunek, kotku, jeżeli nie ma o czym mówić,
nic złego się chyba nie stanie, jeśli to powtórzymy, prawda? Tylko po
to, żeby się upewnić… – Serce wali mi jak oszalałe, krew pulsuje
w skroniach, a zakończenia nerwów przeszywa prąd. Zwłaszcza kiedy
June rozchyla usta i nagle patrzy na moje. To odruch. Na pewno
tylko odruch, bo chwilę później odwraca się.
– Nie!
– Umów się ze mną, June. – Gdybym za każdą taką prośbę dostał
dolara, także bez dochodów z klubu i majątku ojca byłbym
bogaczem.
– Nie. – Dźga mnie palcem wskazującym w klatkę piersiową
w rytm kolejnych słów: – Przestań mnie w kółko o to prosić, idioto.
– Nie przestanę, przynajmniej dopóki chodzi o tę jedną rzecz,
którą obiecałem nam obojgu. – Uśmiecham się od ucha do ucha. To
dla mnie jasne, że June wie, o czym mówię. A potem odwracam się
na pięcie, chowam kajak do garażu i zamykam za sobą drzwi. Nie
spoglądając na nią ani razu.
Rozdział 5
Czy ma znaczenie, dlaczego coś robimy? Bo, koniec końców, zrobiliśmy
to tak czy siak, tylko to się liczy, prawda? Nie możemy zmienić
przeszłości, naprawić jej ani pogorszyć… Nie możemy cofnąć czasu.

June

Tkwię po uszy w kłopotach. Ta durna, impulsywna reakcja sprawiła,


że teraz postrzegam Masona inaczej. Że teraz o nim myślę.
O nim, o tym pocałunku, o jego miękkich ustach na moich, o jego
cieple, o jego…
Na coś takiego mój mózg w ogóle nie jest przygotowany. To
najprawdziwsza katastrofa!
Te durne obietnice niczego nie ułatwiają. Nie sądziłam, że po tak
długim czasie ciągle to pamięta. No dobra, może tak, ale że bierze to
poważnie? A nawet dosłownie?
Czkam. No świetnie, teraz jeszcze ze stresu dostałam czkawki.
– Ik! Ik! – Obietnica się w ogóle nie liczy. Co za bzdura.
A jednak doskonale ją pamiętam, podobnie jak on, nawet jeżeli nie
chcę się do tego przyznać.
To był pierwszy wieczór w jego klubie, razem z Andie. Pierwszy
wieczór jej pobytu w Seattle. Wreszcie nie byłam taka samotna,
wreszcie byłam szczęśliwa, wreszcie realizacja naszego marzenia
przybliżyła się odrobinę. Tamtego wieczoru myślałam, że Mason to
kretyn, który zaczepiał mnie już wcześniej. Kiedy zobaczyłam go po
raz pierwszy, natychmiast urzekły mnie iskierki w jego oczach.
Fascynował mnie, przyprawiał o gęsią skórkę. Ale coś w nim
sprawiło, że nie chciałam ulec. Zanim zapytałyśmy o pracę dla
Andie, zdążyłam oblać go pysznym koktajlem. Do dzisiaj uśmiecham
się z satysfakcją, gdy sobie przypomnę przerażenie pomieszane ze
złością na jego twarzy i plamy na eleganckiej koszuli. Czasami, kiedy
mam za sobą wyjątkowo ciężki dzień, myślę o tym i od razu mi
lepiej. Przynajmniej dopóki we wspomnieniach nie dojdę do
momentu, gdy Mason się pochyla, a mnie otacza ten luksusowy
zapach jego wody po goleniu, od którego majtki same spadają.
I szepcze mi do ucha:
– Pewnego dnia będziesz dyszeć dla mnie. Bez oporów. Więcej,
głośniej i dłużej niż kiedykolwiek. – Wcześniej zdążył wbić zęby
w tego nieszczęsnego ananasa.
Tamta wściekłość jest we mnie i teraz. Zaciskam wargi. Bezczelny,
wkurzający dureń!
Z przekleństwem na ustach ciągnę Skarpetę do domu, najpierw
jednak po raz ostatni łypię gniewnie na drzwi do garażu i pokazuję
im środkowy palec. Nawet jeżeli Mason tego nie widzi, odczuwam
ulgę, póki sobie nie uświadomię, że najpóźniej za pięć minut znowu
go zobaczę, bo przecież oboje wylądujemy w tym samym
mieszkaniu.
I dlatego bardzo powoli idę do windy. Bardzo, bardzo powoli.
Wciskam wszystkie guziki, żeby kabina zatrzymała się na każdym
piętrze. Kiedy wreszcie jednak dojeżdża na górę, bijąc rekord świata
w powolności, ospale wyjmuję z kieszeni zapasowy klucz. Dostałam
go od Andie. Ona też ma klucz do mojego pokoju. Na wszelki
wypadek. Chłopcy nie mają problemu, że wchodzę i wychodzę, jak
mi się podoba.
W przeciwieństwie do mnie Skarpeta nie może się doczekać
wejścia do mieszkania i niecierpliwie drapie w drzwi. Nie ociągam
się dłużej, odpinam mu smycz i wreszcie przekręcam klucz w zamku.
Prędzej czy później muszę tam wejść, prędzej czy później muszę
jechać do miasta i mieć to wreszcie za sobą.
Odwieszam smycz i kurtkę i czuję, jak ponownie ogarnia mnie
zmęczenie. Najwyraźniej sprawa praktyk kosztuje mnie więcej
energii, niż się spodziewałam. Na samą myśl, że dzisiaj będę pukać
do drzwi wszelkich firm i agencji, które mają otwarte w sobotę, a w
poniedziałek uderzę do wszystkich pozostałych, na myśl, że będę
musiała dzwonić, płaszczyć się i błagać, boli mnie brzuch. Najgorsza
jest nie sama perspektywa, chociaż w proszeniu nie jestem
najlepsza, bardziej paraliżuje mnie strach, że niczego nie znajdę.
Wtedy pojawiają się kolejne sprawy, z którymi musiałabym się
zmierzyć w nowym semestrze, takie jak kwestia akademika
i stypendium. Byłam głupia i naiwna, sądząc, że wszystko będzie
dobrze i przebiegnie bez problemu. Miałam opóźnienie, teraz moja
sytuacja jest dramatyczna. Coś takiego nie może się powtórzyć.
Nigdy więcej!
Oddycham głęboko. No dobra! Im szybciej zacznę, tym szybciej
będę miała to za sobą. Dam radę.
Andie poproszę o pomoc dopiero wtedy, kiedy nic mi się nie uda.
Najpierw sama muszę spróbować się z tym zmierzyć. Nie wiem,
dlaczego to dla mnie bardzo ważne.
W drodze do sypialni Andie, która zapewne jeszcze śpi, rozglądam
się uważnie. Drzwi do chłopaków są pozamykane, a do pokoju
Masona tylko przymknięte. Słyszę za to odgłosy z łazienki. Pewnie
jest pod prysznicem. Dociera do mnie odgłos płynącej wody, co
sprawia, że wyobrażam sobie, jak Mason się myje. Jak włosy
niesfornie opadają mu na twarz, a strumienie spływają po jego
mięśniach i… O nie! Nie, nie, nie! Szybko pokonuję ostatni odcinek
korytarza i zamykam za sobą drzwi. Nie będę sobie wyobrażać
nagiego Masona. Do tego jeszcze nie doszło…
Zamiast tego zajmuję się Skarpetą, poświęcam mu całą uwagę. To
mnie uspokaja. Daję mu kość, dosypuję żarcia do miski i ścielę łóżko.
Na biurku zostawiam Andie wiadomość na jednej z niezliczonych
kolorowych karteczek, żeby wiedziała, gdzie jestem. Informuję, że
wpadnę później, kiedy wszystko załatwię. W przeciwieństwie do
Coopera Andie dzisiaj nie pracuje, dopiero w tygodniu, więc
chciałyśmy spędzić razem trochę czasu.
Dobra, gotowe. Odkładam długopis tam, gdzie leżał, żeby Andie
z samego rana nie dostała ataku serca. Zabieram moje rzeczy
i szybko wychodzę z mieszkania, zanim Mason wyłoni się z łazienki,
swojego pokoju czy skąd tam jeszcze.
Czekając na ulicy na taksówkę, przeglądam jedyną listę, którą
mam w telefonie: firm, w których mogłabym odbyć praktyki. Mniej
więcej jedna trzecia z tych, które mnie jeszcze nie odrzuciły, jest
przekreślona, bo nie pracują w sobotę. Te zostawiam sobie na
poniedziałek.
Będzie OK, June. Dasz radę. Masz wielki talent, potrafisz ludziom tak
długo działać na nerwy, aż zrobią wszystko, czego zapragniesz.
Przynajmniej tak zawsze mówi Andie. Musisz to tylko świadomie wcielić
w życie, rozumiesz?
Dzisiaj chyba wreszcie przekonam się, czy to prawda, czy nie.
Przyjeżdża taksówka. Opadam na skórzane siedzenie, zapinam pas
bezpieczeństwa. Jest trochę lepki i pachnie malinowym
odświeżaczem powietrza przyklejonym do deski rozdzielczej.
Dociera przez otwór w przegrodzie dzielącej pasażera od kierowcy.
– Dokąd, proszę pani? – W lusterku uśmiecha się przyjaźnie
kobieta koło czterdziestki. Włącza licznik. To dosyć stary samochód,
stąd trochę sfatygowane wnętrze.
– Pioneer Square. – Kobieta kiwa lekko głową i ruszamy.
Tam znajdują się co najmniej dwie, a może trzy niezłe agencje PR-
owe. Od tego zaczynam. Później, jeżeli będzie taka potrzeba, na
piechotę albo tramwajem dotrę do Belltown i tam będę pukać od
drzwi do drzwi. Po drodze będę wydzwaniać do firm i agencji
w rejonach Queen Anne i Pike/Pine. Jeżeli nic z tego nie wyjdzie,
w kolejne dni poszukam szczęścia na północnym brzegu jeziora, ale
tam już trzykrotnie mi odmówiono.
Wzdycham cicho, zakładam kilka kosmyków za ucho i przygryzam
wewnętrzną stronę policzka, bo umieram ze zdenerwowania.
Powinnam się tego oduczyć. Podobnie jak wysuwania koniuszka
języka, gdy się koncentruję.
Przeglądam notatki i klikam w strony kolejnych firm, oglądam
agencje, do których zapewne się wybiorę, zapoznaję się z ich
filozofią, gdy nagle na wyświetlaczu pojawia się wiadomość.
Od mamy. Otwieram ją zaskoczona. Mama nie pisze wiadomości.
Mama prawie nigdy się nie odzywa. A jeżeli już, rzadko oznacza to
coś dobrego.
– Z drugiej strony i tak częściej niż tata, który naprawdę wiecznie
milczy – mamroczę pod nosem i z duszą na ramieniu otwieram
wiadomość.
Na najbliższe trzy miesiące wyjeżdżamy z tatą służbowo do Japonii.
W związku z tym nieco podniosłam stałe zlecenie i będziesz dostawać
wyższą sumę. Nie powinnaś mieć żadnych problemów. Pamiętaj, żeby
zawsze mieć odpowiedni zapas. Nie chcę się o ciebie martwić. Nie dawaj
ludziom powodów, by plotkowali na nasz temat.
Opada mi szczęka, a przecież myślałam, że już nic z jej strony
mnie nie zaskoczy. Ani co powie, ani co napisze.
Ale i tak boli. Jak zawsze. Zazwyczaj wmawiałam sobie, że rodzice
po prostu są nietypowi i muszę to zaakceptować. Nie tak otwarci,
troskliwi i czuli jak inni; nie motywują mnie i nie wspierają, lecz to
nie oznacza, że mnie nie kochają. Bo przynajmniej mama co jakiś
czas mówi, że chce dla mnie jak najlepiej.
Andie do dzisiaj robi, co w jej mocy, by to wygładzić. Uważa, że
rodzice kochają mnie taką, jaka jestem, po prostu nie umieją tego
okazać. Wiem oczywiście, że ma jak najszlachetniejsze intencje, ale
też obie wiemy, że tymi słowami chce tylko przykryć bolesną prawdę.
Bo nie sposób naprawić moich relacji z rodzicami. Nie mogłam na
nich liczyć, gdy przyszło co do czego. Ani w trudnych chwilach, ani
przed, ani po. Nie wtedy, gdy ten jeden raz chciałam pokazać się
światu bez makijażu. Nie wtedy, gdy Drew – jedyny jak do tej pory
chłopak, z którym byłam w dłuższym związku – mnie zdradził i drwił
z mojego znamienia. Nie. Wtedy nie miałam w nich oparcia,
zrozumienia, nie usłyszałam ciepłych słów, a już na pewno nie
zaznałam rodzicielskiej troski. Ich życiem była praca. Ich życiem
nadal jest praca. Należą do najlepszych prawników w kraju. Matka
specjalizuje się w prawie handlowym i korporacyjnym, ojciec –
w gospodarczym i międzynarodowym. Razem są nie do pokonania.
Jeżeli chodzi o pracę, bo jeżeli mowa o wychowaniu jedynego
dziecka – już nie.
Przynajmniej matce zdarza się odzywać, gdy wpada w panikę, że
zapomnę o makijażu albo kończą mi się zapasy podkładu. Czy coś
w tym stylu. Bo przecież co ludzie powiedzą? Ja jako jej córka…
Śmieję się gorzko. To zatrzęsłoby posadami jej świata.
Zdaję sobie sprawę, że to jej problem. W głębi duszy jestem tego
świadoma, tylko że… Z czasem stało się to także moją sprawą. Też
zaczęłam uważać, że bez makijażu jestem brzydka, że wyglądam
fatalnie bez filtru, bez tego cholernego więcej i lepiej. Nie pamiętam,
czy w ogóle kiedyś uważałam inaczej. Zrobili mi coś, czego nie
powinno się robić nikomu: sprawili, że zwątpiłam. W samą siebie.
Wstydziłam się, bałam się być sobą. Do dzisiaj się tego boję.
Pozornie jestem silna, głośna i przebojowa. Tak, walczę.
O wszystkich i wszystko, co jest dla mnie ważne. Ale ciągle nie
walczę o siebie. Bo głęboko we mnie tkwi zastraszona dziewczynka,
na którą wychowali mnie rodzice i którą być może zostanę do końca
życia.
Niewykluczone, że już dawno się z tym pogodziłam, po prostu
teraz zostały mi już tylko strach, lęk i rezygnacja. A może
najzwyczajniej w świecie sama nie wiem, jaka naprawdę jestem.
Gdyby nie Andie, na sto procent nie byłabym taka odważna. Taka
pewna siebie i twarda. A jednak nawet ona ze swoją cudowną
rodziną nie mogła do końca naprawić krzywd, jakie mi wyrządzono.
Ani jej słowa otuchy, ani serdeczne objęcia. Dla niej zawsze byłam
po prostu June, a nie dzieciakiem ze znamieniem, skazą, którą
trzeba ukryć.
Nie odpisuję mamie, bo nie mam ochoty, a ona wcale tego nie
oczekuje.
Odkąd zamieszkałam u Andie i w pewnym sensie odcięłam
pępowinę, nie daje mi spokoju pytanie: czemu ciągle biorę pieniądze
od mamy? Dlaczego nie potrafię zerwać tej ostatniej łączącej nas
nici? Nie chciałam, by opłacała mi studia, dlatego ciężko
pracowałam, żeby zdobyć stypendium. Fakt, że zamieszkałam
z rodziną Andie, że jej bliscy tak naprawdę stali się moimi, sprawił –
oprócz moich dobrych ocen – że w ogóle mogłam ubiegać się
o zapomogę. Jestem z tego dumna. To moja praca, moja przyszłość.
Mimo że wcale nie chcę pieniędzy matki, aż do dzisiaj starałam się
nie zrywać ostatecznie kontaktu z nią i z ojcem.
Z moją rodziną.
Kierował mną nie tylko strach, lecz także nadzieja…
Teraz jednak uważam, że nie ma już co ratować. Poszukam pracy.
Kiedy tylko to załatwię, sama będę mogła sobie kupować ten
podkład.
Ból głowy zapowiada się lekkim, ale ciągłym pulsowaniem,
najpierw nad lewym, a wkrótce także nad prawym okiem.
Teraz naprawdę nie mogę o tym myśleć. Dzisiaj muszę się
skoncentrować na najbliższej przyszłości. Reszta nie ma na razie
znaczenia.
Co się stało, to się nie odstanie.
A jednak odkładam telefon na kolana, zapominam o liście,
odchylam głowę do tyłu i patrzę w okno. Słońce świeci mi prosto
w twarz. Zamykam oczy, rozkoszuję się ciepłem. Tak bardzo mi tego
brakowało. Światła i upału. W przeciwieństwie do Andie
niespecjalnie tęsknię za Montaną, tylko za tamtejszym latem, za
tamtejszą pogodą. Tego brakuje mi najbardziej.
Dotychczas udało mi się sporo osiągnąć, samej i z najlepszą
przyjaciółką. Ukończyłam liceum ze świetnymi wynikami,
nauczyłam się, mimo wszystko, żyć ze skazą, nie dopuszczając, by do
końca zmarnowała mi życie. Nauczyłam się walczyć bez rodziców
u boku i zrobię wszystko, by nasze plany z Andie miały szansę na
realizację. Wszystko, żeby nigdy nie wracać do rodziców, ani nawet
nie przebywać w ich pobliżu.
Nic wcześniej nie było dla mnie tak ważne, jak to teraz. Nic…
Kierowczyni informuje mnie, że dojechałyśmy na miejsce, lecz nie
tylko jej głos wyrywa mnie z zamyślenia – także twarz Masona
i wspomnienie tego nieszczęsnego pocałunku. Ignoruję je, unoszę
powieki i chrząkam.
– Dziękuję – odpowiadam speszona i szukam w kieszeni gotówki,
żeby zapłacić za kurs z napiwkiem.
Wysiadam z taksówki i chciwie zaciągam się świeżym powietrzem,
cudownie orzeźwiającym po zaduchu, jaki panował w samochodzie.
Rozglądam się dookoła.
First Avenue S z domami z czerwonej cegły to według mnie jeden
z piękniejszych zakątków Seattle. Budynki budzą optymizm
i zarazem nostalgię. Do tego przy krawężnikach rosną drzewa,
których świeża zieleń pobudza wszystko do życia, ogromne donice
pełne kwiatów, cudowne róże. Tutaj industrializm miesza się
z przyrodą i miejskim gwarem, a jednocześnie nie budzi nerwowości.
Przy tak pięknej pogodzie nawet wieżowce w oddali są widoczne,
wyjątkowo nie nikną we mgle ani za gęstymi chmurami.
Rozglądam się i zastanawiam, od czego dokładnie zacząć. Zerkam
na listę. Powinnam najpierw uderzyć do jednej z dużych agencji.
Większa niekoniecznie oznacza lepsza, ale częściej potrzebuje
pracowników i oferuje więcej możliwości. Poza tym akurat ta
placówka jest już otwarta. Wyznaczam cel na mapie, szukam nazwy
ulicy, skręcam za róg… I zaledwie pięćdziesiąt metrów dalej jestem
na miejscu. Miedziana tabliczka informuje, że to właśnie ta firma.
Wchodzę przez przeszklone drzwi. Zmierzam do recepcji, gdzie już
czeka poważna kobieta. Ma rozpuszczone, idealnie gładkie włosy
połyskujące miedzią i tak długie paznokcie, że prawdopodobnie
może się nimi posługiwać jak pałeczkami, gdy zamawia
chińszczyznę.
Panuje tu spokój, kroki niosą się głośnym echem po holu. Stukam
obcasami po marmurowej posadzce. Foyer jest ogromne,
minimalistyczne, a jednak eleganckie – w każdym razie, jeżeli
wyobrażę je sobie bez mebli. Szezlong w kolorze, na moje oko,
pomiędzy sokiem cytrynowym a kocimi rzygami, stoi w rogu przy
prostym stoliku o przeszklonym blacie, obok regału, którego półki
uginają się od czasopism. Dywan pod nim wygląda jak rysunek
pierwszoklasisty w rozmiarze XXL. To zapewne sztuka wysoka.
Czarno-brązowa lampa z kutego żelaza nie sięga nawet do środka
stołu, że już nie wspomnę o kąciku wypoczynkowym, który dopełnia
klęski wnętrzarskiej.
To wszystko nie ma znaczenia. Agencja cieszy się fantastyczną
opinią i szerokim spektrum klientów. Odbyte tu praktyki byłyby
nieocenionym skarbem w moim CV.
Podchodzę do recepcji, przywołuję na twarz najbardziej
promienny uśmiech, jaki mam w repertuarze, prostuję barki
i przełykam zdenerwowanie. Czekam chwilę. I kolejną. Niestety
pańcia, która przede mną siedzi, nie okazuje mi zainteresowania
i dalej uparcie przegląda dokumenty.
Chrząkam lekko. Podnosi na mnie pusty wzrok. Patrzy
wyczekująco. Andie też potrafi tak patrzeć. Nie chce być
nieuprzejma, po prostu ciągle jeszcze śpi.
– Dzień dobry. Chciałabym porozmawiać z panem Holderem.
Przygląda mi się uważnie, zaciska bezbarwne usta.
– A jest pani umówiona?
O rany. Ma cudowny głos – jasny, ciepły, miękki, bez cienia
piskliwości czy szorstkości. Byłaby fantastyczną lektorką
audiobooków albo radiowych wiadomości. Mogłabym słuchać jej
całymi dniami. Jak ktoś o temperamencie trolla może mieć taki głos?
– Nie do końca – odpowiadam wymijająco, ale stanowczo. – Pan
Holder ma już mój życiorys i wszelkie inne niezbędne dokumenty
i na pewno chętnie porozmawia ze mną osobiście. – A co niby
miałabym powiedzieć? Wasza agencja nie znalazła chwili, by mi
odpowiedzieć w ciągu minionych czterech miesięcy? A ilekroć
dzwoniłam, obiecywano, że ktoś oddzwoni, ale nigdy do tego nie doszło?
Raczej nie, lepiej postawić na pewność siebie i własną inicjatywę.
– W takim razie nie mogę pani pomóc. Odezwie się, gdy przejrzy
pani dokumenty.
– Nie – wymyka mi się. Natychmiast gryzę się w język.
– Słucham? – Odchyla się z wyczekiwaniem i pytająco unosi
prawą brew.
Uśmiecham się jeszcze szerzej i usiłuję wyglądać na skruszoną
i speszoną. Niestety, mięśnie mojej twarzy niewiele wiedzą o takich
minach. Ale powinnam przynajmniej naprawić ostry ton sprzed
chwili.
– Pomyślałam po prostu, że skoro już tu jestem, mogłabym
poczekać. Proszę.
– Owszem, mogłaby pani, ale pan Holder nie ma dzisiaj czasu.
Wiem, jak wygląda jego plan dnia. Poza tym w tej chwili nikogo nie
szukamy. Czekałaby pani na darmo, na pewno ma pani coś lepszego
do roboty. Przykro mi.
– Na stronie internetowej państwa agencji wyczytałam, że
oferujecie praktyki dla studentów w działach marketingu
internetowego i organizacji eventów. – Nie poddam się tak od razu.
Chyba to widzi, bo wreszcie odkłada dokumenty, przysuwa
klawiaturę i coś wpisuje. Z tej pozycji nic nie widzę, ale jestem jak
najlepszej myśli.
Bez uprzedzenia wciska klawisz na telefonie i podnosi słuchawkę.
– Ian? Cześć, to ja. Aktualizowaliście stronę internetową? Nadal
oferujemy praktyki?
Błagam cię, Ian, powiedz tak. Powiedz tak, proszę.
– Wielkie dzięki. Widzimy się na lunchu z Lin. – Uśmiecha się, ale
potem odkłada słuchawkę i ponownie zwraca się do mnie, a z jej
twarzy znikają wszelkie emocje. – Jak już mówiłam, obecnie nie
mamy żadnych wolnych miejsc. Niestety zbyt długo nie
aktualizowano strony internetowej, to rzeczywiście nasz błąd.
W sierpniu zacznie się proces naboru na przyszły rok, wtedy może
pani spróbować szczęścia. Najlepiej, jeżeli złoży pani wszelkie
dokumenty jeszcze raz podczas nowego procesu rekrutacji.
Zbiera mi się na mdłości. Jesień. Przyszły rok.
Dobra, bez paniki. To dopiero pierwsza agencja. Przecież nie
liczyłam, że szczęście uśmiechnie się do mnie na samym początku.
Ta odmowa nie powinna być zaskoczeniem. Absolutnie nie. A jednak
boli. Jedna szansa mniej… Pytanie, ile jeszcze mi ich zostało.
– Jest pani pewna? – Idiotyczne, że pytam po raz drugi o to samo,
ale nie mogę się powstrzymać. Te słowa wymknęły mi się, zanim
zdążyłam ugryźć się w język. Pańcia kiwa tylko głową i ponownie
zajmuje się dokumentami. Czy co tam przekłada.
Powoli wychodzę z budynku, zatrzymuję się na zewnątrz. Przez
chwilę staram wziąć się w garść, a potem wracam do mojej listy
i zastanawiam się, co dalej. Dodaję sobie odwagi, oddycham głęboko
i wreszcie ruszam w kierunku Second Avenue.

Pięć godzin, dwa podwójne espresso, cztery latte oraz dwa i pół
kawałka sernika później siedzę na ławce i zajadam ogromne
czekoladowe ciastko z karmelem. Cukrzyca, wobec takiej ilości
spożywanego cukru, ustawia się w blokach startowych i radośnie
zaciera ręce.
Na mojej liście została jeszcze dokładnie jedna agencja, z siedzibą
właśnie tutaj. To znaczy nie na parkowej ławce, tylko naprzeciwko
mnie, po drugiej stronie ulicy.
Więc jednocześnie wpycham w siebie megasłodkie, niemal
obrzydliwe ciastko i, nabuzowana kofeiną, gapię się na przeciwległy
budynek.
Zmarnowałam pięć godzin życia. Trzysta minut. Mogłam sobie
tego wszystkiego oszczędzić. Ani wizyty osobiste, ani rozmowy
telefoniczne nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Przy tym wiele
firm zachowało się miło, chcieli pomóc, przepraszali, usiłowali
nawet coś znaleźć. Na darmo. Po prostu przyszłam za późno. Za
każdym razem to samo. Nigdy więcej nie powtórzę tego błędu, co
jednak nie zmienia faktu, że w tej chwili wszystko to jest bardzo
frustrujące.
I dlatego siedzę teraz obok niezliczonych gołębich kup i boję się
wejść. Jeżeli odmówią, zostaje mi już tylko kilka opcji na północy
miasta, a tam, ze względu na godziny otwarcia, dotrę dopiero
w poniedziałek. A zatem nie zostaje mi nic.
– Cholera! – mamroczę z pełnymi ustami, dopycham jeszcze
żałosne resztki ciastka. W tej chwili wyglądam zapewne jak chomik
po narkotykach.
Udaje mi się przełknąć to lepkie paskudztwo, wytrzeć dłonie
i wyrzucić śmieci do kosza. A potem dumnie unoszę głowę, czując
się jak Bruce Banner, który lada moment przemieni się
w Niewiarygodnego Hulka, jego koszula pęknie na strzępy, a na ten
widok przechodząca obok babcia niemal dostanie zawału; i po raz
enty recytuję setkę sloganów motywacyjnych.
June, dasz radę. Jesteś mądra i wiesz, co robisz.
Ten, dla kogo będziesz pracować, może się uważać za szczęśliwca. Ale
przede wszystkim będziesz w głębokiej dupie, jeżeli tego nie załatwisz…
Rozglądam się na boki, energicznym krokiem pokonuję ulicę,
wchodzę do budynku i jadę windą na czwarte piętro. Zameldowałam
się wcześniej w recepcji. Na górze widzę przytulne lobby, otwarte
i jasne, a nieco dalej otwartą przestrzeń biurową. Otaczają mnie
głośne dźwięki, atmosfera tak napięta, że aż iskry lecą. Bardzo tu
ciepło.
W recepcji siedzi mężczyzna w słuchawkach, wpatrzony w trzy
monitory. System telefoniczny to obłęd. Tuziny połączeń migoczą
jednocześnie, telefony dzwonią bezustannie.
Gdy podchodzę, nie muszę nic mówić. Nie patrząc na mnie, i tak
wie, że tam jestem, bo natychmiast podnosi palec, dając mi znać,
żebym się nie odzywała. Beżowa koszula doskonale pasuje do jego
oliwkowej karnacji i eleganckiego wyglądu. Czarne włosy ma dobrze
podcięte i modnie nażelowane. Na pierwszy rzut oka widać, że
spędza w łazience więcej czasu niż Andie i ja razem wzięte. Kiedy się
rozglądam, dociera do mnie, że dotyczy to wszystkich wokół. Każdy
wygląda jak model z reklam Diora, Chanel czy Hugo Bossa.
Z trudem przychodzi mi zachować spokój, nie paplać, nie
przestępować z nogi na nogę, nie gapić się na wszystkie strony czy
w wąskie lustra po bokach. Albo nie uciec chyłkiem z budynku. Nie
pasuję tutaj. To oczywiste i jasne jak mało co.
Po dzisiejszym maratonie czy, bądźmy szczerzy, ścieżce zdrowia
wyglądam zapewne fatalnie. Przy moim pechu prawdopodobnie
mam jeszcze na wargach resztki karmelu i czekoladę na zębach.
Niech ten dzień się wreszcie skończy… Moja koszula i piękne lniane
spodnie są pogniecione, żakiet nie pochodzi bynajmniej od
najlepszych projektantów, a buty to zwykła podróbka. Przynajmniej
makijaż mam na poziomie, myślę sobie. Dzięki, mamo.
Czekam, bardziej cierpliwa i spokojna, niż sobie wyobrażałam.
Czekam, czekam, czekam – i nic się nie dzieje. Typ ciągle gada przez
telefon. Dla wszystkich innych jestem równie niewidoczna, jak dla
niego. W innych okolicznościach miałabym więcej cierpliwości. Nie,
nieprawda, nigdy nie mam jej zbyt wiele, choć być może
zareagowałabym inaczej niż teraz. Ale dzisiaj mam tego wszystkiego
po dziurki w nosie. Ten dzień i dobre maniery mogą mnie
pocałować.
Z całą gracją, na jaką mnie stać, pochylam się nad kontuarem,
świdruję telefonistę wzrokiem, przeszywam go spojrzeniem, aż
wreszcie patrzy mi w oczy. Naprawdę na mnie patrzy, wytrzymuje
mój wzrok, ale, do jasnej cholery, ciągle się do mnie nie odzywa,
tylko dalej gada przez telefon. Oczywiście na jego liście priorytetów
jestem na samym końcu. Przekłada kolejne słuchawki, zmienia ton
głosu, palcami tańczy po świecących czerwonych guzikach.
– Przepraszam bardzo, czy może mi pan łaskawie powiedzieć,
kiedy będzie miał dla mnie czas? – Pękam z dumy, że zaczęłam od
przepraszam bardzo.
Nie robi to na nim najmniejszego wrażenia, znowu podnosi rękę –
którą zaraz mu złamię, jeżeli nie będzie uważał – a drugą dociska
słuchawkę do ucha. Ściąga w zadumie wąskie brwi, tłumacząc komuś
z przejęciem, że pan X jest na spotkaniu i nie można mu teraz
przeszkadzać.
Zaciskam pięści. Ociekam potem, jestem wkurzona, bolą mnie
nogi, cukier w moich żyłach jedzie po bandzie, nerwy stoją w ogniu
i jeżeli coś się natychmiast nie zmieni…
– Chciałabym rozmawiać z managerami działu eventowego,
państwem Innings. Przesłałam już dokumenty, nie zajmę panu dużo
czasu, ale… – Odwraca się do mnie tyłem, cały czas mówiąc coś do
słuchawki. Ignoruje mnie. Ignoruje. Mnie.
Czekałam. Na stojąco. Na pewno dobre z pół godziny. A on przez
ten czas nawet się ze mną nie przywitał. Byłam uprzejma. Byłam
cierpliwa. Gdyby Andie tu była, z niedowierzania i dumy zalałaby się
łzami, że wytrzymałam tak długo.
Dość tego!
Jednym szybkim ruchem podciągam się na kontuarze, kładę na
blacie i pochylam tak, że nogi dyndają mi w powietrzu. Energicznym
gestem wyrywam wszystkie kable z telefonów, zaciskam na nich
dłonie, jakby od tego zależało moje życie i elegancko wracam na
ziemię, aż czuję posadzkę pod stopami.
Przez chwilę panuje błoga cisza. Oddycham z ulgą.
Mina typa bezcenna. Szczęka do ziemi, wybałuszone oczy, jak
wariat ciągle wciska kolejne guziki, głośno krzyczy: halo, jakby ktoś
go jeszcze słyszał…
– Halo – odpowiadam radośnie z promiennym uśmiechem na
twarzy. Wreszcie udało mi się przykuć jego uwagę. Tylko o to mi
chodziło. – Skoro mamy to już za sobą, nazywam się June Stevens,
chciałabym porozmawiać z państwem Innings. Przesłałam im moje
dokumenty. O ile mi wiadomo, ciągle jest jeszcze wolne miejsce dla
praktykantki, ale szczerze mówiąc, mogę nawet pracować na
recepcji. Pan najwyraźniej nie jest w stanie jednocześnie rozmawiać
przez telefon i pomóc nowo przybyłym. Może ma pan także problem,
by jednocześnie myśleć i oddychać. Co oczywiście nie stawia pana
w najlepszym świetle i odstrasza potencjalnych klientów. – Wszystko
albo nic, przemyka mi przez głowę. Tu nie ma miejsca na półśrodki,
nawet jeśli tym samym przekreślam moje szanse.
– Panno Stevens – zaczyna oburzony i wstaje, żebyśmy byli na tej
samej wysokości. – Proszę natychmiast opuścić ten budynek,
w innym wypadku wezwę ochronę. Czy pani zrozumiała?
Zatkało mnie z oburzenia.
– Wyrzuca mnie pan? – pytam, a serce podchodzi mi do gardła.
– Przed chwilą wyrządziła pani szkody materialne, niszcząc
centralę telefoniczną. Nigdy w życiu nie spotkałem kogoś takiego.
Proszę natychmiast wyjść!
– Bo jest pan za głupi, by jednocześnie przyjmować klientów
i wykonywać swoją zakichaną pracę! – wrzeszczę. Na jego twarzy
pogarda walczy z wściekłością.
Ciskam w niego garść kabli, odrywam się od kontuaru i ignoruję
spojrzenia wszystkich, którzy teraz patrzą na mnie uważnie, choć
jeszcze kilka minut temu w ogóle mnie nie zauważali. Czekanie na
windę ciągnie się w nieskończoność.
Gdy wreszcie do niej wsiadam, drzwi się zamykają i widzę swoje
odbicie w lustrze – rozczarowanie, wstyd i strach zalewają mnie falą
tsunami. Nie mogę dłużej powstrzymać szlochu, który wzbiera mi
w gardle. Nie chcę płakać, a już na pewno nie tutaj, ale i tak mam
oczy pełne łez.
Mrugam energicznie, oddycham głęboko, wmawiam sobie, że
wszystko będzie dobrze. Jeszcze nie wszystko stracone. Mam jeszcze
kilka szans… A jedną z nich jest Mason. Cholerny świat.
Chyba teraz trochę lepiej rozumiem, co czuła Andie po przyjeździe
do Seattle. Bez pieniędzy, bez pracy, za to z mnóstwem obaw i trosk.
Mimo to nie można porównywać naszych sytuacji, ona miała o wiele
gorzej niż ja. Ale to, teraz… Z trudem przełykam ślinę. To mi
wystarczy.
Dosyć na dzisiaj. Koniec. Wracam do Andie. Szybko piszę jej
wiadomość, żeby była przygotowana. Dopiero popołudnie, a ja już
padam z nóg.
Przyniosę jedzenie dla wszystkich. Zaraz będę.
I rzeczywiście niedługo później wchodzę do mieszkania objuczona
jak muł. Oczywiście Skarpeta natychmiast się na mnie rzuca, szczeka
i radośnie macha ogonkiem. Dwie sekundy później staje przede mną
Mason, a Andie woła z pokoju, że zaraz przyjdzie.
Mason uśmiecha się, za moment jednak wyzwanie w jego oczach
ustępuje trosce. Najwyraźniej widać po mnie, w jakim jestem
humorze. Po prostu bomba.
– Co jest, kotku?
– Nic – odpowiadam zdenerwowana i opadam na kanapę.
Opowiedziałabym mu chętnie, ale nie bardzo wiem jak. Mam w sobie
już tylko pustkę i zmęczenie.
Paczkę z jedzeniem stawiam na stole, z błogim westchnieniem
ściągam buty. O wiele lepiej. Poruszam stopami.
Mason siada koło mnie. Czuję na sobie jego spojrzenie.
– Gdzie byłaś przez cały dzień? – Rozsiada się wygodnie. Jak
zwykle ma na sobie elegancką koszulę, ale teraz przynajmniej
zakasał rękawy. Czasami zdarza mu się też rozpiąć guzik czy dwa. To
już ogromny luz.
– Na mieście. – W moim głosie nie ma odrobiny energii. Nie chcę
o tym rozmawiać. W każdym razie nie od razu i nie z nim. Dlatego
kamień spada mi z serca, gdy do saloniku wreszcie wchodzi Andie.
– Jedzenie. Umieram z głodu. Co… – Zaskoczona zatrzymuje się
w progu i marszczy czoło. – Poważnie? Paczka pączków XXL, June?
Powiedziałaś, że przyniesiesz coś do jedzenia. Marzyło mi się coś
tajskiego, makaron albo wrapy. Albo chociaż hotdog.
Z cichym pomrukiem krzyżuję ręce na piersi. Andie wie, że
uwielbiam pączki. Zwłaszcza w stresie potrzebuję dużo cukru.
A dzisiaj mam naprawdę fatalny dzień. Tylko pączki mogą poprawić
mi humor. Czego w tym nie rozumie?
– Aż tak źle? – pyta nagle, a mnie stać już tylko na to, by się
skrzywić. Źle to mało powiedziane, gdy pomyślę, przez co
przeszłam. Na swoje szczęście Mason tego nie komentuje.
– No dobra. – Andie z westchnieniem siada po turecku na
dywanie, obok mnie. To znaczy mniej więcej: później pogadamy.
Kiwam głową. Bardzo mi to odpowiada.
– Przepraszam, Mason. Naprawdę myślałam, że tym razem chodzi
jej o prawdziwe jedzenie.
Mason nie zdążył jej odpowiedzieć, bo w tej chwili rozlega się
dzwonek do drzwi.
– Ja otworzę – mówi i wstaje.
Słyszę, że z kimś rozmawia, ale nie mam siły, żeby się odwrócić
i zobaczyć, kto stoi w progu. A potem Mason wraca do saloniku
i oznajmia na cały głos:
– Antycypowałem problem. – Zaskoczona podnoszę głowę.
Pizza. Zamówił pizzę. Powinnam być zawiedziona, bo nie liczył, że
przyniosę sensowne jedzenie, ale w tej chwili jestem mu po prostu
wdzięczna. Bo akurat teraz mam wrażenie, że odjął mi odrobinę
ciężaru. Malutką cząstkę tego, co dźwigam i pod czym się uginam.
– Cooper, Dylan! – wrzeszczy. Sekundę później drzwi się otwierają
i chłopcy biegną do saloniku. Przysiadają się do nas: Cooper koło
Andie, Dylan na fotelu. Każdy sięga po pizzę.
Andie uwielbia wegetariańską, Dylan zazwyczaj zamawia z salami
i dodatkowym serem, Cooper z grzybami, a na pizzy Masona jest
zwykle łosoś i szpinak. Dylanowi urosły włosy. Teraz zauważam, że
ma o wiele dłuższą brodę niż Cooper. Dobrze mu z tym. Dzięki temu
długa blizna na prawym policzku mniej zwraca uwagę. Jest wysoki
i mocno zbudowany i za każdym razem kojarzy mi się z bohaterem
jakiegoś filmu o królu Arturze. Z tym samym aktorem, który
występował w takim serialu, który Andie oglądała na początku roku.
Coś o seksownych typach na motocyklach. Synowie czegoś tam, nie
pamiętam.
– Proszę. – Mason podaje mi kartonowe pudełko, garść serwetek
i tym samym wyrywa mnie z zadumy.
Moja ukochana pizza: rukola, pomidory i mozzarella. Najlepsza
kombinacja na świecie.
Uśmiecham się leciutko. Dzięki, Mason.
Już myślałam, że usiądzie, gdy dzwoni jego telefon. Pytająco unosi
brwi, aż się tworzy mars między nimi, wyjmuje aparat z kieszeni,
zerka na niego i przeprasza zebranych. Odstawia pizzę obok mnie
i znika w swoim pokoju.
– Aua! – krzyczy Dylan bez uprzedzenia, ale wpycha kawałek dalej
do ust, zamiast go wyjąć.
– Dylan! Przecież wiesz, że ser zawsze jest gorący! – Andie macha
mu ręką przed nosem, co oczywiście w niczym nie pomaga. I tak jest
za późno, już zdążył poparzyć sobie język, całe gardło i przełyk, bo
znając go, połknął ogromny kęs. Jest niepoprawny.
Ledwie wbijam zęby w moją pizzę, dociera do mnie, jak bardzo
potrzebuję czegoś konkretnego. Pączki będą musiały poczekać.
Jemy w przyjaznym milczeniu. Ta cisza to balsam dla mojej duszy.
Zdarza się nie często, ale niekiedy. Gdy potrzebuję chwili, zanim
jestem w stanie rozmawiać o czymś, co poszło nie tak albo co nie
daje mi spokoju. Wtedy dziękuję losowi za takie momenty.
W których można milczeć i zarazem nie czuć się samotnie.
Andie i Cooper jak zawsze wymieniają się kawałkami pizzy. Mason
wraca od siebie z zamyślonym wyrazem twarzy. Przesuwa dłonią po
czole, chowa telefon do kieszeni spodni. Pozostali odwracają się do
niego.
– Wszystko w porządku? Coś się stało? – Cooper uważnie
przygląda się najlepszemu przyjacielowi, który podchodzi do kanapy,
bierze swoją pizzę i siada koło mnie.
Czekamy przejęci. Nie tylko po mnie od razu widać napięcie.
Mason to jedna z tych osób, w których można czytać jak w otwartej
książce.
– Dzwoniła Susie. Prosiła o urlop.
– Tak nagle? To nie w jej stylu. – Andie poprawia okulary czystym
palcem.
– Tak. I to na czas nieokreślony. – Mason otwiera pudło z pizzą,
ale widzę, że apetyt mu przeszedł.
– Co takiego?! – pytają Andie i Cooper jednocześnie.
– Bardzo przepraszała. Jedzie do rodziców, do Michigan. Mama jej
potrzebuje, Susie musi jej pomóc w sklepie. Jej ojciec właśnie
przeszedł kolejny wylew. Prawdopodobnie nie będzie jej przez cały
semestr.
Susie to jedna z najcudowniejszych osób na świecie. Uwielbia
swoją rodzinę. Szkoda, że ma takie kłopoty.
– Możemy jej jakoś pomóc? – pyta Andie cicho. Dylan tymczasem
klnie ze względu na sytuację, a nie na gorący ser.
– Nie, chyba nie. Z pewnymi rzeczami człowiek musi uporać się
sam. Możemy tylko być przy niej, gdy wróci.
– Chcesz, żebym na razie przejęła część jej obowiązków?
Koordynację planów na przykład?
Mason byłby idiotą, gdyby odrzucił jej propozycję. Nikt nie może
się z nią równać w kwestii organizacji. A on doskonale o tym wie, bo
oddycha z ulgą.
– Uratujesz mi tyłek, jeśli to zrobisz – odpowiada z autentyczną
radością. Andie uśmiecha się lekko. A potem patrzy na mnie i… Nie,
Andie! Nie! Chyba tego nie zrobi?
– Wiesz co, jeżeli potrzebujesz kogoś jeszcze, to znaczy… – W tej
chwili z całej siły ciskam jej w twarz plikiem serwetek, patrzę, jak
szybują nad blatem, docierają do celu i na stół. Andie nie zdołała
złapać wszystkich, część ląduje na jej pizzy. Trudno! Łypiemy na
siebie groźnie.
Mina Coopera jest bezcenna, Dylan oczywiście znowu walczy
z serem, a Mason ignoruje nas po mistrzowsku. Uśmiecham się do
Andie.
– Sorki, kochaniutka. Masz chyba pizzę na twarzy. Powinnaś się
umyć.
Szukam pracy, tak, ale w życiu nie będę pracować u Masona.
Nie ma mowy.
Rozdział 6
Nigdy nie mów nigdy.

June

Muszę pracować u Masona.


Ta myśl zżera mnie od środka jak korniki stare drzewo.
Drzwi do mojego pokoju stoją otworem i moja najlepsza
przyjaciółka natychmiast mnie namierza.
– Do cholery, June! – Słyszę przekleństwo z ust Andie. A ona
przeklina równie często, jak ja trzymam język za zębami, czyli
właściwie nigdy.
– U mnie wszystko w porządku – mamroczę w poduszkę, do której
przyciskam prawy policzek i oko.
– Co ty wyprawiasz? Słuchaj, naprawdę się o ciebie martwię. Od
soboty i wspólnej pizzy nie dałaś znaku życia. Zdaję sobie sprawę, że
przechodzisz teraz nie najlepszy okres, i rozumiem, że nie chcesz,
żeby chłopcy o tym wiedzieli. Ale mnie nie możesz ignorować!
Pamiętasz, jaka byłaś wściekła i zmartwiona, kiedy robiłam to samo?
Tuż po moim przyjeździe? Wtedy też nie było ci fajnie, co?
I tu ma rację. Ja jednak tylko wzdycham. Szczerze mówiąc,
najchętniej jeszcze trochę poużalałabym się nad sobą.
– Przykro mi – mówię szczerze i Andie o tym wie, bo jej mina
natychmiast łagodnieje. Podchodzi do łóżka, klęka, żeby nasze
twarze znalazły się na tej samej wysokości.
– Posłuchaj, June, niechętnie to mówię, ale to wszystko – macha
ręką w moją stronę – musi się skończyć. Dochodzi dwudziesta.
W środę. A ty leżysz ubrana w łóżku. Idę o zakład, że nie zmieniłaś
tych ciuchów w ciągu ostatniej doby. Na ramieniu masz kawałek
pierożka. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio widziałam cię
w takim stanie.
– Nic mi z tego nie przyjdzie, kiedy kolejny raz podkreślę, że
jestem w kiepskiej formie, prawda? – Nie ma wyjścia. Andie nie
odpuści.
– Prawda. – Andie kręci głową. – Więc powiedz mi lepiej
wszystko, czego jeszcze nie wiem. – Siada na skraju łóżka. Nie
przesuwam się ani o milimetr.
– Muszę pracować u Masona – wyrzucam z siebie w końcu. –
Muszę zawrzeć pakt z diabłem, muszę sprzedać duszę, iść do
Canossy i…
Słyszę jej głośny śmiech. W tym momencie poruszam się
odrobinę, usiłuję na nią spojrzeć, nie zezując, ale w mojej sytuacji
nie jest to bynajmniej łatwe.
– Ej, to wcale nie jest zabawne, jasne? W poniedziałek i wtorek
obeszłam wszystkie pozostałe firmy i agencje, lecz nikt mnie nie
chce. Nikt! Nie mam wyboru, muszę poprosić Masona i załatwić
sprawę na uczelni. Albo dramatycznie poszerzyć zakres poszukiwań.
Albo zmarnować semestr i tym samym stracić stypendium. –
Przyznaję, przez ułamek sekundy nawet biorę to pod uwagę.
– To nie wchodzi w grę. Mason się zgodził, wiesz przecież. I wiesz
też, że jest naprawdę w porządku.
– Ale tobie nie zawraca codziennie głowy, bo chce się z tobą
umówić.
– Uwierz mi, bywają gorsze nieszczęścia.
Tak, tak, wiem wszystko. Mason jest naprawdę super, uratował
Andie tyłek, on… On jest naprawdę w porządku. To naprawdę fajny,
poważny, zabawny i inteligentny gość, muszę przyznać. A mimo to
na samą myśl, że będę musiała u niego pracować, odczuwam
fizyczny ból. Teraz zmniejszy się dystans między nami, a to…
Niebezpieczne.
– Wstawaj! – Andie radośnie klaszcze w dłonie. Ma zdecydowanie
za dużo energii. – Muszę iść do pracy, ale nie zostawię cię w takim
stanie. Kto wie, od jak dawna tak wegetujesz. – Pociąga nosem,
krzywi się. – Domyślam się, że odkąd po raz ostatni odesłano cię
z kwitkiem. To nie w twoim stylu. I naprawdę przerażające. –
Stanowczo chwyta mnie za ramię, przewraca na bok i nawet jakimś
cudem udaje jej się mnie posadzić. Nagle mój pęcherz daje o sobie
znać. Bardzo stanowczo.
– Masz pół godziny, żeby wziąć prysznic, nałożyć makijaż
i znaleźć czyste ciuchy. Uwierz mi, w innym wypadku zaciągnę cię do
klubu gołą albo śmierdzącą, jeżeli potrzeba. Decyzja należy do
ciebie.
Patrzę na nią błagalnie, lecz nic z tego.
– No dobra! – Zrezygnowana rozkładam ręce i wstaję.
Noga zdrętwiała mi tak, że niemal się potykam. Cholerny świat.
Kiedy się szykuję, mam nadzieję, że Masona albo nie zastanę
w klubie, albo że rozmowa z nim przebiegnie bez trudu. Naprawdę
nie mam pojęcia, czego się spodziewać, ale liczę na to, że nie będzie
chciał jeszcze bardziej utrudniać mi życia. Że uda nam się zachować
dystans i że nie okaże się, że zamiast jednego problemu ściągnę
sobie na głowę kolejne.

Godzinę później okazuje się, że nie spełniło się żadne z moich


życzeń.
Siedzę z Andie na zapleczu, nudzę się, kiedy tworzy jakieś listy na
komputerze Susie. Nagle drzwi otwierają się z trzaskiem i do środka
wchodzi Mason. Cholernie przystojny, jak zawsze.
To wszystko skończy się moim upadkiem.
Kiedy tak stoi, naprawdę zapiera dech w piersiach. Mason nosi
garnitury, jakby się w nich urodził. On i jego garnitury to jedna
całość. I drań jest tego świadomy, bo nosi się jak nikt inny.
Najchętniej wytatuowałabym mu na czole monobrew, cokolwiek,
byle jakoś zaburzyć tę jego doskonałość. Na samą myśl uśmiecham
się pod nosem.
– Cześć. – Ten głos. Ale nie miałam z nim problemów. Ani z jego
głosem, ani z intensywnym spojrzeniem, ani z tym głupkowatym
uśmiechem, z bukietem i z czekoladą, które mi przysłał, z nerwami,
zaczepkami i czym tam jeszcze. Teraz jest inaczej, a nie jestem na
tyle głupia, by nie zdawać sobie sprawy, z czego to wynika.
Fajnie było go pocałować. Podobało mi się. Chciałam tego…
W głębi duszy wzdycham głośno i teatralnie załamuję ręce. To był
błąd. Poważny błąd.
– Przygotowałam nowe rozkłady pracy – informuje Andie z dumą
i wskazuje otwarty plik. Wstaje, odwraca się do Masona. – Idę za bar,
do Jacka. June chciałaby z tobą o czymś porozmawiać – dodaje
z uśmiechem, tym samym dając mi jasno do zrozumienia, że jeżeli ja
tego nie zrobię, sama pogada z Masonem. Cholera. Nowa Andie, tak
bardzo pewna siebie, doprowadza mnie do szału. Pękam z dumy.
A potem wychodzi i zostawia mnie samą z Masonem.
W pierwszej chwili wydaje się zaskoczony jej zapowiedzią, jednak
zaraz nie ma po tym śladu. Patrzy na mnie z wyczekiwaniem. Czeka.
– Czego chcesz, kotku?
– W tej chwili? Wyrwać ci język, żebyś przestał mnie tak nazywać.
Rusza w moją stronę. Wstaję, bo inaczej będzie nade mną górował.
Dumnie wychodzę mu naprzeciw.
– A poza tym – zaczynam po chwili, wbrew sobie. – Pracy.
Jego brwi wędrują ku górze. Widzę wyraźnie, jak myśli
intensywnie. O wiele zabawniej byłoby, gdy miał tylko jedną brew…
Muszę trzymać się tej wizji, dzięki niej jest jakoś łatwiej.
– Pracy? Tutaj? U mnie?
– Nie komplikuj tego jeszcze bardziej i tak jest mi trudno, dobrze?
– prycham wkurzona. On ciągle jest poważny i autentycznie
zainteresowany. Nie wiem, dlaczego serce bije mi coraz szybciej,
zaczynam się denerwować, zaplatam palce za plecami, żeby tego nie
widział.
– Co się dzieje, June? Coś się stało? Oczywiście kusząca jest myśl,
że po prostu chcesz być blisko mnie, ale nie sądzę, że to główny
powód tej… rozmowy.
– Prawdziwy z ciebie Sherlock Holmes – mamroczę. – Nie ma
o czym gadać. Muszę odbyć kilkutygodniowe praktyki, i to
koniecznie przed początkiem nowego semestru. Tylko tyle.
– A zakres?
– Przede wszystkim coś z przygotowywaniem eventów
i marketingiem albo praca w biurze, czyli organizacja. – Wzruszam
ramionami, staram się udawać obojętną, ale to cholernie trudne.
Oczywiście chcę iść dalej, chcę to wszystko zrobić, jednak że akurat
Mason stanowi klucz do zamkniętych drzwi mojego życia i akurat
jego muszę o to prosić… To wszystko komplikuje.
– Dlaczego nie poszukasz porządnej agencji, która specjalizuje się
w takich sprawach? – Trafiony zatopiony.
Unikam jego spojrzenia, przełykam raz, drugi, bo nie wiadomo
skąd w moim gardle pojawia się ogromna gula i nie pozwala mi
powiedzieć, że nikt mnie nie chciał. Na szczęście nie muszę tego
robić, bo Mason mówi dalej.
– Jeżeli chcesz, masz tę pracę. Możesz przejąć obowiązki
administracyjne Susie. Andie jest najbardziej potrzebna za barem,
więc i tak musiałbym coś wymyślić, żeby zanadto jej nie obciążać.
Zaskoczona podnoszę na niego wzrok.
– Naprawdę?
– Możesz tylko zaliczyć praktyki, cztery albo pięć tygodni,
prawda? Albo zostać do powrotu Susie. Oczywiście za pieniądze.
Musisz spełnić określone oczekiwania?
Chrząkam i myślę intensywnie.
– Tak, najlepiej byłoby, gdybym zaplanowała jakieś wydarzenie
i mogła wszystko udokumentować, włącznie z sukcesem lub porażką.
Na własną rękę albo we współpracy. Nieważne, jakie to byłoby
wydarzenie, chodzi o samo doświadczenie i odpowiedzialność.
W najgorszym wypadku powinnam w czymś takim uczestniczyć
i zająć się marketingiem.
– Nie ma problemu, jedno i drugie jest możliwe. Kiedy będziesz
miała pomysł, daj mi znać. Kiedy chcesz zacząć? Domyślam się, że
nie będzie problemu z tym, żeby Andie cię przeszkoliła.
Coś takiego zdarza się rzadko. To zbyt proste. W mojej głowie
szaleją dzwonki alarmowe.
– Byłoby super – odpowiadam sceptycznie. – Mogę to najpierw
z nią omówić i zobaczymy, jak wygląda rozkład zmian? A potem
powiemy ci, kiedy zaczynam.
– W porządku. – Mason podchodzi o krok bliżej. Na jego twarzy
znowu pojawia się aż za dobrze znany, bezczelny, chłopięcy
uśmiech.
Będzie coś jeszcze. To na pewno nie koniec, za dobrze go znam.
– A jeśli chodzi o mój język… Nie sądzę, żebyś się na to odważyła.
Teraz, kiedy masz jakie takie pojęcie, co potrafię nim zrobić. –
Chichocze pod nosem. A ja mam wrażenie, że z przerażenia
zaczęłam przedwcześnie jajeczkować.
– Ty naprawdę jesteś… Megaidiotą. – Kurde, kiedyś lepiej
przeklinałam. O wiele lepiej. On tylko śmieje się głośno. Chyba
bardzo go bawię.
Nie chcąc skoczyć mu do gardła, krzyżuję ręce na piersi.
– Jeśli chodzi o pracę: oczywiście są pewne…
Natychmiast przewracam oczami.
– Zapomnij o tym! – Chcę go minąć i wyjść z zaplecza. Niech sam
sobie pogrywa w te swoje gierki.
– Poczekaj. – Mason stanowczo chwyta mnie za ramię, odwraca
i przyciąga do siebie, aż wpadam na jego klatkę piersiową.
Natychmiast okrywam się gęsią skórką. – Właściwie mam tylko
jeden warunek. Jeden jedyny. – Zaciska zęby tak mocno, że
dokładnie widzę ruchy mięśni jego szczęki. Jego wzrok trzyma mnie
w miejscu równie skutecznie, jak jego dłoń na ramieniu: silnie, ale
nie boleśnie. – Postaraj się nie widzieć we mnie wroga, June. – Jego
głos jest delikatny i lekki jak piórko, muska nim moją skórę,
a jednocześnie przeszywa mnie na wylot. To kontrast, którego
jestem aż zanadto świadoma i który mną wstrząsa.
Nasze oddechy splatają się.
Mogłabym odejść, w każdej chwili. Mason nie zmusiłby mnie do
niczego.
Wróg?
Nie, na pewno nie.
Kiwam więc głową w milczeniu. To warunek, z którym się nie
liczyłam. Mogę go spełnić.
– Mam nadzieję, że kiedyś będę pierwszym, do którego zwrócisz
się po pomoc. Twoim wyborem, a nie ostatnią deską ratunku. –
Muska mój policzek pocałunkiem, po czym puszcza mnie
nieoczekiwanie i odchodzi.
Całkiem zbita z tropu, opieram się o drzwi. Mam w uszach jego
słowa. Każde z nich tak cholernie boli.
Chciałabym go przeprosić, ale… To niczego nie zmieni. W tej
chwili najbardziej na świecie potrzebny mi dystans do niego. Mason
sprawia, że jestem podatna na ciosy.
I chociaż jego słowa trafiają w samo sedno, i chociaż bardzo
chciałabym postrzegać to inaczej, wiem, że drugi raz postąpiłabym
tak samo.
Po to, żeby obronić siebie i moje durne serce.
Rozdział 7
Przepraszam bardzo, co tu robią słomki?

June

– Dzięki, że to robisz – mówię.


– Przecież to oczywiste. – Andie zbywa mnie machnięciem ręki. –
Od czego najlepiej zacząć? – W zadumie dotyka brody palcem
wskazującym.
– Cooper i Jack naprawdę poradzą sobie sami? A Paul? – W końcu
Paul pracuje dopiero od niedawna. Jakiś miesiąc czy coś takiego.
Miał tylko pomagać na sali, ale już awansował na barmana.
Zwłaszcza w piątki jego obecność jest niezbędna. Nie tylko dlatego,
że wtedy klub naprawdę ożywa, lecz także ze względu na to, że Susie
zniknęła na czas nieokreślony i ktoś musi przejąć jej zmianę. Olly
i Nia też są nowi, uzupełniają ekipę, jedno z nich stoi za kasą, drugie
przy wejściu.
Odkąd dowiedzieliśmy się o Susie, Andie już co najmniej pięć razy
poprawiała grafiki. I pewnie sytuacja się nie zmieni w najbliższych
tygodniach, bo każdy musi się dostosować do nowej sytuacji.
Przedwczoraj Mason zgodził się, żebym odbyła u niego praktykę,
a wczoraj napisałam do wykładowcy. Wyjaśniłam, jak to sobie
wyobrażam i do jakiego stopnia staż w klubie spełnia wymogi
uniwersyteckie. Chociaż trwają wakacje, już rano dostałam
odpowiedź. Nie ma nic przeciwko.
Dzisiaj Andie pokaże mi część moich zadań, ale tak naprawdę
zacznę dopiero w przyszłym tygodniu. W tej chwili stoimy na
zapleczu. Andie dzieli ze mną szafkę. Przynajmniej na czas praktyk.
Chowam do niej torebkę i buty na obcasach, a wkładam nowiutkie
czarne tenisówki, których niemal nie widać pod długą czarną
spódnicą. Od dzisiaj będę je tu zostawiać, bo Andie oznajmiła
stanowczo, że w klubie nie mogę chodzić w niczym, co przypomina
broń. Wyjątkowo nie protestowałam. Nie byłoby to praktyczne
i ograniczałoby swobodę ruchów. Teraz na listę rzeczy, oprócz
szpilek, trafiły też spódnice. Od wtorku znikają z mojej garderoby.
Podobnie jak koszulka, którą w tej chwili mam na sobie. Tylko
dlatego, że nie mogę się w niej pochylać do przodu… Dobra,
przyznaję, jest frywolna, za krótka i za luźna. Ale też nie
przezroczysta. To Andie niestety nie przekonało. Bomba.
– To są duzi chłopcy. – Uśmiecha się lekko. – Przynajmniej przez
większość czasu. Zawołają mnie, gdy coś się będzie działo. Poza tym
my nie leniuchujemy, tylko chcemy pracować. Podobnie jak oni.
– Bądźmy dobrej myśli. – Drzwi zamykają się cicho. Andie
pokazuje mi kombinację do zamka.
– Będzie dobrze. A tak przy okazji, bardzo się cieszę, że robisz te
praktyki przede mną, będziesz mi służyć wsparciem. Jednym z zadań
jest zorganizowanie wydarzenia i tego naprawdę się boję. – Okulary
podskakują śmiesznie na jej nosie, gdy go marszczy.
– Andie, nie wyobrażam sobie nikogo, kto umiałby planować
i organizować lepiej niż ty. Ta część nie sprawi ci najmniejszych
problemów. Ale ja! Mnie to wpędzi do grobu. Bez ciebie nie dam
rady, także jeśli chodzi o prace administracyjne. Słuchaj, będę twoją
niewolnicą. Zrobię, co mi każesz. Nadam się nawet na bramkarza.
Andie parska śmiechem.
– No co! Mówię poważnie. Jestem załamana.
– Przepraszam. – Zaciska usta w wąską kreskę, stara się nie śmiać.
– Pomyślałam sobie tylko, że może rzeczywiście niezbyt rozsądnie
jest przekazywać ci listę mailingową Susie. Teraz, kiedy sama
zaczynam to ogarniać.
– Brawo ty – chwalę ją radośnie.
– Ale wiesz co? Jednak zmieniłam zdanie. Dasz radę! Ta June,
którą znam, nie boi się nowych wyzwań. Zawsze stawia im czoło. –
Mruczę pod nosem, bo w to nie wierzę, ale Andie nie odpuszcza.
Chwyta mnie za ramiona. W jej oczach jest niewzruszona wiara we
mnie. – Obie musimy się odważyć opuścić strefę komfortu. Więc
pomogę ci, kiedy tylko będę mogła, lecz najpierw musisz próbować
sama. To będzie pomoc w samopomocy. Tak samo postępowałaś ze
mną, pamiętasz? W nowym semestrze będę na twoim miejscu.
Wtedy to ty dasz mi popalić.
Głośno wypuszczam powietrze z płuc.
– Oczywiście masz rację. Ale nie musi mi się to podobać, prawda?
– Andie nie zaszczyca mnie odpowiedzią. Puszcza mnie i idzie
w kierunku biurka, włącza komputer, pochyla się, jednak nie siada.
– Przede wszystkim musisz odpowiadać na mejle. Jeżeli czegoś nie
wiesz, pytaj mnie albo Masona. Na niektóre wiadomości odpisuje
tylko on. Zazwyczaj odzywają się dostawcy, kontrahenci albo ludzie
zainteresowani wynajęciem klubu, chociaż do tej pory się na to nie
zgadzaliśmy. To akurat najprostsze zadanie: wysyłasz im uprzejmą
odmowę. Wzory masz tutaj. – Otwiera odpowiedni folder na
pulpicie.
– Litości! Umiem napisać grzecznego maila, to akurat chyba nie
jest takie trudne – odpowiadam z lekka oburzona.
– To tylko tak na wszelki wypadek. – Mruga znacząco. Na Andie
nie można się długo gniewać. To nie w porządku.
– No dobrze, dobrze.
– Czasami trafiają tu wiadomości, które tak naprawdę skierowane
są do Masona. Rozpoznasz to po temacie. W tym wypadku
przesyłasz je na jego prywatną skrzynkę. Adres znajdziesz
w kontaktach, tu, na górze. – Kiwam głową po każdym zdaniu, żeby
Andie wiedziała, że jej słucham. – W przyszłym tygodniu grafik
zrobimy razem. Mamy do tego specjalny program, do którego
wszystko wpisujemy, i tym samym mamy dokumentację czasu pracy,
nadgodzin itp. Dalej, system zamówień. Jutro pokażę ci go przed
moją zmianą, bo to dość skomplikowane. Jack zapisuje wszystko
ręcznie, a potem trzeba to wprowadzić do aplikacji, i czasami trochę
trwa, zanim odcyfrujesz jego bazgroły. Mam wrażenie, że kiedy
pisze, posługuje się własną formą hieroglifów. Jeżeli w następnych
tygodniach przejmiesz to zadanie, bardzo nam wszystkim pomożesz.
Mamy też do obsadzenia zmiany Susie za barem. – Andie odgarnia
kosmyk z czoła. Krzywi się lekko. – Zostają jeszcze rozliczenia
i podatki. Biurokratyczne drobiazgi, którymi Susie zajmowała się
dodatkowo albo przypominała o nich Masonowi. Wypłaty możemy
ogarnąć, ale cała reszta będzie na razie na głowie Masona.
– Susie trzymała wszystko w garści, prawda?
– O tak. Pracuje niemal od początku istnienia klubu i od
pierwszego dnia pomagała Masonowi prowadzić papierologię. Ufa
jej. Nam także. Damy radę. W najgorszym razie będzie musiał
zatrudnić jeszcze kogoś, kto się na tym wszystkim zna, albo coś
inaczej zorganizować. To jego klub, będzie wiedział, co robić.
– Albo powiesz mi wszystko, co powinnam wiedzieć, żeby stanąć
za barem. – Jezus Maria, dlaczego nie udaje mi się utrzymać języka
za zębami? Dlaczego to powiedziałam? Przecież wcale tego nie chcę,
do cholery.
Andie otwiera szeroko oczy, głośno wypuszcza powietrze z płuc,
prostuje się i mierzy mnie wzrokiem.
– Chcesz pracować za barem? Przecież to ci nie pomoże
w zaliczeniu praktyk.
– Dobra, dobra. Zapomnij o tym. – Zbywam ją machnięciem ręki.
– Co jeszcze?
– June. – Andie wypowiada tylko moje imię innym, zaskakująco
niskim głosem. Doskonale wiem, co to znaczy: powiedz, o co chodzi,
bo i tak ci nie odpuszczę.
Prycham cicho. Za dobrze mnie zna.
– To była głupia myśl, nic więcej.
Jej oczy przypominają wąskie szparki, wiem doskonale, co chodzi
jej po głowie, widzę, jak analizuje, czemu to powiedziałam.
– Chcesz stanąć za barem… – szepcze raczej do siebie niż do
mnie. – Żebym to ja zajęła się papierologią? Bo jestem w tym lepsza
i dzięki temu miałabym mniej obowiązków, mogłabym bardziej
pomóc Masonowi… – To raczej pytanie, przypuszczenie, a nie zdanie
oznajmujące. Ale udało jej się trafić w punkt.
– To tylko taki pomysł.
– A co z twoimi praktykami?
– Wszystko da się pogodzić. Jestem tutaj, odbębnię godziny, mogę
uzupełniać zamówienia, zaplanować małą imprezę czy coś takiego.
Ale powiedzmy sobie szczerze, Susie nie zastąpię. Za to ty tak. Jesteś
do tego stworzona.
Moja najlepsza przyjaciółka z namysłem przechyla głowę na bok
i nagle porusza ustami. Wykrzywia je na wszystkie strony. Co ona
wyprawia?
– Chcesz pomóc Masonowi?
– Błagam cię, tylko tego nie analizuj – mamroczę i krzyżuję ręce
na piersi.
– Dobra. Na razie wpiszemy cię na podwójne zmiany ze mną,
Jackiem i Cooperem. – Entuzjastycznie kiwam głową. – Dobrze.
Kiedy ogarniesz wszystko sama, przejmiesz moje zmiany za barem,
a ja zadania Susie. – Andie urywa. – Jesteś pewna, że nie będzie tego
zbyt wiele? Już nie wspomnę o tym, że kiedy chodziło o mnie, kilka
miesięcy temu nawet nie przyszłoby nam do głowy, że zostanę
barmanką. Ale ty? June, tam będą ludzie. Mnóstwo ludzi, niektórzy
wredni albo nachalni.
Z westchnieniem zwieszam głowę. Na dwie, trzy sekundy
zamykam oczy.
– Wiem.
Zapewne po kilku dniach goście przestaną do mnie podchodzić, bo
nie jestem równie czarująca, równie uprzejma i nie mam oporów, by
ludzi, którzy mnie wkurzają, oblać drinkiem z ananasem.
Andie nie ma złych intencji, chce mnie chronić, także przede mną
samą. Ale robię to dla niej, dla Masona, bo jest dobrym przyjacielem,
i dla samej siebie. Te praktyki są ważne. Muszę je zaliczyć, muszę
zdobyć się na ten wysiłek.
– Dam radę.
– Kiedy poczujesz, że jest inaczej, daj mi znać. Mówię poważnie,
June. Nabrać sobie zbyt wiele na głowę i cierpieć z tego powodu to
kiepski wybór.
Uśmiecham się złośliwie.
– I kto to mówi.
Andie odpowiada tym samym.
– Uczyłam się od najlepszych.
Obejmuje mnie. Przyciągam ją do siebie, a gdy odrywa się ode
mnie, oznajmia rozpromieniona:
– Chodźmy do magazynu. Wszystko ci pokażę.
Bierze mnie za rękę, wyciąga z pokoju, prowadzi za róg i dalej, do
magazynu. Od strony klubu docierają dźwięki Bad Guy Billie Eilish.
– Ale tu porządek.
– Dzięki! – Andie pęka z dumy i nic dziwnego, bo magazyn
naprawdę wygląda super. Trzy… dwa… jeden… i jedziemy: –
Posłuchaj, regały są podzielone na… – Zaczyna się. Andie opowiada
ze szczegółami, co się gdzie znajduje i w jakiej ilości. Rządek po
rządku. Niewiarygodne, że to wszystko pamięta. Obserwuję ją, jak
pogrąża się w swoim świecie, jak z zapałem tłumaczy mi swój
system. Cieszę się, że ją widzę w takiej formie. Jest szczęśliwa.
Zasłużyła na to. Na pracę, na studia, na Coopera. Jej mama także
byłaby z niej dumna, jestem tego pewna. Z trudem przełykam ślinę.
Chciałabym o mojej powiedzieć to samo…
– June? Słuchasz?
– Co? Oczywiście. – Jednym uchem. Zupełnie niechcący
odpłynęłam myślami.
– Mów, co się dzieje.
Opieram się o regał i bawię skrajem koszulki.
– Rodzice wyjechali do Japonii.
– Na zawsze? – Andie łamie się głos, blednie nagle. Śmieję się
sucho.
– Nie. Ale powiedzmy sobie szczerze, nie robi to specjalnej
różnicy. Wyjechali służbowo na trzy miesiące. Nowy klient wzywa
i natychmiast spieszą na jego zawołanie. W związku z tym mama na
wszelki wypadek podwyższyła mi kieszonkowe, żeby w najbliższym
czasie nic nie zagroziło moim zapasom podkładu. Możliwe przecież,
że posiedzą tam dłużej. Nie zdziwiłabym się.
– Przykro mi.
– Niepotrzebnie. Nic się nie zmieni. – Andie chwyta mnie za rękę,
zanim całkiem zmasakruję koszulkę. Nie wiadomo, dlaczego to
sprawia, że mówię dalej: – Nie mieści mi się w głowie, że poświęcam
temu choć jedną myśl, chociaż obiecałam sobie, że dam sobie z tym
spokój. Nawet rozważałam, czy do niej nie zadzwonić. Wiesz, tak
naprawdę z nimi porozmawiać, a przynajmniej spróbować. Jeszcze
raz i jeszcze raz, i jeszcze… Właściwie dlaczego sądzę, że to mogłoby
się kiedyś zmienić? Że istnieje choćby cień szansy, że zadadzą sobie
więcej trudu, że naprawdę się mną zainteresują? Mną, a nie tym, jak
działam na innych? – Przejęta patrzę na Andie.
– Bo ich kochasz. Tym, których kochamy, zawsze wybaczamy
więcej. Pokładamy w nich większe nadzieje niż w innych. Nie
puszczamy ich. Tak po prostu jest. Nawet jeżeli nieumyślnie nas
ranią.
– Nie zasłużyli na to – szepczę. Andie mocniej ściska moją dłoń.
– Wiem. Słuchaj, zróbmy sobie przerwę, a potem zobaczymy, czy
bar jeszcze stoi, czy chłopcy już coś zbroili. Później zrobię ci drinka.
Zaczynasz praktyki dopiero w przyszłym tygodniu, konkretnie
w tematyczny wtorek. – Od połowy maja w klubie Masona najlepsza
impreza nie odbywa się już w czwartki, bo nowy lokal, ulicę dalej,
ukradł nasz koncept i także organizuje czwartkowe potańcówki. Na
szczęście wtorek przyjął się znakomicie. Co więcej, podobno
w tamtym klubie zarówno muzyka, jak i drinki są o wiele gorsze. – À
propos – dorzuca Andie. – W tym względzie mogłabyś się naprawdę
wykazać. Nie sądzisz? Mason byłby zachwycony czymś nowym. Na
pewno byłby wdzięczny za powiew świeżości. Do tej pory wszystko
kontrolowała Susie i na nasze szczęście zaplanowała imprezy do
końca następnego miesiąca. Na razie mamy więc jej pomysły. Ale
później musimy radzić sobie sami.
Andie jest zdenerwowana. W takich sytuacjach zawsze mówi
więcej. Wydaje mi się, że w tej chwili chce tylko odwrócić moją
uwagę.
– Dzięki – odpowiadam z trudem, ale ona wcale tego nie słyszy.
Bierze mnie pod rękę i wyprowadza z magazynu.
– Dostaniesz pensję, wiedziałaś?
Mało brakowało, a potknęłabym się o własne nogi.
– Słucham? – Tylko na tyle mnie stać.
– Mason prosił, żebym wprowadziła cię do systemu, z podstawową
stawką. Gratuluję płatnych praktyk, to się rzadko zdarza! Mason
naprawdę ma klasę. – Andie uśmiecha się radośnie, mnie jednak tak
bardzo zbiła z tropu, że nie wiem, co odpowiedzieć. Powinnam się
cieszyć, to chyba oczywiste, prawda? Nikt nie lubi pracować za
darmo. Wspominał coś o pieniądzach, ale myślałam, że chodzi mu
o okres po praktykach. O pracę. Tymczasem będę miała płatne
praktyki. Ta informacja jest jak cios w żołądek, bo zapłaci mi nie
obcy, lecz Mason. Mason, który w pewnym sensie, przyznaję,
w bardzo dziwacznym sensie – jest moim przyjacielem. Wydaje mi
się to… Niewłaściwe? Dziwne? To znaczy…
– Ej! Co jest? – Andie zatrzymała się gwałtownie, bez
uprzedzenia, więc wyhamowałam niespodziewanie. Byłam do tego
stopnia pogrążona w myślach, że nie miałam pojęcia, co się wokół
mnie dzieje, kiedy jednak podnoszę głowę, wszystko jest jasne i nie
musi odpowiadać na moje pytanie.
Już wcześniej sporo się działo, ale teraz? Cud, że ludzie są w stanie
jeszcze obracać się wokół własnej osi. Prawdopodobnie już
zamknęliśmy drzwi i nie wpuszczamy nikogo więcej.
Szczerze? Takiego tłumu nie widziałam tu od dawna.
I to pomimo faktu, że lokal Masona należy do trzech najbardziej
popularnych tego typu miejsc w mieście. W najnowszym wydaniu
znanego czasopisma, którego nazwy zapewne nie zapamiętam do
końca życia, okrzyknięto Masona najatrakcyjniejszym właścicielem
klubu w całym Seattle. W przeciwieństwie do niego uznaliśmy, że to
bardzo zabawne i zarazem fantastyczne. Dlatego nie pozwoliliśmy
mu wyrwać tych stron z pisma. Teraz fotografia i artykuł wiszą
pięknie oprawione w kuchni. Oczywiście Cooper musiał wykazać się
artystycznie i dorysować Masonowi idiotyczny wąsik. A pozostali
zrobili sobie głupie zdjęcia i powiesili obok. Powstało dzieło sztuki.
Podobnego trudno ze świecą szukać.
– Cholera – mamroczę. – Witamy w pierwszym tygodniu wakacji,
moja droga.
– Co oni tu robią? Ci wszyscy ludzie. Dlaczego nie są na Florydzie
albo na Bahamach? Sama nie wiem gdzie, ale… Na urlopie?
U rodziców? – Andie stoi jak zaklęta. Także ją to przerasta.
Chłopcy uganiają się z jednego końca baru na drugi, ich włosy
lśnią od potu, kontuar wygląda, jakby wybuchła na nim bomba.
O przerwie nie ma mowy, a tym bardziej o końcu zmiany. Andie
także zdaje sobie z tego sprawę.
– O Boże – mruczy pod nosem.
Wszyscy wołają Coopera i Paula. Jacka nie widzę, zapewne stanął
za drugim barem, równie oblężonym. Tylko uniesione dłonie
w powietrzu. Parkiet jest zdecydowanie za mały, klimatyzacja
z trudem pracuje na najwyższych obrotach. Mimo to powietrze
w klubie jest nagrzane i naładowane elektrycznością.
– Słuchaj, przykro mi, ale muszę im pomóc. Dasz sobie radę sama?
– Leć. Dosiądę się do was, jeżeli uda mi się przebić i mnie nie
zmiażdżą.
– Tu, na skraju masz miejsce! – woła Andie, niemal zza baru,
wskazując stołek z boku kontuaru, gdzie już nie wpuszcza się gości.
Uśmiecham się pod nosem, bo Cooper nie zważa na zamieszanie,
energicznie przyciąga Andie do siebie i całuje mocno, co wywołuje
entuzjastyczne krzyki wśród tłumu i płomienny rumieniec na twarzy
mojej przyjaciółki.
Andie szybko zaplata warkocz, uwija się jak w ukropie, sprząta,
wydaje polecenia, a ja staram się nie stać nikomu na drodze. Zanim
zacznie przyjmować nowe zamówienia, stawia przede mną gin
z tonikiem pełen kostek lodu. Dziękuję jej z całego serca.
Wkrótce praca pochłania ją całkowicie. Wędruję wzrokiem po
tłumie, obserwuję, jak ludzie rozmawiają, flirtują, tańczą, jak
śpiewają znane piosenki. Wyobrażam sobie ich przeszłość, analizuję
ich mimikę. W pewnym sensie to mnie uspokaja, bo dzięki temu nie
myślę o rodzicach, praktykach i całej reszcie. Poza tym to naprawdę
zabawne, tak obserwować klubowych gości. Na przykład, kiedy nie
dociera do nich, że druga osoba w ogóle nie jest nimi
zainteresowana.
– June? – Wzdrygam się, mrugam kilka razy, a potem zerkam
w prawo i widzę wzrok Andie za barem. – Mogłabyś przynieść słomki
z magazynu? Prawie się skończyły. Ja się teraz stąd nie ruszę! –
krzyczy przepraszająco i błagalnie zarazem. Kiwam głową,
odstawiam szklankę i ruszam na zaplecze. Skoro już tu jestem, mogę
się do czegoś przydać.
Łatwo powiedzieć. Ledwie wchodzę do magazynu, mój żołądek
ściska się boleśnie.
Cztery gigantyczne regały, uginające się pod ciężarem pudeł,
oznaczają nieskończenie wiele możliwości.
Wcześniej niezbyt uważnie słuchałam Andie i w tej chwili wiem,
że to był błąd, bo nie mam zielonego pojęcia, gdzie są słomki. Jak
przez mgłę przypominam sobie, że wspominała coś o nowych
dostawach i pudłach, których jeszcze nie rozpakowano ani nie
opisano.
– Cholera.
No dobra, aż takie trudne to chyba nie jest. Znam Andie prawie
całe życie i znam jej natręctwa. Ma swój system. Słomki są potrzebne
często, za barem to ważny rekwizyt, dlatego zapewne postawiła je
z przodu. Ale na regałach środkowych, tych przede mną. A może
nie? Zaczynam wątpić. Organizować coś od środka to nietypowe
podejście. Zwłaszcza że mamy do dyspozycji dwa kierunki. Z drugiej
strony, czy Andie kiedykolwiek zrobiła coś typowego? Zła na siebie
i zagubiona wzdycham głośno.
Nic z tego. Odgarniam niesforne kosmyki z czoła i rozkoszuję się
chłodnym powiewem wentylacji, a potem biorę się do pracy. Nawet
pod długą spódnicą i krótką koszulką jest mi gorąco. Mason
powinien zainwestować w nową klimatyzację. Nie mogę marnować
czasu. Oddycham pełną piersią i zabieram się do pracy. Zaglądam do
pudła za pudłem, otwieram je, przesuwam na bok.
Pierwszy regał okazał się klapą. Przynajmniej te kartony, do
których zajrzałam. Na szczęście te na najwyższych półkach są
opisane. Znalazłam wszystko, tylko nie słomki. Andie zapewne czeka
od dawna i, na ile ją znam, zaczyna się denerwować. Jak niby mam
z nią później prowadzić firmę, skoro nie jestem w stanie znaleźć
pieprzonych metalowych słomek w najzwyklejszy magazynie?
Zatrzymuję się przy drugim regale. Zanim cokolwiek otworzę,
przyglądam mu się dokładnie i –bingo! Widzę kilka, wystają
z kartonu nad moją głową, w rogu. Znalazłam je. Jedno jest pewne.
Skoro jest ich kilka, będzie i więcej.
To nie jest półka na wysokości oczu, lecz jedna z górnych.
Rozglądam się nerwowo, Szukam drabiny albo stołka, ale nie widzę
niczego takiego. Bóg jeden wie, gdzie są.
Muszę sobie poradzić bez nich. I dlatego daję z siebie wszystko,
wspinam się na palce i usiłuję na wdechu dosięgnąć pudła.
Po wielu minutach wyciągania się, prostowania, wstrzymywania
powietrza i zaciskania pośladków muszę zrobić przerwę. Ociekam
potem i jestem wściekła. Na karton! Zdaję sobie sprawę, że to
dziecinne, ale w tej chwili dobrze mi to robi. Próbuję po raz kolejny,
wyprężam się tak bardzo, że czuję ból w prawym barku, jednak to
działa! Nie mogę w to uwierzyć. Opuszkami palców podsuwam pakę
do siebie, a potem znowu opadam.
– Cholerny świat! – sapię. Niechby to przeklęte pudło spłonęło.
Pieprzyć słomki!
Tak nie dam rady. Brakuje mi co najmniej pięciu centymetrów.
Gdyby udało mi się dosięgnąć półki, wszystko poszłoby gładko.
W zasadzie mogłabym podskoczyć. Sceptycznie łypię na karton.
Właściwie dlaczego nie? Zawsze można spróbować.
Uginam kolana, wybijam się i chwytam górny róg kartonu.
Przepełnia mnie fala euforii i triumfu, gdy czuję go między palcami.
Ale za chwilę z moich ust wypływa lawina przekleństw, gdy dociera
do mnie, że plan jest po prostu do dupy.
Pudło zachowuje się jak Superman w sąsiedztwie kryptonitu i leci
na posadzkę. Słomki rozsypują się jak konfetti, sypią mi się na
głowę. Któraś mnie zdrapuje, inna ciągnie za włosy. Wrzeszczę na
całe gardło, przerażona, i jednocześnie kulę się, by uniknąć
bombardowania.
Podskok był beznadziejnym pomysłem. Trzeba było zastanowić się
chwilę i poszukać czegoś, na co mogłabym wejść.
Jestem ciut podrapana, ale to nic poważnego. Odwracam się za
siebie i… Nagle nie mogę złapać tchu.
Jak to się mówi? Zawsze może być gorzej? Nie sądziłam, że to
możliwe, lecz teraz, kiedy podnoszę wzrok i zastanawiam się,
dlaczego moja koszulka wisi na półce, a nie na mnie, zaczynam w to
wierzyć.
– Cholerny świat! – krzyczę i zakrywam rękami piersi szybciej niż
błyskawica.
Cholera, cholera, cholera!
Inne kobiety nie noszą majtek, ja akurat dzisiaj nie mam
biustonosza, co zakrawa na żart. Zazwyczaj noszę stanik, ale ta
luźna koszulka go nie potrzebowała… Aż do tej chwili. Andie miała
rację co do niej.
Mam ochotę wybuchnąć śmiechem, jednak sytuacja jest tragiczna.
Nie włożyłam stanika, bo wyglądałoby to głupio pod tą koszulką,
zresztą i tak go nie potrzebuję. Nie mam tam zbyt wiele do
podtrzymywania. Do tej pory nie był to w ogóle żaden problem!
Częściowo pusty karton leży po mojej lewej stronie, słomki ścielą
się na całej podłodze. Nie jestem w stanie ich zliczyć. Oddycham
z trudem.
Nie, nikt się o tym nie musi dowiedzieć. Weź się w garść. Ściągnij
z góry koszulkę, ubierz się…
– Zaraz zwymiotuję. Chyba jestem w szoku – mamroczę, czując,
jak moja klatka piersiowa unosi się gwałtownie pod dłońmi, które do
niej przyciskam.
– W takim razie dobrze, że tu jestem.
Cholera. Mason. Tylko nie on!
Rozdział 8
Tego się naprawdę nikt nie spodziewał.

Mason

Nie wierzę własnym oczom. June plecami do mnie, ale najwyraźniej


topless. Wokół niej niezliczone słomki zaściełają podłogę magazynu.
Jakim cudem to zrobiła?
Nawet plecy potrafią zachwycić. I na wszystkie świętości, w tych
słowa nigdy nie było więcej prawdy niż w tym momencie.
Zaschło mi w ustach. Zaciskam pięści. Co chwila przebiega po
mnie dreszcz.
June łypie na mnie gniewnie przez ramię. Nagle na moich ustach
pojawia się uśmiech.
Pierwsze, co robię, to zamykam za sobą drzwi, żeby nie wszedł tu
nikt więcej. Potem podchodzę do niej. Mam nadzieję, że wydaję się
bardziej wyluzowany, niż naprawdę jestem. Jej widok sprawia, że
uginają się pode mną kolana.
– Spadaj – syczy.
– Wygląda na to, że potrzebujesz pomocy, kotku.
– Poradzę sobie.
Teraz śmieję się naprawdę, a jednocześnie cały czas analizuję
sytuację. Zbliżam się. Na podłodze leży karton i jego zawartość.
Bluzeczka June zwisa, zapewne porwana, z jednej z półek. June
gorączkowo zasłania piersi, a mimo to nie chce pomocy?
Co za uparta baba.
– Z tego, co widzę, masz ograniczone możliwości – stwierdzam
sucho. Kiedy załamana odrzuca głowę do tyłu i zamyka oczy,
głęboko nabieram tchu. Odwraca się do mnie tyłem, unika mojego
wzroku i po raz kolejny próbuje jedną ręką dosięgnąć bluzeczki. Na
darmo.
Parska wkurzona.
– Co tu właściwie robisz, Mason?
Zatrzymuję się pół metra za nią.
– W moim własnym klubie? Czy tutaj, z tobą?
Widzę wyraźnie, jak poruszają się te jej cudowne plecy, jak napina
mięśnie barków i wstrzymuje oddech. Wędruję spojrzeniem po jej
cudownie jasnej skórze, wzdłuż kręgosłupa aż do talii i zarysu
pośladków. Nad skrajem spódnicy dostrzegam wyraźnie dwa
malutkie dołeczki.
June nie ma pojęcia, co ze mną wyprawia. Z jakim trudem
przychodzi mi w jej obecności myśleć logicznie.
– Jest coraz ciaśniej, więc chciałem sprawdzić klimatyzację.
Powiedziałem już ochronie, żeby nie wpuszczali nikogo więcej,
nawet kiedy ludzie zaczną wychodzić. Przynajmniej na razie. Andie
i pozostali mają pełne ręce roboty – mówię ochryple, więc
odchrząkuję cicho. – Czekała na ciebie i zastanawiała się, gdzie
jesteś, więc… Pomyślałem, że się rozejrzę. – Jej barki unoszą się
i opadają. Oddycha głęboko. – I to był chyba dobry pomysł. Jeden
z moich lepszych, kiedy tak sobie o tym myślę.
Zero ciętej riposty, zero awantury, zero reakcji z jej strony. Nic.
June stoi nieruchomo i właśnie to doprowadza mnie do szału
bardziej niż cokolwiek innego.
Kusi mnie, by jej dotknąć, uczyć się jej skóry, jej pleców i…
Powinienem jak najszybciej pomyśleć o czymś innym, zanim te
marzenia staną się zbyt widoczne w moich spodniach.
– Mam ci pomóc, czy sobie iść? – Zostawiam jej wybór. Zawsze go
miała i zawsze będzie, jeśli o mnie chodzi.
Sekundy oczekiwania na jej odpowiedź ciągną się jak stara guma
do żucia. Jak wieczność, którą wypełniają jedynie nasze oddechy,
krew pulsująca mi w skroniach i głuche dźwięki muzyki w tle.
W końcu kiwa twierdząco głową. Jednak cały czas się nie rusza, nie
odsuwa ode mnie, nie robi kroku w bok, żebym bez problemu
dosięgnął jej bluzeczki. Staję tuż koło niej, aż dotykam klatką
piersiową jej barków, aż czuję pod podbródkiem jej głowę. Aż otacza
mnie owocowy zapach jej szamponu i perfum. Kręci mi się w głowie.
Boże, tak zapewne jest w piekle: rozkosz i cierpienie zarazem.
Palce mi drżą, a przecież nawet nie dotknąłem June i nie zrobię
tego. Nie w ten sposób. Nie tutaj. Nie, jeżeli sama tego nie zechce.
Podnoszę rękę, pochylam się odrobinę, bez problemu dosięgam jej
bluzeczki. Wygląda na to, że delikatny materiał zahaczył o stary
wystający gwóźdź. Jest w strzępach.
Podaję jej tkaninę, nie patrząc. Skrawki zwisają z moich palców.
– Chyba do niczego się już nie nada – zauważam możliwie
spokojnie. Słyszę jej rozpaczliwe westchnienie, gdy bierze resztki
bluzki z moich rąk i ogląda.
Szybkim ruchem odwracam się, rozpinam koszulę i zdejmuję ją.
Pod spodem mam cienką koszulkę, a w kantorku coś na zmianę, więc
w ogóle nie ma o czym mówić. Z rozszalałym sercem kładę June
ciemny materiał na ramieniu i naprawdę robię, co w mojej mocy, by
na nią przy tym nie patrzeć.
– Co to jest?
– A na co wygląda, kotku?
Z najwyższym wysiłkiem powstrzymuję jęk, gdy June nie tylko
bierze koszulę, lecz także przez ułamek sekundy dotyka mojej dłoni.
– To bardzo miły gest – szepcze z wyraźnym trudem.
Chcę wyjść. Natychmiast. Zanim zrobię coś, czego będę żałował,
co mogłoby zniszczyć wszystko między nami… Po prostu wszystko.
Bo pragnę o wiele więcej niż to tutaj.
– Nie ma sprawy. – Energicznie cofam dłoń, odwracam się szybko
i idę w kierunku wyjścia. Każdy krok oddalający mnie od niej sprawia
ból. Nie tylko moim jądrom, ale przede wszystkim temu przeklętemu
sercu. Od kiedy niby jestem taki… Miękki? – Zamknę za sobą drzwi,
żeby nikt cię tu nie zaskoczył. – Zazwyczaj wejście na zaplecze stoi
otworem albo jest lekko przymknięte. – Powiem Andie, że zaraz
przyjdziesz i że wszystko w porządku.
Nie czekam na jej odpowiedź, nie ryzykuję kolejnego spojrzenia.
Wychodzę z magazynu i zgodnie z obietnicą zamykam drzwi.
Opieram się o nie ciężko.
Jestem w rozsypce. Przecieram oczy dłonią, staram się zapanować
nad oddechem. Kilka razy przeczesuję włosy palcami, szybko
i szorstko. Dopiero kiedy jest za późno, dociera do mnie, że tym
samym szlag trafił moją fryzurę. Zresztą teraz to już bez znaczenia.
Mam całkiem inne problemy… Jest mi cholernie gorąco – i to nie
z powodu temperatury w klubie.
Ostatni raz oddycham pełną piersią, odrywam się od drzwi
i ruszam z powrotem. Kiedy wkraczam do sali, otacza mnie fala
lepkiego powietrza, głośnych śmiechów i jeszcze głośniejszej
muzyki. Atmosfera jest świetna, nuta idealna. Oświetlenie działa bez
zarzutu, klimatyzacja i wentylatory pracują pełną parą. Wcześniej
mieliśmy małe problemy, stąd tak wysoka temperatura.
– Mason? Z June wszystko w porządku? – Nagle tuż przy mnie
wyrasta Andie. – Co się stało z twoją koszulą? – Zirytowana patrzy
na moją klatkę piersiową.
– W najlepszym. Radzi sobie i zaraz przyjdzie. Moją koszulę ma
June… Niechcący porwała swoją bluzeczkę. – Brzmi beznadziejnie,
mało wiarygodnie i jakoś tak głupkowato, nawet jeśli to prawda.
– OK – odpowiada Andie sceptycznie i przeszywa mnie tym swoim
rentgenowskim spojrzeniem. Powinienem natychmiast uciekać,
zanim będzie za późno. Naprawdę krępująca sytuacja.
– Dzwoń, gdyby coś się działo. Będę na górze, zajmę się
papierologią. – No proszę, zabrzmiało bardzo profesjonalnie.
– Tak jest, szefie. – Mruga znacząco. Usiłuję uśmiechnąć się
beztrosko. Niestety słabo mi to wychodzi.
Przed odejściem uderzam dłonią w kontuar. Potem oddalam się
okrężną drogą, pod ścianami, bo tam jest odrobinę więcej miejsca.
Pchać się teraz przez zatłoczony parkiet to czyste samobójstwo.
Ludzie podchodzą do mnie, witają się, uśmiechają. Przez ten
cholerny artykuł stałem się rozpoznawalny. A przecież nigdy tego
nie chciałem. Nigdy. Nie chciałem zwracać na siebie uwagi, tylko po
prostu robić swoje.
– Hej. – Nagle drogę tarasuje mi kobieta. Schody są już tak blisko,
jestem o krok od celu. Chodzi mi tylko o świeżą koszulę, na miłość
boską.
– Hej. – Naprawdę nie chcę być niegrzeczny, ale nie interesuje
mnie. I słychać to w moim głosie. Nie, żeby nie była piękna. Jest, i to
nawet bardzo. Kto wie, może jest także mądra i dowcipna. Ale…
Niestety to nie June.
– Anne – przedstawia się. Nie pyta o moje imię, co oznacza, że już
je zna. Co z kolei dowodzi, że nie zagadnęła mnie przypadkiem ani
nie dlatego, że kręcą ją faceci, którzy przychodzą do klubu
w spodniach od garnituru i podkoszulku.
Zawsze to samo: pieniądze, wygląd, szpan. Przy tym chodzi o nią,
nie o mnie. No i dobrze, niech ludzie pieprzą sobie życie tak, jak tego
chcą, lecz mnie proszę w to nie wciągać.
Oczami wyobraźni widzę June. Chciałbym być teraz albo z nią,
albo sam, w kantorku. Muszę odzyskać rozum.
– Napijesz się ze mną?
Kurde, na widok June każdy straciłby rozum. Każdy poczułby
nieprzepartą ochotę, by paść przed nią na kolana i zaserwować jej
swoją męskość na srebrnym półmisku.
Czuję palce na kraju koszulki. Mrugam nerwowo.
– Słucham?
– Powiedziałam, że chciałabym się czegoś napić.
– Proszę bardzo, bar jest z tyłu. Powodzenia. – Pokazuję kierunek
i mijam ją. Potrzebuję spokoju. To nie jedyna kobieta, ani w ciągu
ostatnich tygodni, ani dzisiaj. Najwyraźniej w Seattle zapanowała
moda na zabawę Złap Masona. Wkurza mnie to do tego stopnia, że
brak mi słów.
Jestem, kim jestem. Zawsze miałem problem z nawiązywaniem
nowych znajomości, nie angażowałem się, póki nie miałem
pewności, czemu dana osoba chce utrzymywać ze mną kontakt. To
dotyczy chyba wszystkich. Nigdy nie ma się stuprocentowej
gwarancji, jednak przeszłość nauczyła mnie, że w moim przypadku
ich motywy najczęściej dotyczą stanu konta bankowego, klubu,
bogatego ojca i sportowego samochodu. To interesuje większość. Nie
Mason jako taki.
Mój ojciec i jego firma są dobrze znani, każdy może sprawdzić, ile
wynosi jego majątek, a także wyszukać naszą rodzinę w internecie.
Matka żyje z alimentów i do zeszłego miesiąca mieszkała z jakimś
modelem, nie mam pojęcia, co robi dzisiaj i czy nadal jest z tym
typem. Ojciec dba, by sumy na jego kontach rosły i udziela się
towarzysko, a cały świat spekuluje, czemu jego syn nie angażuje się
w firmę albo nie handluje akcjami na giełdzie. To bardzo proste, ja
po prostu chcę mieć święty spokój. Ojciec nigdy mnie nie
potrzebował, a dzisiaj ja go nie potrzebuję.
Komórka wibruje mi w kieszeni. Wyjmuję ją. Z wyświetlacza patrzy
na mnie twarz Alana Greene’a. O wilku mowa…
Dzwoni Darth Vader.
Jeszcze tylko tego mi brakowało. Odrzucam połączenie i chowam
telefon do kieszeni. To naprawdę fatalny moment, w tej chwili nie
mam ochoty się z nim konfrontować.
Wreszcie docieram do schodów i szybko biegnę na górę.
W gabinecie na krótko zamykam oczy, zadowolony, że tłum, klub
i przynajmniej częściowo głośna muzyka zostały za mną. Odciąłem
się od nich.
I od całego pieprzonego świata.
Serce ciągle wali mi jak szalone, czuję się, jakbym miał kaca, nie
jestem w stanie na niczym się skupić, bo moją głowę przepełnia myśl
o kobiecie, której nie mogę mieć.
Idę do sąsiedniego pokoju, wyjmuję czystą koszulę z szafy przy
łóżku i wkładam szybko. Wracam do kantorka i oddycham z ulgą.
Wieczór przebiega dokładnie tak, jak tego chciałem, prawda?
Bynajmniej. Moje życie w pigułce.
A robi się jeszcze lepiej, bo telefon znowu wibruje. Znowu ojciec.
Niech to szlag.
Już chcę ponownie odrzucić połączenie, ale… Właściwe
powinienem odebrać i zmierzyć się z tym. W minionych tygodniach
dzwonił codziennie, więc to naprawdę coś ważnego albo pilnego.
Oczywiście chodzi o firmę, bo tylko ta sprawa zawsze jest pilna albo
ważna. Jestem święcie przekonany, że po raz kolejny chce tłumaczyć,
dlaczego muszę ją przejąć i zaangażować się w imperium, które
z takim wysiłkiem budował. Twierdzi, że dzieło jego życia powinno
zostać w rodzinie i należy je kontynuować. Jest w tym pewna ironia
losu. Poza tym zapewne wkrótce spełni groźbę z zeszłej jesieni, gdy
zapewniał mnie, że jego cierpliwość ma pewne granice i nie pozwoli,
bym dalej marnował sobie życie. Podczas Bożego Narodzenia
słuchałem tego bezustannie przy świątecznej kolacji.
Upłynął czas, który mi dał. Nadeszło lato, od dawna powinienem
pracować w rodzinnej firmie.
To nie kwestia tego, czy zareaguje, czy skróci mi smycz. To kwestia
tego, kiedy to zrobi.
Nie odpuszcza, trzeba mu to przyznać.
I oczywiście zapyta, jak studia. Prawie dwa lata temu zapisałem
się na uniwersytet, bo tego chciał, ale o studiowaniu mowy nie ma.
Zgodziłem się, ponieważ liczyłem, że da mi spokój, a także dlatego,
że niektóre przedmioty przydają mi się w prowadzeniu klubu, na
przykład ekonomia czy finanse. Ale to by było tyle.
– No to jedziemy. – Tylko jeżeli odbiorę telefon, dowiem się, o co
chodzi. Może później da mi spokój do kolejnej Gwiazdki.
– Mason. – Jego niski, lekko ochrypły głos wibruje mi w uchu.
– Co mogę dla ciebie zrobić? – pytam, siląc się na uprzejmość
i spokój.
– Dlaczego nigdy nie odbierasz? Dobry biznesmen powinien być
zawsze osiągalny. – Cisza. Czekam. – Oczywiście o tym wiesz –
przyznaje równie pewny swego jak ja. Obaj mamy świadomość,
dlaczego nie odbieram. – Griffin był u ciebie. – To nie jest pytanie.
– Wolałbym wiedzieć o tym wcześniej – mówię.
– Wiedziałbyś, gdybyś odbierał telefon.
Punkt dla niego.
Znużony podchodzę do biurka. Stoi pod małym okienkiem,
z którego rozciąga się zapierający dech w piersiach widok – na
przeciwległy mur. Opieram się o szybę, przesuwam dłonią po czole.
Jestem wykończony.
– Czego chcesz, tato?
– Wracaj do firmy, chłopcze.
– Ile razy będziemy o tym rozmawiać? Nie chcę mieć nic
wspólnego ani z firmą, ani z jej pracownikami, ani Griffinem czy
z tobą. – Wzbiera we mnie złość. Powoli, ale niepowstrzymanie.
– Co się stało, to się nie odstanie. Daj spokój przeszłości i popatrz
przed siebie.
W tym momencie zazwyczaj się rozłączam. Takie słowa może
wypowiedzieć tylko ktoś, kto w swojej przeszłości nie ma niczego
ważnego, niczego, co go zraniło.
– Rozłączam się.
– Mason – ostrzega. – Przyjdziesz do firmy i będziesz tu harował.
Klub nie jest ważny, ważna jest twoja przyszłość.
– Innymi słowy, ważna jest firma i twoja reputacja. Niby kto
chciałby syna, który prowadzi, według ciebie, trzeciorzędny klub,
w którym bawi się gawiedź, mam rację? – Nie chwyta przynęty.
Zresztą może to niepotrzebne, bo mówię prawdę.
– W przyszłym miesiącu podasz mi termin.
– A jeśli nie?
– W przyszłym miesiącu, Mason.
Rozłącza się.
Ciskam telefon na biurko, oddycham głęboko, na chwilę zamykam
oczy. Nie zmusi mnie. Może mi bardzo utrudnić życie, i to na wielu
płaszczyznach. Wkurza mnie. Mam świadomość, że powinienem
ustąpić, bo zachowuję się jak on. Oceniam, zanim wszystko
przeanalizuję. Ale po wszystkim, co przyniosło mi takie życie – brak
matki, ojciec pracoholik i Griffin jako rzekomy przyjaciel, który bez
skrupułów włazi w dupę każdemu ważniakowi w firmie i zawsze jest
gotów zadać mi cios w plecy; całe mnóstwo chciwych,
wyrachowanych ludzi – nie jestem jeszcze gotowy na ten krok.
Zerkam na papiery na biurku, ale naprawdę nie myślę logicznie.
Cały czas mam w uszach rozmowę z ojcem, więc odsuwam je na bok.
Do szuflady. Jutro się nimi zajmę.
Uwielbiam ten klub. I nie będę dokonywał niewłaściwych wyborów
ani robił czegoś na pół gwizdka tylko dlatego, że ojciec wyprowadził
mnie z równowagi.
Do kupy. Muszę się zebrać do kupy.
Zaciskam dłonie na krawędzi biurka, pochylam się, zwieszam
głowę i koncentruję na oddechu.
Wszystko będzie dobrze. Klub działa bez zarzutu, Andie bardzo
mnie odciąża, mogę na niej polegać. Tak jak zazwyczaj na Susie
i wszystkich innych, którzy tu pracują. Ojciec… Gorzej już chyba być
nie może. A June?
Niech to! Odpycham się od biurka, spaceruję nerwowo po
gabinecie. Chce mi się wrzeszczeć.
Czasami żałuję, że się w niej zakochałem. Od czasów Elle do tego
nie doszło. Później nie dopuściłem do siebie żadnej kobiety,
w każdym razie nie w tym sensie. Żadna do tego stopnia nie
zawładnęła moim umysłem. Nigdy więcej nie chciałem tak bardzo
się odsłonić, wystawić na ciosy. Być równie bezbronnym.
Gdyby June nie przyszła z Andie do mojego klubu, gdyby nie
oblała mnie drinkiem, gdyby mnie nie fascynowała, wszystko byłoby
łatwiejsze. Prostsze. Normalne.
Pytanie, czy także lepsze…
Rozdział 9
Cóż, szybko poszło.

June

Jestem sama. Od co najmniej pięciu minut. Tak mi się przynajmniej


wydaje. Straciłam poczucie czasu, a w pobliżu nigdzie nie ma
zegarka. Tak czy siak tkwię przed tym durnym regałem półnaga
i totalnie zbita z tropu.
Co to właściwie było?(akapit)
Słomki. Poszłam po cholerne słomki. Jakim cudem skończyłam
roznegliżowana w magazynie, z Masonem, który uratował mnie
sztuką swojej odzieży? Skąd tak szybko się tu w ogóle wziął? Jeśli
o mnie chodzi, przypomina to początek bardzo złego i do bólu
przewidywalnego pornosa.
Zaschło mi w ustach, przełykam więc raz za razem, zwilżam usta
językiem, chrząkam. Wreszcie biorę się w garść, odrywam dłonie od
piersi i ubieram się.
Ciągle rozedrgana zerkam na koszulkę, rozerwaną na przodzie
i dziwnie pogniecioną. Delikatny materiał nie miał szans w starciu
z wrednym gwoździem. Nadaje się już tylko do śmieci, więc ciskam
ją na podłogę i teraz nie zostaje mi już nic innego, poza koszulą.
Koszulą Masona…
Robię coś, czego nie powinnam: wącham ją. O. Mój. Boże.
Dlaczego tak ładnie pachnie? Intensywnie, ziołowo i zarazem
świeżo. W pewnym sensie pachnie seksem…
– Mason, nienawidzę cię – mamroczę, a jednocześnie zdaję sobie
sprawę, że przed chwilą zachował się naprawdę fantastycznie. Miło
z jego strony, że oddał mi swoją koszulę.
Powoli naciągam ją przez głowę. Jest dla mnie zdecydowanie za
duża, dlatego wpycham ją w spódnicę. Wygląda to idiotycznie, ale
przynajmniej nie będę biegała goła po całym klubie. Nawet jeżeli tak
się właśnie czuję. Nago. Nawet jeżeli mam wrażenie, jakby dotykał
mnie nie materiał, lecz Mason.
Zaciskam powieki i staram się myśleć o czymś innym, ale to tylko
pogarsza sytuację.
Nerwowo zakładam włosy za uszy, co najmniej tuzin razy
wyrównuję na sobie koszulę, chcąc się upewnić, że leży jak powinna,
a potem w końcu zaczynam się ruszać.
Sięgam po karton, żeby zaprowadzić tu choć odrobinę porządku.
Stawiam go i zbieram słomki. Jedną po drugiej.
Wreszcie wszystkie są w pudle. Sięgam po przykrywkę, podnoszę
karton i idę do Andie. Kto wie, ilu cholernych słomek potrzebuje,
a po tym, gdy jak kretynka rozsypałam je po całej podłodze, muszą
najpierw trafić do zmywarki, zanim podamy je klientom.
Ledwie wychodzę z magazynu, uderzam w mur duchoty i potu.
Wchodzę do baru, a Andie już biegnie mi naprzeciw.
Stawiam karton pod kontuarem, żeby nikt się o niego nie potknął.
– June, wszystko w porządku? Zniknęłaś na całą wieczność.
Znalazłaś słomki?
Wskazuję pudło.
– Tak… Ja… Sorry – odpowiadam bez sensu. – To znaczy, są tutaj.
Przepraszam, rozsypały się. Musisz je najpierw przepuścić przez
zmywarkę, zanim ich użyjesz. – Patrzę na nią przepraszająco.
– Zdarza się. Dzięki, że po nie poszłaś. Dam znać chłopakom
i zajmę się tym.
Włosy jej się kręcą, warkocz nie jest w stanie okiełznać ciężkich
loków. Ma rumieńce na twarzy. Widzę krople potu na jej czole.
A mimo to promienieje. Kto by pomyślał, że do tego stopnia
rozkwitnie za barem? Doskonale sobie ze wszystkim radzi.
– Dzięki.
– To koszula Masona, prawda? – Przy tym pytaniu coś wyłącza mi
się w głowie. Nie potrafię odpowiedzieć bezpośrednio, czuję
łaskotanie w żołądku i… Czyżby sutki stanęły mi dęba? Podli zdrajcy.
– Był w magazynie – odpowiadam i unikam jej wzroku.
– No tak, ale ty też?
– Właśnie – odpowiadam piskliwie. Super, po prostu super. –
Mason musiał pożyczyć mi swoją koszulę, bo miałam małą katastrofę
z koszulką i gwoździem, i… Lepiej nie pytaj – dodaję
z westchnieniem i podnoszę strzępki mojej bluzki, by jej pokazać, co
się stało, a potem wciskam materiał do kosza.
– Co takiego? – Andie wybałusza oczy. – Zrobiłaś sobie krzywdę?
Pomóc ci? Chcesz wracać do domu, żeby się przebrać?
– Mam koszulę, jakoś to będzie.
Zapach Masona nieubłaganie daje o sobie znać.
Najpierw pocałunek, a teraz jeszcze i to. Więcej Masona niż jestem
w stanie znieść. O wiele więcej, niż chcę mieć w moim życiu.
Czy to źle, że o nim myślę? O tym, jakie to uczucie, gdy go całuję?
Nawet jeżeli wydarzyło się to tylko jeden jedyny raz? O jego
zapachu, jego głosie, jego oddechu na mojej skórze? Albo że przed
chwilą marzyłam, żeby zapomniał o tej pieprzonej bluzce i mnie
dotknął? Choćby przelotnie, choćby na chwilę?
Wciągam powietrze i wypuszczam je z płuc. Może nie powinnam
zamykać oczu na pewną oczywistość. Może będzie lepiej, jeśli… Jeśli
oczyścimy powietrze. Tak, to dobry pomysł. Czemu po prostu nie
ulec? Odważyć się ten jeden raz i tym samym mieć to z głowy?
Zniknie napięcie i presja, i…
– Andie? Dokąd on poszedł? – powiedziałam to. Podjęłam decyzję.
Usta Andie przypominają literę „O”, lecz jej mina zdradza, że nie
do końca wie, czemu o to pytam.
– Chyba na górę. Do biura. – Sceptycznie mruży oczy.
– Dzięki. – Już chcę odejść, ale mnie woła.
– June? Nie myśl sobie, że nie widzę, jak dziwnie się zachowujesz.
Wiem, że coś się święci. Najpóźniej jutro opowiesz mi, dlaczego
zapytałaś akurat o to, o co zapytałaś.
– Umowa stoi! – wołam, właściwie nie do końca wiedząc, na co się
zgodziłam. Zanim zdążę zmienić zdanie, przebijam się przez
roztańczony tłum, przez rozbawionych, roześmianych ludzi, aż
dochodzę do ściany naprzeciwko.
Przede mną schody do kantorku Masona. Pamiętam jeszcze, jak
Cooper i Andie weszli tam, gdy się w końcu pogodzili. Ja jednak
jeszcze nigdy nie byłam w jego gabinecie i jestem bardzo ciekawa.
Serce bije mi szybciej, głośniej, mocniej niż przedtem, wygrywa
własny rytm na żebrach. Płuca pragną tlenu, skórę zalewa gorąco,
ciężar w żołądku przybiera, i już wiem. Kiedy pokonam pierwszy
stopień, nie będzie odwrotu. Nie w tej chwili. Nie dziś. Nigdy.
Z tą świadomością z tyłu głowy waham się, a potem podchodzę do
stopni i ruszam na górę. Tak będzie lepiej. Nie ma sensu odwlekać
tego w nieskończoność. Podobamy się sobie. Powinnam na to
pozwolić, żeby później było lepiej.
Ciemne drzwi przede mną są jak potwór, którego muszę pokonać.
A przecież faktyczne niebezpieczeństwo czai się za nimi.
Pukam trzy razy, energiczniej i bardziej stanowczo, niż
spodziewałam się po sobie w tej sytuacji.
Mam wrażenie, że nie mam czym oddychać, zastanawiam się, co
właściwie powinnam powiedzieć. Co chcę powiedzieć.
Mam gonitwę myśli, opieram się o ścianę po prawej stronie. Nagle
nic już nie ma sensu.
Co.
Ja.
Tutaj.
Robię?
Skąd pomysł, że to dobre rozwiązanie? Co właściwie strzeliło mi
do głowy, że w ogóle biorę to pod uwagę? Co się ze mną dzieje?
Powinnam uciekać, powinnam…
Kiedy Mason otwiera drzwi, serce na chwilę staje mi w piersi.
Kiedy stoi naprzeciwko mnie i patrzę w jego piękne zielonobrązowe
oczy. Ma na sobie nową koszulę. Wydaje mi się, że każda moja
komórka, każdy mięsień razem ze mną przestaje oddychać. Wiem
oczywiście, że to niemożliwe, ale w tej chwili tak właśnie się czuję.
Z jego twarzy nie da się niczego wyczytać – idealna pokerowa
maska. Tam naprawdę nic nie ma. Przynajmniej na pierwszy rzut
oka. Przy drugim dostrzegam jednak napięcie, widzę zdumienie
w jego oczach. Błysk, gorączkę, głód. I jego palce, kurczowo
zaciśnięte na framudze.
– Wpuścisz mnie? – pytam cichutko. To nie czas na gierki. Nie
teraz… Odpycham od siebie tę myśl. Najdalej, jak to możliwe.
Stoję przed nim na drżących nogach i czekam na jego odpowiedź.
W końcu uchyla drzwi odrobinę szerzej i usuwa się w milczeniu.
Ma zmierzwione włosy, nie do końca zapiętą koszulę, i nic na to
nie poradzę, że moje płuca domagają się powietrza akurat wtedy,
gdy go mijam.
W pokoju rozglądam się wokół, a Mason zamyka drzwi
i niezdecydowany staje za mną.
Podąża za moim wzrokiem, gdy spojrzeniem lustruję jego gabinet.
Przytulnie tu, choć mebli nie za wiele. Biurko i wszystko co
potrzebne, regał na dokumenty i segregatory. Mała lampka rzuca
mdłe światło, spowija wszystko ciepłą poświatą. Na wygaszaczu
ekranu jego laptopa bębni deszcz. Wsłuchuję się w szum kropli
wśród drzew, jakby to wszystko działo się naprawdę. Wędruję
spojrzeniem dalej. Widzę… Jeszcze jedne drzwi.
– Czego chcesz? – W jego głosie nie ma ani gniewu, ani wyrzutu.
Nie ma w nim praktycznie żadnych emocji i właśnie dlatego w tej
chwili odwracam się całym ciałem w jego stronę. Jego oczy zadają
kłam słowom…
– Wydaje mi się, że wiesz… – zaczynam.
Przez chwilę wbija wzrok w podłogę, a potem odwzajemnia moje
spojrzenie i rusza w moim kierunku. Powoli, ostrożnie, a jednak
zdecydowanie. Ja tymczasem coraz bardziej odchylam głowę do tyłu,
nie spuszczam go z oczu.
Zatrzymuje się w pewnej odległości.
Nie dotyka mnie. Nie drażni się ze mną. Nie flirtuje.
Jest zupełnie inaczej, niż się spodziewałam.
– Idź stąd, June. Proszę.
Tego nie spodziewałam się już w ogóle.
Dziwnie się z tym czuję.
Nie mogę powstrzymać pogardliwego śmiechu. Prawdopodobnie
dlatego, że jego słowa ranią o wiele bardziej, niż mi się zdawało.
Bardziej, niż chcę to przyznać.
– Od miesięcy chcesz się ze mną umówić. Nie dajesz mi spokoju.
Jesteś blisko. Za blisko. Ty… Ty… – Złość i gniew zalewają mnie,
pozbawiają możliwości, by w jakikolwiek sensowny sposób
dokończyć to zdanie. Zaciskam zęby, zaciskam zimne ze
zdenerwowania ręce, zaciskam na chwilę powieki. – Powiedz mi,
że… – Waham się. – Powiedz mi, że tylko sobie wmawiam ten
pociąg, to uczucie. Że przed chwilą wcale nie chciałeś mnie dotknąć.
Wiesz, w magazynie. Powiedz to i pójdę.
Teraz to on się złości. Teraz to on ściąga brwi. Teraz to na jego szyi
pulsuje żyła, to jego szczęka porusza się gwałtownie. Świetnie.
Przynajmniej oboje jesteśmy wkurzeni. Mam to w nosie.
– June, nie sądzę, żebyś naprawdę chciała tego, co ja.
– To prawda, nie mam ochoty na randkę.
– Nie o tym mówię – wydusza z siebie. Widzę jednak, że z trudem
nad sobą panuje. Że zmusza się, by się do mnie nie zbliżyć.
A zatem robię to ja. Powoli, ale stanowczo, żeby mógł mnie
powstrzymać, jeżeli naprawdę tego chce.
Jak w zwolnionym tempie unoszę ręce, czekam, czy coś zrobi. Nic
się nie dzieje. W końcu kładę mu dłonie na klatce piersiowej
i oddycham głośno, gdy wyczuwam bicie jego serca.
Kolejny kroczek.
Podchodzę jeszcze bliżej, wspinam się na palce, aż dotykam
nosem jego podbródka. To wystarczy, by przeszył mnie dreszcz.
– June – szepcze.
Nie ma nic złego w tym, czego chcę. Wie, na co może liczyć. A ja
wiem, że nie chcę niczego więcej poza jednorazową przygodą. Będę
mogła znowu logicznie myśleć. Taką przynajmniej mam nadzieję.
On wie, że nie będzie nic więcej. Że nie mogę. Nie mogę! Nigdy
więcej nie dopuszczę nikogo do siebie tak blisko jak Drew. Nigdy
więcej nie będę równie bezbronna.
– Jakie widzisz przeciwwskazania? – pytam cicho. – Jedna noc,
Mason. Odrobina zabawy. – Ponownie unoszę głowę. Nasze usta
dzielą już tylko milimetry.
Czekam, czekam, czekam. Na niego i na jego decyzję.
Wyrywa mi się stłumiony jęk, gdy wreszcie czuję jego dłonie na
plecach, gdy wreszcie jego ciepłe, miękkie, zdesperowane wargi
przywierają do moich.
Pochyla głowę. Wychodzę mu naprzeciw.
To wyzwalające, że to robię, że na to pozwalam, tylko tej nocy.
Rano nie będę już o nim myśleć. Rano wszystko znowu będzie
w porządku, przestanę gryźć się pytaniem, co by było… Rano będę
mogła myśleć o innych sprawach. A Mason zrozumie, że ze mną jest
tak, jak z każdą inną.
Przesuwa dłońmi po moich plecach, coraz niżej, dotyka własnej
koszuli. A potem dociera do paska mojej spódnicy i jednocześnie ssie
moją wargę, aż wzdycham głośno. Zamyka mi usta pocałunkiem,
odwzajemnia pieszczotę, bawi się mną. Kiedy zaciska dłonie na
moich pośladkach, kiedy swoim ciężarem pcha mnie do tyłu, nie
jestem w stanie myśleć logicznie. Wbijam w niego palce, jakbym
tonęła w odmętach uczuć.
Opieram się o kant stołu, jęczę cicho, a Mason podnosi mnie
jednym płynnym ruchem. Moje dłonie zawędrowały na jego szyję,
oplatam go nogami, przyciągam do siebie. Spódnica podjechała mi
wysoko nad kolana. Dzięki temu mam pole manewru. Mason jest tak
blisko, że między nami nie zmieściłaby się kartka papieru, Zdaję
sobie sprawę, że moje majteczki są tak wilgotne, że na pewno
poplamią jego eleganckie spodnie. I mam to w nosie. Jest zbyt
dobrze. Zbyt intensywnie. Zbyt prawdziwie.
Mason przestaje mnie całować. Nie mogę uwierzyć, że mało
brakuje, a jęknęłabym rozczarowana. Oboje staramy się odzyskać
oddech, on mi tego jednak nie ułatwia, bo lewą dłonią dotyka mojej
twarzy, policzka, częściowo skroni i włosów.
Po tej dobrej stronie, przemyka mi przez głowę.
Rozpościera palce, zalewa mnie jego ogień. Czuję każdy jego ruch.
Każdy przeszywa mnie jak elektryczny wstrząs.
Porusza kciukiem, wędruje nim po moim policzku, coraz niżej.
Dotyka mojej szyi. Odruchowo unoszę brodę, którą Mason obsypuje
pocałunkami. Za delikatnie, za krótko, za mało. Przyciągam go do
siebie stopami, aż nader wyraźnie wyczuwam jego erekcję. Jeszcze
ciaśniej, jeszcze bliżej, o ile to w ogóle możliwe. Ten ruch, ten dotyk,
sprawia, że z jego gardła wyrywa się cichy pomruk, który przyprawia
mnie o dreszcz i potęguje napięcie w podbrzuszu, wciąga jak burza.
Chwytam jego jęk, głęboką wibrację, całuję go i w tej chwili nie
myślę o niczym. Tylko o tym, że z każdym pocałunkiem jest lepiej.
Groźniej. Bardziej namiętnie.
Zniecierpliwiony wsuwa mi dłoń we włosy, jeszcze bardziej
odchyla głowę. Ponownie przerywa pocałunek. Wydaje mi się, że
chce mnie dręczyć. Rozkoszuje się tym tak samo jak ja.
Jestem tak oszołomiona namiętnością, że przesuwam palcami po
jego włosach i błagam, żeby robił to dalej.
Nie mam pojęcia, czego szuka w mojej twarzy, gdy tak na mnie
patrzy, nie wiem, czy to znalazł, ale w końcu spełnia
niewypowiedzianą prośbę.
Nie tak namiętnie, nie tak gwałtownie i zachłannie jak wcześniej.
Nie, ten pocałunek jest… Delikatniejszy. Powolny. I o wiele bardziej
pociągający.
– Mason – wzdycham, gdy drugą dłoń kładzie na swojej koszuli,
na mojej piersi. Czuję, jak z tego miejsca gęsia skórka rozbiega się po
całym moim ciele.
Czuję jego uśmiech, czuję ruchy jego ciała pod moimi dłońmi,
które się go uczą, teraz z karku wędrują na barki. Czuję jego smukłe
mięśnie, jego łopatki.
Rozedrgana, rozpalona, dotykam kołnierzyka jego koszuli.
Rozpinam guziki, jeden po drugim, co nie jest zbyt łatwe, bo Mason
tymczasem znaczy ustami moją skórę. Czuję je na skroni, na szyi, na
obojczyku… I po lewej stronie.
Dyskretnie przesuwam się tak, żeby znowu zmienił stronę, żebym
się nie usztywniła. Bo lewą zawsze chronię. Tutaj nie mogę dać się
ponieść. Nie mogę zdjąć maski.
Ostatnio był tylko pocałunek, teraz jest o wiele więcej. Nie mieści
mi się w głowie, że mało brakowało, a zapomniałabym o mojej
skazie. Nie mogę tak.
– Cholera – przeklinam cicho, bo nie do końca radzę sobie
z guzikami, i jednocześnie wzdycham, gdy Mason całuje mnie
dokładnie tam, gdzie tracę wszelkie hamulce. Jest takie miejsce
poniżej prawego ucha.
Słyszę jego cichy śmiech i widzę, jak zwinnie wsuwa dłoń pod
skraj koszuli.
– Mason, na miłość boską, jeśli mi nie pomożesz, porwę ci tę
koszulę na strzępy i wcale nie będę tego żałować. – W tej chwili coś
się zmienia, czuję to wyraźnie. Sztywnieje, nieruchomieje, wycofuje
się.
Chcę go dalej dotykać, nie chcę, żeby się odsuwał, żeby…
Nie przerywam, dalej mocuję się z jego guzikami, ale chwyta mnie
za nadgarstki, powstrzymuje.
– Nie. Nie tak. Nie tutaj, June – wydusza z siebie.
Żałuję, że nie tylko nie mam w głowie odpowiednich słów, ale też
że nawet gdybym je miała, chyba nie zdołałabym ich wykrztusić,
wypowiedzieć przez ściśnięte gardło. Mam pustkę w głowie. Mogę
tylko odwzajemniać jego spojrzenie, cały czas oplatać go nogami,
pozwalać, by decydował o kolejnym kroku.
– Och, fuck! – przeklina, i zanim się zorientuję, co się dzieje,
bierze mnie na ręce. Wtulam się w niego jak pluszowa zabawka.
Niesie mnie przez gabinet, jakbym ważyła tyle co piórko. Trzymam
się go, nie mam pojęcia, co zamierza. Odwraca się bokiem, razem
pokonujemy drzwi, ale nie na zewnątrz, do klubu, tylko do kolejnego
pomieszczenia. Tutaj owiewa mnie nieco chłodniejsze powietrze.
Mason zamyka za nami drzwi i układa mnie na łóżku.
Łóżko. On naprawdę ma łóżko w klubie. To znaczy… Szczerze
mówiąc, myślałam, że Andie robi mnie w konia, że przesadza albo
coś jej się pomyliło, ale nie. To prawda.
Wcale tego nie chcę, a jednak cichutki głosik w mojej głowie
zastanawia się, ile właściwie kobiet leżało tu przede mną. Ile tu
sprowadził, ilu z nich dotykał tak samo jak mnie i… Nie! Nie mogę
o tym myśleć. To nie ma znaczenia. Sama do niego przyszłam. Sama
tego chciałam. Ten jeden jedyny raz…
Opieram się na łokciu i patrzę na niego. Jego klatka piersiowa
unosi się i opada w gwałtownym oddechu, erekcja wyraźnie rysuje
się pod materiałowymi spodniami. Z satysfakcją stwierdzam, że
rozpięłam więcej guzików koszuli, niż mi się zdawało. Widzę jego
lekko opaloną skórę i nieliczne ciemne włoski, takie same jak te,
które, jeśli się dobrze przyjrzeć, można wypatrzeć też na jego
przedramionach.
Przyglądam mu się, wędruję po nim wzrokiem, Rozkoszuję się
faktem, że stoi przy łóżku i na to pozwala. Że na mnie patrzy, a jego
spojrzenie niemal fizycznie czuję na skórze.
– Mason – szepczę. Nic więcej nie przechodzi mi przez gardło, ale
to wystarczy, by wreszcie otrząsnął się z odrętwienia. Zdejmuje buty.
Chciałabym, żeby to samo zrobił z resztą ciuchów, zanim dołączy do
mnie na łóżku. Zanim przykryje mnie sobą, wślizgnie się między
moje uda, odgarnie mi włosy z twarzy i wreszcie znowu mnie
pocałuje. Tak, jakby jutra nie było.
Tym razem pilnuję się, żeby lewa strona była zasłonięta, od razu
podsuwam prawą. On tymczasem rozgarnia poły zbyt dużej koszuli
i na chwilę odrywa ode mnie usta. Zaraz jednak znowu mnie całuje,
kąsa, pieści mój podbródek, jest coraz niżej. Mason, zawsze
doskonale idealny, teraz drażni moją skórę wyraźnie wyczuwalnym
zarostem, aż staję w ogniu. Jest wszędzie, a pragnienie, by poczuć go
całkowicie, ciało przy ciele, zaraz mnie rozerwie, pozbawi rozumu.
Unosi moją nogę, palcem znajduje skraj spódnicy, wędruje coraz
wyżej, dociera do kolana, do uda. Czuję, jak lekko drży mi noga,
a plecy wyginają się z tęsknoty.
Słyszę jego głośny oddech, westchnienia i moje jęki. Zamykam
oczy i już tylko czuję. Czuję, jak wsuwa lewą dłoń pod moją
spódnicę, dotyka rozpalonej skóry na udzie.
Jeżeli zaraz nie ściągnie albo nie zerwie ze mnie majteczek, sama
to zrobię.
On jednak tylko dotyka koronki, wodzi palcem po jedwabiu i mnie
dręczy, aż zwijam się pod nim i skręcam. Bez uprzedzenia, szybko
usuwa materiał z drogi i oto jego gorące palce dotykają mojej
wilgoci.
Wzdycham, głośno, długo, przyciągam go mocniej do siebie.
Mocniej, bliżej, więcej. Chcę więcej.
Póki Mason nie wsunie we mnie palca, a ja nie poczuję, że zaraz
eksploduję. Póki nie dołączy do niego drugiego i nie wpadnie
w bezlitosny rytm. Widzę jego twarz nad sobą, porusza się nade
mną, pieści językiem, igra z moim. Ustami chwyta każde
westchnienie, każdy jęk. W odpowiednim momencie zmniejsza
ucisk, w następnym wchodzi we mnie znowu. To czyste szaleństwo,
prymitywne, a zarazem… Zupełnie inne niż wszystko, co do tej pory
przeżyłam.
Nie mam jednak czasu, by dłużej się nad tym zastanawiać, bo jego
kciuk odnajduje ośrodek mojej rozkoszy, zatacza kręgi, nie
przestając jednocześnie poruszać we mnie palcami.
– Mason, ja… Proszę! – Nie chcę tak skończyć. Chcę, żeby nas
w końcu rozebrał. Natychmiast. Chcę poczuć go całego. I mam
w nosie, czy to dobry, czy zły pomysł.
Waha się. Nabiera powietrza w płuca, wypuszcza je tuż nad moją
piersią. Otwieram oczy, bo czuję, że na mnie patrzy. Bo czuję, że on
także tego chce. Nasze zamglone, rozpalone spojrzenia splatają się.
– Jesteś przepiękna, June.
I właśnie to mnie rozwala. Właśnie to jest jak kubeł zimnej wody,
jak siarczysty policzek. Dlaczego to powiedział? Dlaczego teraz?
Patrzę na niego. Na Masona. Na naszego przyjaciela,
współlokatora Andie, jej nowego niemal brata, naszego szefa. Tak
nie powinno być. Absolutnie nie.
Kładę mu dłoń na policzku, czuję, że oczy zachodzą mi łzami.
Nie, nie chodzi o to, co powiedział. Wielu facetów prawiło mi
komplementy, także podczas seksu. Podczas szybkiego numerku na
jedną noc. Chodzi o to, jak to powiedział. Mason mówi szczerze. On
naprawdę uważa, że jestem piękna. A przecież zna tylko maskę,
tylko tę June, którą chcę mu pokazać. A to nie jest prawda, nie cała.
A dzisiaj? Dzisiaj prawdopodobnie zadałam nam obojgu więcej bólu,
zraniłam nas bardziej, niż kiedykolwiek chciałam.
Ja… To znaczy… Wcale tego nie chciałam.
Mason na to nie zasłużył.
Całuję go po raz ostatni. Mocno, namiętnie, wkładam w tę
pieszczotę przeprosiny, a potem odpycham go i siadam. Mason
odsuwa się bez słowa, bez głupich komentarzy. On także to czuje.
Ze smutkiem odwracam wzrok, poprawiam na sobie majteczki
i resztę ciuchów, a potem wstaję, chrząkam. Nogi mam jak z gumy,
miękkie i niepewne.
– Pójdę już.
– June. Co zrobiłem nie tak?
Jezu, Mason.
– Nic. – A jednak cholernie dużo. Ale jego to nie dotyczy. – Miałeś
rację, nie chcemy tego samego. Przepraszam, że zjawiłam się
nieproszona. To się nie powtórzy, obiecuję.
Wybiegam z pokoju do gabinetu, ale Mason jest szybszy. Dogania
mnie, zanim rozpłynę się w klubie, chwyta, przyciska do ściany.
– Wyjaśnij mi jedno, kotku: czego ty właściwie chcesz? – mówi
ochryple i moje ciało, cholerny zdrajca, natychmiast reaguje. Na
wszystko w nim.
– Pytanie, czego ty chcesz? – syczę. – Randki? Związku? Żyć długo
i szczęśliwie? Bajki? Takie rzeczy nie dzieją się w prawdziwym życiu.
Z każdym moim słowem z jego twarzy znikają emocje. Z każdym
moim słowem cofa się odrobinę.
Puszcza mnie, nic nie mówi, wreszcie ustępuje mi z drogi.
Znajduję dłonią framugę drzwi, które prowadzą z powrotem do
klubu. Do rzeczywistości.
Plecami do niego wbijam gwóźdź do trumny.
– Wszystko gra. Spełniłeś tamtą obietnicę. Wreszcie mamy to
z głowy. Sprawiłeś, że jęczałam.
Podczas zabawy, która chyba dla żadnego z nas nie jest grą. Dla
każdego z nas jest czymś innym, ale na pewno nie grą…
Zostawiam go, wychodzę oszołomiona, niemal spadam ze
schodów, przepycham się przez klub, biorę moje rzeczy, docieram do
baru.
– Andie? – Gestem daje znać klientowi, że zaraz do niego wróci,
a potem podchodzi do mnie. Najpierw rozpromieniona, potem
sceptyczna, wreszcie zmartwiona.
– Źle się czujesz?
– Ja… To znaczy… – Gula w gardle zaraz mnie udusi. Kolejna
próba. – Niedobrze mi. Przez brak tlenu. Naprawdę powinnam się
przebrać, masz rację. – Okłamuję Andie. Najlepszą przyjaciółkę.
Moją rodzinę. Muszę wyjść, zanim rozsypię się na kawałki.
Potrzebuję miejsca dla siebie, tutaj nie jestem w stanie oddychać. –
Złapię taksówkę i pojadę do domu. Ja…
Czuję jej dłoń na ramieniu.
– W porządku. Nie musisz się tłumaczyć. Po pracy przyjadę do
ciebie, mam przecież klucze. Uważaj na siebie, proszę.
Z najwyższym wysiłkiem kiwam głową. Jeżeli jeszcze raz otworzę
usta, zacznę szlochać. Albo się załamię.
Szybko zostawiam za sobą Andie, klub i Masona. Przede
wszystkim Masona. Wsiadam w jedną z taksówek czekających na
zewnątrz i jadę do akademika. Ledwie zatrzasnęłam za sobą drzwi,
ledwie podałam taksówkarzowi adres łamiącym się głosem, tama
pękła. Wszystko się rozlało. Rozszalało jak burza. Eksplodowało jak
woda w butelce pod ciśnieniem.
Płaczę. Szlocham. I nie mogę przestać. Nie pamiętam, kiedy
ostatnio tak rozpaczałam. Kiedy tak bardzo cierpiałam. I to właśnie
jest takie fałszywe. Świadomie skrzywdziłam kogoś, kogo lubię.
Sprawiłam, że zrobił coś, czego nie chciał. Nie tak jak ja.
Zachowałam się jak egoistka, widziałam tylko własny interes.
Mason mnie lubi. Ja jego także. Na tym się kończy, dalej nasze
oczekiwania i potrzeby bardzo się różnią. A dzisiaj bawiłam się nim
i jego marzeniami.
Fatalnie.
Cały czas dźwięczą mi w uszach jego słowa.
Piękna. Uważa, że jestem piękna. Kobieta o pewnym siebie
uśmiechu, bezczelnym spojrzeniu, z dowcipnymi ripostami. Kobieta
o idealnym makijażu i idealnej skórze. Masonowi podoba się maska,
którą nakładam codziennie jak suknię szytą na miarę. Zachwyca się
wizerunkiem, który tworzę.
Który tworzę, bo nie potrafię kochać siebie taką, jaka jestem.
Rozdział 10
Najbardziej popieprzone w życiu jest to, że nigdy nie wiesz, kiedy warto
walczyć dalej, a kiedy przegrało się z kretesem.

Mason

To jedna z tych nocy, gdy woda nie wystarczy. Jedna z tych nocy, gdy
zamieniam piwo korzenne na coś mocniejszego.
Jestem wrakiem. Siedzę na kanapie w salonie, tępym wzrokiem
gapię się w opróżnioną już szklaneczkę whisky i w kółko zadaję sobie
pytanie, co się właściwie wydarzyło. Jakim cudem? Dlaczego? Co
poszło nie tak? A niech to wszystko szlag trafi!
Podrywam się na równe nogi, nerwowo spaceruję po ciemnym
pokoju. Jasne światło księżyca zalewa ogromne okna, spowija meble
i ściany zimnym, bladym blaskiem.
Nie mam pojęcia, która godzina, kiedy pozostali wrócą do domu.
Czy June przyjedzie z Andie… Nie, raczej nie. Jeśli już, to Andie
pojedzie do niej, a Cooper zajmie się psem, który teraz smakowicie
chrapie na jednym ze swoich posłań.
Odchylam głowę, nieruchomieję, na moment zamykam oczy
i staram się nie myśleć o niczym. Kiedy słyszę zgrzyt klucza w zamku
i brzęk metalu, z nadzieją zerkam w kierunku drzwi.
Ktoś wchodzi, zapala górne światło. Cooper. Wzdryga się.
Wypuszczam powietrze z płuc. Sam nie wiem, czemu je
wstrzymałem. Nie mam pojęcia, czy czuję zawód, czy ulgę.
Boso podchodzę do kanapy. Opadam na nią i waham się tylko
chwilę, gdy cichy głosik w mojej głowie szepcze: A co tam? Dolewam
sobie whisky. W wieku dwudziestu czterech lat wiem, że alkohol jest
do bani. Wiedziałem to od zawsze, ale dzisiaj jest jeden z tych
nielicznych dni, kiedy mam to w nosie.
– Kurde, Mason, ale mnie przeraziłeś. – Słyszę, jak Cooper
odkłada swoje rzeczy i idzie w moim kierunku. Siada koło mnie.
– Sorki – mamroczę i kołyszę szklanką.
– Andie jest u June.
– Dobrze.
– To był cholernie ciężki dzień, ociekam potem, padam z nóg i idę
spać bez mojej dziewczyny. Głowa mi pęka. A teraz jeszcze muszę
martwić się o ciebie.
Prycham głośno.
– Co ty pieprzysz? U mnie wszystko w porządku.
– Whisky mówi coś innego. Podobnie jak bose stopy. Nie lubisz
chodzić boso. Że już nie wspomnę, że masz krzywo zapiętą koszulę.
To już wisienka na torcie. Chyba nie muszę ci tłumaczyć, że to moim
zdaniem dziwne i niepokojące?
Wkurzony podnoszę głowę i patrzę na niego.
– Ja nie mogę mieć fatalnego dnia, ale ty owszem?
– Wcale tego nie powiedziałem, Mason. Tylko że taki widok zdarza
się bardzo rzadko. Kiedy tak siedzisz, zaczynam się martwić,
a przynajmniej zastanawiać, co jest nie tak. Mam do tego prawo jako
twój przyjaciel. Masz dwa wyjścia: albo możesz siedzieć tu sam
i babrać się we własnym gównie, albo wszystko mi opowiedzieć.
Może to pomoże. A jeśli nie… – Wzrusza ramionami. – Niewiele
stracisz.
Zirytowany przeczesuję włosy palcami. Rozcieram spięty prawy
bark.
– Nie chciałem zachować się jak dupek, Lane.
– Spoko. – Rozsiada się wygodnie na kanapie.
– Czy ty… To znaczy… Czy Andie coś mówiła?
Spina się natychmiast, ściąga brwi, patrzy badawczo.
– Nie, niby dlaczego? Co ty znowu zrobiłeś, Mason? Mam się
z tobą bić czy co? Wiesz doskonale, że bez oporów napuszczę na
ciebie June, żeby wyrwała ci jaja, jeżeli zachowałeś się jak idiota.
Parskam śmiechem, bo słysząc jej imię, skurczyłem się
odruchowo.
– Dzięki! Czyli ty mogłeś całymi tygodniami zachowywać się jak
kretyn wobec Andie, ale ja nie mogę mieć nawet jednej chwili
słabości?
Jeszcze się uśmiecha. Nie do wiary.
– Właśnie tak.
– Czyli Andie nic nie mówiła – mruczę zrezygnowany
i odpowiadam na swoje pytanie. Upijam spory łyk. Whisky
przyjemnie pali w język i gardło. – Przykro mi.
Cooper zirytowany unosi brwi.
– O co ci znowu chodzi?
– Że wtedy zostawiłem cię na lodzie.
– Daj spokój. Jak długo jeszcze chcesz się tym gryźć? – Nie
reaguję, unikam jego wzroku. – Rozmawiałeś z Alanem, tak? Nie
spodziewałem się, że tak szybko odbierzesz, kiedy zadzwoni.
– Ja też nie.
– Kiedy przyszło co do czego, mogłem na ciebie liczyć. Kiedy
byliśmy dziećmi, w liceum. Podczas tej sprawy z Zoey. Okres, gdy
byłeś z Elle i wolałeś spędzać wieczory z Griffinem, niczego nie
przekreśla. Nie sprawia, że przestaliśmy być przyjaciółmi.
– Strasznie długa przemowa jak na ciebie.
– Owszem. Ale się nie przyzwyczajaj.
Śmiejemy się obaj, krótko i gorzko. Jestem mu bardzo wdzięczny.
Poznałem Elle na imprezie firmowej. Po raz pierwszy od pierwszego
wejrzenia zainteresowałem się dziewczyną. Jak dla mnie miała
najpiękniejszy uśmiech, najwspanialszą osobowość. Lubiła to samo,
co ja.
Tak przynajmniej sądziłem, kiedy z nią byłem. Nie zdawałem sobie
sprawy, że to nic innego jak doskonale spreparowana lalka, skrojona
według moich gustów. Obrzydlistwo. Od tej chwili ten świat przestał
dla mnie istnieć. Podobnie jak ojciec. Przecież poszedłem na tę
imprezę tylko ze względu na niego. Zaślepiało mnie pragnienie, by
poprawić nasze relacje. By w ogóle je budować.
Mało brakowało, a straciłbym prawdziwego przyjaciela i zarazem
sprzedał duszę temu fałszywemu światu.
– Co z tobą i June? – Cooper nie daje za wygraną. Kiwam głową,
zanim jednym haustem opróżniam szklankę i odstawiam ją na bok.
– Nie wiem, co robić.
– Dla ciebie to ciągle poważna sprawa, prawda?
– Dziwne, że dopiero teraz to zauważasz.
– Nie, nie o to mi chodzi. Uganiasz się za nią, odkąd oblała cię
drinkiem. To było w zeszłe wakacje. Ja… – Przeklina cicho. – Nie
jestem pewien, czy to się uda. Między wami. Jesteście jak ogień i lód.
Jak dwa przeciwieństwa, które się jednocześnie przyciągają
i odpychają. Nie zdołam policzyć, ile razy chciała cię zamordować,
a już na pewno nie, na ile sposobów. Jest bardzo kreatywna, jeżeli
o to chodzi.
– Komu to mówisz. – Whisky zaczyna działać.
– June jest inna niż Andie. Nie chce randek, nie chce związku.
Nigdy cię nie okłamywała.
– Wiem…
– A mimo wszystko nie rezygnujesz – stwierdza Cooper. Nie
muszę tego komentować. Oczywiście, że nie odpuszczam. Od czasów
Elle to pierwsza kobieta, z którą chcę być. Tak naprawdę. Bo coś do
niej czuję. Bo mnie dostrzega. Masona. Mężczyznę, człowieka. Nie
tylko moje nazwisko, rodzinę, stan konta. Bo nie usiłuje mi niczego
wmówić. June jest zabawna, inteligentna, piękna. June jest
wyjątkowa. A osób wyjątkowych nie przekreśla się tak, po prostu.
– To nie Elle. Rozumiem. Myślę sobie, że koniec końców, gdyby
między mną a Andie ułożyło się inaczej… Zrobiłbym wszystko.
Naprawdę wszystko. Gdybym wiedział, że na końcu drogi czeka na
mnie Andie, wtedy… – Nie musi kończyć. Wiem, co ma na myśli.
– Tak – przyznaję stłumionym głosem.
– Możesz na mnie liczyć, stary. Będę cię wspierał. Wiem, że masz
wobec niej poważne zamiary i że nie jesteś typem, który zalicza laski
jedna po drugiej i zakochuje się z dnia na dzień. Ale… To może cię
rozłożyć na łopatki, i to tak konkretnie.
Śmieję się głośno, chociaż wcale nie jest mi wesoło. Jakby
kiedykolwiek było inaczej.
– Do tego już doszło, możesz mi wierzyć.
– Jak to? – Na jego twarzy ciekawość ustępuje niedowierzaniu.
– Nie, nie spaliśmy ze sobą, wyluzuj. Ale… Do czegoś doszło.
– Mason, do cholery! Między wami ciągle do czegoś dochodzi.
Najczęściej June chce cię żywcem obejrzeć ze skóry i zatrzymać sobie
twój skalp jako trofeum. Co dokładnie masz na myśli?
– Zastałem ją topless – zaczynam i dolewam sobie whisky.
Wsłuchuję się w kojący szum alkoholu spływającego do szklanki. –
W magazynie. Zaczepiła bluzeczką o wystający gwóźdź, gdy chciała
ściągnąć coś z góry. To miałem na myśli. Wyszedłem stamtąd,
chociaż uwierz mi, korciło mnie, żeby coś zrobić. Żeby posunąć się
dalej. Ale wiedziałem, że to nie wystarczy. Nie mnie. – Głośno
wciągam powietrze nosem, zwilżam wargi językiem, uśmiecham się.
– A potem byłem w kantorku. I zadzwonił ojciec.
– To samo co zawsze?
– Oczywiście. Ciekawe, co jeszcze wymyśli, żeby postawić na
swoim. Lecz najciekawsze było później. Usłyszałem pukanie do drzwi
i w progu stanęła June. To, jak na mnie patrzyła, to, jak pytała, czy
może wejść… – Potrząsam głową z niedowierzaniem. – Kurde,
wiedziałem, co będzie dalej, a jednak nie odesłałem jej.
– Dawaj szklankę. – Cooper pochyla się, sięga po whisky, upija
spory łyk, a potem oddaje mi naczynie. – No dobra, jestem gotowy.
Wal.
– Bardzo jasno dała mi do zrozumienia, że to tylko na jedną noc.
Że nie ma nic złego w tym, że się razem zabawimy, skoro oboje
mamy na to ochotę. Powinienem był odmówić. Powinienem kazać jej
odejść. Ale, Lane… Nie mogłem. – Na chwilę zamykam oczy,
potrzebuję sekundy, zanim jestem w stanie opowiadać dalej. –
Całowaliśmy się, w pewnym momencie wylądowaliśmy na łóżku
w drugim pokoju i zaraz mieliśmy to zrobić. Zaraz mieliśmy pójść na
całość. Jednak do tego nie doszło. Jakimś cudem… Nie wiem czemu,
June nagle zerwała się, stwierdziła, że to błąd i że powinniśmy dać
sobie spokój. Poza oczywistymi sprawami nie mam pojęcia, co
poszło nie tak.
Cooper masuje sobie nasadę nosa. Krzywi się.
– Zdajesz sobie sprawę, że wszystko się strasznie skomplikuje,
jeżeli tego nie wyjaśnijcie? W klubie i tutaj.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem.
– Jaki masz plan? Czy już pozamiatane?
Powinno być. Tak byłoby najlepiej. Ale to tak nie działa, nie, jeżeli
ktoś ci się podoba. Jeżeli naprawdę chcesz z kimś być, jeżeli się
zakochasz. Nie ma opcji, żeby wyłączyć emocje. Będzie albo dobrze,
albo fatalnie. Jeżeli chodzi o to drugie, mogę się tylko modlić, żeby
skończyło się jak najszybciej. Nie ma opcji pośredniej, nie ma szarej
strefy.
– Brak odpowiedzi to też odpowiedź – zauważa Cooper. Ma rację.
– Szczerze? Wiesz, że życzę ci jak najlepiej. Jak zawsze. I nigdy nie
zapomnę, jak kopnąłeś mnie w tyłek, żebym nie spieprzył tego
z Andie.
Uśmiechamy się.
– Zawsze możesz na mnie liczyć.
– Kretyn. Ale chcę powiedzieć, że w każdej chwili zrobiłbym to
samo dla ciebie. Tylko nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać. Ślepy
widzi, że szalejesz za June. Zasługujesz na kobietę, która cię
pokocha. Ciebie, Mason. Nie potrzebujesz kolejnej Elle. Kolejnej,
która poleci na twoją kasę i wygodne życie; którą nasłał twój własny
ojciec, żeby rzuciła ci się do stóp. Potrzebujesz kobiety, która
potraktuje cię poważnie. Nie wiem tylko, czy…
– Nie wiesz tylko, czy taką kobietą może być June – kończę za
niego.
– Tak. June to fantastyczna przyjaciółka. Zawsze można na niej
polegać, jest szczera, a czasami nawet miła.
Parskamy śmiechem. Potrząsa głową. Wyczuwam desperację
w tym geście.
– Czy może być dla ciebie kimś więcej? Nie mam pojęcia. Czasami
wydaje mi się, że jest tak, jak mówi. Nie interesują jej randki, a już
na pewno nie związek. Do tej pory odpychała każdego faceta
najpóźniej dzień po. No bo zobacz, czy odkąd ją znamy, kiedykolwiek
widziałeś ją drugi raz z tym samym facetem? Więcej niż raz, jednej
nocy? A i to zdarzało się rzadko.
– Nie – mamroczę. – Nigdy.
Cooper wstaje, ziewa mimo wysiłków, by to powstrzymać,
wzdycha głośno, a potem kładzie mi rękę na barku i ściska krótko,
ale mocno.
– Ale cię lubi. Tego jestem pewien. Tylko czy to wystarczy? W tej
chwili nie potrafi być tym, czego pragniesz, czego potrzebujesz. – Na
jego czole pojawia się zmarszczka. – Nie będę cię powstrzymywał,
gdy padniesz przed nią na kolana, gdy będziesz ją błagał. Wiem, że
człowiek robi takie bzdury, gdy się zakocha. W końcu potrzeba do
tego odwagi i… Jak to kiedyś powiedziałeś? Wyciągnąć skurczone
jaja? Jestem po twojej stronie. Ale nie wykończ się tym, Mason.
Uważaj na siebie i w odpowiednim momencie wrzuć wsteczny.
Na to już chyba za późno. Ciągle nie mam zamiaru dać sobie z tym
spokoju. Pytanie tylko, co dalej.
Potrzebuję planu. Pomysłu. Czegoś, z czym mogę pracować. Na
razie będę udawał, że nic się nie stało. Że wszystko jest w porządku.
– O Boże, znam ten wyraz twarzy – mruczy Cooper i pojednawczo
rozkłada dłonie. – Idę do łóżka. Żeby nikt nie powiedział, że miałem
z tym coś wspólnego. Nie wiem, co w tej chwili chodzi ci po głowie,
ale na dzisiaj odpuszczam.
Mruga znacząco i znika w łazience.
Parskam cicho. Jakby od tej chwili wszystko musiało się spieprzyć.
Nie do wiary, jak słabo we mnie wierzy mój najlepszy przyjaciel.
Kiedy jednak sobie to wszystko przemyślę…
– Jestem w dupie.
Rozdział 11
Ilekroć chcesz tylko siedzieć w fotelu na biegunach z lodami i świętym
spokojem, ktoś podsuwa ci życie pod nos.

June

Czuję się jakaś taka… Sklejona. Pognieciona i sklejona. Zauważam


szybko, z czego to wynika. To kwestia oczu, których właściwie nie
mogę otworzyć, bo mój tusz do rzęs wyobraża sobie, że jest super
glue.
Zasnęłam. Cholera. Ponieważ do pokoju wpadają pierwsze
promienie słoneczne, i to mimo rolety opuszczonej do połowy okna,
zakładam, że to już wczesny ranek. A może nie taki wczesny?
Spojrzenie na mały, wściekle różowy budzik dowodzi, że mam rację.
Jest pięć po ósmej.
Chcę się odwrócić, ale… To niemożliwe. Bardzo dziwne. Czyżbym
czuła na sobie rękę?
O cholera. Albo w ciągu minionej nocy wyrosło mi trzecie ramię,
albo nie jestem w łóżku sama. Ogarnia mnie panika, mój mózg
odpala alarm najwyższego stopnia. Mrugam nerwowo.
Poszłam do domu, prawda? Sama. Zaraz po tej sprawie
z Masonem…
Przerażona wstrzymuję oddech i odwracam głowę w bok, na ile to
możliwe, nie budząc istoty, która do mnie przywiera.
Andie! Boże święty, to tylko Andie. Serce wali mi jak szalone. Chce
mi się jednocześnie krzyczeć i płakać z ulgi. Zamiast tego oddycham
na tyle spokojnie, na ile to możliwe, żeby jej nie obudzić, i ukrywam
twarz w dłoniach. Makijażu i tak nic już nie uratuje.
Zamykam oczy, żeby się uspokoić. Mason i wczorajsza sytuacja
ciągle nie dają mi spokoju. Dlatego staram się na tym nie skupiać,
odepchnąć od siebie. Tak jest. Absolutnie nie będę myśleć o moim
genialnym, doprawdy noblowskim pomyśle, by iść z Masonem do
łóżka, bo potem już na pewno nie będzie mi się podobał. Oczywiście,
że nie. Według zasady: spuścić powietrze z rury i będzie spokój. Pyk!
I po napięciu. Brzmi logicznie.
Tylko że nie jest.
Ukrywam twarz w dłoniach, zapominam, że miałam być cicho, ale
wtedy słyszę chrapanie Andie. Prosto do mojego lewego ucha. No
proszę i znowu miałam szczęście.
Najpierw długo chrapie, potem zaczyna gadać przez sen.
– Nie, Lane, tylko nie kołdra – mamrocze. A potem mruczy coś, co
brzmi jak: – Nie, nie! Tylko nie scrabble.
Z trudem powstrzymuję śmiech. Teraz, kiedy to powiedziała,
dociera do mnie, że rzeczywiście od dawna w nic nie graliśmy i że
trzeba to szybko nadrobić. Łypię na nią z ukosa. Jest taka słodka,
kiedy śpi i paple pod nosem. Odwróciła się, teraz leży częściowo na
plecach. Z wysiłkiem udaje mi się wyśliznąć spod kołdry
i jednocześnie ostrożnie zsunąć z posłania. Oczywiście bokiem.
Naprawdę nie chcę jej przeszkadzać. Nie mam pojęcia, o której tu
dotarła po wczorajszej piekielnej zmianie.
Pożyczyła sobie moją piżamę. Podziwiam ją, że w chaosie moich
ciuchów w ogóle zdołała cokolwiek znaleźć. W środku nocy, nie
budząc mnie przy tym.
Wreszcie udało mi się wstać, zastygam na chwilę w bezruchu, żeby
się upewnić, że oddycha spokojnie i miarowo, a potem sięgam po
komórkę. Żadnych wiadomości.
Mój żołądek ściska się boleśnie.
Czego niby się spodziewałeś, June? Wiadomości od rodziców, że
dotarli do Japonii cali i zdrowi i że o tobie myślą? Czy może od Masona,
w której… Co napisze? Że tęskni? Że to wszystko to nic takiego?
Prycham i potrząsam głową. Bzdura.
Dostaję za to całkiem inną wiadomość. Bateria zaraz padnie.
Cholera, gdzie ładowarka? Nie pojmuję, jakim cudem to się ciągle
dzieje, że za każdym razem znika bez śladu. Dlaczego po prostu nie
zostawię jej w gniazdku? Genialne rozwiązanie. Andie ma ten sam
model, kiedy do niej idę, nie muszę zabierać swojej. Więc co z nią
znowu zrobiłam?
Czasami sama siebie doprowadzam do szału.
Przeczesuję podłogę wzrokiem, obracam się wokół własnej osi,
w końcu ją dostrzegam – zwisa ze stołu. Zauważam coś jeszcze. Moje
odbicie.
– Jezus Maria – szepczę. Rzęsy nad lewym okiem są całkiem
sklejone, prawe wygląda zupełnie jak oko frontmana zespołu Kiss.
Steve, stary przyjaciel rodziny Andie, który często pomaga im na
ranczu, uwielbia ten stary rockowy zespół. W dzieciństwie w kółko
słuchaliśmy ich piosenek, stąd tak dobrze je znam. Lucas, młodszy
brat Andie, nienawidzi kawałka I was made for loving you do tego
stopnia, że ilekroć go słyszy, przyjmuje pozycję embrionalną
i szlocha z rozpaczy. Tak było, póki pewnego dnia wszystkie płyty
nie zniknęły w tajemniczych okolicznościach. Do dziś leżą ukryte
w skrzyni na strychu, dokąd wyniosłyśmy je z Andie.
Kiedy tak patrzę na marne resztki mojego makijażu, cieszę się, że
akademik przypomina nawiedzony dom, bo niemal wszyscy,
podobnie jak moja współlokatorka, podróżują po świecie albo
wyjechali do rodziców. A fakt, że umywalnie są blisko mojego
pokoju, to dodatkowy plus. Najpierw jednak muszę podłączyć
komórkę do ładowania i zebrać moje rzeczy.
– Skarpeta… Oddawaj skarpetkę! Skarpeta, fuj! Nie! – mamrocze
Andie, a ja zastygam w bezruchu, na chwilę zirytowana. Jeżeli taka
sytuacja naprawdę miała miejsce, żałuję, że jej nie widziałam.
Skarpeta ze skarpetką. Wspaniale.
Cichutko biorę mój klucz, kosmetyczkę i ręcznik, i wymykam się
z pokoju.
Chwilę później wchodzę do umywalni, wybieram kabinę
prysznicową, odkręcam wodę i po raz pierwszy czuję, że naprawdę
mogę się odprężyć. Oblewa mnie gorący strumień, otaczają języki
pary i mam w nosie, ile podkładu zostało mi na twarzy. Wkrótce nikt
nie będzie mnie widział. A kiedy się ubiorę, tutaj, w umywalni, żeby
Andie mogła jak najdłużej pospać, w najgorszym wypadku zasłonię
się ręcznikiem, żeby nikt nie zobaczył znamienia.
Stoję pod prysznicem tak długo, aż woda staje się zimna
i zaczynam dygotać. Chciałabym tu zostać, w bezpiecznym
pomieszczeniu. To jednak niemożliwe.
Z ciężkim sercem zakręcam kran, który popiskuje cicho na znak
protestu, owijam się ręcznikiem i kremuję świeżo ogolone nogi,
a potem resztę ciała. Kilka minut później stoję całkiem ubrana przy
umywalce i szoruję zęby pastą malinową. Przyglądam się swojemu
odbiciu. Nie mogę uwierzyć, że nie widać po mnie, jak fatalnie się
czuję. Że nie widać po mnie ucisku w żołądku i ciężaru na piersi.
A tym bardziej wyrzutów sumienia.
Nie ma nic złego w tym, że nie chcę się umawiać z Masonem.
Mogę sobie z nim flirtować i go lubić, nawet jeżeli nie mam na to
ochoty. Mogę sobie na to wszystko pozwolić, nawet jeżeli nie dam
mu tego, czego pragnie i o czym marzy. Nie ma nic złego w tym, że
się chronię.
Na pewno?
Nieruchomieję, wyjmuję szczoteczkę z buzi, wyszczerzam zęby,
a potem wypluwam pastę i płuczę usta. Ostatnie spojrzenie w lustro
i wracam do Andie. Tak jak się spodziewałam, na korytarzu nie
spotkałam nikogo. Mogę niezauważona wrócić do siebie.
Śmieję się cicho, gdy patrzę na najlepszą przyjaciółkę, która ciągle
śpi jak zabita. Teraz już całkiem na wznak, na ukos, z rozłożonymi
ramionami. Jakimś cudem jej włosy zajmują cały materac.
Rozbawiona staję przed lustrem. Teraz mogę nałożyć krem
i świeży makijaż. Ta rutyna daje mi coś na kształt poczucia
bezpieczeństwa. Wsparcie. Jak co dzień ignoruję cichy głosik, który
szepce mi do ucha, że to nieprawda. Że to tylko złudzenie. Te
czynności mnie nie podtrzymują, one mnie zniewalają.
Energicznie potrząsam głową, żeby pozbyć się tych myśli, i przy
tym ręcznik zsuwa mi się z mokrej czupryny. Nie szkodzi, i tak już
prawie skończyłam. Zaraz porządnie wytrę i wyszczotkuję włosy.
Muszą wyschnąć same, nie włączę teraz suszarki. Najwyżej będę
dzisiaj chodziła z naturalnymi falami, a nie wyprostowanymi
pasmami. Zdarzają się gorsze rzeczy.
Burczy mi w brzuchu. Czas na śniadanie.

Wracam do akademika z herbatą dla Andie, kawą dla mnie,


w ulubionym kubku termicznym, i całym mnóstwem gorących
gofrów i bułeczek. Ślinka m cieknie.
Budzik wskazuje za kwadrans dziesiątą. Czyli nie spieszyłam się
z makijażem. Cudowny aromat kawy i myśli o jedzeniu sprawiają, że
mój żołądek burczy radośnie. Układam wszystko na stoliku
w saloniku i postanawiam wreszcie obudzić Andie. Tylko jak?
Niezdecydowana staję przy łóżku i wpatruję się w najlepszą
przyjaciółkę. Jeszcze nikt nie wymyślił dobrego sposobu, by wyrwać
ją ze snu. Właściwie nie ma znaczenia, czy postąpię teraz ostrożnie,
czy brutalnie wypchnę ją z łóżka, aż spadnie na ziemię. Efekt i tak
będzie taki sam.
Wybieram wyjście pośrednie. Ujmuję jeden z jej niesfornych
kosmyków i łaskoczę ją w nos. Najpierw powoli, delikatnie, nie chcę
od razu przesadzić, ale na miłość boską, ona naprawdę śpi jak zabita.
Koniec końców wsadzam jej włosy do nosa. Jestem głodna. Chcę jeść.
Kiedy Andie kicha głośno, przeraża mnie to tak bardzo, że mało
brakowało, a to ja wypadłabym z łóżka. Krzyczę na całe gardło,
a potem zanoszę się śmiechem.
– Co to było? – pyta Andie ochrypłym, zmęczonym głosem. – Czy
ty przed chwilą wsadziłaś mi coś do nosa? – Usiłuje się podnieść.
Cały czas ma zamknięte oczy, jak zwykle w takiej sytuacji. Marszczy
nos, potem drapie się w jego czubek. – To bardzo nieprzyjemne.
I właściwie obrzydliwe – marudzi.
Klepię ją w udo. Zdążyła usiąść, ale wciąż ma wyprostowane nogi,
włosy sterczą jej na wszystkie strony.
– Wstawaj już, przyniosłam śniadanie.
– Która godzina?
– Śniadaniowa.
– June, u ciebie zawsze jest czas na jedzenie.
Rozbawiona obserwuję przyjaciółkę w trybie zombie i wstaję.
Andie ziewa i wyciąga rękę w kierunku biurka.
– Możesz mi podać okulary? Gdzieś tam są.
Podaję je i potrząsam głową, bo zakłada je, nie otwierając oczu.
– Zdajesz sobie sprawę, że w tym stanie okulary ci nie pomogą?
– Nie bądź taka mądralińska. Nikt nie lubi przemądrzałych.
Słyszałaś?! – woła za mną, ja jednak siedzę już na kanapie
i dobieram się do torby z jedzeniem. Kilka sekund później Andie
dołącza do mnie. Uchyliła oczy na tyle, żeby na nic nie wpaść.
– Proszę, twoja herbata.
– O Boże, dziękuję. Jesteś wspaniała. Cofam wszystko.
– Wiem. W torebce masz te twoje ulubione gofry. – Andie jednak
najpierw z błogą miną otula kubek dłońmi i uśmiecha się radośnie.
– O której przyszłaś? – pytam między dwoma łykami kawy.
– Nie mam pojęcia. Pewnie koło trzeciej albo czwartej. Nawet nie
patrzyłam na zegarek. Spałaś, robiłam, co w mojej mocy, żeby cię nie
obudzić. Mówiłaś, że kiepsko się czujesz, a sen to najlepsze
lekarstwo. Zazwyczaj.
– Padłam. Przepraszam.
– Cholera. – Wzdryga się i wysuwa odrobinę język. – Gorące –
mamrocze. – Nie musisz przepraszać. Też od razu zasnęłam. Nie
pamiętam nawet, jakim cudem włożyłam piżamę. Że już nie
wspomnę o tym, że w ogóle ją znalazłam. – Przeszywa mnie
wzrokiem. Krzywię się.
– Jakoś nie mogłam zmusić się do sprzątania.
– Nie chciało ci się. – Ochoczo sięga po gofra i wbija w niego zęby.
– Pewnie i jedno, i drugie. – Wzdycham głośno i także zabieram
się do jedzenia.
– No więc, co się działo? Dzisiaj już lepiej?
W tym momencie cieszę się, że nie widziała mnie rano przed
prysznicem. Mam tylko nadzieję, że kiedy przyszła, nie byłam
jeszcze tak strasznie zapłakana.
– Tak. Wczoraj był po prostu dziwny dzień.
O nie. Odstawia herbatę i przestaje jeść. To oznacza, że
niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło.
– Wiesz co, nic się nie stanie, jeżeli zachowasz coś dla siebie.
Tajemnica to nie problem – zauważa spokojnie. – Ale kłamstwo?
Owszem.
– Ja nie chciałam… To znaczy, nie kłamałam.
– Chcesz powiedzieć, że wczoraj był tylko dziwny dzień?
– No nie.
– W takim razie skłamałaś, June. – Nie gniewa się, nie podnosi
głosu. Nie ma do mnie pretensji. Andie taka nie jest. Uśmiecha się ze
zrozumieniem, z troską. Boże, nie zasłużyłam na nią.
– Nie chciałam wczoraj o tym rozmawiać i nie wiem, czy dzisiaj
też będę w stanie.
– Więc poczekam, aż będziesz gotowa. To przecież nic takiego.
– Dzięki. – Chrząkam. – Czy mogłabyś na razie nie wspominać
o niczym Cooperowi? W sensie o mnie.
– Chodzi o Masona, prawda? Coś się wydarzyło w magazynie?
Dlatego miałaś na sobie jego koszulę? Przepraszam, to mi się
wymsknęło. Nie chcesz o tym rozmawiać. – Patrzy na mnie
speszona, a ja waham się przez chwilę, kiwam głową, opuszczam
wzrok i zaciskam usta w wąską kreskę. A potem, zanim zdążę ugryźć
się w język, zanim zmienię zdanie, wszystko się ze mnie wylewa.
Wszystkie myśli i troski, które nie dają mi spokoju. Opowiadam jej
o wszystkim i obserwuję, jak z każdym zdaniem zmienia się wyraz jej
twarzy. Jak uważnie słucha, jak wszystko analizuje.
– Spieprzyłam to, Andie. Skrzywdziłam przyjaciela, naprawdę
skrzywdziłam.
– Och, June. Fakt, sama nie wiem, co powiedzieć, jak ci pomóc.
Ale… Nie ma nic złego w tym, że czujesz coś do Masona.
Oblewam się rumieńcem i chcę zareagować na przekór. Mam
ochotę krzyknąć: nic do niego nie czuję!
– Do Masona czuję akurat złość i gniew, a że czasami zdarza mi się
krótkie spięcie, w chwili słabości zmienia się to w coś innego.
– Jesteś jedyna w swoim rodzaju. Jeśli o mnie chodzi, możesz
sobie wmawiać, co chcesz. Ale może powinnaś z nim pogadać?
– Mason wie, że niczego od niego nie chcę.
– Hm.
– Hm? Co to niby ma znaczyć?
– Przecież chciałaś iść z nim do łóżka?
– To akurat nic takiego. Sypiałam z większymi świrami. Rzecz
w tym, że nie muszę ich później oglądać.
– A Masona owszem.
– No, tak. – Z ponurą miną zakładam kosmyk za ucho. – O tym
zapomniałam. Kiedy coś się między nami zdarzy, on następnego
dnia nie zniknie z mojego życia.
Andie z westchnieniem wbija zęby w gofra i żuje z namysłem.
– Nie spodoba ci się to, co powiem, ale może wszystko byłoby
łatwiejsze, gdybyś mu zwyczajnie powiedziała, o co ci chodzi.
Patrzę na nią przerażona.
– O co mi chodzi?
– Wiesz, co mam na myśli.
– Ja po prostu nie chcę związku i nie chcę, by ktoś się do mnie
zbliżał.
– Ja wiem, dlaczego tak jest. I rozumiem. Ale Mason nie.
– Nie jego sprawa.
– Pokaż mu. To tylko skóra. To nic takiego.
Przy tych słowach oczy zachodzą mi łzami. Nie mogę nad nimi
zapanować. Przerwały tamę. Przełykam kilka razy, żeby pozbyć się
guli w gardle, opuszczam wzrok i widzę, że słone krople uparcie
spływają mi po policzkach i kapią na jasnoniebieskie spodnie.
Mam w nosie, że dla reszty świata to nic takiego. Dla mnie
owszem. Dla mnie to najważniejsza sprawa w moim pieprzonym
życiu i nie mogę udawać, że to drobiazg, że tego nie ma. Jakby to
mnie nie bolało, nie wkurzało, nie pomniejszało, nie piętnowało. Nie
mogę udawać, że kocham tę cząstkę siebie, skoro z całego serca
chciałabym być taka jak inni. Nie inna, nie wyjątkowa. Nie chcę być
jak eksponat na wystawie, na który wszyscy się gapią, ledwie tylko
zauważą jego inność.
Cierpiałam z bólu po zabiegach. Lekarz stwierdził, że znamię się
nie powiększa, nie zmienia, nie ewoluuje. Jest po prostu wściekle
czerwone. Laser niczego nie zmieni, a kawałka skóry sobie nie
wyrwę. Zostanie na zawsze. Żeby mi przypominać, że nie jestem taka
jak inni.
– Bardzo mi przykro – szepce Andie i obejmuje mnie serdecznie. –
Jestem dzisiaj cholernie mało wrażliwa. Wiesz przecież, że nie
chciałam sprawić ci przykrości.
Nie jestem zła. Nie na nią. Nie na osobę, która od wczesnego
dzieciństwa powtarza mi codziennie, że jestem piękna, i która
zawsze stoi u mego boku. Nie na Andie, która pewnego dnia przyjęła
mnie do swojej rodziny i oznajmiła:
– To June. Od dzisiaj mieszka z nami.
I w pewnym momencie tak właśnie było. Nie wiem, czy mój ojciec
zauważył, że przestałam wracać do domu. Mama co miesiąc
przekazywała rodzicom Andie pieniądze na moje utrzymanie i tylko
podkreślała w rozmowach z nimi, że nie muszą tego robić, ale dla
niej to żaden problem. Pod warunkiem że dopilnują, żebym
codziennie nakładała makijaż, żeby u mnie wszystko było
w porządku. Żeby u mnie wszystko było w porządku… Chciało mi się
śmiać. Państwo Evans inaczej sobie wyobrażali mój dobrostan niż
moi rodzice.
Kiedy Andie straciła mamę, ja także ją straciłam… Bez sensu, bo
przecież moja mama żyje. Tylko że od dawna odbieram to inaczej.
Odkąd widzi we mnie problemy, a nie szansy, ciężar, a nie dar.
Odkąd jej miłość wiąże się z pewnymi warunkami, moje oddanie
sprawia ból.
Wszystkie lata spędzone z rodziną Andie, cała miłość i ciepłe
słowa, które od nich dostawałam, nie zdołały przykryć tego, co
narastało we mnie jak guz, a co moi rodzice pilnie podsycali: wstyd,
strach i niepewność. Nieprawda, że tak zachowują się tylko ludzie
nieświadomi. Ja wiem. Od dawna. Zdaję sobie sprawę z moich
błędów, moich problemów, a jednak nie jestem w stanie się ich
pozbyć.
– Już dobrze. – Chwila słabości mija równie szybko, jak się zjawiła.
Ścieram wilgoć z policzków. Andie mnie nie puszcza, kładzie mi
głowę na ramieniu i razem ze mną wpatruje się w stolik.
Nieźle popieprzone. W sensie, życie.
– Idziesz dzisiaj ze mną do pracy? Czy dopiero w przyszłym
tygodniu? To znaczy… Nadal odbywasz u nas praktyki?
Dobre pytanie. Też je sobie zadaję. Zapewne najbardziej
w porządku byłoby tego nie robić. Nie krępować Masona bardziej niż
do tej pory. Moją decyzją, moim wczorajszym zachowaniem zapewne
przekreśliłam wszystko między nami.
Jednak nie mogę rezygnować, bo alternatywa – czyli rezygnacja
z praktyk i zawalenie ważnego seminarium, a zatem być może utrata
stypendium – absolutnie nie wchodzi w grę.
– Tak, praktyki zostają. Jesteśmy dorośli, jakoś sobie poradzimy.
Nie mam pojęcia, czy to prawda. Nie wiem, na czym polega
dorosłość i czy kiedykolwiek osiąga się ten stan. Jeżeli to taki stan
jak teraz, wcale go nie chcę. Poproszę lody, huśtawkę i święty spokój.
– Mam nadzieję. – Ja też.
– Dopiero we wtorek pójdę do klubu. Odrobina dystansu dobrze
mi zrobi. Masonowi pewnie także.
Andie podnosi głowę i przegląda mi się z ukosa.
– No dobra. Jaki plan na dzisiaj?
– Ja… pójdę do biblioteki.
Wystarczą dwie sekundy, by Andie zaczęła chichotać.
– Chciałabym to zobaczyć. Nie znosisz bibliotek. Wkurza cię
wszystko, co ja w nich kocham: porządek, czystość i cisza. Ludzie nie
dyskutują, tylko czytają. Muzyki można słuchać tylko na
słuchawkach, nikt głośno nie rozmawia, nie śmieje się, nie oddycha,
w ogóle nic. Czego tam będziesz szukać? – Andie patrzy na mnie
z miną matki, która się zastanawia, czy jednak nie zmierzyć dziecku
temperatury.
Schronienia przed całym światem? No nie, tak nie odpowiem.
I wcale nie muszę, bo wyjątkowo wizyta w bibliotece naprawdę mi
się przyda. Rzeczywiście muszę tam coś załatwić.
– Chcę wyjść z domu, a poza tym mam jeszcze do napisania
referat dla profesora Halla. Ostatnio nie podobał mu się format
i właściwie jestem mu wdzięczna, że pozwolił mi dosłać go po
terminie. – Przewracam oczami. – Może w bibliotece uda mi się
skupić i porządnie to napisać.
– Zarządzanie ryzykiem? – domyśla się Andie. Potwierdzam
ruchem głowy. – Hall to twarda sztuka. Dlaczego mi nie
powiedziałaś? Przejrzałabym twoją pracę.
– Na to było już za późno.
– Jak późno?
– Bardzo, ale zdążyłam na czas. To najważniejsze.
– Czyli napisałaś referat ostatniego dnia rano i na ostatnią minutę
drukowałaś w punkcie ksero, tak?
– Nie! Wydrukowałam w holu biblioteki.
Po chwili ciszy obie śmiejemy się tak długo, aż rozbolały nas
brzuchy.
– O rany. To wcale nie takie śmieszne.
– Ale dobrze nam zrobiło – zauważa Andie.
– Prawda. No dobra. Oprócz tego chciałabym rozpisać sobie plan
praktyk i dokładnie poznać wszystkie wymagania i warunki. Na
koniec muszę napisać sprawozdanie i mam nadzieję, że zabiorę się
do tego wcześniej niż do pracy dla profesora Halla.
– Świetny pomysł. W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak
życzyć ci powodzenia. Tylko nie puść biblioteki z dymem i nie
wyobrażaj sobie, że grasz w cluedo! No wiesz, że zbrodnię popełnił
wariat krzesłem i tak dalej.
– Cluedo to najbardziej wkurzająca gra, jaką znam. Musiałabym
być w czarnej rozpaczy, by w ogóle o niej myśleć. À propos: w moim
życiu brakuje scrabble.
– Nie rób mi tego.
– Ty wybierasz dzień. Ja przynoszę popcorn.
– No dobra. Ale tylko jedna partyjka. I nie życzę sobie słonego
popcornu.
Uśmiecham się.
– Umowa stoi. – Jedna partyjka lepsza niż żadna.
Andie ziewa i dopija resztę herbaty.
– Mogę zabrać małe bułeczki? Cooper pewnie się ucieszy. Za to
następnym razem zapraszam cię na brunch, taki prawdziwy. Albo
wyskoczymy na Pike Place.
– Nie odmówię.
– Dobra, to szybko się ubieram, trochę umyję, a potem spadam.
– Odwieźć cię?
– Bez sensu. – Zbywa mnie machnięciem ręki. – Pojadę
autobusem, dotrę do domu równie szybko, a ty nie zmarnujesz czasu
i wcześniej dotrzesz do biblioteki.

Dwie godziny później siedzę przy biurku z wiśniowego drewna


w tylnej części biblioteki i pluję sobie w brodę. Andie miała rację –
co do słowa. O wiele gorszy niż zabójczy spokój jest fakt, że
przebywa tutaj więcej osób, niż się spodziewałam. I to w sobotę. Nie
jest jakoś strasznie tłoczno, znacznie luźniej niż w trakcie semestru,
ale i tak przyszło wystarczająco dużo ludzi, by mnie zdziwić –
i zdenerwować.
Szczególnie działa mi na nerwy hipster o pogardliwym spojrzeniu,
którym obrzuca mnie co chwilę, odkąd pół godziny temu celowo
usiadł naprzeciwko mnie. Nie, żeby przy innych stolikach nie było
miejsca. Na przykład ten dwa metry od nas, ze staroświecką lampką,
stoi co prawda bliżej środka i nie jest tak ładnie wtulony w kąt jak
nasz, ale za to jest pusty. Dlaczego nie poszedł tam? Do tego
obowiązkowe westchnienia co kilka minut. Jeżeli do spojrzeń
i wzdychań dodamy zgrzyt pióra na papierze i przesadnie
dramatyczne uderzanie w wiekową klawiaturę, czuję, że zaraz szlag
mnie trafi.
Rozpaczliwie usiłuję skoncentrować się na referacie, który
otworzyłam na laptopie, ale przed oczami mam tylko listę tuż obok.
Andie zawsze powtarza, że listy ułatwiają rozwiązywanie
problemów, więc także sobie taką sporządziłam. Chciałabym
potwierdzić, że pomaga mi w praktykach, ale nic z tego. Szybko
strzepuję okruszki z zestawienia plusów i minusów, zatytułowanego:
Zamordować Masona czy go ignorować. Narysowałam nawet ludzika
na szubienicy. Jedna z moich lepszych prac, szczerze mówiąc.
Z uśmiechem wbijam zęby w karmelowego pączka z czekoladową
glazurą, którego sobie przyniosłam.
No i proszę! Znowu. Łypie na mnie, wzdycha i wali w klawiaturę.
Jednocześnie! Wkurza mnie. Nie mam pojęcia, jaki ma problem.
– Przepraszam bardzo?
Wzdycham cicho. Czego teraz chce?
– W bibliotece nie wolno jeść.
Słucham? Totalnie zbita z tropu przełykam, odkładam pączka do
pudełka, w którym czekają jego trzej bracia – z kokosem, maliną
i jabłkiem – a potem z rozkoszą zlizuję czekoladę z palców.
– Rozmawiać też nie wolno – odpowiadam arogancko. – Jednak to
robisz. – Bezczelny typ. Co się dzieje z tymi ludźmi? Ja tu muszę się
mierzyć z podstawowymi problemami ludzkiej egzystencji. Poza
tym, kiedy jem, lepiej się koncentruję. To mnie odpręża. I byłam
cichutko jak myszka, nie chrupałam, nie mlaskałam, nie bekałam.
Nie chcę przesadzać, ale naprawdę źle się czuję.
Obrażony, zabiera swoje rzeczy i się zmywa. Właśnie o to mi
chodziło. Gdybym wiedziała, przyniosłabym sobie jeszcze butelkę
wina, kawał cuchnącego sera i prowokacyjnie wsuwała winogrona do
ust.
Na czym to ja skończyłam? A tak, lista. Niby dlaczego miałabym
Masona tylko ignorować, zamiast go zamordować? Pomógł Andie,
może na niego liczyć, zajmuje się Skarpetą, ma fantastyczny gust,
jeżeli chodzi o praliny, i pięknie pachnie. To bez sensu, ale jest na
liście, a lista – rzecz święta. Z drugiej strony muszę go codziennie
oglądać, doprowadza mnie do szału i komplikuje moje życie do tego
stopnia, że sama się już w nim nie orientuję. I wiosłuje. To także bez
sensu, napisałam to tylko dlatego, że po przeciwnej stronie miałam
za mało argumentów.
Mason, Mason, Mason. Rysuję mu włosy na piersi, gdy tak sobie
dynda na szubienicy. No dobra, ludzik w niczym go nie przypomina.
To raczej niekształtny kartofel, ale liczy się intencja.
A teraz jest to włochaty, martwy kartofel.
Sfrustrowana odkładam długopis i ukrywam twarz w dłoniach. Nie
mam nawet ochoty dokończyć pączka, a to coś znaczy. Burczy mi
w brzuchu, coś boleśnie ściska w piersi. Jakby… Nie mam pojęcia.
Jakby jednocześnie dopadły mnie strach i wyrzuty sumienia.
Szczerze mówiąc, to akurat prawda. I zapewne decyzja, by przez
kilka dni schodzić mu z drogi, żebyśmy nabrali dystansu i odzyskali
jasność myślenia, to dobry pomysł. Jednak nie daje mi spokoju.
Najchętniej uporałabym się z tym natychmiast i dała mu jakoś do
zrozumienia, że nie jestem suką o zimnym sercu. Niecelowo.
Chciałabym, żeby się do mnie uśmiechał, zagadywał bezczelnie
i mówił, żebym sobie nie zawracała głowy. Że takie szalone rzeczy
się zdarzają, że każdy popełnia błędy i że wszystko znowu jest
w porządku. Że jesteśmy przyjaciółmi. Po prostu.
To się nie wydarzy aż do wtorku.
Tym razem muszę być silna. Chociaż bardzo chcę, żeby wszystko
było OK, zdaję sobie sprawę, że tylko to pogorszę, gdy zobaczę go
w przyszłym tygodniu. W tym momencie moje myśli są za mocno
poplątane. Bo ciągle nie mogę znaleźć właściwych słów, by z nim
porozmawiać. Nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek znajdę…
Dobra, dość tego. Żałosne, co tu robię. Podnoszę głowę, biorę
listę, gniotę ją, prostuję ramiona i ponownie koncentruję się na
referacie.
Wszystko po kolei.
Dzisiaj skupię się na pracy, żeby wysłać ją w poniedziałek rano,
a jutro zajmę się praktykami. Jutro niedziela, może Andie zechce
wyskoczyć ze mną na sushi. Chociaż… Chyba nie powinnam jej
pytać. Tyle pracuje, że zasłużyła na chwilę z Cooperem.
– Życie jest cholernie skomplikowane – mamroczę, gdy wreszcie
sięgam po resztkę pączka i wpycham całość do ust.
Rozdział 12
Piżamagedon!

Mason

– Mówisz poważnie?
– Zgaś światło i daj mi święty spokój.
– Do cholery, Mason. Jest niedzielne popołudnie, a ty ciągle
w łóżku. – Głos Coopera przypomina piłę tarczową. – Czy ty…
Czy…?
– Odwal się, Lane. Nie mam ochoty na takie pieprzenie. –
Zwariował czy co? Nie rozumiem, o co mu chodzi. Od kiedy nie
wolno człowiekowi pospać w niedzielę i od wszystkiego odpocząć?
Owszem, rzadko to robię, ale to nie usprawiedliwia takiej reakcji.
– Andie! Potrzebuję cię tutaj.
Jeszcze tylko jej brakowało. Super. Miejmy nadzieję, że postawi go
do pionu, wytłumaczy, że oszalał, i zabierze go z mojego pokoju.
Chcę być sam. Tak trudno to zrozumieć?
– Byłam już w drzwiach. Co się stało? Czy… O mój Boże. – Słyszę,
jak zapiera jej dech w piersiach, jak przestaje oddychać. – Spał do tej
pory? Zasłony były zaciągnięte? Jezus Maria… Ma na sobie
bawełnianą piżamę? – Łamie jej się głos.
Zakrywam głowę poduszką. Przecież to nie tak, że nigdy w życiu
nie miałem na sobie piżamy. No dobra, już dawno nie. To jedyna,
którą w ogóle mam. Ale miałem na to ochotę. Chciałem, żeby było
mi wygodnie. Nic więcej.
– Boże drogi, to jego wersja starych dresów – piszczy Andie. – Jest
jeszcze gorzej. Stracił kontrolę. – Co za bzdura.
– Dobrze, już dobrze. Andie, oddychaj. Słyszysz? Wszystko jest
OK. Weź Skarpetę, idźcie na spacer. Dogonię was.
Słyszę kroki.
– Słyszałeś, Mason? Andie twierdzi, że straciłeś kontrolę. Nie
znamy cię takiego. Nie jesteś typem piżamowca ani dresiarza.
Wyjaśnisz mi, co właściwie się dzieje i jak do tego doszło? Wczoraj
wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze. W domu byłeś co
prawda trochę ponury i zamyślony, ale taki czasami bywasz. Żaden
powód do zmartwień. W klubie siedziałeś w biurze, gdzie miałeś
święty spokój, potem pojechaliśmy do domu. Powiedziałeś nam
dobranoc. A teraz to? Przepraszam bardzo, co się spieprzyło w ciągu
minionych dwunastu godzin?
– Nie będę się powtarzał, Lane. Spadaj! I zaciągnij te cholerne
zasłony – syczę.
– Mason, przysięgam, masz dokładnie minutę, żeby dać mi
wiarygodne wyjaśnienie. Nigdy nie śpisz dłużej niż do ósmej, niemal
codziennie trenujesz, a sypiasz tylko w bokserkach albo tych
dziwacznych jedwabnych pantalonach w zimie. Szczerze mówiąc,
martwiłbym się mniej, gdybyś leżał w kimonie. Ale to nie jest
kimono, mamy lato, a ty włożyłeś nie jedwab, tylko spraną bawełnę.
Żądam odpowiedzi. I to natychmiast!
– Co tu właściwie robisz? Odpowiesz mi?
– Chciałem zapytać, czy mogę pożyczyć samochód. Chcemy
z Andie pojechać do centrum, coś zjeść, i wymyśliła, że zabierzemy
Skarpetę. Na motocyklu się nie da. No więc wchodzę do twojego
pokoju i widzę… To.
Podnoszę poduszkę i zezuję na Coopera. Wyciąga ręce w moją
stronę. Żółtobrązowy materiał w dziennym świetle wygląda, jakbym
się cały obrzygał. Nie, żebym nie miał na to ochoty.
Z westchnieniem odkładam poduszkę, siadam i przecieram oczy.
– Która godzina?
– Dochodzi wpół do drugiej.
– Nie tak późno, jak sądziłem.
– Kurwa, Mason. Martwię się. Mów, o co chodzi. Garnitur na
podłodze, stara konsola wyciągnięta z szafy. I widzę, że nawet
paliłeś. Po pierwsze to czuć, po drugie zrobiłeś popielniczkę
z doniczki na parapecie. Urządziłeś sobie własną imprezę czy co?
– Bierz samochód. Nie każ Andie czekać. Czuję się dobrze.
Wyraźnie zagubiony Cooper przeczesuje włosy palcami. Patrzy to
na drzwi, to na mnie. Rozglądam się po pokoju.
Teraz, gdy zajrzało tu słońce, nie jest już taki przytulny. A już na
pewno przespanie całego dnia przestało wydawać się świetnym
pomysłem.
Na biurku w rogu jak zawsze panuje porządek, ale otwarta część
szafy to katastrofa. Druga zapewne wygląda niewiele lepiej. Już
widzę skrawek materiału wystający między drewnianymi
drzwiczkami.
– Byłeś pijany? Bo jeśli nie, tym bardziej nie rozumiem.
– Nie, nie byłem pijany. Byłem po prostu wściekły, w porządku?
Musiałem spuścić trochę pary. – Może to przemęczenie. A może
nadmiar kofeiny, w ciągu nocy wypiłem z dziesięć espresso. I to
podwójnych. Ale alkoholu nie było. Tylko gniew, rozpacz i boleśnie
zranione ego.
June to ludożerczyni. Pochłonęła mnie całego, a potem wypluła,
bo poczuła niestrawność. Brzmi obrzydliwie, kiedy się nad tym
dłużej zastanowić. Krzywię się.
Cooper splata ręce na piersi.
– Mason – zaczyna. – Czy między tobą i June doszło do czegoś
więcej? No wiesz, po piątku? Czy to ciągle z tego powodu?
Rozmawiaj ze mną, do cholery!
– Wczoraj nie było jej w klubie. Pytałem Andie, jak się czuje,
i powiedziała… – Oddycham pełną piersią. – Powiedziała, że mam
dać jej czas. Że wszystko się ułoży. – Co oznacza, że teraz nie jest
dobrze. Boże, dlaczego to wszystko jest takie skomplikowane?
– Tylko tyle? I dlatego zachowujesz się jak wariat?
– Ciekawe, dlaczego wobec Andie ty zachowałeś się jak ostatni
dupek? Nie pamiętasz już?
– Najgorsze to się zakochać – odpowiada, starając się zachować
powagę, co nie do końca mu wychodzi. – Ale serio, Mason. Daj jej
kilka dni. To nic nie znaczy. Może tobie także dobrze to zrobi.
Jesteście jak kot i pies, a jednocześnie nie możecie bez siebie żyć. Daj
jej trochę przestrzeni. – Śmieje się głośno. – Nie mogę uwierzyć, że
to się dzieje. Zamieniliśmy się rolami.
– Zdecydowanie za bardzo ci się to podoba.
– Tylko troszeczkę. Nie zapominaj, że mam to już za sobą.
Wszystko się ułoży. Daj jej czas. Posłuchaj własnej mądrej rady.
Tak, tak pewnie powinienem zrobić. Niestety to nie takie proste.
Odkąd w piątek wybiegła z kantorka, odkąd wczoraj nie przyszła do
klubu, czuję się tak fatalnie, że wolałbym rzygać co dwie minuty, niż
dalej tak cierpieć. Przyznaję, boję się cholernie, że już nie będziemy
potrafili normalnie rozmawiać.
– Powinienem całkowicie dać sobie spokój.
– Tego nie wiem, stary. To musi być tylko twoja decyzja. Jak wiesz,
nie jestem najlepszym doradcą, jeżeli chodzi o takie sprawy. –
Śmiejemy się obaj.
– To na pewno.
– Dobra, idź pod prysznic, oczyść głowę. Potem idź na wodę,
wyładuj się. – Cooper klepie mnie po plecach, a potem tyłem
wychodzi z pokoju. – Kiedy wrócimy, masz zdjąć tę cholerną piżamę.
Bo inaczej ja to zrobię, a to ci się nie spodoba. Przerażasz mnie
w tych ciuchach.
– Rób, co chcesz – mamroczę i powoli zwlekam się z łóżka. Cooper
ma rację. Fatalnie w tym wyglądam. Mam wrażenie, że czas cofnął
się o dziesięć lat. Do mojego dzieciństwa. Jakbym od dwóch tygodni
się nie kąpał. Kręci mi się w głowie, ale może to kwestia braku
kofeiny.
Migrena daje o sobie znać. Wezmę szybki prysznic, przygotuję coś
do jedzenia, najlepiej sałatkę albo coś lekkiego, a później
posprzątam ten śmietnik.
Wyjmuję czyste ciuchy z szafy i ciągle myślę o June. Powinienem
dać sobie z nią spokój.
Albo… Wpadam na inny pomysł. Marszczę czoło, zastygam
w bezruchu, myślę intensywnie.
Może powinienem wreszcie opracować plan bitwy. Przynajmniej
prowizoryczny. Koniec z pralinkami, bukietami, z tym wszystkim.
Chce grać ostro? Więc tak będzie. Od dzisiaj będę ją ignorował, będę
już tylko jej szefem.
Uśmiecham się pod nosem.
June nie chce, żebym się za nią uganiał?
Jej słowo jest dla mnie rozkazem.
Rozdział 13
Imprezy tematyczne są do bani.

June

Wiadomość od Andie uratowała mi życie. Dzisiaj jest wtorek


tematyczny. I to nie byle jaki, a nader wyjątkowy, w którym zasady
ubioru dotyczą nie tylko gości, lecz także personelu. To jeden
z powodów, dla których Cooper tak strasznie nie chciał pracować.
Gdy tylko się da, stara się wymiksować z takich sytuacji. Niestety
tym razem mu się nie udało, bo Andie za bardzo cieszyła się na
temat akurat dzisiejszego wieczoru.
Cooper nie ma się czego obawiać. Motyw jest fajny, stylowy.
Kuszący. Bo dzisiaj w klubie odbędzie się bal maskowy. To oznacza,
że dozwolony jest każdy strój, pod warunkiem że masz maskę na
twarzy. No dobra, trochę to upraszczam.
Oczywiście nie wejdzie nikt w worku na śmieci czy brudnych
ciuchach i masce ducha. Ale można ubrać się swobodnie i wygodnie,
jak również elegancko i szykownie. To samo dotyczy wyboru masek.
Na ulotkach i stronie internetowej klubu wszystko jest dokładnie
wyjaśnione. Oczywiście oświetlenie i muzyka pasują do tematu
wieczoru. Pod tym względem Susie zawsze zadawała sobie sporo
trudu.
Gdyby Andie do mnie nie napisała, z wrażenia zapomniałabym na
śmierć, że to dzisiaj i przyszłabym do pracy bez odpowiedniego
stroju, a przede wszystkim bez maski. To bynajmniej nie pomogłoby
zakopać topora wojennego między mną a Masonem, skoro właśnie
teraz zaczynam praktyki.
Kilka dni bez klubu, bez ludzi i stresu zrobiły mi zaskakująco
dobrze. Skończyłam referat. Po raz pierwszy od wieków spędziłam
pięć godzin przed telewizorem. Początkowo sama nie mogłam w to
uwierzyć.
Teraz ta przerwa dobiega końca i muszę przyznać, że na samą
myśl, że zaraz zobaczę Masona i klub, żołądek ściska mi się boleśnie.
Kiedy zatrzymuję się przed budynkiem, czuję, że dłoń, w której
ściskam torbę z przebraniem, jest mokra.
Otwieramy dopiero za pół godziny, a jednak pierwsi goście,
pojedynczo lub grupkami, stoją już blisko wejścia w swoich
kostiumach i maskach. Czuję na sobie spojrzenia pełne zazdrości,
gdy ich mijam. Ja nie muszę czekać w kolejce.
Cole, jeden z bramkarzy, otwiera drzwi i bez namysłu wpuszcza
mnie do środka. Mruga znacząco, nie zmieniając wyrazu twarzy. To
niezbyt rozmowny chłopak, ale jest naprawdę w porządku.
Dzisiaj Andie będzie mnie szkolić za barem. Później ma mi
przesłać plany i daty kolejnych imprez w najbliższych tygodniach,
które zawczasu przygotowała Susie. Muszę wszystko dokładnie
przejrzeć i nauczyć się robić takie listy. Dowiem się z nich, co jeszcze
mnie czeka. Moim zadaniem będzie realizować je punkt po punkcie.
No i dobrze, to pasuje idealnie do charakteru praktyk. W ciągu
najbliższych dni muszę przedłożyć pomysł eventu, który mam sama
zaplanować, zorganizować i udokumentować. Bomba, że na razie nie
mam o tym zielonego pojęcia. Ale mam jeszcze czas. Na razie nie
muszę wariować. Nie teraz i nie tutaj.
Już w środku witam się z Mattem i Ianem, którzy przechodzą do
mniejszego baru, żeby przygotować go na swoją zmianę.
– Cześć, chłopaki. Widzieliście Andie?
– Cześć, Czerwczyku. – Matt się uśmiecha. Jest milutki i trochę
bezczelny. Czasami przypomina mi młodszego brata Andie. Ale
zwracać się tak do mnie, robiąc sobie żarty z mojego imienia? Mam
ochotę go walnąć. – Andie jest na zapleczu. Przebiera się, czy coś
takiego.
– Dzięki – wyrzucam z siebie i przyspieszam kroku. Słyszę odgłosy
z magazynu. To pewnie Jack. W pokoju socjalnym Andie nie ma, ale
ją słyszę. O ile się nie mylę, jest w łazience. Szybko rzucam torbę
i torebkę na krzesło i idę po nią.
– Andie? – Wchodzę do sąsiedniej łazienki.
– Bogu dzięki, że to ty!
Odwraca się od lustra z rozpaczą na twarzy. Naprawdę nie chcę
parsknąć śmiechem, ale przychodzi mi to z najwyższym wysiłkiem.
Andie splotła włosy w warkocz i chciała jakoś umocować maskę.
Niestety, nie bardzo jej to wyszło. Teraz maska zwisa krzywo nad
jednym okiem, reszta utknęła we włosach, które wyglądają, jakby
ptaki uwiły sobie w nich gniazdo.
Poza tym wygląda rewelacyjnie. Pełne usta znowu pomalowała
czerwoną szminką. Ma na sobie bluzeczkę bez pleców, z krótkimi
rękawkami i koronkowymi wstawkami, i czarne dżinsy.
– Jak widzę, panujesz nad sytuacją.
– Nie żartuj! – parska gniewnie. – Pomóż mi wyciągnąć to
cholerstwo z włosów. Bo inaczej wyjmę sobie szkła kontaktowe,
założę okulary i powiem, że to jest moja maska.
– Spokojnie, poczekaj, wszystko ogarniemy. – Unoszę jej maskę,
naciskam odrobinę, żeby się przekonać, gdzie konkretnie utkwiła.
Kilka kosmyków zaplątało się w gumkę. Ostrożnie rozplatam
warkocz, uwalniam jej włosy i delikatnie zsuwam maskę na twarz.
– Znowu to robisz – zauważa Andie z uśmiechem.
– Co niby?
– Wystawiasz język do połowy. Zawsze, kiedy się koncentrujesz.
– Inaczej sobie nie poradzę z chaosem na twojej głowie. A teraz
cicho. Zaraz będzie po wszystkim. – Wyciągam ostatni kosmyk,
wreszcie jest wolna. Z zadowoleniem podaję jej maskę.
– Piekielny pomiot – mamrocze pod nosem.
– Nie strasz mnie – odpowiadam, a potem biorę grzebień
z umywalki i rozczesuję jej włosy. Na szczęście udaje mi się to
szybciej niż wyplątanie maski. Niestety jej loki nie wyglądają już tak
ładnie, jak przedtem. Dobra, odrzucam grzebień i sięgam po maskę.
– Dawaj, spróbujemy jeszcze raz. Przytrzymaj ją i powiedz, jak
ciasno mam wiązać. Resztę zostaw mnie.
Dwie minuty później maska jest na swoim miejscu, a ja zaplatam
jej nowy warkocz.
– Cooper oszaleje. Prawdopodobnie przerzuci cię przez ramię jak
neandertalczyk i zaniesie do domu.
Andie z uśmiechem kręci głową.
– Dzięki za pomoc. A ty? Potrzebujesz wsparcia?
– Najpierw spróbuję sama, ale jeżeli zacznę wrzeszczeć, będziesz
wiedziała.
Wracam razem z nią do pokoju socjalnego. Andie siada przy
komputerze, musi jeszcze coś załatwić, a ja biorę moją torbę i idę do
łazienki, żeby się przebrać.
Zamykam za sobą drzwi i z duszą na ramieniu dotykam delikatnej
satyny kombinezonu. Kiedy jednak po raz pierwszy patrzę w lustro,
nie mogę uwierzyć własnym oczom. Już w sklepie bardzo mi się
spodobał, uznałam, że do mnie pasuje. Teraz, dzisiaj – to o wiele
więcej. Czuję się pewnie i zarazem bezpiecznie. Ciemnoliliowa
tkanina mieni się delikatnie przy każdym ruchu. Cieniutkie
ramiączka przechodzą w materiałową kaskadę wokół dekoltu,
z przodu i z tyłu. Kombinezon jest obcisły od góry, od bioder spływa
jak wodospad z górskiej ściany. Do tego wkładam balerinki. Mają
wystarczająco stabilną podeszwę. Buty sportowe nie pasują, a Andie
zabroniła wysokich obcasów. W końcu jesteśmy w pracy.
Teraz jeszcze maska. Wyjmuję ją z torebki, delikatnie rozchylam
opakowanie. Jest idealna. Piękna i odpowiednia.
Każdy z nas nosi maskę na co dzień. Ukrywa cząstkę siebie,
zakrywa się, zasłania. Każdy filtruje to, co chce pokazać światu.
Niektórzy w ogóle nie są tego świadomi, ale robimy to wszyscy.
Chronimy się.
Bo maska to bezpieczeństwo.
Niespokojnie przykładam ją do twarzy, przeglądam się w lustrze,
odwracam głowę w jedną i drugą stronę. Maska na masce. Jest w tym
pewna ironia.
– June, gotowa? Ja… O rany! – Andie stoi w drzwiach i wstrzymuje
oddech, gdy odwracam się do niej.
– O rany? – pytam z uśmiechem.
– Wyglądasz rewelacyjnie.
– Dzięki. Pomożesz mi? Widzę, że sama sobie jednak nie poradzę.
– Jasne. Co mam zrobić?
– Przytrzymaj mi ją przy twarzy, a ja rozsunę włosy i zawiążę
troczki. – Andie kiwa głową. Zaczynam działać. Z jej pomocą maska
błyskawicznie trafia na swoje miejsce. – Dzięki.
– Leży idealnie.
Jej maska jest prosta, czarna, a i tak przyciąga uwagę. Cała Andie.
A moja… Zasłania nie tylko oczy, lecz niemal całą lewą stronę
twarzy. Czerń, fiolet i głęboka zieleń splatają się wokół mojego
lewego oka, zakrywają brew, nos i policzek, aż do kącika ust. Maska
zakrywa połowę nosa, następnie zwęża się i opada od kości
policzkowej aż do prawego ucha. Mój makijaż idealnie do niej
pasuje. Smokey eyes i wściekle czerwone usta, bardziej intensywne
niż szminka Andie.
– Idziemy?
– Oczywiście.
Szybko chowam moje rzeczy i sprzątam po sobie, a potem z Andie
u boku wychodzę z pomieszczenia i razem z nią zmierzam do baru.
Pracujemy dzisiaj z Cooperem i Jackiem. Andie uznała, że przez cały
czas będzie mi towarzyszyć i mnie szkolić. Nawet w najtrudniejszych
momentach. Andie nie powiedziałaby tego nikomu, bo nie chciałaby
nikogo zranić, ale wydaje mi się, że z tymi chłopakami pracuje jej się
najlepiej.
Jack ma na sobie bordową koszulę i do tego maskę obsypaną
brokatem. A Cooper…
– Jezus Maria, czy to jest koszula? – Z niedowierzaniem wskazuję
jego klatkę piersiową, ledwie odrywa się od Andie po namiętnym
pocałunku. Mamrocze coś pod nosem.
– Tak. Mason mnie namówił. Czuję się fatalnie.
Andie komicznie przewraca oczami i czule łaskocze go w policzek.
– Nie przesadzaj. To tylko koszula z krótkim rękawem. Do tego
czarna. Wyobraź sobie, że to T-shirt z guzikami.
– Co za elegancja – dorzucam z uśmiechem. Cooper krzywi się
z obrzydzeniem i całuje Andie w policzek. Mamrocze coś
niewyraźnie, potem znowu zajmuje się pracą. Jego ciemna maska
jest najskromniejsza ze wszystkich. Mason powinien się cieszyć, że
w ogóle ją założył. Za to nie ma plakietki z imieniem. Co mi
przypomina…
– Też dostanę plakietę z imieniem? Gdzie właściwie jest twoja?
Andie rumieni się po uszy.
– Wiesz co… To…
– Andrada! Chcesz powiedzieć, że coś bojkotujesz?
– Tak bym tego nie nazwała. Po prostu ciągle ją gubię
i doprowadza mnie do szału. Zaczepiam nią o coś, plączą mi się
włosy, bo idiotycznie odstaje i…
– Już dobrze – przerywam jej ze śmiechem.
– Susie mówiła, że i tak chciała się ich pozbyć. W pewnym sensie
trzymam się jej zaleceń. Powiedzmy.
– Wmawiaj to sobie dalej.
– June! – Jack wita się ze mną. Najpierw jednak upewnił się, że
w jego części baru wszystko jest gotowe. Obejmuje mnie serdecznie.
– Wyglądasz super. Obie wyglądacie świetnie. Moim zdaniem maski
to fantastyczny pomysł. Powinniśmy je zachować. To takie
tajemnicze. – Komicznie porusza brwiami. Śmiesznie jest widzieć,
jak pojawiają się na krawędziach maski i po chwili znowu znikają.
– Seksowne – dodaję.
– Kuszące.
– Podniecające – przyznaję szeptem. Uśmiechamy się do siebie
i przybijamy piątkę.
– Wariaci. – Andie kręci głową.
Zjawiają się pierwsi goście. Górne światło gaśnie, zastępują je
reflektory, zmienia się muzyka.
– Wrota piekieł stanęły otworem! – krzyczy Jack, rozkłada
ramiona i wraca do swojej części baru.
Obie z Andie bawimy się świetnie.
– Dobra, czego mnie najpierw nauczysz?
– June? – Chwyta ściereczkę.
– Tak?
– Rozmawiałaś już z Masonem? – Głupio jej, że o to pyta. Poznaję
po tym, że nie patrzy na mnie, tylko pastwi się nad szmatką w dłoni.
– Nie. Nie widziałam go od tej sytuacji w jego biurze. Miałam
nadzieję, że… – Sama nie wiem, jak dokończyć to zdanie. Że go
dzisiaj spotkam? Że będę mogła go przeprosić? A potrafię to zrobić?
Mam w sobie dość odwagi? Przecież nie wiem nawet, co o tym sądzi,
jak się czuje i czy dla niego miało to jakiekolwiek znaczenie.
– Mam nadzieję, że się z tym uporacie. – Andie nie mówi nic
więcej. I dobrze. Nie chcę spieprzyć tu jeszcze więcej niż do tej pory.
Mason to nasz przyjaciel, szef, członek rodziny, choćby dalszej.
Można powiedzieć o nim wiele, ale na pewno nie to, że jutro zniknie.
To nie jest pierwszy lepszy facet. Czasami co prawda działa mi na
nerwy jak rozpuszczony bachor, ale zasłużył na coś więcej niż na
mnie. Na więcej niż mogę mu dać.

Koło północy liliowy kombinezon zmienił się w kolorowe, cuchnące


paskudztwo, bo ciągle się czymś oblewam.
Andie kolejny raz pokazała mi, gdzie są jakie szklanki i gdzie
trzymamy słomki i serwetki.
Kiedy goście dostali swoje drinki, przeciągam przez czytnik
klubowe karty, na których zapisuje się, ile każdy z klientów musi
zapłacić, zanim wyjdzie z klubu. Obserwuję Andie przy pracy. Na
tyle, na ile to możliwe. Na razie serwuję napoje bezalkoholowe, ona
całą resztę. Poza piwem, pozwoliła mi je nalewać. Mówiła, że Jack
szkolił ją dokładnie tak samo i bawiło ją to najbardziej, przynajmniej
dopóki nie pozwolił jej mieszać pierwszych koktajli. Nie wiem, czy to
prawda. Jak dla mnie piwo jest obrzydliwe.
– Proszę.
– Dziękuję? – Wpatruję się podejrzliwie w tacę, którą Andie bez
uprzedzenia wcisnęła mi w ręce.
– Mogłabyś zrobić rundkę między stolikami i pozbierać szklanki?
Dzisiaj goście są leniwi, stoły zaraz się załamią pod ciężarem
pustych naczyń. Widziałam, że Ian także już to robi. Na szczęście
sparowałam go z Mattem.
– Poczekaj, mam się przeciskać przez tłumy obcych ludzi
w maskach? Brzmi koszmarnie.
– Wydawało mi się, że z nas dwóch to ja jestem tchórzem.
– Wszystko ma swoje granice, Andie. Zamaskowany, roztańczony
tłum, który rozmazuje swój pot po innych, to jedna z moich.
– Już się nie wykręcaj.
Zaciskam zęby.
– Dobra. Ale tylko jedna rundka.
– Cztery.
– Trzy.
– Umowa stoi. – Zagryza dolną wargę.
– Kurde, chodziło ci właśnie o trzy, prawda? Kim jesteś i co
zrobiłaś z moją najlepszą przyjaciółką?
– Bądź dzielna! – woła za mną.
Ruszam między ludzi. Trochę przesadzałam podczas rozmowy
z Andie, ale tylko trochę. Bez butów na obcasie, ściśnięta przez
rozbawiony tłum, czuję się mała i nieważna. Prawie tak, jakby ludzka
masa mogła mnie pogrzebać. Bez tych dodatkowych pięciu do
dwunastu centymetrów obcasów czegoś mi po prostu brakuje.
Niezależnie od wszystkiego, rozmiar nie ma znaczenia. Na tę myśl
uśmiecham się pod nosem. To prawda.
W stłumionym świetle prawie nie widać ludzkich oczu,
dostrzegam tylko uśmiechy i materiałowe albo plastikowe maski.
Eleganckie ciuchy. Większość zadała sobie sporo trudu – dostrzegam
drogie koszule, czasami nawet z muchą czy krawatem, i ładne
sukienki. Jest gorąco, ale nie ma mowy o nieprzyjemnej duchocie.
Duży plus dla sprawnie działającej klimatyzacji.
Klub wypełniają niskie bity, rytmiczne, przejmujące piosenki,
zmysłowe głosy, w których chcesz się zatracić. Muzyka, która pasuje
do dzisiejszego motywu przewodniego, do atmosfery, która wypełnia
cały klub. Ulegam jej teraz, gdy z tacą nad głową przeciskam się
przez rozbawiony tłum. Czuję się dobrze, seksownie, i co kilka
kroków tańczę odrobinę. Towarzyszy mi kobieta, mężczyzna, cała
grupka. Dobrego humoru nie można marnować, trzeba się nim
dzielić.
Na moje nastawienie nie wpływają nawet liczne szklanki ani fakt,
że niektórzy zdecydowanie za rzadko sięgają po mydło i dezodorant,
za to inni pachną jak czysta pościel.
Ta praca naprawdę mnie bawi.
Kiedy taca jest pełna, odnoszę ją do Matta i Iana. Dziękują mi,
żartujemy przez chwilę. Uśmiecham się, przede wszystkim dlatego,
że Andie jest naprawdę przebiegła. Trzy rundki nie zdradzają, ile to
chodzenia. Zaliczyłam już cztery pełne tace, a nawet raz nie
okrążyłam całego klubu.
W pewnym momencie tracę orientację, nie wiem już, od kiedy
przenoszę puste szklanki z punktu A do punktu B, ale nie mam nic
przeciwko temu. Nie muszę o niczym myśleć, wyłączam się,
odnajduję spokój. Stopniowo orientuję się, że to skutkuje i moje
działania przynoszą efekty. Już tylko gdzieniegdzie dostrzegam
puste szklanki i butelki. Zwłaszcza że kilka razy zdarzyło mi się
upomnieć gości, żeby wszystko grzecznie sami odnosili do baru.
Przynajmniej niektórzy chyba załapali.
Przed chwilą zajrzałam do Andie, najczęściej jednak odnoszę tacę
do mniejszego baru. Łatwiej się do niego dostać.
Ta impreza tematyczna jest boska. Właśnie dzisiejsza. Wszystko
się udało, ludzie świetnie się bawią, atmosfera jest inna niż
zazwyczaj. Susie ewidentnie się do tego przyczyniła, ale także Andie.
Ma do tego dryg. Najpóźniej jutro zapiszę, co szczególnie się
powiodło i co mi się spodobało. Co z tego wieczoru chciałabym
przenieść na moje wydarzenie. Dodam także pomysły ulepszeń.
– Dobra, panowie! Ostatni transport. – Opieram się o kontuar
i uśmiecham do chłopaków. Obaj nałożyli białe maski i białe koszule
z guzikami rozpiętymi pod szyją. Skromnie, a jednak przykuwają
uwagę. Większość osób wystąpiła w ciemnych kolorach.
DJ właśnie puścił kolejny numer. I put a spell on you. Klasyk. Nie
spodziewałam się, że aż tak na mnie podziała.
– Szkoda. Wolę patrzeć na ciebie niż na Matta.
Posyłam Ianowi całusa, śmieję się, gdy Matt pokrzykuje gniewnie
z drugiego końca baru.
Rozbawiona odwracam się, chcę wrócić do Andie. Jednak po
dwóch krokach zastygam. Mimo maski od razu wiem, kto stoi
naprzeciwko mnie.
– Mason – szepczę.
Nie spodziewałam się go, już nie. Nie w tej chwili, nie teraz. Nie
jestem na to przygotowana, to znaczy…
Co za bzdura! Na taką rozmowę przecież nie można się
przygotować!
Pociągający, tajemniczy, mroczny. Te słowa przychodzą mi do
głowy jako pierwsze, gdy na niego patrzę. Czarne buty, spodnie od
garnituru, dobrany pasek, czarna koszula, która podkreśla jego
figurę i, jak ostatnio często, zakasane rękawy. Nowe jest za to co
innego – koszula lekko rozpięta pod szyją. Spod kołnierzyka
wypływa krawat, luźny, niezawiązany. Jakby jeszcze nie zdążył tego
zrobić – albo już go ściągał. Stroju dopełnia wąska złota maska
wiktoriańska na oczach. Wygląda rewelacyjnie.
Skup się, June! Muszę koncentrować się na tym, co ważne. Żeby
porozmawiać z nim rozsądnie.
Kiedy o tym myślę, koniuszki jego ust unoszą się odrobinę. Nic
w porównaniu z jego zwykłym uśmiechem. Dziwne.
– June.
Super. Tylko tyle. Właściwie niby dlaczego miałam nadzieję, że
powie do mnie: kotku?
Patrzy na mnie, czeka. Czyli mogłabym sobie iść albo mieć to już
za sobą i zapytać go, czy wszystko w porządku.
Kurde, weź się w garść.
– Właśnie miałam do ciebie iść.
– Naprawdę? – Wydaje się niewzruszony. Trzyma ręce
w kieszeniach spodni.
– Tak – przyznaję, zaciskając zęby. – Jeśli chodzi o to ostatnio…
– Ostatnio? – Co on, upadł na głowę?
– No tak, ostatnio. Na piętrze. My dwoje.
– Ach, to.
– Wydajesz się jakiś… Wszystko w porządku? – Jest totalnie
obojętny. Dobry znak? Czy zły?
– W najlepszym. A jeśli chodzi o ostatnio… – zaczyna i macha
ręką. – Dawno o tym zapomniałem.
– To dobrze? – Rzeczywiście, nie jest źle, ale przyznaję, że tego się
nie spodziewałam.
Przechylam głowę na bok, przyglądam się Masonowi jeszcze
dokładniej i usiłuję ocenić, czy sytuacja naprawdę jest tak prosta, jak
to brzmi w jego ustach, czy zaraz powie coś jeszcze. Szkoda, że ma
na sobie tę cholerną maskę. Niewiele mogę wyczytać z jego twarzy.
– Czyli wszystko jasne. Nie chciałam, żeby coś nas poróżniło.
Żebyś był na mnie zły.
– Od kiedy cię obchodzi, czy jestem na ciebie zły?
– Do cholery, Mason! Słuchaj, kiedy do ciebie mówię. Wcale tego
nie powiedziałam. A nawet jeśli, to nie twoja sprawa. – Mijam go
i puszczam mimo uszu kąśliwą uwagę. Kretyn. Właściwie dlaczego
tak bardzo się tym gryzłam?
Najwyraźniej jestem mu obojętna.
Chciałabym oddalić się jak najszybciej, ale wpakowałam się na
parkiet.
– Ej, zatańczysz ze mną? – chrypi mi ktoś do ucha. Mało
brakowało, a wzdrygnęłabym się, bo w myślach ciągle krzyczę na
Masona.
– Sorry, jestem w pracy – odpowiadam blondynowi z uśmiechem
jak z reklamy pasty do zębów i podnoszę tacę. Absolutnie nie mam
na to ochoty.
– Lubię kelnereczki – odpowiada ochryple.
– Rany, naprawdę? Powiedz mi coś więcej – mruczę złośliwie,
przeciskam się przy tym obok wtulonej w siebie pary.
Nagle ktoś mnie odwraca. Krzyczę, bo dzieje się to zbyt szybko.
Ląduję na cudzej klatce piersiowej, która śmierdzi piwem. Wcale
tego nie chcę.
Mało brakowało, a spadłaby mi maska. Jezu, co się dzieje z tymi
ludźmi? I jeszcze na dodatek upuściłam tacę.
– Ups – mówi blondyn. Całkiem przystojny. Może zazwyczaj jest
nawet w porządku, ale jego ręka na moim pośladku bynajmniej mnie
nie przekonuje.
– Ups? – powtarzam gniewnie. – Puść mnie, bo inaczej pokażę ci,
co znaczy ups.
– Jeden taniec, nic więcej.
– Nie.
– Drink?
Czy naprawdę tak trudno zrozumieć: nie? Czyżby to słowo
przekraczało jego zdolności pojmowania?
– Sorry, ale nie piję z głupkami. Alkohol może zabić ostatnie szare
komórki. Byłby to totalny brak odpowiedzialności z mojej strony.
Uśmiecha się. Tylko że ja nie żartowałam.
– Daj mi pięć minut.
– Nie! – krzyczę sfrustrowana, wyrywam mu się i sięgam po tacę,
ale typ wyjmuje mi ją z ręki i unosi nad głowę. Jestem za niska, nie
sięgam. Nie daję rady, co mnie mega wkurza.
– Proszę bardzo, zatrzymaj ją. Baw się dobrze. A kiedy minie pięć
minut, odnieś do baru.
Nagle czuję jego dłoń na ramieniu. Za mocno, za natarczywie.
Nie znoszę klubów. Imprezy tematyczne też są do bani…
– No weź, nie bądź taka. – Ach, więc to tak.
– Nie masz przyjaciół?
– Tam się bawią. – Kiwa głową w nieokreślonym kierunku.
Wyrywam się i patrzę gniewnie.
– Powiedziałam: nie. Jeżeli chcesz, mogę przeliterować. Spadaj! –
I gdzie niby są moje szpilki, kiedy naprawdę ich potrzebuję?
– Puść ją. Natychmiast. – Odwracam głowę w prawo. Mason.
– Sama sobie poradzę – zauważam, a typ pyta jednocześnie:
– A ty to niby kto?
– Znajomy.
Słucham? Jestem tak wściekła, że w ogóle przestałam się bronić.
Znajomy? Tak to widzi?
– Zaraz oddam ci małą.
– Nie! – Z całej siły walę go w bark, ale nawet ani drgnie, za to
mnie boli ręka.
– Nie słyszałeś? Nie znaczy nie.
– Zamknij się! Ty akurat mnie nigdy nie słuchasz – rzucam do
Masona, który łypie na mnie groźnie. W jego oczach dostrzegam coś
na kształt troski.
Oczywiście oboje wiemy, że chodzi o coś zupełnie innego.
– Zostaw ją, oddaj jej tacę i daj spokój. Uwierz mi, nie jest warta
zachodu.
– Jak najbardziej jestem! – krzyczę oburzona. To chyba nie
pomaga. Mason ledwie zauważalnie kręci głową, podchodzi bliżej.
Typ ma taką minę, jakby naprawdę analizował jego słowa. Prawie się
udało. Jeszcze odrobina i będzie po wszystkim.
– Słuchaj, on ma rację. Tam na pewno jest jakaś laska, o którą
możesz się ocierać. A na zewnątrz są też drzewa. Liczę, że coś
znajdziesz. Wierzę w ciebie.
Mason zaciska usta, typ wkurza się coraz bardziej. O kurczę.
Chyba jednak poszło w złym kierunku.
– Co powiedziałaś? – Puszcza mnie, gwałtownie wciska mi tacę
w ręce, aż gwałtownie nabieram tchu. Zaciskam dłonie na plastiku
i mrużę oczy.
– Co, problemy ze słuchem? – rzucam głośno, bo
w przeciwieństwie do Andie nie mam za grosz instynktu
samozachowawczego.
Zanim zdążę policzyć do trzech, Mason zasłania mnie sobą
i odpycha w bok. Tu, na parkiecie, na którym ludzie tłoczą się jak
sardynki, to już wyczyn sam w sobie. Pojednawczo rozkłada ręce.
– Sam widzisz, że nie jest tego warta. Tylko wszystkich wkurza.
Wracaj do przyjaciół, napij się, pobaw.
– Bo co?
– Bo możesz też wyjść. I dostać zakaz wstępu. – Mason zachowuje
spokój, chociaż ze względu na głośną muzykę musiał podnieść głos.
– Że niby od ciebie?
– Ode mnie – odpowiada. – Czyli od znajomego tej pani i jej szefa.
– Typ zgrzyta zębami. O rany, znam ten wyraz twarzy.
– Mason – rzucam ostrzegawczo i chcę go dyskretnie odciągnąć na
bok, jednak odpycha mnie tylko i nie rusza się z miejsca. Ja
tymczasem masuję obolałe ramię.
W tym momencie nieznajomy atakuje. Wstrzymuję powietrze.
Mason uchyla się, tłum wydaje dziwne odgłosy, faluje, odpływa, bo
typ nie trafił Masona i się zatoczył. Wziął za mocny zamach.
Mason jest silny, Mason trenuje. Ale nie walczy, nie bije się, bo też
wcale nie musi. W czasie wolnym Cooper chodzi na boks, ale Mason?
Choć nie chcę tego przyznać, gość ma nad nim przewagę. I to mnie
martwi.
Na szczęście jesteśmy niedaleko mniejszego baru. Przeciskam się
w jego stronę, rozpycham ludzi z przepraszającym uśmiechem,
wspinam się na barowy stołek, prostuję na nim niepewnie.
Jednocześnie krzyczę do Matta, żeby wezwał ochronę. Daje mi znać,
że już to zrobił.
Cholera, Andie jest daleko. Macham jak szalona, podnoszę tacę,
wskazuję na tłum i na Coopera. Gdy wreszcie mnie zauważa,
w pierwszej chwili nie rozumie, o co mi chodzi. Dopiero do niej
dociera, kiedy sama prezentuję bokserskie ciosy i kolejny raz
wskazuję na Coopera i tłum.
Mason odwraca się w moją stronę. To błąd. Stołek chwieje się pode
mną. Krzyczę. Nie ze względu na mnie, tylko dlatego, że koleś wziął
się w garść i postanowił jeszcze nie wychodzić. Bierze kolejny
zamach i tym razem trafia.
Wrzeszczę i klnę, widzę, jak Cooper przeskakuje przez bar
i przeciska się w naszym kierunku. Zsuwam się ze stołka i biegnę do
Masona. Gramoli się z podłogi, a typ szykuje się do następnego
ciosu. Co za tchórzliwy dziad! Z rozpędu, z całej siły, bez namysłu,
walę go tacą w jądra. Chyba o takich sytuacjach mówi się: uderzyć
w dzwon.
Taca ląduje na ziemi z głośnym brzękiem. Wokół nas zebrała się
grupka gapiów. Z satysfakcją obserwuję, jak koleś chwyta się za
genitalia i kurczy z bólu. Wspaniale, mam nadzieję, że wepchnęłam
mu jądra w głąb ciała i utkwią tam na dobre. Tacy jak on nie
potrzebują jaj. Nie zasłużyli na nie! W myślach pokazuję mu właśnie
środkowy palec, gdy słyszę Coopera. Pomaga Masonowi, który
trzyma się za nos. Maska zsunęła się mu z twarzy i leży na podłodze.
– Jezu, Mason, co ty wyprawiasz, do cholery? Wdałeś się w bójkę?
– Cooper przygląda mu się dokładniej i klnie jeszcze głośniej.
W końcu dociera do nas Andie, czerwona z przejęcia. Zanim
cokolwiek powie, chwytam ją za ramię, raczej ze względu na siebie
niż na nią, i wciskam jej tacę, którą zdążyłam podnieść z podłogi.
– Wszystko w porządku, skarbie. Oddychaj! O właśnie.
Wciągam i wypuszczam powietrze z płuc razem z nią i w końcu się
uspokaja.
– Co się wydarzyło? O co chodzi z tobą, Masonem i tym kolesiem?
Co…
– Andie! Wszystko już w porządku.
Chwilę później zjawiają się Cole i inny typ z ochrony. Stawiają
pana bezjajecznego na nogi i unieruchamiają tak, że gnojek ledwo
może chodzić.
– Wystawcie go za drzwi. Ma zakaz wstępu. Uważajcie, żeby nie
zaatakował was ani innych gości. Gdyby się awanturował, wezwijcie
policję – decyduje Cooper. Chłopcy wyprowadzają napastnika
z klubu. Teraz, gdy nic się nie dzieje, ludzie znowu zaczynają tańczyć
i rozmawiać, jak gdyby nigdy nic.
– Andie? – szepczę do najlepszej przyjaciółki. – Możesz zabrać
Coopera? Proszę.
– Nie waż mi się tego później nie wytłumaczyć. – Wzdycha. –
Bałam się o ciebie, naprawdę. – Mruży oczy w wąskie szparki,
a potem zwraca się do swojego chłopaka, który przygląda się twarzy
Masona i chce go gdzieś zaprowadzić. – Idziemy! – mówi tylko.
Bierze Coopera za rękę i ciągnie za sobą. Ten spogląda na mnie.
Uspokajam go ruchem głowy. Zajmę się Masonem. W pewnym sensie
jestem mu to winna.
Dwa kroki wystarczą, bym znalazła się przy nim. Odwraca się do
mnie i wtedy zapiera mi dech w piersiach. Coś boleśnie ściska
żołądek. To wszystko to znowu moja wina.
– Cholera. Musimy to szybko schłodzić. – I zetrzeć krew. Tego nie
mówię na głos, nie chcę go denerwować.
Mason bez słowa podnosi maseczkę i krawat, który zsunął się na
podłogę, szybkimi, precyzyjnymi ruchami poprawia kołnierzyk
koszuli i w ślad za mną idzie do pomieszczenia dla personelu.
Zamykam drzwi do pokoju socjalnego, dzięki czemu muzyka nie
jest tak ogłuszająca. Otacza nas jasne światło i świeże powietrze.
Mason zmierza prosto do łazienki. Staje przy umywalce, zwiesza
głowę. Dopiero teraz zauważam, że z nosa ciągle płynie mu krew,
krople spadają na porcelanę. Pochyla się, opiera dłońmi o jej kant
i nagle nie wiem, co powiedzieć. Jest mi niedobrze. Po raz pierwszy
od naprawdę dawna brakuje mi słów. Nie wiem, jak się do niego
odezwać. Czy w ogóle.
Dlatego najpierw zdejmuję maskę – już jej nie potrzebuję –
odkładam ją, a potem podchodzę do apteczki. Wyjmuję stamtąd płyn
dezynfekujący i kilka plastrów. Układam wszystko na szafce, w której
trzymamy świeże ręczniki. Mason zamówił ją niedawno. Sięgam po
chusteczkę. Mam zimne, drżące dłonie, gdy do niego wracam. Ciągle
stoi w tej samej pozycji.
Bez słowa chwytam go za ramię, odkręcam kran, moczę
chusteczkę w strumieniu zimnej wody. Wyżymam ją, obserwuję, jak
krople krwi spływają do odpływu.
– Mógłbyś… Podnieść głowę? – Słyszę jego oddech, widzę, jak
zaciska palce na skraju umywalki, jak przy każdym wdechu
i wydechu unoszą się i opadają jego barki. – Proszę.
Reaguje dopiero teraz, odrywa się od porcelanowej miski
i prostuje.
– Poczekaj. – Odkładam ręczniczek, idę do kuchni, wyjmuję
z zamrażarki lodowy okład, po drodze chwytam krzesło. Stawiam je
w łazience przed Masonem. Zachęcam, żeby usiadł, jednocześnie
cały czas unikając jego badawczego spojrzenia.
Nigdy nie widziałam u niego takiego wzroku. Nie mam pojęcia, co
oznacza. Ale jest w nim tak wiele… Zbyt wiele. Cały wszechświat
niewypowiedzianych słów i splątanych uczuć.
Kiedy wreszcie usiadł, staję obok niego i oglądam pokiereszowaną
twarz. Ma rozciętą skórę pod lewym okiem. Już puchnie.
– Trzymaj. – Chociaż bardzo delikatnie przykładam mu kompres
do oka, wzdryga się lekko i z głośnym sykiem wciąga powietrze
między zębami. – Oko zaraz całkiem ci zapuchnie. Przyłóż to, nie
opuszczaj niżej, bo tam jest rana. – Cofam dłoń w ostatniej chwili,
żeby mnie nie dotknął. Nie zniosłabym tego. Nie teraz.
Bez namysłu sięgam po wilgotny ręcznik i przecieram mu twarz.
Płuczę go co chwila, powtarzam te same czynności, aż zetrę
wszystkie plamy.
Krwotok z nosa ustał. Był na tyle obfity, że czerwone smugi
spływały po brodzie i szyi, aż na koszulę. Delikatnie obmacuję jego
nos, zaczynam na czubku i przesuwam się do nasady, i z powrotem,
naciskając odrobinę mocniej.
– Boli?
Mason chrząka.
– Nie. Nie bardzo.
– Czyli chyba nie jest złamany. Dobrze.
Rozmawiamy cicho, ochryple. Chyba nie mówi mi tego, co mu leży
na sercu. Po raz pierwszy czuję, że Mason coś przede mną ukrywa.
Bardzo dziwne wrażenie.
Starłam całą krew z jego twarzy i szyi. W każdym razie na tyle, na
ile było to możliwe.
Rzucam ręcznik do umywalki, delikatnie unoszę mu brodę
palcami, żeby lepiej widzieć oko.
– Zabierz to – proszę. Posłusznie opuszcza rękę z kompresem.
Cholera. Jest zaczerwienione. Nie tylko powieka i skóra poniżej,
także cały bok. Typ nieźle mu przyłożył. – Dobra, teraz oczyszczę
ranę i ją zakleję. W domu przyłożysz kompres. Moim zdaniem nie
trzeba tego szyć, ale lepiej, żeby zobaczył cię lekarz. Zwłaszcza nos.
– Mason nie odpowiada.
Po raz kolejny płuczę ręcznik, przemywam skórę wokół rany, idę
po płyn do dezynfekcji i plastry. Uwijam się szybko.
– Gotowe. – Plaster jest na swoim miejscu. – Przyłóż kompres. –
Fakt, że Mason bez słowa wykonuje moje polecenia, sprawia, że gula
staje mi w gardle.
Powinnam stąd wyjść i zostawić go samego. Zapewne chce mieć
święty spokój. Sprzątam wszystko, odkładam na miejsce, ale tym
razem nie wychodzę.
Zatrzymuję się obok niego.
– Dzięki, Mason.
Rozdział 14
Igrzyska czas zacząć.

Mason

– Pewnie ci teraz niedobrze – mówię.


– O co ci chodzi?
– Podziękowanie? Zapewne wolałabyś wypić żrący kwas.
Śmieje się cicho, a potem oddycha głęboko. Unoszę głowę, patrzę
na nią, gdy tak stoi tuż przy mnie. Na pewno nie chciała zostać, tylko
zniknąć, i po raz pierwszy, odkąd ją znam, żałuję, że tego nie zrobiła.
Żałuję, że nie odchodzi.
Poświęciłem od cholery minut i godzin na to, by doprowadzić się
do ładu i wmówić sobie, że dam radę. Że mogę udawać, że jest mi
obojętna. Że jest dla mnie tylko przyjaciółką. Że mogę wierzyć, iż jej
wzrok nie sprawia, że płonę, że jej uśmiech nie jest punktem
kulminacyjnym mojego dnia. Że jej usta nie są stworzone do
całowania. Wmawiałem sobie, że June wcale nie przesłania mi całego
świata…
Miałem zamiar ignorować ją uprzejmie i dać jej spokój. Może
gdzieś w głębi serca liczyłem, że zatęskni za moją uwagą
i przekomarzaniami. Za mną… Że zauważy, że jej czegoś brakuje. Nie
chciałem drażnić jej propozycją randki, przynajmniej na razie, nie
chciałem, żeby miała poczucie, że jest dla mnie tą jedną jedyną.
Nawet jeżeli to prawda. Żaden facet nie uganiałby się za kobietą
przez dziesięć miesięcy, gdyby było inaczej.
Dzisiaj planowałem mało z nią rozmawiać. Chciałem, żeby
wszystko wydawało się normalne, chciałem pokazać trochę rezerwy.
Nie chciałem robić z tego czegoś wielkiego. A teraz? Teraz siedzę tu
z obolałą czaszką i zapuchniętym okiem, które coraz szybciej
przybiera wszelkie odcienie błękitu i żółci. Po moim nosie,
przynajmniej mam takie wrażenie, przespacerował się koń.
Nie pakuję się w bójki. Nie znoszę ich. Bijatyka niczego nie
załatwia. Nie rozwiązuje problemów.
June potrafi sama o siebie zadbać, ma niewyparzony język. Ale
nieważne, jak bardzo obojętny chcę się wydawać, nie mogłem po
prostu odwrócić się na pięcie i zostawić jej w tej sytuacji.
– U ciebie wszystko w porządku?
– Tak. Surfer jest chyba w o wiele gorszym stanie niż ja.
– Nieźle mu przyłożyłaś.
– Zasłużył. – Uśmiecha się. Odpowiadam tym samym. Póki sobie
nie przypomnę, że to jest koniec. Kiedy chrząkam, mój głos niesie
się po całym pomieszczeniu, odbija echem od kafelków na ścianach.
Wreszcie odrywam od niej wzrok.
Nie wiem, czy coś zauważyła. Czy dostrzegła, że między nami coś
się zmieniło, czy wyczuwa moje postanowienie, by trzymać się
z daleka.
– Zmienię kompres i położę się na chwilę.
– Powinieneś pojechać do domu, do łóżka.
Wstaję, wciskam do kieszeni tę idiotyczną maskę i krawat, które
ciągle trzymam w garści. Jestem tak blisko niej, że wdycham jej
zapach.
– Poradzę sobie. – Chyba tracę głos.
Poza tym przyjechałem dzisiaj samochodem i uważam, że w takim
stanie nie powinienem siadać za kierownicą.
Sięgam po krzesło, przenoszę je obok niej, odstawiam do pokoju
socjalnego, gdzie jego miejsce, i zmieniam ogrzany już opatrunek.
June idzie w milczeniu za mną.
– Wracaj do Andie, powiedz jej i Cooperowi, że widzimy się jutro.
Gdyby ktoś czegoś ode mnie chciał, musi poczekać. Sami sobie
poradzicie.
Kiwam jej głową na pożegnanie, wychodzę, nie czekając na jej
reakcję. Przeciskam się przez tłum, aż do kantorka. Dopiero tam
pozwalam sobie na grymas i jęk bólu.
Kłamałem. Boli jak cholera.
Oberwałem pięścią jak młotem pneumatycznym. Tylko dlatego, że
nie uważałem.
W kwestii boksu Cooper zawsze powtarza: zdaj się na instynkt,
koncentruj się i spodziewaj wszystkiego. Może gdybym go uważniej
słuchał, kiedy przelotnie udzielał mi niechcianych rad na temat
bójek, byłbym teraz w lepszym stanie.
Kręci mi się w głowie. Dobrze, że jestem sam. Że mogę odzyskać
oddech, nie muszę się koncentrować na panowaniu nad sobą.
Biorę butelkę wody z biurka i otwieram pierwszą szufladę. Oprócz
długopisów jest tam także opakowanie tabletek od bólu głowy,
bardzo mi teraz potrzebnych. Wyjmuję jedną i przełykam, zanim
zdążyłem popić. Fuj. Oszołomiony przechodzę do drugiego
pomieszczenia, zbliżam się do szafy. Otwieram ją, przeglądam się
w małym prostokątnym lusterku i po raz pierwszy szacuję rozmiar
zniszczeń.
– Cholera. – Tygodniami będę wyglądał jak kosmita. Plaster
trzyma się w porządku, ale oko? Zapuchło i jest czerwone jak
szminka, którą June dzisiaj miała na ustach.
Ponownie przykładam kompres, chociaż w głębi duszy uważam, że
teraz to już bez sensu. Nieważne. Chłód dobrze mi robi. Przede
wszystkim na głowę. Może przynajmniej zmniejszy opuchliznę.
Jednocześnie usiłuję się jakoś wyzwolić z zapapranej koszuli. Nie
bardzo mi to wychodzi. Nagle mam wszystkiego dosyć. W szafie
czeka ubranie na zmianę, ale June chyba miała rację. Powinienem
jechać do domu, wziąć prysznic. Odpocząć. Tylko że w takim stanie
za żadne skarby nie usiądę za kierownicą. Wezmę taksówkę. Mój
samochód może tu spokojnie poczekać.
Wkurzony i zbity z tropu zamykam szafę i z westchnieniem
opadam na łóżko. Na chwilę zamykam oczy.
Kupiłem klub na początku studiów Coopera. Postawiłem ten lokal
na nogi. Ten pokój był tu od początku. Długo nie wiedziałem, co
z nim zrobić. Szybko jednak okazał się sypialnią. Nie pokojem
schadzek, garsonierą, jak wszyscy podejrzewają, tylko zwyczajną
sypialnią. Do tego stopnia byłem zakochany w klubie, tak bardzo
zależało mi, by zbudować coś samemu, by zarabiać własne
pieniądze, że żyłem tylko pracą. Nocowałem tu praktycznie
codziennie, żeby pracować jak najdłużej, żeby się uczyć. Żeby
doglądać całości. Od samego początku miałem pieczę nad
wszystkim. Dzisiaj już nie, ale dotąd nie zdobyłem się na to, by
przekształcić ten pokój w coś innego. Być może kiedyś będzie mi
jeszcze potrzebny, łóżko zawsze się przyda. Choć chyba nie o to
chodzi… Zostawiam go takim, jaki jest, bo klub działa fantastycznie,
a ja już nie potrzebuję ojca. To pomieszczenie przypomina, że mi się
udało. Że jest mój, że go nie zawiodłem.
Zarobiłem dość pieniędzy, by oddać ojcu kapitał początkowy,
który od niego dostałem po tej sprawie z Elle.
Wtedy uciekłem, bo potrzebowałem dystansu. Alan proponował
mi pieniądze i tym samym solidną podstawę. Przyjąłem je, bo
wierzyłem, że wykorzystam je, by się od niego uwolnić i zacząć
samemu zarabiać tyle, by nigdy więcej nie widzieć go na oczy.
Kpina.
Wiem, powinienem się cieszyć, że mi się udało. Może nawet
powinienem być dumny. Ale nie. Nie osiągnąłem niczego sam,
własnymi siłami. Nie do końca.
Kogo ja właściwie chcę oszukać? Miałem szczęście, bo już
wcześniej miałem pieniądze. Posłużyłem się kasą tatusia, chociaż
nie chciałem mieć nic wspólnego z nim, jego firmą i jego kręgiem
towarzyskim. Co za hipokryzja z mojej strony.
Co niby zrobiłem ze swoim życiem? Co teraz? Dobra, mam klub.
Mam wielkie mieszkanie i więcej garniturów, niż jestem w stanie
nosić. I nic więcej. Nie mam nic więcej. Nie mam kolejnych celów ani
pojęcia, co zrobić ze sobą i swoim życiem. Nie mogę spać. Nie wiem,
kim chcę zostać, nie wiem, co potrafię. Nie wiem nawet, kim
właściwie jestem…
Wiem za to, że nie będę pracował w firmie ojca. Wiem, że
przedsiębiorstwo, które tak bardzo kocha, dla mnie nic nie znaczy.
Mam w nosie ten twór, dla którego miał zawsze więcej czasu niż dla
mnie. Który zawsze wygrywał, gdy ojciec musiał zdecydować: Mason
czy firma.
Śmieję się gorzko. Moja matka szybko to zrozumiała. Nie chcę jej
bronić, nie była święta. Chciała jego pieniędzy, gdy jej kariera
projektantki legła w gruzach, i postawiła na swoim. A ja byłem, jak
to się mówi, wpadką. Wpadki przeszkadzają. Każdemu, kto się na nie
natknie.
Eleonore zaczęła pić, bo nie chciała być matką. Alan spędzał
w domu jeszcze mniej czasu niż przedtem. Zapewne dlatego, że nie
chciał być ojcem. A ja…?
Przeklinam pod nosem i potrząsam głową. Chcę już tylko do łóżka,
spać. Dawno nie byłem równie zmęczony. Nie w ten sposób. Być
może bójka wyjdzie mi na dobre, może wreszcie się wyśpię
spokojnie, bez koszmarów. Koszmarów o tym, że tracę klub, że
w ogóle nie udało mi się postawić go na nogi. Śni mi się klęska
i zawód, i pusta, mroczna przyszłość. Czasami także życie bez June.
– Dobra, czas wstawać. – Dźwigam się z posłania i ciało
natychmiast pulsuje boleśnie.
W drodze do drzwi gaszę wszystkie światła, zamykam za sobą
i przysięgam, że nigdy w życiu nie nienawidziłem głośnej muzyki tak
bardzo, jak w tej chwili.
Zatrzymuję się przy mniejszym barze.
– Matt?
– Czołem, szefie. Już lepiej?
– Da się wytrzymać. Powiedz wszystkim, że pojechałem do domu.
Taksówką. Zobaczymy się jutro. Przypomnij, że mamy spotkanie.
– Jasne.
Żegnam się skinieniem. Od kilku miesięcy organizujemy spotkania
zespołu tylko wtedy, gdy to naprawdę potrzebne. Przez większość
czasu klub funkcjonuje jak dobrze naoliwiony mechanizm, ekipa
świetnie się zgrała.
Ale jutro czeka nas zebranie, bo chcę oficjalnie przedstawić June
jako naszą praktykantkę. Zawsze osobiście wprowadzałem nowych
pracowników do zespołu i tak zostanie. Poza tym muszę powiedzieć
o Susie, niektórzy jeszcze nie wiedzą. To im nie poprawi humoru. Od
samego początku była naszą opoką.
Ruszam w kierunku wyjścia. Ledwie docieram do skraju parkietu,
gdy ktoś mnie zagaduje.
– Kiepsko to wygląda.
Zatrzymuję się zdumiony, cały czas z okładem na twarzy. Też mi
nowina.
– Widziałam to. No wiesz, bójkę z tym typem.
– Tak. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
– Kiana – przedstawia się z uśmiechem. Wydaje się naprawdę
miła, niezbyt nachalna, niezbyt natarczywa. Ale naprawdę nie mogła
sobie wybrać gorszej chwili.
Rozglądam się. Widzę June. Znowu nałożyła maskę. Stoi za barem,
tym samym jest nieco wyżej niż tłum na parkiecie, i patrzy na mnie,
dosłownie przeszywa mnie wzrokiem. Na jej twarzy nie widać
żadnych emocji, zresztą stąd i tak niewiele bym dostrzegł. A już na
pewno nie jednym okiem.
– Przepraszam, muszę już iść – mówię z trudem. Kiana odwraca
się, podąża za moim spojrzeniem.
– OK, rozumiem. Nie chciałam… To znaczy, przepraszam.
– Słucham? – Ledwo mogę przed siebie patrzeć, a co dopiero
myśleć logicznie.
– Twoja dziewczyna zza baru już na nas patrzy. Nie chcę
wpakować cię w kłopoty.
– Moja dziewczyna – mamroczę i mrużę zdrowe oko. Moja
dziewczyna, niesie mi się echem w głowie. Jednocześnie patrzę na
ślicznotkę przede mną. Śniada skóra, półdługie rude włosy, ciepłe
spojrzenie, niebieskie oczy.
I wtedy wpadam na ten pomysł. Może oberwałem bardziej, niż mi
się zdawało. W innych okolicznościach taka myśl nie wprawiłaby
mnie w euforię. Raczej wydałaby mi się absurdalna. A może nie?
– To nie jest moja dziewczyna – odpowiadam szarmancko. –
Mason. Miło mi cię poznać.
Autentyczny uśmiech.
– Posłuchaj, teraz naprawdę muszę już iść, ale może spotkamy się
tu jutro wieczorem?
– Byłoby super. – Kiana uśmiecha się rozpromieniona, odwraca na
pięcie i macha na pożegnanie. Po raz ostatni zerkam na June, ale już
jej nie ma. Nigdzie jej nie widzę.
Coś we mnie ściska się boleśnie, kładzie ciężarem na piersi. Nie
zwracam na to uwagi, gdy zmierzam do wejścia.
Na dworze jest przyjemnie, wieje nawet lekki wiaterek. Wsiadam
do jednej z taksówek przed klubem.
Jeszcze nigdy nie zrobiłem tego, co zamierzam. Nigdy nie brałem
tego pod uwagę, nie chciałem, wyśmiewałem każdego, kto sądził, że
postępuję tak od dawna. Kto uważał albo uważa jeszcze dzisiaj, że
jestem bogatym, aroganckim playboyem bez sumienia.
To, co mam zamiar zrobić, jest słabe.
A jednak to zrobię. Muszę.
– Przepraszam bardzo – zwracam się do taksówkarza, który
w milczeniu wiezie mnie w kierunku domu. Odnajduje mój wzrok
w lusterku. – Zdaję sobie sprawę, że już późno, ale czy możemy
zatrzymać się przy drogerii? Muszę jeszcze coś kupić.
Igrzyska czas zacząć.
Rozdział 15
Pewne rzeczy wydają się gorsze, niż są w rzeczywistości. Po innych
w ogóle tego nie widać, a bolą jak cholera. Dziwne, prawda?

June

Środa. Cooper i Mason pojechali do klubu, ja i Andie zaraz


pójdziemy w ich ślady. Zanim zjawią się goście, czeka mnie
spotkanie personelu, moje pierwsze.
Dopiero co jedliśmy w pośpiechu makaron z pesto, teraz
ogarniamy chaos w kuchni. Andie wstawia brudne naczynia do
zmywarki, ja resztki do lodówki. Jeszcze dzisiaj w nocy albo jutro
rano jeden z chłopaków zje to na pewno. No dobra, to oczywiście
będzie Dylan. Jest wiecznie głodny. Gdyby mógł jeść podczas
uprawiania sportu i pod prysznicem, robiłby to na tysiąc procent.
Doskonale go rozumiem, jedzenie jest boskie!
– Nadal nie mieści mi się w głowie, że to wszystko naprawdę się
wczoraj wydarzyło – mamrocze Andie, wstawiając do zmywarki
ostatni talerz. Zamyka drzwiczki.
– Mnie też nie. Spektakularny początek praktyk. – Opieramy się
o blat i patrzymy na drzwi.
– Mason czuje się dobrze, prawda?
– Chyba tak.
– Nie widziałaś się z nim? – pytam cicho.
– Przez chwilę. Nie był zbyt rozmowny. Oko zrobiło się czerwone.
Kiwam głową.
– Zachowywał się jakoś dziwnie?
– Słuchaj, June, naprawdę nie wiem, co powiedzieć. – Wzdycha. –
Jako najlepsza przyjaciółka jesteś dla mnie bardzo ważna. Kocham
cię. Ale nie chcę się w to mieszać.
– Jak to?
– Nie będę szpiegować Masona, nie będę cię informować, co
u niego słychać i jak się ma, chociaż mam wielką ochotę. To nie
w porządku. – Odwraca się powoli w moją stronę i patrzy na mnie
przepraszająco. – Jeżeli chcesz wiedzieć, jak się czuje, sama go
zapytaj. Porozmawiaj z nim. Proszę. To pomoże wam obojgu.
Chyba normalne, że pytam o to jego najlepszą przyjaciółkę?
W końcu mieszka z Masonem. Nie nazwałabym tego szpiegowaniem.
Chcę tylko wiedzieć, w jakiej jest formie, czy wszystko w porządku
i czy ciągle mam się bez końca gryźć wyrzutami sumienia, bo
w bardzo krótkim czasie narobiłam mnóstwo bzdur.
Przyglądam się jej przez dłuższą chwilę. Może jednak ma rację.
Właściwie na pewno ma rację. Ale niby jak mam się do tego zabrać,
do tej rozmowy? Niby jak wszystko między nami ma być jak dawniej?
– Ty z Cooperem też nie potrafiłaś rozmawiać – rzucam w końcu.
– Nie powtarzaj naszych błędów. Odkąd mieszkam w Seattle,
przekonałam się, że rozmowa nie jest nawet w połowie tak straszna,
jak się nam wydaje.
– To moja wina, że wdał się w bójkę – wyrzucam z siebie to, co od
wczoraj nie daje mi spokoju. Mój największy problem.
– Bzdura! Sama powiedziałaś, że zaczął tamten typ, a poza tym
Mason jest dorosły. Wiedział, co robi i jak to się może skończyć.
Każdy z nas mógł być na jego miejscu. Każdy z nas chciałby ci
pomóc.
Mamroczę coś pod nosem.
– Co takiego? Mów wyraźnie.
– Bo widzisz… Niewykluczone… – Parskam ze zniecierpliwieniem.
– Co za syf. Nie byłam zbyt miła dla tego typa i nieszczególnie
pomogłam Masonowi. Gdybym chociaż ten jeden raz ugryzła się
w język, wszystko skończyłoby się bardziej cywilizowanie.
Andie zakrywa usta dłonią i chichocze. Chichocze!
– To wcale nie jest zabawne.
– Ależ owszem. Wszyscy wiemy to od dawna. Nie to, co przed
chwilą powiedziałaś, lecz że nie dajesz sobie w kaszę dmuchać. –
Obejmuje mnie i przyciąga do siebie. – Mimo to wszyscy cię
kochamy. A teraz przestań się gryźć. Musimy ruszać.
Pogrążona w myślach idę za nią do jej pokoju i patrzę, jak pakuje
torebkę.
Dzwoni telefon. Jej uśmiech zdradza, że to Cooper. Kiedy dzwoni
ojciec, także się cieszy, ale wtedy ma inne spojrzenie. Kiedy dzwoni
jej brat, w jej oczach pojawia się desperacja i zanim odbierze, modli
się krótko, żeby tym razem nie okazało się, że spalił ranczo, zgubił
ich domowego prosiaka imieniem Eddie albo wysadził pralkę
w kosmos.
Głos Coopera dociera do mnie z oddali, nie rozróżniam słów.
Andie tymczasem zarzuca torebkę na ramię i… Dlaczego nagle
wybałusza oczy?
– Dobra – szepcze. – Tak. – Cooper coś mówi. – Tak. – Cooper
znowu… Co tam się dzieje, do cholery? – Dobrze, dobrze. Tak. Super.
Absolutnie. – Jej odpowiedzi są radosne i jednocześnie przerażające.
Z jej twarzy odpływa cała krew.
Kończy rozmowę, chowa komórkę do torebki i wychodzi z pokoju.
Ruszam za nią.
– Andie? Wszystko w porządku?
– Jak najbardziej.
– Jakoś nie mam takiego wrażenia.
– No właśnie.
– Słucham? – Zirytowana unoszę brwi.
– Tak, tak.
– Dobra. – Kończy mi się cierpliwość. – Co powiedział Cooper?
– Wkrótce. – W ogóle mnie nie słucha.
– Andie? – Zero reakcji. – Andie? Wiesz co, chyba każę sobie
doczepić trzeci półdupek. Dwa mi po prostu nie wystarczą.
– Super. Naprawdę świetny pomysł.
– A wczoraj spałam z Cooperem. W jego łóżku. – Teraz się
zatrzymuje. Jesteśmy blisko kanapy w salonie. Odwraca się do mnie.
– Nie przypominam sobie, bym cię tam widziała.
– Czyli mnie słyszałaś. Nie obchodzi cię mój półdupek?
– Jaki znów półdupek? – Marszczy czoło, myśli intensywnie, a ja
przewracam oczami.
– Jezu, Andie. Co się dzieje? Coś się stało?
– Prawdopodobnie za kilka dni przyjedzie Zoey. Cooper właśnie
mi powiedział.
– Jego siostra?
Potwierdza ruchem głowy. Wydaje się zdenerwowana.
– To chyba nic takiego. Lubisz ją przecież. Co najmniej dwa razy
w miesiącu gadacie przez telefon. Cooper dzwoni do niej co tydzień.
Już wszystko jasne, prawda?
– Owszem. Ale jeszcze nigdy nie widziałam jej w rzeczywistości.
Zawsze coś stawało na drodze. Mam nadzieję, że tym razem się uda.
Uśmiecham się. Ulżyło mi, że tylko o to chodzi.
– Denerwujesz się. Spokojnie, pokocha cię.
Niespokojnie zaplata i rozplata palce.
– Na pewno?
– Na tysiąc procent. A może gryzie cię coś jeszcze?
Zagryza usta, oddycha głęboko.
– Boję się, że zachowam się jak idiotka. Że powiem coś nie tak.
Sama już nie wiem.
– Rozumiem.
Kilka lat temu Zoey przeżyła koszmar. Andie dowiedziała się o tym
dopiero kilka miesięcy temu, gdy ona i Cooper wreszcie zdobyli się
na odwagę i zaczęli być razem. Teraz ma po raz pierwszy zobaczyć
jego siostrę na własne oczy. Takie spotkanie to co innego niż
rozmowa przez telefon.
– Skoro Cooper i Zoey się z tym uporali, my także możemy. Ale…
Powinnaś z nim pogadać. Jeżeli dowie się, czego się obawiasz, będzie
mógł cię wesprzeć. A wiesz, że możesz na niego liczyć.
Na jej twarzy błąka się delikatny uśmieszek.
– Kiedy nie chodzi o ciebie, bywasz bardzo mądra.
– Każdy ma swoje pięć minut. – Uśmiecham się.
Od razu widzę, że jeszcze raz wszystko analizuje. Dopiero po
dłuższej chwili odpręża się i kiwa głową.
– Tak zrobię. Wielkie dzięki.
– Słuchaj, wiem, że musimy iść, ale gdzie Skarpeta? Powinnyśmy
jeszcze wyskoczyć z nim na siku. Minie sporo czasu, zanim ktoś
wróci do domu. Śpi u ciebie?
– Dobre pytanie. – Andie zdecydowanym krokiem idzie do pokoju
Coopera, ja zaglądam do niej. Nic. W łazience też się nie ukrył.
– Nie ma! – wołam, ona jednak milczy. Wychodzę do przedpokoju.
Andie wygląda z pokoju Coopera i przecząco kręci głową.
– Sprawdzę u Masona i w kuchni.
– Dobrze, a ja zapukam do Dylana – proponuję.
– Spoko. Nie mam pojęcia, czy jest w domu. Jeśli go nie ma,
Skarpeta u niego nie śpi. A jeżeli jest, nie wiem, czy da radę
wyskoczyć z nim na siku. – Znika w pokoju Masona. Kusi mnie, by
ruszyć za nią. Z czystej ciekawości. Przez cały ten czas ani razu tam
nie byłam. Nie miałam ku temu powodu.
Tylko jedno króciutkie spojrzenie… Jednak Andie wyrasta przede
mną i zasłania sobą widok.
– Skarpety tu nie ma, Masona też nie. – Zamyka drzwi i tym
samym przekreśla moją szansę. – Słuchaj, nie mamy już czasu. Jeżeli
chcesz zobaczyć pokój Masona, zapytaj, czy możesz go obejrzeć. –
Idzie do kuchni, ale tam psiaka nie ma na pewno. Przecież dopiero
co stamtąd wyszłyśmy. Staram się nie myśleć o sypialni Masona
i pukam do drzwi Dylana. Zero reakcji.
– Dylan? – wołam na wszelki wypadek, a potem naciskam klamkę.
Ciągle nic. Jednak wewnątrz pali się światło.
Delikatnie uchylam drzwi i zaglądam do pomieszczenia. Po prawej
regał z książkami, obok potężny kufer, który przypomina piracką
skrzynię skarbów. Serio, jest tak wielki, że zmieściłby się w nim sam
Dylan. Co prawda musiałby się skulić, ale dałby radę. Twierdzi, że
trzyma tam sprzęt sportowy i inne rupiecie. Tym niemniej kufer
wydaje mi się podejrzany, jest zbyt duży do tego pokoju. Bardzo
tajemniczy.
Po przeciwnej stronie wisi plakat ze starego westernu. Kiedy
zobaczyłam go przed kilkoma miesiącami, parsknęłam śmiechem.
Dylan fanem Clinta Eastwooda? Kto by pomyślał?
Do tej pory byłam w tym pokoju tylko raz, razem z Dylanem.
Prezentował nam posłanie, które i on kupił dla Skarpety. I właśnie
na tym posłaniu psiak chrapie w najlepsze. Leży na grzbiecie. Obok
łóżka Dylana, pod oknem. Robię krok i wtedy dostrzegam Dylana.
Siedzi na krześle ze słuchawkami na uszach. Nie, właściwie leży na
blacie i śpi. Wow, teraz ma już trzy monitory. Wszystkie czarne,
wszystkie wyłączone. Bóg jeden wie, od kiedy tak chrapie. Zamiast
tylu wyświetlaczy powinien sobie kupić większe krzesło, albo nawet
dwa. Jest po prostu za duży na normalne sprzęty. Oddycha głęboko.
Jego klatka piersiowa unosi się i opada rytmicznie.
Wchodzę dalej na palcach.
– Skarpeta – szepczę. – Skarpeta, pobudka. No, chodź. –
Oczywiście pies mnie nie słucha, chociaż już dawno otworzył oczy
i przygląda mi się badawczo. – Poczekaj tylko! Wszystko powiem
Andie! – Wywalił język z kącika pyska. Czyżby się ze mnie śmiał?
Biorę go na ręce i mam nadzieję, że nie zacznie teraz szczekać
i nie obudzi biedaka. Drań wtula się we mnie i leży spokojnie, gdy
cichutko wynoszę go z pokoju. Ostrożnie zamykam drzwi. Nie chcę
przeszkadzać Dylanowi. Musi być naprawdę zmęczony.
– Mam go! – rzucam do Andie, która właśnie wpełzła pod kanapę
w salonie, by tam poszukać Skarpety.
– Auć! – Teraz uderzyła się w głowę.
– Przepraszam. Bardzo boli? – Stawiam psa na ziemi. Radośnie
biegnie do swojej pani i liże ją po twarzy. Andie tymczasem masuje
bolące miejsce.
– Dam radę. Gdzie był? U Dylana?
– Tak. Chrapał w swoim łóżeczku. Obaj smacznie spali. Dylana
będzie pewnie bolał kark, gdy się obudzi. Zasnął na biurku.
– Uważasz, że powinnyśmy go obudzić?
– Nie. Dajmy mu spokój. Skoro zasnął w takiej pozycji, musiał być
bardzo zmęczony.
– Pewnie tak. – Wstaje z westchnieniem, poprawia na sobie
koszulę i dżinsy, sięga po torebkę i zerka na zegarek. – Cholera.
June, naprawdę musimy lecieć. Wyskoczymy z nim na siku, a potem
pojedziemy wrakiem.
– Super. Ja prowadzę.
– Niech Bóg ma nas w swojej opiece – odpowiada ze śmiechem,
gdy podchodzę do drzwi i sięgam po smycz.
– Zaraz, zaraz! W domu nigdy nie narzekałeś. Na co ty sobie
pozwalasz!
– Ale w domu nie było nic, co mogłabyś rozjechać.
– No dobra, punkt dla ciebie – przyznaję.
Kilka minut i zaledwie jedno spojrzenie śmierci w oczy później
zatrzymujemy się przed klubem. Parkujemy w bocznej uliczce.
– Nie przesadzaj, nie było tak źle.
– June, tam był znak stop.
– Brakowało nam czasu, i to przez twojego psa. Poza tym
zobaczyłam go zbyt późno. Nie zrobiłam tego celowo. No bo błagam
cię, co on tam robił na tym trójkołowym rowerku?
– Na skuterze.
– Przecież już przeprosiłam – mamroczę, gdy idziemy przez
parkiet. – Przynajmniej się nie spóźniłyśmy.
Jack, Matt, Ian, Paul i Cooper stoją w przedniej części klubu.
Odwracają się, słysząc nasze głosy. Dzisiaj przyszli nawet
ochroniarze. Kładę torebkę na kontuarze obok Coopera, prostuję się
i podskakuję, by usiąść na blacie. Cooper tymczasem obejmuje Andie
i całuje ją w skroń. Potem zwraca się do mnie.
– Andie ma taką minę, jakby widziała ducha. Prowadziłaś?
Przewracam oczami.
– Powtórzę: nie było tak źle, jej ciało reaguje przesadnie. – Jack
parska śmiechem, nawet Andie wygina lekko usta. Zachowują się,
jakby najgorszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka, było jechanie
samochodem, który prowadzę.
– Skoczę po listę tematów i zaraz wracam. – Andie biegnie do
pokoju socjalnego i wraca niecałe dwie minuty później.
– Co tam masz? – pytam ciekawie.
– Praktyki June. Poza tym usprawnienie ochrony i możliwości
komunikacji, reguły zachowania i… Susie.
W tym momencie otwierają się drzwi do kantorka Masona. Powoli
schodzi po stopniach. Patrzy na pusty parkiet i na nas. Nerwowo
wiercę się na kontuarze. Te schody, kantorek, tamta chwila
słabości…
Zaciskam powieki i usiłuję odepchnąć od siebie wspomnienia. Nie
myślę o smaku jego ust, o dotyku jego języka na mojej skórze, o jego
palcach…
Fakt, że w tej chwili mu się przyglądam, nie poprawia sytuacji.
Podbite oko nie odbiera mu urody. Mocno zapuchło. Rana jest
niemal niewidoczna, za to śliwa aż nadto. Niech go szlag trafi, skoro
nawet coś takiego nie tłumi jego uroku. Nawet teraz wygląda
rewelacyjnie. Któregoś dnia muszę się do niego włamać i pociąć na
strzępy te wszystkie eleganckie, świetnie skrojone, seksowne
garnitury i koszule. A skoro już się do tego wezmę, może przy okazji
wytnę mu z twarzy ten arogancki uśmieszek.
Zatrzymuje się z dłońmi w kieszeniach. Wydaje się… W świetnym
humorze.
O nie, Mason. Nie, tylko nie tutaj.
Ale oczywiście nie mówię tego na głos, gdy staje tak blisko mnie,
że barkiem niemal dotyka mojego prawego kolana.
– Witajcie. Fajnie, że przyszliście. Dzisiaj musimy omówić parę
punktów, które wolę przekazać wam osobiście niż drogą mejlową.
Ponieważ jednak nie wszyscy przyszli, i tak do was napiszę.
Chciałem jednak powiedzieć wam to bezpośrednio. – Rozgląda się
wokół. – Zacznę od najgorszego: Susie nie wróci przez czas
nieokreślony. – Wśród zebranych rozchodzi się szmer. Rozglądam
się i widzę, jak Cooper i Jack krzywią się ze smutkiem, za to Andie
kiwa głową. Pozostali patrzą po sobie ze zdumieniem.
– Z przyczyn osobistych musiała wracać do domu. Poprosiła
o urlop. Nie martwcie się, u niej wszystko w porządku, ale ciągle nie
wie, kiedy zdoła do nas wrócić.
– Cholera – wyrywa się Ianowi. Matt przytakuje ruchem głowy.
– Na ten czas jej obowiązki przejmie Andie, na tyle, na ile to
możliwe. Poza tym… – Mason urywa, marszczy czoło. –
Przepraszam. – Wyjmuje komórkę z kieszeni. Telefon wibruje
uparcie. Z mojej pozycji widzę go jak na dłoni. Czyżby miał
w kieszeni prezerwatywę? Pochylam się odrobinę, on zaraz jednak ją
chowa i wyciąga tylko telefon. Odrzuca połączenie. Kładzie aparat
na wysokim barowym stołku i niewzruszony mówi dalej. – No więc,
Andie przejmuje obowiązki Susie, a June będzie jej pomagać.
Zapewne wszyscy już ją poznaliście. – Wskazuje mnie. Macham
zebranym.
Matt puszcza znacząco oczko, Ian się uśmiecha, Paul odpowiada
mrugnięciem. Bramkarze kiwają głowami, Jack uśmiecha się
promiennie. Zna mnie dobrze i zapewne obawia się, że za moją
sprawą zapanuje tu chaos. To całkiem prawdopodobne.
– June odbywa u nas obowiązkowe praktyki. Będzie pomagać i… –
Jego komórka znowu ożywa. Opuszczam wzrok. Dzwoni jakaś
Natalie. Co, do cholery? Opada mi szczęka, zaciskam dłonie na
krawędzi baru. Nie szkodzi, że Mason błyskawicznie odrzucił
połączenie. I tak widziałam.
Niewzruszony mówi dalej. Coś o zasadach, o nowym sposobie
porozumiewania się z ochroną, o guzikach alarmowych za barem.
Prawie go nie słyszę. Szumi mi w uszach, moje myśli robią salta,
serce wali jak oszalałe.
Co to za Natalie, przepraszam bardzo? Ta z wczoraj? Ta, z którą
rozmawiał na skraju parkietu, zanim poszedł do domu? Po tym, jak
oberwał przeze mnie i prawie się do mnie nie odzywał?
To wszystko jest bardzo frustrujące. Właściwie dlaczego mnie to
w ogóle obchodzi? Niech sobie gada, z kim chce, powinnam się
cieszyć, że przestał nagabywać mnie o spotkanie.
Nagle robi się coraz głośniej. Wzdrygam się. Wszyscy się
rozchodzą. Dociera do mnie, że przegapiłam całą resztę spotkania.
Cholera.
Bez słowa, bez jednego spojrzenia Mason wziął swój telefon i teraz
rozmawia z Paulem. Stoi do mnie tyłem. Zeskakuję z baru.
– June?
– Tak? – rzucam do Andie, ale cały czas wpatruję się w jego plecy.
Komórka w jego dłoni… Wyświetlacz znowu się rozjaśnia. Tym
razem dzwoni Isabel. Co za jedna, do cholery?
Co tu się dzieje?
– June, masz taką minę, jakby coś cię bolało – szepce Andie.
Muszę wziąć się w garść. To nic takiego. Natalie mi zwisa. Isabel mi
zwisa. Mason też mi zwisa. Zwisa mi totalnie!
Oczywiste, że nie narzeka na brak powodzenia. Niby jak? Młody,
bogaty i przystojny. Szczerze mówiąc, dałabym mu nawet pewną
podstawową inteligencję; w końcu prowadzi ten klub, musi mieć
więc odrobinę rozumu. W każdym razie życzę mu świetnej zabawy
z tymi wszystkimi lalkami Barbie i kobietami idealnymi.
– Nic mi nie jest – wykrztuszam z trudem. Modlę się, by
Masonowi eksplodowała twarz. Tu i teraz. – Bierzmy się do pracy.
I to właśnie robimy. Pracujemy.
Żeby jeszcze tylko Andie przestała się ciągle na mnie gapić albo
podejrzliwie zerkać z ukosa, gdy koncentruję się na nowym zadaniu.
Ciągle to robi, odkąd sama własnoręcznie zaciągnęłam ją do pokoju
socjalnego, żebyśmy się przebrały i jednocześnie żebym nie skoczyła
Masonowi do gardła.
Zna mnie zbyt dobrze, by jeszcze raz próbować coś ze mnie
wyciągnąć. Jeżeli chodzi o wściekłość i irytację, jestem w stadium
daleko poza granicami dobra i zła. A fakt, że to wszystko przez
Masona, tylko pogarsza sytuację. To zaklęty krąg.
Ponieważ umiem już bezbłędnie nalewać napoje bezalkoholowe
i piwo, teraz Andie pokazuje mi, jak przyrządzić najczęściej
zamawiane drinki, koktajle i shoty. Wreszcie coś fajnego w tym
koszmarnym dniu. Dowiaduję się między innymi, jak zrobić old
fashioned, cosmopolitan, moscow mule czy gimlet. Poza ostatnim
żaden mi nie wychodzi, albo tylko częściowo, ale Andie tylko
żartobliwie szturcha mnie w ramię i łypie z udawanym gniewem.
– To dopiero twój drugi dzień, a już potrafisz więcej niż ja po
drugim tygodniu. Nie wymagaj od siebie zbyt wiele. I nie myśl, że
nie widzę, że jesteś wściekła. Konkretnie od tego momentu, gdy
zjawił się Mason. Od czterech godzin. Może warto wrzucić hamulec?
– Próbuję. – Z obrzydzeniem wylewam do zlewu nieudaną wersję
Cosmopolitana. Pomyliłam dwa składniki, o trzecim całkiem
zapomniałam. Efekt nie nadawał się do picia. Wzruszam ramionami
i rozglądam się wokół. W klubie jest sporo gości, ale nie pęka
w szwach. Andie ma dość czasu, by co chwila mnie czegoś uczyć.
Poza tym wspierają nas Cooper i Paul.
Goście tańczą swobodnie do starego letniego hitu o latynoskich
rytmach, a ja… Zaciskam powieki, pochylam się do przodu. Czy to
Mason? Na parkiecie? Niby od kiedy tańczy we własnym klubie? I to
z kobietą. Przecież… To… To chyba ta z wczoraj. Może Natalie albo
Isabel. Phi.
Nieoczekiwanie coś dotyka mojej lewej dłoni.
– June, szmatka tego nie przeżyje.
– Że co? – Przerażona rozglądam się i nagle rozumiem, o co jej
chodzi. Ściereczka, którą miałam przetrzeć kontuar, lada chwila
rozpadnie się na kawałki, tak bardzo ją wyżymam.
– Co się tam dzieje? – Andie podąża za moim spojrzeniem,
poprawia sobie okulary na nosie i wzdycha cicho, gdy dostrzega to,
co ja.
Kobieta pochyla się nagle, szepcze mu coś do ucha, a on uśmiecha
się głupkowato i odpowiada cicho. I tak przez całą wieczność, tuż
przy barze. Aż bierze ją za rękę, prowadzi z parkietu i kamień spada
mi z serca, że nie muszę dłużej na to patrzeć.
Kiedy jednak już dochodzę do wniosku, że to koniec, oboje mijają
barierkę i już są na schodach do gabinetu Masona. Zabiera ją na
górę? Chyba żartuje.
A ona co? Ślepa? Nie może z nim iść. Jest pokiereszowany!
Niemożliwe, że jej się podoba. Niemożliwe… Niech to szlag.
Mimo to zdecydowanym krokiem idą na górę, aż dochodzą do
drzwi. Aż Mason uchyla je i jak gentleman puszcza ją przodem.
Oczywiście ta nie daje się dwa razy prosić. Znika w jego biurze, a on
za nią.
Drzwi się zamykają.
Czy to się naprawdę wydarzyło? Domyślam się, że coś takiego ma
miejsce co jakiś czas, ale… Do tej pory nigdy tego nie widziałam.
A teraz, gdy wiem, co tam jest, jak miękki jest materac, gdy
pamiętam ścianę i usta Masona…
Niech cię szlag! Na miłość boską, najchętniej pobiegłabym za nimi
i rozkwasiła mu drugie oko.
– June?
– Wszystko w najlepszym porządku – mówię z trudem i dumnie
unoszę głowę. Jestem w doskonałej formie. I bardzo mnie cieszy, że
wreszcie odzyskałam święty spokój.
– Skoro tak twierdzisz – mamrocze Andie, wzdycha i czule klepie
mnie po plecach.
Nie zastanawia się nad tym dłużej, ja tymczasem robię, co w mojej
mocy, by co chwila nie zerkać w kierunku schodów i kantorka, żeby
się przekonać, kiedy dwa gołąbki wylecą z gniazdka.
Szczyt godności, nie ma co. Składam to na karb szoku, że Mason
zabrał tam kogoś. Oczywiście teraz jeszcze gorzej idzie mi
szykowanie drinków.
– Mam dosyć na dzisiaj – sapię wkurzona, gdy upijam kolejny łyk
gorzkiego paskudztwa swojej produkcji. Pierwsi goście zdążyli już
zareklamować moje mikstury. – Błagam, postaw mnie przy nalewaku
piwa.
Andie zbywa mnie śmiechem.
– Dobra, ale jutro ćwiczymy dalej. Przypomnij mi, żebym dała ci
moją kolekcję przepisów. Spisałam je w zeszłym roku, kiedy Jack
mnie uczył. Tym sposobem poszło o wiele łatwiej.
– Ej, a podobno najlepiej uczyć się przez działanie?
– Owszem, ale zawsze warto doceniać potęgę list, planów
i pamięciówki. – Uśmiecha się szelmowsko.
– Kujonka – przekomarzam się żartobliwie.
– Przepraszam bardzo, można coś zamówić? – odzywa się ktoś
z boku. Andie przyjmuje zamówienie. Przyrządza koktajl, a ja po raz
ostatni próbuję moich sił w czymś innym niż piwo: mikstura ginu
i wódki.
Powoli znowu zaczynam się odprężać. Co jakiś czas tańczę z Andie
i Cooperem, który akurat w tej chwili obejmuje ją i całuje, i usiłuję
pogadać z Paulem, który jednak, jak się okazuje, darzy słowa jeszcze
większą niechęcią niż Cooper. W tym czasie zdołał też przetrzeć blat.
Stawiam przed gośćmi dwie szklanki.
To działa. W sensie – ja za barem.
– Udało się. – Autentycznie zadowolona i zaskoczona uśmiecham
się do Andie.
– Tak. Przyznaję, że początkowo dręczyły mnie pewne
wątpliwości. Ale masz fantastyczne podejście do ludzi, pod
warunkiem że dzieli was bezpieczna odległość. I jeżeli nie mają na
imię Mason.
– Ha, ha, ha. Bardzo zabawne – krzywię się i obie parskamy
śmiechem.
– Nie, mówię poważnie. Już teraz potrafisz o wiele więcej niż ja na
początku. Mniej się boisz, masz mniej zahamowań. I dobrze. Jestem
pewna, że za tydzień lub dwa będę mogła całkowicie skupić się na
zadaniach Susie, a ty przejmiesz moje zmiany za barem.
– Też tak uważam. – Fantastyczne uczucie.
– Dzięki, June.
– Nie ma sprawy. To ja powinnam ci dziękować. Gdyby nie upór,
który niedawno w sobie odkryłaś, zapewne nie byłoby mnie tutaj.
– Fakt.
Pracujemy ramię w ramię, rozbawione, rozluźnione, i świetnie
nam idzie.
Stoję plecami do baru. Za mną Andie obsługuje klientów, ja
rozładowuję zmywarkę i wkładam kolejne szklanki.
Gotowe. Dopiero kiedy mam chwilę, by upić łyk coli, dociera do
mnie, jak bardzo jestem spragniona. Podryguję w rytm piosenki,
która akurat wypełnia klub. Jedna z moich ulubionych – River Bishop
Briggs. Najchętniej uściskałabym DJ-a za płynne przejścia. Ten
dźwięk, ten bit. Brzmi tysiąc razy lepiej niż w moich słuchawkach.
Dopijam napój do końca, odstawiam szklankę i na chwilę
zamykam oczy, by w pełni rozkoszować się muzyką. Nucę pod
nosem, tańczę, czuję się wolna i beztroska.
Póki nie otworzę oczu, bo chcę ponownie zająć ją pracą.
Odwracam się. Przede mną ktoś stoi. Nie muszę się zastanawiać kto.
Otacza mnie jego zapach, widok jego garnituru rani oczy,
zakończenia nerwów krzyczą na całe gardło. A im bardziej jego usta
rozchylają się w uśmiechu, tym szybciej ulatnia się mój dobry
humor.
Mało brakowało, a przeraziłabym się naprawdę.
– Chcesz mnie zabić? Co robisz za barem?
– Biorę sobie drinka, bo jedna z moich barmanek woli tańczyć, niż
pracować.
Bez obcasów muszę mocno odchylać głowę do tyłu, by spojrzeć mu
prosto w oczy. Zwłaszcza kiedy stoi tak blisko.
– To tylko kilka sekund. Musiałam się napić, przedtem
załadowałam zmywarkę. Akurat ty, Mason, nie mów mi nic o pracy.
W jego oczach błyszczy wyzwanie. Zaciska usta.
– Raczysz mi wyjaśnić, co konkretnie masz na myśli, kotku?
– Wiesz doskonale, co mam na myśli. A teraz bardzo przepraszam,
ale mój szef wkurza się, kiedy personel odpoczywa, podczas gdy on
ciężko pracuje w swoim kantorku. – Dygam, chcę go minąć, lecz typ
ma lepszy refleks niż pan Miyagi. Teraz prawie przyklejam się do
jego klatki piersiowej.
– Zazdrosna? – szepcze mi do ucha. Czuję jego oddech na skórze.
Pochyla się nade mną, aż muszę się powstrzymać, żeby nie odwrócić
głowy, tak po prostu, żeby się przekonać, co się wydarzy. Z czystej
ciekawości…
Odsuwam się natychmiast, daję krok do tyłu.
– O kogo niby? O Natalie? Isabel? Nie, wielkie dzięki. Możesz
sobie robić, co i z kim chcesz.
Czuję, że Mason znowu się prostuje. Dopiero teraz odważam się
podnieść na niego wzrok. Już się nie uśmiecha. I dobrze. Mówiłam
poważnie.
Ponieważ oboje milczymy, sytuacja staje się coraz bardziej
nieprzyjemna. A przecież nie ma ku temu żadnego powodu.
Wzdycham cicho.
– Czego się napijesz? – pytam pojednawczo. Odczuwam
satysfakcję, bo Mason najwyraźniej nie spodziewał się tego pytania.
– Piwo korzenne poproszę.
– Już się robi. – Nie powstrzymuje mnie tym razem. Schylam się,
otwieram lodówkę pod barem, wyjmuję butelkę i podaję mu.
– Dzięki. – Bierze ją, odwraca się i…
– Mason? Chodzi o ten event, który mam zaplanować. Czy mogę
najpierw omówić wszystko z Andie i dopiero na końcu przedstawić ci
projekt? – O ile to możliwe, chciałabym ograniczyć nasze kontakty
w pracy do minimum.
– Nie ma sprawy. Lubię niespodzianki.
– Super. I jeszcze jedno… Okład na oko. Rób sobie na zmianę
zimne i ciepłe kompresy, a szybciej się zagoi. To rada od lekarza, gdy
jako dziecko spadłam z konia i miałam śliwę pod okiem. Pomogło.
Wyraz jego twarzy? Bezcenny.
Zazdrosna. Chciałoby się…
Rozdział 16
Teraz to już przesadza.

June

Prawie tydzień później…

Nie, to naprawdę niemożliwe! Nie jestem zazdrosna. W życiu. Teraz


też nie. Jestem wkurzona, owszem. Zdenerwowana i, do jasnej
cholery, nawet wściekła. Ale zazdrosna nie!
Minął mniej więcej tydzień, odkąd zaliczył śliwę pod okiem, a ja
zaczęłam praktyki. Od tego czasu w moim życiu króluje nowa lista.
Statystyka. Wystarczy na nią spojrzeć, by dowiedzieć się
następującej rzeczy: od tamtego dnia Mason zaprowadził na górę do
kantorka ni mniej, ni więcej, tylko cztery różne laski. Codziennie
inną, oprócz wieczorów, gdy klub był nieczynny. Wtedy zapewne
spotykał się z nimi w mieszkaniu albo szlajał, Bóg wie gdzie.
Nie do wiary. Brunetki, blondynki, wysokie, niskie, chude, krągłe –
nie jestem w stanie rozpracować jego systemu. Mają tylko jedną
cechę wspólną, mianowicie wszystkie są na swój sposób cholernie
ładne i niemal całują ziemię, po której on stąpa.
Obrzydlistwo.
Wzdrygam się ledwie zauważalnie, odpycham te rozważania
i upijam spory łyk kawy. Andie wystawia twarz do słońca. Siedzimy
w uroczej kafejce w centrum. Jest ciepło i pogodnie, co doceniam
o wiele bardziej, odkąd mieszkam w Seattle. Ludzie wokół, podobnie
jak my, rozkoszują się pięknym dniem. Rozbawieni, pogrążeni
w rozmowach, snują się uliczkami. Dzieci biegają między rodzicami,
ktoś z obłędem w oku goni psa, który zerwał mu się ze smyczy.
Skarpeta przygląda się temu z zainteresowaniem, ale spokojnie leży
u stóp Andie. Jest szczęśliwy i zmęczony, bo mamy za sobą długi
spacer wzdłuż nabrzeża.
Mamy poniedziałek, klub jest dzisiaj zamknięty, a my właśnie
pochłonęłyśmy po dwa kawałki ciasta z bitą śmietaną.
– Właściwie mogłabym zjeść coś jeszcze. Szarlotka wygląda
rewelacyjnie. Co ty na to?
– June, zjadłyśmy obiad i przyszłyśmy od razu tutaj. W tej chwili
zastanawiam się, czy nie rozpiąć rozporka, a ty chcesz jeść dalej?
Zrobi ci się niedobrze.
– Pewnie tak. Ale co to za życie, kiedy kierujesz się tylko
i wyłącznie rozsądkiem?
– Przypomnę ci to pytanie za dwadzieścia minut, jeżeli naprawdę
zdecydujesz się coś zjeść – odpowiada Andie. Uśmiecha się leciutko.
Nie rusza się, cały czas ma zamknięte oczy.
– Dobra, dobra. Masz rację. Spróbuję innym razem. – Upijam
kolejny łyk kawy.
– Naprawdę chcesz pracować w klubie nawet po zakończeniu
praktyk? – pyta Andie nagle.
Zanim odpowiem, odstawiam filiżankę. Skoro nie ciasto, zjem
przynajmniej herbatnik z talerzyka.
– Chyba tak.
– Czy to się dobrze skończy?
– Ale o co ci chodzi? – pytam niespokojnie, a właściwie bełkoczę
z pełnymi ustami. Oczywiście wiem doskonale, o co jej chodzi.
Andie unosi powieki, zerka w słońce, po czym odwraca się, żeby
mnie lepiej widzieć. Jej okulary leżą na stoliku, obok filiżanki
z herbatą.
– Jeżeli chcesz udawać przed całym światem, proszę bardzo. Jeżeli
chcesz udawać przed sobą, udawaj. Ale ze mną ci się to nie uda.
Wiem, jak wyglądasz z ospą wietrzną, z aparatem na zębach,
zapłakana, zarzygana, szczęśliwa – wylicza. Przy każdym kolejnym
słowie uśmiecham się, bo powracają wspomnienia. Bardzo piękne
i zabawne. – Lubisz Masona. Nie wiem, jak bardzo, w jaki sposób, ale
go lubisz. Jesteście dla mnie ważni i dlatego nie chcę patrzeć
bezradnie, jak… No cóż, jak jedno z was cierpi. Mason nigdy w życiu
nie powiedziałby do ciebie: daj spokój, malutka.
A tak właśnie mówił Drew, gdy przyłapałam go w samochodzie
z inną. Jakbym była nudziarą. Wówczas te słowa zabrzmiały
pogardliwie, arogancko i obrzydliwie.
Szkoła średnia była do bani.
– Wiem. I uwierz mi, ja także nie chcę, żeby wszystko się
spieprzyło. Będzie dobrze. Przecież my nawet razem nie pracujemy,
Mason ciągle siedzi w kantorku i zajmuje się czymś zupełnie innym.
Będzie jak dotychczas, będziemy się wkurzać i skakać sobie do
gardeł, ilekroć się zobaczymy. Fakt, że u niego pracuję, niczego nie
zmienia. Poza tym… – Ściągam brwi i głęboko nabieram powietrza
w płuca. – Poza tym przemawia do mnie perspektywa, że zdołam
odłożyć trochę pieniędzy. Kto wie, kiedy skończy mi się stypendium,
co będzie potem albo jak długo rodzice będą pamiętać, że mają
córkę. – Nie sposób nie wyczuć mojego sarkazmu. Andie patrzy na
mnie ze zrozumieniem. – Że już nie wspomnę o tym, że chciałabym
któregoś dnia móc powiedzieć im: już nie potrzebuję waszych
pieniędzy.
– Na ten temat na razie nic nie powiem. Ale wiesz, że gdybyś
chciała pogadać…
– Najpierw pogadam z tobą.
– Super. – Upija łyk wody. – Zastanawiałaś się już, jaki event
chcesz zorganizować?
– Owszem. Twój pomysł, żeby to była jedna z imprez
tematycznych, to czysty geniusz. Według Masona możemy wszystko
razem obgadać i zorganizować. Co ty na to?
– Miałam nadzieję, że to powiesz. – Jej oczy autentycznie błyszczą
z radości. – Jaki masz plan?
– Najpierw musimy wymyślić motyw przewodni. Mam pewien
pomysł. Tylko się nie śmiej.
– Nie wygłupiaj się. Co to będzie? – Prostuje się zaciekawiona,
przysuwa krzesło do stolika, bliżej mnie. Sięga po okulary i wkłada je
na nos.
– Drugi raz koła nie wymyślę, postawiłabym więc na coś starego,
co nigdy nie traci na aktualności. Coś, co wszyscy kochają. Tak samo
jak maskaradę, którą wymyśliła Susie. Coś ekskluzywnego, raczej
intrygującego i zabawnego.
– June! Mów konkretnie!
– Noc filmowa – wypalam i krzywię się, czekając w napięciu na jej
reakcję. Ku mojej uldze rozpromienia się.
– Fantastyczny motyw przewodni! Mega, June.
– Nie za bardzo… Oklepane?
Zbywa mnie machnięciem ręki.
– Skądże. Przyznaję, czerń i biel mnie nudzi, ale wszystko, co
dotyczy filmów i ulubionych bohaterów, to strzał w dziesiątkę. Daje
tyle…
– Możliwości – kończę za nią. Obie parskamy śmiechem.
– No właśnie. Będzie megaklimat.
– Tak! Wszyscy to lubią. Pozwala na wszystko: na elegancję
i kreatywność, skromność i ekstrawagancję. Nikogo nie wytrąca ze
strefy komfortu. To podnosi potencjał i pomnaża liczbę gości.
– Możesz też udekorować klub. Wydrukujemy i oprawimy plakaty
filmowe.
– Muzyka filmowa. – Myślę na gorąco. – I specjalne drinki. Na
tyle, na ile pozwoli nam budżet. Ustalę to z Masonem.
– Super. – Andie jest już czerwona z emocji. – Musimy wszystko
spisać.
– Mam to w głowie. Kombinujmy dalej – zapewniam w euforii, ale
Andie już zrywa się na równe nogi.
– Zaraz wracam, obiecuję. – Pewnie już dopadła Bogu ducha
winnego kelnera, który nie będzie mógł wrócić do pracy, zanim nie
załatwi jej papieru i czegoś do pisania. Taka już jest, bez tego się nie
obejdzie.
Miałam nadzieję, że wymyślony przeze mnie motyw przewodni
spodoba się jej tak samo jak mnie, ale za bardzo na to nie liczyłam.
Jej reakcja dodaje mi skrzydeł. Najchętniej od razu zabrałabym się do
pracy.
– Już jestem! – Dopada mnie jak tornado, z impetem wraca na
swoje miejsce. Ma zmierzwione włosy i uśmiech na twarzy. Jest tak
szczęśliwa jak ja, gdy stoją przede mną naleśniki albo pączki.
– Do roboty. – Klaszczę w dłonie, wyliczam, co do tej pory mamy,
a Andie wszystko zapisuje. Układ idealny, dzięki temu mogę
całkowicie skupić się na temacie przewodnim. Fajnie jest planować
coś samemu, do najmniejszego szczegółu. Fantastyczne uczucie,
nawet jeżeli trzeba pamiętać o dosłownie wszystkim.
– Ograniczamy się tylko do filmów? – Andie patrzy na mnie znad
oprawek okularów.
Z przekonaniem kiwam twierdząco głową.
– Absolutnie tak. Moim zdaniem nie wciągajmy w to seriali. Filmy
wystarczą. I tak dają aż nadto możliwości. Pomyśl: kreskówki,
anime, blockbustery, klasyka. No i ekranizacje powieści, jak
Shadowhunters.
Andie wzdycha błogo. Odkryła tę serię przez czysty przypadek.
Zazwyczaj sięga po powieści obyczajowe i poradniki, ale
obejrzałyśmy na Netfliksie serial i film, i dopiero wtedy
dowiedziałyśmy się, że pomysł wziął się z książki. Poddałam się po
pierwszym tomie, Andie natomiast przeczytała wszystko i pokochała
całym sercem. Od tego czasu co jakiś czas widzę ją z powieścią
fantasy pod pachą.
– Racja. Będzie wystarczająco dużo opcji. O jakich drinkach
myślałaś?
– Dobre pytanie. Bezalkoholowe zostawiamy jak dotąd, ale
możemy ograniczyć liczbę koktajli i szotów, za to lepiej je nazwać.
– Na przykład: martini wstrząśnięte, niezmieszane.
– No właśnie. W menu drinki nazwiemy tak jak w filmach. Albo od
tytułów. – Zamykam na chwilę oczy. – Na przykład: Big Lebowski!
– A on nie pije tylko whisky?
– White Russian – poprawiam ją.
– Prawda. Strasznie dawno tego nie widziałyśmy. Najwyższy czas
na wieczór filmowy.
– Dlatego jestem nawet gotowa odpuścić scrabble.
– Trzymam cię za słowo. – Chcąc to podkreślić, przyjaciółka
wymachuje długopisem w moją stronę, z radością mruży oczy
i ponownie pochyla się nad kartką. – Big Lebowski, zapisane.
– Menu – mamroczę.
– Co z nim?
– Druk kosztuje.
– Cholera. – Andie krzywi się, aż okulary zsuwają się jej odrobinę.
– Ale i tak możesz zapytać Masona. Przygotować wstępny kosztorys?
Mamy określony budżet na imprezy tematyczne.
Rozbawiona potrząsam głową. Ilekroć chodzi o planowanie
i wyliczenia, Andie jest w swoim żywiole.
– To moje zadanie. Ale wielkie dzięki. Zastanowię się, co będzie
mi potrzebne, a co chciałabym dodać i zrobię listę. Ty mogłabyś
rzucić okiem, co zostało w magazynie po innych imprezach, a co
możemy kupić z przyzwoitą zniżką. Cała reszta… Zobaczymy, co da
się zrobić.
– Super. – Andie kiwa głową i odkłada długopis. – Pamiętam, że
czasami Susie kupowała coś na te imprezy.
– W sumie wolałabym sama za wszystko zapłacić. Tylko że wtedy
w pewnym sensie nadal płaciłby Mason, bo zupełnie bez sensu
dostaję pensję podczas praktyk. Dziwnie się czuję, rządząc się
cudzymi pieniędzmi. Pieniędzmi Masona.
– To część zadania. Co się nie mieści w budżecie, znika z listy. Na
pewno znajdziemy rozwiązanie i rzeczy z innych imprez. Musimy po
prostu mądrze to obliczyć. W końcu wszystko sprowadza się do
budżetu miesięcznego.
– Nienawidzę obliczeń.
– Dasz radę. Na szczęście twój strój nie mieści się w tej kategorii,
tam sobie odbijesz. – Andie mruga znacząco.
– Ty małpo! Masz już pomysł, jak wystąpisz?
– I to niejeden. – Andie komicznie porusza brwiami. Innej
odpowiedzi nie oczekiwałam.

Dwa tygodnie później…

Impreza nabiera kształtu. Event według mojego pomysłu. Bardzo się


cieszę, bo umieram ze strachu, że sobie nie poradzę. Martwiłam się,
że nie będę wiedziała, od tego zacząć. Zdaję sobie sprawę, że Andie
mnie wspiera i że właściwie nie robię tego sama, ale to ja jestem za
wszystko odpowiedzialna. Czuję się dziwnie, jednak wiem, że to
słuszny kierunek.
Wczoraj odbyła się druga impreza tematyczna od naszej burzy
mózgów w kafejce. Tego wieczoru nie tylko opiekowałam się gośćmi,
uczyłam się nowych drinków i wreszcie zapamiętałam, co gdzie jest
w magazynie, lecz także pilnie notowałam. Przestudiowałam
informacje o poprzednich eventach, które zaplanowała Susie. Wiem,
jakie były motywy przewodnie, co wyszło najlepiej, co nie do końca,
co okazało się niepotrzebne. Poczynając od muzyki, poprzez drinki,
aż po opisy na stronie klubu i w cotygodniowym biuletynie,
rozsyłanym głównie ze względu na wieczory tematyczne. Susie
zostawiła przygotowane teksty, wszystko czeka w segregatorze. Do
tej pory Andie nie musiała sobie zawracać tym głowy, wystarczyło je
skopiować, wrzucić na stronę, ewentualnie czasami trochę
zredagować. I tyle.
Moje notatki to mapy myśli, listy i nieczytelne bazgroły. Czasem
to pytania: Czy zniżki i kupony mają sens? Co z analizą kosztów? Nie
znam jeszcze na nie odpowiedzi.
– Jak ci idzie? Andie wspominała, że planujesz wtorkowy wieczór?
– Cooper zagląda mi przez ramię.
– Na razie jak z płatka, ale przede mną jeszcze mnóstwo roboty.
Pewne rzeczy muszę ustalić, na inne nie mam wpływu i tak dalej…
– Rozumiem. Wydatki, tak?
Przytakuję z ponurą miną.
– Zapytaj Masona.
– Zrobię to, jeżeli kiedyś go zobaczę.
Z twarzy Coopera nie da się niczego wyczytać, gdy poleruje
szklankę. Ale też nie odchodzi.
– On już tylko… Nie mam pojęcia, co robi i gdzie. Jest u siebie?
Wyjechał? W gabinecie? – Ostatnie słowa zamykam palcami
w cudzysłów. Gabinet. W prawdziwym gabinecie człowiek nie bałby
się wyłączyć górnego światła i odpalić ultrafioletu… Ilekroć widzę
Masona, ma inną u boku i razem z nią pokonuje schody. Te przeklęte
schody, które, mam nadzieję, pewnego dnia się pod nim załamią.
Cooper przygląda mi się badawczo. Usiłuję wziąć się w garść.
– To pewnie tylko taka faza – mamrocze. Nie jestem pewna, czy
chodzi nam o to samo. – Idź do niego albo zadzwoń. Nie będzie miał
z tym problemu. – Z tymi słowami zostawia mnie i wraca do swoich
zadań. Andie twierdzi, że przy niej Cooper to istna gaduła. Jakoś nie
bardzo mogę sobie tego wyobrazić.
Andie wychodzi z magazynu. Wyniosła na zewnątrz niezauważony
wcześniej worek ze śmieciami. Przed jej wzrokiem nie uchroni się
najmniejsza drobinka kurzu. Wierzchem dłoni ociera czoło.
Kolorowe światła kładą się barwnymi kręgami na jej twarzy.
– Muszę porozmawiać z Masonem.
– Dobra. Wydajesz się zdeterminowana. Chcesz go skrzywdzić?
Znowu zrobił albo powiedział coś nie tak?
– Powinnaś raczej zapytać, kiedy tak się nie dzieje, ale nie, tym
razem chodzi tylko o event. Bez względu na to, jak na to patrzę,
dochodzę do wniosku, że bez tematycznych kart drinków będzie
zdecydowanie gorzej. I bez plakatów. Co ty na to?
– To twój projekt.
– Fakt. – Albo jeszcze dzisiaj, albo jutro poszukam Masona
i wszystko z nim omówię. Może przeliczę koszty jeszcze raz i inaczej
rozplanuję budżet.
Z zadowoloną miną wracam do gości i przez kilka kolejnych
godzin cieszę się, że wreszcie udaje mi się bezbłędnie przyrządzać
podstawowe koktajle.
Kiedy Mason nagle pojawia się przede mną, jestem w szoku.
Przeraża mnie. W ogóle nie widziałam, kiedy wszedł. W pierwszej
chwili stoję jak sparaliżowana i tylko się na niego patrzę. Gapię się
w te jego piękne zielonobrązowe oczy. Czasami wydają się
ciemniejsze, czasami jaśniejsze. Jakby to było konieczne, wędruję
wzrokiem do jego ust. Dlaczego przypominam sobie wszystko, co
nimi wyprawiał…
Mason siada na ostatnim wolnym stołku barowym, a ja stanowczo
odpycham od siebie myśli o przeszłości. Usiłuję skupić się na tym, co
mnie czeka, a nie na rozszalałym biciu serca czy łaskotaniu, które,
nie wiadomo dlaczego, pojawia się w brzuchu.
Odchrząkuję, zmuszam się, by ruszyć się z miejsca i stawiam przed
Masonem, nie czekając na zamówienie, jego ulubiony napój.
A potem pochylam się i opieram łokciami o kontuar.
Mam zadanie do wykonania. Nic nie może mnie od tego odwieść.
– Mason – zaczynam przeciągle.
– Czego chcesz, kotku?
– Mówiłeś, że mogę wszystko ustalić z Andie, ale jest pewien
temat, w którym ty masz ostatnie słowo jako szef.
Upija łyk.
– Ile to kosztuje?
– Muszę ci przyznać, Mason, naprawdę masz przebłyski geniuszu.
Po mistrzowsku unosi jedną brew. Oddycham pełną piersią, daję
sobie spokój z tą grą, którą prawdopodobnie sama zaczęłam, żeby
zamaskować to, jak bardzo Mason mnie pociąga.
– Mniej więcej dwieście dolarów.
– Mogę zapytać, co planujesz? – Wydaje się autentycznie
zainteresowany, więc opowiadam mu o moich pomysłach. Słucha
z uwagą.
– Dobra. Zastanów się, czy nie można dołączyć nowego menu do
biuletynu i umieścić na stronie, żeby wszyscy dowiedzieli się
zawczasu. Zrobić to co najmniej tydzień wcześniej, żeby ludzie
zapamiętali nazwy nowych drinków. A nawet dwa tygodnie. Negocjuj
cenę z drukarnią. Zgódź się na umieszczenie ich logo. To dla nich
darmowa reklama, a dla nas być może oszczędność. Często daje się
wypracować lepszą ofertę, niż początkowo zakładasz.
– Czy ty w tej chwili udzielasz mi przydatnych rad co do
organizacji mojego eventu? – Uśmiecham się do niego.
– Życiowych rad, kotku. Pamiętaj, że to jest klub. Firma, nie
prywatna impreza.
– Wiem o tym. Nie jestem głupia, Mason.
– Nigdy tak nie twierdziłem. – Patrzymy na siebie. – Chciałem ci
tylko pomóc. Schowaj pazurki, kotku. Masz dobre pomysły. Nie trać
z oczu całokształtu. – Gryzę się w język, bo znowu zaatakowałam go
bez powodu. Ale tak trudno przyjąć jego pomoc. – Zamów wszystko,
czego potrzebujesz, i zostaw mi faktury na biurku. Zajmę się tym.
Pamiętaj o jednym: każdy wydatek musi się zwrócić, w sytuacji
idealnej jeszcze tego wieczoru. Jako organizatorka eventów zawsze
powinnaś mieć to z tyłu głowy. Bez względu na to, jak świetny masz
pomysł, nic z tego nie będzie, jeżeli ostatecznie będziesz pod kreską.
Kiwam głową z przejęciem. Ma rację. Boże, nienawidzę, kiedy ma
rację. Jakby czytał w moich myślach, unosi szklankę w toaście. Coś
się w nim zmieniło. Czyżby… Pochylam się odrobinę. Cień zarostu.
Dobrze mu z tym, chociaż w tym słabym świetle ledwie to
zauważam. Ma też dziwne plamy na szyi i kołnierzyku. Mrużę oczy
i mam w nosie fakt, że w tej chwili się na niego gapię. Czy to są…?
Malinki, niezbyt fachowe.
Zanim wkurzę się jeszcze bardziej, przesuwam wzrok dalej.
Czyżbym widziała szminkę na jego kołnierzyku? Co może być
bardziej absurdalnego? Z najwyższym trudem przełykam jęk
obrzydzenia i z całej siły zaciskam usta. Coś ściska mnie w klatce
piersiowej. Nie wiadomo dlaczego, ogarnia mnie wściekłość. Może
dlatego, że ta szminka wygląda naprawdę fatalnie.
Kiedy ponownie odnajduję jego wzrok, po jego uśmiechu nie ma
śladu. Podobnie jak po moim dobrym humorze.
– Wszystko w porządku, kotku?
– W najlepszym – mówię z trudem. – Ale strasznie się zapuściłeś,
Mason.
– Tak uważasz? – Przechyla głowę na bok, tak że ogromna
malinka niemal do mnie mruga. Kleiła się do niego beznadziejna
laska z tanią szminką na ustach. Kurde, aż tak mu pilno?
– Ogol się od czasu do czasu. Radziłabym też pranie.
W dzisiejszych czasach nie wiadomo, co można złapać, kiedy
człowiek nie uważa. – Uśmiecham się słodko i odsuwam od
kontuaru, by wrócić do pracy. Mam, czego chciałam.
– Cześć, Mason.
Zatrzymuję się natychmiast, odwracam ponownie i patrzę na
drobną ślicznotkę, która nerwowo zagryza kolczyk w dolnej wardze.
– Dzisiejszy wieczór aktualny?
Mason odwraca się do niej i przywołuje na usta ten bezczelny,
cyniczny uśmiech, na który czasami nawet ja daję się nabrać.
– Oczywiście.
Dziewczyna mruga znacząco.
– Super. Przyprowadzę koleżankę.
Słucham? Z tymi słowami odwraca się, macha mu na pożegnanie
i znika w tłumie. Mason wstaje, a ja czuję, że zaraz dostanę zawału.
Najspokojniej w świecie dopija swoje piwo korzenne, a potem powoli
przesuwa szklankę w moją stronę. Lewa powieka drga mi
gwałtownie…
– Chyba że masz coś przeciwko temu? Może ty chciałabyś spędzić
ze mną wieczór?
Prycham głośno i zaciskam pięści.
– W życiu. Za żadne skarby. Nie chcę tracić nadziei…
– Jakiej nadziei? – Mason wydaje się zirytowany.
– Że sobie coś złamiesz. Najlepiej ptaka.
– Do zobaczenia, kotku. – Kręci głową. I znowu się uśmiecha.
Nienawidzę tego.
Co za dupek… Dupek, dupek, dupek!

Trzy tygodnie później…

Menu, czy raczej karty drinków, zaprojektowałam razem z Andie.


Czarne, ze srebrnymi i złotymi elementami i prostą czcionką, bardzo
eleganckie. Przejrzyste linie. Już je zamówiłam, niedługo je
przywiozą, w końcu impreza jest w przyszłym tygodniu. Oprawione
plakaty już są, wyszły fantastycznie. Znalazłam odpowiednie
miejsca, by je powiesić. Poza tym wyszperałyśmy w magazynie stare
lampiony, którymi udekorujemy poszczególne części klubu.
Oświetleniowcy wiedzą, jaki nastrój chcemy osiągnąć. Zadbali, by
nad parkietem zawisła gigantyczna kula dyskotekowa, która nader
rzadko opuszcza magazyn. Andie była na tyle miła, że specjalnie dla
mnie zmieniła grafik na ten wieczór, żebym mogła mieć oko na całe
wydarzenie. Matt i Louis obsługują mniejszy bar, Cooper, Jack
i Andie – duży. Koło północy przyjdzie Paul jako wsparcie tam, gdzie
będzie potrzebny. Dzięki temu jestem wolna i mogę swobodnie
krążyć między ochroną, bramkarzami, parkietem i barami, wszystko
nadzorować i dokumentować, a także dbać o atmosferę wśród gości.
Wysłałam wszystkim mejla z załącznikiem w postaci karty nowych
drinków, które będziemy podawać tego wieczoru. Barmani nauczyli
się ich na pamięć, więc nie powinno być problemów. Zresztą chyba
tylko jeden koktajl jest nowy, w pozostałych przypadkach
zmieniliśmy jedynie nazwy.
Zamykam segregator pełny list, notatek i rachunków. Na razie
wszystko wygląda dobrze. Nie mam jeszcze tylko przebrania.
Zadowolona kładę wszystko na biurku Susie i wracam do baru, do
Andie i Jacka.
W piątkowy wieczór mamy pełne ręce roboty. Powiedziałam
pozostałym, że znikam na dziesięć minut, ale przy moim wyczuciu
czasu zrobiło się z tego dwadzieścia. Przestałam już gryźć się
brakiem punktualności. Nikt mnie nie wołał, nie szukał z obłędem
w oku, mogę więc założyć, że wszystko jest w porządku. Nucę w takt
muzyki, wyjmuję za barem pączka z pudełka i wbijam w niego zęby.
Właśnie tego teraz mi potrzeba: cukru.
– June, jesteś niewiarygodna.
– Słuchaj, zostały jeszcze tylko trzy, a goście i tak nie widzą. –
Z pełnymi ustami przesuwam pudełko głębiej i dopiero wtedy patrzę
na Andie wzrokiem niewiniątka.
– Nie mieści mi się w głowie, że twoje ciało funkcjonuje normalnie
mimo takich ilości cukru.
– Nie rozumiem. Moje ciało funkcjonuje tylko dzięki takim
ilościom cukru.
– I kofeiny.
– No, właśnie. – Z błogą miną jeszcze raz wbijam zęby w pączka,
a potem odkładam go do pozostałych.
– Gdzie Cooper? Jest z Masonem albo z Dylanem? – Ma dzisiaj
wolne.
– Chciał iść najpierw na siłkę, a potem w spokoju porysować.
Zamówił nowe ołówki i chciałby je wypróbować. Masona nie
widziałam, a Dylana nie ma od dwóch czy trzech tygodni, pojechał
z wizytą do babci.
No, dobra.
Andie wraca do gości, a ja przez chwilę stoję nieruchomo, myślę
intensywnie i rozglądam się wokół. Mimowolnie szukam go
wzrokiem.
Do kontuaru podchodzi mężczyzna.
– Napiłbym się czegoś.
Jeżeli Masona nie ma w mieszkaniu… Jest tutaj. Cholera. I wtedy
go widzę. Żałuję, że o niego pytałam, może wówczas los nie
odpowiedziałby na moje prośby…
No, nie! Jeszcze jedna? Co za drań. Tego się po nim naprawdę nie
spodziewałam.
– Ej, ty. Nie słyszysz? – Typ zasłania mi widok i wymachuje ręką
przed nosem.
– Daruj sobie. To nie koncert życzeń. Nie mam czasu. –
Energicznie odpycham jego dłoń i wspinam się na palce, żeby lepiej
widzieć.
Kolejną zabiera na górę. Jezu, czy on tam kiedykolwiek sprząta?
Albo chociaż zamiata? Do czego właściwie dąży? Co to ma być?
Sodoma i gomora? A może realistyczna rekonstrukcja podupadłego
burdelu?
A ona? Nie widzi, że leci właściwie na każdą? Że jest pozycją
numer tysiąc pięćset sto dziewięćset? Nie pierwszą, nie jedyną, a już
na pewno nie ostatnią kobietą u jego boku.
Facet dał sobie spokój, odszedł dalej, by jeszcze raz spróbować po
stronie Andie. Ja tymczasem wydaję stłumiony odgłos obrzydzenia.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Mason nie mógł tego słyszeć. Nie
przez cały klub pełny głośnej muzyki i pracującej maszyny do
sztucznej mgły. A jednak właśnie w tej chwili patrzy na mnie, nie
spuszcza ze mnie wzroku, zatrzymuje się na chwilę… I kiwa mi
głową. Uśmiecha się i kiwa mi głową. Nabija się ze mnie. Oczywiście.
Szepcze jej coś do ucha, ona chichocze jak nastolatka, cały czas nie
odrywa ode mnie wzroku. Czuję, jak wzbiera we mnie coś
strasznego. Mój żołądek robi salto, oddycham coraz szybciej. Tracę
kontrolę. Nie mam pojęcia, czemu sama to sobie robię. To jest jak
wypadek samochodowy.
Całuje ją w policzek, mnie posyła całusa w powietrzu, którego ona
albo nie widzi, albo zwyczajnie ignoruje. Ślepa jest? Czy tylko
głupia?
Sama nie wiem, co mnie tak wkurza. Mason przecież robi to
w kółko. W tej chwili chciałabym po prostu zetrzeć mu z twarzy tę
minę.
Cóż, co mogę powiedzieć. Kiedy rozdawano rozsądek, cierpliwość
i opanowanie, Andie stała w pierwszym rzędzie. Natomiast mnie
trafił się cały ładunek impulsywności.
I dlatego bez chwili namysłu wyjmuję pączka z pudełka. Kiedy
Mason na mnie patrzy, biorę zamach i ciskam ciastkiem w nadziei,
że w niego trafię.
Co oczywiście nie następuje. Rzucam jak T. rex, ten dinozaur z za
krótkimi łapkami. Pączek ląduje na Bogu ducha winnym typie na
parkiecie, który najpierw obrywa wypiekiem w twarz, a potem pada
jak długi. To zapewne szok, a nie skutek siły uderzenia. W końcu
dostał wyrobem cukierniczym, a nie młotem.
Mason dosłownie zrywa boki ze śmiechu, póki nie zamknie za
nimi drzwi. Jak już wiele razy w ciągu ostatnich pieprzonych
tygodni.
Syfilis. Oby jedna z nich była chora. Albo chociaż rzeżączka. To
podobno strasznie piecze. Uśmiecham się pod nosem. Swędzące,
płonące jaja. O tak, tego mu życzę.
Rozdział 17
Wyzwanie albo karta.

Mason

Wszystko przebiega zgodnie z planem. W życiu się nie


spodziewałem, że kiedykolwiek to powiem, ale tak jest. Szczerze
mówiąc, umierałem ze strachu, że wszystko spieprzę moim
pomysłem. Potem pomyślałem, że właściwie nie mam już czego
pieprzyć ani pogarszać.
June mnie pocałowała, pracuje dla mnie, prawie poszliśmy do
łóżka, obrywam za nią, a ostatecznie robi się między nami bardzo
dziwnie.
Byłem zraniony. Byłem zrozpaczony.
Ostatnie tygodnie to próba sił. Cholernie trudno było mi
traktować ją jak pierwszą lepszą znajomą. Zbyt trudno. Nie flirtować,
nie pytać, czy się ze mną umówi, nie móc jej dotykać…
Udawanie, że jest mi obojętna, było straszne, ale najgorsze było
okłamywanie jej. Wolę o tym nie myśleć, bo dzięki temu zaszedłem
znacznie dalej niż za sprawą szczerości, kwiatów, czekoladek i tego
całego gówna, które się robi, gdy kogoś uwodzisz.
Nie mam pojęcia, czy June jest tego świadoma, ale gra ze mną,
a teraz ja robię to samo. I chociaż to nie w moim stylu, chociaż
nienawidzę takich zagrywek, dałem się w to wmanewrować. Różnica
polega na tym, że nie miałem innego wyjścia. Chyba że
zrezygnować. A na miłość boską, na to nie jestem jeszcze gotowy.
June odrzucała moją adorację, więc dałem sobie spokój.
Zmieniłem strategię, przestawiłem ster i teraz wszystko działa.
Właśnie odkrywam moc tęsknoty i zazdrości. Nawet jeśli June nie
chce ode mnie tego, czego ja chcę od niej, nie radzi sobie beze mnie,
a to znak, żebym nie rezygnował. Żebym posuwał się dalej. Jesteśmy
na takim etapie, w którym wszystko jest dozwolone. No, prawie
wszystko…
Z uśmiechem wpatruję się w szklankę w mojej dłoni
i przypominam sobie wyraz jej twarzy, gdy rozmawiałem z Kianą.
Z dziewczyną, która zagadnęła mnie po bójce i za której sprawą
wpadłem na genialny pomysł, by coś zmienić. Oczywiście sama
Kiana nie była tego świadoma. Od tamtej chwili obserwuję June
dokładnie, z każdym kolejnym krokiem, jak wytrącam ją
z równowagi. Myśli, że spałem chyba z każdą w Seattle. Myśli, że
zabieram je na górę, by doprowadzić do końca to, czego my nie
zrobiliśmy. Myśli, że już mnie nie interesuje i że celowo daję jej to do
zrozumienia. Cholera, zapewne myśli także, że właśnie teraz
pokazuję swoje prawdziwe oblicze. I chociaż trochę mi głupio z tego
powodu, właśnie tego chciałem. Nie mogę przy tym myśleć o miłej,
wrażliwej i troskliwej June, która opatrywała moje rany i odsłaniała
się o wiele częściej, niż chyba sama tego chciała. Wytrąciłaby mnie
z równowagi. To zmieniłoby mnie znowu w Masona, który padał jej
do stóp – bez efektów, bez żadnych zmian.
Nie ma mowy. Zacząłem to i to skończę.
Bardzo z siebie zadowolony, z dreszczykiem ekscytacji obserwuję
June z ukosa. Widzę, jak ze wszystkich sił stara się na mnie nie
patrzeć. Zacisnęła usta w wąską kreskę, aż wyostrzyły jej się rysy.
Dosłownie bije od niej pogarda. Tak samo jak wczoraj, kiedy
przypadkowy biedak na parkiecie oberwał pączkiem w twarz.
Zaczynałem już wątpić. Nie byłem pewien, czy moje działania
przynoszą efekty, ale to… Śmieję się na samo wspomnienie. To
powiedziało mi aż za wiele. Nieważne, co nią kierowało, była to silna
emocja i nie sposób zaprzeczyć jej istnieniu. June nie zdołała nad
sobą zapanować, a skoro mówimy o tak żarliwych uczuciach, jedno
na pewno nie wchodzi w grę: obojętność. Chcę wiedzieć, co to
konkretnie oznacza. Chcę się ostatecznie przekonać, czy June
autentycznie wierzy w te bzdury, które rozpowiada na prawo i lewo.
Że między nami jest tylko przyjaźń, a ona nie chce randek ani
związku. Nie jestem dupkiem, ale nie jestem też idiotą, i zazwyczaj
nie pakuję się w sytuacje beznadziejne. Ta też nie jest beznadziejna.
Jestem o tym przekonany.
Sączę mojego drinka i dalej świdruję ją wzrokiem, aż w końcu
ulega mi i odwzajemnia spojrzenie. Patrzymy na siebie, nie
spuszczamy się z oczu i przysięgam, że oddałbym wszystko…
Z trudem przełykam ślinę. Wszystko, by June była w moim życiu.
Tak naprawdę. Całkowicie. Na zawsze.
– Mason? Gotowy? – Kim i jej dwie koleżanki podchodzą do mnie
z drinkami w dłoniach. Byliśmy umówieni. June krzywi się, dumnie
unosi głowę i odwraca się na pięcie. Zobaczymy, które z nas pęknie
jako pierwsze.
– Zapraszam piękne panie na górę. – Chichoczą, wymieniają
rozbawione spojrzenia, widzę, że są już lekko wstawione. Kim
towarzyszyła mi tego wieczoru, gdy doszło do incydentu
pączkowego. Cooper przekazał mi, co usłyszał od Andie. Że pączek
wysunął się June z dłoni. To istna wariatka.
Myślę o tym i jednocześnie przeciskam się w towarzystwie kobiet
przez rozbawiony tłum w kierunku schodów. Tym razem panuję nad
sobą, nie patrzę na June, tylko taksuję wzrokiem moje towarzyszki.
Kim ma na sobie wąskie dżinsy i koszulkę z cekinami, dwie pozostałe
– obcisłe czarne mini. Wszystkie bez wyjątku noszą buty na
wysokich obcasach. Wydają się sympatyczne, ale nie w moim typie.
Tak naprawdę interesuje mnie tylko jedna, a ta akurat teraz stoi za
moim barem.
Otwieram drzwi do kantorka, zapalam światło, stawiam szklankę
na okrągłym stoliku, który niedawno tu wstawiłem. Przyznaję,
początkowo plan był niejasny, niepełny, ale już od pierwszego dnia
dawał fantastyczne możliwości, by rozwiązać pewne problemy
i rozegrać pewne sytuacje. Sprowadziłem stół i cztery krzesła,
dyskretnie, bez świadków. Na razie świetnie spełniają swoje zadanie.
Jest co prawda ciasno, ale to w niczym nie przeszkadza.
Drzwi zamykają się, muzyka cichnie, tylko basy ciągle wibrują nam
pod stopami. Czuję na sobie trzy pary oczu, obchodzę stół dookoła
i przyglądam się im po kolei. Kim wie, co będzie dalej, ale jej
koleżanki najwyraźniej nie mają zielonego pojęcia. Cieszę się już na
wyraz ich twarzy, gdy im zdradzę, co się wydarzy – a co nie.
– Witam w moich prywatnych apartamentach. Witam także na
wieczorze, który jest kołem ratunkowym dla człowieka w rozpaczy.
Jeżeli zakładałyście, że co najmniej jedno z nas na końcu tego
spotkania zostanie bez ubrania, jesteście w błędzie. I za to
przepraszam. Nie zaprosiłem was, by się z wami kochać czy robić coś
w tym kierunku. – Kim i jedna z dziewcząt słuchają
z zainteresowaniem, trzecia jest wyraźnie zbita z tropu. Do tej pory
wiele tak reagowało. Niektóre okazywały irytację, inne
rozczarowanie, większość jednak, ku mojemu zdumieniu, uznawała
to za świetną zabawę i dostrzegały w tym coś na swój sposób
dziwacznie słodkiego. Do tej pory wszystkie wzięły udział. –
Tymczasem jednak możecie się stąd wydostać tylko na dwa sposoby:
albo schodami przeciwpożarowymi – macham ręką w lewo – albo
najwcześniej za godzinę tymi samymi drzwiami, którymi weszliśmy.
– To żarcik, prawda? – pyta ta zmieszana, ale Kim zaprzecza
ruchem głowy i uśmiecha się pod nosem. Naprawdę niczego im nie
powiedziała.
– On mówi poważnie, Jules.
– Więc dlaczego tu jestem? – dopytuje się dziewczyna. Posyła
przyjaciółce pytające spojrzenie.
– Bardzo dobre pytanie, moja droga. Jesteście tutaj, bo się
zakochałem.
– Będziemy w telewizji? Co to jest, ukryta kamera? Inaczej nie
jestem w stanie sobie tego wytłumaczyć, przykro mi.
– Jules, do cholery, daj mu wytłumaczyć – wtrąca się trzecia
w pakiecie. Krzyżuję ręce na piersi.
– Zakochałem się po uszy w kobiecie, która od miesięcy lekceważy
moje zabiegi. Od kilku tygodni pracuje tutaj, co, szczerze mówiąc,
tylko komplikuje sytuację. Jest uparta, ale ja także. A ponieważ
skutku nie przyniosły ani kwiaty, ani komplementy, próbuję inaczej.
Kim uśmiecha się.
– Budzić jej zazdrość.
– Czy ja na pewno dobrze rozumiem? Sprowadzasz tu obce laski,
lecz z nimi nie sypiasz? – Potwierdzam ruchem głowy. – I nie dzieje
się nic innego? – upewnia się dziewczyna. Kiwam głową. – Ale laska,
która ci się podoba i do tej pory nie chciała o tobie słyszeć, widzi to
wszystko i… Myśli, że masz tu burdel?
– Cóż, kiedy tak na to spojrzeć, nie brzmi już tak fajnie.
– Też mi odkrycie. Brzmi głupio i beznadziejnie, i naprawdę tak
jest.
– Jules – syczy jedna z pozostałych.
– O co chodzi, Gia? Przecież mam rację. – Jules wzdycha,
przewierca mnie wzrokiem, sznuruje usta, a potem prycha
pojednawczo. – No dobra, ale też w jakiś dziwaczny sposób to
słodkie. Jesteś zdesperowany, prawda?
– Nawet nie wiesz jak bardzo. – Uśmiechamy się do siebie.
– Dobra, w takim razie powiedz nam, co będziemy robić, skoro nie
seks, żeby wzbudzić zazdrość w twojej niedziewczynie. Jeżeli
ciągniesz to już od kilku tygodni, laska albo wkrótce rzuci robotę,
albo ci ulegnie. Jestem ciekawa, jak to się skończy i mam nadzieję, że
dasz nam znać.
Potwierdzam ruchem głowy.
– Napiszę Kim.
– Umowa stoi. Więc? Co robimy?
Zacieram ręce.
– Gramy. Ile stawiacie?

Zerkam na komórkę. Dochodzi pierwsza. Uśmiecham się na tyle, na


ile pozwala mi cygaro w ustach. Zdążyliśmy otworzyć okno i stłumić
światło. Dym unosi się nad naszymi głowami. Ilekroć podnoszę
wzrok znad kart, widzę skupione twarze pozostałych. Trudno
uwierzyć, że gra sprawiła nam tyle radości.
Na środku lakierowanego drewnianego stolika leży kupka kart
i nasz wkład. Do wyboru na kolejkę: po trzy prezerwatywy albo
paczka gumy do żucia. Poza tym jest tam popielniczka i szklanki
z napojami. Przynosimy je z mojego nowego minibaru, który
zainstalowałem razem ze stolikiem. W końcu trzeba być
przygotowanym na wszystko. Żadne z nas nie pali, nie umiemy
nawet za bardzo palić cygara, ale to wszystko dla zabawy, żeby
uzyskać idealny karciany klimat. Nie gramy w pokera, niech
chociaż…
– Kurde, Kim, nie możesz nawet położyć sensownej karty?
– Owszem, mogę, ale nie chcę, żebyś znowu wygrała – odpowiada
i szczerzy zęby do Jules. – Więc bierz dwie karty.
– O nie! Wyzwanie, skarbie! – Zamiast pobrać dwie karty, Jules
dramatycznie rzuca na stół kartę wyzwania, a cygaro niemal wypada
jej z ust. Ja pasuję, biorę nowe karty.
Wyjmuję cygaro, tasuję i obserwuję, jak trzy przyjaciółki skaczą
sobie do gardeł z powodu gry. Do tej pory Gina wygrała prawie
wszystkie rundy i tym samym zgromadziła całkiem niezły zapas
środków antykoncepcyjnych.
Fuj. Cygara wyglądają rewelacyjnie, ale są równie obrzydliwe jak
papierosy.
Moja komórka wibruje, wyświetlacz rozjaśnia się. Natalie. Cholera,
całkiem zapomniałem, żeby ponownie przechrzcić ojca. Odrzucam
połączenie.
Zapisałem go w ten sposób, bo wiedziałem, że June pomyśli, że to
inna kobieta. Isabel z kolei to Louis. On z zasady nie zadaje żadnych
pytań.
Ojciec od kilku dni usiłuje się do mnie dodzwonić, ale ignoruję go
po mistrzowsku. Jego telefony, mejle i wiadomości tekstowe. Klikam
je.

Mason, tu ojciec. Musimy porozmawiać.

Na razie, jesteś jedynym dziedzicem firmy i najwyższy czas, żebyś


wziął na siebie pewne obowiązki. Natychmiast oddzwoń.

Mason, mam inne sprawy na głowie, niż się o ciebie martwić i za tobą
uganiać. Odezwij się, bo inaczej podejmę odpowiednie kroki. Zachowaj
się wreszcie jak mężczyzna.

Nie zmuszaj mnie do radykalnych działań. Zablokuję twoje konta,


jeżeli nie będę miał innego wyjścia. Wiesz, że mogę to zrobić.

Mam nadzieję, że w końcu dorośniesz i zrozumiesz, o co chodzi, jaka


jest stawka w tej grze. Ale ty ciągle zachowujesz się jak niedojrzałe
dziecko. Nie tak cię wychowałem.

Mało brakowało, a parsknąłbym śmiechem. Wychował mnie…


Niby kiedy? W niedziele, gdy poświęcał mi jedną lub dwie godziny,
by pieprzyć o przyszłości, życiu i gospodarce? O swojej wizji
moralności i odpowiedzialności? Mama była niewiele lepsza. Moim
zdaniem jestem w miarę normalny tylko dzięki naszej kucharce
Enicie, która zawsze się o mnie troszczyła. I oczywiście dzięki
Cooperowi. Chce zamrozić moje konta? Powodzenia.
– Mason, twoja kolej.
– Jasne. – Odkładam komórkę, upijam łyk piwa bezalkoholowego
i patrzę w karty.
Rozlega się pukanie do drzwi. Cholera. Daję znak pozostałym, że
mają być cicho, kładę palec na ustach.
– Mason, to ja.
– Wchodź. – Zezuję znad kart. Dziewczyny odwracają się
w kierunku drzwi, gdy te stają otworem.
– Chciałeś ze mną porozmawiać… – Mina Coopera jest bezcenna.
Szkoda że nie zrobiłem mu zdjęcia. – Co do cholery…?
– Właź i zamykaj drzwi. Szybko.
Dziewczyny gestem przywołują go do siebie, Jules przeklina
i burczy, że ma się pospieszyć, bo inaczej ona nigdy stąd nie wyjdzie.
Cooper rozgląda się zirytowany.
– Mason, kurde… Cygara? – Potwierdzam ruchem głowy. – Co wy
tu robicie? To znaczy… – Podchodzi bliżej, a ja z uśmiechem
odrobinę obniżam karty.
Gia i Kim śmieją się. Jules pyta ciekawie:
– Co on, ma wylew?
– Gracie w uno?
Wyjmuję kartę i kładę ją na stercie.
– Wyzwanie! – krzyczę. Kim przewraca oczami. – Gramy w uno
wyzwanie – wyjaśniam.
– Stawki są wysokie – dodaje Jules.
–Wiesz, że kiepski ze mnie pokerzysta.
– Mason, na miłość boską, co tu się odwala? Chociaż wiesz co,
właściwie wcale nie chcę wiedzieć. Idę sobie. – Podnosi ręce, nagle
się wkurza i zaciska pięść. Wyciąga ją do mnie z groźnym
pomrukiem. – Nie pojmuję, że mnie w to wciągnąłeś. Andie to ze
mnie wyciśnie prędzej, niż się obejrzę. A kiedy już będzie wiedziała,
wpadnie w panikę, bo pomyśli o June i o tym, co będzie, kiedy ta się
dowie.
– Skończyłeś już?
– Sam nie wiem. Co to ma być, do cholery?
– Mógłbym zapytać o to samo! W końcu to ty zapukałeś do drzwi.
– Mówiłeś, że chcesz ze mną porozmawiać.
Uśmiecham się.
– Nie. Kto ci to powiedział?
– June. To znaczy, nie była pewna, ale…
– Najwyraźniej chciała, żebyś przerwał moje małe bara-bara.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Co tu się dzieje?
– Nic złego. No, ale stary, uwierzyłbyś mi, gdybym ci powiedział?
– Co? Że grasz z obcymi laskami w uno?
– Od wielu tygodni. Prawie co wieczór.
– Co wieczór – powtarza szeptem. – Więc zapraszasz je na górę…
Odkładam karty na stolik. Tracę panowanie nad sobą.
– Kurde, Lane. Naprawdę myślałeś, że od wielu tygodni pieprzę
wszystko, co się rusza?
– Cóż, to mniej żałosna alternatywa – mamrocze ktoś koło mnie,
ale puszczam te słowa mimo uszu, wpatrzony w najlepszego
przyjaciela, który desperacko przesuwa dłonią po twarzy.
– Nie! W ogóle się nad tym nie zastanawiałem, OK? Miałem
pewne wątpliwości, ale to wszystko nie trzymało się kupy. Moje
pytania zbywałeś tylko głupkowatym uśmiechem i powtarzałeś, że
masz wszystko pod kontrolą.
– Widzisz? A teraz jesteś wtajemniczony i nie musisz się już
martwić. Ja sobie tylko gram w karty z obcymi laskami. Wszystko.
– Ale June myśli… – zaczyna. – Kurwa, Mason. Wpędzisz nas
wszystkich do grobu. June nas rozwali jak dzieciaki piniatę na
urodzinach.
– Bez przesady z tym czarnowidztwem.
– Stary, mówimy o June. Chyba nie sądzisz, że takim
zachowaniem przełamiesz jej obojętność? Zresztą nawet jeżeli ci się
to uda, w co szczerze wątpię, znienawidzi cię! – krzyczy. – A jeżeli
z tego powodu pokłóci się z Andie, zrobię ci z dupy jesień
średniowiecza.
– Fakt, że wysłała cię na górę, oznacza, że jednak działa.
Totalnie zbity z tropu rozgląda się wokół. Wodzi wzrokiem ode
mnie do dziewczyn i z powrotem.
– Bardzo proszę, nie daj po sobie niczego poznać. Jeżeli już
musisz, powiedz Andie, ale pod żadnym pozorem June nie może
dowiedzieć się prawdy.
Po zaciśniętych zębach i żyłce pulsującej na szyi poznaję, że jest
wściekły.
– Nie mieści mi się w głowie, że w ogóle biorę to pod uwagę.
– Jest zdesperowany – wtrąca Jules. Pozostałe z przejęciem kiwają
głowami. Uśmiecham się niewinnie, jakbym chciał powiedzieć: A
widzisz?
Cooper z westchnieniem odchyla głowę do tyłu. Oddycha pełną
piersią.
– No dobra. Za późno, żeby się wycofać. Ale jesteś moim
dłużnikiem.
– Dzięki. – Pewnie ma rację, naprawdę jestem jego dłużnikiem.
Gdy z ponurą miną wychodzi i zostawia nas samych, macham mu
na pożegnanie.
Myślę o June, o każdym pogardliwym spojrzeniu, o każdym
wybuchu gniewu. Myślę o tym, jak się we mnie wtulała i zapominała
o wszelkich hamulcach.
Och, kotku… Już nie mogę doczekać się powtórki.
Rozdział 18
W pułapce.

June

Najważniejsze to zachować spokój. Cooper ma co prawda taką minę,


jakby zobaczył ducha, ale tak źle chyba nie było? W sumie nie do
końca skłamałam, rzuciłam jedynie nieprawdziwe przypuszczenie.
Zauważyłam głośno, że wydawało mi się, iż Mason czegoś od niego
chciał. Mógł przecież poczekać. Nie musiał od razu biec do kantorka.
Jasne. Sama w to nie wierzę.
Wpatrzona w Coopera, który przebija się przez tłum, wydaję
klientowi gotowy koktajl, serwuję drinki grupce studentów, którzy
stanęli przy mojej części baru. Uśmiechają się i bawią dalej. Nabijam
napoje na karty, ale nie mam do tego głowy, bo cały czas obserwuję
Coopera, który zbliża się do baru.
– Czy wszystko… W porządku? – Nagle ochrypłam. Pytanie
z trudem przechodzi mi przez gardło. Kiedy widzę ponury grymas
jego ust, groźne, zachmurzone spojrzenie, które rzadko u niego
widuję… To nie oznacza niczego dobrego.
– Nie do końca – rzuca tylko. Mogłam przy tym pozostać. Tylko że
wtedy nie byłabym sobą.
– Coś widziałeś? – pytam ostrożnie. Niestety, nie zabrzmiało to
tak nonszalancko, jak liczyłam.
– Coś.
Marszczę czoło.
– Coś?
– Coś, o czym wolałbym zapomnieć.
Andie podchodzi do nas, staje koło mnie i patrzy pytająco.
– Co go ugryzło?
W odpowiedzi tylko wzruszam ramionami. Chyba nie było łatwo.
Gorzej niż myślałam. Żałuję, że cokolwiek powiedziałam…
– Domyślam się, że nie mam co liczyć na konkrety? – Nie
zaszkodzi spróbować.
– Nie. – Cooper mruży oczy, patrzy na mnie z góry. – Wiem, co
i dlaczego zrobiłaś – zaczyna niejasno. Jestem świadoma, o co mu
chodzi, i naprawdę kiepsko się z tym czuję. Ale ta cała sprawa
z Masonem doprowadza mnie do szału, więc nie mogłam inaczej. –
Mimo to chcę o tym zapomnieć. Tak samo jak o tym, co przed chwilą
widziałem. – Kładzie rękę na barku Andie i popycha ją lekko. Czas
wracać do pracy.
– Pójdę sama – protestuje moja przyjaciółka ze śmiechem, ale
Cooper tylko kręci głową, bierze ją na ręce i niesie na drugi koniec
baru. Dopiero tam stawia ją delikatnie na ziemię. Obrzydliwie
słodkie.
Uśmiecham się wbrew sobie, obracam się, zerkam w kierunku
kantorka Masona i uśmiech znika mi z twarzy. Cooper wydawał się
co najmniej wstrząśnięty. Wolę nie wiedzieć, co tam zobaczył.
Nie mam pojęcia, co Mason tam wyprawia, chociaż doskonale to
sobie wyobrażam. Nie wiem też, dlaczego właściwie, ale dręczy mnie
to bardziej, niż powinno. I to mnie wkurza. Wkurza mnie Mason,
taki jak teraz. Brakuje mi słownych przepychanek, zwykłego bycia
razem. Brakuje mi… Jego.
– Ej, pieprz się! – przeklinam na całe gardło. Chłopak, który przed
chwilą usiadł przy barze, żeby coś zamówić, pytająco unosi brwi
i natychmiast zeskakuje ze stołka. Zdecydowanie muszę wziąć się
w garść.
– Nie ty! – wołam za nim, ale już zniknął mi z oczu. Bomba. Po
prostu bomba. Doprawdy szczyt profesjonalizmu.

Kilka dni później czuję się fantastycznie. Naprawdę, naprawdę


znakomicie. No dobra, to lekka przesada, ale też nie miewam się źle.
Pączkowy incydent z zeszłego tygodnia poszedł w zapomnienie.
Nawet jeżeli Jack do dzisiaj mi dokucza. Facet będący ofiarą mojego
ataku dostał lukrem w oko, a ponieważ był już mocno napity,
uważał, że zaraz umrze, a przynajmniej oślepnie w połowie.
Domagał się, byśmy wezwali karetkę, i nawet Andie stwierdziła, że
to może dobry pomysł. Zauważyłam, że nikt normalny nie pada jak
długi na ziemię, gdy oberwie ciastkiem.
Jednak prawdziwym wyzwaniem było wytłumaczyć sanitariuszom,
że mają zająć się w klubie typem, którego powalił pączek.
Tak czy siak wszystko było jasne – facet miał ponad dwa promile
alkoholu we krwi i lekki stan zapalny w oku.
Jeśli wierzyć moim źródłom, Mason jeszcze ciągle nie nabawił się
straszliwej choroby wenerycznej. Cooper do dzisiaj nie zdradził mi,
co tam widział.
Ale teraz nie chcę o tym myśleć, bo dzisiaj odbywa się moja
impreza tematyczna. Dokumentuję ją, żeby zaliczyć praktyki.
Harowałam jak wół. Ponieważ planowanie nie jest moją mocną
stroną, wyszłam poza strefę komfortu na mniej więcej taką samą
odległość, jaka dzieli Plutona od Ziemi. Motyw przewodni może nie
jest zbyt oryginalny, za to bardzo popularny. Poza tym Susie
naprawdę jeszcze na to nie wpadła. Odkąd działa klub, nie było
imprezy filmowej. Nieważne jaki film, nieważne, jaka postać –
najważniejsze jest przebranie. Idealnie, jeżeli inni rozpoznają,
w kogo się wcielasz. A jeżeli to niemożliwe, wykaż się przynajmniej
dobrym gustem.
Na razie organizacja przebiega zgodnie z planem, ale i tak
umieram ze zdenerwowania. Przede wszystkim ze względu na mój
strój, który teraz wydaje mi się dziecinny i głupi, ale nie zdążę się
już przebrać. Andie do tej pory nie dostrzegła związku, lecz jest tu
dzisiaj ktoś, komu nie umknie jego znaczenie. Jestem żałosna.
– June? – Odwracam się do Andie, która akurat w tej chwili
wchodzi głównym wejściem. Jeszcze raz omawiała wszystko
z ochroną. Ja także to robiłam, Andie jednak wolała się upewnić. Ja
tymczasem rozwiesiłam ostatnie oprawione plakaty. Dwa z nich
zamieniłam miejscami. Teraz podobają mi się o wiele bardziej.
Chłopcy także wszystko sprawdzili, wszystko działa jak należy,
muzyka już gra, DJ spisał się na medal i fantastycznie uzupełnił
moją playlistę. Kula dyskotekowa kręci się nad naszymi głowami,
rzuca błyszczące refleksy na ścianę i parkiet. Czysta magia.
– Od frontu wszystko gotowe, zapięte na ostatni guzik. – Oczy
Andie błyszczą. Ma rumieńce na twarzy. – Żałuj, że nie widziałaś
kolejki! Strasznie dużo ludzi! – opowiada z przejęciem.
Wymyślili sobie z Cooperem wspólne przebranie, chociaż
podejrzewam, że miał niewiele do powiedzenia. Po wielu dyskusjach
Andie wybrała w końcu kreacje Antonia Banderasa i Salmy Hayek
z Desperado. To świetny film, ale podejrzewam, że tak naprawdę
ulitowała się nad swoim chłopakiem, który nienawidzi takich
imprez. Do tego stroju musiał tylko włożyć czarne skórzane spodnie
z paskiem i białą koszulę. Reszta robi się sama. Jego seksowne,
onieśmielające spojrzenie idealnie pasuje do postaci granej przez
Banderasa. Z tego co widziałam, ma nawet pistolecik zabawkę
w kaburze na biodrach. A Andie? Idealna Salma Hayek. Długie
kręcone włosy opadające na ramiona, czarny top z długim rękawem,
za to z odkrytym brzuchem. Do tego zwiewna spódnica do pół łydki,
z przodu odrobinę krótsza. Stroju dopełniają kozaki, jeden czarny,
drugi czerwony. Wygląda rewelacyjnie. Nie sposób nie dostrzec jej
hiszpańskich korzeni. Tego wieczoru zamieniła okulary na szkła
kontaktowe. Robi to na tyle rzadko, że wygląda zupełnie inaczej.
Na widok innych kostiumów reagowałam raz śmiechem, raz
niedowierzaniem. Chłopcy z ochrony, kasy i szatni ubrali się
stosunkowo skromnie i elegancko.
Ian włożył zwykłą białą koszulę, dżinsy, powiesił sobie na brzuchu
torbę listonoszkę z lalką i paraduje jako bohater Kac Vegas. Louis
wygląda normalnie, nie licząc własnoręcznie wykonanego napisu na
koszulce: Working Girl. Zakładam, że wymyślił ten strój
spontanicznie, kiedy wczoraj przypomniałam mu o dzisiejszym
zadaniu. Prawdopodobnie Louis nie znosi takich imprez jeszcze
bardziej niż Cooper.
Matt przebrał się za Jokera. Jego makijaż to czysty obłęd! Jack…
Uśmiecham się pod nosem. Jack wystąpił jako Indiana Jones. To jego
drugie wcielenie.
– Czy ktoś już ci dzisiaj mówił, że pięknie wyglądasz?
– Zlituj się, wyglądasz równie świetnie – odpowiada Andie. – Jak
widzę, znowu wbiłaś się w szpile.
Z rozkoszą obracam się wokół własnej osi.
– Czym byłby ten strój bez tych fantastycznych kozaczków?
– Jak się domyślam, jedyna poprawna odpowiedź brzmi: niczym?
– Bingo.
– Czy ty w ogóle mnie słuchałaś? Będzie mnóstwo ludzi.
Odniesiesz sukces, June.
– Tego jeszcze nie wiemy. – Wzdycham, nerwowo przygryzam
wewnętrzną stronę policzka. – Ale mam wielką nadzieję, że tak
będzie.
Andie bierze mnie za rękę i z przejęciem kiwa głową. Uśmiecham
się podekscytowana.
– Włożyłaś w to kawał serca. Jestem z ciebie bardzo dumna. Twoje
pomysły, obliczenia, plany… Nie waż się mówić, że tego nie
potrafisz. W budżecie wzięłaś pod uwagę nawet najmniejsze
drobiazgi.
– Pomagałeś mi, Andie.
– Bzdura. Nic takiego nie zrobiłam.
Serdecznie ściska moją dłoń. Odwzajemniam ten gest. Stanowimy
zgrany zespół. Podnoszę listę i zerkamy na nią po raz ostatni.
– Zaraz wejdą pierwsi goście. Zapomniałyśmy o czymś?
Koncentruję się na liście.
– Chyba nie. Oświetlenie, muzyka, napoje, personel, plakaty.
Polaroidy.
Patrzy na mnie ze zdumieniem. Fakt, o tym jeszcze nie wie.
– Chodź, wczoraj wpadłam na jeszcze jeden pomysł.
Prowadzę ją do zakątka miękkich foteli obok parkietu.
Andie radośnie klaszcze w dłonie.
– Fotobudka!
– Od początku o niej myślałam, ale w firmie wypożyczającej sprzęt
nie mieli jej dostępnej na dzisiaj, dlatego nic ci nie wspominałam.
Wczoraj dostałam mejla, że sytuacja się zmieniła, i natychmiast się
zdecydowałam. Dopiero co ją przywieźli. Sama nie mogłam w to
uwierzyć.
Louis wita nas radośnie.
– Cześć.
– Nasza Working Girl jest za nią odpowiedzialna. Goście, jeżeli
chcą, mogą sobie wydrukować swoje zdjęcia. Jedynym warunkiem
jest przyklejenie jednego z nich tutaj. – Pokazuję wielki arkusz,
który ustawiłam obok. Na razie widnieje na nim tylko logo klubu. –
Louis będzie pilnował porządku i pomagał gościom. I wymieni
kliszę, kiedy się skończy.
– Rewelacja. – Andie przegląda się uważnie. – To nie było tanie,
co?
– Rzeczywiście, nie. Ale zawsze chciałam mieć tu fotobudkę. –
Mimo to kierowałam się radą Masona, by pamiętać o kosztach, bez
względu na to, czego się pragnie. Że najlepsza impreza okaże się do
niczego, jeżeli nie wygeneruje zysków. – Zrobiłam, co w mojej mocy,
by zdobyć ją w jak najkrótszym czasie. Postawiłam przy tym na
marketing społecznościowy i biuletyn. Od początku uwzględniałam
ją w kosztach, mimo wstępnej odmowy, niczego nie zmieniałam
w kosztorysie. Ponieważ zrezygnowałam z dodatkowych ozdóbek na
menu i innych drobiazgów, chcąc mieć zapas gotówki, było mnie stać
na ekran, który, mam nadzieję, szybko zapełni się śmiesznymi
fotkami. Mason udzielił mi naprawdę dobrej rady. Udało mi się
nawet obniżyć koszty druku dzięki propozycji reklamy i dostałam
dodatkowy rabat za liczbę zamówień.
– Wariatka z ciebie. O niczym nie miałam pojęcia. – Jej spojrzenie,
pełne podziwu i dumy, spoczywa na mnie przez chwilę. Krótką
chwilę. Ze śmiechem ciągnie mnie do fotobudki. – Kto ma sobie
strzelić pierwsze fotki, jeżeli nie my?
Louis sięga po wyzwalacz.
– Uśmiech proszę!
– Cheeeese! – krzyczymy, przytulone do siebie. Policzek przy
policzku, ręce w górze. Widzimy podgląd fotografii. Louis drukuje ją
i po chwili trzymamy ją w dłoniach. Wyjmujemy klej ze skrzyneczki
obok i przyklejamy pierwsze zdjęcie w samiutkim środku białego
ekranu.
Z całej siły obejmuję Andie.
– Przestań, bo się rozpłaczę – mamrocze. – Kocham cię.
– Ja ciebie bardziej! A teraz bawmy się!

Tytułowy motyw z GoldenEye niesie się przez klub w nowo


zmiksowanej wersji, ludzie tańczą, bawią się, śmieją, flirtują
i rozmawiają. Fotobudka okazała się hitem, co mnie szczególnie
cieszy. Ociekam potem w czarnym kostiumie, dlatego minimalnie
rozsuwam zamek i odsłaniam odrobinę ciała, zamiast jak wcześniej
chodzić zapięta pod szyję. Na szczęście strój jest bez rękawów,
przemyka mi przez głowę, gdy sprawdzam w lustrze, czy makijaż
nadal dokładnie zakrywa znamię. Zamykam się w łazience i chwilę
odpoczywam od zgiełku. Andie miała rację. Jak na razie impreza
okazała się strzałem w dziesiątkę. Klub od dawna nie narzeka na
brak gości, ale dzisiaj ciągle na dworze czeka kolejka chętnych.
Andie stwierdziła nawet, że widziała podrzędnego celebrytę, ale nie
pamiętała jego nazwiska.
Odwracam się odrobinę. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Z malutkiej torebki na ramieniu wyjmuję tubkę z podkładem
i poprawiam makijaż. W jednym miejscu lateksowy kostium starł
odrobinę kosmetyk. Nie zauważyłby tego nikt, poza mną. W ciągu
minionych lat wyrobiłam sobie sokoli wzrok.
Jest dobrze. Pakuję wszystko starannie, myję ręce i wracam do
klubu. Ostatnio tak rzadko chodziłam na wysokich obcasach, że
stopy już dają mi się we znaki. Od dawna tego nie czułam.
Z największą chęcią zdjęłabym szpilki choć na chwilę i poczuła
chłodne kafelki posadzki w pokoju socjalnym pod bosymi stopami,
ale wiem, że to byłby najgorszy błąd. Później nie poszłabym już
nigdzie… Buty muszą zostać do samego końca.
Dzisiejszego wieczoru nie pracuję za barem. To mój event, dzisiaj
jestem koordynatorką imprezy, pilnuję, czy wszystko idzie jak
trzeba, notuję, jak goście reagują na dane piosenki, napoje
i atmosferę. Przechodzę obok gigantycznych plakatów. Blade Runner,
V jak Vendetta, Ojciec chrzestny i jeden z moich ulubionych, na cześć
dzieciństwa mojego i Andie – Tańczący z wilkami.
Kostiumy gości są fantastyczne, ludzie zadali sobie sporo trudu,
drinki także wyglądają bosko. Jack i pozostali dają czadu. Będę
musiała im podziękować i przynieść coś z naszej ulubionej
cukierenki. Albo po prostu pączki, niczego innego nie oczekują.
Pączki to zawsze udany pomysł.
Kartkę z notatkami zostawiłam na biurku w pokoju socjalnym.
Starannie udokumentowałam wszystko, co zauważyłam.
Pewnym krokiem idę do Jacka za kontuar. Są tam także Cooper
i Andie. Sama już nie wiem, kto wygląda najlepiej.
– Co ty tu robisz? Baw się, chociaż przez chwilę – gani mnie Andie
i stawia gin z tonikiem przed dwójką gości.
– Przecież to robię. Chciałam tylko napić się wody.
– Wody? Zwykłej wody? Bez niczego? Kim jesteś i co zrobiłaś
z moją przyjaciółką?
– Chce mi się pić – odpowiadam ze śmiechem. – Później przyjdę
po coś, co ma więcej smaku, obiecuję.
Opróżniam szklankę jednym haustem. Cudowne uczucie. Już
dawno zaschło mi w ustach. A teraz? Teraz zrobię sobie pyszną
lemoniadę z kilkoma plastrami pomarańczy.
– Andie? Zrobisz sobie przerwę i zatańczysz ze mną?
Cooper alias El Mariachi śmieje się z mojego pytania, Andie
pytająco unosi brwi.
– Nie widzisz, co tu się dzieje?
– Może później? – Wychodzę zza baru, nie chcę im przeszkadzać.
Teraz to Andie parska śmiechem.
– Chyba po pracy!
– Ja mam czas na jeden taniec. – Zatrzymuję się w pół kroku, ale
już za późno, już zdążyłam na niego wpaść. W ostatniej chwili udaje
mi się nie wylać sobie lemoniady za dekolt.
Jego głos jest jak tarka, bardzo ochrypły. Niski, mroczny, jedyny
w swoim rodzaju.
Wydaje mi się, że minęła cała wieczność, odkąd ostatnio staliśmy
obok siebie. Odkąd ostatnio normalnie rozmawialiśmy.
I w tej chwili jest mi jeszcze ciężej, po wszystkim, co się
wydarzyło, co widziałam, zrobiłam i myślałam.
Oszałamia mnie jego woda po goleniu, żałuję, że nie sprzedają jej
w formie zawieszek do samochodów. Jego oddech muska moją skroń.
Dzięki obcasom jestem nieco wyższa i bliżej mi do poziomu jego
wzroku. Dzięki temu czuję się lepiej. Pewniej.
Mason chce ze mną tańczyć. Już mam na końcu języka ripostę, że
bynajmniej nie mam na to ochoty, ale wtedy czuję jego prawą dłoń
na biodrze. Jego ciepło, jego dotyk w połączeniu z materiałem, który
opina mnie jak druga skóra, sprawiają, że nagle oddycham coraz
szybciej, rozchylam usta, koniecznie muszę zaczerpnąć powietrza.
Wolniej, niżbym tego chciała, odwracam się do niego, ciągle
świadoma jego dotyku na moim ciele, mojego ramienia przy jego
klatce piersiowej.
Mason przesuwa dłoń na dół moich pleców, przyciąga mnie do
siebie, aż muszę podnieść rękę z drinkiem, a lewą kładę mu na
barku.
Pierwszy raz tego wieczoru patrzę mu w twarz i cieszę się, że
nadal mniej więcej panuję nad ciałem. Cholera. Spodziewałam się,
że… Nie mam pojęcia, czego się spodziewałam, ale nie tego.
– Mason – szepczę i żałuję, że nie zabrzmiało to ironicznie albo
zadziornie. Nie, wyszło dokładnie tak, jak się czuję: ze zdumieniem
i odrobiną podniecenia. Cholera.
Jego usta rozciągają się w uśmiechu, który sprawia, że na chwilę
mózg odmawia mi posłuszeństwa, a serce, najważniejszy mięsień
w ciele, zapomina, że jego zadaniem jest regularnie bić.
Wędruję wzrokiem po jego zmierzwionych włosach, po
przeciwsłonecznych aviatorach, w których wygląda rewelacyjnie,
przez jego usta, aż do białej koszuli widocznej pod przebraniem.
Patrzę na kurtkę moro, która wygląda, jakby pochodziła prosto
z planu filmowego, i blaszane nieśmiertelniki na szyi.
Żałuję, że nie widzę jego oczu.
Jakby czytał w moich myślach, zdejmuje okulary i wsuwa do
kieszonki koszuli.
– Co za niespodzianka.
– I to jaka, kotku – mruczy. Tym razem szczególnie akcentuje moje
przezwisko, co sprawia, że uśmiecham się z dumą. Moje kocie uszy
trzymają się doskonale, podobnie jak strój. Naprawdę całkiem niezła
ze mnie Kobieta-Kot.
– Nie James Bond? Podobnie jak ty gustuje w garniturach.
– Prawda, ale nigdy nie przepadałem za Bondem. Zresztą po co
być agentem specjalnym, jeżeli można być Maverickiem?
Niechętnie, bo niechętnie, ale przyznaję mu rację. Naprawdę
wygląda jak młody Tom Cruise. Tylko o wiele lepiej.
Naprawdę, każdemu spieprzy wieczór…
– Kwestia gustu. – Przechylam głowę na bok i odsuwam się
odrobinę. – Daniel Craig jest mega.
Zostawiam go i ruszam w kierunku parkietu, a przecież cały czas
jestem świadoma jego obecności.
– Dzisiaj bez towarzystwa, Mason? Jest tak źle, że zwracasz się do
mnie? – pytam, gdy zatrzymujemy się na skraju roztańczonego
tłumu. Upijam łyk lemoniady.
Nie odwraca wzroku, czuję jego spojrzenie, jakby to były jego
dłonie. Co najgorsze, reagują także moje sutki, które napierają na
stanik jak gangster na więzienne kraty. Na szczęście chyba nic nie
widać przez ciężki, lśniący czarny materiał. A ostatnie, co teraz
mogę zrobić, to sprawdzić.
Mason podchodzi bliżej, każdy jego ruch wywołuje mrowienie
w okolicach mojego żołądka. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to.
Dlaczego to się dzieje?
Staram się niczego po sobie nie okazać i nie uciec jak tchórz.
Nawet kiedy jego twarz jest coraz bliżej, gdy unosi dłoń, by założyć
mi kosmyk za ucho, a potem przesuwa ją wzdłuż mojej szyi.
Wszędzie, gdzie mnie dotyka, skóra mi płonie. To jak elektryczne
wstrząsy, które przeszywają mnie całą.
– Jeden taniec, June. Proszę. – Zdaję sobie sprawę, że nie
odpowiedział na moje uprzednie pytanie.
– Jestem w pracy – odpowiadam słabo.
– Nie martw się, jeden taniec to nic takiego. Rozmawiałem
z twoim szefem…
Jeden taniec…
Nie. Nie, nie, nie. To zbyt niebezpieczne. To krok w kierunku,
który zamknęliśmy raz na zawsze. Tylko zaszkodzi.
Ale kiedy Mason wyjmuje mi szklankę z dłoni, odnosi ją do baru,
odstawia, zdejmuje kurtkę i wraz z okularami podaje Jackowi, nic nie
mówię. Spodnie opadają mu luźno z bioder, biała koszula opina
klatkę piersiową jak druga skóra. Kiedy ponownie do mnie
podchodzi i nieśmiertelniki na jego szyi kołyszą się na prawo i lewo,
wszelkie myśli i protesty ulatują mi z głowy.
Delikatnie bierze mnie za rękę, nasze palce splatają się. Staram się
pamiętać, jak się oddycha, i jednocześnie szukam czegoś w jego
twarzy. Odpowiedzi. Powodów. Dlaczego nie może tego zostawić?
Dlaczego tak bardzo wszystko komplikuje?
Milczę jednak. Milczę i nie bronię się, gdy prowadzi mnie na
parkiet, ciągnie przez tłum, w którym jesteśmy tylko kolejną parą
przebierańców.
Rozdział 19
W balona.

Mason

June jest jak jajko z niespodzianką.


Event to megasukces, dzięki niej w klubie zapanowała zupełnie
nowa atmosfera. Tchnęła w niego życie. Absolutnie nie mam
zamiaru krytykować ciężkiej pracy Susie, ale to, co zrobiła June, to
naprawdę genialna impreza tematyczna.
To oczywiste, że chciałem zaskoczyć ją przebraniem. Wiedziałem,
że będzie się spodziewała czegoś eleganckiego, i dlatego celowo
wybrałem coś przeciwnego. Jestem kimś więcej niż kolesiem
w drogim garniturze. Fakt, że ona postąpiła tak samo na swój
sposób… Uśmiecham się pod nosem. Sporo mnie kosztowało, by jej
od razu nie pocałować. Kobieta-Kot. Denerwuje mnie, kusi,
prowokuje, gdzie tylko może.
Nie mogłem dłużej wytrzymać, nie dotykając jej. Gram w tę grę już
od kilku tygodni. Tyle czasu udaję, że jest mi obojętna, że dzień
w dzień śpię z inną. Robię z siebie małostkowego, napalonego dupka
i mam już tego dosyć.
Fakt, że w sobotę Cooper wpadł do kantorka, bo June go,
powiedzmy sobie szczerze, nasłała, niczego mu nie mówiąc, zdradza,
że to, co robię, nie jest jej obojętne. Nie może przejść nad tym do
porządku dziennego.
I dlatego teraz jestem koło June. Dlatego odważyłem się poprosić
ją do tańca. Właśnie dlatego mam dzisiaj nadzieję, że coś osiągnę, że
wreszcie usłyszę to, na co czekam już prawie od roku: tak.
Na razie wystarczy mi, że nie spławiła mnie od razu i że w tej
chwili stoi tu obok mnie.
Rzadko tańczę. Zazwyczaj nie mam ochoty, ale z June jest inaczej.
Nie zastanawiając się dłużej, czy ten wieczór rzeczywiście
przybliży mnie do celu, zmniejszam odległość, aż June musi unieść
głowę, by dalej patrzeć mi w oczy. Zaczynam się poruszać, obejmuję
ją w talii, przyciągam do siebie, aż między nami nie ma już skrawka
przestrzeni. Początkowo jest sztywna, ale sekundę później obejmuje
mnie. Czuję jej palce we włosach. Kiedy zaczyna poruszać biodrami,
kołysze nimi, nie spuszczając mnie z oczu, daję się ponieść
i przestaję myśleć. Piosenka jest idealna, atmosfera pełna
elektrycznego wręcz napięcia.
Lewą ręką sięgam za siebie, do jej dłoni, ujmuję ją, zaciskam palce.
Uśmiecham się, bo w przeciwieństwie do mnie nie ma pojęcia, co
zamierzam. Zwiększam nacisk tak, że musi się odrobinę odchylić.
Wprowadzam ją w ruch prawą ręką, cały czas znajdującą się na dole
jej pleców. Obracam ją, pochylam na prawo i lewo, aż jednym
ruchem unoszę do pionu. Do siebie. Mam żal do rodziny o wiele
rzeczy w życiu, ale nigdy więcej nie będę wyklinał tych wszystkich
cholernych kursów tańca, na które chodziłem. Wreszcie na coś się
przydają.
June oddycha ciężko, rozchyla usta, błysk w jej oczach sprawia, że
nie mogę się od nich oderwać. Stoimy w bezruchu, ciągle trzymam
jej dłoń w swojej, czuję jej pierś przy sobie. Nie mam pojęcia, gdzie
ona się zaczyna, a ja kończę.
– Co to było? – pyta z czymś na kształt zdumienia w głosie.
– A na co wyglądało?
– Potrafisz tańczyć.
– Wygląda na to, że się tego po mnie nie spodziewałaś.
– Chyba nie. – Zatrzymuje wzrok na moich ustach. Nie pocałuję
jej.
Jeszcze nie.
Zamiast tego znowu zaczynam się ruszać, wprowadzam ją w obrót
i po prostu dobrze się bawię. Ona także, śmieje się, kiedy obrót się
kończy i znajduje się przede mną. Coś ściska moją klatkę piersiową
tak bardzo, że chyba uduszę się ze szczęścia.
Piosenka się kończy, zmienia się na nową i nagle June zatrzymuje
się. Zdyszana, z wyraźnie falującą klatką piersiową stoi przede mną.
Czuję niemal fizyczny ból, gdy wysuwa palce z mojej dłoni. Brakuje
mi jej dotyku.
– To już było więcej niż jeden taniec – mówi. Wyraz jej twarzy
zmienia się, staje się nieprzenikniony. – Miłego wieczora, Mason.
I dobrej zabawy, nieważne, co jeszcze planujesz. – Jej postawa jest
jednoznaczna. Chce odejść.
Nie, nie zamkniesz się przede mną. Nie teraz, June.
Trzymam ją, nie puszczam. Nie w ten sposób. I chociaż zaledwie
lekko dotykam jej nadgarstka, chociaż mogłaby się wyrwać, zostaje.
Jednym krokiem jestem przy niej, za jej plecami. Wokół nas klub
dudni, światła żyją własnym życiem, podłoga drży, ludzie się bawią,
świętują, są rozbawieni, podekscytowani, a ja widzę tylko June. I mój
świat zastyga w bezruchu.
Przytulam się do niej, pochylam głowę, aż dotykam ustami jej
ucha. Kiedy odchyla się minimalnie, nabieram powietrza w płuca.
– Umów się ze mną, June.
– Nie, Mason. – Nie, ale nie tak stanowcze, jak zazwyczaj.
– Jedna randka. – Nie daję za wygraną. Teraz cofa rękę, odwraca
się do mnie. Patrzy gniewnie.
– Chyba sam nie wierzysz, że się z tobą umówię? Po tym
wszystkim.
– Musisz mi to dokładniej wytłumaczyć, kotku.
– Nie będę kolejnym nacięciem na liście zdobyczy, ty idioto.
– Nie robię nic takiego, to byłby brak szacunku. Poza tym nie
jestem szpanerem.
Szok szybko znika z jej twarzy. Gotuje się ze złości, w pierwszej
chwili nie znajduje właściwych słów, by zmieszać mnie z błotem.
– Przecież nie jestem ślepa, Mason. Podczas ostatnich tygodni nie
siliłeś się na dyskrecję, właściwie paradowałeś mi z nimi przed
nosem i o ile wcześniej nie bardzo chciałam się z tobą umówić, teraz
absolutnie nie mam na to ochoty. Jesteśmy przyjaciółmi. Mniej
więcej – poprawia. A potem mówi dalej: – Nie psujmy tego. Także ze
względu na Coopera i Andie.
– Przyjaciele – powtarzam i mrużę oczy.
W życiu.
Bez uprzedzenia zamykam jej usta swoimi, kładę jej dłoń na karku,
przytrzymuję. Wplatam palce w jej włosy i tłumię westchnienie,
która chce wydać, gdy rozchyla wargi i czuję jej dłonie na boku.
Odnajduję jej język moim, splatają się w tańcu, który przyprawia
mnie o pot na czole. Nasze serca biją jednym rytmem, mój oddech
staje się jej oddechem. Wyczuwam smak pomarańczy i… po prostu
June. Jej jęk niesie się we mnie echem, gdy przywiera do mnie,
trzymam ją, odchylam głowę, wychodzę naprzeciw. Przygryzam jej
wargę, pieszczę, rozkoszuję się jej dreszczem, gdy przesuwam
palcami wzdłuż jej szyi i po prawym boku. Po tym cudownie
grzesznym kostiumie. Wyczuwam jej podniecenie i pragnienie. Jest
równie realne jak wybrzuszenie w moich spodniach i ucisk
w żołądku. Najchętniej wziąłbym ją na ręce i wyniósł z klubu, do
domu, do łóżka, by ją wielbić, rozbierać, spędzić z nią całą noc.
Przyjaciele… Taki kit może wciskać komuś innemu.
Nagle odrywam się od niej, nabieram tchu. Patrzę na nią. Ten
pocałunek był… Brakuje mi słów, by go opisać, zakończenia nerwów
w górnej części mojego ciała dostają teraz jakoś mało krwi.
– Przyjaciele – wykrztuszam ochryple. Krew dudni mi w uszach,
cały drżę z pragnienia i tęsknoty. – Przyjaciele tak nie całują.
Odskakuje ode mnie, jakbym poraził ją prądem, ale nie
odpowiada. Nic. Ani słowa. Ani jednego dźwięku.
Odwraca się i zostawia mnie samego.
Jeszcze nie skończyliśmy. Niemożliwe, że już…
Doganiam ją, blokuję drogę. Nie dotykam jej jednak.
– June – mówią prosząco. Wzdycha, na chwilę zaciska powieki.
– To niczego nie zmieni, Mason. Nie mam pojęcia…
– Jeżeli chodzi o inne kobiety: to się da załatwić. Obiecuję ci, że
od tej pory na żadną nawet nie spojrzę. Że już nie wspomnę
o rozmowie.
W odpowiedzi przewraca oczami.
– Nie o to chodzi. Nie tylko o to. A tak na marginesie, uważam, że
nie wytrzymasz nawet tygodnia.
Teraz to ja się uśmiecham.
– Założymy się, kotku?
– Ja się nie zakładam. I nie umówię się z tobą. Będziemy tylko
June i Masonem, przyjaciółmi. Jasne?
– Ty się boisz.
– Słucham? – Jej oczy przypominają szparki.
– Dobrze słyszałaś. Boisz się, że to ci się spodoba.
– Ja się niczego nie boję, ty arogancki idioto!
– Nie boisz się więc ze mną założyć.
Przeklina pod nosem, zaciska pięści, a potem patrzy mi prosto
w oczy i cedzi:
– Przez równiutko dwadzieścia dni nie dotkniesz, nie spojrzysz,
nie zadzwonisz, ani w ogóle nic nie zrobisz z żadną kobietą. Nie
wolno ci nawet pomyśleć jej imienia. Jedno fałszywe spojrzenie,
jeden niewłaściwy oddech w kierunku pary cycków i przegrałeś. Już
nigdy więcej nie będziesz zawracał mi głowy tymi bzdurami.
– A jeżeli wygram – kończę z triumfem w głosie – umówisz się ze
mną. Raz. Jedna, jedyna randka.
– Umowa stoi.
Wyciągam do niej rękę, odwzajemniam spojrzenie, które pali mnie
żywym ogniem. Energicznie ściskam jej dłoń.
– Przegrasz z kretesem, Mason – syczy, a potem odchodzi,
rozjuszona. Ja tymczasem mam ochotę krzyczeć z radości.
Dwadzieścia dni. Za dwadzieścia dni dostanę randkę, o którą
błagam od wielu miesięcy.
Zrobiłem ją w balona.
Rozdział 20
Szkoda, że wtedy nie udławił się tym ananasem…

June

Czy tak właśnie jest, kiedy człowiek traci zmysły?


Przy odrobinie szczęścia okaże się, że to wszystko to tylko jeden
wielki zły sen.
– No nie, nie śpię – mamroczę gniewnie i nie mieści mi się
w głowie, że dałam się nabrać na najstarszy numer świata. Na numer
pod tytułem: ty się po prostu boisz, który boleśnie rani twoje ego.
A Mason wie doskonale, jak nie znoszę przegrywać. Zakichany,
wyrachowany dupowór. Dupowór! Czy takie słowo w ogóle istnieje?
Dobrze, że nie jestem tak do końca bez szans, w końcu mówimy
o typie, któremu skóra z ptaka powinna odpadać płatami, bo zdarł ją
chyba do żywego mięsa. A zatem jest szansa, że przegra. Jest
nadzieja.
Dziś niedziela. Minęły już pierwsze cztery dni, zostało jeszcze
szesnaście. Najgorsze, że nie bardzo mogę kontrolować, czy Mason
trzyma się swoich warunków.
Na pewno, mamrocze wredny głosik w mojej głowie. Tak cholernie
mu zależało na tej zakichanej randce, że teraz jak nic wytrzyma.
Ponieważ jestem w kiepskim nastroju, wybieram się do Andie.
Dochodzi jedenasta, domyślam się, że jeszcze śpi po wczorajszej
zmianie. Mam w nosie, że być może natknę się na Masona.
Niewykluczone, że zdołam go przekonać, żebyśmy dali sobie spokój
z tym zakładem. Zapomnijmy o nim. Tak byłoby najlepiej dla
wszystkich.
– Przyjaciele tak nie całują – przedrzeźniam go, otwierając drzwi
do ich mieszkania z pudełkiem scrabble pod pachą. Andie musi to
zdzierżyć. To sytuacja alarmowa. A także przedwczesny kryzys wieku
średniego.
Wchodzę do mieszkania i zatrzymuję się zdumiona. Słyszę głosy.
Głośne, pobudzone głosy. Andie nie śpi? Gada tak dużo? Coś
takiego… Bardzo to dziwne.
– Halo? – wołam w drodze do saloniku. Andie, czerwona jak
burak, wyskakuje zza rogu. Od razu widzę, że jest zdenerwowana
i przejęta. Zapomniałam o czymś?
– June! O rany! Jezu, byłyśmy umówione?
– Właściwie to miała być niespodzianka. Wszystko w porządku? –
Podchodzę do niej, rzucam pudełko scrabble na kanapę i słyszę
włosy. Cooper i…
– Cześć. – Z sypialni Coopera wychodzi uśmiechnięta dziewczyna.
Chłopak Andie drepcze za nią. Podobna do niego jak dwie krople
wody. To znaczy, bez zarostu i pochmurnej aury. Brązowe włosy,
lśniące i długie. Tak długie, jak moje kiedyś. Wąski, podłużny nos,
podbródek równie wyrazisty jak u Coopera, śniada cera i… Czyste
szaleństwo. Jedno oko brązowe, drugie niebieskie z brązowymi
plamkami. Czegoś takiego w życiu nie widziałam. Odrobinę niższa,
ale nie tak drobna jak Andie. Ma smukłą, lecz wysportowaną figurę.
– Ty zapewne jesteś June. Obsesja Masona. Dzięki tobie gra teraz
w uno. Jestem Zoey.
– Uno? – powtarzam zirytowana. Obserwuję, jak Zoey wodzi
wzrokiem między Andie i Cooperem. Cooperem, z którego miny
niczego nie da się wyczytać, ale którego spokój wydaje się sztuczny,
i Andie, której na twarzy maluje się równe zaskoczenie, jak na mojej.
– Mason wieczorami gra w karty…
– Jasne – odpowiadam sceptycznie, bo Zoey zagryza usta
z podejrzaną miną.
– Zresztą nieważne. – Zbywa to machnięciem ręki. – Cieszę się, że
mogę cię poznać. – Uśmiecha się szczerze.
– Ja też. Tak, jestem June. Ale nie jestem jego obsesją, tylko
czystym obłędem.
Zoey parska śmiechem.
– Już rozumiem, dlaczego cię lubi. Nigdy nie ułatwiał sobie życia.
– Mojego też nie! – odpowiadam rozbrojona. Teraz to ja śmieję się
w głos.
– W każdym razie dużo już o tobie słyszałam.
– Mam nadzieję, że same dobre rzeczy.
– Przede wszystkim ciekawe – mówi z uśmiechem.
– Jakoś to zniosę. – Zakładam niesforne kosmyki za ucho. – No
dobra, w takim razie zostawiam was samych. Wpadłam tylko na
chwilę, nie wiedziałam, że macie gościa. Nie będę przeszkadzać.
– To była spontaniczna decyzja – przyznaje Andie i tym samym
niejako przeprasza, że mnie nie uprzedziła, chociaż wcale nie
musiała.
– To prawda. Wyciągnęłam tych dwoje z łóżka bladym świtem, bo
postanowiłam, że przyjadę już dzisiaj, a nie dopiero za dwa tygodnie.
Tak pasowało mi najbardziej i cieszę się, że się zgodzili. Dotarłam
zaledwie pół godziny temu. Dom naszych rodziców to jakieś cztery
godziny pociągiem stąd, w zależności od połączenia w Portland.
Wieczorem muszę niestety wracać. – Jej oczy mają ten sam
nieodgadniony wyraz co oczy Coopera, i teraz już wiem, o co
chodziło Andie. Dlaczego bała się tego spotkania, skoro nawet ja
w tej sekundzie zastanawiam się, co ona musiała przeżyć. A przecież
nawet jej nie znam. Koszmar. Wstrząsające. Podobnie jak to, że
głowię się, jak może tu stać i śmiać się, wesoła, niezłamana. Jak oni
wszyscy są w stanie to robić.
Podziwiam ją. Coopera także. Kiedy sobie przypomnę, jaki był,
kiedy go poznałam, jak bardzo cierpiał, jaką walkę musiał stoczyć.
– Wybieramy się do miasta na brunch. Pójdziesz z nami?
Podnoszę ręce.
– Nie, naprawdę, nie chcę wam przeszkadzać.
– Niby od kiedy coś takiego spędza ci sen z powiek? – rzuca
Cooper, na co Andie natychmiast wymierza mu kuksańca.
– Mason pływa dzisiaj dłużej niż zazwyczaj, Dylan wyjechał, więc
go nie poznam. Byłoby mi naprawdę miło, gdybyś poszła z nami.
– Chcesz mnie lepiej poznać. Ze względu na Masona.
Uśmiecha się szerzej i zerka na Coopera.
– Bystra jest. Mason chodzi na rzęsach, nie?
Cooper potwierdza ruchem głowy. Krzywi się. Całe jego ciało
wrzeszczy: to mało powiedziane.
– To warte kilku naleśników! – Zoey klaszcze radośnie.
Tego nie trzeba mi dwa razy powtarzać.

W kafejce panuje mały ruch. Może dlatego, że zaczęło padać i mimo


przyjemnie letniej temperatury i świeżego powietrza ludzie uciekli
do domów. W niedziele i tak zazwyczaj jest spokojniej. Wolniej.
Siedzimy przy dużym stole przy oknie, ja i Andie naprzeciwko
Coopera i Zoey. Kelnerka przyniosła nam jedzenie. Stół ugina się pod
ciężarem talerzy z naleśnikami, jajecznicą na bekonie, bagietkami,
różnymi rodzajami marmolady, francuskimi tostami i napojami.
Cooper zamówił gigantyczne śniadaniowe burrito, w które
z apetytem wbija zęby.
Ja tymczasem topię moje naleśniki w syropie klonowym.
– Żałuj, że nie było cię we wtorek – opowiada Andie siedzącej
obok Zoey, między jednym kęsem a drugim. – Żeby zaliczyć praktyki,
June musiała zorganizować imprezę. Wyszło po prostu
fantastycznie.
– Już żałuję.
– To była impreza kostiumowa.
– Naprawdę? Mój brat i Mason przebrali się, a ja tego nie
widziałam?
– No nie – mamrocze Cooper i przeżuwa z rozkoszą.
– Twój brat przekracza własne granice. Wystąpił w skórzanych
portkach. – Komicznie poruszam brwiami. Andie rumieni się po
uszy.
– W skórzanych portkach? – powtarza Zoey z niedowierzaniem. –
Błagam, powiedzcie, że macie jakieś fotki.
– Nie. – Cooper mówi to z przekonaniem, ale niestety biedaczek
się myli. Kiedy tego nie widzi, mrugam znacząco do jego siostry.
Rozumie mnie bez słów i zakrywa usta dłonią, żeby nie parsknąć
śmiechem. Później jej pokażę. Tamtego wieczoru zrobiłam parę
fotek komórką, żeby udokumentować event.
– A Mason? – dopytuje. – Ojciec chrzestny? James Bond?
– Ha! Też obstawiałam Bonda. Ale chciał mi udowodnić, że się
mylę – mamroczę.
– Maverick – mówi Andie, a Zoey śmieje się głośno.
– Mason, pilot wojskowy. – Parska śmiechem. Wtórujemy jej,
tylko Cooper zachowuje powagę. – Żałuję naprawdę, że tego nie
widziałam. Może następnym razem. Urządziliście to w jego klubie,
tak? Andie mówiła, że też teraz tam pracujesz?
– Tak. Praktyki się skończyły, ale zostaję. Praca jest inna, niż
sądziłam. O wiele fajniejsza. – Unoszę widelec i grożę jej
żartobliwie. – Tylko nikomu nie mów.
– Nie zdradzę Masonowi, że podoba ci się praca w jego klubie –
obiecuje. – Pamiętam, jak Andie tam zaczynała i co mój brat mówił
o niej za pierwszym razem. Byli wtedy dopiero od kilku dni razem. –
Zerka w bok. Cooper właśnie się zakrztusił, a Andie chichocze.
– Aż tak źle? – pytam.
– Biedaczek nie dawał rady.
– Do dzisiaj nie daje – dorzuca Andie i szeroko otwiera oczy, jakby
nie mogła uwierzyć, że naprawdę to powiedziała.
– Mam sobie iść? – Uśmiech Coopera przeczy jego szorstkim
słowom.
– Spoko, zmieniamy temat. – Zoey upija soku grejpfrutowego. –
Przedwczoraj mama pytała o ciebie przy kolacji.
Równie dobrze mogła odpalić bombę. Przerywamy jedzenie,
przestajemy się ruszać. Podejrzewam nawet, że na chwilę
wstrzymujemy oddychanie.
Niewiele wiem o Cooperze i jego rodzinie, ale co nieco słyszałam,
Andie mi opowiedziała. Stąd mam świadomość, że sytuacja między
nim a rodzicami jest skomplikowana.
– I co powiedziałaś? – Wydaje się niewzruszony, ale Andie
natychmiast pochyla się nad stołem i kładzie mu rękę na ramieniu.
– Że wszystko idzie dobrze i że jesteś szczęśliwy. Że niedługo
skończysz studia i… Wspomniałam też o Andie. Przykro mi.
– Niepotrzebnie. Jesteś ostatnią osobą, której powinno być
przykro – wydusza. Nie wiem, jak się teraz zachować. Opuszczam
wzrok, podobnie jak Zoey.
– Ty też – szepcze Andie do Coopera. Wszyscy wiemy, o co jej
chodzi.
– Mama tylko skinęła głową. A tata… – Słyszę ciche westchnienie
Zoey. – Myślałam, że może wreszcie…
– Co? Wybaczą mi?
– To nie była twoja wina, podobnie jak nie moja – odpowiada Zoey
bardziej energicznie, niż się po niej spodziewałam. – Nikt nie ma
prawa ci tego wmawiać. Rodzice także nie. Nie podoba mi się, co
o tobie myślą, że od trzech lat cię ignorują, ale powoli kończą mi się
możliwości. Nie mam pojęcia, co jeszcze mogę zrobić. – Cooper już
dawno odłożył burrito i teraz obejmuje siostrę. Tuli ją, a ja nie mam
pojęcia, co ze sobą zrobić. Dyskretnie zerkam na Andie, która walczy
ze łzami. Moja przyjaciółka ma w sobie więcej wody niż cały Pacyfik.
Cooper przytula siostrę, całuje ją w skroń i wypuszcza z objęć.
Przez boleśnie długą chwilę sytuacja jest niezręczna i trudna,
a potem Zoey odchrząka i mówi dalej:
– Jakie macie plany na lato?
Wodzimy po sobie wzrokiem.
– Żadne. Chcę tylko wygrać zakład.
– Zakład? – Andie unosi brwi.
– Nie martw się, to bułka z masłem. – Bawię się truskawką na
talerzu. Unoszę ją do ust.
– Nic nie mówiłaś o żadnym zakładzie – mamrocze Andie
podejrzliwie. – Jeżeli ty… O nie, June. Błagam, powiedz, że to nie ma
nic wspólnego z Masonem.
– Sam zaczął!
Zoey chichocze, Cooper przewraca oczami.
– O co chodzi? – Andie przesuwa się bliżej i świdruje mnie
wzrokiem.
– O to, że… Nabrałam się na idiotyczną sztuczkę i niechcący
zgodziłam się na zakład. Twierdzę, że ciągle powołuje się na
niepoczytalność, ale on gra nie fair.
– June. – Andie wpada mi w słowo.
– Jeżeli wygram, da mi święty spokój i wszystko będzie jak
dawniej. – Uśmiecham się. – Widzisz? Nic takiego.
– A jeżeli on wygra? – pyta Cooper, ponownie zainteresowany
swoim burrito.
– Na to nie ma szans. – Zanim Andie zdąży zaprotestować,
zwracam się do Zoey. – A ty jakie masz plany? – Wymienia
rozbawione spojrzenie z Andie, która wydaje się załamana, i dopiero
wtedy odpowiada. Andie tymczasem zapewne gorączkowo myśli, co
Mason może wygrać.
– Będę siedziała w domu i główkowała, na jaki uniwersytet zapisać
się w przyszłym roku.
– Nadal jesteś w liceum? – Wydawało mi się, że słyszałam, że jest
o trzy lata młodsza od Coopera. A to oznacza, że ma już
dziewiętnaście, może nawet dwadzieścia lat.
– Tak, miałam rok przerwy i musiałam go później powtórzyć. –
Jezu, ale gafa. Krzywię się speszona.
– Spoko. Nadrobiłam wszystko i mam świetne stopnie. – Zbywa
mnie machnięciem ręki, uśmiecha się, lecz wyraz jej oczu zdradza,
że chyba jednak nie wszystko jest spoko. – W każdym razie
w przyszłym roku zaczynam.
– Wiesz już, co chcesz studiować? – pyta Andie. Zoey potwierdza
ruchem głowy.
– Naprawdę? Nic nie mówiłaś. – Cooper mierzy wzrokiem młodszą
siostrzyczkę i z napięciem czeka na jej odpowiedź.
– A jaki był wybór?
– Medycyna i psychologia. Zdecydowałam się na psychologię –
oznajmia z dumą. Uśmiechamy się wszyscy. To wielki krok po tym,
co przeszła, i bardzo odważny.
– Super, Zoey. – Andie autentycznie się cieszy. Cooper kiwa głową.
Okazywanie radości musi jeszcze trochę poćwiczyć.
Rozmawiamy o drobiazgach, o pracy w klubie, o studiach, o szkole
średniej i o Montanie, z której pochodzimy z Andie, a potem płacimy
i wracamy do domu.
Żegnam się, żeby mieli jeszcze trochę czasu dla siebie. Kto wie, co
chcą omówić we trójkę, z dala od moich uszu.
– Było mi bardzo miło, June. – Zoey obejmuje mnie serdecznie. –
Proszę, nie bądź zbyt surowa dla Masona, jest dla mnie jak brat. To
naprawdę porządny gość – szepcze do mnie tak cicho, że tylko ja
słyszę.
Od razu w gardle staje mi gula.
– Spróbuję – obiecuję cicho. No bo co miałam powiedzieć? Złamię
mu serce, jeżeli nie da mi w końcu spokoju? Albo on mnie, jeżeli na
to pozwolę? – Andie, scrabble leży na kanapie. Wpadnę jutro
wieczorem.
– Błagam cię! Powiedziałaś, że nie muszę z tobą grać.
– Powiedziałam, że przyniosę popcorn.
– Nie, zrezygnowałaś, pod warunkiem że zorganizujemy wieczór
filmowy. – Denerwuje się. Jestem zachwycona.
– To było wiele tygodni temu. Teraz znowu przyszedł czas na
scrabble. Do jutra!
– Jutro wyduszę z ciebie wszystko o tym zakładzie. Możesz mi
wierzyć. I nie zapomnij o popcornie! – krzyczy za mną. Z uśmiechem
kręcę głową.
Rozdział 21
Każdy dobry jest złym w innej historii.

Mason

– Szkoda, że Zoey nie mogła zostać dłużej. – Leżę na łóżku Coopera


wpatrzony w sufit i wsłuchuję się w muzykę klasyczną, którą
odpaliłem na Spotify. I którą mój przyjaciel musi znosić, gdy
w skupieniu szkicuje, siedząc na miękkiej pufie.
– Zobaczyłbyś się z nią szybciej, gdybyś wcześniej wrócił.
– Dowcipniś. Przecież nawet nie wiedziałem, że przyjedzie. –
Rzeczywiście byłem długo na wodzie, a później kupowałem nowe
materiały. Chcę zbudować nową łódź. Poprzednią skończyłem
wreszcie na wiosnę. Sprzedałem ją za grosze. Facet się cieszył, a ja
mam miejsce na nowy projekt.
– Wcale się jej wczoraj nie spodziewałem.
Dzisiaj jestem bardzo pobudzony, sam nie wiem dlaczego.
Wiosłowałem jak wariat, zdążyłem się nawet uporać z comiesięczną
klubową biurokracją, chociaż to poniedziałek. A także przechrzciłem
ojca, żeby na moim wyświetlaczu ciągle nie pojawiała się Natalie,
skoro staruszek znowu ma fazę, żeby nie dawać mi spokoju.
– Ona dorasta – mamroczę, pogrążony we wspomnieniach,
wsuwam rękę pod głowę, żeby było mi wygodniej.
– Niestety – odmrukuje Cooper.
Teraz jego siostra wróciła do domu, a mój najlepszy przyjaciel jest
milczący jeszcze bardziej niż zwykle. Kocha Zoey. I to mocno. Ale jej
widok nigdy nie jest dla niego łatwy. Nie tak jak dawniej. A już na
pewno nie, póki rodzice będą go tak traktować. W życiu nie
pomyślałbym, że akurat ludzie, którzy zafundowali nam
fantastyczne dzieciństwo, w taki sposób potraktują własnego syna.
Nie przyszłoby mi to do głowy. Że mają tak ograniczone horyzonty,
że tyle w nich zaciekłości i nienawiści.
– Właściwie dlaczego leżysz na moim łóżku?
– Bo nigdzie indziej nie mogę się zabawić. I wcale nie mam na to
ochoty.
Słyszę, jak przyciska ołówek do papieru i wzdycha cicho.
– Stary, ta sprawa z June może mieć kiepskie konsekwencje. Nie
gniewaj się, ale już się w tym gubię.
Siadam, bardzo z siebie zadowolony. Muszę go widzieć.
– To bardzo proste. Mam z nią randkę.
– Słucham? – Szczęka mu opada. – Nie rób mnie w balona, stary.
– Zgodziła się pięć dni i kilka godzin temu.
– Na imprezie filmowej? Znowu coś zbroiliście. Chodzi o ten
zakład?
– A co, plotki już krążą?
– Szczerze mówiąc, mógłbym je sobie darować.
– Błagam cię, przecież to uwielbiasz. – Cooper w odpowiedzi tylko
wzrusza ramionami. – Założyłem się z June, że przez dwadzieścia
dni zdołam utrzymać się z daleka od innych kobiet. Jeśli polegnę…
– …dasz jej w końcu spokój. – Posyłam mu pytające spojrzenie.
Przeczesuje włosy palcami i oddycha pełną piersią. – June
wspominała o tym wczoraj podczas brunchu. Już się na to cieszy.
– A powiedziała, co będzie, jeżeli wygram? – Komicznie poruszam
brwiami.
– Randka – domyśla się Cooper. Podejrzliwie mruży oczy. –
A ponieważ tygodniami nie robisz nic innego, tylko robisz June
w bambuko, grając w karty w swojej norze, zamiast wymachiwać
ptakiem na prawo i lewo, wygrasz.
– Bingo!
– Nie bardzo wiem, co teraz powiedzieć. Powodzenia?
– Albo… – Nagle rozlega się dzwonek do drzwi. – Spodziewasz się
kogoś?
Zaprzecza ruchem głowy, więc ruszam do wejścia.
– Ja otworzę. – Nie żeby zrobił jakikolwiek ruch w tym kierunku.
Listonosz już był, Dylan i June mają własne klucze, Andie śpi.
Zasnęła pochylona nad kalendarzem. Cooper zaniósł ją do łóżka.
Skarpeta chrapie u jej boku.
Nie mam pojęcia, kto to może być. Sąsiad? Nie znam żadnego.
Kolejny dzwonek. Cholera. Obudzi Andie. Jakby fakt, że naciskasz
guzik raz za razem, cokolwiek przyspieszał.
Otwieram drzwi i… Nie wierzę własnym oczom.
– Dzień dobry, Mason.
– Tata? – Sztywnieję cały. Z trudem przełykam ślinę.
Gdzieś za mną Cooper pyta, kto przyszedł, ale nie jestem w stanie
odpowiedzieć. Mogę tylko patrzeć na mężczyznę przede mną, jak
zawsze w eleganckim garniturze, ze starannie przystrzyżona brodą
i onieśmielającą aurą. Zawsze taki był. I bynajmniej nie wydaje się
rozbawiony.
– Co ty tutaj robisz? Czy firma w ogóle przetrwa, jeżeli cię tam nie
ma? – Nie panuję nad goryczą w głosie, ale nic mnie to nie obchodzi.
– Nie gadaj bzdur. Nie zaprosisz mnie do środka? Przyjechałem tu
specjalnie z Waszyngtonu.
– Nie. – Stoję w progu, krzyżuję ręce na piersi i wytrzymuję jego
przenikliwe spojrzenie. Ojciec sznuruje usta, a ja powtarzam
pytanie: – Co ty tutaj robisz?
– Nie musiałbym przyjeżdżać, gdyby mój jedyny syn wykazał
odrobinę więcej odpowiedzialności i dojrzałości.
– Zatem przyjechałeś, żeby mnie opieprzyć, żeby mi wmawiać
kolejne bzdury? Super. Czyń swą powinność.
– Uważaj na słowa, Mason. Nie przyjechałem, żeby się z tobą
kłócić, chociaż tak zapewne myślisz. Przyjechałem, bo chcę, żebyś
był częścią naszej firmy.
– Znasz moje zdanie.
Słyszę kroki za sobą.
– Mason, czemu nie odpowiadasz? Kto… O kurwa – mamrocze
Cooper. – Dzień dobry, panie Greene. Zostawię was samych.
Ojciec tylko kiwa głową i natychmiast wraca do mnie spojrzeniem.
– Jesteś pewien, że nadal nie chcesz mnie wpuścić? – Czy mi się
tylko zdaje, czy odrobinę łagodnieje? Nagle wydaje mi się zmęczony
i oczywiście powoli zaczynam się uginać. Jeżeli jednak teraz ustąpię,
przegram. I to całe życie. Przegram to, czego chcę. Wszystko. Ledwie
zauważalnie zwieszam ramiona. Opieram się o framugę.
– Powiedz po prostu, dlaczego pokonałeś taki kawał drogi swoim
prywatnym samolotem? Co cię sprowadza w moje skromne progi?
– Domyślam się, że według ciebie chcę ci tylko utrudnić życie, ale
wcale nie o to mi chodzi. Pragnę dla ciebie tego, co najlepsze.
Teraz śmieję się autentycznie.
– Tato, nawet nie masz pojęcia, co to jest.
– Stabilizacja, rodzina i…
– Firma – kończę. – Stabilizacja to z pewnością nie wszystko
w życiu. A rodzina… Co ty wiesz na ten temat? – Ostro, nawet jak na
mnie. Ledwie to powiedziałem, spina się w sobie. Dostrzegam gniew
w jego oczach.
– Ostrzegałem cię, Mason. Odbiorę ci samochód, który tak bardzo
kochasz, i to mieszkanie.
– Samochód jest mój. Podarowałeś mi go. Podobnie jak
mieszkanie.
– Tak? Przypomnij sobie dokładnie.
Nie. Cholera.
– Nie zrobisz tego.
– W dokumentach jest moje nazwisko, Mason. – Unosi brodę. –
Potrzebowałeś oddechu, więc dałem ci przestrzeń. Sądziłem, że
wrócisz.
– Nie mieszkam tutaj sam – wyduszam z trudem. Z najwyższym
wysiłkiem panuję nad wściekłością i frustracją, które we mnie
wzbierają. Samochód mogę sobie kupić, byłoby to przykre, ale żaden
dramat. Lecz mieszkanie… Jest na jego nazwisko, nigdy nie
dopilnowałem, żeby to zmienić. Głupi, niepotrzebny błąd
początkującego gracza. – Weź pieniądze, od razu mogę cię spłacić.
Już dawno powinienem to zrobić.
Nie odpowiada.
– Ale tego oczywiście nie chcesz. – Zrezygnowany, zamykam oczy.
Oczywiście spokojnie mógłbym poszukać innego mieszkania dla nas
wszystkich, dla Coopera, Andie, Dylana i siebie. Mógłbym też za nie
zapłacić, jednak nie tutaj. Nie nad rzeką. Nie w pobliżu
uniwersytetu, przystani łodzi wiosłowych, nie przy moim kajaku,
nad kanałem, tak blisko klubu. Uwielbiam to miejsce. To mój
pierwszy prawdziwy dom, razem z rodziną, którą sam sobie
znalazłem.
To mój dom w o wiele większym stopniu niż rezydencja
w Portland, loft w Waszyngtonie czy willa na plaży w Los Angeles
i wszystko inne.
– Jedna szansa, tylko o to proszę. Odkąd się wyprowadziłeś,
uganiam się za tobą. Nie odzywasz się, nie dbasz o swoją przyszłość.
Żyjesz bez celu. Naprawdę tego chcesz?
– Przecież ciebie w ogóle nie obchodzi, czego chcę – odpowiadam
sucho. – Więc co mam zrobić, żebyś znowu dał mi spokój?
Rozdział 22
Wszyscy nosimy maski. Wszyscy dźwigamy ciężary. Najgorsze, że albo
zapominamy o tym co chwila, albo nigdy.

June

Jeżeli działać niekonsekwentnie, to już po całości.


Wcześniej włóczyłam się po mieście, zaglądałam do ulubionych
sklepów i chociaż nie miałam zamiaru niczego kupować, do
akademika wróciłam z pięcioma reklamówkami. Nabyłam szczotkę
do włosów i kilka pędzli do makijażu, pismo wnętrzarskie
i segregator dla Andie. Obecny chyba już pęka w szwach. Nie
odmówiłam sobie też książki. Romansu, który przykuł moją uwagę,
kiedy stałam w kolejce do kasy z czasopismem pod pachą. Chwilami
po prostu mam ochotę coś takiego poczytać i dzisiaj jest właśnie taki
dzień. Don’t touch me. Boski tytuł. Zwłaszcza kiedy na okładce
kochankowie się dotykają. Nie mogłam go zostawić, za bardzo
odzwierciedlał tragedię mojego życia. Do tego przekąski, oczywiście
popcorn dla Andie i kolejna torba pełna. I jeszcze elegancka bluzka
w kolorze szampana, dżinsy i dwie boskie letnie sukienki. Jedną
z nich mam właśnie na sobie. W kwiatki, ale nie kiczowata, prosta,
długa, lecz nie nudna. Idealna na taki letni dzień jak dzisiaj.
W międzyczasie pochłonęłam hotdoga, lody i dwa duże
frappuccino.
Po zakupach wypowiedziałam nawet wojnę mojej szafie. Batalia
trwała ponad cztery godziny, ale udało mi się wszystko posprzątać,
posegregować na nowo, ładnie poskładać i co nieco wyrzucić.
Chwilami po prostu kładłam się na stertę łachów i zrozpaczona
zamykałam oczy w nadziei, że wszystko zniknie samo z siebie.
Ostatecznie jakoś mi się udało. Potem byłam tak zmęczona
i spocona, że musiałam wziąć prysznic.
Teraz najzwyczajniej w świecie cieszę się na luźny wieczór z Andie
i jej przerażeniem, gdy po raz kolejny pokonam ją w scrabble.
Stopy bolą mnie tak bardzo, że z własnej woli postanawiam włożyć
buty na płaskim obcasie.
Ping! Winda zatrzymuje się, drzwi się rozsuwają, ja tymczasem
gorączkowo szukam w torebce klucza do mieszkania. Mało
brakowało, a upuściłabym paczkę z popcornem.
– Cholera jasna, gdzie on jest? – Zatrzymuję się, grzebię dalej, aż
czuję breloczek między palcami. – Mam cię!
I wtedy słyszę głosy. Podnoszę głowę i widzę nieznajomego
mężczyznę, który stoi w drzwiach mieszkania Andie. Ma na sobie
elegancki brązowy garnitur. Nieco więcej muskulatury i mniej
siwizny we włosach, a wzięłabym go za Masona.
– Najpóźniej w przyszłym tygodniu w Waszyngtonie. – Ma niski
głos, podszyty władczą nutą. Wydaje się zdenerwowany. –
Zrozumiałeś?
– Pomyślę o tym. – Mason. Nie idę dalej, zatrzymuję się na środku
korytarza, chociaż wiem, że nie powinnam tego robić. Ale co teraz?
Iść przed siebie, jak gdyby nigdy nic, i minąć ich bez słowa? Wrócić
do windy, zjechać na parter, wjechać ponownie na górę i udawać, że
wszystko jest w porządku?
– Na twoją decyzję czekam do jutrzejszego wieczora. Tym razem
nie będę się za tobą uganiał. – Nieznajomy odwraca się, rusza
w moim kierunku i teraz uważnie przyglądam się jego twarzy.
Zadbany, po pięćdziesiątce, ciemne włosy z pasmami siwizny.
Przewierca mnie wzrokiem. Jak dobrze znam to spojrzenie…
Ustępuję mu z drogi, przywieram do ściany. Czekam, aż mnie
minie i zamkną się za nim drzwi windy.
Mason stoi po drugiej stronie korytarza. Wpatruje się we mnie i po
raz pierwszy czuję się nieswojo w jego obecności. Wdepnęłam w coś,
tyle że nie mam pojęcia w co. Wygląda na to, że nawet ta odrobina,
którą usłyszałam, to już za wiele.
Mason nie odsuwa się, gdy idę w jego kierunku. Jest spięty,
usztywniony aż do bólu. Nie wita mnie żadna złośliwość. Zero
uśmiechu. Nie patrzy na mnie tak jak zazwyczaj…
– Wszystko w porządku? – pytam poważnie. Naprawdę chcę
wiedzieć. I to nie po to, żeby się z niego nabijać, czy go prowokować.
– Twoje nowe hobby? – Pogarda w jego głosie sprawia, że mam
ochotę się wzdrygnąć.
– Słucham? – Autentycznie zbił mnie z tropu.
Moje gratulacje, Mason. Przez dokładnie dwie i pół sekundy
martwiłam się o ciebie, zanim wszystko spieprzyłeś.
– Ile słyszałaś?
Puszczam jego pytanie mimo uszu.
– Jeżeli nie chcesz, żeby ktoś był świadkiem twoich rozmów, nie
prowadź ich na korytarzu. Nie obwiniaj mnie, chociaż sama nie
wiem za co.
– Andie śpi.
– Spokojnie, poradzę sobie, dopóki się nie obudzi. Chyba że w ten
subtelny sposób chcesz dać mi do zrozumienia, że mam spadać.
Powiedz to otwarcie, Mason.
Stoimy niemal nos w nos. Jestem na niego niewyobrażalnie
wściekła. Jak może mnie tak atakować, skoro sam prowadzi
dziwaczne rozmowy? I to na klatce schodowej. Z kimś, kto jest do
niego bardzo podobny i…
– To był twój ojciec? – mruczę o wiele łagodniej, niż się czuję,
i przez chwilę widzę zdumienie w jego oczach, zanim w końcu
odsuwa się i przestaje blokować wejście.
– Andie jest u siebie. – Chce odwrócić się na pięcie, ale wchodzę
za nim.
– Mason, do cholery, porozmawiaj ze mną! – krzyczę. – Co się
dzieje? To twój ojciec? Masz jakieś problemy? – Właściwie nie wiem
nic o jego rodzinie. Tylko tyle, że jego ojciec jest potentatem
w biznesie i w branży nieruchomości i że obraca się w krajowej elicie.
I to wszystko. Do tej pory w ogóle mnie to nie obchodziło. – Co ma
się wydarzyć najpóźniej w przyszłym tygodniu i o czym masz
pomyśleć?
– Czyli jednak podsłuchiwałaś.
– Nie, do cholery. Po prostu akurat w tym momencie wysiadłam
z windy, rozumiesz? Martwię się o ciebie. – To prawda, chociaż sama
nie bardzo wiem, z jakiego powodu.
Mason śmieje się krótko, niemal zimno. Dotyka ręką klatki
piersiowej, jakby coś go bolało.
– Do tej pory nigdy się o mnie nie martwiłaś. Nie zaczynaj teraz.
Zamurowało mnie. Wpatruję się w niego bez słowa. W mężczyznę,
którego nie poznaję. Nagle zaschło mi w ustach, czuję bolesny ucisk
w piersi.
– Proszę – dodaję cicho i jednocześnie w myślach jestem na siebie
wściekła. Przez ułamek sekundy wydaje mi się, że mi odpowie albo
ponownie stanie się tym Masonem, którego znam. Ale nie. Bez
słowa, nie zaszczycając mnie ani jednym spojrzeniem, odwraca się
i odchodzi.
– I kto się teraz boi, Mason? – szepczę i wiem, że mnie słyszy.
Wiem doskonale, że mnie zrozumiał. Zatrzymuje się na chwilę, lecz
to wystarczy. O tak, wystarczy aż nadto…
Mason znika w swoim pokoju, a mnie jakimś cudem udaje się
w końcu zamknąć drzwi.
Pogrążona w myślach zmierzam w kierunku sypialni Andie, mijam
Coopera, który szkicuje coś z zapałem.
– Cześć, June.
Mrugam szybko, reaguję zdecydowanie za późno.
– Cześć. – Wpatruję się w swoje stopy. Jezu, zapomniałam zdjąć
buty.
– Ojciec Masona jeszcze jest? – Zatem miałam rację. Zaprzeczam
ruchem głowy z wielką gulą w gardle i idę dalej. Cooper wierci się na
pufie. Słyszę, że mruczy coś pod nosem.
Nie obchodzi mnie to. Wcale nie chcę tego wiedzieć.
W pokoju Andie wita mnie Skarpeta. Radośnie zeskakuje z łóżka
i macha ogonkiem. Andie śpi. Zazdroszczę jej tego. Kiedy człowiek
jest pogrążony we śnie, ma mniej zmartwień.
Z westchnieniem opadam na mięciutki dywan, zdejmuję buty,
drapię Skarpetę za uszami.
Cieszyłam się na fantastyczny wieczór z najlepszą przyjaciółką, na
trochę rozrywki i śmiechu. Na rundkę scrabble z nieistniejącymi
słowami, które doprowadzają Andie do szaleństwa. Na
niezobowiązującą rozmowę z Cooperem i Dylanem. Nie wiem nawet,
czy wrócił już od rodziny.
Może też miałam nadzieję na krótki sparing z Masonem…
Niewinny, przyjacielski… Tymczasem mam torbę popcornu, śpiącą
Andie i zero ochoty na ukochaną grę.
Chyba powinnam wracać do domu i dać Andie spać. Nabrać choć
trochę dystansu do Masona. Wystarczy, że jutro zapewne zobaczymy
się w pracy. Jutro, pojutrze i każdego dnia potem.
Głowa mnie boli, myśli wirują jak szalone.
Tak, będzie lepiej, jeżeli pójdę. Jest mi tu źle, jakbym była nie na
swoim miejscu. Chociaż pokój Masona znajduje się na drugim końcu
mieszkania, czuję się jak zawada. Jakbym stała mu na drodze.
W takim stanie Andie nie będzie miała frajdy z mojego towarzystwa.
Zresztą chętnie pobędę sama.
Po raz ostatni drapię Skarpetę, wstaję, wkładam buty, kładę
popcorn na nocnym stoliku. Najciszej jak potrafię wychodzę
z pokoju, skradam się korytarzem, przez salonik, aż do drzwi
wyjściowych.
W drodze do akademika piszę Andie wiadomość. Zobaczy ją, gdy
tylko się obudzi.

Cześć, śpiochu. Popcorn leży na stoliku, nie chciałam cię budzić.


Odpocznij, jutro widzimy się w pracy. W scrabble zdążymy zagrać.

Wysłane. Chętnie napisałabym więcej, pogadałabym z nią o tym,


co się przed chwilą wydarzyło, a jednocześnie tego nie chcę. Nie
chcę zawracać sobie tym głowy. Mason jest dorosły, ojciec to jego
problem, nie mój. Nic mnie to nie obchodzi. A jeżeli chodzi o tę
randkę… Zakładam kosmyk za ucho. Nawet jeżeli wygra, to nic
takiego. No więc pójdę z nim na tę cholerną randkę, a potem będę
miała święty spokój, raz na zawsze. Właściwie nie ma powodu,
żebym się martwiła. Żadnego.

– Dziwne to. – Andie krzywi się i krzyżuje ręce na piersi.


Opowiedziałam jej o wczorajszym wydarzeniach, o spotkaniu
z ojcem Masona na korytarzu i tym, co usłyszałam.
Przed chwilą weszłyśmy razem do klubu. Idziemy do pokoju
socjalnego, by się przebrać i przygotować na dzisiejszy wieczór. We
wtorki zawsze przychodzimy wcześniej, bo wtedy czeka nas więcej
pracy niż w inne dni, ale dzisiejszy motyw przewodni nie wymaga
specjalnych przygotowań, bo dotyczy muzyki. To impreza w stylu lat
dziewięćdziesiątych.
– Widziałaś kiedyś jego ojca?
– Nie. Wiem tyle co ty. No, może odrobinę więcej. Cooper czasami
coś rzuca, ale nic znaczącego. Z tego, co się orientuję, Mason ma
kiepski kontakt z rodziną, sam nigdy dotąd ze mną o tym nie
rozmawiał. O ile dobrze pamiętam, powinien zacząć pracę w firmie
ojca. Ale nie jestem tego pewna.
– Wygląda na to, że nie ma na to ochoty.
– Nigdy nie dopytywałam. To jego sprawa, June. – Mojej uwadze
nie uchodzi ostrzegawczy ton w jej głosie. Wzdycham.
– Mimo wszystko nie daje mi to spokoju – przyznaję i chyba
właśnie to wkurza mnie najbardziej.
– Słuchaj, jest coś jeszcze… – Andie znowu ma ten dziwny wyraz
twarzy, takie skrzyżowanie zranionej jałówki i ryby wyjętej z wody. –
To znaczy, to może mieć z tym coś wspólnego, jeżeli się nad tym
zastanowić, wszystko składa się do kupy, ale, jak powiedziałam, to
nie nasza sprawa i…
– Andie! – Przerywam jej i łapię za ręce, którymi nerwowo
wymachuje w powietrzu.
– Mason wyjechał. – Jej słowa trafiają mnie jak cios w twarz.
– Jak… To znaczy dokąd?
Przyjaciółka wzrusza ramionami.
– Wczesnym rankiem spakował torbę. Cooper z nim rozmawiał,
chyba się pokłócili. Nie miałam okazji, by z nim pogadać. Zresztą
sama nie wiem, czy on w ogóle tego chce. W każdym razie Mason
wyszedł. Nie żegnał się jakoś specjalnie, rzucił tylko, że się odezwie.
– I naprawdę nie wiesz, dokąd pojechał?
– No nie. Chociaż możliwe, że jego ojciec ma z tym coś wspólnego.
– Dobra. – Uśmiecham się, puszczam jej dłonie, zdejmuję sandałki
i wkładam buty do pracy. Odwracam się do niej plecami. Gorączkowo
przypominam sobie tamtą rozmowę. Padła nazwa Waszyngton,
prawda? Czyżby rzeczywiście był teraz w Waszyngtonie?
– June – szepcze cicho Andie, ja jednak tylko potrząsam głową.
Nie chcę niczego słyszeć. Zdaję sobie sprawę, że zachowuję się jak
idiotka, że nie mam prawa się złościć czy być urażona. No dobra, to
jeszcze ujdzie, bo zachował się jak ostatni dupek. Miesiącami
doprowadzał mnie do szału. Podstępem wymusił randkę. A potem?
A potem zachowuje się fatalnie, zostawia mnie na lodzie… Muszę
wziąć się w garść.
Mason wyjechał. Wyjechał…
Rozdział 23
Większość rzeczy okazuje się inna, niż człowiek sobie wyobraża. Nigdy
nie są dokładnie takie, zawsze okazują się albo lepsze, albo gorsze.

Mason

Nigdy nie przepadałem za lataniem, więc cieszę się, że już po


wszystkim i zarówno samolot, jak i lotnisko zostają za mną. Jestem
zmęczony, wkurzony i spięty.
Jestem także w centrum Waszyngtonu. Po tym, jak napisałem ojcu,
że się zgadzam i ruszam w drogę, pod warunkiem że przekaże mi akt
własności mieszkania, odezwał się natychmiast i poinformował
mnie, że zarezerwował mi nocleg w Jeffersonie. To jego ulubiony
hotel. Nic specjalnego z zewnątrz, ale bardzo gustowny w środku.
Wystarczy przekroczyć drzwi wejściowe, by zrozumieć, dlaczego
ludzie płacą majątek za pokój właśnie tam.
Hotelowy boj zajmuje się moim bagażem. Zazwyczaj na to nie
pozwalam, dzisiaj jednak mam na głowie inne rzeczy. Wysokie
sklepienia, częściowo przeszklone, biało-czarna marmurowa
posadzka pod stopami, obrazy na ścianach.
– Greene. Podobno mam tu rezerwację.
– Serdecznie witamy, sir. Chwileczkę, już sprawdzam.
Czuję pieczenie pod powiekami, zawsze po locie jestem jak
z krzyża zdjęty. Zapomniałem, do jakiego stopnia. Muszę wejść pod
gorący prysznic. I to szybko.
– Mason Greene? – W odpowiedzi tylko kiwam głową. – Proszę
bardzo, oto pański klucz. Niestety nie dysponowaliśmy
apartamentem, o który proszono, mamy nadzieję, że nie sprawi
panu większej różnicy, że umieścimy go w mniejszym apartamencie
Jeffersona. Bagaż już na pana czeka. Życzymy miłego pobytu.
Ojciec zarezerwował apartament. Wystarczyłby zwyczajny pokój,
w końcu jestem sam i nie zamierzam zostać tu długo. Nie potrzebuję
apartamentu. Mimo to dziękuję grzecznie, biorę klucze i jadę windą
na moje piętro.
Tak jak usłyszałem w recepcji, bagaże już czekają w garderobie
apartamentu, podobnie jak świeże kwiaty na stoliku. Widzę je już od
drzwi.
Rozpinam górne guziki koszuli i oddycham z ulgą. Poruszam
barkami, usiłuję się odrobinę odprężyć. Parkiet, antyczne meble,
piękny staroświecki sekretarzyk, kanapa, grube kremowe zasłony.
Cały pokój utrzymany w delikatnych odcieniach ziemi. Jezu, jest
nawet kryształowy żyrandol.
– Szaleństwo – mamroczę. Minęło sporo czasu, odkąd byłem tu
ostatnio, nie tylko w tym hotelu, także w tym mieście, i dlatego
całkiem zapomniałem, jak fatalnie się tu czuję. Ojciec przebywał
w Waszyngtonie i Nowym Jorku częściej niż w domu. W podróży
częściej niż z nami.
Nie jestem nic winien ani jemu, ani temu miastu. Przyjechałem
tylko dlatego, żebyśmy wszyscy, moi przyjaciele i ja, mogli zachować
mieszkanie. Po tej podróży odkupię je od niego, bo spełniłem jego
warunek. Potem nie chcę słyszeć ani słowa więcej o jego firmie.
Opadam na kanapę, wyjmuję komórkę z kieszeni spodni.
Natychmiast widzę twarz June. June i Andie. Śmieją się rozbawione.
Zobaczyłem ich fotkę na ścianie podczas nocy filmowej
i pstryknąłem zdjęcie, na które teraz gapię się jak idiota, bo
ustawiłem je sobie jako tapetę w telefonie.
Chyba trzeba było się pożegnać. Powinienem był do niej napisać,
ale… Kurwa! Zachowałem się jak kretyn, June znalazła się po prostu
w niewłaściwym czasie, w niewłaściwym miejscu. Nie spodobało mi
się, że widziała ojca. Tym bardziej że słyszała coś z tego, co miał mi
do powiedzenia. Nie chcę, żeby to stało się częścią mojego życia
w Seattle.
Odblokowałem aparat i odruchowo otwieram czat z June. Jej status
przywołuje uśmiech na moje usta. Każdy, kto przychodzi z pączkiem,
jest mi przyjacielem. Uśmiecham się pod nosem. Cała June.
Przeproszę ją po powrocie. Nawet jeżeli sam dokładnie nie wiem,
kiedy to nastąpi. Jeśli o mnie chodzi, mógłbym wracać już jutro,
jednak znając ojca, potrwa to co najmniej tydzień. Chce, żebym
obejrzał firmę, poznał jej różne działy, menedżerów, projekty
i inwestycje. Wydaje mu się, że to coś zmieni. Ale nie. Oczywiście od
razu myślę znowu o June. Ona nie jest jak Elle, która urodziła się
w świecie bogaczy. Dla której liczą się tylko status i to, co sądzą
o niej inni. Nie mam pojęcia, jaka była naprawdę czy raczej kim była
za fasadą chciwości, władzy i pieniędzy. Nie mam pojęcia, czy
naprawdę tego pragnęła, czy po prostu uległa naciskom rodziców.
I nic mnie to nie obchodzi. Elle nie była naturalna. Ona… To jak
jazda na ręcznym hamulcu zepsutym samochodem, który udaje
wypasioną brykę. Za to June… To po prostu June. Bezczelna, głośna,
szczera. June nie jest lalką, nie jest marionetką. Jest autentyczna.
Szybko zamykam aplikację, odpycham te myśli od siebie i dzwonię
do ojca.
Odbiera zaraz po drugim sygnale.
– Jestem – mówię tylko.
– Dobrze. Bardzo mnie to cieszy. Oczekuję cię jutro o dziewiątej
rano w siedzibie firmy. Ktoś będzie na ciebie czekał przy recepcji
i zaprowadzi cię na górę. – Zapada niezręczna cisza. – Cieszę się, że
postanowiłeś dać szansę firmie.
– Nazywaj to, jak sobie chcesz. – Dla mnie to szantaż. To żadna
szansa, nie jestem tu z własnej woli. To środek do celu, coś, przez co
muszę przejść. Nic więcej.
– Widzimy się jutro. – Rozłącza się tymi słowami. Rozmowa
dobiegła końca. Czekają mnie fantastyczne dni, już to czuję…

Źle spałem, przewracałem się tylko z boku na bok, aż w końcu dałem


sobie spokój. Włączyłem telewizor i oglądałem idiotyczne programy,
z których żaden nie zainteresował mnie ani odrobinę. W domu po
prostu uciekłbym na wodę. Tutaj muszę zająć się czymś innym.
Po prysznicu i śniadaniu poczułem się trochę lepiej, choć cały czas
mam w głowie scysję z June i to, co do niej powiedziałem. Podobnie
jak wszystkie pytania dotyczące ojca i firmy, które nie dają mi
spokoju.
W najbliższym czasie chyba muszę zastosować starą zasadę:
zamknij oczy i myśl o Anglii.
Dzień jest ciepły, ale pochmurny i wietrzny, leciutko mży, a mimo
to chętnie przedłużyłbym spacer dzielący mój hotel od siedziby
firmy ojca. Niestety to tylko dwie przecznice, niecałe dziesięć minut.
Mijam potężne przeszklone drzwi obrotowe i wszędzie widzę
zaciśnięte usta i stres na twarzach. Albo praca biurowa wysysa z tych
ludzi ostatnie krople energii, albo robi to mój ojciec. Ja w każdym
razie mam tu swojego faworyta.
Tata wspominał, że ktoś będzie na mnie czekał przy recepcji.
Zapewne mają tam przepustkę na moje nazwisko, wystarczy, że się
przedstawię. Podeszwy moich butów stukają cicho po drogiej
marmurowej posadzce, gdy zbliżam się do pretensjonalnego
marmurowego kontuaru, nad którym wisi gigantyczna tablica
z nazwą firmy. „Greene Company”. Fakt, że to także moje nazwisko,
przyprawia mnie o gulę w gardle. Kiedy byłem mały, nie
pojmowałem tego, przebywałem tu chętnie i czasami nawet czułem
się dumny, że Alan jest moim ojcem. To były rzadkie, ale dobre dni.
Dzisiaj… Dzisiaj chcę po prostu mieć to już za sobą. Nic z tego nie
było prawdziwe.
Rozglądam się wokół. Lobby, obszerne i jasne, wysokie ściany,
nieco dalej windy.
Przy recepcji ktoś stoi do mnie plecami. Odwróci się, kiedy będzie
nas dzieliło zaledwie kilka kroków.
Griffin. Nie mieści mi się w głowie, że przysłał akurat tego
szmaciarza. Z trudem powstrzymuję odruch, by natychmiast
odwrócić się na pięcie. Mam nadzieję, że nie spodziewa się
zachwytów z mojej strony.
– Mason! – Uśmiecha się, rozkłada ramiona. Można by pomyśleć,
że naprawdę cieszy się na mój widok. Ja jednak nie dam się nabrać. –
Wydajesz się zmęczony, i to jeszcze zanim zaczęliśmy.
– Griffin. A ty wyglądasz, jakbyś już dał z siebie wszystko –
odpowiadam i uśmiecham się pod nosem, gdy jego uśmiech
odrobinę blednie.
– Idziemy? Alan nie lubi czekać. – Najchętniej udusiłbym go tym
idiotycznie cieniutkim krawatem, który ma na szyi. – Johnson, masz
przepustkę dla Masona Greene’a? – pyta milczącego chłopaka za
kontuarem.
– Tak jest, sir. – Podsuwa mi kartonik z moim nazwiskiem i starą
fotografią. Jeszcze ze szkoły średniej.
– Mam nadzieję, że ci się spodoba. Lepszej nie mogłem znaleźć.
– Domyślam się – odpowiadam i zaczepiam przepustkę o kieszeń
spodni. – Dupek – mamroczę tak cicho, że mnie nie słyszy, ale na
tyle głośno, że mruży oczy, bo wie, że powiedziałem coś jeszcze.
Lobby zostaje za nami, idziemy do jednej z dziesięciu wind.
Wchodzimy do środka. Griffin pilnuje, żeby nikt nam nie
towarzyszył, a ja czuję, jak ciężar w piersi przygniata mnie coraz
bardziej. Robi mi się niedobrze. Nie chcę tu być.
– Jak klub? I studia?
Griffin usiłuje wciągnąć mnie w rozmowę, a ja uparcie gapię się
w tabliczkę nad drzwiami. Ósme, dziewiąte, dziesiąte… Oczywiście
gabinet ojca jest na najwyższym piętrze, jakżeby mogło być inaczej.
Sto metrów nad Waszyngtonem, z fenomenalnym widokiem.
– Bo chyba już czas skończyć naukę, prawda?
Przełykam westchnienie i wszelki komentarz, zaciskam zęby
i ignoruję go uparcie.
– Ja ukończyłem studia z wyróżnieniem, już jakiś czas temu. –
Mam nadzieję, że winda stanie w płomieniach. Wszystko lepsze niż
to. Piętnaste, szesnaste, siedemnaste…
– Gdybyś potrzebował pomocy, daj mi znać. Jak chcesz, jeszcze raz
przyjadę z wizytą. Może znowu zobaczę tę ślicznotkę. No wiesz, tę
z klubu. – W jego głosie nie ma cienia troski. Wydaje się niewinny,
nieświadomy. Ale to nieprawda. Nie w przypadku Griffina. To
wyrachowany, obrzydliwy dupek. – Jak ona miała na imię? Chyba
June. Bo między wami to nic konkretnego, prawda? To nie w twoim
stylu. W takim razie może ja mógłbym… – Nie kończy tego zdania.
Jednym płynnym ruchem odwracam się w prawo i ramieniem
dociskam go do ściany. Usiłuje mnie odepchnąć, ale jeżeli chodzi
o siłę, zawsze miałem nad nim przewagę. – No, wreszcie jakaś
reakcja. Jak miło – rzuca mi w twarz, tymczasem skóra na jego szyi
robi się coraz bardziej czerwona, a żyła na skroni nabrzmiewa
wyraźnie. – Przecież chodzi mi tylko o twoje dobro. Żeby nie okazała
się taka jak Elle.
– Zamknij swoją cholerną mordę – odpowiadam. Dużo spokojniej
niż się spodziewałem, z o wiele większym opanowaniem. A przecież
szaleje we mnie burza. – Nie masz pojęcia o mnie i o moim życiu.
I to w ogóle nie jest twoja sprawa. – Dociskam go po raz ostatni,
potem puszczam i staję obok, jak gdyby nigdy nic. On tymczasem
chrząka kilka razy, wyrównuje koszulę i krawat. Śmieje się.
– Jezu, Mason, ty ciągle nie rozumiesz. Tacy jak my się nie
zakochują. Tacy jak my nie dopuszczają kobiet do siebie. My je tylko
pieprzymy.
– Słuchaj, gdybym umiał ubrać w słowa, jak mało mnie obchodzisz
ty i twoje poglądy, jak mało mnie interesuje twoja paplanina,
zrobiłbym to. Uwierz mi.
– Człowieku, spójrz na siebie. Elle cię zniszczyła.
Milczę. Minęło już parę lat, to było tuż po szkole średniej. Dzisiaj
nie ma już żadnego znaczenia.
– Jej ojciec napuścił ją na ciebie, zakochałeś się i mało brakowało,
a laska zgarnęłaby połowę twojego majątku. Majątku twojego ojca.
Część firmy. Mało brakowało, a zniszczyłbyś wszystko.
– O co ci chodzi, Griffin? Mam ci podziękować? – wyrzucam
z siebie i patrzę na niego z obrzydzeniem. On tymczasem uśmiecha
się cynicznie.
– Na początek.
– Spałeś z moją dziewczyną. Nic więcej.
– I tym samym uratowałem dupę nam wszystkim. Nie zapominaj,
między nogami nie można się zakochać, między ustami owszem. Ale
to nie jest tego warte.
Żeby on wiedział…
Rozdział 24
Przeszłość to przeszłość. Dajmy jej spokój.

Mason

– Zostaw mnie samego z synem.


Griffin już sadowił się w skórzanym fotelu przy biurku ojca, gdy
głos staruszka przeciął ciszę. Stoi do nas plecami, wpatrzony
w przeszkloną ścianę gabinetu o powierzchni ponad trzydziestu
metrów.
Nawet jeżeli to wszystko nie ma dla mnie znaczenia i chcę tylko
wracać do domu, mina na twarzy Griffina po słowach ojca warta była
tej podróży.
Alan Greene rozplata dłonie splecione do tej pory za plecami
i odwraca się w naszą stronę. Patrzy na Griffina, który najwyraźniej
ciągle rozważa, czy nie zaprotestować.
– Z łaski swojej zamknij za sobą drzwi, kiedy będziesz wychodził.
I popraw garnitur.
Teraz już naprawdę nie mogę zapanować nad uśmiechem.
Odwzajemniam spojrzenie Griffina. Zaraz pęknie ze złości. Nie
jestem pamiętliwy. Ale Griffin budzi we mnie najgorsze instynkty. To
chyba jedyny człowiek na świecie, wobec którego nie mam z tego
powodu wyrzutów sumienia.
– Do zobaczenia, Griffin.
Mamrocze coś pod nosem, po czym wychodzi z gabinetu.
Teraz odwzajemniam spojrzenie ojca, unoszę głowę, wytrzymuję
jego wzrok.
– Musiałeś wysłać akurat jego?
– Powinieneś uważać na Griffina.
– Od kiedy ostrzegasz mnie przed swoim pupilem? – rzucam
pogardliwie.
– Miej przyjaciół blisko, ale wrogów jeszcze bliżej. Znasz przecież
to powiedzenie.
– Czyżbym słyszał nowe tony? – prycham złośliwie. Krzyżuję nogi,
splatam dłonie i staram się nie okazywać, jak bardzo jestem spięty.
Nie odpowiada.
Griffin pracuje w firmie od dwóch lat, piastuje jedno
z najwyższych stanowisk menedżerskich. Jest także jego doradcą. Już
wcześniej, podczas studiów, robił tu praktyki. Jego stary przyjaźni się
z moim. Nie mam pojęcia, czemu teraz ojciec postrzega Griffina
inaczej. Zresztą mam to w nosie. W moich oczach zawsze był
oślizgłym kapusiem. Tak sobie przynajmniej wmawiam, żeby
zapomnieć, że przez pewien czas uważałem go za przyjaciela.
– Jestem. Co mam robić?
Ojciec przez dłuższą chwilę przygląda mi się spokojnie, a potem
głęboko nabiera tchu i siada za biurkiem.
– Napijesz się czegoś?
Parskam śmiechem.
– Nie przyjechałem tu, żeby pić z tobą kawę, tylko dlatego, że
mnie zmusiłeś. Więc co mam robić?
Ojciec nawet okiem nie mrugnie. Kiwa głową, a potem odchyla się
z namysłem.
– Firma to dzieło mojego życia. Jest dla mnie bardzo ważna.
Podobnie jak ty, czy w to wierzysz, czy nie. – Mało brakowało,
a zakrztusiłbym się własną śliną, ale udało mi się nad tym
zapanować. – Chcę tego co zawsze: być częścią twojego życia.
Rozpaczliwie pocieram czoło.
– Przecież to zupełnie bez sensu – wyrzucam z siebie. Staram się
zapanować nad wzbierającą we mnie złością. – Nigdy nie było cię
w domu. Nigdy. Nie było cię w moje urodziny, w święta, nie było cię,
gdy mama zaczynała pić, nie było cię, gdy w końcu spakowała
walizki. Nie było cię, a do tego nie słuchasz. Nie chcę tego.
– A czego chcesz, Mason? Czego oczekujesz od życia? Będziesz
wiecznie na mnie wściekły? Będziesz marnował siły i zdolności na
to, by ze mną walczyć? I tyle?
Odpowiedziałbym mu chętnie. Nie, najchętniej cisnąłbym mu
odpowiedź w twarz. Tylko że jej nie mam. Sam nie wiem, jakiej
przyszłości pragnę; jest jak czysta kartka papieru, której nie potrafię
wypełnić.
– Nie cofnę starych błędów. Zbudowałem firmę, walczyłem o nią,
by dać ci takie życie, które teraz prowadzisz. Na pewno nie chciałem,
by sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej. No, ale tak się stało.
– Dlaczego nie potrafisz zaakceptować, że nie chcę mieć nic
wspólnego ani z tobą, ani z tym światem? Dlaczego mnie do tego
zmuszasz?
– Bo uważam, że musisz się jeszcze sporo nauczyć. I że ciągle nie
dostrzegasz pewnych ważnych elementów.
Zrywam się na równe nogi, nerwowo krążę po gabinecie, bo po
pięciu minutach nie mogę dłużej siedzieć nieruchomo. Od tej
sprawy z Elle i rozwodem zamieniam z ojcem nie więcej niż dziesięć
zdań w ciągu roku. Z tego większość podczas świąt Bożego
Narodzenia. Nie mam pojęcia, czemu ciągle tam jeżdżę, czemu
ciągle walczę, by tworzyć coś na kształt rodziny. W ciągu ostatnich
lat po prostu chciałem mieć święty spokój i o wszystkim zapomnieć.
Byłem naiwny. Bolało. To, co się wydarzyło, otworzyło mi oczy na
świat elit. Świat intryg, kłamstw i bogaczy. Świat oszustów
i milionerów. Tu impreza, tam event, wszystko po to, żeby pokazać
swój majątek. Chodzi tylko o to, by zabłysnąć w świetle reflektorów.
To jak niekończący się konkurs piękności. Nawiązywanie kontaktów,
snucie intryg, romanse, które zaczynają się i kończą, i wszędzie
pieniądze. Dla wielu szczyt wysiłku to ubrać się ładnie i dostać pod
nos drogie jedzenie. Zniżają się do tego poziomu. Nienawidziłem
tego i nienawidzę do dzisiaj.
Kusi mnie, by podsunąć mu lustro pod nos.
Po tym, co przed chwilą powiedział ojciec, jedno pytanie nie daje
mi spokoju.
– Wiedziałeś o Elle?
– O co ci chodzi?
– Wiedziałeś, że z jej strony to była kalkulacja?
– Domyślałem się.
– I nic nie powiedziałeś? Spokojnie patrzyłeś, jak się w niej
zakochuję? Cholera, byłem z nią dwa lata. Rozważałem, czy się z nią
nie ożenić.
– Wiem – mamrocze i kiwa głową. Wydaje się niemal przejęty.
Może sobie darować ten gest. – Od tego czasu nie chcę mieć nic
wspólnego z jej ojcem. Zerwałem z nim wszelkie kontakty
biznesowe. Sporo czasu minęło, póki nie nabrałem pewności
z powodu jego i Elle. – Póki nie nabrał pewności? Co niby… Na moim
czole pojawia się grymas.
– Wiedziałeś o Griffinie? – wyduszam z siebie. Kiedy ojciec się nie
rusza, kiedy nie odpowiada od razu, ogarnia mnie gniew. Wiedział. –
Nie mieści mi się to w głowie. Nie mieści mi się w głowie, że na to
pozwoliłeś… Griffin, tato! Jakby tego było mało, muszę go znosić do
tej pory, bo u ciebie pracuje. Miałeś kilka lat, by mi się do tego
przyznać. Dość czasu, nie uważasz? Na to wszystko. Jednak robisz to
dopiero dzisiaj. Najgorsze, że niemal żałuję, że to się w ogóle stało.
– Mówię coraz głośniej, już nad sobą nie panuję. Nie wytrzymam
dłużej tego ciśnienia, gniewu, uników. – Nasłałeś Griffina na Elle?
Ojciec gwałtownie odwraca głowę w moją stronę. Cały czas stoję,
zaciskam dłonie na oparciu fotela i patrzę mu prosto w oczy. Po raz
pierwszy okazuje poruszenie. Autentyczne.
– Jak możesz tak o mnie myśleć?
– Jak mógłbym tego nie robić?
– Griffin powiedział, że to załatwi, tylko tyle. Nie miałem pojęcia,
że posunie się do czegoś takiego. Nie, nie wiedziałem, że ją
uwiedzie.
– Mieli romans. Nie mam pojęcia, jak długo. Przyłapałem ich na
gorącym uczynku. Griffin przeprowadził to doprawdy po
mistrzowsku. Dla ciebie, tato. Nieważne, czy wiedziałeś, czy nie.
Zrobił to dla ciebie…
Minęło już tyle czasu. Tyle świątecznych kolacji, podczas których
zmuszałem się, by być u jego boku, bo inaczej nie umiałem. Bo to
ciągle mój ojciec. Tyle czasu, tyle pustych rozmów. A teraz oznajmia
mi coś takiego, co sprawia, że rozpadam się na kawałki. Wiedziałem,
że przyjazd do Waszyngtonu to zły pomysł, a tym bardziej, żeby
zostać tu na jakiś czas. Naiwnością było liczyć, w ogóle sądzić, że
uda się to bez większych dramatów. Jeszcze tylko brakuje, żeby
mama pojawiła się nie wiadomo skąd i z okrzykiem „niespodzianka!”
wbiegła do gabinetu.
– Nie podobało mi się, jak rozwiązał ten problem. Ale to zrobił.
Śmieję się gorzko, ponuro. Przybieram nieprzeniknioną minę.
– Tylko to się liczy, prawda? Proszę bardzo. Pokaż mi firmę
i poszczególne działy. Pokaż mi to, co tak bardzo chciałeś, żebym
zobaczył. Miejmy to już za sobą.
Muszę stąd uciec, i to jak najszybciej.

W działalności firmy największe zyski przynoszą spekulacje na


giełdzie, a także handel ekskluzywnymi nieruchomościami. Do tego
dochodzi consulting i ekspansja na coraz to nowe rynki. Nie należy
także zapominać o skupowaniu bankrutujących przedsiębiorstw
i ponownym wprowadzaniu ich na rynek w małych kawałeczkach.
Konkurencja i presja sprawiają, że ceny szybują w górę, a Greene
Company ciągle zbija na tym pieniądze.
Jest poniedziałkowe popołudnie. Mam wrażenie, że to już setne
spotkanie, odkąd przyjechałem. Robię, co w mojej mocy, by nie
zasnąć albo nie zarzygać stołu, bo od dwóch godzin muszę patrzeć
na Griffina. Co dwie minuty jak kretyn zerkam na komórkę. Żadnych
wiadomości. Wcześniej napisał Cooper. Niewiele, pytał tylko, jak
tam, i prosił, żebym się odezwał. June milczy. Głęboko nabieram
tchu. Mam wrażenie, że coś leży mi na piersi, coś, czego nie mogę się
pozbyć. Co teraz robi? Dobrze się czuje? Powinienem do niej
napisać. Od wielu dni chcę to zrobić, ale do tej pory wymyśliłem
same bzdury. Notatnik w telefonie pełen jest nieporadnych prób,
które wystukiwałem z takim mozołem.
Cześć, June. Wszystko w porządku?
Uważaj na siebie i nie puść klubu z dymem.
Przepraszam, że zachowałem się jak kretyn.
Elokwentny. Inteligentny. Oryginalny. No, niestety. Przewracam
oczami, przeglądam pozostałe notatki, równie beznadziejne jak te
wyżej. Aż docieram do jednej z ostatnich.
Tęsknię za tobą, kotku.
Przeklinam bezgłośnie, odwracam komórkę, żeby mnie więcej nie
rozpraszała, i ponownie koncentruję się na spotkaniu. Tematem jest
nowa firma i akcje, a także pytanie, czy warto teraz zainwestować,
gdy kurs wzrasta. Mam przed nosem wszelkie dokumenty, o wiele
ciekawsze niż Griffin i jego arogancka paplanina. F9 Industries.
Trochę mało danych, ale coś przykuwa moją uwagę. Przeglądam
raport ryzyka, aż dostrzegam nazwisko. Założyciel: J. Ford. Znam to
nazwisko. Ale skąd? Myślę gorączkowo, przypominam sobie ostatnie
zajęcia z ekonomii i finansów, na które uczęszczałem.
– Co ty na to, Mason? Uważasz, że to obiecująca inwestycja?
Podnoszę wzrok, widzę drwiący uśmiech Griffina i wiem, że
zauważył, że coś odwróciło moją uwagę. Dupek.
– Według tych bzdur owszem – odpowiadam sucho i ciskam
dokumenty na stół. Pozostali wodzą zmrużonymi oczami między
mną a Griffinem. On zasiada u szczytu, ja na przeciwległym końcu
długiego stołu konferencyjnego.
– W takim razie wszyscy jesteśmy tego samego zdania.
– Nie. – Wszystkie głowy odwracają się w moją stronę.
– Przy całym szacunku, nie myślę…
– Daruj sobie, Griffin. Nie masz za grosz szacunku i wątpię, żebyś
kiedykolwiek myślał. – W pokoju panuje cisza jak makiem zasiał.
Griffin zgrzyta zębami. – Ten, kto szykował ten raport, był niezbyt
uważny. Nie powinniśmy w to inwestować, jeżeli nie chcemy za
miesiąc lub dwa ponieść strat.
– Proszę, podziel się z nami swoją mądrością. Czego może nas
nauczyć właściciel klubu?
Uśmiecham się pod nosem.
– Chyba całkiem sporo. F9 Industries Forda to ryzykowne
przedsięwzięcie. To nie jest firma, tylko nowy produkt. Firma numer
dziewięć. Koleś w ciągu minionych czternastu miesięcy założył
rekordową liczbę ośmiu nowych firm i wprowadził je na giełdę.
Wszystkie przepadły z hukiem w ciągu kilku tygodni. Ford albo już
dawno splajtował, albo ma cholerne długi. Co w sumie sprowadza się
do tego samego.
Zebrani zaczynają szeptać. Bladość Griffina sprawia mi
przyjemność.
– Niemożliwe.
– Owszem, możliwe. – Przypomniał mi się jeden z trzech
wykładów, na które chodziłem w zeszłym semestrze, bo temat mnie
zainteresował. Tak bywa. To był przedmiot o lukach podatkowych,
giełdzie, czynnikach ryzyka i zarządzaniu nim. Mówiąc w skrócie,
omawialiśmy różne teorie. Moje szczęście, że akurat nazwisko Forda
padło w kontekście takich przekrętów. Stąd je znałem. – Sprawdź to.
Griffin kiwa głową z ponurą miną i dzwoni do asystenta, który ma
się tym zająć.
Godzinę później sprawa jest załatwiona. Miałem rację, a Griffin
jest wściekły. Spekulacje, poszczególne gałęzie gospodarki, analiza
rynku, to wszystko jest dla mnie łatwiejsze, niż się spodziewałem.
I całkiem ciekawe, muszę przyznać. Ale to w niczym nie zmienia
mojej decyzji.
Rozdział 25
Życie przychodzi falami: wielkimi i małymi. Czasami można się w nich
utopić.

June

Muzyka huczy mi w uszach, boli mnie głowa, koncentruję się


z najwyższym wysiłkiem.
Środa. Masona nie ma już od ośmiu dni. Żałosne, że wiem to tak
dokładnie. Stoję razem z Jackiem i Ianem za barem, Cooper jest na
zapleczu, Andie przy komputerze załatwia całą biurokrację.
Co chwila wędruję spojrzeniem na przeciwległą stronę klubu, do
tych cholernych schodów, a jednocześnie przyrządzam koktajle
i przyjmuję zamówienia. I ciągle myślę o tych wszystkich kobietach,
które tam widziałam, ciągle widzę Masona. Jego szarmancki uśmiech
i błysk w oczach.
Zazdrosna? Może. Tak, może rzeczywiście byłam zazdrosna.
Przede wszystkim sama przed sobą muszę przyznać, że zazdrościłam
każdej, która u boku Masona wchodziła na pięterko. Nie tylko ze
względu na niego. A już na pewno nie ze względu na ich dziwacznie
pojmowaną dumę. Przede wszystkim ze względu na ich urodę.
Wszystkie były na swój sposób piękne. Ja także tak wyglądam na
pierwszy rzut oka, ale już nie na drugi. Jestem tego świadoma.
A co, jeżeli z nimi jest tak samo?, szepcze cichutki głosik w mojej
głowie. Z trudem przełykam ślinę. Nie. A nawet jeśli. Co to zmieni?
Dalej będę sobą. Moja skóra nie zniknie.
Z energią większą, niż to potrzebne, szoruję kontuar i daję upust
złości.
Tak po prostu wyjechał. Najpierw mnie idiotycznie podrywa,
a potem znika. Tchórz. Sama nie mogę w to uwierzyć.
Wczoraj byłam o krok od tego, by do niego zadzwonić. Mało
brakowało, a wcisnęłabym guzik, ale na moje szczęście chwila
słabości minęła szybko. Nawet gdybym tylko na niego
nawrzeszczała… Nie zasłużył, bym do niego dzwoniła!
Powinnam poszukać sobie innej pracy. Powinnam nabrać dystansu
do wszystkiego, co się wydarzyło. Praktyki już się skończyły,
właściwie nie muszę dłużej tu być. Mogłabym wrócić do akademika
i wreszcie skończyć sprawozdanie, żeby później dołączyć tylko
referencje od Masona, które mi obiecał. Mogłabym poszukać sobie
czegoś nowego. Tylko że tym samym zostawiłabym na lodzie Andie
i pozostałych. A poza tym… Podoba mi się tutaj.
Czy to wszystko musi być takie skomplikowane? Dlaczego nie
może być tak jak do tej pory? Dlaczego mnie nie słuchał? I dlaczego,
do cholery, nie mogę przestać o tym myśleć?
Niech to szlag! Prycham ze złości, odrzucam ściereczkę i myję
ręce.
Wiesz, gdzie możesz mnie pocałować, Masonie Greene?
Rozdział 26
Czasami nasze rany są tak głębokie, tak bolesne, że nie chcemy
dostrzec, że sytuacja się zmieniła. Że być może zawsze była inna.

Mason

– Słyszałem, że załatwiłeś Griffina. I to nie jeden raz.


– I dlatego mnie wezwałeś? – Zatrzymuję się przed biurkiem ojca
i wbijam dłonie w kieszenie spodni.
– Nie. Ale to mnie zainteresowało.
– Milczałbym, gdyby Griffin wykonywał swoją pracę, jak należy.
Nie jestem tu, żeby się w cokolwiek wtrącać.
Ojciec się śmieje. Alan Greene się śmieje. Jestem do tego stopnia
zbity z tropu, że sam nie wiem, jak zareagować. Szczerze mówiąc,
trochę mnie to przeraża.
– To prawda. I świetnie sobie radzisz.
– O co chodzi? – pytam już mniej agresywnie niż przed chwilą.
– Zdaję sobie sprawę, że chcesz wracać do Seattle. Nie mam nic
przeciwko temu. Zostałeś dłużej, niż śmiałem oczekiwać, dopełniłeś
twojej części umowy. Byłeś na wszystkich ważnych spotkaniach,
przejrzałeś dokumentację firmy, wyrobiłeś sobie własne zdanie.
Wbrew wszelkim próbom… – zawiesza głos, odwraca wzrok, patrzy
na panoramę miasta. – Zrozumiałem, że nie zdołam cię do niczego
zmusić.
Wywołuje mój śmiech. Późno do niego dotarło. Jest w nim coś
innego. To już nie ten sam człowiek, którego mam w pamięci. Nie
ten, z którym nie mam o czym rozmawiać.
– Chciałem dać ci czas, dystans, spokój. Liczyłem, że wrócisz.
Kiedy się nie zjawiłeś, zrozumiałem, jak bardzo cię zraniłem – urywa
na chwilę. – Zależało mi, żebyś zrezygnował z tego życia, z tej firmy,
naprawdę dlatego że tego nie chcesz. Chodzi mi o to, że odrzucasz
to, bo to ci nie odpowiada, nie leży. Bo masz inne cele i marzenia.
A nie ze względu na Elle, Griffina i wszystko, co się wydarzyło. A już
na pewno nie przeze mnie. – Z gulą w gardle patrzę, jak odwraca się
i przewierca mnie wzrokiem. Jak wstaje, obchodzi biurko, jest coraz
bliżej. Przyjmuje tę samą pozycję co ja. Jesteśmy niemal tego samego
wzrostu, on nieco drobniejszy, co jednak nie oznacza, że mniej
władczy. – Najbardziej bałem się, że na zawsze będziesz patrzył na
świat oczami zawiedzionego chłopca, a nie mężczyzny, którym się
stałeś. – Każde z tych słów trafia mnie w samo serce, pali w klatce
piersiowej, zaciska krtań. Jednak wściekłość, której oczekuję, nie
zjawia się. Ani niechęć. – Jeżeli chcesz odejść, zaakceptuję to, chcę
cię tylko prosić, byś został do niedzieli. I chodź ze mną na przyjęcie.
– Mam iść z tobą na imprezę? – Tylko na tyle mnie stać.
Na jego ustach pojawia się lekki uśmieszek.
– Tak. Przyjadę po ciebie do hotelu. W sobotę o dziewiętnastej.

Zamykam za sobą przeszklone drzwi i głęboko zaciągam się rześkim


wieczornym powietrzem. Przed hotelem czeka klasyczna czarna
limuzyna, szofer otwiera mi drzwiczki. Wsiadam z uśmiechem
wdzięczności.
– Oczywiście nie mogłeś wybrać bardziej ostentacyjnego
samochodu.
– Ja też życzę ci miłego wieczoru, Mason. Napijesz się? –
Odmawiam. Pasażerów od szofera oddziela szyba, wnętrze wypełnia
zapach skóry i koniaku, który sączy mój ojciec.
Limuzyna rusza z miejsca.
– Dokąd jedziemy?
– Capitol Hill. Więc nie potrwa to zbyt długo.
W zależności od nasilenia ruchu drogowego koło piętnastu minut.
Monotonna jazda działa kojąco na moje nerwy. Wsłuchuję się
w cichy szum silnika i myślę o minionych dniach. Z jednej strony
chciałbym powiedzieć, że okropnie cierpiałem, ale wcale tak nie
było. Widziałem, co ojciec stworzył, widziałem go przy pracy
i wierzę, że firma znaczy dla niego bardzo wiele. Pytanie, co znaczy
dla mnie? Czy zdołam zostawić za sobą lata rozczarowań, kłamstw
i pozorów? Czy umiem funkcjonować w tym świecie, nie stając się
jednocześnie jego częścią? Ciągle pozostawać sobą? Czy naprawdę
jedno i drugie jest możliwe?
Odruchowo wyjmuję komórkę z kieszeni. Żadnych nowych
wiadomości. Czego się spodziewałem? Jestem tchórzem, sam też się
nie odezwałem. Kiedy ojciec powiedział, że mam zostać do niedzieli,
napisałem do Coopera. Że potrzebuję jeszcze trochę czasu i zostaję
w Waszyngtonie. Że ma to przekazać Andie. I June. Zaraz jednak
wykasowałem jej imię. Cholera. Zaciskam zęby tak mocno, że
odczuwam nieprzyjemny ucisk w szczęce.
Cooper odpowiada następnego dnia. Teraz czytam jego słowa po
raz, jak mi się wydaje, setny.
Powinieneś do niej napisać.
– Jak ona ma na imię? – Mało brakowało, a wzdrygnąłbym się.
Jakby przydybał mnie na czymś zakazanym. Chowam telefon do
kieszeni.
– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi – odpowiadam spięty.
– Znam ten wyraz twarzy. Może jestem od ciebie starszy, ale to
spojrzenie nigdy się nie zmienia. – Uśmiecha się przez chwilę, zaraz
jednak poważnieje. – Wtedy, z Elle, też tak wyglądałeś.
– Naprawdę oczekujesz, że będę z tobą o tym rozmawiał? –
Ledwie zauważalnie potrząsam głową. – Przestań co chwila
wymieniać jej imię. Ta sprawa to już przeszłość. Nie chcę do niej
wracać i ty także nie powinieneś tego robić.
– I bardzo dobrze.
Staram się nie zwracać uwagi na ojca. Chcę widzieć w nim
aroganckiego, egoistycznego potwora, tak jak przez całe życie. Dwa
dni na Gwiazdkę niczego nie zmieniały, więc dlaczego teraz jest
inaczej?
Chce mi się kląć na cały głos.
– June. Ma na imię June. – Nie mieści mi się w głowie, że to
powiedziałem.
– Odwzajemnia twoje uczucia?
Teraz to ja się uśmiecham. Przypominam sobie te wszystkie chwile
z June, koktajl na mojej koszuli, oglądanie filmów i wieczory nad
planszówkami, i w klubie, pocałunki i…
– Nie sądzę. Szczerze mówiąc, strasznie ją denerwuję.
– Mam nadzieję, że kiedyś ją poznam. – Czy ja też? Trzy tygodnie
temu powiedziałbym stanowczo, że nie. Bez chwili wahania. A teraz?
Teraz zastanawiam się, czy ojciec miał rację. Być może nie
potrafiłem odciąć się od przeszłości. Być może postrzegałem
wszystko oczami zranionego chłopca, którego matka odeszła, a ojca
nigdy nie było w domu. Który tego nie rozumiał. Który pierwszą
kobietę, którą pokochał, zastał w łóżku z facetem, pracownikiem
ojca, i tym samym zrozumiał, że jest tylko nieważnym pionkiem
w rozgrywce o pieniądze i władzę. Być może byłem naiwny. Być
może powinienem otworzyć oczy i stać się tym mężczyzną, którym
w rzeczywistości jestem.
Przeżuwam tę myśl całą drogę, aż docieramy do celu i drzwi
limuzyny stają otworem. Wysiadam, poprawiam na sobie marynarkę
i rozglądam się wokół. Przed nami czerwony dywan, piękni i bogaci
w ciuchach od najlepszych projektantów, w świetle reflektorów
wchodzą do jasno oświetlonego budynku. Oczywiście nie mogło
zabraknąć prasy. Elita kraju rzadko robi coś, o czym świat nie
powinien się dowiedzieć. Chcą, żeby o nich mówiono.
Coś mnie denerwuje, ale nie jestem w stanie określić, co
dokładnie.
– Co to właściwie za impreza? – pytam, gdy zbliżamy się do drzwi,
ale zanim ojciec odpowie, orientuję się sam. Wchodzimy do
ogromnej sali, pięknie udekorowanej, i moim oczom ukazuje się
mała scena i niezliczone okrągłe stoliki. W kolorze kości słoniowej,
ozdobione kwiatami. Sala wypełnia się powoli, kelnerzy uwijają się
między gośćmi, roznoszą przekąski, szampana i inne napoje.
Moją uwagę przykuwa napis nad sceną. „Fundacja Greene”. Gala
dobroczynna. Poniżej oprawione biało-czarne fotografie dzieci
w różnym wieku.
Nic nie rozumiem…
Zirytowany zerkam na ojca.
– Gala dobroczynna, jak widzisz. – Niepotrzebnie odpowiada na
moje pytanie.
– Ale co ty masz z tym wspólnego? – Już się domyślam, jednak nie
mogę w to uwierzyć.
– Fundacja Greene to organizacja użytku publicznego, córka
Greene Company. Istnieje od trzech lat.
– Nigdy o tym nie wspominałeś. Dlaczego?
– Nie pytałeś. Uważasz mnie za zgorzkniałego starca żądnego
władzy, który przedkłada firmę i pieniądze nad własnego syna. Był
okres w moim życiu, gdy większość tego była prawdą, ale już dawno
tak nie jest.
– Ja… Nie mogę… Boże! – Uciskam nasadę nosa, biorę się w garść,
oddycham głęboko. – Co to ma znaczyć? Dlaczego tu jestem? Co to
ma wspólnego z firmą?
– To bardzo proste. Firma to zarazem fundacja. Obie są dla mnie
bardzo ważne. Co rano wstaję nie tylko po to, by zarabiać. Wstaję
także, by robić coś dobrego. Chciałam ci to pokazać, bo to może być
także część twojego życia. Nie jestem idiotą, Mason. Zdaję sobie
sprawę z wad i niedoskonałości mojego świata. Ale umiem je też
wykorzystać. Dzisiaj jesteś na gali charytatywnej na rzecz
stowarzyszeń, które otaczają opieką chore, osierocone dzieci. Za
pieniądze firmy zorganizowałem imprezę, wszystkie datki zostaną
przekazane na rzecz organizacji dobroczynnych. A bogacze
uwielbiają dobroczynność. Niestety najchętniej sponsorują coś, co
ich interesuje albo co mogą nazwać swoim imieniem, na przykład
stadion sportowy albo bibliotekę uniwersytecką. Rzadko inwestują
w rzeczy naprawdę podstawowe. Zatem lekko popycham ich
w odpowiednim kierunku. – Wskazuje salę pełną ludzi. – Pojawią się
w mediach, mogą nawiązać nowe kontakty. Może nawet odniosą
wrażenie, że jestem w porządku i przy najbliższej okazji nie
wystrychnę ich na dudka w interesach. – Uśmiecha się, a ja tylko
stoję i mam wrażenie, że już niczego nie rozumiem. Że nie znam
tego człowieka. Już nie. – Najwyraźniej nie cieszy cię to tak bardzo,
jak liczyłem.
– Jestem przytłoczony – wyduszam z siebie. Widzę, jak ojciec kiwa
głową.
– Rozumiem. Jest tak, jak powiedziałem. Jeszcze ten wieczór,
potem możesz wracać do starego życia w Seattle. Nie będę dzwonił,
nie będę cię namawiał, byś wrócił do firmy. Niczego na świecie
bardziej nie pragnę, niż tego, byś został nowym prezesem firmy,
moim następcą, byłbym wówczas najszczęśliwszym staruszkiem na
świecie. I chociaż Griffin dobrze się sprawuje i sądzi, że to będzie
jego miejsce, nigdy do tego nie dojdzie. Chciałbym, żebyś to
wiedział.
Wchodzi coraz więcej osób, większość wita się z ojcem, ściskają
mu dłoń, tu całus, tam chwila rozmowy. Stara się być dla wszystkich
miły, choć wolałby zostać ze mną sam. Cieszę się, że tyle się wokół
dzieje. Dzięki temu mam więcej czasu. Czyżbym naprawdę widział
całe moje życie, rodzinę i siebie w krzywym zwierciadle? Przez tyle
lat? Czy to naprawdę możliwe?
– Muszę to wszystko przemyśleć – odpowiadam w końcu. Kładzie
mi dłoń na ramieniu.
– Masz tyle czasu, ile potrzebujesz.
Rozdział 27
Czasami ludzie, którzy nie są tobą, nie rozumieją, jakie to bywa
ciężkie… Jak trudno zrozumieć samą siebie, znaleźć w sobie odwagę, by
po prostu z kimś porozmawiać. Wypowiedzieć słowa, które ma się na
końcu języka. Nie powinni oceniać cię zbyt surowo.

June

– Potrzeba nam czegoś słodkiego! – Mnie i Andie marzy się luźny


dzień na kanapie, z Netfliksem rozpalonym do białości. – I nie mam
tu na myśli popcornu, tylko coś z mnóstwem czekolady.
– Ej! Nie waż się krytykować mojego popcornu – marudzi Andie.
Jednak popcorn to ostatnie, o czym myślimy, kiedy wchodzimy do
kuchni.
– Jezus, Maria, Józef – sapie Andie. Wolę sobie nawet nie
wyobrażać, co w tej chwili czuje jej wewnętrzny detektyw Monk, bo
nawet na mnie działa ten widok. Tu wybuchła bomba.
– Dylan? – pytam ostrożnie, idąc powoli w jego kierunku, jakbym
zbliżała się do przerażonego dzikiego zwierzątka. – Wszystko
w porządku? – Stoi pośrodku kuchni i omiata wzrokiem chaos wokół.
Wszędzie garnki, brudne sztućce, rozlane czerwone wino, doniczka
z bazylią na podłodze…
– Co się stało? – dopytuje Andie. Podchodzi do nas.
Dylan podnosi głowę i patrzy smutno.
– Chciałem zrobić spaghetti bolognese. Z takim prawdziwym,
świeżym sosem.
– Chyba nie bardzo ci wyszło – komentuję, czym zasługuję na
szturchnięcie od Andie. – Auć. Nie miałam nic złego na myśli.
Przecież ja też nie mam pojęcia o gotowaniu.
Na szczęście na twarzy naszego przyjaciela już pojawia się
pogodny uśmiech. Wzdycha.
– Od dawna chciałem nauczyć się gotować, żeby do końca życia
nie odżywiać się wyłącznie serem i gotowymi daniami, ale nie
miałem na to czasu. Szczerze mówiąc, jestem w tym do niczego
i dlatego ciągle to odkładam.
– Może zaczynasz od zbyt trudnych potraw – zauważa czule
Andie. – Spróbuj czegoś, co nie wymaga tyle wysiłku i czasu ani zbyt
wielu składników. Jeśli chcesz, pomogę ci i nauczę cię gotować chili
mojej mamy. Sporo trwa, ale, w przeciwieństwie do sosu bolognese,
o chili co nieco wiem i mogę udzielić ci wskazówek.
– Mama Andie robiła najlepsze chili na świecie – oznajmiam
z dumą, bo w pewnym sensie to była także moja mama.
– Super. Dzięki.
Uśmiechamy się do siebie.
– Bierzmy się do sprzątania. Potrzebuję czekolady i Netfliksa –
przypominam Andie, która tylko kiwa głową i podnosi bazylię
z podłogi.
– Nie musicie tego robić.
Śmieję się.
– Jesteś kochany. Czy chociaż raz widziałeś, żebym robiła coś, na
co nie mam ochoty, nie protestując przy tym na całe gardło?
Andie rozbawiona tylko potrząsa głową. Dylan uśmiecha się. Jego
broda porusza się przy tym leciutko. Dobrze mu z zarostem. Ciągle
widać jego bliznę. Zastanawiam się, skąd się wzięła. Do tej pory nie
zdradził tego żadnemu z nas.
Sprzątamy, odstawiamy rzeczy na miejsce, zmywamy i trochę
rozmawiamy.
– Jak było w domu? – zwraca się Andie do Dylana.
– Fajnie. W przeciwieństwie do mnie, babcia dokonuje istnych
cudów w kuchni.
– Byłeś też u babci? Super.
– Ona to mój dom – odpowiada Dylan krótko, wstawia ostatnią
miskę do zmywarki i zamyka drzwiczki. – Moi rodzice umarli, kiedy
byłem mały. Zginęli w wypadku autobusowym.
Wymieniamy z Andie znaczące spojrzenia. Nie miałyśmy o tym
pojęcia. Cholera. Dylan jest kochany, ale też bardzo wycofany.
O niczym nie wiedziałyśmy. Jak to możliwe?
– Bardzo nam przykro – wyduszam z siebie przejęta, on jednak
uśmiecha się szeroko.
– Nie ma sprawy. To było dawno. Babcia mnie wychowała i wiele
jej zawdzięczam. I dlatego kiedy tylko to możliwe, jeżdżę do
Bellingham.
Andie wzdycha. Widzę po niej, że wzrusza ją ta historia.
– Rodzina jest bardzo ważna – mruczy. Wszyscy potakujemy.
Nawet jeżeli w moim wypadku rodzina nie oznacza więzów krwi.
– I dlatego ta sprawa z Cooperem i Zoey nie daje mi spokoju –
przyznaje Andie. Siada na kuchennym krześle. Poprawia okulary na
nosie i krzywi się lekko.
– Siostra Coopera? – domyśla się Dylan.
– Tak. Cooper ma kiepskie relacje z rodzicami. Strasznie się tym
gryzie, a ja nie mogę mu pomóc.
– Przecież to, co spotkało jego siostrę… – Dylan zaciska usta
i potrząsa głową. – Cooper nic nie mógł na to poradzić.
– Szkoda, że jego rodzina tego nie rozumie – prycham
i odgarniam kosmyk z twarzy. Atmosfera robi się coraz gęstsza.
– Nie traćmy humoru. Nie chciałam tego. Jestem pewna, że
rodzice Coopera w końcu zrozumieją… I zmienią zdanie. A ty
niedługo ugotujesz pyszny sos bolognese – mówi Andie
z przekonaniem.
– Obyś miała rację – mamrocze Dylan.

Później siedzimy we czwórkę, Andie, ja, Dylan i Cooper, bo chłopcy


postanowili dołączyć do nas w saloniku, i na luzie oglądamy
telewizję. Andie siedzi w dresie i zajada popcorn, Cooper obejmuje ją
serdecznie, Dylan odgrzał sobie wczorajszą lasagne Andie, a ja
właśnie kończę piątego batonika.
Oglądamy serial Mr. Robot. Jest megawciągający i megadziwaczny.
– No dobra, czyli kto w końcu jest tym Mr. Robotem?
– Chyba ten drugi? – Cooper odpowiada na pytanie Andie.
– Nie, moim zdaniem on sam – wtrąca Dylan.
– A ja uważam, że Christian Slater świetnie się trzyma –
komentuję między dwoma kęsami.
– Jakby to kogoś obchodziło. – Cooper znowu jest naburmuszony.
Andie cmoka go w policzek.
– Nie bądź niemiły, bo inaczej będziesz spał sam.
Parskam śmiechem. Nawet Cooper unosi kąciki ust.
Serial wciąga, dobrze mi z przyjaciółmi, ale… Brakuje mi Masona.
Jako przyjaciela.
Zerkam w okno po prawej. Niebo jest zachmurzone. Co prawda
słońce pojawia się co jakiś czas, lecz chmury dzisiaj nie znikną. Nie
ma jednak co narzekać, do tej pory mieliśmy piękne lato.
Kończy się odcinek, Dylan od razu włącza następny, ja tymczasem
zbieram papierki po słodyczach leżące wokół mnie i wstaję. Andie
natychmiast patrzy na mnie pytająco.
– Wyrzucę to i wyjdę ze Skarpetą.
– O Jezu, już tak późno?
– Muszę się trochę poruszać i odetchnąć świeżym powietrzem. –
Potrzebuję chwili dla siebie. Andie gestem daje znać, że rozumie.
Zbieram więc moje śmieci, gwiżdżę na Skarpetę, który przybiega
natychmiast, wkładam buty, przypinam mu smycz.
– Chodź, malutki. Idziemy na spacerek. – Biegnie z radosnym
szczekaniem. Razem wychodzimy na korytarz.
Na dworze jest chłodniej, niż mi się zdawało, ale nie marznę,
nawet jeżeli w pierwszej chwili moje ramiona okrywają się gęsią
skórką. Jakbym przewidziała zmianę pogody, zostawiłam w szafie
cienką sukienkę i zamiast tego włożyłam dżinsy boyfriendy
i miętowy top z odkrytym brzuchem.
Skarpeta entuzjastycznie obwąchuje trawnik i ciągnie za smycz, ja
tymczasem odtwarzam w głowie minione dni. Mało rozmawiałam
z Andie. Nie bardzo jest o czym gadać. A przecież mam tyle
przemyśleń. O tym, co zrobiłam i o czym Andie jeszcze nie wie.
Wczoraj napisałam do mamy, pytałam, jak długo zostaną w Japonii
i czy wszystko w porządku. Pomyślałam sobie, że nic się nie stanie,
jeżeli po tylu latach spróbuję jeszcze raz. Czy raczej znowu. Chyba
miałam nadzieję, że… Że będzie lepiej. Z westchnieniem zakładam
za uszy niesforne kosmyki, którymi bawi się wiatr.
To był kiepski pomysł. Naiwny, beznadziejny i tyle. Nie zaskoczyła
mnie jej odpowiedź, a jednak zabolała. Sama już nie wiem, co
gorsze. Fakt, że nie spodziewałam się niczego innego, ale liczyłam
na więcej, czy to, że nawet dzisiaj może mnie zranić każdym
spojrzeniem, słowem i chwilą milczenia.
Zlecenie się przeciąga. Kupiłaś podkład?
Najpierw płakałam, później się tego wstydziłam. Już nie jestem
małą dziewczynką. Powinnam w końcu zrozumieć, że nie każdy ma
rodzinę jak z obrazka. Czasami należy się pożegnać z nadzieją.
Czasami sprawy się komplikują. Trzeba się odciąć, by ci, których
kochasz, nie rozwalili cię na kawałki.
To koniec. To było moje do widzenia. Nie, raczej żegnaj.
Chciałabym, żeby było inaczej. Chciałabym, żeby wychowali mnie na
inną osobę. Nie piękniejszą, bardziej inteligentną czy dowcipną, lecz
taką, która potrafi samą siebie kochać i akceptować. W całości.
Rozglądam się nerwowo. Nie chcę znowu płakać. Przełykam gulę
w gardle, nie zwracam uwagi na ucisk w żołądku. Tak jest lepiej.
Dzięki temu na dłuższą metę będę szczęśliwsza.
Powiem o tym Andie, ale nie teraz. Na razie jeszcze nie jestem
w stanie.
Kiedy Skarpeta w końcu obsikał chyba wszystkie źdźbła trawy po
tej stronie Lake Washington, ruszamy w drogę powrotną. Świeże
powietrze dobrze mi robi. Z każdym krokiem czuję się lepiej,
oddycham swobodniej. Nawet jeżeli myślami ciągle wracam do
rodziców, do przeszłości i do przyszłości. Do Masona. Lubię go.
Brakuje mi go. Boję się. Randka jest nieunikniona. Nie wywinę się,
ale mam nadzieję, że to nie pogorszy, nie skomplikuje tej sytuacji
jeszcze bardziej. Mason nie rozumie, że przyciąganie to nie
wszystko. Że w moim świecie to nie wystarczy.
Wtedy, na balu, Drew nie tylko całował się z inną w moim
samochodzie. Chodziło o coś więcej. Ja naprawdę coś do niego
czułam. Przełamałam obawy, pokazałam mu siebie taką, jaka jestem.
Jego reakcja…
Śmieję się pod nosem. Obrzydzenie. Pierwsza reakcja jest
zazwyczaj autentyczna. Oczywiście starał się nad nią zapanować,
powtarzał, że po prostu go zaskoczyłam. Po tym nie chciał już ze
mną sypiać. Byłam przekonana, że chce zwolnić, że jest porządny.
Póki nie zobaczyłam go na Amber w moim własnym pikapie. Póki nie
rzucił mi w twarz, że na mój widok już mu nie staje. Miłość jest
dramatyczna.
Mój świat legł w gruzach.
Był to pierwszy i jedyny raz, gdy zdobyłam się na odwagę, by
dopuścić do mojego świata kogoś poza Andie i jej rodziną. Był to
pierwszy i jedyny raz, gdy odważyłam się pokazać komuś, jak
naprawdę wyglądam. Całą siebie.
Tego błędu już nie powtórzę.
Także przy Masonie…
Nogi niosą mnie do domu. Wchodzę ze Skarpetą, jadę windą na
górę, otwieram drzwi. Nie było nas dłużej, niż planowałam, ale
spacer dobrze nam zrobił.
– Drań podnosi nogę nawet wtedy, gdy pęcherz ma już całkiem
pusty. Psy to wariaci – zaczynam paplać, gdy głaszczę Skarpetę
i jednocześnie odpinam mu smycz. Telewizor nie gra, na kanapie
siedzi już nie Dylan, tylko Cooper, który mierzy mnie tym swoim
mrocznym spojrzeniem. Andie wstaje. Splata dłonie i idzie w moim
kierunku.
Jednocześnie ogląda się za siebie, patrzy na drzwi do pokoju
Masona i… Są odrobinę uchylone. Moje ciało dostało zastrzyk
adrenaliny, serce bije mi szybciej, usta rozchylają się, żołądek robi
salto. Denerwuję się.
Wrócił? Wszystko u niego w porządku? Mam sobie pójść? Te pytania
krążą mi w głowie jak pszczoły, ale nie wypowiadam ich na głos.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz? – pytam Andie z wymuszonym
spokojem.
– Mason wrócił z Waszyngtonu.
Z trudem przełykam ślinę.
– Fajnie.
– Wyszedł nad jezioro – wtrąca Cooper. Zacisnął usta w wąską
kreskę. Słyszę, czego nie powiedział na głos.
Idź do niego.
– Odstawił torbę, przebrał się i niewiele mówił.
Nie powinnam tego robić. Powinnam tu zostać, ugotować z Andie
kolację albo po prostu wrócić do akademika.
Nie powinnam odwracać się na pięcie.
A jednak właśnie to robię…
Rozdział 28
Ikigai – pytanie, co jest naszym przeznaczeniem. Innymi słowy: co do
cholery mam zrobić?

Mason

Czuję się wolny, gdy opuszczam kajak na wodę. Kiedy do niego


wsiadam, kiedy po nietypowo długim czasie wreszcie jestem na
jeziorze i wykonuję dobrze znane ruchy. Wreszcie mogę odetchnąć
pełną piersią. Wreszcie mogę myśleć logicznie, mimo bólu głowy
i zmęczenia po locie. Ostatniej nocy nie zmrużyłem oka.
Cisnąłem rzeczy do pokoju, włożyłem neoprenowe spodnie,
pierwszą lepszą koszulkę i wyszedłem. Nie chciałem marnować
czasu, chociaż zarówno po Andie, jak i przede wszystkim po
Cooperze widziałem, że chcą pogadać. Nie miałem do tego głowy.
Jeżeli chcę porządnie powiosłować, wypożyczam na przystani łódź
sportową. W tym roku chciałem sobie taką kupić. Jednak pływanie
kajakiem ciągle sprawia mi większą frajdę, jedno i drugie ma swój
urok. Dzisiaj wolałbym wiosłować, bo to wymaga więcej wysiłku,
a chciałbym się szybko i mocno wyładować. Ponieważ jednak
musiałem wyjść natychmiast i brakowało mi cierpliwości,
zdecydowałem się na kajak.
Przede wszystkim wyjść z domu. Najważniejsze znaleźć się na
wodzie.
Tutaj nie jestem więźniem mojego życia. Tutaj jestem wolny. Tutaj
rozpościeram skrzydła. Tutaj życie i świat, i wszystko zostaje
w oddali.
Cały czas miałem wrażenie, że nie jestem w stanie dotrzymać
kroku. Że jestem niewystarczająco silny, niewystarczająco mądry.
Zbyt wolny. Zbyt kiepski.
Dla świata, dla firmy, dla Elle, dla rodziców. Dawniej chciałem
wszystkich zadowolić. Usiłowałem się dopasować, starałem się
zrozumieć kierujące nimi motywy. Póki nie zrozumiałem, że nie
każdy ma dobre intencje i nie ma sensu doszukiwać się
szlachetności. Ani w Elle, która poszła z Griffinem do łóżka, ani w jej
rodzicach, którzy przy pomocy córki chcieli dobrać się do naszego
majątku. Ani w mamie, w której oczach byłem wpadką i która
odeszła, ani w ojcu, na którego nigdy nie mogłem liczyć. Nauczyli
mnie tego, czego sami nie umieją: być dla innych, nie zostawiać
przyjaciół w potrzebie, nie podrywać dziewczyny przyjaciela
i podejmować decyzje, z którymi można spojrzeć na siebie w lustrze.
Pomagać. Być uczynnym. Bez niecnych intencji. Oni tego nie umieli.
Brakowało im odruchu, by być dla innych, by zupełnie
bezinteresownie oferować dobre warunki pracy i przyzwoite
ubezpieczenie, by kroczyć przez życie z szeroko otwartymi oczami…
Wiosłuję zawzięcie, zaciskam zęby.
Wydawało mi się, że ojciec jest tym złym, a świat bogaczy jest
jednowymiarowy. Wiedziałem, czego nie chcę, nie miałem pojęcia,
na czym mi zależy.
Po pobycie w Waszyngtonie nie jest inaczej ani lepiej. Jeżeli już,
jest jeszcze trudniej.
To, co sądziłem, co do tej pory uważałem na temat ojca…
Potrząsam głową. Nagle jest inaczej. Całkiem inaczej i nie mam
pojęcia, czy umiem sobie z tym poradzić.
Po raz pierwszy, odkąd odwróciłem się do tego świata plecami,
zastanawiam się, czy nie dać mu jeszcze jednej szansy. Temu światu,
firmie i ojcu.
I sobie, żeby się dowiedzieć, czego chcę naprawdę.
Jestem to sobie winny, prawda?
Rozdział 29
Czekam, czekam, czekam. Tylko po to, żeby zaraz biec, biec, biec.

June

Drewno pode mną jest jeszcze ciepłe, jakby chciało uwięzić ostatnie
promienie słońca.
Siedzę na małym pomoście, niecałe pięć minut od mieszkania, tuż
nad kanałem, na który teraz patrzę. Jest chłodniej, chmury
ciemnieją, niebo spowija szarość. Trzeba jednak było się cieplej
ubrać.
Niepotrzebnie tu przyszłam.
I chociaż rozważam, czy nie rozpleść ramion otaczających moje
kolana i nie wstać, ciągle tego nie robię. Siedzę tu już całą wieczność
i nie wiem, kiedy wróci Mason.
Opieram podbródek na kolanie, wpatruję się w wodę i czekam. Nie
zastanawiam się już, co mu powiem, jak mu wytłumaczę, co tu
właściwie robię. Być może minęliśmy już ten etap. Być może wiemy
to już od dawna.
Wiem. Zamykam oczy. Tak, ja wiem.
Wiatr bawi się skrajem mojej koszulki, woda uderza o brzeg,
gdzieś w oddali rozlega się grzmot. Mrugam szybko, unoszę powieki,
odchylam głowę do tyłu, rozglądam się wokół. Patrzę na
jasnozielone korony drzew. Chmury przesuwają się coraz szybciej,
kłębią się i piętrzą. Nadciąga burza.
Mam już całkiem zimne ręce.
Znowu grzmot. Przyciągam nogi do ciała, opuszczam koszulkę
i trwam w miejscu. Nawet kiedy czuję na czole pierwsze krople.
A potem na ramionach i policzkach. Pada coraz mocniej. Nie
powinno się przebywać nad wodą podczas burzy, czas, żebym
wracała. Ale Mason także gdzieś tu jest.
Mason, do cholery, robi się coraz mniej przyjemnie. Grzmoty są
coraz bliższe, głośniejsze. Przy ostatnim wzdrygam się odruchowo.
Na szczęście na razie nie widziałam błyskawic.
Wpatruję się w rzekę, zawieszam spojrzenie na horyzoncie jak
kotwicę. Jak koło ratunkowe.
Tam… Jest. Wreszcie.
Prostuję się, rozcieram sobie ramiona i obserwuję kajak, który
zmierza w moim kierunku. Staram się nie podnosić głowy, żeby choć
trochę osłonić twarz przed deszczem. Mój podkład jest dobry, ale to
nie magia. Wodoodporność nie trwa wiecznie.
Nie tak łatwo pozbyć się starych nawyków. Chociaż właśnie tego
bym chciała. Chciałabym się zmienić. Już się zmieniłam.
Emocjonalnie pożegnałam się z rodzicami… Muszę pozbyć się tego,
co mi zrobili. Kiedyś…
Każdy ruch wioseł przybliża Masona. Zaczynam się denerwować.
Niespokojnie przestępuję z nogi na nogę. Coś ściska mnie za gardło,
krew huczy w uszach, śpiewa przy akompaniamencie wiatru, który
mną targa, a przecież Mason jeszcze nawet nie wyszedł na brzeg. Co
dopiero mówić o wyciągnięciu kajaka. Im jest bliżej, tym bardziej się
denerwuję. Cofam się o dwa kroki, kiedy wreszcie przybija do
nabrzeża. Jego klatka piersiowa unosi się i opada w intensywnym
oddechu, szara koszulka jest mokra od potu i deszczu. Od burzy,
która zaraz rozpęta się nad nami. Z rozchylonymi ustami, z mokrymi
kosmykami na czole, z tym swoim nieprzeniknionym wyrazem
twarzy odpowiada na moje spojrzenie i przyprawia mnie o dreszcz na
całym ciele. Dobrze jest go zobaczyć. Tak dobrze, że aż boli.
Tak długo na niego czekałam, a teraz najchętniej uciekłabym,
gdzie pieprz rośnie. Jak najdalej od niego. Od tego uczucia. Od tego,
co być może powie albo zrobi. On albo ja.
Mason obwiązuje linę wokół drewnianego pala, odkłada wiosło
i kajak, wiąże je, by móc się na nich oprzeć. Pomost w tylnej części
opada, jest na poziomie wody. Mason podnosi się, a ja z fascynacją
obserwuję grę mięśni na jego ramionach i plecach. Koszulka oblepia
go jak druga skóra. Dobrze mu z tym.
Podciąga się. Wyciąga kajak z wody, podwiązuje linę, prostuje się.
Idzie w moją stronę. Stoję na początku pomostu, tuż przy brzegu.
Zatrzymuje się.
Patrzę na niego i jestem ciekawa, co widzi. Co widzi… We mnie.
Ściąga brwi, kilka kropel spływa mu po nosie, wędrują wzdłuż jego
policzków. Chciałabym je zetrzeć, ale brakuje mi odwagi.
Jego długie rzęsy wydają się ciemniejsze niż zazwyczaj. Rana pod
okiem to już tylko malutka blizna, po sińcu nie ma śladu, ta sprawa
skończyła się dobrze.
I kiedy tak przede mną stoi, poważny, daleki, bez słowa, nagle
czuję się naga. Jak mała dziewczynka, nie jak kobieta.
– Wróciłeś – mamroczę, gdy ucichł ostatni grzmot. Mason porusza
szczęką, patrzy na mnie nieprzeniknionym wzrokiem. Widzę, jak
przełyka ślinę. Odruchowo robię to samo. – Jak było
w Waszyngtonie?
– Zaskakująco. – Jego niski głos wibruje we mnie jak echo.
– A kobiety? – pytam, żeby się z nim podrażnić. Czuję uśmiech na
wargach. W końcu mamy zakład.
– Z nikim się nie umawiałem. – Z jego twarzy ciągle nie da się
niczego wyczytać, ale dostrzegam błysk w oczach.
– Dobrze – odpowiadam ochryple i kiwam głową. – Czyli mamy
randkę. – Dlaczego głos mi się łamie? Nagle zaschło mi w ustach. Są
jak z kartonu.
Mason porusza się zadziwiająco szybko, odstawia kajak,
podchodzi bliżej. Oddycham z trudem.
Zalewa nas deszcz, osiada na naszych włosach i ubraniach.
– Na to wygląda.
Wzdycham cicho, gdy czuję jego palce na barkach. Patrzymy sobie
w oczy. Jest tak blisko, że wystarczy, żebym wspięła się na palce.
Jeden ruch i… Głośno nabieram tchu, zamykam oczy, by po chwili
znowu na niego spojrzeć. Przyciąga mnie do siebie. Obejmuje.
Przywieram prawym policzkiem do jego mokrej piersi. Przez
materiał czuję jego ciepło. Obejmuje mnie, kładzie dłonie na
plecach, opiera podbródek na mojej głowie.
– Tęskniłaś za mną, kotku? – szepcze, zanim wiatr i deszcz porwą
jego słowa.
Tak, myślę sobie.
Odwzajemniam jego uścisk, wtulam się w niego i wcale nie chcę
tak szybko stąd odchodzić.
Jednak w końcu musimy to zrobić. Najpóźniej wtedy, gdy niebo
przecinają błyskawice.
– Musimy iść. Chodź. – Mason gładzi mnie po plecach, a potem
patrzy mi w twarz. Odwzajemniam niego spojrzenie, sama nie wiem,
czego szuka, co być może znajduje. Jestem świadoma każdego ruchu,
każdego dotyku. Jestem przygotowana na wszystko, ale nie na to, że
odgarnia mi z policzków kilka mokrych kosmyków. Nie na to, że
ujmuje moją twarz w dłonie i całuje w czoło. Długo, mocno. Chce mi
się płakać, bo na to nie zasłużyłam.
Niechętnie odrywam się od niego.
Puszcza mnie, żeby podnieść kajak, ale natychmiast znowu mnie
obejmuje. Bierze mnie za rękę. Pozwalam na to.
Bo krok w tył zawsze jest trudny… Za trudny.
Rozdział 30
Randka wbrew woli

June

Po sprzątaniu w mojej szafie nie ma już śladu. Z dłońmi na biodrach


stoję przed nią w samej bieliźnie i bezradnie zaglądam do środka.
Andie siedzi za mną na łóżku.
– June, jest dziewiąta rano. Poszłam spać o czwartej. W tej chwili
nie wiem nawet, jak się nazywam. Nie pamiętam, czy włożyłam
stanik, zanim przyszłam. Ja ci nie pomogę.
– Musisz. Jestem w rozpaczy. Mason podkreślał, że randka potrwa
pół dnia. Pół pieprzonego dnia! Mówił, że powinnam była pomyśleć
wcześniej i wyznaczyć granice czasowe, teraz już za późno. Słuchaj,
co on wykombinował?
– Nie powiedział ci? – mamrocze Andie. Odwracam się do niej
i widzę, że zwiesiła głowę i ma zamknięte oczy.
– Ej! Jesteś mi potrzebna! Nie śpij! – Naprawdę jej potrzebuję,
sama też praktycznie nie spałam.
Wzdryga się, otwiera oczy.
– Wcale nie śpię! – krzyczy i mruga nerwowo.
– Jakim cudem wytrzymywałaś na porannych zajęciach, skoro
o tej porze twój mózg jeszcze śpi?
– Czary! – Uśmiecha się. – O której Mason po ciebie przyjdzie?
– O czwartej.
Szeroko otwiera usta.
– Za siedem godzin? To co ja tutaj robię?
Ona naprawdę nic nie pojmuje. Chciałabym jej powiedzieć, że
umieram ze zdenerwowania i nie mogę zostać sama, póki Mason się
nie zjawi, ale te słowa nie przechodzą mi przez gardło. Na szczęście
Andie szybko mówi dalej:
– Dobra, mamy zdecydowanie dość czasu, by znaleźć ci coś do
ubrania, wysuszyć włosy, a ja zdążę się zdrzemnąć. – Jakby dla
podkreślenia tych słów głośno ziewa. – Rzadko to mówię, jednak nie
panikuj.
– Masz rację. Po prostu doprowadza mnie do szału fakt, że nie
wiem, co zaplanował.
– Miałabym tak samo, ale moim zdaniem nie w tym rzecz.
Posyłam jej pytające spojrzenie, a potem demonstracyjnie
przesuwam wzrokiem po sobie. Tak, ciągle mam na sobie tylko
bieliznę i różowe kapcie, nic więcej. Oczywiście nie licząc
zdenerwowania, od którego żołądek fika mi koziołki. Niech ta randka
już się skończy. Miejmy to za sobą.
– Tak uważasz?
– Tak. Mason ci się podoba, a jednak robisz, co w twojej mocy, by
trzymać go na dystans. A teraz widzisz, że nic z tego.
– Ależ owszem, to działa fantastycznie. Poza kilkoma małymi
wpadkami. I co znaczy: a jednak?
– Zazwyczaj nie odpychasz ludzi, którzy ci odpowiadają.
Obronnym gestem krzyżuję ręce na piersi i opuszczam wzrok.
– Przecież nie robię tego bez powodu. Tak jest lepiej. Na dłuższą
metę.
– Nie wiesz tego – zauważa miękko. Coś ściska mnie za gardło. –
Spróbuj. Mason nie jest jak inni. Zapomnij o urazach i lękach.
Przecież właśnie tego oczekujesz od ludzi.
– Kiedy ostatnio to zrobiłam… Wiesz, co się stało. Czułam się jak
kosmitka. Nie dam rady, Andie. Nie dam rady i nie chcę. Wkrótce
zaczyna się nowy semestr, muszę skończyć sprawozdanie, oddać je
wykładowcy. Potem egzaminy śródsemestralne i kropka. Nie mogę
sobie pozwolić na załamanie. Niech tak zostanie.
Wyczuwam wyraźnie, że Andie chce się sprzeciwić, słyszę, jak
nabiera tchu, jak ze sobą walczy.
– Dobra. A tutaj… – Szuka czegoś w swojej wielkiej torbie
i wyjmuje papierową teczkę. Podaje mi ją. – Mason napisał ci opinię
po praktykach. I referencje. Pomyślałam, że ci podrzucę, znalazłam
to w twojej przegródce.
Nigdy nie pamiętam, żeby tam zajrzeć… Nerwowo biorę od niej
teczkę. Zaglądam do środka. Dostrzegam odpowiedzi na wymagane
pytania: jak długo trwały praktyki, co było w zakresie obowiązków
i tak dalej. Na końcu osobiste uwagi Masona. Panna Stevens wykazała
się nie tylko wyjątkowym wyczuciem w kwestiach marketingu i
planowania eventów, lecz także zdyscyplinowaniem i determinacją
niezbędnymi, by odnosić sukcesy w tej dziedzinie. Doskonale
dopasowała się do zespołu i stanowiła jego wielką siłę. Są jeszcze
kolejne zdania, ale na razie zamykam teczkę i chrząkam.
– Przeczytałam to – przyznaje Andie. – Wiesz, że nie napisałby
tak, gdyby naprawdę tak nie uważał?
Na razie nie jestem w stanie odpowiedzieć. Andie to zauważa
i zmienia temat. Ja tymczasem odkładam dokumenty na bok.
– Najpierw wybierz kilka strojów, a kiedy skończysz, możesz mnie
obudzić. – Zdejmuje okulary, kładzie się i otula kocem.
To chyba rzeczywiście najlepsza metoda, by posunąć się do
przodu. Oddycham głęboko.
Najpierw jednak suszę włosy, żeby pozbyć się ręcznika z głowy.
Denerwuje mnie i kołysze się niebezpiecznie, ilekroć się przeciągam,
schylam lub za szybko poruszam. Niech go szlag! Rzucam go na
krzesło, sięgam po suszarkę i w saloniku doprowadzam fryzurę do
porządku. Resztą zajmę się potem, tuż przed randką.
Dziesięć minut później włosy są już suche i wyszczotkowane.
Wracam do sypialni. Andie pochrapuje cicho. Ta kobieta zaśnie
zawsze i wszędzie. Uśmiecham się lekko i podchodzę do szafy.
Próbuję się uspokoić i skoncentrować tylko na bałaganie przede
mną.
Wyjmuję po kolei każdą rzecz, unoszę na wysokość oczu, oglądam.
Co chwila zerkam też w okno. Błękitne niebo, tylko kilka małych
białych obłoczków. Zapowiada się piękny dzień. Mogłabym włożyć
spódnicę albo jedną z nowych letnich sukienek. I tak właśnie
zrobiłabym, gdyby nie to, że wychodzę z Masonem i wszystko jest
możliwe. A kiecka nie zawsze jest odpowiednim strojem. Już na
pewno nie krótka.
Zdmuchuję kosmyk i przebieram nogami. No dobra, czyli sukienki
nie wchodzą w grę. Chyba że ta. Długa, dość ciężka, ale też luźna,
a zatem można się w niej swobodnie poruszać. Błękitna, z kokardą
wiązaną w talii, do tego słodki dekolt z guziczkami. Na stosie
potencjalnych kreacji lądują także dżinsy i trzy luźne bluzeczki.
Siadam na podłodze i oglądam wszystko jedno po drugim.
I jeszcze raz…

Coś jest nie tak. Nie tak jak powinno. Nie jestem w stanie określić, co
konkretnie, ale niepokój przeszywa całe moje ciało. Przeciągam się,
otwieram oczy, a słońce… Chwileczkę, co takiego? Cholera, cholera,
cholera! Zasnęłam na stercie ciuchów. Która godzina?
– Andie! – wrzeszczę i słyszę, jak niewyraźnie mamrocze
w odpowiedzi. – Andie, niech to szlag! Zaspałam.
– Słucham? – pyta stłumionym głosem. Wreszcie udaje jej się
sięgnąć po okulary. Przewraca się na plecy.
– Gdzie moja komórka? To niemożliwe. – W panice szukam na
biurku i pod nim, wracam do sterty ubrań. Powietrze przecinają
różne tkaniny… Jest! Pod kombinezonem. Chwytam ją nerwowo
i krzyczę, bo mało brakowało, a znowu wypadłaby mi z ręki.
– Godzina, godzina! Muszę wiedzieć, która jest godzina –
mamroczę. Piętnasta trzydzieści. Zbiera mi się na mdłości. Jak
sparaliżowana odwracam się do Andie, której akurat udało się
porządnie nasadzić okulary na nos.
– No i która jest?
– Mason przyjdzie po mnie za pół godziny.
– Co takiego? Tak długo spałam?
Parskam śmiechem.
– To akurat nikogo nie dziwi. Ale fakt, że ja zasnęłam… I to na tak
długo… Andie, to niemożliwe. – Zaciskam na chwilę oczy. Byłam
naprawdę zmęczona, a w nocy nie mogłam odpocząć, ale coś
takiego? Cholerny świat! I jak niby mam się teraz wyszykować na
czas?
Jeszcze nigdy nie widziałam, by Andie tak szybko wyskoczyła
z łóżka. Ma ślad poduszki na twarzy i pogniecioną koszulkę.
– Dobra. Ty się malujesz, ja prostuję ci włosy. Damy radę. Później
wybierzemy ciuchy. Jeżeli nie zdążymy, Mason będzie musiał
poczekać.
Bierzemy się do roboty, ja przed lustrem z podkładem
i pędzelkami w dłoni, Andie za mną, z prostownicą, bo moje włosy
wyglądają, jakbym wsadziła palec do kontaktu.
Świetny z nas zespół, ale chociaż pracujemy szybko, to wszystko
trochę trwa.
– Teraz ciuchy. – Andie wreszcie wyłączyła prostownicę i odłożyła
na bok. – Jest ciepło, więc chyba nie dżinsy, prawda?
– Nie mam pojęcia. Gdybym wiedziała, że nie planuje niczego
szalonego, to racja, ale tak? Z drugiej strony dżinsy to
najbezpieczniejszy wybór.
– Niby tak. – Andie patrzy z namysłem na stertę ciuchów, przed
którą stoję. Podnoszę jedyną sukienkę, która załapała się na
shortlistę.
– Może jednak coś takiego?
– Moim zdaniem jest super. I bardziej w twoim stylu – przyznaje
Andie i wzrusza ramionami. – Ale bez obcasów, prawda?
– Nie można mieć wszystkiego. Nie, włożyłabym szpilki,
gdybyśmy po prostu szli na kolację.
– Może właśnie tak będzie.
– Wiedziałabym to, gdyby ten kretyn nie robił z tego takiej
tajemnicy.
Andie uśmiecha się pod nosem.
– Jego plan działa.
Zirytowana opuszczam sukienkę i posyłam jej pytające spojrzenie.
– Jaki znowu plan? Andie?
– Doprowadzić cię do szału.
Prycham tylko w odpowiedzi. Niezbyt sensowny cel. Powinien już
to wiedzieć.
Rozlega się pukanie. Wymieniamy z Andie przerażone spojrzenia.
Już przyszedł? Już czwarta?
Nerwowo wkładam sukienkę. Andie tymczasem wychodzi z pokoju
i zamyka za sobą drzwi.
Słyszę, że rozmawiają, ale niedokładnie rozróżniam jej słowa.
Z przerażenia i z pośpiechu dopiero za trzecim razem udaje mi się
umieścić kokardę na swoim miejscu. Potem sięgam pod szafkę,
wyciągam jedyną parę butów na płaskim obcasie, które pasują do tej
sukienki, i je wkładam. Białe tenisówki, do tego prosta torebka,
w której mieści się moja komórka, trochę pieniędzy i makijażowy
zestaw ratunkowy. Gotowa.
Ostatnie spojrzenie w lustro.
– Dasz radę, June. To tylko randka. Wieczorem będzie już po
wszystkim – dodaję sobie odwagi.
Upominam się w myślach, by nie majstrować przy sukience. To
tylko Mason. To tylko przegrany zakład… Nic takiego…
Zapiera mi dech w piersiach, kiedy Andie odsuwa się na bok i go
widzę.
Nonszalancko opiera się o framugę, odrywa od niej powoli, gdy idę
w jego stronę. Czuję na sobie jego spojrzenie. Jakby nie chciał stracić
ani sekundy.
Mason bez garnituru. Nie pamiętam, kiedy widziałam go w innym
stroju, z wyjątkiem imprez tematycznych i wiosłowania. Nie mieści
mi się w głowie, że włożył brązowo-szare sneakersy. Wyżej chinosy,
jasnoniebieskie, w tym samym kolorze co kamizelka. Pod nią ma
biało-niebieską koszulę. Obcisłą, z krótkimi rękawkami. Nie zapiął
dwóch górnych guzików, materiał odsłania jego szyję.
Serce bije mi coraz szybciej, gdy dostrzegam błysk w jego oku.
Poważny, pełen podziwu wyraz jego twarzy i bezczelny uśmiech,
który pojawia się na jego wargach, gdy odwzajemnia moje
spojrzenie.
– Bez kwiatów?
– Mam inne prezenty, kotku – odcina się. Podchodzę bardzo
blisko.
– Nienawidzę niespodzianek.
– Zatem będzie ciekawie. – Pochyla się odrobinę, aż otacza mnie
zapach jego wody po goleniu. Bóg mi świadkiem, mało brakowało,
a zamknęłabym oczy i zaciągnęła się głęboko.
– Gotowa?
– Gdybym powiedziała, że nie, czy to by coś zmieniło?
Parska śmiechem.
– Do zobaczenia, Andie. Jeśli chcesz, możemy podrzucić cię do
domu.
Przyjaciółka zbywa go machnięciem ręki.
– Nie pleć bzdur, Mason. Pojadę autobusem albo gruchotem.
Żegnamy się, a potem ramię w ramię idziemy do jego samochodu,
który czeka przed akademikiem. Wygląda na to, że sukienka była
strzałem w dziesiątkę. Jest przewiewna i swobodna, ale zakrywa
wystarczająco dużo.
Świeci słońce, to piękny letni dzień. No niebie zdążyły pojawić się
grube białe obłoczki, które przemykają pojedynczo, słodkie jak wata
cukrowa.
Mason przytrzymuje mi drzwi, ja jednak jeszcze nie wsiadam.
– Powiesz mi wreszcie, dokąd jedziemy?
Opiera się o wóz i z uśmiechem kręci głową.
– Nie ma mowy. Wsiadaj, kotku. Ale uważaj na torebkę na
siedzeniu.
Prycham niezadowolona, a potem zaglądam do środka.
Dostrzegam kubek z kawą podpisany moim imieniem i torebkę.
Kawa mrożona i karmelowy pączek dla dzikiej kotki.
Wbrew sobie uśmiecham się od ucha do ucha i zabieram
smakołyki z fotela, zanim wygodnie usadowię się na skórzanym
siedzeniu i zapnę pas. Mason zajmuje miejsce kierowcy i odpala
silnik.
– Jeden zero dla ciebie – mruczę, wyjmuję pączka i natychmiast
automatycznie burczy mi w brzuchu.
– Uwierz mi, jeżeli się czegoś nauczyłem, to tego, że kawa i cukier
to skuteczne środki, by okiełznać cię chociaż na kilka minut.
Rozlega się cichy szum. Mason otwiera okna po obu stronach
i wkłada okulary słoneczne, oczywiście aviatory. Naprawdę
Maverick. Gdyby to był ktoś inny, powiedziałabym, że to
wykorzystuje, bo wie, jak świetnie przy tym wygląda. Ale Mason
chyba nie jest tego świadomy. Co niczego nie zmienia…
Bez względu na to, co planuje, mam nadzieję, że szybko będzie po
wszystkim, żebyśmy mieli z głowy ten zakład, randkę i te wszystkie
bzdury.
Z apetytem zajadam pączka i sączę kawę mrożoną, Mason
tymczasem mknie ulicami Seattle. Włączył radio, z głośników płynie
pop i rock. Obserwuję kątem oka, jak bezgłośnie porusza ustami
i bębni palcami w rytm muzyki. Naprawdę świetnie się bawi i, nic na
to nie poradzę, ja także. Odprężona bardziej, niż się spodziewałam,
opadam na oparcie, uśmiecham się tak szeroko, że aż boli, ale mam
to w nosie. Jest piękny dzień. Jadę z kumplem fantastycznym
samochodem i rozkoszuję się latem. Poza tym jego dobry humor
udziela się innym.
Na razie nie czuję się dziwnie i to mnie uspokaja w jakiś
niewytłumaczalny sposób.
W pewnym momencie nie mogę dłużej wytrzymać. Odwracam się
do Masona.
– Kiedy będziemy na miejscu? – Mała dziewczynka we mnie
koniecznie musi wiedzieć. Bo miasto już dawno zostało za nami.
Teraz za oknami migają zielone przestrzenie, drzewa i domki
przedmieścia. Po jednej stronie rozciąga się woda, która przepięknie
mieni się w słońcu.
– Zaraz – odpowiada z uśmiechem i zerka na mnie z ukosa.
– Czy zaraz oznacza krócej niż pięć minut?
– Dokładnie mówiąc, oznacza mniej niż dwie – pada odpowiedź.
Co to będzie? Przez tę niepewność zaraz oszaleję, ale nie zadaję
tego pytania.
Po chwili skręca z głównej drogi, mija srebrzysty budynek i jedzie
prosto w wielki błękit. Nagle przed nami pojawia się parking.
Zirytowana patrzę na Masona wyczekująco. Gasi silnik, odpina pas
bezpieczeństwa, swój i, ku mojemu zdumieniu, także mój.
– Jesteśmy na miejscu. – Zdejmuje okulary i mruga do mnie.
– Tutaj? – On jednak już wysiadł i teraz otwiera mi drzwi.
W pośpiechu chwytam torebkę.
Kiedy podaje mi rękę, waham się przez sekundę, zaraz jednak
uznaję, że zachowuję się dziecinnie i daję mu swoją. Ledwie dotykam
jego palców, natychmiast przeszywa mnie dreszcz, który dociera aż
do żołądka. Sprawia, że przez chwilę mam pustkę w głowie.
Stoję przed Masonem w milczeniu, ale też nie puszczam jego ręki
i czuję, jak delikatnie przesuwa kciukiem po grzbiecie mojej dłoni.
Jest coraz bliżej, wstrzymuje oddech… I wtedy zatrzaskuje za mną
drzwi. Co się ze mną dzieje? Zwilżam usta językiem, zmuszam się, by
puścić jego dłoń.
– Co my tu robimy? – pytam cicho.
– Zastanawiałem się, co może być lepszego na tej randce, niż
pokazać ci coś, co jest dla mnie ważne. – Daje znak, bym szła za nim.
Kilka kroków dalej widzę, dokąd zmierza, i serce wali mi jak szalone.
Nie, chyba nie myśli o tym poważnie.
– Mason. – Sama słyszę panikę w moim głosie. – Błagam cię,
powiedz, że nie każesz mi wsiąść do tej łodzi.
– Spodoba ci się.
– Jezu, naprawdę muszę to zrobić?
Już stoi przy łódce i czeka na mnie.
– Umiesz pływać, prawda? – Potwierdzam ledwie widocznym
ruchem głowy. – Dobrze. Nie denerwuj się, pomogę ci wsiąść. Nic ci
nie będzie.
Nie chodzi o to, że mu nie ufam, ale woda… Nie przepadam za
wodą w takiej ilości. Gdyby łódź się przewróciła i wypadłabym za
burtę, Mason zobaczyłby różnicę między moją skórą z makijażem
i bez. Na pewno. Chociaż producenci zapewniają, że podkład jest
wodoodporny. Ale co innego trochę deszczu, a co innego jezioro…
Nigdy tego nie sprawdzałam.
– Obiecuję – dodaje. Moje zdradzieckie ciało reaguje na niego,
kiedy chwytam się jego barków i wsiadam do łodzi, chwiejąc się
niebezpiecznie. Usta Masona są bardzo blisko, tuż przy moim uchu.
– Widzisz, już ci się udało. Teraz ostrożnie usiądź. Trzymam cię. –
Mechanicznie kiwam głową i robię, co mi każe, aż odzyskuję
równowagę i wreszcie siedzę wygodnie. Serce wali mi jak szalone,
obawiam się, że zaraz wyskoczy mi z piersi. Dyszę głośno. Co ja tu
robię?
Siedzę w łodzi z mężczyzną. I to nie byle jakim mężczyzną,
z Masonem. Zupełnie bez sensu wewnętrzny głośnik nuci w mojej
głowie: Row, row, row your boat.
Po prostu bomba.
Rozdział 31
Gdybyśmy tylko nie byli sobą.

June

– Oto Lake Washington w całej okazałości. Nie ma co się równać


z tym skrawkiem przed naszymi drzwiami, prawda?
– Pięknie tutaj. – Mówię to, bo naprawdę tak uważam. Mimo
dobrej pogody i tłumów na nabrzeżu człowiek ma wrażenie, że jest
tu sam. Panuje spokój. Błogość.
W rytmicznym wiosłowaniu Masona, który siedzi naprzeciwko
mnie, jest coś fascynującego. Obserwuję go, widzę, jak wielką
sprawia mu to przyjemność i jak swobodnie to robi. Podziwiam grę
jego mięśni, patrzę, jak się napinają i poruszają. Już nie ściskam
kurczowo dłoni na burcie. Trzymam je luźno obok siebie.
Rozkoszując się widokiem, myślę, jak to dobrze, że mój podkład
zawiera filtr przeciwsłoneczny i że popołudniowe słońce nie jest już
takie mocne.
– Dlaczego akurat tutaj?
– A nie koło nas, o to ci chodzi? – Odpłynęliśmy już spory
kawałek. Mason odkłada wiosła, pochyla się lekko. – Bo tamten
widok masz codziennie. I chociaż chętnie tam pływam, tu jest
o wiele piękniej. Ilekroć mam czas, przyjeżdżam właśnie tutaj. Tak
jak teraz, z tobą.
– Dlaczego akurat wiosłowanie? I kajak? Czy jak to się nazywa. –
Moja ciekawość rośnie. Z zainteresowaniem czekam na jego
odpowiedź. Sporo już gadaliśmy. Śmialiśmy się. Doprowadzaliśmy
się do szału. Ale czy kiedykolwiek rozmawialiśmy poważnie? To
rzadkie, cenne chwile, których powinno być więcej.
– Na wodzie życie wydaje się łatwiejsze. Mam wrażenie, że lecę,
a jednocześnie czas staje w miejscu. Tu… – Wypuszcza powietrze
z płuc, ściąga brwi, szuka odpowiednich słów.
– …można być sobą – szepczę z gulą w gardle. Nie wiem, czy znam
to uczucie, ale wiem, co to znaczy tego pragnąć.
Unosi wzrok.
– Właśnie tak.
– I chciałeś się tym ze mną podzielić? – Staram się rozluźnić
atmosferę, lekko przechylam głowę na bok. Mason uśmiecha się.
– Pomyślałem, że to dobry pomysł.
– Niezły. – Udaję, że to nie robi na mnie wrażenia, wzruszam
ramionami. Mason ze śmiechem potrząsa głową. – Dlaczego byłeś
w Waszyngtonie? – wyrywa mi się. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo
gryzie mnie to pytanie i jak się cieszę, że je wypowiedziałam tu
i teraz. Powinnam była to zrobić zaraz po tym, jak wrócił do domu.
Tam, w deszczu, na pomoście, albo później, kiedy był taki milczący
i zamyślony. Nie czekać do dzisiaj, gdy jest rozluźniony.
– Naprawdę chce ci się słuchać nudnej historii? – Sili się na
beztroskę, ale nie bardzo mu wychodzi. Wyczuwam, że to coś więcej.
– Jeżeli zechcesz mi opowiedzieć. Siedzę w łodzi i nie mam jak
uciec.
– Powinienem to wykorzystać, co? – Lewą ręką przesuwa po
karku, potem siada nieco wygodniej. – Bardzo przepraszam.
Patrzę na niego zdumiona.
– Bardzo przepraszam za to, co powiedziałem przed wyjazdem.
I za to, jak to powiedziałem.
– Już w porządku – odpowiadam. I naprawdę tak uważam.
Mason oddycha głęboko.
– Miałaś rację, to był mój ojciec. Nasze relacje nie są najlepsze.
Widujemy się dokładnie raz do roku. Na Boże Narodzenie. Od
niepamiętnych czasów chce, żebym się bardziej zaangażował,
zainteresował rodzinną firmą i wreszcie studiował, jak się patrzy.
A ja od tego uciekałem.
– Dlaczego?
Przesuwa dłonią po twarzy, zanim mówi dalej.
– Ten świat… Nie interesuje mnie. Tam chodzi tylko o pieniądze,
intrygi, władzę, głupie plotki. Ojciec zawsze okazywał większe
zainteresowanie firmie niż własnej rodzinie. Zranił mnie i to bardzo.
Cholera, byłem dzieckiem i potrzebowałem ojca, który jest na
miejscu. Chyba głównie o to chodziło. – Patrzy mi prosto w oczy. –
Później w moim życiu zjawiła się kobieta. Miała na imię Elle. –
W tym momencie coś ściska mnie za gardło. Wbijam palce
w drewno. – Miałem dziewiętnaście lat i byłem zakochany. Ona
jednak pragnęła tylko mojego nazwiska i moich pieniędzy. Jej ojcu
marzyła się część naszej firmy. Pamiętasz Griffina?
Griffin. Nie muszę długo szukać w pamięci. Ten dupek.
Potwierdzam ruchem głowy.
– Przyłapałem ich w łóżku. W moim łóżku. Wiesz, co w tym
najlepsze? On to zaaranżował. To był ukuty na zimno plan. Tym
samym upiekł dwie pieczenie przy jednym ogniu. Udowodnił, że z jej
strony nie było to nic poważnego, i zarazem pokazał mi, że jest ode
mnie lepszy. Wkrótce po tym zostawiłem ten świat za sobą. Kiedy
Cooper stwierdził, że chce studiować w Seattle, wtedy pojechałem
z nim. W domu nic mnie nie trzymało. Właściwie nie miałem nic do
stracenia.
Nie mieści mi się w głowie to, co słyszę. Mam przed sobą
dorosłego mężczyznę, przypominam sobie jego żarty, bezczelne
powiedzonka, fakt, że zawsze możemy na nim polegać, a tu… To.
– Za wszelką cenę chciałem stworzyć coś własnego, ze wszystkich
sił broniłem się przed ojcem, który chciał ściągnąć mnie do firmy. Aż
do teraz, gdy stanął na moim progu i dał mi do wyboru: albo dam mu
szansę, albo odbierze mi mieszkanie zapisane na jego nazwisko.
Ponieważ, kiedy je kupowałem, byłem naiwnym idiotą. – Śmieje się
cicho. – Właśnie to zrobiłem. Pojechałem do Waszyngtonu,
zwiedziłem główną siedzibę firmy i tam pracowałem. Wiesz, co
w tym wszystkim najdziwniejsze?
– No? Powiedz – proszę szeptem.
– Wcale nie było tak źle. Mam głowę do interesów, znam się na
zarządzaniu ryzykiem, umiem spekulować. Ale… Naprawdę
najdziwniejsze jest to, że nigdy nie rozumiałem, że nie tylko ojciec
ponosi winę za to, jak wszystko się ułożyło. Nie on był głównym
powodem. Nigdy się nie spodziewałem, że kiedykolwiek powiem coś
takiego i powiem to szczerze. – Na chwilę zwiesza głowę, ukrywa
twarz w dłoniach. Instynktownie wyciągam rękę i głaszczę go po
włosach. Są ciepłe i miękkie pod moimi palcami i nagle dotykam
jego skroni, nieruchomieję z dłonią na jego policzku, bo ponownie
unosi głowę.
Przykrywa moją dłoń swoją, odwraca, całuje nadgarstek od
wewnętrznej strony, tam, gdzie skóra jest bardzo wrażliwa.
Delikatnie cofam rękę, nie dlatego, że to nie sprawia mi
przyjemności, że mnie nie wzrusza. Nie, właśnie dlatego. To
niebezpieczne.
Mason chrząka cicho.
– Zawsze uważałem go za dupka, ale… Widziałem tylko to, co
chciałem. Co nie oznacza, że był dobrym ojcem. Nie, daleko mu do
tego. Ale nigdy nie chciał, jak zakładałem, zostawić mnie na lodzie.
Po prostu…
– Nie wyszło – podsuwam.
– Wszystko się skomplikowało – kończy i uśmiecha przy tym. –
Stworzył coś więcej, nie tylko firmę, o której twierdzi, że walczył
o nią dla mnie. Trudno w to uwierzyć. Ciężko widzieć w nim
cokolwiek innego niż przez te wszystkie lata.
– Skąd te wątpliwości?
– Ojciec wykorzystuje swoje nazwisko, firmę i powszechny
szacunek, by zbierać pieniądze na różne organizacje charytatywne.
Mówimy tu o milionowych sumach. Dobroczynność i mój ojciec. –
Na chwilę zamyka oczy. – Po raz pierwszy w ogóle biorę pod uwagę,
by pójść tą drogą. By w ogóle się nad tym zastanowić.
– To…
– Szaleństwo, wiem.
– Tak. Ale przede wszystkim piękne. Ojciec naprawdę się tobą
interesuję, Mason. To ważne. – chrząkam. – Na razie jeszcze
studiujesz, ale później… Czy miałbyś…
– Wyjechać? Nie mam pojęcia. Firma ma także siedziby w Nowym
Jorku i Seattle.
W ogóle sobie nie wyobrażam, że Mason mógłby wyjechać. Łódź
odskakuje, Mason chwyta ster, płyniemy dalej. Oddycham świeżym
powietrzem i obserwuję go.
– Na razie ciągle tu jestem – rzuca z dawną swobodą.
– Nigdy się ciebie nie pozbędę, co?
– Jestem jak opryszczka, zawsze wracam! – Teraz śmiejemy się
oboje. – A ty? Naprawdę chcesz założyć z Andie własną firmę?
– Taki mamy plan.
– Zawsze tego chciałaś? No wiesz, własna agencja, planowanie,
eventy. To w stylu Andie, ale twoim?
Chwilę zastanawiam się nad odpowiedzią.
– Może nie zawsze, jednak już od bardzo dawna. Szybko było dla
mnie jasne, że pójdę tam, gdzie Andie. Przyjaźnimy się już całą
wieczność. Traktuję jej rodzinę jak własną.
– A co z twoją? – Bałam się tego pytania. – To, jak przed chwilą
mówiłaś o moim ojcu… – Nie daję mu dokończyć.
– Nic takiego. Moim rodzicom dobrze się powodzi. Dziadków nie
poznałam. – Mason patrzy na mnie, jakby wiedział, że to nie
wszystko. Z westchnieniem nabieram powietrza w płuca. – Rodzice
są bardzo chłodni, bardzo wycofani. Przywiązują wielką wagę do…
Pozorów i powierzchowności. To pracoholicy, wiecznie w drodze ze
względu na pracę i klientów. Nigdy nie wytrzymywali długo
w jednym miejscu. Nie byłam wyczekiwanym dzieckiem, ale
w pewnym momencie moja matka zapragnęła potomka, by zostawić
coś po sobie. Niestety czasami nie wszystko idzie zgodnie z planem,
układa się nie tak, jak chcemy. Nasze relacje są kiepskie. Poza
wspólnym DNA nic nas nie łączy. W pewnym okresie spędzałam
więcej czasu w domu Andie niż własnym. Tak było lepiej dla
wszystkich.
– Bardzo mi przykro, kotku.
– Niepotrzebnie. – To spojrzenie. – Jezu, Mason, nie patrz tak na
mnie.
– Niby jak?
– Jakbym miała zaraz rozsypać się na kawałki albo eksplodować.
Kąciki jego ust unoszą się odrobinę.
– Dajesz się ponieść wyobraźni.
– Nie do wiary.
– Co? Że możesz tu ze mną siedzieć?
– Ha, ha, ha. Nie, że przegrałam zakład.
– Kryję w sobie mnóstwo niespodzianek.
Mrużę oczy.
– Przyznaj, oszukiwałeś.
– Nawet mi to przez myśl nie przeszło.
– Moim zdaniem winę masz wypisaną na twarzy. Wycisnę to
z ciebie, przekonasz się – odgrażam się, ale Mason nie traktuje mnie
poważnie, rytmicznie wiosłuje dalej. Jesteśmy coraz bliżej brzegu.
Dopiero teraz widzę, jak nisko opadło słońce. I że najwyraźniej
zawróciliśmy. – Wracamy już?
– A co, podobało ci się?
– Skądże. – Kłamię i Mason wie o tym doskonale. Na brzegu
pomaga mi wysiąść, ale nie rusza w kierunku samochodu. – Dokąd
idziesz? Przecież wóz jest tam.
– Przy takiej pięknej pogodzie moglibyśmy trochę rozruszać nogi.
– Spacer? – pytam z niedowierzaniem.
– A czego się spodziewałeś?
– Czegoś mniej normalnego. Czegoś, czym mnie zaskoczysz.
Uśmiecha się leciutko.
– Przecież właśnie to robię.
Tak, do cholery. Właśnie tak.

Koło dziewiętnastej Mason zostawił samochód na jednym


z parkingów niedaleko Pike Place w centrum miasta.
Mam lekko spieczone słońcem ramiona i uśmiech na twarzy. Moje
ciało wypełnia przyjemny ciężar, którego nie potrafię opisać.
Podczas jazdy na kilka minut zamknęłam oczy. Dawno nie byłam
równie zrelaksowana.
– Głodna? – pyta, kiedy idziemy ulicą.
– Pytasz poważnie?
– Przepraszam, kotku. Na chwilę zapomniałem, z kim rozmawiam.
– Doprawdy, Mason, szczyt uroku.
W pewnym momencie z tętniącej życiem ulicy skręcamy w bok.
Trochę mnie to irytuje. Mason prowadzi mnie w jakiś ciemny zaułek.
Poczułam się naprawdę nieswojo.
– Ej! – protestuję, a potem widzę ścianę przede mną i wzdrygam
się z obrzydzeniem. – Co to niby jest?
– Uznałem, że powinniśmy jakoś upamiętnić ten wyjątkowy dzień.
– Że niby jak, patrząc na prawdopodobnie najbardziej obrzydliwą
ścianę w całym Seattle? Często bywam na Pike Place, ale tu jeszcze
nigdy nie zaglądałam.
– Zatem mam zaszczyt przedstawić ci słynną ścianę gumy do
żucia.
– Sama nie wiem, czy bardziej mnie to brzydzi, czy fascynuje.
Jezu, ile gum. Skąd się tu wzięły? – Akurat w tej chwili ktoś przykleja
do ściany kolejną gumę i jednocześnie pstryka sobie selfie.
Wzdrygam się na sam widok. Fuj.
– Obok jest teatr. Jeśli wierzyć plotkom, już w latach
dziewięćdziesiątych ludzie zaczęli uwieczniać swoją obecność za
pomocą gum. Ale robili to zapewne raczej z nudy, gdy czekali na
wstęp.
– Nawet to rozumiem.
– Od tego czasu Gum Wall rośnie i jak widzisz, powstają tu
autentyczne dzieła sztuki. Władze miasta co jakiś czas wszystko
uprzątają, ale to i tak nic nie daje.
Oszołomiona patrzę na wzory i kolory na ścianie, a potem coś
przykuwa moją uwagę. Tak blisko, że niemal muszę zezować. Co to
jest?
Mason wciska mi coś w dłoń.
– Guma do żucia. – Patrzę na niego z przerażeniem. On
tymczasem sam żuje z przejęciem.
– O nie. Nigdy w życiu tego nie dotknę. Przecież tam są miliardy
bakterii.
– Zlituj się, nie jest tak źle. – Wyjmuje swoją gumę z ust
i stanowczym gestem przykleja do ściany. – Musisz to zrobić, inaczej
moja zostanie tu sama na całą wieczność. A to bardzo smutna
perspektywa.
– Nie do wiary, zmuszasz mnie, żebym przykleiła gumę do tej
parszywej ściany i nazywasz to randką – mamroczę pod nosem,
a Mason bawi się świetnie. Zwłaszcza kiedy z zamkniętymi oczami
i grymasem na twarzy umieszczam moją gumą koło jego. Co za
paskudny odgłos.
– Fuj! – wzdrygam się. – Co do licha… Czy ty przed chwilą
pstryknąłeś zdjęcie?
Podsuwa mi aparat pod nos. Selfie. On ze śmiechem unosi kciuk,
ja z obrzydzeniem przyciskam palec do ściany. Super. Po prostu
super. Rewelacja.
Chcę mu odebrać komórkę, ale jest szybszy.
– Nie tak ostro. Bo nie zdążę przeczytać reakcji Andie.
– I pomyśleć, łudziłam się, że chociaż przez jeden dzień nie będę
chciała rozerwać cię na strzępy. To był błąd.
– Wysłałem grupie. – Uśmiecha się od ucha do ucha.
– Jakiej znowu grupie? – Od kilku godzin nie patrzyłam na
telefon.
– Założyłem ją na parkingu, kiedy odbierałem bilet.
– Jezu, Mason! – krzyczę i robię taki gest, jakbym chciała go
udusić, ale on tylko bierze mnie za rękę i wyprowadza z uliczki.
– Chodźmy, musisz coś zjeść. Humor ci się psuje.
– To… to… – Zacinam się, a Mason najzwyczajniej w świecie
prowadzi mnie dalej i bierze w końcu pod rękę.
– Sama prawda. Schowaj pazurki, kotku. Kiedy jesteś głodna, nie
jesteś sobą.
Na darmo usiłuję powstrzymać śmiech. Mimo to przewracam
oczami. Slogan reklamowy, naprawdę? Tego już za wiele, nawet na
Masona.
Zaledwie przecznicę dalej wiem, dlaczego mnie tu przyprowadził.
Lokal, którego drzwi przede mną otwiera, na pierwszy rzut oka
niczym się nie wyróżnia. To zwykła mała burgerownia. Mieszkam
w Seattle od prawie dwóch lat, często bywam w tej okolicy, a jednak
dzisiaj po raz pierwszy mam wrażenie, że jestem tu naprawdę.
W tym mieście. Że dopiero dzisiaj widzę je takim, jakie jest.
W knajpie panuje tłok, otaczają nas głośne rozmowy i śmiechy.
Powietrze wypełnia zapach tłuszczu, ale przede wszystkim gorących
frytek.
Siadamy na czerwonych skórzanych fotelach, otwieramy menu.
Uśmiecham się do Masona.
– No? – rzuca. Wydaje się nieco speszony.
– Zaskakujesz mnie.
Uśmiecha się leciutko.
– To chyba niedobrze. Nie lubisz niespodzianek…
– Owszem, ale tym razem jakoś wytrzymam. Pomyślałam sobie
właśnie, że dzisiaj spodziewałam się wszystkiego, ale nie tego. –
Zaintrygowana rozglądam się po ścianach, z których złazi kolorowa
farba, po starych fotografiach i kartach dań. – Wiosłowanie, spacer,
burgery. – W miarę jak jego uśmiech blaknie, mój się rozszerza. – To
komplement, Mason. – Wzdycham. – Proszę bardzo, tyle mam
z tego, że chciałam być dla ciebie miła. Nigdy więcej tego nie
powtórzę. – Zasłaniam się kartą dań, ale i tak widzę, jak jego oczy
rozbłyskują.
Mam tylko nadzieję… Z trudem przełykam ślinę… Mam tylko
nadzieję, że on rozumie, że to się nie może powtórzyć. Że ta randka to
tylko spłata długu po zakładzie. Jednorazowy wypad. Jutro będzie po
wszystkim.
Zerkam znad krawędzi menu, wpatruję się w jego piękne rysy.
Przesuwam wzrokiem po jego brwiach, długich rzęsach, dostrzegam
czerwony czubek nosa. Czyli on także trochę się opalił. Nic
poważnego, ale wygląda słodko. Z takim przejęciem wczytuje się
w kartę dań, jakby był tu po raz pierwszy, a przecież dałabym sobie
rękę uciąć, że to nieprawda.
Ja już wybrałam. Domowe frytki, do tego wegetariański burger
z kozim serem. Brzmi rewelacyjnie. Energicznie zamykam jadłospis
i patrzę na Masona.
– Na pewno znasz menu na pamięć. Nie zabrałbyś mnie do lokalu,
którego nie lubisz, a przynajmniej dobrze nie znasz.
Naśladuje mój gest, zamyka kartę dań i odkłada na moją.
– Racja, kotku. Często tu przychodzę. Zazwyczaj przed pracą. Mają
tu najlepsze burgery w mieście, chociaż na to nie wygląda.
– Mason! – Zadbany starszy pan z brzuszkiem z uśmiechem
podchodzi do naszego stolika. Mason wstaje, obejmuje go. Klepią się
po plecach. – Tak się cieszę, że cię widzę.
Mason wskazuje na mnie. Nie wiadomo dlaczego, czuję przymus,
by także wstać. Obaj patrzą na mnie.
– Pozwól, że ci przedstawię June. Dzisiaj musiała mnie znosić
przez pół dnia, więc pomyślałem, że twoje słynne burgery jej to
wynagrodzą. June, to Felix, właściciel tego lokalu.
– Bardzo mi miło, moja droga. – Rozkłada ramiona, obejmuje
mnie i całuje w policzek. Pachnie mydłem. Z uśmiechem
odwzajemniam jego gest.
– Mam nadzieję, że będziesz tu częściej bywać. Twój widok
sprawia mi większą przyjemność niż Masona. – Mruga do mnie
znacząco.
Uśmiecham się i zerkam na Masona.
– Już go lubię.
Wymieniamy znaczące spojrzenia. Felix wypuszcza mnie z ramion.
– Kolacja na koszt firmy. Co podać?
Mason chce zaprotestować, ale Felix ucisza go gestem.
– Ani słowa. Więc na co macie ochotę?
Felix w końcu odchodzi. Mason krzywi się. Wracam
wspomnieniami do dzisiejszego dnia. Był fantastyczny. Świetnie się
bawiłam, ani przez chwilę nie czułam się nie na miejscu.
Lubię Masona. I to bardzo. To dobry człowiek. Fantastyczny facet.
I przykro mi, że nie jestem tą, której szuka. Nie tak naprawdę. Nie
jestem osobą, za którą mnie uważa. Zranię go. A on mnie.
Przygryzam wewnętrzną stronę prawego policzka.
Nie chcę stracić jego przyjaźni…
– O czym myślisz?
– O niczym szczególnym.
– Wiesz, nie tylko po Andie widać od razu, kiedy kłamie – mówi
cicho. Przenika mnie wzrokiem.
Sposób, w jaki to robi, jakby nic go bardziej nie interesowało,
jakby nic go bardziej nie pociągało, sprawia, że serce ściska mi się
boleśnie. To trwa już zdecydowanie za długo. Ale byłam mu winna tę
randkę, nie tylko ze względu na zakład. Być może sama także jej
chciałam…
– Dostałam twoje referencje. Bardzo dziękuję.
– Nie ma za co. – Uśmiechamy się do siebie.
– Opowiedz, dlaczego otworzyłeś akurat klub. – Zmieniam temat,
bo jego wzrok jest zbyt intensywny, przyprawia mnie o falę gorąca
i jestem pewna, że on to widzi. Jednak nie komentuje tego, tylko
odpowiada na moje pytanie:
– Początkowo po prostu chciałem wkurzyć ojca. Prowadząc
właśnie klub. – Z uśmiechem potrząsa głową. – Syn wielkiego Alana
Greene’a, jednego z najbogatszych, najbardziej szanowanych
obywateli tego kraju, prowadzi zwyczajny klub… Gorszy byłby tylko
psi salon fryzjerski albo burdel na kółkach.
Parskam śmiechem.
– Właśnie sobie wyobraziłam, jak sobie radzisz jako psi fryzjer.
Przecież masz łzy rozpaczy w oczach, gdy masz usunąć kleszcza
Skarpecie.
Patrzy na mnie z komicznym oburzeniem.
– Przepraszam cię bardzo, to poważna sprawa. Skarpeta ma przy
tym taką minę, jakbym prowadził go do rzeźni. A poza tym, jeżeli
zostanie głowa, jesteś w dupie.
Co za dobór słów… Śmieje się razem ze mną.
– To fakt.
W polu mojego widzenia zjawia się Felix. Stawia przed nami
talerze.
– Smacznego, kochani. Dajcie znać, gdybyście czegoś
potrzebowali.
– Wielkie dzięki – odpowiadam szczerze, bo pachnie tak
smakowicie, że ślinka napływa mi do ust. Felix odchodzi, a ja patrzę
najpierw na mojego burgera, a potem na Masona. – Jezu, są
gigantyczne.
– Felix nie robi niczego na pół gwizdka. Lecz uwierz mi, są równie
pyszne, jak wyglądają.
– Ale przecież to mi się nawet nie zmieści do buzi – wyrywa mi
się, zanim zdążyłam ugryźć się w język. W oczach Masona pojawia
się rozbawienie. Rozbawienie i być może coś jeszcze. Coś głębszego.
Bardziej nieokiełznanego.
– Możemy poćwiczyć razem.
– Wstydź się, Mason!
– Nie wiem, co ty miałaś na myśli, ale mnie chodziło o te pyszne
burgery. – Uśmiecha się od ucha do ucha, a ja już niemal czuję
w gardle nerwową czkawkę.
– Idiota – syczę.
– Smacznego, kotku. Ćwiczenie czyni mistrza.
Rozdział 32
Atmosfera się zmienia. I to szybciej niż uderzenia skrzydeł kolibra…

June

Słońce już dawno zaszło, na dworze jest rześko, moje ramiona


okrywają się delikatną gęsią skórką. Mason zaparkował i uparł się, by
odprowadzić mnie do akademika. Randka kończy się dopiero wtedy,
gdy kobieta cała i zdrowa dociera do miejsca, które wybrała.
W Masonie kryje się prawdziwy romantyk.
Jestem najedzona i zadowolona. A także trochę zmęczona.
I dlatego bez wahania opieram się na jego barku. Obejmuje mnie
ramieniem, ogrzewa własnym ciepłem.
– Wybacz, że nie mam marynarki, którą mógłbym cię utulić.
– Cóż, Mason, nawet ty nie jesteś idealny.
Wyraźnie czuję jego bezgłośny śmiech.
W niemym porozumieniu idziemy wąską alejką, którą oświetlają
stare latarnie. Mason wchodzi ze mną do środka, odprowadza pod
same drzwi. Nikogo wokół nie ma, panuje cisza. W tym momencie
przytomnieję błyskawicznie. Serce bije mi coraz szybciej, przepływa
przeze mnie prąd, w głowie mam pustkę. Nie wiem, co będzie dalej,
jak zareagować. A jednak to przeczuwam. Bardziej niż jego boję się
mojej reakcji.
Zsuwa dłoń z mojego ramienia, gdy się odwracam. Stoimy
naprzeciwko siebie, za plecami mam drzwi mojego pokoju. Nerwowo
szukam klucza w torebce, zanim odważę się spojrzeć na Masona.
– Było super, naprawdę – szepczę i jestem na siebie wściekła, bo
mój głos brzmi tak słabo. Odważnie unoszę głowę i zaczynam
jeszcze raz: – To był wspaniały dzień. Wyjątkowo całkiem nieźle
zniosłam porażkę. – Uśmiecham się. On nie. Po prostu na mnie
patrzy. Nagle zasycha mi w ustach, klatka piersiowa ściska się
gwałtownie. Klucze brzęczą mi w dłoni, bo obracam je między
palcami. – No dobra – odchrząkuję. – Wchodzę do środka. Jestem…
zmęczona… i… – Nie wiem, co jeszcze chciałam powiedzieć, bo
Mason jest coraz bliżej. Cofam się, aż czuję za plecami drewnianą
powierzchnię drzwi. Mason unosi lewą rękę, opiera ją koło mnie,
nagle mam wrażenie, że jesteśmy jak dwa magnesy o przeciwnych
ładunkach.
– Cieszę się, że dzień ci się podobał. Mnie także. Nawet bardzo. –
Widzę, jak przełyka ślinę. Przesuwam wzrok na jego usta, oddycham
tak ciężko, że na pewno to słyszy. Na tysiąc procent. Nie ułatwia mi
sprawy, gdy kładzie dłoń na mojej twarzy, wkurzająco powoli dotyka
mojego policzka, przesuwa niżej, na szyję. Obejmuje mnie. Jego
skóra jest jak lawa, rozpala mnie, parzy.
– Mason, ja… – zaczynam i chcę oznajmić, że bardzo mi przykro.
Że jesteśmy tylko przyjaciółmi. Że go lubię. Że musi mi wybaczyć.
Chciałabym mu tyle powiedzieć. On jednak jednym szybkim ruchem
przyciąga mnie do siebie i zamyka usta swoimi. I chociaż zdaję sobie
sprawę, że to nie powinno się wydarzyć, że to tylko skomplikuje
sytuację, nagle pragnienie, by go dotknąć, bierze górę. Obejmuje
mnie stanowczo i tak samo całuje. Głód i oddanie. I jest coś jeszcze,
jakaś miękkość i troska.
Odwzajemniam pocałunek, nie panuję nad sobą, przechwytuję
ustami jego stłumiony jęk. Moje podbrzusze ściąga się boleśnie, gdy
przygryza mi dolną wargę i natychmiast łagodzi ukąszenie
pieszczotą języka.
Boże przenajświętszy.
Palce lewej dłoni, tej, której nie zaciskam kurczowo na kluczach,
wsuwam w jego włosy. Napiera na mnie biodrami, nasze oddechy
splatają się falami. Odrywa się od moich ust, obsypuje pocałunkami
szczękę, wędruje niżej, na szyję. Mało brakowało, a jęknęłabym na
głos. Dłoń z mojej szyi przenosi się niżej, dotyka piersi i sutków
nabrzmiewających zdradziecko.
Kolejny pocałunek, który Mason składa na moich ustach, jest
niemal nabożny. Kiedy wypowiada moje imię, jakby się modlił,
odzyskuję wreszcie przytomność.
Cholera. Nie. Idiotka ze mnie.
Delikatnie odpycham go od siebie, na tyle stanowczo, by dać mu
do zrozumienia, że ma przestać. Że musi przestać, zanim będzie za
późno.
Opieram dłonie na jego klatce piersiowej. Nagle zaczynam drżeć.
Po chwili wahania odrywa się ode mnie, robi krok w tył, chociaż
przychodzi mu to z wyraźnym trudem. Jest cały spięty, a w jego
wzroku…
Tak mi przykro, Mason.
– Nic nie było – mówi ochryple. Jego niski, gardłowy głos
przyprawia mnie o dreszcze na plecach. – Nic nie było, June –
powtarza cicho, ale ja tylko patrzę pytająco, bo nie jestem w stanie
myśleć logicznie. Usiłuję przytrzymać się drzwi za moimi plecami.
– Te wszystkie dziewczyny. – Krzywi się, jakby coś go bolało,
a potem nerwowo przeczesuje włosy dłonią. Przed chwilą to ja je
zmierzwiłam. – Nic nie było.
Patrzę na niego zagubiona, staram się coś z tego zrozumieć,
a serce ciągle bije mi jak szalone.
– Tak, prowadziłem je wszystkie na górę. Ale graliśmy w karty. Nic
więcej. Ja… Jezu, przecież to bez sensu! – Zaciska pięści. – Ja nigdy…
To znaczy…
– Chcesz powiedzieć, że tylko udawałeś, że z nimi sypiasz? –
mamroczę, bo inaczej nie umiem ująć tego słowa. – Ale to
nieprawda? A zakład… Nie miałam szans, żeby wygrać. – Domyślam
się w końcu. Mason kiwa głową. Nie jestem zła ani zawiedziona.
Jestem… Zmęczona. Nie chcę dłużej z nim walczyć. Nie chcę tych
gierek. Dlaczego on tego nie rozumie? Chcę dla nas jak najlepiej.
Z cichym szlochem przyjmuję jego słowa do wiadomości. Mason
natychmiast jest przy mnie. Najchętniej nakrzyczałabym na niego,
wrzeszczała, że ma dać spokój, że ma odejść. Delikatnie unosi mi
podbródek.
– Kocham cię, June.
Nie, błagam. Nie chcę tego słyszeć. Zamykam oczy, czuję
pieczenie pod powiekami. Tak bardzo nie chcę się rozpłakać,
a jednak to robię.
– Proszę cię, Mason – szepczę. – Proszę cię, przestań. Między
nami nigdy się nie uda. Tylko się skrzywdzimy. – Mój głos się łamie.
Serce także.
– Nie wiesz tego – odpowiada z przejęciem, a serce boli mnie
coraz bardziej. Bardziej, bardziej, bardziej. – Niby dlaczego się
w tobie zakochałem, skoro nie jesteśmy sobie pisani, June?
W jego oczach jest tyle nadziei.
Delikatnie odrywam jego dłoń od mojej twarzy.
– Bardzo mi przykro – wykrztuszam z trudem.
– June. – Tyle rozpaczy. – Nie chcę, żeby to się skończyło.
Coraz więcej łez na moich policzkach.
Nigdy się nie zaczęło, Mason, nie rozumiesz?
– Nie mogę. Bardzo mi przykro. Przestań już próbować… Proszę,
nigdy więcej. Ja po prostu nie mogę. – Odwracam się szybko,
otwieram drzwi i… Zostawiam go. Drzwi zamykają się głośno, klucz
z mojej dłoni upada na podłogę. Biegnę do sypialni, uderzam
kolanami o podłogę, torebka ląduje gdzieś w kącie. Moje nogi nie
wytrzymały. Mam to w nosie.
Wszystko skończone.
Ja jestem skończona.
Mam wrażenie, że nic mnie już nie trzyma. Jakby wszystko, co
chciałam ukryć, wydostawało się na zewnątrz. Płaczę, płaczę, płaczę
i tak bardzo cierpię. Nie chciałam skrzywdzić Masona. Usiłowałam
nas ocalić.
W pewnym momencie drżącą ręką sięgam po torebkę, wyjmuję
komórkę. Już mam zadzwonić do Andie, ale wtedy widzę nową
grupę, którą założył. Otwieram ją i przed oczami staje mi zdjęcie,
które nam zrobił. Poniżej komentarze Coopera, Andie i Dylana.
Cooper pyta, czy za to skróciłam go o głowę. Andie wysyła
roześmiane emotikony i serduszko. A Dylan dopytuje, co się
właściwie stało. Śmieję się cicho, dostaję czkawki, ocieram łzy
z policzków. Sama już nie wiem… Jakim cudem zaledwie kilka
godzin temu mój świat wcale nie stał w płomieniach?
Rozdział 33
Większość ludzi śmieje się z rzeczy, których nie rozumie, uważają, że to,
czego nie zaznali, nie istnieje. Póki nie poczują tego na własnej skórze…
Wtedy otwierają im się oczy…

Mason

Nie mam pojęcia, jak dotarłem do domu. Ale samochód stoi na


podjeździe, a ja otwieram drzwi mieszkania. Jak w transie.
Półprzytomny.
Nie mogę uwierzyć, co się wydarzyło, w kółko analizuję cały dzień.
Nasze rozmowy, jej reakcje, jej śmiech. Przypominam sobie
wszystkie chwile w ciągu minionych miesięcy i zastanawiam się, czy
naprawdę byłem idiotą, marzycielem. Czy po prostu wmówiłem
sobie, że coś się zmieni, że między nami coś jest. Że coś musi być.
Gdybym nie wiedział, co się ze mną dzieje, uznałbym, że zaraz
będę rzygał. Wchodzę do mieszkania, kopię drzwi, ruszam dalej.
Słyszę, jak się zamykają, i słyszę krzyk Andie. Zsunęła się z kanapy
albo z Coopera, który ma wysoko zadartą koszulę.
– Cholera – mamrocze i patrzy na mnie wielkimi oczami. Potem
przesuwa spojrzenie na Andie, która usiłuje wziąć się w garść
i odgarnia włosy z czoła. – Sorry, wszystko w porządku?
Nie odpowiadam. Stoję jak kretyn i patrzę na najlepszego
przyjaciela.
– Mason? Co jest? – Cooper najpierw pomaga Andie wstać, potem
podchodzi do mnie. – Wyglądasz jak trup.
– Gdzie June? Coś się stało? U niej wszystko w porządku? – Andie
wpada w panikę, podbiega do Coopera.
Potrząsam głową.
– Nie – wyduszam w końcu. – To znaczy, nie wiem. – Nerwowo
przesuwam dłonią po twarzy.
– Mason, co się stało? – Cooper chwyta mnie za ramię, prowadzi
do kanapy. Mam usiąść, ale, do cholery, nie chcę siedzieć.
– Ja… Powinnam jechać do June. Wezmę taksówkę.
– Dobra, my sobie poradzimy.
Nie pieprz, Cooper. Nikt sobie nie poradzi. Jednak nie mówię tego na
głos. Nie reaguję także, kiedy Andie wybiega z pokoju z torebką pod
pachą i w drodze do drzwi kładzie mi dłoń na ramieniu. Ściska je
lekko. Nawet nie zauważyłem, że zniknęła.
– Stary, nie mam na to cierpliwości. Wyglądasz, jakbyś miał zaraz
zemdleć. Co się stało?
– Chcę zostać sam. – Ledwie słyszę swój głos, panuje we mnie
chaos. Mam wrażenie, że krwawię. Jakby coś wyniszczało mnie od
środka. – June mnie nie chce. – Więcej nie umiem powiedzieć.
Więcej nie jestem w stanie tłumaczyć. Cooper przeklina pod nosem.
Odwracam się na pięcie, wybiegam z mieszkania, do którego przed
chwilą wszedłem. Pokonuję schody, dopadam samochodu, wsiadam.
Muzyka na cały regulator. Ryk silnika.
Jeżdżę w kółko bez celu, aż poznaję ulicę, przy której się znajduję.
Jeden skręt i jestem w klubie.
I tak właśnie robię.
Skręcam, parkuję, otwieram boczne wejście. Jakimś cudem
wchodzę do środka. Powietrze jest lekko zastałe, klimatyzacja nie
działa. Szukam włącznika i natychmiast zalewa mnie światło. Cały
czas usiłuję pojąć, co poszło nie tak. Co się w ogóle wydarzyło.
Że to już koniec.
Nogi same niosą mnie przez parkiet do dużego baru. Tam
zmniejszam oświetlenie, tak że płoną tylko żarówki za kontuarem
i nad półkami z alkoholem, resztę klubu znowu spowija ciemność.
Nie potrzebuję ostrych świateł, potrzebuję spokoju i czegoś, dzięki
czemu zdałam zapomnieć.
I dlatego biorę butelkę najlepszej whisky, szklankę, wspinam się
na barowy stołek i zaczynam.
Alkohol pali mnie w gardle. Niestety, nie tak bardzo jak ból, który
sprawiła mi June.
Jeszcze jedna szklaneczka, jeszcze jedna… Odstawiam butelkę,
sapię głośno, kaszlę, bo upiłem za duży łyk. Kryję twarz w dłoniach.
Dlaczego nie mogłem o niej zapomnieć? Dlaczego znowu się
zakochałem? Dlaczego do tego dopuściłem?
Pamiętam, jakby to było wczoraj.
Zakochałem się w June, kiedy z zadziorną miną oblała mnie
drinkiem i przykleiła ananasa do kieszonki koszuli.
Zapewne na początku wzięła mnie za kogoś innego i nie miała
pojęcia, kim jestem. Ilekroć wracam myślami do tamtej chwili,
potrząsam głową z uśmiechem. Nawet teraz. Przypomina mi się
ogień w jej oczach, zdenerwowanie w głosie, gdy mówiła, że mam
spadać. I że nigdy w życiu dla mnie nie zajęczy. I, na Boga, wtedy
sobie przysiągłem, że kiedyś jednak do tego dojdzie.
Kiedy stanąłem przed nią po raz pierwszy, chciałem zaciągnąć ją
do łóżka. Ale kiedy patrzyła na mnie szczerze, z dumnie uniesioną
głową, a potem przykleiła ananasa do piersi? Wtedy zapragnąłem
mieć ją w moim życiu. Zamierzałem ją poznać. To dlatego
zaproponowałem jej najlepszej przyjaciółce Andie pracę w klubie,
chociaż w ogóle jej nie znałem. Chciałem ponownie zobaczyć June.
Za wszelką cenę.
A także, przyznaję, naprawdę rozpaczliwie potrzebowałem nowej
barmanki.
Zaczęło się bardzo obiecująco.
Na samą myśl śmieję się sucho i dolewam sobie whisky. To już
chyba czwarta szklaneczka. Chyba, nie liczyłem.
Dziś klub jest zamknięty. Nie ma tu nikogo, tylko ja daremnie
usiłuję zalać troski alkoholem. A przecież piję rzadko. Jednak każdy
miewa chwile słabości. Ja mam ją teraz, dzisiaj. A właściwie od tego
przeklętego dnia, kiedy poznałem June.
Upijam spory łyk. Pali mnie w ustach, przełyku, i dobrze.
Naprawdę dobrze.
Sfrustrowany, półprzytomny ze względu na cały ten gnój, ostatnie
dni, a zwłaszcza to, co wydarzyło się dzisiaj, prostuję się, poluźniam
kołnierzyk koszuli i… Pieprzyć to! Rozpinam kamizelkę, ściągam ją,
nonszalancko rzucam na kontuar, a potem szybko przeczesuję włosy
palcami. Mam w nosie, jak wyglądam. Mam w nosie, co jeszcze się
dzisiaj wydarzy. Najpierw muszę pogodzić się z faktem, że mi się nie
udało. Straciłem June. Ciągle nie wiem, jak to przeżyć…
Nie mogę. Bardzo mi przykro. Przestań już próbować… Proszę, nigdy
więcej. Ja po prostu nie mogę.
Jej ciche słowa były jak katastrofa nuklearna. Jak uderzenie
komety. Jak sekunda tuż przed tragedią, gdy czas staje w miejscu,
a potem rozlega się huk i świat eksploduje na milion kawałków.
Nie pojmuję tego, bo pragnę jej tak bardzo, że być może całkiem
mnie to złamie. Chcę się koło niej budzić, chcę widzieć jej śmiech, ze
mną albo ze mnie, chcę rzucić jej świat do stóp i tulić do piersi,
chcę…
Z trudem przełykam ślinę, zaciskam powieki, opuszczam głowę na
ramiona i chcę się obudzić z tego koszmaru. Chcę krzyczeć,
przeklinać i rozwalić klub, bo już nic dla mnie nie znaczy. Jest mi
równie obojętny jak firma i życzenia ojca, jak pieniądze na moim
koncie i moja przyszłość. Bo nie ma w niej June. W tej chwili nic
innego nie ma znaczenia.
Idiota ze mnie. Siedzę tu i upijam się na smutno jak ci wszyscy
ślepi, żałośni faceci, którzy tracą głowę z miłości. Zdecydowanie
jestem jednym z nich.
Chociaż tak bardzo tego nie chciałem…
Czuję pulsowanie w skroniach, whisky działa, otula mnie jak ciężki
koc. June ciągle jest w moich myślach, nie mogę od niej uciec.
– Cholerny świat! – Zrywam się na równe nogi, chwytam
szklankę, ciskam nią o ścianę za kontuarem, w półki pełne butelek.
Najpierw widzę rysy.
Trzask, brzęk, huk.
Skorupy. Wszędzie skorupy.
– Cholera! – powtarzam, przyciskam dłonie do oczu, z jękiem
wracam na barowy stołek.
Walczyłem na tyle, na ile starczyło mi sił. Tak długo, póki
wierzyłem, że w głębi duszy ona także tego pragnie. Teraz już wiem:
przyciąganie to nie wszystko, bo June nie chce być ze mną. Muszę to
uszanować. Kiedyś będzie lepiej. Kiedyś będzie dobrze. Ale w tym
momencie mam w głowie tylko jedno: straciłem ją.
Rozdział 34
Miłość to niebo i piekło zarazem. To nóż, który rani, i dłoń, która leczy.

June

Cały czas siedzę na ziemi, z twarzą mokrą od łez i dreszczami na


całym ciele. Udało mi się jakimś cudem narzucić na ramiona
wełniany sweterek.
Słyszę, że ktoś mnie woła, ale nie jestem pewna, czy to się dzieje
naprawdę. Może tylko to sobie wyobrażam. Mrugam przez łzy,
odwracam się w tamtym kierunku i nasłuchuję. Pukanie do drzwi.
– June! June, jesteś tam? Do cholery, gdzie ten klucz? – Andie.
Znowu zaczynam płakać, chociaż sama nie mogę uwierzyć, że
jeszcze jestem do tego zdolna. Jestem pusta, wyzuta ze wszystkiego.
Słyszę szczęk drzwi, potem szybkie kroki, a gdy odchylam głowę
i widzę twarz najlepszej przyjaciółki, zanoszę się szlochem.
Natychmiast jest przy mnie, osuwa się na kolana, obejmuje mnie.
– Cicho już, wszystko będzie dobrze, jestem przy tobie. – Kołysze
mnie delikatnie. Kiwam się z głową na jej piersi. Kiwam, płaczę,
szlocham. Wtulam się w nią.
– Już za późno – mówię ochryple. Zaciskam usta, ukrywam twarz
w dłoniach. – Za późno. Nie dałam rady.
– Wiem – szepcze Andie. Jak dobrze, że nie muszę jej tłumaczyć.
Jak dobrze, że wreszcie mogę zdjąć maskę. Podzielić się ciężarem.
Nawet jeśli tylko na sekundy. Bezcenne sekundy…
– Dlaczego? – Oddycham za szybko, za płytko. Wszystko mnie
boli. – Jak mogło do tego dojść?
– Musisz mu powiedzieć, June.
– Nie! Będzie postrzegał mnie inaczej. Wszystko się zmieni.
– Być może. Być może jednak już teraz jest inaczej. A co, jeżeli
będzie lepiej?
– Nie mogę tak ryzykować. Wtedy stracę go całkiem. – Stracę go
całkiem, niesie się echem w moich myślach.
– Owszem, jeżeli nadal będzie błądził po omacku. – Andie
delikatnie odsuwa mnie od siebie. Na jej twarzy widzę współczucie
i zrozumienie. Unosi rękaw mojego sweterka i delikatnie ociera mi
łzy z policzków. Mam dreszcze. Odnoszę wrażenie, że razem ze mną
dygocze cały świat…
Teraz i oczy Andie zachodzą łzami.
– Słuchaj, pozwolę ci płakać, będę szlochać i cierpieć razem
z tobą. Bo cię kocham. Ale w przeciwieństwie do ciebie nie opłakuję
innej, lepszej June, starej June, bo ona cały czas jest przy mnie.
Jesteś ciągle sobą, tą samą osobą, która nie znosi marmolady, za to
uwielbia scrabble i pączki. Ilekroć możesz, wybierasz dobro,
przyjaciół, słuszną drogę. Zrób to także dzisiaj, ze względu na siebie!
U ciebie co w sercu, to i na języku. Jesteś ciągle tą samą June, która
była przy mnie, by mnie podtrzymać, by się ze mną śmiać, bronić, by
się za mną wstawić. Zawsze w ciebie wierzyłam. Teraz najwyższy
czas, żebyś i ty to zrobiła. June, twoja skóra to nie ty. Ty to o wiele
więcej. – Szlocham, nie mogę oddychać, a Andie nie przestaje. –
Twoje znamię to nie ty. Nie jesteś tym, co sądzą twoi rodzice. Jesteś
sobą. Szkoda, że nie widzisz, jaka jesteś piękna. – Głos jej się łamie.
– Piękno ma wiele wymiarów. Jak ty. Więc proszę, płacz! A potem
wstań, obetrzyj łzy i zacznij, do jasnej cholery, wreszcie walczyć.
O siebie! A ja ci pomogę. Przez cały ten czas nie chciałam, ale teraz
już nie mogę. Nie pozwolę, byś sobie to robiła. Ani sobie, ani
Masonowi.
– To niemożliwe – szepczę. Nie mam na to siły ani odwagi.
– Oczywiście, że możliwe. Zrób to dla siebie. Zasłużyłaś na to.
Mam na myśli nie tylko miłość Masona, lecz także twoją. Proszę cię,
spróbuj. – Kładzie mi dłoń na sercu. – Powinnaś być szczęśliwa także
tutaj. Bo wtedy odnajdziesz szczęście, nawet patrząc w lustro.
Coś ściska mnie za gardło, burczy mi w brzuchu, nogi zdrętwiały.
Boże, dawno nie czułam się tak fatalnie. Mimo to kładę dłoń na ręce
Andie i oddycham pełną piersią. Nie mogę o tym myśleć…
Wstaję przy jej pomocy, na chwiejnych nogach podchodzę do
lustra, patrzę na swoje odbicie i śmieję się cicho, bo mój podkład
tkwi niewzruszony. Trochę się rozmazał pod oczami, maskara uległa
potokom łez, ale poza tym wszystko w porządku.
Słyszę odgłosy za sobą. Odwracam się. Andie wysypuje zawartość
mojej torebki na łóżko.
– Za dużo myślę, często brakowało mi odwagi. Szłam do przodu
zazwyczaj tylko dlatego, że pchałaś mnie kopniakiem w cztery litery.
– Torebka jest pusta. Andie patrzy na mnie zdecydowanie. –
I dokładnie teraz to właśnie zrobię dla ciebie. – Podchodzi do mnie,
pochyla się nad toaletką, bierze chusteczki do demakijażu, wciska do
torebki i podaje mi ją. – Nic więcej nie jest ci potrzebne. A teraz
idziemy.
Wyjmuje komórkę, wzywa taksówkę, bo jej zdaniem żadna z nas
nie powinna teraz siadać za kierownicą. Delikatnie, ale stanowczo,
wypycha mnie z mieszkania. Przed wejściem podnosi mój klucz,
wciska mi do kieszeni i zamyka drzwi. Wychodzimy. Ciągle mam na
ramionach cieniutki różowy sweterek.
Pozwalam, by wyprowadziła mnie na dwór, wsadziła do taksówki
i podczas jazdy obejmowała czule. Wtulona w nią, na kilka minut
zamykam oczy. Całe ciało mi ciąży. Serce bije z najwyższym
wysiłkiem.
Dojeżdżamy. Na widok budynku zaczynam się denerwować.
Sztywnieję, nie mam pojęcia, czy dam radę wejść do środka.
Kiedy drzwi mieszkania stoją otworem i widzę poruszonego
Coopera, który zdążył już wydeptać bruzdy w podłodze, Andie musi
mi przypomnieć, że powinnam oddychać.
– Mason wyszedł – mówi tylko. Nie jestem w stanie zareagować.
– Ale gdzie jest? Mówił coś? – Andie krzywi się niespokojnie.
– Ja wiem – szepczę i czuję, jak oboje na mnie patrzą, Andie ze
zdumieniem, Cooper z niedowierzaniem.
– W klubie? – pyta. Potwierdzam ruchem głowy, wytrzymuję jego
spojrzenie, nie zwracam uwagi na zwątpienie. Tak, naprawdę sądzę,
że właśnie tam jest. To jego dom. Dawniej i dzisiaj. To miejsce,
w którym wszystko się zaczęło, od ananasa na kieszonce jego
koszuli.
– Pojedziemy tam razem. I to już.
– Dzięki – mamroczę i usiłuję się uśmiechnąć. Teraz Cooper jest
przy mnie, obejmuje mnie, a potem pyta, co znowu nabroiliśmy.
I chociaż Andie na niego krzyczy, uśmiecham się. Nie mam pojęcia.
Moje życie od dawna nie było tak skomplikowane.

– Trzymaj. – Andie odpina swój klucz z breloczka i wciska mi w dłoń.


Nie mam pojęcia, gdzie jest mój.
Jesteśmy na miejscu, stoimy na trotuarze. Wysiadam z taksówki.
Andie otwiera okno.
– Uważaj na siebie. I na Masona. Odezwijcie się, gdyby coś było
nie tak, albo jutro, albo… – Cooper obejmuje ją lekko. Andie
milknie.
Uśmiecham się, na ile to możliwe, i postanawiam zrobić to, czego
boję się najbardziej: zmierzyć się ze sobą.
Drzwi klubu zamykają się za mną i spowija mnie mrok. Pali się
tylko światło przy dużym barze. Natychmiast dostrzegam Masona.
Nie wiem, czego bałam się bardziej – tego, że go nie znajdę, czy
tego, że tu będzie. Teraz jednak już nie muszę zawracać sobie tym
głowy.
Ruszam powoli w jego kierunku. Siedzi do mnie plecami. Widzę
jego zwieszone barki i pochyloną głowę. Lustro za barem jest
w kawałkach.
Z trudem przełykam ślinę, nerwowo splatam i rozplatam zimne
dłonie. Z każdym krokiem jestem bliżej, z każdym krokiem jest mi
ciężej. Bo każdy z nich oddala mnie od tego, co wmówili mi rodzice.
Każdy bardziej kruszy przekonanie, że muszę się ukrywać. To
przekonanie musi pęknąć.
Idę więc dalej i przyjmuję na klatę cały ból i strach.
Już nie tylko widzę, lecz także słyszę Masona. Słyszę jego ciche
przekleństwa i westchnienia. Słyszę, jak sobie czegoś nalewa
i odstawia butelkę.
Dzieli mnie od niego zaledwie dziesięć kroków, gdy zatrzymuję się
gwałtownie.
– Cześć – szepczę ochryple. Mason sztywnieje natychmiast.
Napinają się mięśnie jego barków, ramion, cały się spina. Ale nie
odwraca się do mnie i nagle ogarnia mnie przerażenie, że już tego
nie zrobi. Że mnie nie wysłucha, że to już naprawdę koniec i…
Nie. Nie mogę tak myśleć. Dam radę.
Z duszą na ramieniu nabieram głęboko tchu, zamykam oczy na
dwie, trzy sekundy.
– Nie wiem, od tego zacząć – zaczynam cicho, ale mam wrażenie,
że mój głos niesie się tysiąckrotnym echem po sali. W końcu Mason
jednak się odwraca. Potrzebuję wszystkich sił, by na jego widok się
nie załamać. Tak bardzo go zraniłam, raniłam od dawna. Kłamałam,
tak jak on. Nie widziałam tego. Ja naprawdę chciałam go tylko
chronić. Nie, to nie jest cała prawda. Przede wszystkim chciałam
chronić siebie. Byłam takim tchórzem…
Patrzy na mnie w milczeniu, lekko zamglonym okiem, ze
zmierzwionymi włosami i rozpaczą na twarzy.
Dalej idę w jego kierunku, zatrzymuję się kilka kroków od niego,
żeby widział dokładnie, co robię. A jednak zachowuję pewien
dystans. Rodzaj szklanej ściany, która daje mi iluzję ochrony, żebym
naprawdę zrobiła to, co zamierzam.
Na jego twarzy maluje się coś na kształt nadziei, ale nie rusza się
z miejsca. Kiedy chce wstać, powstrzymuję go ruchem dłoni.
– Proszę cię – błagam, zwilżam wargi językiem. – Proszę, zostań
tam. Ja… Nie dam rady, jeżeli do mnie podejdziesz. – Kiwa tylko
głową i czeka.
Drżącymi rękami ściągam wełniany sweterek, obowiązuję się nim
w pasie. A potem sięgam do torebki i wyjmuję pierwszą chusteczkę
do demakijażu. Usta mi drżą, gdy nabieram tchu i zaczynam.
– Nigdy nie chciałam cię zranić. Ja… – Zacinam się, plotę bez
sensu. Oczy znowu mi płoną, w tej chwili najbardziej na świecie chcę
uciec albo przynajmniej odwrócić wzrok. – Od wielu lat nie
pływałam. Nie ma dnia, bym pokazała się bez makijażu. Codziennie
noszę maskę i nawet przed samą sobą nigdy do końca jej nie
zdejmuję. – Powoli unoszę chusteczkę do demakijażu. – Boję się.
Boję się od bardzo dawna. – Czuję na policzkach pierwsze łzy, kiedy
przesuwam chusteczkę w dół policzka. Kiedy zmywam pierwszą
warstwę maski. Powtarzam ruch, składam chusteczkę na pół, cały
czas wpatrzona w Masona. – Rodzice nauczyli mnie przede
wszystkim jednego: jeżeli nie jesteś idealna, jesteś do niczego. Nikt
nie będzie traktował cię poważnie, wszyscy cię wyśmieją. Nikt nie
lubi inności. Odkąd sięgam pamięcią, wstydziłam się siebie. Każdego
dnia bałam się być sobą. Aż nie było już powrotu. Nie dla mnie. –
Z trudem przełykam ślinę. – I wtedy w moim życiu pojawiłeś się ty
i po raz pierwszy od bardzo dawna zastanawiałam się, jak by to było
rozbić ten mur. Chociaż na chwilę. – Chusteczka chłodzi rozpalony
policzek, przeciągam nią jeszcze raz, zerkam kątem oka i nagle kręci
mi się w głowie. Zrobiłam to.
Chowam ją do torebki, wyjmuję kolejną i zmywam następną
powłokę. Działam jak w transie. Zmywam kolejne warstwy podkładu,
całą lewą stronę twarzy, w dół szyi, aż do końca znamienia. Jego
obszar znam na pamięć.
A potem usuwam także resztkę makijażu. Aż nie zostaje już nic.
Kiedy kończę, chowam ostatnią chusteczkę i patrzę Masonowi
prosto w oczy. Z jego twarzy nie da się niczego wyczytać.
– Ale tego nie zrobiłam. Udawałam, że nie znaczysz dla mnie
więcej niż Cooper czy Dylan, że jesteś tylko przyjacielem.
Oszukiwałam siebie, a najgorsze, że cały czas zdawałam sobie z tego
sprawę. Po prostu brakowało mi odwagi, by to przyznać. – Szlocham
cicho. – To jest znamię. Wrodzona skaza na skórze. W moim
wypadku laser nie pomógł, więc ratuję się profesjonalnym
podkładem. Bo nie potrafiłam zaakceptować, że jestem inna niż
wszyscy. Bo uważałam, że skoro ja tego nie potrafię, nie zrobi tego
nikt inny.
Stanowczo ocieram łzy z oczu, cały czas wpatrzona w Masona.
– Teraz już wiesz. Nie jestem tą June, której pragniesz. Ale… –
Głęboko nabieram powietrza w płuca. – Ale jestem tą samą June,
która się w tobie zakochała.
Nie reaguje. Wzbiera we mnie panika.
Odwracam się więc i chcę odejść. Nagle jednak Mason zrywa się
z barowego stołka, który ląduje na podłodze, i natychmiast jest przy
mnie. Po mojej odwadze nie został nawet ślad. Nie zostało już nic.
Czuję się naga, bezsilna. Jakbym stała na polu bitwy bez broni
i zbroi.
– Dokąd, kotku? – pyta cicho. Stoimy naprzeciwko siebie, ale się
nie dotykamy. – Na miłość boską, June. Chciałbym się na ciebie
złościć. Ten jeden jedyny raz chciałbym się na ciebie złościć, bo tak
długo robiłaś ze mnie idiotę. Bo mi nie powiedziałaś, o co chodzi. Bo
pozbawiłaś mnie prawa wyboru, decyzji, czy to ma dla mnie
jakiekolwiek znaczenie. – Opuszczam wzrok, a on kładzie mi dłoń na
policzku. Dokładnie na znamieniu. Z sykiem wciągam powietrze,
podnoszę wzrok, odchylam głowę do tyłu, by na niego patrzeć. – Ale
nie mogę. Naprawdę sądziłaś, że to coś zmieni? Naprawdę myślałaś,
że to mi przeszkadza? – Teraz ujmuje moją twarz w dłonie. –
Kocham ciebie, June. Ciebie, kiedy jesteś wściekła, kiedy się
śmiejesz, kiedy mnie wyklinasz. Kocham ciebie. A to wcześniej, to…
Do cholery! Zdajesz sobie sprawę, co ze mną wyprawiasz? – Jego
głos przyprawia mnie o gęsią skórkę i żar jednocześnie. Jego słowa
przenikają mnie na wylot. Zamykam oczy, bo nie mogę uwierzyć.
Nic nie dzieje się tak szybko. Tak szybko nie można się zmienić.
Ale chciałabym spróbować.
– Znamię jest brzydkie. Bałam się. Był kiedyś w moim życiu ktoś,
komu je pokazałam. To było dawno temu. Uważał, że jest
obrzydliwe, że… – Zagryzam usta, bo nie jestem w stanie tego
powiedzieć.
Pochyla się, całuje mnie, aż czuję dymny smak whisky. Czuję smak
Masona. Ten pocałunek jest szalony, władczy i kończy się
zdecydowanie za szybko. Dyszymy głośno i ciężko. Po wszystkim, co
się wydarzyło, nasze serca biją równym rytmem. To cudowne
uczucie.
Mason odrywa się ode mnie.
– Ja to nie on, June. Ja to ja, a to… – Muska pocałunkiem mój
policzek, przesuwa językiem po znamieniu, wzdłuż mojej szyi, aż
znajduje wargami płatek ucha. – Niczego nie zmienia. –
Nieoczekiwanie bierze mnie za rękę i kładzie sobie na rozporku.
Czuję jego erekcję, czuję, jak napiera na moją dłoń, i wzdycham
cicho. Drugą dłonią chwytam połę jego koszuli i staram się
zrozumieć, że to nie ma dla niego znaczenia. Że nigdy więcej nie
muszę się przed nim ukrywać. – Jesteś cudowna, kotku. Uważam tak
od początku. Jeżeli mi na to pozwolisz, od dzisiaj każdego
cholernego dnia będę ci udowadniał, że mówię poważnie. Szaleję za
tobą. – Jakby wyczuwał moje wahanie, Mason odsuwa się odrobinę,
patrzy na mnie. Uśmiecha się, ściera mi z twarzy ostatnie ślady łez.
– Tak mi przykro, Mason – szepczę. Kiwa głową.
– Mnie też.
Jestem wolna. Wspinam się na palce, obejmuję go i całuję tak, jak
chciałam to zrobić od dawna. Bez wahania, bez namysłu, bez lęków,
bez tajemnic i bez maski. Tylko ja. Tylko Mason.
Bez obaw przed tym, co nazajutrz.
Rozdział 35
Jeśli to sen, nigdy więcej nie chcę się obudzić.

Mason

Nie mam pojęcia, czy śnię, czy nie, ale nie będę się szczypał, żeby się
upewnić i zaryzykować, że ten sen się skończy.
Ale… Wydaje się taki rzeczywisty. To prawda. Trzymam June
w ramionach, a już myślałem, że to koniec. Już myślałem, że to się
nigdy nie wydarzy.
– Kocham cię – szepcze.
Kocha mnie. Te słowa wstrząsają mną do głębi. Po tym, co się
wydarzyło, co powiedziała, jak przyszła do mnie, stanęła przede mną
i pokazała, co ją dręczy, a ja nie jestem w stanie wytłumaczyć, jak się
wtedy czułem ani co czuję w tej chwili. Teraz rozumiem. Wszystko.
Każdą odmowę, każde wahanie. Cały ten chaos, problemy, bo June
wstydzi się swojego wyglądu. June. Odważna, głośna June. W życiu
nie pomyślałbym, że skrywa coś takiego. Doskonale to robiła,
doskonale maskowała swój sekret.
Aż za dobrze. Przykro mi, że ją okłamywałem. Przykro mi, że
sądziła, że to ma dla mnie jakieś znaczenie. To znamię sprawia, że
jest tą osobą, którą jest. Osobą, którą kocham. Jak mógłbym nie
kochać go tak samo jak jej?
Nie mam zamiaru lekceważyć jej uczuć. Ale będę udowadniał, że
jest inaczej, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Aż sama siebie zobaczy tak,
jak ja ją widzę: jako najwspanialszą istotę na całej planecie.
Zamykam oczy i zatracam się w pocałunku. June zawsze dobrze
całowała, ale teraz jest inaczej. Lepiej. Jest w tym wolność. To nie
walka, to nie wahanie. To swoboda.
Władczo biorę jej usta w posiadanie, tulę do siebie, chwytam
każdy jej jęk. Przesuwam dłońmi wzdłuż jej szyi, przez plecy, po
materiale sukienki, przez który wyczuwam więcej, niż się
spodziewałem. Całuję ją gorączkowo, bawię się językiem, obejmuję
pośladki, napieram na nią całym ciałem.
Przeklinam, bo muszę przerwać pocałunek i otworzyć oczy, żeby
się nie przewróciła. Prowadzę ją wzdłuż baru, aż do schodków za
kontuar. Przesuwam dłonią po blacie, upewniam się, czy nie zostały
jakieś odłamki szkła, ale nie. Lustro pękło pośrodku, większość
wylądowała właśnie tam albo na półce poniżej.
Podnoszę ją tak energicznie, że wydaje cichy jęk zdumienia. Teraz
to ona musi się do mnie pochylać, ja tymczasem staję między jej
nogami i unoszę sukienkę. Powoli, powolutku. Przesuwam
opuszkami palców po jej kolanie, udzie, wyczuwam delikatną gęsią
skórkę, gdziekolwiek jej dotykam. Rozkoszuję się tym, aż June
wplata mi palce we włosy i ciągnie leciutko. Nie boli, lecz podnieca.
Patrzymy na siebie bez tchu. Wpatruję się w jej zielone oczy,
w których pragnienie i zdecydowanie ciągle walczą z niepewnością,
w jej jasną skórę, która jak piasek niknie w morzu czerwieni.
Boże, ależ ona jest piękna.
Jednym ruchem wsuwam jej dłonie pod sukienkę, ujmuję za
pośladki, przyciągam do siebie, aż jest już przy mnie.
– Mason – szepcze z ustami tuż przy moich. Już się cieszę, że
jeszcze wiele razy będę słyszał moje imię z jej warg.
– Powinniśmy wezwać taksówkę. I to natychmiast. Bo inaczej
rozbiorę cię tutaj, w klubie, i…
– A co w tym złego?
– Nie mam na dole prezerwatyw – wyznaję cicho.
– Więc chodźmy na górę. – Puszcza moje włosy, przesuwa palcami
po twarzy, obrysowuje linię podbródka, wzdłuż szyi aż do
kołnierzyka koszuli. W takiej sytuacji nie jestem w stanie myśleć. –
Nikogo nie ma, mamy cały klub dla siebie. No i… Mówiłeś, że na
górze nigdy do niczego nie doszło.
– Nigdy. – Jeszcze nigdy nie poszedłem w klubie z żadną do łóżka.
– Więc na co czekasz? Zanieś mnie na górę albo przynieś te
cholerne prezerwatywy – szepcze mi do ucha. Z trudem przełykam
ślinę.
– Dlaczego nie zainstalowałem automatów na parterze? Dlaczego?
– mamroczę pod nosem, z ustami na jej skórze. Kiedy czuję jej
uśmiech pod wargami, odwzajemniam go. – Poczekaj tutaj! –
Z trudem odrywam się od niej. – Nie waż się uciekać, June. Mówię
poważnie. – Jej śmiech towarzyszy mi, gdy idę przez parkiet, który
jeszcze nigdy nie wydawał mi się taki wielki. Biegnę na górę,
otwieram drzwi i chwytam garść prezerwatyw, które zostały po
ostatniej karcianej rozgrywce.
Chwilę później wracam do June, do baru, obejmuję ją i przyciągam
do siebie.
Na dzisiaj dosyć rozłąki.
Obejmuję jej twarz, całuję szyję, rozkoszuję się jej reakcją. Tym,
jak odrzuca głowę do tyłu i napręża plecy.
Czuję na sobie jej dłonie, przyprawiają mnie o dreszcze. Gdy
oplata mnie prawą nogą i przyciąga jeszcze bliżej, wyrywa mi się
stłumiony jęk.
Kiedyś powiedziałem, że za jeden jej pocałunek wywołałbym
wojnę. To prawda. Dla niej podpaliłbym cały świat…
Rozdział 36
Nie wierzę w przeznaczenie. Już nie. Wierzę, że kontrolujemy życie
bardziej, niż nam się wydaje.

June

Mason wraca, wyraźnie dumny z garścią prezerwatyw w dłoni, rzuca


je na kontuar, a potem obejmuje mnie i nagle jego ręce są wszędzie.
Kręci mi się w głowie. To dobre uczucie, pozbawia mnie tchu.
Strach, lęki i obawy, którymi się gryzłam, nie zniknęły na zawsze.
Ale w tej chwili ich nie ma i właśnie to się liczy. Po raz pierwszy nie
myślę, jak się pozbyć faceta, z którym teraz pójdę do łóżka, ani co
sobie pomyśli. Zastanawiam się za to, jak to będzie obudzić się
u jego boku… Jak to będzie nie uciekać, tylko zostać?
Pocałunki Masona doprowadzają mnie do szaleństwa. Tak samo
jak jego namiętność i zarazem ostrożność. Całuje mnie czule
i jednocześnie szorstko. Pod pośladkami wyczuwam twardość
kontuaru i bliskość Masona na podbrzuszu. Przywieram piersiami do
jego klatki piersiowej i mam wrażenie, że tonę w każdym dotyku.
Nasze jęki i westchnienia wypełniają całe pomieszczenie, krew
szumi mi w uszach. Najchętniej uczyłabym się całego jego ciała, ale
brakuje mi cierpliwości.
– Mason – jęczę błagalnie, obsypuję go pocałunkami, gdy czuję
jego dłoń na pośladku, otaczam go nogami. Podnosi mnie bez
wysiłku, żebym nie zsunęła się z baru, przyciąga do siebie, do swojej
erekcji, którą aż zbyt wyraźnie wyczuwam przez cienki materiał
spodni, aż dygoczę na całym ciele. Moje majteczki są całkiem mokre,
ale mam to w nosie. To dowód, jak bardzo go pragnę.
Mason przeklina cicho, wplata dłoń w moje włosy, przyciąga do
siebie, przywiera ustami do moich. Kiedy otacza językiem mój, kiedy
wreszcie całkowicie bierze moje usta w posiadanie, nie jestem
w stanie myśleć logicznie.
– Wykończysz mnie, kotku.
– Żebyś wiedział – odpowiadam szeptem. – Jeżeli natychmiast nie
rozbierzesz i mnie, i siebie. – Jego gardłowy śmiech muska moje
ucho. Przeszywa mnie dreszcz. Mason przerywa pocałunek, patrzy
mi w twarz, odgarnia kosmyk włosów z czoła z taką czułością, że
brakuje mi tchu. Odwzajemniam jego spojrzenie. Moje serce
wypełnia miłość. Jest jej tyle, że aż boli. Nigdy więcej nie będę jej
ukrywać. Nie będę się przed nim chować. Wreszcie mogę być sobą.
Wolna.
– Teraz już wiem – mówi poważnie. – Teraz już wiem, czemu
uciekłaś, gdy po raz pierwszy byliśmy tu razem. Na górze. –
Odwzajemniam jego spojrzenie i jednocześnie czuję, jak serce wali
mi o żebra. – Powiedziałem, że jesteś piękna. I to cię przeraziło.
Nie jestem zdolna mu odpowiedzieć, nie mogę nawet skinąć
głową, więc tylko patrzę.
– Jesteś przepiękna, June – powtarza tamte słowa. Tym razem nie
budzą we mnie strachu. Tym razem nie doprowadzają do łez.
I nigdzie nie idę. Zamiast tego zarzucam mu ręce na szyję
i uśmiecham się. Odpowiada tym samym.
Całuje mnie lekko, delikatnie, a potem odrywa się ode mnie.
Protestuję cicho. Przez chwilę, póki się nie zorientuję, co zamierza.
Ściąga koszulę przez głowę i ciska na podłogę. Sekundę później jego
zwinne palce znajdują wstążkę mojej sukienki. Rozwiązują ją. Czuję
jego dłoń, jego ciepło przez materiał. Kiedy wreszcie dotyka palcami
mojego brzucha, głośno nabieram tchu. Nasze oddechy splatają się.
Chcę go znowu pocałować, ale Mason odsuwa się ode mnie i prostuje
odrobinę. Jęczę na znak protestu. Nie zwraca na to uwagi. Delikatnie
zsuwa mi ramiączka z barków. Coraz niżej i niżej, przez moje piersi,
cieniutki staniczek, wzdłuż moich żeber. I cały czas na mnie patrzy.
Powoli, aż jęczę cicho, bo nie mogę dłużej wytrzymać tej męki. Jego
dłonie są wszędzie. Mój świat staje w ogniu.
– Mason, błagam cię – zaklinam go. – Po prostu podrzyj tę
sukienkę.
Jednocześnie uczę się napiętych mięśni jego ramion. Jednym
ruchem, bo nie wytrzymam już ani chwili dłużej, przyciągam go do
siebie, przywieram ustami do jego szyi. Mocno, widocznie, aż czuję
wibracje jego westchnienia. Puszczam go i z dumą podziwiam moje
dzieło.
– To dopiero jest malinka – oznajmiam.
Mason parska śmiechem.
– Dzięki, kotku. Proszę bardzo, oznaczaj teren, i tak nikt inny nie
ma tu wstępu. Ale żebyś wiedziała, tamte malinki to była celowa
robota.
– Byłam zazdrosna. I wściekła. Najchętniej udusiłabym cię wtedy
pączkami. – Brak mi słów, gdy widzę jego minę.
– Taki był plan.
Szybko odrywam się od niego, odsuwam na tyle, by rozpleść nogi
i zsunąć się na ziemię. Energicznie obracam go za ramiona, aż staje
plecami do parkietu. Tego się nie spodziewał.
– Co to ma być, kotku? – Jego ochrypły głos przyprawia mnie
o dreszcz podniecenia. Podobnie jak jego rozpalone spojrzenie.
– Wiesz chyba, że nie grzeszę cierpliwością – odpowiadam.
Przesuwam dłońmi po jego klatce piersiowej, brzuchu, po
delikatnych brązowych włosach, które nikną za paskiem, którym
właśnie się bawię, a Mason jęczy cicho. Jego ptak wyraźnie budzi się
do życia.
Rozpinam mu spodnie, opuszczam je, na moje szczęście razem
z bokserkami. Z trudem przełykam ślinę. Chcę się z nim kochać.
Natychmiast.
Buty, skarpetki i spodnie lądują na podłodze. Prostuję się, ściągam
sukienkę, bardzo świadoma faktu, że Mason śledzi każdy mój ruch.
Z rozkoszą zdejmuję staniczek, upuszczam na podłogę, a potem
sięgam do majteczek. Stopą przesuwam bieliznę na bok.
Widzę pożądanie i czułość w jego oczach i wtedy podejmuję
decyzję. Klękam przed nim, podnoszę wzrok. Wahałam się przez
chwilę, bo przemknęło mi przez głowę, że nie mam makijażu.
Zapomniałam o tym. Mason sprawił, że o tym zapomniałam…
A teraz to już i tak bez znaczenia.
– June, co… Cholera! – Odchyla głowę do tyłu, gdy zamykam dłoń
na jego erekcji, zaciskam, przesuwam w górę i w dół. – Kotku,
przestań, błagam – prosi, ale nie odsuwa się. Wbija dłonie
w krawędź baru, wysuwa biodra w moją stronę. Rozkoszuję się tym.
Nie chcę przestać. A zatem ulegam pragnieniu, całuję jego brzuch,
czuję, jak porusza się pod moim dotykiem, jak się napina i porusza
niespokojnie. Kiedy pochylam głowę, kiedy wędruję pocałunkami
coraz niżej i wreszcie bez uprzedzenia biorę go w usta, Mason głośno
nabiera tchu i szepcze moje imię.
Obejmuję go wargami, zaczynam ssać, raz za razem. To cudowne
uczucie. Aż Mason nagle podnosi mnie, aż się od niego odrywam.
Bez wysiłku stawia mnie na nogi.
– Przestań. Jeżeli nie przestaniesz, będziemy mieć problem.
Oblizuję usta i całuję go namiętnie. Kąsam jego dolną wargę,
jednocześnie gorączkowo szukam prezerwatywy. Walczę
z cholernym opakowaniem, a Mason niczego mi nie ułatwia, bo
pieści moje piersi, bawi się nimi. Sutki nabrzmiewają boleśnie,
z oczekiwaniem, kiedy je ściska. Głośno nabieram tchu.
Wreszcie! Folia pęka, beztrosko rzucam opakowanie na bok,
wkładam mu prezerwatywę.
– W sumie miałem trochę inne plany – mamrocze Mason drżącym
głosem z ustami przy moich wargach, ja jednak tylko się uśmiecham.
Z seksownym pomrukiem unosi mnie jednym ruchem, pokonuje
kilka kroków za bar, i nagle tkwię między nim a ścianą,
nieoczekiwanie chłodną za plecami. Jego erekcja dotyka mojego
rozpalonego wnętrza. Wzdycham gardłowo. Splatam ręce za jego
plecami, wtulam się w niego, bez namysłu unoszę biodra, zajmuję
pozycję. Kiedy odsuwa się odrobinę i nagle czuję go w sobie, wyrywa
mi się cichy jęk. Mason obejmuje moje biodra i uda, unosi mnie,
widzę napięcie jego mięśni, widzę żyłę pulsującą mu na szyi i wiem,
ile wysiłku go to kosztuje. Ponieważ z nim nie współpracuję, bo
chciał, by to działo się powoli i ciągle się łudzi, że się uda.
– Mason – szepczę i pochylam się odrobinę. – Daj spokój. –
Jeszcze bardziej napinam mięśnie nóg.
– Kotku, to naprawdę nie potrwa długo, jeżeli tak się na mnie
rzucasz. Od tak dawna tego pragnę, że… Cholera! – Udało mi się tak
przechylić biodra i oderwać od ściany, że wzięłam go głębiej
w siebie.
Lewą ręką dotykam jego policzka, przesuwam palcem
wskazującym po jego dolnej wardze. Obejmuję go za szyję,
przeczesuję włosy palcami.
– Będziesz spał ze mną częściej, niż tego chcesz. Obiecuję. –
Całuję go mocno, głęboko, i czuję, jak przestaje się opierać. Teraz!
Jednym płynnym ruchem całkiem biorę go w siebie, wyginam plecy.
Jest tak głęboko we mnie, że sama już nie wiem, gdzie on się
kończy, a ja zaczynam. Powtarzam jego imię. Obejmuje mnie, gdy
rozkoszuję się tą chwilą. A potem odsuwa się, odrobinę unosi mi
pośladki i boleśnie powoli wysuwa się ze mnie. By wrócić szybko
i mocno.
Przy każdym pchnięciu przyciskam plecy do ściany. Nigdy w życiu
nie podejrzewałam, że coś takiego może mnie kręcić. To, jak Mason
mnie bierze. To, jak mnie obejmuje. Tyle w tym ostrożności
i pożądania. Bierze mnie szybko i mocno, i zarazem z taką czułością.
Nasze oddechy niosą się echem po pomieszczeniu, odnajdujemy
wspólny rytm, coraz szybszy, a napięcie we mnie wzbiera z każdym
ruchem. Okrywam się potem, jest mi gorąco, czuję się, jakbym miała
gorączkę. Nie jestem w stanie myśleć, mogę tylko czuć. A czuję
wszystko.
Mason mnie całuje, jego język przyśpiesza, napiera na mnie tak
samo, jak jego biodra. Z ustami przy jego wargach, gorączkowo
wbijam się w jego barki. Pozwalam, by przejął kontrolę. Daję się
ponieść.
Aż czuję, jak spina się we mnie.
– June – szepcze moje imię. A potem kończy.
Oszołomiona, półprzytomna, trwam między nim a ścianą i usiłuję
odzyskać oddech.
Zanim do końca zdaję sobie sprawę, co się dzieje, znowu siedzę na
kontuarze, a Mason wysuwa się ze mnie. Jestem pusta. Nagle robi mi
się zimno.
Odrzuca prezerwatywę, doprowadza się do porządku i natychmiast
wraca do mnie.
– Cholera, uprzedzałem cię. – Potrząsa głową. – Nastolatek
wytrzymałby dłużej.
– Było warto. – Uśmiecham się błogo.
– Nie myślisz chyba, że tak cię zostawię?
– Co… – Nie kończę pytania, bo czuję palce Masona po
wewnętrznej stronie mojego uda. Nogi zaczynają mi drżeć.
Odnajduje moją wilgoć, zaciska zęby. Wbijam mu palce w ramiona,
gdy powtarza ruch.
– Chciałem się tym nacieszyć, zanim pójdziemy do łóżka. Musimy
popracować nad twoją cierpliwością – mamrocze, a ja tylko kiwam
głową. Tak, to da się zrobić.
Zajmuje pozycję między moimi nogami, zarzuca je sobie na barki,
rozsuwa mi kolana. Nie jestem w stanie protestować, opieram się na
łokciach. Bez wahania odnajduje mnie ustami, prowadzi do
orgazmu. Mogę tylko zamknąć oczy i odrzucić głowę do tyłu.
– Mason – dyszę. Wkrótce czuję skurcz, niemal nieznośne
łaskotanie. Mason trzyma mnie, tuli, gdy myślę, że rozpadam się na
kawałki. Orgazm jest tak intensywny, że na chwilę zapominam,
gdzie jestem.
Trwam w tej samej pozycji, zdyszana. Mason jest blisko, widzę
jego twarz nad sobą.
– Z całą pewnością będę to często powtarzał.
Całuje mnie w skroń i policzek, a potem bierze na ręce i rusza
w kierunku parkietu.
– Idziemy na górę, do łóżka. Tam dasz mi chwilę odpocząć,
a potem po raz kolejny spróbujemy cię okiełznać. – Uśmiecham się
w jego ramionach i wtulam w jego pierś.

Obudzić się u czyjegoś boku to nowe doznanie.


Jest ciemno choć oko wykol, gdy unoszę powieki. W pierwszej
chwili nie wiem, gdzie jestem, co się dzieje, wysuwam się z łóżka
i wpadam na coś twardego. Drzwi znajduję mniej lub bardziej
niechcący i już mam je otworzyć, gdy na posłaniu ktoś się porusza.
Przez małe okienko w sąsiednim pokoju wpada światło słoneczne.
Zatrzymuję się w pół kroku. Jestem tu z Masonem.
– Już w nogi, kotku?
Przyłapana na gorącym uczynku, odwracam się i patrzę w jego
zaspaną twarz, a potem wracam. To mój nowy ukochany widok.
Zresztą trochę bez sensu uciekać bez ciuchów.
– Nie tak łatwo pozbyć się starych nawyków. W pierwszej chwili
nie wiedziałam, gdzie jestem. – Ponownie wtulam się w niego,
rozkoszuję jego ciepłem i bliskością. – I wiesz co, Mason?
– No? – mruczy zaspany.
– Składam wymówienie.
Teraz unosi powieki i odwraca głowę, by na mnie spojrzeć.
– A to dlaczego?
– Nie sypiam z szefem, sorry. Poszukam sobie czegoś innego.
Uwierz mi, żadne z nas nie chce, żebym dalej tu pracowała. Ale
bardzo chętnie zostanę jeszcze tydzień czy dwa, żeby Andie znalazła
jakieś rozwiązanie. Może też będziesz miał szczęście i Susie niedługo
wróci.
Palcem wskazującym kreślę kręgi na jego brzuchu.
– Zostaniesz do powrotu Susie? Proszę cię. Zostawisz mnie z ręką
w nocniku?
– W życiu nie zrobiłabym czegoś takiego.
– Akurat – mamrocze, ale słyszę radość w jego głosie.
– Co teraz? Z nami? – Nagle znowu jestem tą samą niepewną
siebie dziewczyną, która najchętniej ukryłaby się za makijażem, ale
tego nie zrobi.
– Mam nadzieję, że pytasz, bo chcesz to usłyszeć, a nie dlatego, że
nie wiesz.
– Nie, nie mam pojęcia – kłamię mało przekonująco i z wielkim
zadowoleniem.
– Teraz oczywiście będziesz sypiać w moim łóżku. Kiedy tylko się
da, najlepiej co noc. Już nigdy nie zaznasz spokoju i nie będziesz
mogła wziąć prysznica sama. A rano, po powrocie z wiosłowania,
będę cię budził, rozbierając cię do naga.
Ze śmiechem szturcham go w bok.
– Przecież ja już wtedy od dawna nie śpię.
– Ale to i tak kusząca perspektywa. – Milczy przez dłuższą chwilę.
– Chcę być z tobą, June – mówi poważnie. – Tak naprawdę. Nie tylko
czasami, nie tylko potajemnie. A ty? – Widzę jego napięcie i dlatego
obejmuję go mocniej.
– Brzmi przerażająco – przyznaję. – I cudownie.
– Dobrze. Bardzo dobrze. – Nie wiadomo, kiedy ochrypł.
– Co z firmą ojca?
Oddycha głęboko.
– Nie zastanawiałem się nad tym. Jeżeli zdecyduję się tam
pracować, najpierw muszę skończyć studia i potraktować je bardziej
poważnie. I zostanę w Seattle. O to nie musisz się obawiać.
Uśmiecham się pod nosem.
– Tak przy okazji, wczoraj zasnęliśmy.
Wyraźnie zadowolony, bez uprzedzenia odwraca się do mnie
i przykrywa sobą. Odruchowo odpycham go, teraz leżę na brzuchu.
Jednym szybkim ruchem ściąga ze mnie kołdrę i nagle mam pod sobą
miękki materiał prześcieradła, a jego usta przy uchu.
– W takim razie musimy nadrobić to, co przegapiliśmy. – Jego głos
przyprawia mnie o dreszcze. Głośno wciągam powietrze, gdy czuję
jego dłonie na pośladkach.

Koło południa wreszcie udało nam się zebrać ciuchy, ubrać się
i wyjść z klubu. Pojechaliśmy samochodem Masona, który
poprzedniego wieczoru zostawił niedaleko lokalu. Lada baru
wyglądała fatalnie w świetle dziennym. Szybko przetarłam kontuar,
na którym siedziałam, ze strachu, że został na nim odcisk moich
pośladków.
Musimy ściągnąć kogoś do wymiany lustra i uzupełnić stłuczone
butelki. Biedna Andie dostanie ataku.
Kiedy wchodzimy do mieszkania, widzimy ponurego Coopera,
Dylana z kanapką w dłoni, który oczywiście ogląda odcinek serialu
Mr. Robot, i Andie na granicy wytrzymałości. Ojoj. Zapomniałam do
niej napisać i powiedzieć, że wszystko w porządku.
Wszyscy na nas patrzą. Dylan tylko przez chwilę, widzi nasze
rozpromienione twarze, unosi rękę w geście pozdrowienia
i ponownie zajmuje się telewizją. Najwyraźniej ocenił, że sprawy
mają się dobrze. Jakby zawsze widywał mnie bez makijażu. Dylan
jest jak zwykle wyluzowany i spokojny. Bardzo to w nim podziwiam.
– Cześć – mówię. Andie rzuca się na mnie. Odrobinę odsuwam się
od Masona.
– Dzięki – szepczę do niej i obejmuję serdecznie.
– Bogu dzięki. Kilka razy mało brakowało, a Andie straciłaby
panowanie nad sobą. Chciała przemeblować całe mieszkanie. –
Cooper patrzy na nas badawczo, ale żadne z nas nie okazuje nawet
cienia skruchy.
Andie odrywa się ode mnie i poprawia okulary na nosie.
– Ja… Powiedziałam Cooperowi. – Nasze spojrzenia odnajdują się.
Cooper kiwa głową. Czyżbym dostrzegła coś na kształt uśmiechu?
Mam najlepszych przyjaciół na świecie.
– Teraz idziemy pod prysznic, a później wyskoczymy po coś do
jedzenia. Chcecie coś, czy jak Dylan po prostu zapchacie się
kanapką? – Andie i Cooper wymieniają znaczące spojrzenia,
a Mason bierze mnie za rękę i prowadzi do łazienki. – Zastanówcie
się.
Idę za nim roześmiana. Kiedy wchodzimy do łazienki, Cooper
mamrocze coś o słuchawkach, a Mason woła do Andie:
– Słuchaj, nie bardzo wiem, jak ci to powiedzieć, ale musimy
ściągnąć kogoś, kto wymieni lustro. Za barem. To duże.
Andie otwiera szeroko oczy, jej brwi niemal dotykają nasady
włosów.
– Największe? – piszczy.
– Tak, właśnie to. Stało się coś dziwnego, a do tego te butelki…
– Andie? – pytam niespokojnie, ale Mason ciągnie mnie do
łazienki i słyszę już tylko, jak Andie woła:
– Mason! Co tam się stało, do cholery? Co to ma znaczyć?
On jednak zamyka drzwi i całuje mnie namiętnie.
– W życiu się nie spodziewałem, że Andie mnie kiedyś opieprzy –
szepcze mi w usta. Zarzucam mu ręce na szyję.
Jestem szczęśliwa. Niewyobrażalnie szczęśliwa.
Epilog
Kilka miesięcy później…

June

Pustka. Po raz ostatni wdycham powietrze tego pokoju, rozglądam


się po pustych kątach i uśmiecham pod nosem. Ten rozdział mojego
życia się kończy, zaczyna się coś nowego i już nie mogę się tego
doczekać.
Ostatnie pudło od dawna czeka w samochodzie. Weszłam jeszcze
raz, żeby się pożegnać. Przesuwam opuszkami palców po wiekowym
drewnie framugi. Tyle się tu wydarzyło. Tutaj spędziłam całkiem
sama pierwszy semestr, tutaj malowałam się codziennie
i przeglądałam w lustrze. Tutaj się wstydziłam albo po prostu
cierpiałam. Tutaj się śmiałam i płakałam. Tutaj byłam w domu.
Andie w pewnym sensie także. A dzisiaj?
Dzisiaj zamykam za sobą drzwi do mojego pokoju w akademiku
w budynku B uniwersytetu Harbor Hill. Szczęśliwie zakończyłam
praktyki, w kolejnym semestrze zaliczyłam wszystkie przedmioty
i zebrałam odpowiednią liczbę punktów. Utrzymałam stypendium.
Mam Andie, Coopera i Dylana. I Masona. Odnalazłam siebie.
Kiedy się odwracam, widzę Sarę w progu jej pokoju. Obserwuje
mnie. Nasza znajomość zaczęła się fatalnie, potem dłuższy czas
wcale nie było lepiej. Nieważne już, co zrobiła. Podchodzę do niej,
nie zwracam uwagi na nieufność w jej wzroku i wyciągam rękę.
– Bez względu na wszystko, co między nami było, mam nadzieję,
że znajdziesz to, czego szukasz.
Patrzy na mnie zaskoczona, jednak po chwili wahania ujmuje moją
dłoń i ściska ją. Jestem bez makijażu. Nie spodziewałam się, że
akurat Sara właściwie nie zareaguje. Zaledwie przez ułamek sekundy
patrzy na moje znamię, nie zawiesza na nim wzroku. Nie wprawia
mnie w zakłopotanie. Ale nawet te przeciągłe spojrzenia z każdym
dniem znoszę lepiej.
– A ja mam nadzieję, że ty już to znalazłaś – odpowiada. Kiwamy
sobie głowami. Nigdy się nie zaprzyjaźnimy, ale już przynajmniej nie
jesteśmy wrogami. I tak jest dobrze.
W tym momencie do pokoju wpada Andie, wita się z Sarą, która
wyraźnie zbita z tropu żegna się z nami. Andie ma nos czerwony
z zimna. Zaparowały jej okulary.
– Ty mnie w ogóle widzisz? – rzucam żartobliwie.
– Za chwilę – odpowiada. – Gotowa?
– Tak. – Serce ściska mi się na moment. – Tak. – Wkładam kurtkę,
biorę najlepszą przyjaciółkę pod rękę i wychodzimy z akademika.
Przez chwilę myślę o rodzicach. Wrócili z Japonii, ale zapowiada się
kolejna podróż. Tym razem Anglia. Odkąd to mi obojętne, jest
łatwiej. Mam rodzinę. Rodzina nie oznacza więzów krwi, lecz serca.
Mama niemal dostała zawału, kiedy jej oznajmiłam, że już nie
potrzebuję jej pieniędzy. Że teraz maluję się już tylko dla siebie. Ale
nie codziennie, żeby się ukrywać.
Jest coraz łatwiej.
Jedziemy moim starym gratem do South Lake Union, to niecałe
pięć kilometrów. Konkretnie prowadzi Andie, uparła się. Jest
południe, nad nami wiszą gęste ciemne chmury. W zimny
listopadowy dzień jedziemy pick-upem, w którym ogrzewanie
pozostawia wiele do życzenia. Andie włożyła nawet rękawiczki.
W samochodzie. Uśmiecham się pod nosem.
– Jesteśmy na miejscu! – oznajmia triumfalnie i wyłącza silnik.
Kiedy jednak obchodzę wóz, żeby wyjąć jedno z ostatnich pudeł,
powstrzymuje mnie.
– Nie, najpierw wejdźmy do środka. Pudła nie uciekną.
– Andie, pada.
– Przykryłyśmy je grubą plandeką. Nic im nie będzie.
– Jezus Maria, gdzie się podziała moja przyjaciółka? Ta z uroczymi
dziwactwami i fiołem na punkcie porządku?
Ze śmiechem prowadzi mnie do budynku. Jedziemy windą na samą
górę. Na tym piętrze jest tylko jedno mieszkanie. Mój nowy dom.
Otwieram drzwi. Wchodzimy do wąskiego przedpokoju, w którym
jeszcze stoją jakieś drobiazgi, których Mason nie uprzątnął, ale
Andie ciągnie mnie do saloniku. Na razie jest tam tylko gigantyczny
narożnik, mnóstwo pudeł i chaos.
– Czeka nas sporo roboty – stwierdzam.
– Owszem. Od jutra będę ci pomagać, wtedy szybciej się uporacie.
– Masz już plan, prawda?
– Inaczej nie byłabym sobą. – Krzywi się komicznie.
Salon jest przestronny, jasny, otwarty. Industrialny, niedoskonały,
szorstki. Trochę taki jak my. Obok kuchnia, z której prowadzi wejście
na taras na dachu. Widzę zebranych przyjaciół i nagle coś ściska
mnie za gardło.
– Wreszcie – wzdycha Dylan. – Przyniosłem ciasto, ale nie
pozwolili mi go tknąć, póki nie przyjedziecie. Istny koszmar.
Cooper przewraca oczami, a Mason… Mason patrzy na mnie.
Trzyma w dłoni butelkę z piwem korzennym, podaje mi kieliszek
szampana, całuje w policzek.
– Witaj w domu, kotku. – Wtulam się w niego, rozkoszuję ciepłem
i bliskością i uśmiecham lekko.
– Mogłabym tak żyć.
Wznosimy toast, Dylan zajada ciasto, które kupił, a nie sam
upiekł, co w końcu przyznaje. Ale przynajmniej się starał. Śmieje się
z Cooperem z jakiegoś drobiazgu. Ja tymczasem rozglądam się co
chwila. Nie mogę uwierzyć, że zamieszkamy razem z Masonem i że
od teraz on będzie naprawdę studiował. Że zaczyna pracę w firmie
ojca, tutaj, w Seattle. Wybrał to mieszkanie, twierdzi, że stąd
wszędzie dotrze na piechotę, a zresztą dzięki temu jesteśmy bliżej
centrum. Na uniwersytet mamy równie blisko jak wcześniej. Dla
niego najważniejsza jest bliskość wody, dlatego mieszkamy właśnie
tutaj. Mieszkanie znajduje się nad Lake Union. Wolę się nie
zastanawiać, ile za nie zapłacił. Zresztą i tak mi tego nie powie,
choćbym, nie wiem jak, protestowała. Drugie mieszkanie ojciec
przepisał na niego. Mason uparł się, żeby pozostali mieszkali tam
dalej, nawet jeżeli on już się wyprowadził.
Upijam łyk szampana, gdy przyjaciele ustawiają się przede mną
w rządku. Andie trzyma w dłoni wielki, płaski, kanciasty pakunek.
Skąd go nagle wytrzasnęła?
– Mamy coś dla was.
Zdumiona zerkam na Masona.
– Nie patrz tak na mnie. Nie mam pojęcia, co znowu
wykombinowali.
Andie wręcza mi pakiet. Wyczuwam coś jakby ramę. Rozrywam
opakowanie i moim oczom ukazuje się oprawiony obraz. Kolaż
fotografii, właściwie coś w rodzaju komiksu. Cooper go narysował,
połączył fotki i dodał kilka dymków wypowiedzi.
Mason zagląda mi przez ramię i razem podziwiamy dzieło naszych
przyjaciół. Małe i duże zdjęcia, jedne kolorowe, inne czarno-białe.
Niektóre celowo nieostre. Rewelacja.
– Stary, kiedy to zrobiłeś? – Mason wskazuje jedną z fotografii.
Przyglądam się jej uważnie.
– Jezus Maria, masz tu piżamę? Bawełnianą? We wzorek?
Cooper uśmiecha się pod nosem.
– Coś takiego trzeba uwiecznić, inaczej nikt mi nie uwierzy.
Jest tam także fotka mnie i Andie na wieczorze filmowym, a także
chłopaków na kanapie, Dylana z ustami pełnymi jedzenia, gdy wrócił
po treningu, i Skarpety w jego łóżeczku. Andie i mnie, gdy śpimy
i zapewne chrapiemy razem na jej łóżku, ze Skarpetą między nami.
Susie i Andie z kciukami w górę obok Jacka, który w pokoju
socjalnym ucina sobie drzemkę i któremu domalowali wąsik.
Fotografia mnie i Masona przed ścianą z gumami do żucia.
Uśmiecham się.
A potem widzę zdjęcie, które sprawia, że oczy zachodzą mi łzami.
Oni… Oni zrobili je sobie we trójkę. Andie, Cooper i Dylan. Obok
siebie. Wszyscy narysowali sobie moje znamię, zapewne czerwoną
szminką Andie. Nad fotografią widnieje napis: Team June. Uwielbiam
ją.
– Wariaci z was – szepczę ochryple i czuję, jak Mason obejmuje
mnie ramieniem. Andie płacze, a chłopcy usiłują nie dać po sobie
poznać, że także są wzruszeni.
– Też ryczysz? – mamrocze Cooper i zerka z ukosa na Dylana.
Ten chrząka.
– Skądże, a ty?
– Nie.
Obaj mają łzy w oczach. Twardziele.
– Jest cudowny. – Jest tak wspaniały, że nie potrafię ubrać tego
w słowa.
– Powiesimy go w saloniku – decyduje Mason, wyjmuje mi go
z rąk, odstawia na bok. Podchodzę do pozostałej trójki i obejmuję ich
serdecznie.
– Dzięki. Jesteście najlepsi.
– W sensie tuż po mnie – poprawia Mason i wszyscy parskamy
śmiechem.
– Dobra, panowie. – Andie klaszcze w dłonie. – Idziemy po resztę
pudeł.
Chcę ruszyć razem z nimi, ale Mason mnie zatrzymuje, chwyta za
nadgarstek.
– Nie tak szybko, kotku. – Gdyby wiedział, co jego głos ze mną
wyprawia. Robi mi się gorąco, czuję łaskotanie tam, gdzie muska
mnie kciukiem. – Mam coś dla ciebie.
– Przestań wreszcie obsypywać mnie prezentami.
– Nigdy w życiu.
– Nie chcę twoich pieniędzy – protestuję cicho, bo nagle czuję
jego usta na szyi. Odsuwa mi włosy na bok.
– To jeden z powodów, dlaczego tak chętnie się nimi z tobą dzielę.
– Czuję, że się uśmiecha. – Poczekaj chwilę.
Pudło, które niedługo później wciska mi w dłonie, jest niemal tak
wielkie jak tamto z fotografią. Otacza je szeroka wstążka.
– Rozpakuj. Andie zatrzyma chłopaków.
Rozwiązuję wstążkę, Mason podtrzymuje pakunek od dołu, żeby
nie spadł, a ja powoli unoszę przykrywkę.
– O Boże – szepczę. – Mason, ja nie mogę, nie wiem…
– Będziesz bosko wyglądać. Już się cieszę, że dzisiaj wieczorem cię
w tym zobaczę. – Podchodzi bliżej, ciepły uśmiech rozjaśnia jego
twarz, sprawia, że oczy mu błyszczą. – A jeszcze bardziej, że później
to z ciebie ściągnę.
Łypię na niego groźnie, on jednak tylko parska śmiechem.
– Uwielbiam fakt, że coraz częściej widzę, jak się rumienisz. –
Potem całuje mnie namiętnie i zapominam o bożym świecie.
Wieczór. Jestem sama. Mason wszedł do środka, musiał coś jeszcze
omówić z ojcem. Ponieważ wiedział, jak bardzo będę się
denerwować, sam zajął się organizacją. Razem z Andie, która teraz
także mu pomaga. Susie wróciła i trzyma klub w ryzach. Mason nie
chce go sprzedać, ale poświęca mu coraz mniej czasu. To miejsce
potrzebuje nowego managera.
Dzisiejsza gala, ta impreza, to coś wielkiego. Nasze pierwsze takie
wyjście. Mam nadzieję, że nie ostatnie, lecz jedno z wielu.
Czarna limuzyna zatrzymuje się tuż przed wejściem. Tyle ludzi.
Burczy mi w brzuchu, zasycha w ustach.
Jezu, nie dam rady.
Zamykam oczy, oddycham głęboko.
Oczywiście, że dasz. Mason jest w środku. Zaraz przyjdzie Andie. Do
cholery, nawet Cooper tam będzie i zapewne wciśnie się w garnitur.
Drzwi samochodu otwierają się. Kulę się w sobie. Ciaśniej otulam
się czarnym płaszczem, a potem podaję rękę szefowi, który posyła mi
ciepły uśmiech.
Na miękkich nogach i wysokich obcasach pokonuję krótki dystans
do wejścia i staram się nie rozglądać na boki. Staram się nie widzieć
spojrzeń, nie myśleć o nich. Jest dobrze, dam radę. Nie jestem sama.
Nie jestem też potworem, nie muszę się wstydzić za moją skórę, za
moje ciało.
Serce wali mi tak szybko, tak gorączkowo, że najchętniej
objęłabym je i utuliła.
Wewnątrz otacza mnie ciepłe powietrze i zapach świeżych
kwiatów. Widzę wiele ważnych osób. Partnerzy biznesowi Alana
Greene’a, najbogatsi z bogatych, przedstawiciele innych organizacji
dobroczynnych i ważnych stowarzyszeń. A także sami
zainteresowani.
Wiele od tego zależy. To bardzo ważne.
Zostawiam płaszcz w garderobie, czuję powiew chłodnego
powietrza na rozpalonej skórze. Czuję się naga.
I wiem, że muszę się z tym uporać.
Idę po czarnym dywanie na jasnym parkiecie i nagle znajduję się
w przepięknej sali balowej. Sztukaterie pod sufitem, ogromny
żyrandol pośrodku, freski na ścianach. Po jednej stronie znajduje się
elegancka scena i wielki transparent nad nią.
Worth it!, głosi eleganckim, dekoracyjnym pismem.
Zatrzymuję się na skraju czterech stopni, szerszych niż nasze
mieszkanie. Muzyka klasyczna. Wybrał ją Mason.
Jest. Odnajduję go, zawieszam na nim wzrok, a on, jakby wiedział,
że przyszłam, odwraca się i patrzy na mnie.
Nerwowo pokonuję kolejne stopnie, Mason odrywa się od małej
grupki, z którą rozmawiał, i idzie w moją stronę.
– Jezu, kotku – szepcze z przejęciem.
– Leży idealnie. Masz oko.
– Chciałbym przypisać sobie tę zasługę, ale to Andie podała mi
twoje wymiary.
Jeszcze godzinę temu miałam poważne wątpliwości, czy naprawdę
włożyć tę sukienkę. Czy się na to zdobędę. Teraz czerwony materiał
spływa ze mnie jak wodospad z góry. Jest w kolorze mojego
znamienia. Przylega ciasno do bioder, podkreśla figurę. Suknia ma
tylko jedno ramiączko, po prawej stronie, które wije się po moim
barku, prawie jak drugie znamię. Mason zamówił ten fason
specjalnie.
Dotykam jego gładko ogolonego podbródka, przywieram do niego.
Na tyle dyskretnie, że nie wzbudzamy sensacji, ale na tyle blisko, że
mogę go pocałować. Czuję jego prawą dłoń w dole pleców.
– Chodź ze mną, kotku – szepcze mi do ucha i bierze za rękę.
Zanim zdołam się z kimkolwiek przywitać, Mason wyprowadza mnie
z sali, za róg, dwa korytarze dalej. Jesteśmy całkiem sami.
Przyciska mnie do ściany, pochyla się i całuje tak, że brak mi tchu.
– Mason – mamroczę. – Powinniśmy wracać. Muszę przywitać się
z twoim ojcem. I Andie, i Cooperem, kiedy przyjdą. Inaczej będzie
nieładnie. – Tłumię westchnienie, gdy odnajduje językiem żyłkę na
mojej szyi.
– Tam nie mogłem się na ciebie rzucić. A jednocześnie nie miałem
innego wyjścia. Rozumiesz, na czym polega mój problem.
Całuję go namiętnie, a potem niechętnie odpycham.
– Jesteśmy gospodarzami. Musimy wracać, bo inaczej nie
zdobędziemy nowych darczyńców dla naszej fundacji. Której
powstanie ogłaszamy dzisiaj oficjalnie, tak na marginesie –
przypominam mu. Chociaż uwielbiam widzieć go nago, ten wieczór
jest dla mnie bardzo ważny. Powstaje fundacja na rzecz wszystkich,
którzy cierpią z powodu mobbingu, body shamingu i dyskryminacji.
Ojciec Masona jest jednym ze sponsorów. – Później poproszę cię
o coś więcej. – Mrugam do niego i widzę, jak oczy zachodzą mu
mgłą. Rozbawiona klepię go w ramię, zaciskam usta i ruszam
przodem. Oglądam się za siebie i widzę, że Mason poprawia sobie
spodnie i klnie pod nosem. – Tak na marginesie, nie mam na sobie
bielizny.
– Kotku, przysięgam, zapłacisz mi za to – mamrocze.
Z uśmiechem posyłam mu całusa.
Miłość jest szalona. I cudowna.
PODZIĘKOWANIA
Czas na mnóstwo miłości!
Napisałam to zdanie po skończeniu książki. Byłem jednocześnie
przeszczęśliwa i całkowicie wyczerpana. Zostawiam, bo idealnie
pasuje.
Bo teraz jest czas na mnóstwo miłości.
Dziękuję najdroższemu zespołowi wydawnictwa LYX,
projektantom okładki w szczególności. Simone, robisz niesamowitą
robotę, nigdy o tym nie zapominaj. Ściskam was wszystkich.

Zwłaszcza ciebie, Alexandro, która razem ze mną wzięłaś


manuskrypt w obroty, by go ulepszyć. I ciebie, Jil. Jesteś jedną
z najwspanialszych znanych mi osób, a twoje komentarze na
marginesie sprawiły mi mnóstwo frajdy. Dziękuję za twój wysiłek
i twoją miłość. Dziękuję wam za zrozumienie Mason i June jak ja.
Michelle (mitscherine.draws), myślałem, że twoje ilustracje Andie
i Coopera są idealne, ale te Masona i June przebijają wszystko.
Bardzo ci dziękuję.
Nie może tu zabraknąć Klausa, mojego agenta. Nigdy. Czasami
musi przypominać mi, jaka jestem silna i że wszystko się uda. Klaus
for the win!
Czytelnicy beta są ze mną od samego początku. Razem ze mną
zapalali się i płonęli, krytykowali, chwalili, miotali się i śmiali razem
ze mną, dyskutowali i trudno mi wyrazić słowami,
jak bardzo mi się to podobało. Jesteś szaleni: Anna, Alina, Lea,
Ariana, Marie, Adriana, Lisa, Martin, Lucia, Nadja.
Dziękuję mojej rodzinie, która – w przeciwieństwie do rodziny
June – nigdy nie dawała mi poczucia, że nie jestem dość dobra.
Dziękuję mojemu mężowi, że zawsze we mnie wierzy. Kocham Cię.
I dziękuję wszystkim moim przyjaciołom. Zwłaszcza PJ Squad,
który motywacyjnymi wiadomościami, gifami i mnóstwem miłości
utrzymuje się na powierzchni, gdy sytuacja wymyka się spod
kontroli. Jesteście przy mnie od zawsze i nie wiadomo kiedy staliście
się moją drugą rodziną. Dzięki za nocne zmiany, wieczory
z Playstation i że mnie rozumiecie, nawet jeśli siebie nie.
Tak wiele dla mnie znaczycie. Tami, uśmiechnięty pączek jest dla
ciebie.
Last but not least: dziękuję wam. Wszystkim czytelnikom,
księgarzom i blogerom.
Mam nadzieję, że June i Mason zdobędą wasze serca.

Wasza Ava
E-Mail: avareed@outlook.de
Homepage & Instagram: www.avareed.de & avareed.books
Hashtags: #trulymadlydeeplybooks #lyxverlag #avareed

You might also like