You are on page 1of 82

TE9C>9R JESKE-^HQINSKI

TR U B ftbU R
7 ^ .

'u l* / '' *
-4k

VrK5IĘ^?lRMW Św WQKIE9H71
TRUBADUR W PUŁAPCE
TEODOR JESKE-CHOIŃSKI

TRUBADUR W PUŁAPCE
NOWELA

N A K ŁA D EM K S I Ę G A R N I Ś W . W O J C I E C H A
P O Z N A Ń -■■■■■■ ■ . — WARSZAWA
£s*o.«M/g

Czcionkam i D ru k arn i św . W ojciecha.


i. 4
W pierwszych dniach września 1193 roku
zstępował z góry Alaryka drogą, wiodiącą do
Carcassone, orszak dziwaczny.
Przodem szedł ogromny drab, w krótkim
płaszczyku, z długą, złoconą laską w ręce.
Za nfiim wlokło się trzech Ludzi, uginających
się pod całą górą narzędzi muzycznych i kug-
Jarskich. Nieśli bębny, trąby, skrzypce, harfy,
psałterjony i piszczałki, liny, obręcze, drągi
żelazne i koła.
Dalej posuwały się wolno, stąpając ostroż­
nie po kamieniach, cztery muły, objuczone
skrzyniami.
Pochód! zamykało dwóch konnych, z któ­
rych jadący po lewej ręce dźwigał na plecach
dużą, podłużną tarczę i olbrzymi miecz.
6 0

W szystkie kolory tęczy mieniły się na


sukniach podróżnych. Czerwone płaszcze,
żółte kubraki, białe pończochy, fioletowe
trzewiki, zielone taśmy kłóciły się z sobą,
nie mogąc się zlać w jedną zgodną miesza­
ninę. A na tej pstrokaciźnie barw, na płasz­
czach i czaprakach, na tarczy i narzędziach
muzycznych, powyszywały, namatowiaiły nie­
zręczne ręce mnóstwo potwornych łbów wil­
czych, które szczerzyły do przechodnia kły.
Słońce, stojące jeszcze wysoko na niebie,
dioikuiczało ludziom i zwierzętom. Strugi brud-
megoi, z kuirzem zmieszanego potu, spływały
po twarzach piechurów; biała piana sączyła
z pysków mułów i koni.
Ten, który jechał po prawej ręce, na wspa­
niałej klaczy kastylskiej, mąż w sile wieku,
zaczął się na siodle niecierpliwić. Otyły,
z grubym karkiem byka, na którym osiadła,
wciskając się pomiędzy ramiona, duża głowa,
porosła gęstym, czarnym włtosem, odczuwał
więcej od innych niewygody dnia skwarnego.
Ciążyło mu sadło na brzuchu, zawadzała cżu-
7

pry na, podobna do grzywy, cała mokra od


potu.
— Herold! — zawołał.
Drab, prowadzący orszak, przystanął.
— Obejrzyj się za miejscem cienisitem!
Nazwany heroldem rzucił dokoła oczyma.
Nagie, skaliste stoki gór nie broniły przed ża­
rami słońca. Nie było w pobliżu nigdzie ani
drzew, ami nawet krzaków.
— Tu gdzieś niedaleko musi być wą­
wóz — mówił mąż otyły. — Uważaj, tam
będzie chłodniej.
W pół godziny potem spuszczał się orszak
w istocie w długi wąwóz, otoczony z obu
stron poszarpainemi skałami. W chwili, kiedy
wstępował do> tego schroniska, Ukazała się na
przeciwnym^ końcu gromadka1 ludzi w ciem­
nych sukniach.
— To chłopskie bydło zamknie nam dro­
gę — odezwał się mąż otyły. — Pow strzy­
maj tę hałastrę!
Drab, piastujący godność przewodnika,,
pobiegł naprzód i, zagrodziwszy sobą naj-
8

węższe przejście, wrzeszczał na cale gardło,


machając laską:
— Z drogi, 9zara hołoto! Niech wyziewy
waszych podłych cielsk nie ważą się zanie­
czyścić powietrza, którem nasz pan raczy
oddychać. Czy wiecie, kogo macie szczęście
oglądać zdaleka? To jedzie pan Piotr Vidal,
najsławniejszy trubadur Prowaneji i Katalo­
nii, rycerz nad rycerze, pieśniarz nad pieśnia­
rze. Takiego nie było jeszcze w błogosła­
wionych ziemiach króla Aragonji i hrabiego
Tuluzy. Królowie i książęta ubiegają się o za­
szczyt słuchania jego pieśni. Uchodźcie
z przed] jego wspaniałego oblicza, aby was
nie poraził majestatem swojego spojrzenia,
jak ogniem piórunu.
Przerażona gromadka rozbiegła się, pnąc
się, jak stado spłoszonych kóz, po skałach
i urwiskach, a pan Piotr Vidal, ów mąż
otyły, pokręcał z zadowoleniem wąsa i mó­
wił do swego giermka:
— Nareszcie się ten łeb zakuty nauczył
oznajmiać jak się należy trubadura Vidala.
9

Przez dwa tygodnie kładłem mu w pustą


mózgownicę słowo po słowie, zanim do niej
mowa porządna pYzylgnęła.
Podmyta górskiemi potokami skała utwo­
rzyła w środku wąwozu rodzaj dlachiu, który
zasłonił znużonych podróżnych przed słoń­
cem. Sapiąc, zsiadł trubadur przy pomocy
giermka z konia i kazał sobie przynieść skła­
dane krzesło polowe.
Był wzrostu średniego, gruby, pękaty,
prawie tak szeroki, jak wysoki. Nabrzmiała,
czerwona twarz i fioletowe żyłki, pokrywając
gęstą siecią potężny, popryszczony nos,
świadczyły o jego nadmiernej miłości do
dzbana.
Zaledwie wyprostował1 skurczone członki,
zaw ołał:
— Jerzy! od wiąż skórzany worek, tyliko f
ostrożnie, szałapucie! Żebyś mi ani jedinej
kropelki nie uronił. Takiemu trunkowi dlo-
brze tylko w żołądku walecznego rycerza.
Jerzy, jeden z żonglerów, którzy dźwigałi
narzędzia muzyczne i kuglarskie, człowieczek
10

mały, drobny, suchy, skoczył ruchem kocim


do pierwszego muła i utoczył w srebrny ku­
bek białego wina.
Zanim trubadur przyłożył naczynie do ust,
napawał się nasamprzód przez kilka chwil
zapachem wonnego napoju.
Pociągnął dobry łyk — zatrzymał się —
rozcierał wino językiem na podniebieniu —
znów pociągnął i rzekł:
— Przedni trunek. Dla takiego wina warto
siedzieć choćby sto lat w czyśou.
Żongler Jerzy przypatrywał siię panu
uważnie małeini, czar nem i, ruchliwemi ocza­
mi myszki.
— A ty co zerkasz tak lubieżnie na mój
kubek, jak gdybyś chciał ujrzeć jego dno? —
, mówił trubadur. — Zobaczysz je, ale dopiero
wtedy, gdy będzie suche.
— Myślę sobie właśnie — odpowiedział
żongler, uśmiechając się chytrze — coby też
mój pan robił w czyścu bez swojego Jerzego.
Zanudziłby się na śmierć wieczystą przed
11

czasem i nic doczekałby się królestwa nie­


bieskiego,
— Ma to znaczyć, ż e . i ty chciałbyś za
taki trunek powędrować ze miną do czyśca.
— Wszechwiedzące oko mojego pana
i mistrza chodzi po głowie każdego śmier­
telnika, jak w e własnej komnacie i widzi
wszystko, oo się w niej dzieje. Ukryć się
przed niem nie może żadna myśl, choćby naj­
skrytsza. Odgadliście, panie.
— Łajdak z ciebie, ale łajdak przebiegły —
rzekł trubadur. — Napilj się!
Łapczywie chwycił żongler kubek, a w y­
sączywszy resztę wtina i przewróciwszy mat­
czynie dnem do góry, zawołał:
— Mokre!
— Co mokre? — pytał trubadur.
— Dno.
— Postaw kubek na słońcu, a wyschnie.
— Słowo tak znakomitego rycerza, jak
Wasza Miłość,, waży więcej od obietnicy sa­
mego króla Francji, a Waszej Miłości podo-
12

bało się powiedżieć, że zobaczę tylko dno


suche.
Trubadur zmarszczy 1 lekko brwi.
— Nadużywasz mej laski — mówi! nie­
chętnie — ale żeby taka nędzna pchla* jak ty,
nie rozpowiadała, iż Piotr Vidal nie dotrzy­
muje słowa, pozwolę ci wypić jeszcze jeden
kubek.
Rzuciwszy panu z pod czoła spojrzenie
drwiące, pobiegł żongler, nie zwlekając, do
worka.
A pan Vidal, usiadłszy na krześle, rzekł
do swojego giermka:
— Wypoczniemy tylko pół godziny. Dłu­
żej nie można; straż karkasońska nie wpusz­
cza nikogo po zachodzie słońca do miasta.
— I będzie lepiej, jeśli się pośpieszymy —
zauważył gierm ek—bo mówiono mi naostat-
nim noclegu, że łotrzykowie włóczą się gęsto
w okolicach Carcassone.
— Łotrzyków się boisz* tchórzu? — od­
parł trubadur, nastroszywszy wąsów. — Czy
zapomniałeś, u kogo masz zaszczyt służyć?
13

Jeszcze nie było takiego zucha z tej i z tam­


tej strony Pirenejów, któregoby się Piotr Vi­
dal uląkt. Mówiłem d tyle razy, a ty ośmie­
lasz się straszyć moją waleczność jakiemiś
tam Itatrzykami.
— Ja tam nie pamiętam, co mi Wasza Mi­
łość mówiła, wiern tylko, że kiedy nas pod
Narbonne napadła gromadka nędznych pa­
stuchów, to wzięliśmy nogi za pas i zmiata­
liśmy, jak gdlyby nam całe rycerstwo wice-
hrabiny Smwngairdy siedziało na karku.
Spojrzeniem pogardliwem zmierzył truba­
dur giermka.
— Zaraz widać, żeś synek mieszczański,
bo nie znasz obyczajów rycerstw a — rzekł.
Prawdziwy rycerz nie walczy niigdy z mo-
tłochem.
— Nie nauczono mię w domu, z kim praw­
dziwi rycerze walczą, ale to powiedziano mi,
kiedym szedł w świat za chlebem, że gdyby
iii kto chciał skórę garbować, to powinie­
nem walić, co się zmieści, nie pytając, czy
chłopa biję, czy rycerza.
14

Uśmiechnąwszy się szydersko, spojrzał


giermek, nagie z wielką uwagą przedi siebie,
ku wyjściu wąwozu.
— Czy dostrzegasz co1 podejrzanego? —
pytał trubadur zaniepokojony.
— Tssst! — szepną? giermek, przykłada­
jąc palec do ust. — Coś...
Pan, Vidal zerwał się z krzesła na równe
nogi.
— Może łotrzykowie? — bąknął, po­
bladłszy.
Zdawało mi się — odparł giermek nie­
dbale. — To nic... Zapewne skoczyła kozica
ze skały na skałę.
Trubadur, odetchnąwszy, usiadł znów
i rzekł:
— Niech przyjdą, jeżeli im życie obrzydło.
Stu, dwustu łotrzyków biorę sam na siebie.
Giermek spojrzał drwiąco z pod czoła na
swojego pana.
Na uboczu, w pewnem oddaleniu od tru­
badura, rozłożyli się jego żonglerowie na zie­
mi, rozkoszując się dobrze zasłużonym w y­
poczynkiem. Wydobywszy z sakwy po ka-
1 ■ ****

15

wale sera owczego i białego ćhleba, żuli


z rozwagą skąpy posiłek.
Jeden z nich, mąż szeroki, w barach, przy­
sadzisty, z piersiami i ramionami atlety, mó­
wił półgłosem do Jerzego:
— Takiemu to dobrze. Napił się przed­
niego wina i śmieje się z nas, jak zarwsze.
My dźwigamy najcięższe narzędzia, wykony­
wamy w miasteczkach najtrudniejsze sztuki,
a on nie robi nic i bierze zarobku część naj­
większą. My żremy ser owczy i pijemy pas­
kudno, kwaśne młode wino, a on obgryza
sobie od czasu do czasu skrzydła pawie i za­
krapiał je takim trunkiem, jakiego z nas ża­
den w życiu nawet nie powąchał. Powiedź
nam, czem się to dzieje, że nasz majster taki
łaskaw na ciebie? Do nas ani zagada, a od
ciebie zniesie nawet głupstwo. Nam skąpi
wszystkiego, sknera przebrzydły, a z ‘ tobą
dzieli się winem, którego strzeże pilniej od
puszki z pergaminnmi.
— Widzisz, mój kochany — odparł Jerzy,
uśmiechając się do siebie z zadowoleniem —
16

każdemu biedakowi dial Pan Jezus inną broń


do walki z n^dzą. Ciebie obdarzył takiemi
barami i muskularni, że gdybyś nic innego nie
uniał, jak dźwigać na karku żelazne drabiny,
ine umarłbyś z głodu. Ale powiedz, coby się
ze mną stało, gdybym liczył tylko na moje
marne łapy i plecy. Cherlak jestem, zdechlak
w porównaniu z tobą. Odmawiając mi two­
jego byczego kątku i pięści, dał mi Pan Je­
zus wzamian zato troche dowcipu. Co ty
możesz zdobyć siłą niedźwiedzia, musze &
wykpić chytrością lisa.
— Przecież i my nie głupi — wtrącił
atleta — a mimo to nie umiemy sobie ra­
dzić z naszym panem.
— Bo nie wiecie, z której strony się do
niego zabrać.
— Gdybyś był rzetelnym przyjacielem,
tobyś nam wskazał drogę, prowadzącą do ła­
ski pana Piotra.
— Dziwi mnie, żeście tej drogi dawmo nie
znaleźli. Włóczycie się z panem Vidalem po
świecie już pięć lat, a nie nauczyliście się
17

jeszcze,, jak do niego przemawiać. Jesteście


banany! Dość pobyć z nim kilka dni, aby
wiedzieć, co lubi, czego pragnie, na jaką w ęd­
kę go wziąć.
Żongler Jerzy obejrzał się w stronę tru ­
badura, a przekonaw szy się, że pan nie
zw raca na niego uwagi, zniżył głos i m ów ił:
— Jest jedna droga, która prowadzi do
wszystkich dusz i serc. Tej drodze na imię:
pochlebstwo^ Dużo przebiegłem św iata od
czasu, kiedy uciekłem ze szkoły klasztornej,
sprzykrzyw szy sobie bat pobożnych ojców ;
dużo widziałem zam ków rycerskich, domów
mieszczańskich i chat chłopskich, ale takiego
mędrca, k tóryby się skrzyw ił na zręczne po­
chlebstwo, nie spotkałem dotąd nigdy, ni­
gdzie. M ożny czy nędzarz, wielki czy mały,
pan, sługa, rycerz, mnich, trubadur i żong­
ler — w szelka k reatura ludzka oblizuje się
z przyjemnością po słodkiem pochlebstwie.
Nauczyć się tego powinni słabi, ubodzy, nie­
dolę ni, pozbawieni dobrych, mocnych pazu­
rów do walki z biedą.
T ru b a d u r w p u ła p ce. 2
18

Po raz w tóry obejrzał się Jerzy w stronę


trubadura i ciągnął date?, zniżywszy głos jesz­
cze więcej:
— Powiadają, że nasz mistrz układa takie
kanzony, serenady i alby, a nawet serwen-
tesy, że niewielu z pomiędzy śpiewaków Pro-
wancji może mu w tym kunszcie dorównać.
Pan Vidal cieszy się sławą słuszną, pieśni
jego są bowiem tale dźwięczne, *tak gładko
wchodzą do ucha, o czern my, jego żongle-
rowie wiemy najlepiej, że można ich słuchać
i słuchać bez końca. Ale ten znakomity tru­
badur jest w wielu razach głupszy od; naj­
głupszego żaka klasztornego. Próżność, za­
rozumiałość zasłoniły mu oczy tak gęstą opa­
ską, iż nie widzą najgrubszego szyderstwa.
Można z niego drwić, ile się tylko podoba,
byle mu się schlebiało. Przed pastuchami
ucieka, a chce, żeby go nazywać niezwal-
czomym rycerzem; gębą opoja, postacią w or­
ka, napełnionego sadłem, odstrasza nawet
dziewuchy wiejskie, a mniema, że wszystkie
damy prow amsalskie schną z miłości dla
niego. Więc niech sobie będzie najsławniej­
szym trubadurem Prowiamcji i Kjatalonji, ry ­
cerzem, znakomitszym od Rolanda, w ybra­
nym kochankiem królowych, księżniczek,
hrabin. Ćo nam db tego? On nasz pan; jemu
wdffta myśleć o sobie, co mu do łba strzeli.
— Czy to prawda, co ludzie opowiadają
o naszym mistrzu ? — pyta atleta szeptem. —
Słyszałem w Marsylji, że pan Vidal nie jest
wcale rycerzem.
— Ojciec, kuśnierz z Tuluzy, pasował go
pocdęglem, czy batem na rycerza, ale cóż nas
to może obchodzić? — objaśnił Jerzy. — Do­
brze nam z, nim, czasem głodno, ale częściej
wesoło, hucznie, więc niech sobie będzie ry ­
cerzem, kiedy mu to sprawia przyjemność.
Nie naszą rzeczą badać, czy posiadła prawo
db' noszenia złotych ostróg. Nie jesteśmy he­
roldami dworów książęcych.
— W drogę! — odezwał się w tej chwili
głos trubadura.
Uszykowawszy się, ruszył orszak w tym
samym porządku dalej.
20

Kiediy zstąpił z gór, odkrył się przed nim


widok malowniczy. Wśród wieńca gór roz­
łożyła się obszerna1dolina, pokryta bujną zie­
lenią winnic i ogrodów. Wężem błyszczącym
wiła się przed nią rzeka Aude.
Z tej doliny wyrastało wzgórze rozlegle,
groźne zd'aleska' nliezwykłem mnóstwem wież,
baszt i wieżyczek, opasanych miurem potęż­
nym.
Było to miasto Caircassone, niegdyś obo­
zowisko rzymskie.
Ku bramom tego miasta skierował się or­
szak trubadura. Zbliżał się w samą porę, bo
właśnie oznajmiał róg z wieży zamkowej go­
dzinę wieczorną.
— Walcie w bębny! — rozkazał pan Vi­
dal. — Niech ludzie wiedzą, kto jedzie.
Atleta wlailił w bęben, drugi żongler dął
w trąbę, trzeci dmuchał w piszczałkę, a he­
rold wrzeszczał jak opętany:
— Otwierajcie bramy narozcież, albo­
wiem do waszego pana jedzie w goście pan
Piotr Vidal, najsławniejszy trubadur Prowan-
cji i Katalonii.
21

Pan Vidal siedział szeroko na siodle z pra­


wicą, opartą na biodrze, z pogardliwym
uśmiechem na ustach.
Piekielna wrzawa wywołała przed bramę
strażników.
— Ażeby was!... — wrzasnął dowódca
stiraży; poznawszy jednak trubadura, który
bywał częstym i gościem w Garcassone, me
dokończył klątwy.
— Witajcie, przesławny śpiewaku! —
rzekł, uchylając przed trubadurem miecza.
Pan Vidal dziękował niedbałym ruchem
głowy młodemu rycerzowi za uprzejme po­
witanie.
Wąską, krętą uliczką, utrudniającą po­
chód, jechał przez miasto ku zamkowi. Z o-
kien małych dornków, oplecionych bluszczem
i winogradem, wychylały się ciekawe głowy
niewieście, na progach sklepów i warsztatów
stawali kupcy i rzemieślnicy, gromada dzieci
przyczepiła się hałaśliwym ogonem z tyłu or­
szaku, a wszystkie twarze promieniały ra­
dością.
22

— Z drogi, z drogi! — krzyczał herold. —


Nie dla takich, jak wy, są pieśni pana Yidala.
Oznajmiony łoskotem bębna, którego
atieitai nie oszczędzał, przekroczył Vidal most
zwodzony zamku.
Nikt nie zatrzymywał go w bramie, nie
pytał, kim jest, skąd, dokąd jedzie? Znalli go
tu wszyscy i witali z radością. Wszakże
z trubadurem wchodziła do domu pieśń, ko­
chanka ludów południowych.
Od strony pałacu zbliżał się szybkim kro­
kiem mąż słusznego wzrostu, odziany
w szkarłatne suknie, obramowane gronosta­
jem.
Już zdalekai rozłożył ramiona do uścisku
i wołał:
— Witajcie mli,, witajcie!
Był to wicehrabia Roger z Tranoavel.
Trubadur, obrzuciwszy swoią gromadkę
wzrokiem triumfującym, który mówił: Patrz­
cie, hołota, jak mnie tu witają! — złaził
ostrożnie z konia.
23

— Stęskniliśmy się za wami — odezwali1


się wicehrabia, ściskając serdecznie ręce tru­
badura. — Nie byliście w Carcassone chyba
ze trzy lata!
— W służbie dtamy traci się wolność —
odpowiedział pan Vidal.
— Wiadomo, że pani Wenus upodobała
sobie was szczególnie — rzekł wicehrabia,
uśmiechając się pod wąsem — ale teraz,
kiedy raczyliście sobie przypomnieć starych
przyjaciół, nic puiszczę was przed wiosną.
— Chętnie przezimowałbym w waszym
dioinu gościnnym, gdyby nie nowa służba.
Miłość nie znosi nieposłuszeństwa.
— Sroga to pani, ale godzi się trochę w y­
począć, by nabrać świeżych sił do dalszej
służby. I w okolicach Carcassone znajdziecie
łaskawe wielbicielki.
— Właśnie dla jednej z nich zwróciłem
koniiiai w stronę waszej siedziby.
— A... więc macie już w naszych stronach
upatrzoną damę? Trzeba wam przyznać, że
24

n!ie próżnujecie. Pam Amor ma z w as pocie­


chę.
Wiaeihirabia spojrzał na łby wilcze, roz­
siane ma sukniach trubadura.
— Jeżeli się nie mylę — przystroiliście się
w barwy i zinaki owej damy.
A nachyliwszy się do Vidal a, zapytali' gło­
sem zniżonym:
— Pani' Loba?
— Uwielbienie moje dla pani Loby nie jest
tajemnicą — rzekł trubadur. — Możecie mó­
wić głośno, taki głośno, żeby cała Langwe­
docja słyszała imię mojej damy.
— W talkim razie miie macie potrzeby
mieszkać gdzie indziej. Z Carcassone do Ca­
baret jest tak blisko, iż możecie podziwiać
codziennie wdzięki swojej damy.
A zwróciwszy się do służby trubadura,
rozkazał wicehrabia:
— Oddajcie konie i muły pod opiekę sta­
jennego i przybywajcie na ganek pałacu. Wy,
grajkowie, przynieście z sobą narzędzia mu­
zyczne. Już dawno nie słyszały mury mojego
zamku dobrej pieśni.
25

II.
Na ganku pałacu, na ławkach, w ysianych
białemi futrami, w ypoczyw ała po o biedzie,
w otoczeniu swojego dworu, w icehrabina
Adaiasia, małżonka pana Rogera. C órka h ra­
biego Rajmunda z. Tuluzy, najbogatszego
księcia chrzęścijaństwiat, i królew ny francu­
skiej Konstancji, siostry Ludw ika Młodego,
dopuszczała dó swOjego tow arzystw a tylko
panie i panów szlachetnego stanu. W yjątek
pod tym względem stanowili jedynie truba­
durowie, przyjm owani w każdym zamku, bez
względu na ich pochodzenie.
Życie n a zamkach panów francuskich nie
było w czasach pokoju przy końcu XII stu­
lecia wesołe. Łow y, jedyna rozryw ka rycer­
stwa, nie baw iły zawsze, a goście przybyw ali
rzadko, z obaw y przed łotrzykami^ którzy
niepokoili w szystkie drogi'.
Z niekłamaną radością powitało truba­
dura całe; otoczenie w icehrabiny.
Pan Vidal był znany jako obieżyśw iat
W łóczył się diągle od miasta do miasta, prze-
26

biegał Pr ow and ę i Katalonię, do Hiszpanii


i Wtoch zaglądał, do Ziemi Świętej jeźdlzil
z Ryszardem Lwie Serce, a wszędzie- szukał
wrażeń osobliwych, baiwiąc swojem szalonem
zachowaniem chrześcijan; i pogan. Widział
i wiedział dużo, przywoził z sobą zawsze
mnóstwo nowin, na które, znudzone jedno-
stajnem życiem rycerstwo było bardzo
chciwe.
— Skąd wracacie?... Dokąd idziecie?...
Długo w niaiszych stronach zabawicie?.'.. Czy
przygotowaliście dla nas jaką nową pieśń?...
Pytania sypały się na trubadura ze
wszystkich stron, a on, rozdzielając na prawo
i lewo uściski rak, odpowiedział:
— Niech się inasamprzód przekonaim, czy
się kuchnia i piwnica pana Rogera nie ze­
psuły od czasu mojego ostatniego pobytu
w Carcassone. Nawet mnichy nie lubią gadać
o suchej gębie.
Nagliona przez gospodarza służba, wniosła
na ganek dwa stoły: jeden mały, dla truba­
dura, drugi większy, dłuższy, dla jego świty.
Piei wszy nakryto jedwabnym białym obru­
sem, ozdobionym złotemi frendzlami, drugi
sizarem płótnem.
— Nic się nde zmieniliście, parne Pio­
trze — odezwała się pani z Penautier, tłuś­
ciutka dama, z rumianą, czerstwą twarzą
w ramkach z białych włosów. — Kto w as na­
uczył tajemnic wiecznej młodości?
— Nie wolno się starzeć szczęśliwemu,
którego sobie miłość upodlobała — rzekł
Vidal.
— Biedne serca', porażone waszemi spoj­
rzeniami! Niejedna dama płacze po was za­
pewne w okolicach Marsylji. Słyszeliśmy
o waszych nowych podbojach.
Pani Vidal pokręcił wąsa.
— Któżby zebrał i zliczył wszystkie wes­
tchnienia, łzy, skargi i zachwyty, wlokące się
długim łańcuchem, za śpiewakami miłości —
mówił niedbale. — To rzecz mojego żonglera,
Jerzego. On karbuje na lasce każdą nową
wielbicielkę swojego pana.
Panie podawały sobie spojrzenia' drwią­
ce, panowie przygryzali wąsów, uśmiechając
28

Się, ale pan Vidal nie dostrzegł tych świad­


ków -niewiary, bo wnoszono właśnie dymiący
półmisek
— Paw ! — rzekł z zadowoleniem, oblizu­
jąc się. — Znajdzie on grób zaszczytny w żo­
łądku Piotra Vidiaflia.
I nie troszcząc się dalej o towarzystwo,
zasiadł przy małymi stoliku, zastawionym
srebrnemii naczyniami. W krótce też nadeszła
jego służba.
Przez dłuższy czas panowało na ganku
milczenie. Trubadur oddał się cały jedzeniu,
głuchy na pytania wicehrabiego. Rozbierał
pawia sam ze znajomością i biegłością kroj­
czego- i spożywał z nabożeństwem jego kru­
che mlięso, zakrapiając je gęsto winem.
Sprzątnąwszy całego ptaka i wypiwszy
dzban- burgunda, otarł wąsy serwetą, umył
ręce w złotej miednicy, podanej mu przez
pazia, i odsapnął.
— Tak, to rozumiem — rzekł. — Teraz
warto- gębę otworzyć. Cześć wam, wice­
hrabio! W asza kuchnia i piwnica nie zmie-
29

nJły się od czasu mojej ostatniej bytności


w1Carcassone.
— Opowiadacie, jaką drogę mieliście
z Narbominie — zaczął wicehrabia.. — Namno­
żyło się w ostatnich latach tyle tego tałałaj­
stw a rozbójniczego, iż nie mogę sobie z niem
poradzić. Dziw, że was łotrzykowie nie na­
padli.
— Co nie mieli napaść? Napadli i to nie
raz, nie dwa — odpowiedział trubadur.
— I wyszliśdie cało ? Chyba was cud ura­
tował, bo to tałałajstwo rozzuchwaliło się
nad miarę.
— Żartujecie, panie wicehrabio. Czy nie
znacie: mojego miecza?
— Wiem, że długi i mocny, ale...
— Niema żadnego ale tam, gdzie Vidal
pracuje. Pod Narbonne zaszła nam drogę cała
banda. Było ich ze dwustu, trzystu, może
więcej. Powiedz, Jerzy — zwrócił się tru­
badur do swojego ulubionego żonglera — ilu
ich było, boś ty rachował to robactwo. Zdaje
mi się, że więcej, niż trzystu.
30

— Znacznie więcej, niż trzysta, Wasza


Mi Pość — kłamał żongler bez zachłyśnięcia,
— Roiło się to, jak mrowisko.
— A tak, jak mrowisko. Stoję na górze
i wołlam: Z drogi, hołoto, bo żreć będziecie
wieczerzę w piekle! Wrzącej smoły z wę­
żami jadowitemi przyrządzi wam pani Lucy-
perowai
— I ustąpili? — pytał wicehrabia, w któ­
rego oczach migotały błyski tłumionego
śmiechu.
— Gdzie tam! Czy się to takie łotry ro­
zumieją na dworskiej,, grzeczniej mowie?
— Więc dobyliście miecza? — poddawał
wicehrabia.
— Dobyłem miecza, wsadziłem mojej kla­
czy ostrogę pod piąte żebro, spadłem na ło­
trzyków1zgary, jak tysiąc gromów...
— I rozgromiliście ich?...
— Rozgromiłem ich, rozbiłem w puch,
zmiażdżyłem — opowiadał trubadur, ruszając
wąsami groźnie. — Krew rzygała z nich, jak
z byków zarżniętych. Powiedz, Jerzy, ile
krwi popłynęło, boś ty widział najlepiej.
31

— Tyle, że starczyłoby na dobrą cyster­


nę — odpowiedział żongler.
A pochyliwszy się nad talerzem, szepnął
do atlety, który siedział obok niego:
— Widiziałem owych zbójów od pilnowa­
nia kóz i owiec, ale plecami i piętami.
— A tak, na dobrą cysternę — mówił pan
Vidal. — Mam nadzieję, że tałałajstwo będzie
teraz ostrożniejsze.
— I dziwić się, że serca niewieście lecą
do pana Piotra, jak pszczółki do kwiecia li­
powego — odezwała się pani z Pen.au tier. —
Jak nie miłować tak walecznego rycerza? Ja
sama, gdyby nie moje siwe włosy...
Staruszka westchnęła z miną pocieszną.
Wdzięcznie uśmiechnął się do niej truba­
dur i rzekł:
— W najbliższej kanzonie mojej b ę d ę śpie­
wał o czarujących siwych włosach, jeżeli na
to pani Loba pozwoli.
— Jaka ta Loba szczęśliwa! — zawołała
pani z Penautier. — Bo szczęśliwą zaiste na­
zwać się może dama, która wzbudziła w tak

%
32

znakomitym rycerzu uczucie trwale, niegas-


nące. O ile mi wiadomo, miłujecie Lobę ju i
tirzeci rok. Jak na ulubieńca pani Wenus, to
bardzo długo.
A wicehrabia odeziwał siię:
— Złożyło się doskonale, że przybyliście
do Carcassone, bo właśnie mam zamiar urzą­
dzić w tym czasie obławę na łotrzyków. Po­
prowadzicie moje drużyny i nie wątpię, że
oczyścimy nareszcie kraj z tego zuchwałego
robactwa. Miecz wasz starczy za stu moich
chłopców.
— Rozumie siię... rozumie... owszem... —
bąkał trubadur głosem niepewnym. — Oczyś­
cimy... to fraszka...
Drwili z niego wszyscy w żywe oczy:
wicehrabia, jego żona, pani z Penautier, a on
nie zdawał się spostrzegać, że bawi sobą całe
towarzystwo.
Bo dwie natury, dwie dusze złożyły się
na tego dziwnego męża: jedina niezwykle uta-
lentowamu, druga dziecinnie próżna. Pierw­
sza poddawała mu melodyjne pieśni i ostre, sa-
33

tyryczne, pełne siły i szlachetnego oburzenia


serweotesy, druga wkładała na jego głowę
czapkę błazna, naiwnego kłamcy, czyniąc
z niego pośmiewisko dowcipnisiów.
Gdy nie mówił o sobie, odzywał się za­
wsze rozumnie.
Oto teraz, zapytany przez wicehrabiego
o nowiny polityczne, spoważniał odrazu. Opo­
wiadał bardzo dobrze o ciągłych zbrojnych
s war ach baronów Prowancii, pracujących
bezwiednie dla ambicji króla francuskiego,
który wyciągał już swoje zręczne ręce aż do
Tuluzy; skarżył Się na heretyków, wichrzą­
cych od lat kilkunastu w bogatych ziemiach
hrabiego Rajmunda, ku wielkiej radości do­
radców Ludwika Młodego.
— W szystko to odbije się wkońcu na na­
szej skórze — prawił — na skórze dzieci po­
łudnia^ Północ zazdrości nam płodności na­
szej gleby, niezmąconych, przeczystych lazu­
rów naszego nieba, niezwykłych swobód na­
szych m'iasfc, naszego wiecznie uśmiechnię­
tego humoru. Paryż czeka tylko na po-
Trubadur w pułapce. 3
wszechną zawieruchę, aby się rzucić na nas
i przyłączyć do królestwa.
Z wielką uwagą słuchał go dwór kar­
ku soński. Nikomu nie przyszło teraz na myśl
podrwiwać z jego mowy roztropnej.
Tylko wicehrabia nie był rad prawdo­
mówności trubadura. Wszakże należał sam
do nlagdunmiejszych, najburzliwszych baro­
nów Francji południowej. Ufając niezwaiczo-
nej sillle warowni kurka sońskiej, posyłał nie­
jednokrotnie rękawicę nawet hrabiemu Tu­
luzy, potężnemu seniorowi Prowancji. I jesz­
cze wtedy, kiedy złączył się z panem Raj­
mundem związkami krwi, pojąwszy jego
córkę za małżonkę, niepokoił teścia często
swoją dumą i gwałtownością.
Więc chcąc odwrócić rozmowę od niemi­
łego mu przedmiotu, odezwał się:
— Nie wiemy jeszcze, czy przywiedliście
z sobą zręcznych grajków.
Trubadur skinął na Jerzego i szepnął mu
do uckai kilka słów.
35

Na ganku zaległa cisza oczekiwania. Pło­


mienie pockodni, przyczepionych gęsto dlo fi­
larów, poruszały się, kołysane lekko ciepłym
powiewem wieczoru. Okrążyły je roje ciem,
lecących nieopatrznie w grób ognisty.
Na pogodnem, bezchmumem niebie nie
było jeszcze księżyca. Tu i owdzie iskrzyły
się dopiero drobniejsze gwiazdki, zapalając
się i; niknąć.
Po dłuższej ciszy, przerywanej tylko stro­
jeniem narzędzi muzycznych, wypłynął
z ciemności, w których się ogród zamkowy
nulrzał, jakby tłumiony płacz tęskniącego
serca. Pod smyczkiem’, prowadzonym umie­
jętną ręką, łkały struny skrzypiec, skarżąc
się bezradnie.
Gdy przegrywka zamilkła, odezwał się
głos barytonowy, któremu wtórował dźwięk
lutni... Jeden z żonglerów Vidala śpiewał
smutną pieśń nieszczęsnego księcia Rudelia de
Blaya.
Pieśń nieszczęśliwego księcid-trubadura
działała zawsze na gorące serca Prowansa-
3*
36

lek. Była oma dla nich wcieleniem miłości


czystej, riieizrażonej żadne mi przeszkodami.
— Tak rzadko miłują rycerze dzisiejsi, laik
nieboszczyk pan de Blaya — odezwała się
pani z Penautier, rozmarzona.
— Bo trzeba mieć brzęczącą pszczołę pod
czapką, żeby miłować damę, której się nigdy
nie widziało — rzekł pan Yidal. — Zdaniem
mojem był pan de Blaya niespełna rozumu.
I cóż mu z tego przyszło, że wielbił hrabinę
z Tripolis?
— A w y co z tego macie, że sławicie od
lat trzech wdzięki Loby?
Zagadnięty tale obcesowo, nie wiedział
trubadur nurazie, co odpowiedzieć. Po chwili
jednaik uśmiechnął się dwuznacznie, co miało
znaczyć: Niewiadomo, czy sławię Lobę po-
dairemnie, i odparł:
— Nie wart nosić złotych ostróg, kto
zdradza dobroć damy wybranej.
Tymczasem1 było powszechnie wiadomo,
iż chełpił się głośno dobrocią nawet takich
dam, których wcale nie znał, i wiadomem
37

było, że trudził się daremnie, tw orząc kan-


zony na cześć pięknej pani Loby z Cabaret.
Do tego jednak nie chciała się jego próżność
przyznać.
Miarkując, że rozmowa przybiera dla
niego obrót niepomyślny, przypomniał gos­
podarzom godzinę spóźnioną.
— Zarobiłem sobie dziś uczciwie na w y ­
godne posłanie i dobry łyk do poduszki —
mówił, żegnając się z w icehrabiną. — Droga
była ciężka i skw arna.
Gdy znalazł się sam w kom natach gościn­
nych z żonglerem Jerzym , który peM ł przy
nim równocześnie służbę komornika, nie
kwapił sic wcale do spoczynku.
Złośliwa uw aga pani z P enautier utkw iła
w jego sercu.
W istocie! Trzeci już rok opiew ał wdzięki
pani Loby, a ona, wyniosła, dumna, chłodna,
raczyła przyjm ować dow ody jego czci z; obo­
jętnością królowej, przywykłej do kornych
hołdów. Królową, naw et księżną, hrabiną nie
była m ałżonka zw ykłego rycerza. Skąd
38

w niej ta pycha? Trzeba raz z nią skoń­


czyć...
Tak rozmyślając, przechadza! się trubadur
po komnacie. Od czasu do czasu pociąga!
z dzbana, który wicehrabia kaza! zanieść do
kwiaitery gościa.
Nagle staną! przed żonglerem i, wyprosto-
wawlsizy się, o iile na to jego obwisły brzuch
pozwala!, rzek!:
— Przypatrz mi się dobrze!
Żongler, zdziwiony żądaniem pana, spoj­
rzał na jego niezgrabną postać.
A trubadur pokręcił wąsa, nastawi! marsa,
starał się przybrać postawę wojowniczą.
— Przypatrzyłeś się? — zapytał.
Żongler, nie domtyślając się jeszcze, do
czego jego mistrz zmierza, milczał przezor­
nie.
— Powiedz mi, ale otwarcie, bez po­
chlebstw obłudnych, czy mogę się podobać
młodej,, pięknej barnie?
Twarz żonglera! drgała przez kilka se­
kund, mocując się z pustym śmiechem, który
39

w yry wlał się gwałtem z głębin, duszy na


wierzch, do oczu, do ust. Zapanowawszy nad
sobą, odparł sługus przebiegły:
— Gdybym był niewiastą, wasze tylko
uściski cieszyłyby mnie, wasze pocałunki da­
wałyby mi słodkie zapomnienie.
— Czy mówisz prawdę? Ty wiesz, że
oko moje sięga do jelit takich lisów, jak ty.
— Nie śmiałbym obrazić przenikliwości
mojego, mistrza kłamstwem niezręcznem.
— Więc twierdzisz?
— Twierdzę; że głupszą od gęsi byłaby
niewiasta, któraby się nie poznała na waszej
urodzie męskiej.
— Zapewne... i mnie się tak zdaje... Ale
widzisz, niewiasty bywają często głupsze nie
tylko od gęsi, lecz nawet od dzbana, który
nie wie, komu służy: panu czy kpu.
Wszystko takiemu głuchemu i ślepemu na­
czyniu jedno, kto z niego czerpie... nędzny
poddany, nie rozumiejący się na rozkoszach
wina; albo-li w'ylkwintny rycerz, wdżlięczny
zawsze za porządny trunek. Ta pani Loba
40

naprzykład... Nie mówię, żeby... nie, nie mó­


wię... ale widzisz...
Pan Vidal zamilkł, wstydząc się przyznać
do porażki, jaką odniósł w czasie ostatniej
swojej bytności1w Carcassone.
— Nie wierzę, żeby się pani z Cabaret
mogiła oprzeć mojemu paniu, gdyby pragnął
naprawdę jej wzajemności — podniecał żong­
ler próżność trubadura.
— Tak sądzisz?
— Któżby śmiał o tern wątpić?
— A jednak?...
— W istocie — poprawił się szybko pan
Vidal. — Nie dbałem o nią. Bawiłem się nią,
wiesz, jak to czasem potrafię, gdy nie mam
nic lepszego do roboty. Ale teraz zabierzemy
się dó niej, choćby tylko dlatego, żeby uka­
rać złośliwy język tej starej baby z Penautier.
Udamy się zaraz jutro do Cabaret. Pamiętaj
trzymać się ściśle moich wskazówek.
— Będę śledził każdy wasz ruch, każde
mrugnięcie waszych powiek z czujnością
wyżła — rzekł żongler.
41

Rozebrawszy pana i ułożywszy go do


snu, poszedł jeszcze Jerzy na dziedziniec,
gdzie jego to warzysze zabarwiali' służbę zam­
kową sztuczkami kuglarskiemi.
Trubadur chrapał wkrótce, jak stara prze-
dęta trąba, nie wiedząc, że w komnatach nie­
wieścich knowano na jego próżność spisek.
Sprzysiężeniu przewodniczyła pani z Pe-
naiutier, krewna pani Loby z Cabaret, która
pochodziła z domu Penauitiierów.
— Trzeba ternu pyszałkowi dać raz po­
rządną nauczkę, aby przestał' obrażać cześć
niewieścią — prawiła stairuszka. — Czy za­
uważyliście, jaik się uśmiechnął dwuznacznie,
kiedy mu przypomniałam obojętność Loby?
Głupiec! Zdaje mu się, że dość jego spojrze­
nia natrętnego, by każdla z nas rozgorzała
miłością, jak pochodnia. Jutro, zaraz, po mszy
świętej, o chłodzie pojedZiesz do Cabaret —
mówiła1, zwróciwszy się do jednej z młod­
szych dam — i uprzedzisz Lobę o przybycaiu
Yidala. Niech Loba wymyśli jakiego figla,
który obrzydzi trubadurowi jego nierycerskie
samochwalstwo.
42

HI.
Noc była ciemna.
Gęsto na niebie rozrzucone obłoki, które
wiatr przypędził pod wieczór z zachodu, po­
suwały się szybko ku północy, zakrywając
gwiazdy i księżyc. Od czasu tylko do czasu
wyzierał ciekawy miesiąc przez szczeliny
szarych chmur, a wówczas odsłaniało jego
blade światło pasmo cichych wzgórz, z któ­
rych wyrastał zamek rycerski, ukołysany po­
zornie bezpiecznym snem pokoju.
Ale zamek miał uszy i oczy otwarte. Na
w ieży strażniczej i we wszystkich basztach
narożnych czuwali pachołkowie, zmieniając
się co dwie godziny. Nawoływania ich od­
zywały się w regularnych odstępach, roz­
brzmiewając groźnie w ciszy nocnej.
Mąż zbrojny, który panował ze strażnicy
nad doliną, nad najwygodniejszem wejściem
do warowni, nie spuszczał oka z krętej
ścieżki, pnącej się w górę wśród skal. Ile rajzy
miesiąc rozpraszał ciemności — wychylał się
przez barjerę i w y t ę ż a ł wzrok, nasłuchując
uważnie.
\

43

Żaden szelest podejrzany nie zaniepokoił


dotąd jego czujności.
Wtem... czy mu się zdawało?... przetarł
oczy grzbietem dłoni... na dole, na Skraju do­
liny zamigotały jakieś światełka.
Powstał z ławy, spojrzał... Na tle ciem­
ności ruszały się w istocie żółte płomyki, pod­
suwając się ku zamkowi.
W pierwszej chwili ogarnęło stróża zdu­
mienie. Coby to mogło być? Nieprzyjaciel
nie podchodzi do warowni z pochodniami,
a goście nie przybywają w porze nocnej...
Zdumienie jego było jeszcze większe, gdy
się w dolinie rozległo jakby wycie całego
stada wilków.
Właśnie przysłoniła gęsta chmura tarczę
księżyca. Strażnik wysilał daremnie oko,
chcąc przebić ciemności Nie mógł nic do­
strzec.
A owo osobliwe wycie szło teraiz pod
górę, zbliżając się do bramy zamku.
— Baczność! — zawołał strażnik.
— Baczność! — odpowiedziały mu ze­
wsząd głosy towarzyszów.
44

Na murach błysnęły światła pochodni, lecz


brudny ich blask nie sięgał daleko. Nie było
ciągle nic widać, tylko wycie rozlewało się
coraz szerzej, płynąc echem jękliwem wzdłuż
scianv wzgórza.
— Wilkołaki, czy diabły inne! — mruknął
strażnik i, pociągnąwszy za sznur dzwonu,
uderzył na alarm.
Milczący zamek rozbrzmiał w jednej
chwili szczękiem oręża i głosów ludzkich.
M ury zarody się od zbrojnych pachołków, na
wieżę wpadł rycerz z nagim mieczem
w ręce.
— Kto ośmiela się budzić nas po pół­
nocy? — krzyknął z gniewem.
Strażnik wzruszył ramionami.
— Coś osobliwego dzieje się pod mirrami,
Waszai Miłość — odpowiedział. — Gdyby nie
strach przed stryczkiem, byłbym drapnął
z wieży. Niech Wrasza Miłość raczy posłuchać.
Z głębi ciemności, otaczających zamek,
szło pod górę przeraźliwe wycie, jakby stu
wilków, zmieszane z miauczeniem kotów.
45

R ycerz zwiną?, ręce w trąbkę i, przyfo-


żyiwszy je do ust., huknął na dół:
— Któż tam w yje po nocy, jak gdyby go
sam antychryst ze skóry obdzierał? Odpo­
wiadaj, ży w y czy um arły, człow iek czy bies,
bo każę kuszę naciągnąć.
Na dole odezw ał się teraz głos ludzki:
— Pozbaw ilibyście Prow ancję, Katalonię
i wszelkie ziemie chrześcijańskie największe­
go trubadunai.
U słyszaw szy ten głos, zatrząsł się rycerz
od śmiechu. T rzęsła mu się broda, trząsł mu
się brzuch, trząsł się cały, jak w konwulsjach.
— Ha, ha, ha! — śmiał się, trzym ając się
za boki.
Kiedy się utulił, woła?:
— A niech w as najstarsze baby hrabstw a
karkasońskiego zacałują na śm ierć! Żem w as
też odrazu nieł poznał po szalonem dziwac­
twie. Któżby inny zdobył się na pomysł tak
w ariacki, jeżeli nie Piotr Vidal!... Ha, ha, ha!
— Spuśćcie most, otwórzcie bram ę — roz­
kazał służbie — to pan Vidal.
46

Wkrótce postem wjeżdżaj na dziedziniec


zamkowy trubadur z całą swoją świiftą, a go­
spodarz, rycerz z Cabaret, małżonek pani Lo­
by, witał gościa wybuchem ponownego śmie­
chu.
— Cóż wam też przyszło db głowy uda­
wać wilka? — pytał, pomagając trubadurowi
zsiąśc z konia.
— A kogoż miałem udawać? Konia, osła,
prosie? — odparł' pan Vidal. — W odwie­
dziny do wilczycy przybywają tylko wilcy.
Dziwno mi, żeście o tern zapomnieli.
W istocie, nie przyszło mi na myśl, iż
zaślubiłem wilczycę.’) Ale mogliście byli od­
łożyć wasze odwiedziny na jutro rano.
— W jasny dzień odwiedzać przyjaciół
potrafi najgłupszy pachołek. Piotra Vidala
stać na pomysł niezwykły.
— Źe wam dowcipu nie braknie, wiadomo
całemu rycerstwu chrześcijańskiemu, ale naj­
dowcipniejszemu mężowi wysycha w gardle,

J) L oba, L u p a — W ilczyca.
47

g d y wyje po nocach, do nierozumnego zwie­


rzęcia podobny. Myślę, że wam dzban do­
brego wina nie zaszkodzi, mimo pory spóź­
nionej!.
— Widzę, że i wam Pan Jezus nie po­
skąpi! dowcipu — rzek! trubadur, śpiesząc
skwapliwie za gospodarzem do owego
dzbana.
Sygna! aliarmowy i nawoływania pachoł­
ków ro z brudziły eaiy zamek. Służba biegała
po kurytiarzach z pochodniami, drzwi zamy­
kały się i: otwierały, psy szczekały zajadle.
W szyscy byli, przekonani, że któryś z nie­
spokojnych sąsiadów uirządził najazd na
gniazdo pana z Cabaret.
Gdy gospodarz wchodził z gościem' do
mniejszej sali rycerskiej, ukazała się na prtogu
od strony komnat sypialnych średniego
wrostu niewiasta, odziana w żółty, jedwab­
ny płaszcz, zarzucony naprędce na ramliona.
Blask świecy, którą trzym ała w ręce, padał
na twarz, pobladłą z przerażenia. Rozwią­
zane włosy, czarne, niezwykle bogate, spa-
48

dające w nieładzie na ramiona, na plecy, aż


poza kolana, nie zapięta pod szyją suknia
i lekkie, czerwone trzewiczki, włożone w po­
śpiechu na bose stopy,, świadczyły, że ze­
rwała się z łóżka, spłoszona wrzawą roz­
budzonego zamku.
Ujrzawszy Vidala, w patryw ała się w nie­
go przez kilka chwil szeroko otwartemi, zdu-
i
mionemi oczyma, a potem wy buchnęła i ona
śmiechem pustym.
— Pan Piotr... pan Piotr... — chichotała
srebrnym śmiechem młodego, dźwięcznego
głosu.
Trubadur, niezrażony wcale tem szczegól-
nem powitaniem, zbliżył się krokiem poważ­
nym do rozbawionej jego widokiem kobiety,
przyklęknął na jedno kolano i ucałował kraj
jej płaszcza.
— Najpiękniejszej damie wicehrabstwa
karkasońskiego przynosi trubadur Vidal hołd
powinny* — rzekł.
— A ja obawiałam się, że to pan z Sais-
sac, znudzony bezczynnością pokoju, chciał
nam: przypomnieć, że jego miecz jeszcze nie
✓ zardzewiał — mówiła piani Laba z Cabaret.
I schyliwszy się, dotknęła ustami lekko
czoła klęczącego trubadtoflą.
Tymczasem! naidszedł 5 kapelan zamkowy,
tak samo w pierwszej chwili przerażony,
jak pani domu, a potem tak samo jak ona
rozweselony widokiem niespodziewanego
gościa^
Usiedli we czworo przy stole, na którym
służba postawiła świece woskowe, dzban cy­
nowy i trzy srebrne kubki.
— Wnoszę zdrowie naszego miłego goś­
cia — odezwał się pan z Cabaret — za któ­
rym idzie szczery śmiech, jako cielę za krową.
— Obraz godny rzeżnika — rzeki Vidal. —
Gdybyście byli trubadurem, wygwizdaliby
was właśni żonglerowie.
— Każdy mówi, jak umie, a najlepiej mówi
zawsze ten, kto nie kłamie. Niech wam bę­
dzie na zdrowie, panie Piotrze.
Pan z Cabaret trącił się z gościem i żoną.
Kapelan nie brał nic do ust. po północy.
T ru b a d u r w pułapce. • 4
50

Zaczęty się zwykle pyHania: Skąd’ przy­


bywacie, co porabiacie, co słychać w Car-
cassone, w1Narbonne, w Tuluzie, w Marsylii,
czy nie przygotowuje się nowa w yprawa
krzyżow a? i u d.
Pan Vidal odpowiadał, pociągając z dzba­
na i zerkając zukoisa na panią Lobę, której
drobne, różowe usteczka drgały kiedy nie­
kiedy w kącikach, a duże, czarne oczy za­
kryw ały się długiemi rzęsami.
Wiedziała już pani Loba o przybyciu tru­
badura od jednej z młodych dam karkasori-
skieh, która odwiedżiła ją dziś w godzinadi
porannych, ażeby ją wciągnąć w spisek,
uknutły przez panią z Penautier.
Spoglądając na Vidiala, myślała właśnie
nadi tern, jakby jego kosztem siebie i całą
okolicę zabawić. Cały rój pustych, zabaw­
nych pomysłów brzęczał w jej ładnej główce,
miała bowiem i ona wielką chęć ukarać próż­
ność trubadura, która nie oszczędzana żadnej
niewiasty.
51

Temu lat trzy, kiedy bawi! po raz ostatni


w Carcassone, zarzucał ją Vidal kanzonarrń,
ubiegając się daremnie o jej względy, co mu
nie przeszkadzało opowiadać, że była dla
mego bardzo łaskawą.
Wesołe chochliki drgały w kącikach ust
pani Loby i śmiały się figlarnie w jej oczach
zmrużonych.
— Nic n;am nie mówicie o nowych dan­
inach swoich myśli — rzekł pan z Cabaret,
kiedy się zapas nowin znaczenia ogólniej­
szego wyczerpał — bo tak szczęśliwemu
łowcy serc niewieścich nie dość jednej md­
łości.
— Sto niewiast płakało już, rozpaczało
z mojej przyczyny, a sto innych radowało się
mlolią łaską — chełpił się trubadur, pokazu­
jąc zepsute, żółte zęby z wielkiego zadowo­
lenia.
— Wiadomo, że płacz porzuconych serc
idzie waszemi śladami. Czy wam też nie
żali tylu ofiar, złamanych waszą srogośdą?
4*
52

— Mo iaż to wima? —^żachnął się Vidal. —


Nie ja proszę, żebrzę o kochanie.
— Tak mało pijecie — mówi! gospodarz,
dolewając trubadurowi. — Gzy wam moje
'wino nie smakuje?
Vidal nie kwapi! się już do kielicha!, bo mu
się z czupryny dobrze kurzyło. PM dużo przy
obiedzie w Carcassone, pokrzepiał się w dlro-
dze, nie żałował sobie i tu, w Cabaret.
— Zdrowie wszystkich pięknych dam —
zachęcał gospodarz — które wasze życie
wędrowne osładzały uległością i dobrocią.
Takiego zdrowia nie mógł odmówić tru­
badur, śpiewak miłości.
Więc ujął kubek w dłonie, niebardzo już
pewne, i wlał w siebie wino jednym tchem.
— Zdrrrowie... wszyssstkićh... damm... —
bełkotał, opuszczając głowę na piersi.
Ostatni kubek przebrał miarkę. Opój
chwiał się na krześle i byłby runął na po­
sadzkę, gdyby go kapelan nie był podtrzymał.
— Chyba pójdziemy spać, co? — huknął
mu pain z Cabaret nad samem uchem.
53

Vidal' w ytrzeszczy! nai niego ogłupiałe


oczy i m ruczał:
— Spać, eo ? H e? Spać? Aha! W łaśnie...
Podniósł! nagle głowę, zatoczył groźnym
wzrokiem dokoła i m am rotał:
— Spać?... Kto chce spać?... Dajcie ma
rumaka bobowego, ab y moi w rogow ie po­
znali, z kim mają: do czynienia. W ięcej niż
przepiórki jastrzębia lęka się ta hołota Vi­
dal a. Już sam dźwięk mojego nazw iska roz­
prasza całe hufce... Gdy w łożę na siebie
zbroję i przypaszę miecz, który mi Guigo po­
darował, drży ziemia pod mojemi stopami.
Dość, a b y najodważniejsi rycerze usłyszeli
szelest moich kroków, żeby mi z drogi ze­
szli. M ęstwem jestem rów ny Rolandowi
i Oliwierowi, dw orskością Berartow i z Mont-
didier. Zaw sze i wszędzie zachowuję się jak
prawdziwy rycerz. Niema nade mnie męża
przyjemniejszego w komnacie, a groźniej­
szego na polu bitwy...1)

') P r z e c h w a łk i V id ala p o w t ó r z y ł e m d o s ł o w ­
nie z je g o po em atu. ,(P rzyp . autora.)
54

Powtórnie opuścił głowę i zaczął chrapać.


W ówczas wziął go pain z Cabaret na ręce,
zarzucał go sobie na plecy, jak worek, i niósł
przez salę, przeprowadzany śmiechem pani
Loby i kapelana.
A Vidal machał rękami i nogami i krzyczał:
— Dajcie mi rumaka bojowego... oho... za>-
raz tej... hołocie pokażę... Drżyjcie, tchórze...
Vidiai idzie...

IV.
Po nocy chmurnej nastał dzień pogodny.
W białej, wełnianej sukni z szerokiemi rę ­
kawami przechadzała się pani Loba po ogro-
dżie zamkowym, uśmiechając się do swoich
myśli. Dwa pawie, rozwinąwszy w wachlarz
wspaniałe ogony, szły za nią z powagą, ki­
wając miarowo małemi łebkami.
Zwykle karmiła pani i pieściła ptaki ulu­
bione. Dziś jednakże dziobały pawie darem­
nie jej ręce i suknię.
Chodząc główną aleją, oglądała się pani
Loba na furtkę, jakby na kogoś czekała.
55

Furtka skrzypnęła w istocie i do ogrodu


wtłoczyła się pękata, niezgrabna postać Vi-
dala, upadająca na praiwą nogę, co jej wdzięku
nie przydawało.
Trubadur był dziś świetnie przystrojony.
Miał ,ma sobie niebieski jedwabny kaftan z bu-
fiastemd rękawami, białe, jedwabne pończo­
chy i żółte trzewiki z długiemi, wygiętemi
nosami. Pas^ u którego wisiał na złotym
łańcuszku puginał w złotej pochwie,
i sprzączki u trzewików lśniły drogiemi ka­
mieniami.
— Sen pod moim dlaichem ujął wam lat
dwadzieścia — odezwała się pana Lobai, po­
dając (trubadurowi rękę do ucałowania. —
Wieje od was wiosna, wobec której okru­
cieństwo czasu jest bezsilne.
— Miłość, która płonie w sercu mojem,
jako lampa gorejąca, nie dopuszcza do mnie
czasu i jego mocy przebrzydłej — odpowie­
dział’ Vidal.
— Tak często zapala się w sercu waszem
owa lampa gorejąca i tak często gaśnie, iż
56

czas może znaleźć kiedly chwilę sposobną,


aby się dobrać i do waszej młodości.
— Złe języki oczerniły mnie przed wami,
pani. W sercu mojem goreje jedna lampa,
która nie gaśnie i nie zgaśnie nigdy. Zgasi'
ją dopiero moje tchnienie ostatnie.
Pani z Cabaret spojrzała na trubadura zu-
kosa, uśmiechnąwszy się nieznacznie.
Szli' obok siebie — ona, lekko jak sarenka,
on ciężko, usiłując utykać jak najmniej.
— Powiadacie, że w sercu waszem goreje
jedna lampa, która nie zgaśnie nigdy? — za­
częła znów po krótkiej przerwie pani Loba.—
Zazdrości godną jest ow a dama, co rozbu­
dziła w zmieninem sercu wybrańca pani We­
nus uczucie >tak trw ałe.
— I wybrańcy pani Wenus bywają cza­
sem nieszczęśliwi — odpowiedział trubadur.
— Być-że to może? — zawołała pani
Loba, udając zdziwienie. — Nie wierzę, aby
waszemu czarowi mogła się oprzeć jakakol­
wiek dama, rozumiejąca cudowny język wa­
szych pieśni.
57

— W y to mówicie? — rzeki trubadur,


chwytając panią z Cabaret za rękę.
Ona nie usunęła ręki.
— W y to mówicie? •— powtórzył Vidal
głosem proszącym. — Wy, dla których śpie­
wam daremnie od lat trzech, podobny do
oszalałego z miłości pasterza, wygrywające­
go pięknemu pagórkowi żale swoje na flecie?
On gra, nieszczęsny, łzami serca, a pagórek
nie rozumie, nie odczuwa jego bólu.
— Panie Piotrze... — szepnięta pani Laba,
udając doskonale wzruszenie dziewczyny,
zaskoczonej niespodziewanem wyznaniem.
Wolną ręką zakryła sobie oczy, spuściw­
szy je wstydliwie.
— Nie przypuszczałam... nie sądziłam...
— Miłość dla was jest ową lampą gore­
jącą, iktórą zgasi dopiero moje tchnienie ostat­
nie — mówił Vidal, zapalając się. — W naj-
sroższej zimie kwitnęłyby dla mnie róże,
w dniu najpochmurniejszym widziałbym
słońce, gdyby się wasze serce chciało do
minie nakłonić. Droższą mi jest wasza miłość
od stu wielbłądów, objuczonych złotem, od
wszystkich bogactw cesarza Mainuela. Słodki
waisz. uśmiech mieszka bezustannie w moiem
sercu. Niema tak mocnego puklerza, któryby
mnie zasiani! przed! pociskami waszych spoj­
rzeń. Gdy patrzę na was, doznaję rozkoszy
głupiego chłopa, spoglądającego na szklane
okno, mieniące się w blaskach słońca. Nie
bądź tak okrutna, pani Lobo, albowiem serce
moje zwiędnie przedwcześnie, spalone żarem
tęsknoty.
Zgiął kolano i ukląkł, z trudem postę­
kując.
— U stóp waszych składa Piotr Vidal lut­
nię swoją i witelu pięknych dam pożądania.
Na usta pani Loby cisnął się śmiech pu­
sty, lecz powstrzymała go, strojąc twarz
w wyraz poważny.
— Zbyt wiele niewiast pragnie hołdów
Piotra Vidala — rzekła, abym mogła uwie­
rzyć w szczerość waszej słodkiej mowy. Po­
trzebujecie tylko skinąć, aby skłaniały się ku
wam księżniczki i hrabiny. Czemże jest Laba
z C abaret w porównaniu z wicehrabiną m ar-
sylską i z księżniczkami domu aragońskiego?
— Jest dla mnie księżniczką najpotężniej­
szą, majpożądańszą, bo jedyną serca mojego
królow ą — zaw ołał Vidlal, bijąc się w piersi.
— Te same zaklęcia miodowe brały w sie­
bie niewątpliwie niejedne rnłodie, niedoświad­
czone uszy, pijąc je z radością, z rozkoszą.
Ale ból zawodu ukarał w krótce ich ufność
nieostrożną.
— Nie w ierzycie mojemu słowu rycerskie­
m u? — m ówił Vidal. — W ystaw cie mnie na
próbę. Cokolwiek rozkażecie, uczynię bez
w ahania, ab y wam dowieść, że serce moje
jest w tej chwili sercem gołębia, bez kłarnu
i żółci.
Pand Loba milczała przez pewien: czas,
jakby się namyślając.
Po ehwiili1odezwała się:
— C zy przysięgacie spełnić w szystko, co
wam rozkażę? '

Vidal przyłożył dwa palce do puginału,


m ów iąc:
60

— Święty Jerzy, patron stowarzyszenia


rycerskiego, wie o tern, że niema tak ciężkiej
próby, którejbym się nie podjął dla waszej
miłości.
— Podoba mi się — rzekła pani Lobia —
abyście byli przez jedną noc wilkiem, albo­
wiem imię wilczycy dal mi1 rodziciele.
Wdziejecie na siebie skórę wilka i będziecie
biegał po górach], zachowując się, jak wilk,
tęskniący za samicą.
— Będę wilkiem! — zawotl'al Yidal ucie­
szony.
Za dziwactwami goniącemu szaleńcowi
przypadł do smaku pomysł dziwaczny.
—-t Zobaczycie, jakim świetnym wilkiem
będę — mówił z radością dziecka, któremu
dano do rącząt nową zabawkę. — P sy pa­
sterskie pokryją się ze strachu w mysie
dziury.
I podnosząc się z kolan,, zawył na próbę.
Pawie zatrzepotały skrzydłami, uciekając
przerażone, psy podwórzowe odezwały się
w budach.
Wprawiło to trubadura w tak doskonały
humor, że zaw ył powtórnie.
Nagle, przypomniawszy sobie, dlaczego
miał być wilkiem, zwrócił się do pani Loby
z zapytaniem :
— Czy wilczyca będzie łaskawszą na \yil-
ka, aniżeli była na rycerza i śpiewaka?
— Rycerzowi i śpiewakowi wiadomo, że
wilczyce miłują tylko wilków — odpowie­
działa pani z Cabaret wymijająco.
Rzekłszy to, uśmiechnęła się dio Vidala za­
lotnie, obiecująco i wyszła z ogrodu.
A on pokulał czemprędzej do swojej kwa­
tery i kazał przywołać Jerzego.
Kiedy żongler stanąłprzed nim, odezwałsię;
— Spójrz na mnie uważnie i powiedz, jak
teraz wyglądam?
Żongler, widząc uśmiech zadowolenia na
ustach pana, odpowiedział:
— Jak rycerz, który gotuje się do walki,
pewny zgóry zwycięstwa.
— Widzisz, żeś głupi, aczkolwiek udajesz
przebiegłego.
62

Strapiony sługus rzeki pokornie:


— Nie jest hańbą być głupszym od naj­
głupszego barania, gdy się stoi przed obliczem
pana Piotra Vidala. Nagana z; ust tak mą­
drych w aży więcej od pochwały najuczeń-
szego mnicha.
Łaskawie spojrzał trubadur na żonglera.
— Nie mówię, żebyś by? zupełnie głupi —
odparł, gładząc wąsy — czasami nawet da-
• jesz dowody niezwykłego dowcipu, ale tym
razem zawiodła d ę chytrość przyrodzona.
Wiedz, że walka już niepotrzebna, albowiem
wygrałem bitwę beż walki.
I wziąwszy się pod boki, śmiał się gło­
sem, wargami, podbródkiem i grubym brzu­
chem.
— Kurze mózgi mają niewiasty, a zdaje
im sięi, że panują nad nami — mówił. — Ta
sroka z Cabaret rozpowiada), że ją zapamię­
tale miłuję... Właśnie! Nie takie Vidal cało­
wał... Bawiłem się nią,, jak się stary, do­
świadczony kot bawi młodą, głupią myszką,
v a ona drożyła- się, boczyła wówczas. Lecz
63

teraz, kiedy zabrałem się do niej naprawdę,


zmiękła odraza. He, he, takie one wszystkie...
Nagadlaj im słodkich bredni i już po nich.
Każda' padnie ci w objęcia, przewracając Wiat­
kami oczu, jak cielę zdychające.
— Więc? — zapytał żongler ciekawie.
— Co tobie, durniu, db tego, co twój pan
robi? — ofukną! go trubadur. -— Go tobile do
tegp, że ta sroka, co się wilczycą zoWie, pana
twojego całowała i zaklinała na kolanach,
żeby ją raczył do serc® przygarnąć. Choć­
byś nawet rozpacz pani Loby widział na
własne oczy, to powinieneś trzymać pysk,
albowiem jest rzeczą nierycerslką przechwa­
lać się łaską niewiast. Ale co tak'i synek
mieszczański, jaki ty, wie o obyczajach ry­
cerskich. Ty polecisz zaraz z ozorem do
swoich towarzyszów i wypaplesz wszystko.
Znam cię. Leć sobie, szczekaj, ale pamiętaj,
że nie ja ci o tern mówiłem, jeno, że ty wi­
działeś schadzkę w ogrodzie. Rozumiesz?
Żongler pochylił głowę na znak, że rozu­
mie wskazówkę pana.
64

— Pojedziesz natychmiast do Carcassone


i przywieziesz mi stamtąd skórę wilczą, ale
całą, z łbem, z łapami — mówił trubadur. —
I wybierzesz wilka dużego, żebym się w nie­
go zmieścił.
Kiediy żongler spojrzał na niego wzrokiem
zdziwionym, rzekł:
— Co wytrzeszczasz na mnie gały, jak
gdybyś nie rozumiał mowy prowansalslkiej?
Podoba mi się przez jedną noc być wil­
kiem.
— Nie jest rzeczą sługii (Dziwić się posta­
nowieniom panai, ale złym sługą byłby
chrześcijanin, nlie dbający o zdrowie dobro­
dzieja, którego chleb spożywa.
— Chcesz przez to powiedzieć, że zabawa
w wilka mogłaby zaszkodzić mojemu zdro­
wiu?
— Zależy od tego, gdzie W asza Miłość
chce być owym wilkiem.
— Przecież ci wiadomo, że wilki nie
mieszkają w pałacach i ogrodach. Włóczą
się one nocami po górach.
65

— Ale w górach czuwają w nocy pasterze


nad bezpieczeństw em sw oich trzód, a przy
pasterzach są psy, które się w ilków nie
boją.
— Cóż ty sobie m yślisz, tchóirzu prze­
brzydły! — fuknął trubadur. — Pasterzam i
mnie straszysz i psami! Zapominasz zaw sze,
u kogo służysz. Najstraszniejszego smoka
nie uląkłby się Vidal...
— Nie straszę W aszej M iłości — wtrącił
żcngler, nie zwracając uwagi na gniew pana
— m ówię tylko, że psy górskie rzucają się
bez trwogi na wilka.
— A niech się rzucają! Ruszaj i wykonaj,
co rozkazałem!
Kiedy żongler był już na progu, przyw o­
łał go i rzekł:
— Pow iedz naszym ludziom, żeby w yszli
dziś na noc w góry. I niech w ezm ą z sobą
dobre oszczepy i porządne drągi.
— Stanie się podług rozkazu — odparł
żongler i w yszed ł z uśmiechem drwiącym na
ustach.
Trubadur w pułapce. 5
66

V.
K siężyc, posuw ający się błękitnem i szla-
kiarnd b ezchm urnego nieba, srebrzy} w z g ó ­
rza, ro zrzucone dokoła zam ku C abaret. T ak a
cisza zalegała doliny, iż w szelkie życie na
ziem i zd aw ało się być zasty g łe, uśpione
snem w ieczystym .
Ale w tej ciszy czuw ali ladzie.
Na jedne m ze w zg ó rz przed szałasem pas­
terskim!, p rzy dogasiająoem ognisku, siedziały
dw ie postacie, zaw inięte w sk ó ry baranie.
O p arłszy łokcie na kolanach, a g ło w y na dło­
niach, p a trz y ły przed siiebie w żarzące się
jeszcze w ęg le tęp y m w zrokiem znużenia.
U stóp ich leżały c z te ry ogrom ne, k udłate psy,
a obok ty ch stró ż ó w tk w iły w ziemi w id ły
okute.
Z w ierzęta, zw inięte w łęik, zd aw ały się
spać, najlżejszy jednak szelest, dostęp n y tylko
dla ucha b ardzo czujnego, podnosił ich łby
i zap alał w ślepiach błyski podejrzliw e.
O b ejrzały się w stro n ę zam ku C abaret
i w y c ią g n ę ły pyski, c h w y ta ją c w ia tr w n o zdrza.
67

W w a ro w n i działo się w istocie coś nie­


zw ykłego. S ły ch ać było z g rz y t łańcuchów
i głuchy łoskot kop y t końskich, u d erzających
w deski m ostu.
P s y s trz y g ły uszam i. P odn ió słszy się na
przednich łapach, zaczęły zcicha w arczeć.
— Nasz pan w y b ie ra się w niepożądane
odw iedźm y sąsiedzkie — o dezw ał się jeden
z pasterzów .

Lecz drugi, ktćhy p a trz y ł uiważńie w stro ­


nę, skąd szelest dochodził, o d p arł:

— Jakiś liczny poczet spuszcza się w do­


linę, ale h ełm y i zbroje nie b ły szczą w św ie­
tle miesiąca. I głośna też rozm ow a dolatuje
aż do nas, a nasz pan skrad a się ziaiwsze ci­
cho do nieprzyjaciela, jak lis do kurnika.
— Może zachciało mu się przejażdżki
o k sięży cu ?

— Może... K toby tam odgadł, co się r y ­


cerzom zachciew a. Piją tyle dobrego w ina,
że nie b y ło b y dziw ne, g d y b y Sm p rzyszło do
głow y straszy ć dla z a b a w y ludzi po nocach.
5*
68

Poczet, spuszczający się z zamku w do­


linę, znikł na zakręcie drogi.
— Gdzieś się podzieli — zauw ażył pierw ­
szy pasterz. — Nie widać ich piod górą zam­
kową.
Drugi w zruszył ramionami.
— Cóż nam do tego — mruknął.
W tem ukazała się, na wzgórzu pr.zeciw-
ległem. jakaś ciemna postać, rysująca się w y ­
raźnie na tle nagiej skały. Stała zrazu
w miejscu, potem zaczęła skakać to w pra­
wo, to w lewo.
P asterze wytężyli wzrok.
— Jakieś osobliwe zw ierzę — rzekł jeden
z nich. — Na wilka za duże, na niedźwiedzia
za małe. Coby to mogło być?
W ątpliwości pasterzów rozwiało przeraź­
liwe wycie, które rozległo się w tej chwili.
— W ilk! — zawołali obaj równocześnie,
zryw ając się na równe .nogi.
Z erw ały się i psy i, nie czekając na po­
zwolenie panów, ruszyły ku wilkowi.
69

Wilk stanął tym czasem na przednich ła­


pach i, podniósłszy głow ę do księżyca', w ył
żałośnie, jakby się skarżył.
Nie spostrzegł psów, rwących się do niego
po skałach, nie widział pasterz ów, biegną­
cych za psami. W ył sobie spokojnie, wpa­
trzony w tarczę miesiąca.
W drapały się odważne kundle na szczyty
wzgórza. Z zajadłem szczekaniem rzuciły się
na dzikiego odmieńca swojej rasy.
I stała się w tej chwili rzecz szczególna.
Wilk, przysiadłszy na tylnych łapach, po­
chwycił przedniemi dość gruby drąg i zaczął
nim wym achiw ać.
Zdziwione tą przemyślnością swojego
dziedzicznego w roga, psy zamilkły i przy­
stanęły. Korzystając z ich zdumienia, cofnął
się wilk tyłem.
W krótce jednak ochłonęły kundle ze zdu­
mienia. W szcząw szy nową w rzaw ę, opadły
wilka z czterech stron, szarpiąc jego skórę.
I stała się rzecz jeszcze dziwniejsza.
70

W iik dobył z brzu ch a cDltugi nóż i w sadził


go w paszczę psu najzacieklejszem u, k tó ry
rw a ł się do jego g ard ła.

P a ste rz e , n adbiegający w ła śn ie na to w i­
dow isko, stanęli, jak w ry ci. O puściw szy pod­
niesione już w idły, przeżegnali się ze s tra ­
chem zabobonnym .

A kiedy wilk przem ów ił te ra z głosem


lu d zk im :

— O dpędźcie te dzikie bestie! — rzucili


w id ły i uciekali, k rzy cząc z n ajw yższą
tr w o g ą :
— W ilkołak!

P s y nie u stra sz y ły się w ilkołaka. S z a r­


piąc go za uszy, za ogon, za pysk, doska-
kując do niego i odskakując, pchały go-, ciąg­
n ęły ku pochyłości w zgórza.
W ilk p rzestał w y ć. N atom iast klął gło­
sem ludzkim i w z y w a ł pom ocy, jak człow iek.
— Je rz y , ratuj!... Gdzie je ste ś?
A na dole, u podnóża pagórka, zaroiło się
od jeźdźców . C ały dw ó r karkasoński, zapro-
szony przez panią. Lobę, p rzy b y ł, ab y się za­
baw ić kosztem trubadurai.
1 cały dwór, spostrzegłszy nad sobą walkę
rzekomego wifika z psami, zawył, jak Wyje
wilczyca, kiedy wabi wilka.
— W ilczy ca czek a — o d ezw ał się ktoś
w śród ogólnego śmiechu.
W ilk sizedł do w ilczycy, lecz drogą tak
n iezw yk łą, iż przyjął go ponow ny w ybuch
śmiechu.
Z epchnięty przez psy na pochyłość, s ta ­
czał się po niej, raniąc się o kam ienie, gubiąc
resztę poszarpanej na strzęp y skóry.

D w a m iesiące leczył się tru b ad u r Vidal na


zam ku C ab aret z ran, zadanych mu kłam i
psów pasterskich.
G dy się w ylizał z tej p rzy g o d y i ru szy ł
znów na w ęd ró w k ę, opo w iad ał w szędzie,
gdzie przy b y ł, że w sposób tak niegodny ze-
72
mścił siię na nim pan z C abaret z zażdirości
o żonę, któirej serce należało tylko do niego,
jego w y b raw szy i um iłow awszy z pośród
licznych wielbieielów.1)

1) T r u b a d u r P i o t r ( P i e r r e ) V i d a l , s y n k u ś n i e ­
rza z T u lu z y , żył m ięd zy ro k iem ir/i a 1213.
N iezw y k le p ło d n y i niezw y k le utalentow any,
tw o rzy ł kanzony, serw entesy i now ele a leg o ­
ryczne. Z ach o w ało się p o n i m oko ło sz eśćd z ie­
sięciu p ieśn i. Ł ą c z ą c z n ie z w y k ł y m t a l e n t e m n ie ­
zw y k łe sam o ch w alstw o i zaro zu m iało ść, posu­
n ię tą do śm ieszn o ści, m ie w a ł z te g o p o w o d u licz­
ne, n a jczęściej n iep rzy jem n e p rzygody, którem i
b a w u li s i ę j e g o w s p ó ł c z e ś n i . O sw o im n ie fo rtu n ­
nym ro m an sie z p an ią Lobą de C abaret mówi
sam w sw o ic h poem atach.
(Przyp. auto ra.)
Biblioteka Narodowa
Warszawa

30001018620205
t J c * iT M ir * --» ■
54iJ802i f
B I BL I OT E KA
NARODOWA

You might also like