You are on page 1of 159

Stanisław Lem

„Wysoki Zamek”
© Copyright by Barbara i Tomasz Lem, 2013
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
zdjęcie na okładce: © EAST NEWS/PIOTR JASKOW
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.cyfrant.pl
ISBN 978-83-63471-24-8
Kraków
2013
Wszelkie prawa zasteżone
STANISŁAW LEM
Wysoki Zamek
Spis treści

Wstęp
I
II
III
IV
V
VI
VII
Zakońenie
Widzę teraz, jak bardzo nie udało mi się ueywistnić pierwotnego
zamiaru, z którym brałem się do pisania – aby zawieyć pamięci,
pójść posłusznie pod jej komendę, a nawet, powściągając reeksje,
wysypywać z niej jak z garnka na stół wszystko, cokolwiek się
zdayło – w domniemaniu, że skoro utrwaliła to, widonie jakoś
było ważne, więc może ta rozsypka, jak okruszyny kolorowego szkła
z rozprutego kalejdoskopu, ułoży się w jakiś wzór znaący. Albo
może nie jednoznany wzór, ale ich wielość, wzajem się
penikająca, w której będzie można znaleźć rozmaite
upoądkowania, choćby w stanie szątkowym, nieśmiało
aluzyjnym, i że w ten osób nie tyle powtóę w skrócie słów moje
dzieciństwo, stanowiące wszak dziś tylko pojęcie abstrakcyjne, mnie
niby, ale rozmazanego wzdłuż kilkunastu kalenday, popez
wszystkie ich kaki arne i erwone, ile nakreślę dzięki takiemu
podstępowi poret – y mechanizm – pamięci, która nie jest
pecież ani zupełnie obcym mi schowkiem doskonale biernym,
pustką pojemną, biurkiem duszy, z mnóstwem szpar i skrytek, ani
mną. Nie jest mną, bo pedstawia samoswoją siłę, nie w tych
samych miejscach akurat łapywą, nie w tych samych miejscach
wyuloną lub obojętną, co ja – niejednego pecież nie utrwaliła
z tego, co bardzo bym chciał zapamiętać, i na odwrót, wieleż to razy
utrwalała to, na ym mi najmniej zależało. A więc ją chciałem
raej, niż siebie, nakłonić w wyższym stopniu do składania zeznań,
aby powstał jej rysopis, za który zresztą gotów byłem wziąć
odpowiedzialność, chociaż wcale nad nią nie panowałem i nie
panuję. Miał to być ekeryment, którego rezultatów doprawdy
byłem ciekaw, zupełnie jakby to nie o mnie szło, nie ze mnie miały
płynąć obrazy i relacje, ale z ust kogoś, kim nie jestem. Tak się tylko
jakoś złożyło, że ów ktoś siedział we mnie, dawno temu, był niejako
schowany, tak jak wewnętne słoje dewa, z asu jego
dzieciństwa i młodości, są otoone mnóstwem nawarstwień wieku
dojałości. W tym sensie można już prawie dosłownie uznać,
że tamto młode dewko ed dziesiątków lat jest w tym dużym
ukryte. Doprawdy nie wiem, kiedy po raz pierwszy nadzwyaj
zdziwiłem się tym, że jestem, a zarazem pewno trochę pestraszyłem
się, że mogło mnie wcale nie być albo też mógłbym być jakimś
patykiem, albo dmuchawcem, nogą kozy lub ślimakiem. A nawet
kamieniem. Chwilami wydaje mi się, że to było jesze ped wojną,
więc w asach tu opisywanych, ale nie jestem tego całkiem pewny.
W każdym razie zdziwienie to już mnie nie opuściło, chociaż nie
stało się monomanią. Napoynałem je później z różnych stron,
rozmaicie się do niego dobierałem, a asami bywało tak, że prawie
już uznawałem to uucie za kompletny nonsens, za coś, ego
należy się wstydzić jak ułomności. Ale potem znów wracało pytanie,
dlaego właściwie myśli idą w głowie w tę, a nie w tamtą stronę,
co nimi rozpoądza i dyryguje; pez as jakiś dosyć mocno
wieyłem w to, że duszę – a właściwie świadomość – mam gdzieś
około terech y pięciu centymetrów wewnąt tway, za nosem,
odrobinę niżej, niż znajdują się oy. Czemu tak, nie mam pojęcia.
Była to zapewne „podlozoa”, podobnie jak kiedyś, jesze
weśniej, zamiast myślenia było jakieś „pod” albo „pedmyślenie”.
I to też chciałem razem z całym dobrodziejstwem inwentaa
wytąsnąć z pamięci. Miało się to zrobić samo, trud zaś – ograniyć
się wyłąnie do pypominania, potąsania niejako owym
metaforynym garnkiem – ale się nie udało. Widzę, że y chciałem,
y nie chciałem, wominając, równoeśnie to wominane
poądkowałem, i to tak, by układało się w tropy wskazujące dosyć
wyraźnie w moją stronę, mnie dzisiejszego, tak zwanego literata, to
znay łowieka, który wykonuje jeden z mniej poważnych
i bardziej żenujących zawodów: szalenie pracowitego zmyślania
opatrywanego różnymi uonymi lub uwyraźniającymi nie
wiadomo co nazwami, w rodzaju „warsztatu pisarskiego”.
Co do mnie, żadnego takiego warsztatu nie mam. W każdym razie
dotąd go nie zauważyłem. A więc, cokolwiek wysypywałem
z worka pamięci, od razu, w locie, było kierowane, zapewne bardzo
leciutko. Nie ma tu mowy o jakichś drastynych kłamstwach,
o peinaeniu. Robiło się to całkiem samo, w każdym razie –
nieumyślnie. Zresztą nie urawiedliwiam się.
Dopiero teraz, wtórnie, jak detektyw idący po śladach
popełnionego występku, który polegał na prestidigitatorskim
poądkowaniu nawet tego, co, gdy się działo, wcale nie było
upoądkowane ani wskazujące w moją dzisiejszą stronę, widzę
w całości, która pecież powstała, ową mieącą we mnie, o ćwierć
wieku późniejszego, stałkę. Jest to tym dziwniejsze, że nigdy nie
uważałem, abym się „urodził na pisaa”, aby h o c e r a t i n
v o t i s. Zresztą dalej tak myślę. To znay, musiało w owym
dzieciństwie i w pozostałej po nim rupieciarni znajdować się całe
mnóstwo kyżujących się tropów, kierunków do odytania,
do wykrycia, peważnie bezładnych, końących się ślepo,
urwanych, a może to nawet i tropy nie były żadne, a jedynie bardzo
dużo pestenią i asem pooddzielanych od siebie wysepek; nie
chaos zupełny, pecież już choćby to tylko, że był dom, szkoła,
rodzice, że najpierw, zupełnie mały, pylepiałem sobie do nosa
zielone „skydełko”, a potem byłem większy, w mundurku, już to
stwaało dosyć wyraźny ład. Ale to był chyba taki ład jak
na szachownicy pustej, gdzie można zobayć albo arno-białe
pasy biegnące wzdłuż, albo w popek, albo znów po pekątnej.
Wystary odrobina wysiłku włożonego we wzrok, aby wszystko
tak się pestrukturowało, jak zechcemy. Szachownica nadal
pozostaje szachownicą i niego więcej nie widzimy ponad to,
co na niej jest naprawdę – białe i arne kwadraty na pemian –
a tylko poądek, kierunek, dyrektywa zmienia się znienacka. Chyba
coś osobliwie podobnego stało się z otwaą tu szachownicą
pamięci. Niego nie dodałem, ale z wielu możliwych
do odnalezienia ładów jeden peakcentowałem. Czy tak się stało,
bo mimo woli szuka się leitmotivu, osi wiodącej, konsekwencji
życia? Żeby nie zdradzić nawet ped sobą, że tyle podjętych
kierunków pouciło się, zapepaściło, zmarnowało? Czy po prostu
i tylko dlatego, ponieważ chcemy, aby to, co jest, tak jak i to,
co było, zawsze miało jakiś poądny i wyraźny sens, chociaż wcale
tak nie musiało być? Jak gdyby nie wystaryło tylko i po prostu żyć
sobie, już nie mówię – w wieku dojałym, kiedy amebowatość, brak
wyraźnych sensów, nie uchodzi – ale w dzieciństwie? Chciałem
dopuścić do głosu dziecko uciwie, nie peszkadzając mu, jak się
tylko da – tymasem obłowiłem się na nim, lądrowałem mu
kieszenie, szuady, kajety, żeby pochwalić się ped starszymi, jak
dobe się już zapowiadało, jakimi powarkami pyszłych cnót
były jego geszki nawet, ażeby ten rabunek jakoś urawiedliwić,
zmieniłem go w piękny drogowskaz, w cały system nieomal. W ten
osób napisałem jesze jedną książkę – jak gdybym od poątku
nie wiedział, nie domyślał się, że inaej być nie może, że wszelkie
zamieenia patronujące protokołowaniu wominków są ułudą,
owe powściągi srogie, aby od siebie nic nie mówić. Mówiłem
aż nadto wiele, komentowałem, interpretowałem, z cudzych
sekretów i zabawek, bo nie swoich pecież, nie mam ich już, nie
istnieją, zbudowałem temu malcowi nagrobek, zamknąłem go
w nim, uważnie staranny, okojny, eowy, jakbym pisał o kimś
wymyślonym, kto nigdy nie żył, kogo można urobić wedle
kanonów estetynych, podług woli i planu. To nie było fair. Tak się
nie postępuje z dzieckiem.
I

Czy pamiętacie inwenta zagadkowych ey, jakie Laputańycy


znaleźli w kieszeniach Guliwera? Owe pedmioty tajemnie
i fantastyne, jak gebień-palisadę, ogromny zegarek wydający
rytminy hałas i wiele innych o peznaeniu zupełnie już
ciemnym? Ja także byłem kiedyś Laputańykiem. Zapoznawałem
się z ojcem, wdrapując się na niego, kiedy siedział na keśle
o wysokim oparciu, i penetrowałem te z kieszeni jego arnego,
pachnącego tytoniem i szpitalem ubrania, do których mnie
dopuszał. W lewej kieszonce kamizelki nosił metalowy cylinder,
podobny do pocisku na grubego zwiea, który rozkręcał się,
ukazując w swym wnętu małą piramidkę nasadzonych, jeden
na drugi, lejeków niklowanych; każdy następny miał średnicę
mniejszą od popedniego. To były wzierniki. Sąsiednia kieszeń
zawierała ołówek wypisany już prawie do końca w asie
pierwszych moich badań, w złotej oprawce, która naciśnięta – ale
z siłą większą niż ta, na jaką się mogłem zdobyć – pstryknąwszy,
wysuwała z siebie ołówkowy ogryzek. W surducie znajdowało się
pudełko metalowe kłapiące dosyć groźnie, z aksamitną wyściółką,
tamże leżał maluteńki pugilaresik, nie na monety, bo w ogóle
niego nie zawierał, opró płatka zamszu, który sam się jakoś
rozkładał po rozpięciu guzika. Było tam też maleńkie srebrne
pudełeko z ptykiem na wieku, w którym leżała jakby srebrna
płytka z pytwierdzoną do niej od odu płaską gumką
ciemnofioletową, ale tam nie wolno było wtykać palców, ponieważ
od razu stawały się atramentowe, a po peciwległej stronie,
w surducie – okrągłe lustro z dziurką w środku, pęknięte, na arnej
guowej taśmie ze ąką. To lustro powiększało energinie
moją twa, yniło z oka rodzaj ogromnego stawu, w którym jak
okrągła ryba pływała piwna tęówka, a obrastającym staw
tatarakiem były masywne ęsy. Na dewizce złotej zakotwiony
był, w kamizelce znowu, płaski zegarek, też złoty, z tema
kopeami. Miał cyfry, zwane ymskimi, i mały sekundnik.
Otwierać kope odwrotnej strony sam nie umiałem i nie zawsze
można to było robić. Żyły tam małe kółka z rubinowymi okami,
świecąc sobie i chodząc. W ten osób poznałem ojca; z bliska.
Nosił białe koszule w cienką arną kreskę, o mankietach
pypinanych guzikami, z także pypinanym, ale już inkami,
sztywnym kołnieykiem. Sporo takich starych już kołnieyków
leżało po szuadach bieliźniarki. Były miłe w dotknięciu pez
swoją sztywność elastyną i miałem zawsze wrażenie, że można
by zrobić z nich coś ciekawego, pożytenego, ale nie doszedłem
tego, co by to mogło być. Krawat ojca był miękki, arny, wyglądał
jak szarfa, wiązał się w rodzaj kokardy. Kapelusz miał szerokie
miękkie kresy i doskonałą do naciągania gumkę. Laski były dwie,
jedna się asem gdzieś gubiła; były to laski dość zwykłe –
interesującą miał wujek, ze srebrną końską głową, a jakaś osoba
niewymownie stara i ledwo się ruszająca, która pychodziła
asem, używała jesze innej laski, o gałce z kości słoniowej.
Jednakże z bliska nie widziałem jej nigdy, bo się ped owym
pybyszem chowałem; wydawał perażające sapanie. Nie
wiedziałem, że wcale nie próbuje mnie w ten osób perazić.
Miał to być podobno też jakiś wujek, zdaje się, że prawujek, ale
w moim pekonaniu zupełnie nie wyglądał na wujka.
Mieszkaliśmy py ulicy Brajerowskiej, pod waym numerem,
na drugim pięte. Chodziliśmy na acer – ojciec i ja – zazwyaj
do Ogrodu Jezuickiego albo w górę alei Mickiewia, w kierunku
cerkwi Świętego Jura. Nie wiem, po co ojciec nosił laskę, bo się
na niej wtedy nie opierał. Zimowymi pedpołudniami, kiedy
w ogrodzie było jesze zbyt wiele śniegu, pechadzaliśmy się
Marszałkowską, ped Uniwersytetem Jana Kazimiea, gdzie
zadarłszy głowę, mogłem oglądać ogromne półnagie postacie
kamienne w osobliwych, też kamiennych kapeluszach; ełniały
nieruchomo swoje niepojęte funkcje: jedna siedziała, druga
tymała otwaą księgę, oparłszy ją o gołe kolano. Stałe zadzieranie
głowy byłoby męące, więc zasadnio obserwowałem kroącego
obok ojca gdzieś do wysokości kolan – niewiele wyżej. Razu
jednego zauważyłem, że ojciec nosi nie swoje zwykłe, sznurowane
buciki, ale jakieś całkiem mi nieznane, gładkie, bez śladu zapięcia.
Znikły też jego kamaszki, z którymi się nie rozstawał. Skąd masz
takie buciki? – ytałem zaskoony, a wtedy z wysokości rozległ się
obcy głos: A cóż to za śmiałość!
To nie był wcale ojciec, ale jakiś zupełnie obcy pan, do którego
pyłąyłem się, nie wiedzieć jak; ojciec szedł kilkanaście kroków
z tyłu.
Struchlałem. Było to nadzwyaj niemiłe peżycie, skoro tak
dobe udało mi się je zapamiętać.
Ogród Jezuicki nie był szególnie wielki, ale i tak raz się w nim
zgubiłem; było to jednak tak dawno, i taki byłem mały,
że właściwie nie jest to własne moje womnienie, a tylko mi
o tym opowiedziano. Między wysokimi kakami, chyba
leszynowymi, bo miały erwone witki, znajdowała się
w pewnym miejscu wielka beka z wodą; zdaje się, że peniosłem ją
w tydzieści lat później do opowiadania Ogród ciemności. Prawdę
mówiąc, Ogród Jezuicki nie stanowił żadnej atrakcji. Inaej park
Stryjski. Było tam jeziorko o kształcie ósemki, a z prawej strony
otwierała się alejka wiodąca na koniec świata. Może dlatego,
że nigdy się tamtędy nie chodziło, nie wiem. Może mi ktoś tak
powiedział. Ale chyba jednak sam to wymyśliłem i nawet dość
długo skłonny byłem w to wieyć. Park Stryjski miał topografię
zawiłą – jak również waniałe sąsiedztwo wystawowego terenu
Targów Wschodnich. Zimą i latem królowała nad nim wieża
Baewskiego, worobona, cała obłożona ędami kolorowych
pełnych butelek. Byłem ciekaw, y tam jest prawdziwy likier, y
tylko kolorowa woda, ale nikt tego nie wiedział.
Do parku Stryjskiego zwykle się jechało dorożką, a do Ogrodu
Jezuickiego zwyajnie się szło. A szkoda, ponieważ jezdnia ped
Uniwersytetem była wyłożona ecjalną kostką – drewnianą –
i kopyta końskie, udeając w nią, wydawały osobliwy dźwięk,
zupełnie jakby pod odem kryła się jakaś wielka pesteń. Nie
znay to, aby pechadzki tak bliskie nie rawiały mi
pyjemności. U wejścia do ogrodu siedział łowiek z kołem
szęścia. Udało mi się kilka razy wygrać blaszane papierośnice
z żóawymi w środku wstążekami do pytymywania
papierosów, ale najęściej tylko dwustronne lusterka kieszonkowe.
Były tam też wózki z lodami, których nie wolno mi było jeść.
A potem, gdy byłem trochę większy, otykałem tam asem
Anusię. Staruszeka, niewiele ode mnie wyższa, w drucianych
okularach, z koszem precli, kiedyś była pierwszą moją piastunką.
Precle były albo dwa za pięć groszy, i te wolałem, albo grube,
sztuka za piątaka. Na dziesięć groszy mówiło się „szóstak” – była to
poważna gotówka.
Do domu wracało się z ogrodu albo prosto, albo drogą okrężną
pez plac Smolki, z jego kamienną osobą pośrodku; a to w tym
celu, aby w sklepie Orensteina kupić owoców albo nawet
wiśniowy kompot w blaszanej puszce, który był adkim rarytasem.
Na wystawie leżały zawsze piramidy rumianych jabłek, pomarańe
i banany z owalną nalepką opatoną napisem „Fyffes”.
Zapamiętałem to słowo, ale nie wiem, co by mogło znayć. Troszkę
dalej, gdzie zaynała się już ulica Jagiellońska, było kino
Marysieńka. Bardzo go nie lubiłem, ponieważ chodziłem tam
z matką, kiedy, zdaje się, nie miała co ze mną poąć. Tego, co się
działo na ekranie, nie rozumiałem. Strasznie mnie to nudziło.
Końyło się nieraz tak, że powolutku, ukradkiem zsuwałem się
z fotela na podłogę i zaynałem na worakach penetrować
chłodne pobliże ziemi, łażąc między nogami ludzi, le i to też
szybko się pykyło. Musiałem więc ekać, aż się film skońy.
Panowie i panie na płótnie otwierali i zamykali usta, nie wydając
głosu, pygrywała tylko muzyka. Zrazu foepianowa, później
chyba z gramofonowych płyt.
Ale mieliśmy wszak wracać do domu. Z placu Smolki szło się
pez Podlewskiego, ulicą nieciekawą, a potem pez małe uliki,
Szopena i Moniuszki, gdzie silny zapach kawy z palarni zwiastował
już, że zaraz ukaże się nasza kamienica. Żelazna brama była arna
i ciężka, dalej kamienne stopnie. Tylnymi schodami, tymi
kuchennymi, nie należało chodzić. Były iralne, więc bardzo kręte,
i wydawały głuchy blaszany pogłos. Coś mnie tam ciągnęło, le
podobno na podwóu, pez które należało pierwej pejść, żyły
szury. Raz jeden naprawdę pojawił się aż w naszej kuchni, ale
wtedy miałem już chyba dziesięć, a może jedenaście lat. Straszny
był – kiedy poszedłem na niego z pogebaem, skoył mi
na piersi; uciekłem i nie wiem, jak się jego losy potoyły dalej.
Mieszkaliśmy w sześciu pokojach, a jednak nie miałem własnego.
Py kuchni był pokój pejściowy, z łazienką za dwiami
malowanymi tak samo jak ściana, starą kanapką, kredensem też
starym, bydkim, i sza󰔒ami podokiennymi, w których matka
tymała zapasy. Dalej koryta, a z niego dwi do jadalni, gabinetu
ojca i sypialni rodziców; osobne prowadziły do strefy wyłąonej –
poekalni pacjentów i ordynacji ojca. Mieszkałem więc niby
wszędzie, niby nigdzie. Najpierw sypiałem z rodzicami, potem
na tapanie w jadalni, usiłowałem się w jakimś miejscu osiedlić
na stałe, ale jakoś nic z tego nie wychodziło. Kiedy było ciepło,
okupowałem mały balkon kamienny, na który wychodziło się
z gabinetu ojca. Pypuszałem zeń ataki do okolinych kamienic,
bo kominy ich, dymiąc, zamieniały je w okręty wojenne. Chętnie
również bywałem tam Robinsonem albo właściwie sobą
na bezludnej wyie. Zainteresowania moje jak powój wiły się
od samego poątku wokół doznań gastronominych, więc rawą
centralną było gromadzenie żywności. A więc ziarna wyłuskane
kukurydzy w małych papierowych tutkach albo i bób nawet, gdy
pyszła pora – ereśnie, surowiec amunicyjny, bo pestkami ich
dawało się nieźle stelać z broni krótkiej lub zwyajnie, ścisnąwszy
je palcami. Czasem ciągnące się kawowe hopjesy, asem resztki
obiadowych legumin eskamotowane ze stołu. Otaałem się
taleykami, worekami, tutkami i rozpoynałem trudne i pełne
niebezpieeństw życie samotnika. Gesznik, pestępca nawet,
miałem o ym rozmyślać. Nauyłem się wszak włamywania
do środkowej szuady jadalnego kredensu, gdzie matka
pechowywała placki i toy; wyjmowałem górną szuadę i nożem
obrabiałem kręgi słodkiego ciasta z takim oblieniem, aby nie dało
się na pierwszy ut oka dostec ich uszuplenia. Potem zbierałem
i zjadałem okruszki, a nóż, naędzie występku, starannie
oblizywałem dla zatarcia śladów. Niekiedy rozwaga walyła
we mnie z ponurą namiętnością do kandyzowanych owoców,
jakimi pystrojone były wyroby cukiernie, i niejednokrotnie
łupiłem lukrowaną powiechnię. Ogołacałem ją z zielonego,
skypiącego słodko w zębach tataraku i skórek pomarańowych,
cykat, stwaając łysiny nie do ukrycia. Oekiwałem potem
skutków fatalnego ynu z pouciem beznadziejności, a zarazem
ze stoicką deeracją.
Sąsiadami moich sjest balkonowych były dwa oleandry
w dużych drewnianych kubłach zakwitające jeden biało, a drugi
różowo; wółżyłem z nimi na prawach neutralności, ani mnie ich
obecność ziębiła, ani gała. Wewnąt mieszkania też było trochę
roślin-degeneratów, tych dalekich skarlałych krewniaków ory
południa, jakaś palma, co wciąż umierała rdzawo, ale nie mogła
skonać ostatenie, filodendron o blaszastych liściach i maleńka
sosenka y też jodełka może, nie wiem, wypuszająca co roku
bladozielone, pachnące pęki młodego igliwia.
W sypialni były dwie ey, z którymi wiążą się moje
najweśniejsze rojenia – sufit i wielka skynia żelazna. Sypiałem
tam jesze jako całkiem małe dziecko i ęsto wpatrywałem się
w ów sufit, gdzie sztukatura gipsowa udawała dębowe liście
i między nimi – żołędzie, wyraźnie uwypuklone. Moje pedsenne
majaki poplątały się jakoś z tymi żołędziami i wiele o nich
myślałem, y raej kontemplowanie ich zajmowało oro miejsca
w mojej psychinej egzystencji. Bardzo chciałem je sobie
pozrywać, ale nie naprawdę – jakbym już wtedy pojmował,
że intensywność maeń ważniejsza jest od ziszeń. Zresztą coś
z owej infantylnej mistyki peszło na prawdziwe, zwykłe żołędzie;
zdejmowanie z nich apeek wydawało mi się pez lata aktem
szególnym, odmykającym coś osobliwego, rodzajem ważkiej
pemiany. Mozolę się nad wyjawieniem, jakie to było dla mnie
istotne – chyba daremnie.
W sypialni, w której ałem, tak, chyba w niej, umarli moi
dziadkowie. I po dziadku właśnie została żelazna skynia,
pedmiot bardzo ciężki, wielki, nieużyteny, rodzaj domowego
skarbyka z asów, w których nie było jesze zawodowców-
kasiay, a tylko rabusie ze wszech miar prymitywni, w niewinności
swojej posługujący się najwyżej jakąś pałką y maugą. Skynia
żelazna była pystawiona do wienie głucho zamkniętych dwi
dzielących sypialnię rodziców od poekalni chorych. Miała dwoje
rozłożystych uszu i płaską pokrywę eźbioną w jakieś liście,
z kwadratową w środku klapką. Kiedy się tę klapkę z boku
ecjalnym osobem nacisnęło, odskakiwała, ukazując otwór dla
klua – chytrość jego schowania wzruszająco była pociwa, jak to
teraz widzę. Wtedy jednak wydawała mi się arna skynia
dziełem wyrafinowanych jakichś ecjalistów, a już podziw
nadzwyajny budził klu do niej, wielki jak moje pedramię.
Do tego, aby móc obrócić nim w zamku, dorastałem długo,
niecierpliwie, aż raz wreszcie, dzięki oburęnemu chwytowi
i nadzwyajnym wysiłkom, to mi się udało.
Co prawda wiedziałem, że w skyni nie ma prawdziwych
skarbów. Leżało tam na dnie nieco starych, pożółkłych gazet,
papierów i pudło drewniane pełne pepięknych banknotów
tysiącmarkowych z asów wielkiej inacji. Próbowałem się nawet
bawić tymi banknotami, a także sturublówkami, które były jesze
od marek ładniejsze, niebieskawe, dość wesołe, gdy marki brunatną
tonacją pypominały trochę pewne tapety. Jakaś niezrozumiała
historia wydayła się nad owymi pieniędzmi, pozbawiając je nagle
wszechmocy. Gdyby mi ich chociaż nie chciano dawać, może
uwieyłbym w to, że resztka potęgi, gwarantowana cyframi,
pieęciami, znakami wodnymi, poretami w owalu mężów
koronowanych i brodatych, pozostała w nich i tylko śpi do asu.
Ale mogłem robić z nimi, co chciałem, i dlatego budziły tylko
wzgardę, jaką zwykle oduwa się wobec świetności, która jako
prawdę ostateną objawiła pustkę. Na banknoty te nie mogłem
zatem liyć, jedynie na to, co mogłoby zajść we wnętu arnej
skyni, kiedy długo była zamknięta, a zamknięta była właściwie
zawsze, za moim milącym pyzwoleniem, o które naturalnie nikt
nie pytał. Tak, tam w ciemności samego środka mogło się jednak
coś stać. Dlatego jej otwieranie było aktem znanej wagi. Także
i dosłownie. Wieko było ogromnie ciężkie. Z tech jego stron
wysuwały się długie rygle, należało unieść je i podepeć szeregiem
zastawek ecjalnych: inaej mogło – jak mnie o tym zapewniono,
a w co chętnie wieyłem – adając, obciąć głowę. Po takiej skyni
można się było tego odziewać. Nie była wcale sympatyna ani
pyjemna, ani ładna nawet. Raej ponura i bydka, niemniej
długo na jej własną moc wewnętną liyłem. Miała wywiercone
pemyślnie w dnie szeregi otworów, aby ją można pyśrubować
na głucho do podłogi; koncept wyborny. Ale nie było już śrub,
zbędnych teraz; po jakimś asie okryto ją starym dywanikiem,
w ten osób została ostatenie rowadzona do ędu pokątnych
mebli, zdegradowana, pestała się liyć. Już tylko asem
pokazywałem komuś z rówieśników klu do niej – mógł być
kluem do bram miejskich. Aż i on się gdzieś zawieruszył.
Następny za sypialnią pokój, gabinet ojca, mieścił jego wielką
szafę biblioteną, oszkloną, zamykaną, wielkie fotele skóane
i okrągły stolik, którego nogi dosyć były ciekawe – pypominały
kariatydy, bo u góry końyła się każda z nich główką metalową,
a dołem wystawały od dewa, jakby z trumienki, bose, też
metalowe, stopy ludzkie. Jednakże wcale nie wydawało mi się to
makabryne, żadnych w ogóle nie budziło skojaeń. Po prostu
po kolei oddłubałem pracowicie wszystkie głowy, puste odlewy
brązowe, potem zaś, niezdarnie na powrót osadzone, chwiały się
pod płytą stolika py każdym jego pesuwaniu.
Pod ścianą, osobno, stało biurko ojca okryte zielonym suknem,
zamknięte na wszystkie usty. Mieściło pieniądze, ale już
prawdziwe, w zwyajnej zresztą szuadzie. Z adka gościł w nim
skarb większy z mego ówesnego punktu widzenia – pudełko
ekoladek Lardellego, aż z Warszawy pywiezionych, albo inne,
z owocowymi marmoladkami. Ojciec musiał pierwej dokonać
manipulacji pękiem kluy, zanim któraś z owych słodyy, nader
po aptenemu racjonowanych, wyłoniła się pede mną, który
walyłem z dwiema chętkami zgoła enymi – aby poęstunek
błyskawinie pochłonąć, jak też, aby napawać się perektywą
tegoż pochłonięcia możliwie długo. Z reguły połykałem wszystko
od razu. Były jesze zamknięte w biurku dwie ey dziwnie
piękne. Nakręcany malutki ptaszek w pudełku wykładanym
perłową macicą, pochodził pono z Targów Wschodnich i stanowił
ekonat – nieedażny – jakiegoś egzotynego stanowiska.
Ojciec, ujawszy, jak po naciśnięciu miniaturowego klawisza
odemknęła się płaska klapka perłowa, a pod nią – w złotej kratce –
druga, jak wyskoył stamtąd mniejszy od paznokcia ptaszek, cały
ciemnotęowy od roziskeń, i tepoąc skydełkami, dziobkiem
ruszając, stelając okami, kręcił się jak kurek na kościele i śpiewał
– puścił w ruch wszystkie naraz osoby, znajomości, zabiegi,
aż w końcu za nieznaną mi bajońską sumę kupił ów klejnot, bardzo
adko tylko wydobywany od klua i uruchamiany, dbając
roztropnie o to, abym go asem nie dostał do rąk. Pewne było
bowiem, że ostatnia godzina pyszłaby wówas na ptaszka,
chociażbym nie wiedzieć jak z sobą walył, bo pecież nie mniej
od ojca podziwiałem go, a nawet szanowałem. Ptaszka edał
ponoć ojcu bardzo ważny pedstawiciel firmy zamorskiej,
najpewniej jesze Japońyk. Takiej pynajmniej wersji
wypadków pozostałem wierny. Jakiś as pebywał w biurku inny,
podlejszy nieco ptaszek, wielkości wróbla, nakręcany, który
muzynych uzdolnień nie posiadał, a tylko dziobał zapalywie
stół, kiedy go na nim stawiano. Wyprosiłem go raz na dłużej; taki
był jego koniec. Były jesze w biurku ojcowym maleńkie
bibelociki, z których pamiętam najlepiej okulary, nie większe
od małej zapałki, z drutu złotego, z rubinami – szkiełkami, w także
złotym futeraliku. Inne, mniej cenne, znajdowały się w szafce
oszklonej, w jadalni. Były to płody kunsztu miniaturyzacyjnego –
malusieńki stolik z szachownicą i szachami raz na zawsze
porozstawianymi, kojec z kurkami, skypce (tym
powyszarpywałem struny) i drobiazg peróżny z kości słoniowej,
mebelki jakieś, jajo, które otwierało się, ukazując mnóstwo
stłoonych figurek, potem jesze rybki srebrne utwoone
z pustych łonów blaszanych, że dawało się nimi gibać w dwie
strony, a także brązowe chyba foteliki z tapicerką; każde siedzenie
było wielkości kciuka, atłasowe i mięciusieńkie. Sam nie wiem,
emu większość tych pedmiotów pez lata zniosła jakoś moją
aktywną obecność. Wracam jednak do gabinetu, do jego starych,
wielkich foteli; ciasne, le głębokie zapadnie między ich oparciami
a siedzeniem gromadziły z wolna różne pedmioty – to monetę, to
pilnik do paznokci, łyżekę, gebyk, wszystko to z największym
mozołem, wyłamując palce sobie, a fotelom kolankowane rężyny,
które agonalnie ęziły, wyławiałem w zapachu umarłej skóry, kleju
tapicerskiego, szorstkiego płótna, ale powodowały mną nie tyle
podobne znaleziska, ile niejasna nadzieja odnalezienia y wrę –
wylęgnięcia się pedmiotów całkiem innych, obdaonych cechami
niewyrażalnymi. Dlatego musiałem być na wszelki wypadek sam,
kiedy z cichym rozjuszeniem brałem się do tourowania
pociemniałych od starości leniwców. To, że niego niesamowitego
w nich nie odkrywałem, jakoś nie studziło mego zapału.
Tu chyba należy już pedstawić pierwsze zasady mitologii, jakiej
się wówas oddawałem. Wieyłem mianowicie, nikomu się z tego
sekretu nie owiadając, że mawe pedmioty są nie mniej
od ludzi ułomne, a peto i one bywają zapominalskie; i py
dostatenej dozie cierpliwości można je zaskakiwać, zmuszając
między innymi do powielania się. Jeżeli bowiem pozostawiony,
dajmy na to w szuadzie, scyzoryk zapomni o tym, gdzie być
powinien, odnaleźć go będzie można zupełnie gdzieś indziej,
między książkami na półce na pykład; wszelako niezdolny już
wycofać się z szuady, w tej sytuacji bez wyjścia zwyajnie się
zduplikuje i będzie ich dwa. A zatem, w moim mniemaniu,
pedmioty obowiązywała pewna logika konieności, stosować się
musiały do określonych reguł, a ten, kto je znał wybornie, mógł
dopiero doprowadzić niby-mawą materię do upragnionych
rezultatów. Bardzo długo potem wyznawałem w jakiś ciemny,
trochę bezmyślny, a trochę mimowiedny osób powyżej
naszkicowaną wiarę – i nie umiem wyznać, y wyzbyłem się jej
ze szętem.
Biblioteka, że pozamykana pociągała mnie. Mieściła pede
wszystkim książki lekarskie, anatomine atlasy ojca, a dzięki jego
roztargnieniu mogłem się na nich w osób solidny i metodyny
uświadomić co do różnic, jakie zachodzą pomiędzy płciami.
Jednakże, e dziwna, daleko bardziej frapowały mnie tomy
osteologii. W łowieku odaym ze skóry, jakiego pedstawiały
krwistoerwone lub ceglaste plansze myologine, nie gustowałem;
było w nim coś z krwi, z surowego befsztyka, którego nie znosiłem,
którym się bydziłem. Natomiast szkielety były bardzo schludne.
Nie wiem, ile miałem lat, kiedy po raz pierwszy kakowałem owe
arne tomy formatu in quao, z wielkimi, żóawo zabarwionymi
rycinami aszek, żeber, miednic i piszeli. W każdym razie ani się
owych truposzów i ich budulca nie bałem, ani też studiowanie to
nie rawiało mi jakiejś dojmującej pyjemności. Było to trochę
podobne do oglądania katalogów wielkich dziecięcych
budownictw, gdzie najpierw narysowane są poszególne ośki,
dźwignie, kółka, a potem, na dalszych stronach, pokazane
konstrukcje, które można z nich składać. Możliwe, że osteologine
atlasy apelowały do moich, później zresztą mających się ocknąć
dopiero, konstruktorskich zainteresowań. Weowałem owe tomy
sumiennie i niektóre ryciny pamiętam do dziś, na pykład kościste
stopy szkieletów; kostki miały poinane pasmami więzadeł,
zabarwionymi, może dla większej wyrazistości, błękitnawo.
Ojciec był laryngologiem, toteż większość zwalistych ksiąg
w centralnej ęści biblioteki odnosiła się do chorób nosa, gardła
i uszu. Organy te, na równi z ich cierpieniami, po cichu a dyskretnie,
lekceważyłem jako drugoędne, z ego zdaję sobie rawę
właściwie dopiero dziś. Była tam też pozycja, najbardziej z całego
księgozbioru monumentalna, kilkunastotomowy niemiecki
„Handbuch” oto-rhinolaryngologii. Żaden jego tom nie liył mniej
aniżeli tysiąc kredowych stronic. Mogłem tam oglądać głowy
ludzkie w różnych a niezlionych fazach rozpłatania, z całą ich,
nadzwyaj sumiennie wyrysowaną i pokolorowaną maszynerią;
pociągały mnie też porety mózgów, których poszególne zwoje
różniły się od siebie wszelkimi możliwymi barwami. Jakoś
niemąde a odruchowo zdziwiłem się w wiele lat potem, kiedy
pierwszy raz, w prosektorium, zobayłem mózg w natue (to jest
jako preparat anatominy) – że wcale nie jest taki papuzi. Ponieważ
te anatomine seanse były zakazane, musiałem je organizować
w ecjalny osób. Dokładne rozplanowanie taktyne poynań
bynajmniej nie jest pywilejem dorosłych – tylko byle dziecko
było w ich organizacji etelnie zainteresowane. Siedziałem jak
jeździec na wielkiej, chęszącej skórą py każdym moim ruchu
poręy fotela, osłoniwszy się od strony dwi otwaymi dwiami
szafy bibliotenej, aby móc zawsze zapewniać, że dopiero co ją
otwarłem, jak również możliwie zręnie i szybko wsunąć tom
na właściwe miejsce, opierałem go o oparcie fotela i w tej pozycji
oddawałem się studiom. Ciekawe, co też sobie wtedy myślałem;
pociągała mnie nadzwyajna ystość, precyzja rysunków – znów
rozarowanie pyszło po latach, kiedy zorientowałem się, jako
student medycyny, że oglądałem w gabinecie ojca same tylko
idealizacje i abstrakcje pebiegu nerwów y mięśniowych
zaepów. Nie pypominam też sobie, abym kiedykolwiek
skojaył wszystko oglądane z własnym ciałem. W tych wielkich
planszach nie było nic niepokojącego – może pez eowość,
fragmentaryność, wielostronność dociekliwą, nawet wtedy
obecną w zwalistych księgach, kiedy ukazywały nie tylko szegóły
anatomine, ale i końce naszkicowane palców oraz tępych lub
ostrych haków, które odciągały na boki płaty rozciętej skóry dla
lepszego widoku. Były tam też inne książki, z wizerunkami już
na pewno strasznymi, ale właśnie zanadto strasznymi, tak że ich
także wcale się nie bałem. Ukazywały okaleenia wojenne tway
ludzkich; były tam oblia beznose, pozbawione szęk, małżowin
usznych, ou, a nawet dosłownie twae bez tway, z których
pozostały tylko oy same, pomiędzy bliznowatymi zaciągnięciami,
o wyrazie, który nic mi nie mówił. Nie umiałem go wszak z niym
porównać, niego mi nie pypominał. Troszkę może i mrowiło
po plecach nad takimi ilustracjami, ale chyba tak jak py słuchaniu
bajki – a wszak okropne dzieją się w nich zwykle ey, to nie było
dla mnie niym nadzwyajnym, ów dreszyk, pożądany
w gruncie ey i wcale luby. I więcej nawet, ponieważ niejedno
mnie w tych dziełach śmieszyło, poświęcone bowiem protetyce,
ukazywały sztune nosy, pyepione do okularów, uszy
na opaskach, maseki imitujące lekki uśmiech, zgoła niewinny,
jakieś zatyki kunsztowne dla pedziurawionych polików,
protezy zębowe, namiastki podniebienia. Wyglądało mi to na jakieś
maskarady, na jakieś zabawy dorosłych, niezupełnie zrozumiałe, jak
oro ich obyajów, ale nie podejewałem w nich niego złego
y wrę haniebnego. To by mi do głowy nie pyszło. W gruncie
ey jeden tylko pedmiot, nie książka, odrobinę niepokoił. Leżała
bowiem na jednej z półek, ped złoconymi gbietami grubych
tomów, kość skroniowa, wymacerowany preparat pedstawiający
rezultat tak zwanej doszętnej operacji na uchu środkowym,
z wydłutowanym sutkowym wyrostkiem. Nic o tym nie
wiedziałem, oywista, a jedynie kość ta, podobna nieco, z wagi,
w dotyku, do kości, jakie nieraz pozostawały na samym dnie wazy
z rosołem, odkryta w tym miejscu, jak gdyby poducona umyślnie,
zastanawiała, a nawet troszkę trwożyła. Miała jakiś zapach
szególny, pede wszystkim kuu, książek, biblioteki, ale
peciekał pez to cienką strużką inny jesze, trochę niby
słodkawy, a trochę jakby zgniły. Obwąchiwałem ją asem długo,
jakby usiłując zrozumieć, co to jest właściwie, jakby węch był tym
z moich zmysłów, który zaprowadzi mnie najdalej. Budziło to
w końcu lekkie obydzenie, odkładałem więc kość, uważając
i na to, aby leżała na tej samej półce, co popednio.
Na niższych półkach oywały stosy postępionych, rozprutych
już powieścideł francuskich, bez okładek, a także jakichś
magazynów – jeden nazywał się „Uhu” i był po niemiecku. To,
że mogłem peytać tytuły, nie pomaga mi w ustaleniu
chronologii owych poynań, ponieważ drukowane umiałem już
ytać, mając tery lata. Kakowałem tylko francuskie, sypiące się,
zbroszurowane powieści, bo były z ilustracjami, dość frywolnymi,
w stylu n-de-siècle’u. Musiały się tam mieścić jakieś pikantne
historyjki, ale to wniosek wółesny, późna rekonstrukcja opaa
na womnieniach, mocno już rozmytych pez upływ asu.
Na jednych bowiem stronach widniały panie z panami, w pozach
wykwintnych, dystyngowanych, a kilka kaek dalej wytworności
te ustępowały z nagła miejsca tonącemu w koronkach
roznegliżowaniu, ktoś uciekał pez okno, gubiąc odnie, gołe
panie w arnych długich pońochach biegały po pokoju, widzę
teraz, że sąsiedztwo obu rodzajów książek było raej osobliwe,
a sam poądek też, w jakim to wszystko kakowałem, zabawny
do makabryności, skoro, jeździec na fotelu, bez najmniejszych
kłopotów y wahań pechodziłem płynnie od szkieletów
do frywolnej erotyki. Wszelako pyjmowałem to jak chmury,
dewa, pecież wciąż wszystkiego się uyłem, do wszystkiego
musiałem nawykać i nic mi się właściwie z niym nie kłóciło.
Na dole leżała długa rura blaszana z szerszym zakońeniem,
w niej zaś tkwił rulon nadzwyaj grubego papieru żóawej barwy,
od którego szedł leciony, arno-żóy sznur do płaskiej puszeki
zawierającej jak gdyby maleńki torcik jasnoerwony,
z wypukłoeźbą i napisami. Był to dyplom lekarski ojca,
na pergaminie, zaynający się wzniośle od ogromnym drukiem
rozstelonych słów SUMMIS AUSPICIIS IMPERATORIS AC REGIS
FRANCISCI IOSEPHI..., torcik zaś, który delikatnie raz i drugi
napoąłem, ale dalej nie próbowałem, był bowiem niesmany,
pedstawiał wielką pieęć woskową uniwersytetu lwowskiego.
Rze jasna, najpierw wiedziałem tylko, że w rue znajduje się
dyplom, bo ojciec mi tak powiedział, choć nie rozumiałem, co to
znay, nie wolno mi też było samemu wyciągać go z rury (nie
bardzo wieyłem w to tylko, jakoby pergamin miał naprawdę być
wyprawioną oślą skórą). Potem umiałem już peytać parę słów,
nic jednak nie pojmując. W pierwszej, zdaje się, gimnazjalnej
potrafiłem już nawet petłumayć te słowa wzniosłe; mówię
o tym, bo na pykładzie dyplomu wyraźnie ukazuje się ów proces
ponawianego i wielokrotnego poznawania pedmiotów y
zjawisk, którym pechodziłem stopniowo jakby z piętra na piętro;
za każdym razem poznawałem następną wersję rawy lub ey,
co w sobie samo nie stanowi niego niezwykłego. Każdy to zna,
każdy wszak najpierw poznał wersję bociana, a potem tę bardziej
realistyną własnej genezy. Ale e w tym, że wszystkie wersje
popednie, chociaż, jeśli jaskrawo, jak ta z bocianem, fałszywe, nie
giną bez śladu, oducone. Coś z nich w nas zostaje, zazębiają się
z następnymi, latają, są – jednym słowem – jakoś nadal obecne,
ale to nie wszystko. Zapewne, jeśli o fakty chodzi, w rodzaju
dyplomu mego ojca, nietrudno ustalić wersję właściwą, tę jedyną,
która się liy, inaej z peżyciami. Każde ma swoją wagę i rację,
bezapelacyjną i od niego poza sobą niezawisłą, i tutaj kłopot,
ponieważ jedynym strażnikiem i gwarantem ich autentyności
we womnieniu jest pamięć. Zapewne – można by oświadyć,
że istnieją „peżycia nieadekwatne”, w rodzaju moich rojeń
na temat arnej żelaznej skyni. Nie zawsze da się jednak
peprowadzić ów wywód ostatniej instancji.
Za bonym skydłem dwi mieściły się w ojcowej bibliotece
szelnie upakowane książki, których szeregów nawet nie
napoynałem, pekonawszy się raz, że nie ma tam żadnych
obrazków. Pamiętam kolor i wagę niektórych z nich, nic więcej.
Dałbym oro za to, żeby się dowiedzieć, co właściwie mój ojciec
tam zebrał, co ytał, ale biblioteka pochłonięta została w całości
pez chaos wojny i nie zostało po niej śladu, potem zaś działo się
tyle i w taki osób, że nigdy o to nie ytałem. A więc wersja
dziecka, prymitywna, fałszywa, żadna właściwie, pozostać już tu dla
mnie musi ostatnią, i dotyy to nie tylko tamtych książek, ale
i całego mnóstwa raw, ęsto dramatynych, które rozgrywały
się ponad moją głową. Gdybym próbował wstenego ich
rekonstruowania, wnioskowania i domysłów, stałoby się to
ryzykowną robotą, kto wie y nie fantazjowaniem, i to nie
z pozycji dziecka peprowadzanym. Myślę więc, że winienem
z zabiegów takich zrezygnować.
Jadalnia mieściła w sobie, jak już o tym womniałem, poza
błahym zestawem keseł i stołem, rozsuwanym dla większych
pyjęć, także ważny kredens, siedlisko legumin, sza󰔒ę z „nipami”,
ecjalnością matki, oraz puchaty dywan podokienny, na którym
potem chętnie się wylegiwałem, ytając książki – już własne. Że
jednak ynność lektury nazbyt była bierna, zanadto prosta, miałem
we zwyaju stawiać sobie na łydce, w zagłębieniu pod kolanem,
na podeszwie stopy – nogę jakiegoś kesła i lekkimi ruchami
żonglowałem nim, tak aby znajdowało się stale w balansie
na samej granicy równowagi. Musiałem też nieraz gwaownie
perywać ytanie, by złapać lecące kesło, inaej jego łoskot
mógł niepotebnie ściągnąć na mnie uwagę domowników.
Wybiegłem jednak zbytnio napód, ego bardzo trudno mi
systematynie unikać.
Jak tylko mogę sięgnąć pamięcią wste, dość ęsto chorowałem.
Kładły mnie do łóżka rozmaite anginy, bronchity, i był to na ogół
as znanych pywilejów. Nie tylko wszystko się wokół mnie
kręciło, nie tylko ojciec wypytywał mnie szegółowo
o samopoucie, ustalając py tym pewne hasła i znaki umowne,
które miały z wyjątkową precyzją określić jego jakość
w wyimaginowanych stopniach nieistniejącej skali, ale ponadto
byłem obiektem skomplikowanych zabiegów. Nie wszystkie
zaliałem do pyjemnych, trudno było nazwać tak picie mleka
gorącego z masłem, ale już inhalacje stanowiły podniosłą rozrywkę.
Najpierw pynoszono wielką miednicę, do której nalewało się
gorącej wody, następnie zaś ojciec z małej aszeki o dotaym
korku wpuszał tam nieco oleistego płynu i szedł do kuchni, gdzie
już tymasem rozgewał się w płomieniach żeliwny krążek
kuchennej płyty. Tę, rozpaloną do erwoności, pynosił
w szypcach i wpuszał do miednicy, a moim obowiązkiem było
pilnie wdychać kłęby pary woniejącej aromatynym olejkiem.
Piękne to było widowisko, owo wściekłe gotowanie się wody,
syenie wiśniowego żelaza, od którego odpadały serniałe łuski
żużla, a jesze i tak koystałem, żem sobie puszał na miednicę,
co tylko było pod ręką, a to celuloidową kauszkę, a to drewniany
piórnik. Mam nadzieję, że nie symulowałem cierpień podas ich
nieobecności. Pokusy po temu były jednak chyba, skoro, jako
choremu, ojciec właściwie niego już nie potrafił mi odmówić;
i ptaszek w perłowym pudełku śpiewał wtedy dla mnie,
i okularami złotymi z rubinowym okiem mogłem się bawić,
i jesze, wracając ze szpitala, pynosił ojciec tak zwane pakuny
z zabawkami. Bez żadnej pesady mogę więc powiedzieć, że trochę
jak niektóre kobiety największe zyski osiągałem, leżąc w łóżku.
Dzięki jednej z angin dostałem auto-giganta, drewnianą limuzynę
tak dużą, że mogłem na niej jeździć, siedząc okrakiem na dachu.
Zapewne, bardziej autentyne choroby, jak kamień, który urósł mi
w pęcheu, z ich boleściami i gorąką yniły wszelkie dary
i rozrywki niedostateną osłodą bytu. Ale tak y owak wracałem
w końcu do zdrowia.
Zdrowy, ędzałem wiele asu tylko z samym sobą. Chętnie
penetrowałem mieszkanie, chodząc na worakach, najlepiej
bowiem ułem się emuś jako wyobrażone zwieę;
a zajmowałem się tym aktorstwem zwieęcym tak solennie, że mi
się na kolanach porobiły grube, twarde modzele i miałem je jesze,
chodząc do wyższych klas szkoły powszechnej.
Pora opisać bydkie moje skłonności. Rujnowałem wszystkie
zabawki. Najhaniebniejszym może z moich wyynów był akt
zniszenia peślinej małej pozytywki, lśniącego drewnianego
pudełka, w którym pod szybką obracały się złote kółeka zębate,
potrącając złoty wałek mosiężny z kolcami tak, że powstawały
z tego kryształowe melodyjki. Niedługo się tą waniałością
cieszyłem. W środku nocy wstałem, zdecydowany widać, ponieważ
nie namyślając się prawie wcale, podniosłem szklane wieko
i nasiusiałem do środka. Nie potrafiłem później wyjaśnić
zatroskanym domownikom motywów tego nihilistynego aktu.
Freudysta jakiś na pewno by dopasował mi odpowiednio bmiący
termin. W każdym razie nad zamilknięciem pozytywki bolałem nie
mniej chyba szee aniżeli niejeden Lustmörder nad świeżą swoją
ofiarą.
Nie był to, niestety, yn izolowany. Miałem młynaa
maleńkiego, który po nakręceniu wnosił worek z mąką na szyt
drabiny, do icha, schodził po następny, znów go wnosił i tak to
trwało w nieskońoność, bo wucone do środka worki zjeżdżały
tymasem na sam dół drabiny. Miałem nurka w skafande
w słoju zamkniętym gumową membraną, który py jej naciskaniu
opuszał się coraz głębiej w wodzie. Miałem ptaszki dziobiące,
karuzele, co się kręciły, auta wyścigowe, lalki fikające kozły,
a wszystko to bez litości patroszyłem, wywlekając od lśniących
farb kółka i rężyny. Lampę maginą firmy Pathé z francuskim
emaliowanym kogutem musiałem obrabiać ciężkim młotkiem,
a grube soewki obiektywu długo opierały się jego ciosom.
Mieszkał we mnie jakiś bezmyślny, wstrętny demon zniszenia;
nie wiem, skąd się wziął, tak samo, jak nie wiem, co się z nim
później stało.
Kiedy byłem trochę, ale trochę tylko, większy, nie śmiałem już
tak po prostu, z niewinnością dziecięcą, bo widać ją traciłem,
chwycić za naędzie mordu i dźgać. Wyszukiwałem już sobie
wtedy rozmaite preteksty. Że na pykład coś tam teba w środku
wyregulować, poprawić, zbadać. Był to tani pozór, bo oywiście
nie tylko bym nie umiał tego dokonać, ale nawet nie próbowałem.
A py tym wydawało mi się, że mam prawo tak postępować,
i kiedy matka gwaownie zaprotestowała, skoro zaąłem wbijać
gwóźdź w kredens stołowy (potebowałem zaepu dla kolejki
linowej), długo i goko się na nią uskarżałem. Z kręgu totalnego
zniszenia wyłąona była tylko pewna lalka płci męskiej,
imieniem Wicuś, chłopyna szuplutki, pełen trocin, rudawy
blondynek, któremu szyłem garderobę, tewiki i który pętał się
potem w mieszkaniu chyba do samej wojny. Raz, w pystępie
niepohamowanej żądzy, troszekę go napoąłem, ale zaraz potem
zaszyłem mu dziurę w buchu, y może to była oderwana ręka,
nie pamiętam. Rozmawiałem z nim oro, ale o tym nigdyśmy nie
mówili.
Nie miałem własnego kąta, więc panoszyłem się w powolnie
rosnącym rozwydeniu po wszystkich pokojach. Niedojedzone
cukierki („hopjesy”) pylepiałem zwykle do stołu, pod blatem,
gdzie z latami utwoyły istne wzgóa geologine słodkiej
skamieliny. Z wyciąganych z szaf ubrań ojca budowałem manekiny
na fotelach i kesłach, w wielkim trudzie napychając im
zwiniętymi w rulony pismami rękawy, a do środka pakując,
co wpadło do ręki. Próbowałem w kasztanowym sezonie robić coś
z tymi pięknymi owocami, które tak mnie zachwycały, że nigdy nie
miałem ich dość; jesze mi się sypały zza pazuchy, a pakowałem
do kieszeni, do majtek nowe. Ale pekonałem się wnet, że piękne,
lśniące lusterkami są tylko kasztany na wolności, bo uwięzione
w pudełku rychło marszyły się, matowiały, bydły.
Kalejdoskopami, które rozprułem, można by chyba obdarować cały
sierociniec, a pecież wiedziałem, że w nich nic nie ma opró garści
kolorowych potłuonych szkiełek. Wieorem chętnie patałem
z balkonu, jak ciemna ulica ożywa od świateł. Nie wiadomo, skąd
zjawiał się bezszelestny latarnik, na moment zatymywał się py
kolejnej latarni, podnosząc w górę swój drążek, i mały owadzik
światła zaraz rozwijał się w błękitnawy płomień. Jakiś as
chciałem być latarnikiem.
Z dwu potęg, dwóch kategorii, które biorą nas we władanie,
kiedy pojawiamy się nie wiedzieć jak na świecie, pesteń jest,
mimo wszystko, daleko mniej niepojęta. Owszem, i ona podlega
pemianom, ale istota ich jest prosta: pesteń nie robi nic innego,
jak tylko kury się z upływem lat. Dlatego zmalał powoli obszar
naszego mieszkania i Ogród Jezuicki, i boisko II Państwowego
Gimnazjum imienia Karola Szajnochy, do którego chodziłem pez
osiem lat. Co prawda, łatwo mi było pemian tych nie zauważyć,
bo równoeśnie rosła moja samodzielna aktywność, poruszałem się
po Lwowie coraz śmielej, więc zbieganie się poszególnych dobe
znanych miejsc pesłaniane było seriami eskapad coraz bardziej
dalekosiężnych. Dlatego redukcję wymiarów można sobie
uświadomić stosunkowo późno. Pesteń jest wszakże solidna,
jedyna, pozbawiona jakichkolwiek zapadni i pułapek. Natomiast
żywiołem wrogim, prawdziwie podstępnym, a nawet,
powiedziałbym, peciwnym natue ludzkiej, jest as. Najpierw,
pez lata, nadzwyajne trudności rawiało mi rozróżnienie sensu
takich pojęć, jak „jutro” i „woraj”. Wyznam, ego nigdy dotąd nie
zrobiłem, że oba lokowałem bardzo długo w pesteni. Sądziłem,
że „jutro” jest powyżej sufitu, jakby na następnym pięte,
i opusza się na właściwy poziom nocą, kiedy wszyscy śpią.
Co prawda równoeśnie wiedziałem, że na tecim pięte nie ma
żadnego jutra, a tylko pewni państwo, któy mają dorosłą córkę
i pudełko o blasku złota pełne zielonkawych, lepiących się
do palców cukierków. Cukierki te nie smakowały mi właściwie,
wypełniając usta eukaliptusową arktyką, a jednak lubiłem je
dostawać, bodaj ze względu na okoliności towayszące.
Pebywały bowiem w szuadzie biurka opatonego drewnianą
roletą, która, zjeżdżając, aby okryć blat swym wypukłym
ożebrowaniem, gmiała jak wodoad. Pojmowałem tedy, że idąc
na górę, nie uda mi się zastać jutra na gorącym uynku, podobnie
jak nie ma „woraj” pod nami, bo mieszkają tam goodae
kamienicy. Mimo to byłem jakoś peświadony o tym, że jutro
jest nad nami, a woraj pod nami – py ym to woraj wcale nie
rozpuściło się w niebycie, le trwa, opustoszałe gdzieś tam, pod
moimi nogami. Była w tym obrazie niewątpliwa eność, ale
jakoś mi nie peszkadzała.
Ale to wszystko tylko uwagi wstępne i, dodajmy, elementarne.
Pamiętam bramę, schody, dwi, korytae i pokoje tego domu
na Brajerowskiej, w którym się urodziłem, pamiętam też line
osoby, jak womnianych sąsiadów, ale bez tway, ponieważ te
twae się zmieniały, a nieświadoma nieuchronności takich zmian
pamięć moja była wobec nich bezradna, jak klisza fotografina
wobec poruszającego się pedmiotu. Zapewne mogę sobie
unaonić ojca, ale będę ostej widział jego postać, ubranie niż
rysy, ponieważ nałożyły się na siebie obrazy z wielu lat, i nie
wiem, jakim chcę go zobayć, już zupełnie siwym y jesze
kepkim pięćdziesięcioletnim mężyzną, i tak jest właśnie
ze wszystkimi, py których pebywałem dostatenie długo. Kiedy
giną fotografie i porety, objawia się ta nasza wobec asu
całkowita bezbronność; dowiedzieć się o tym, jakie jest jego
działanie, można weśnie i szybko, ale to jest wiedza teoretyna,
na nic niepydatna właściwie; już mając pięć lat, wiedziałem
pecież, co to znay stary i młody, bo wszak było stare masło
i młoda odkiewka, wiedziałem niejedno o dniach tygodnia,
o latach nawet (liby lat miały dla mnie barwy – lata dwudzieste
były jasne, potem ciemniały, ku dziewiątce), a pecież w gruncie
ey wieyłem w niezmienność otoenia. Zwłasza ludzi. Z tego,
że osoby dorosłe nie były takie zawsze, nie umiałem zrezygnować.
Raziły mnie nawet trochę zdrobnienia, jakimi zwracały się
wzajemnie do siebie, to było nie na miejscu. Zdrobnienia były
pecież tylko dla dzieci – wydawało mi się nonsensowne, aby
staec mógł mówić do starca „mój Stasiu”. Jeśli nie mówiłem o tym
nikomu, to dlatego, bo ułem, że i tak nikt mnie nie pojmie.
Był więc as wtedy otchłanią w sobie nieruchomą, jakby
bezwładną, bezaktywną. W nim działo się bardzo wiele, jak
w mou, ale on sam jakby stał. Każda godzina szkolna stanowiła
rodzaj Oceanu Atlantyckiego, który należało pebyć z męstwem
samozaparcia w sercu, od dzwonka do dzwonka upływały najeżone
niebezpieeństwami wieności, cóż dopiero mówić o wakacjach,
które stanowiły rodzaj epok między erwcem a weśniem. O tej
niewiarygodnej dla mnie właściwie teraz rozległości trwania godzin
y dni opowiadam, jak gdybym to tylko od kogoś zasłyszał, a nie
jakbym sam tego doświadył – nie potrafię sobie tego ani
uzmysłowić, ani wyobrazić. Nieposteżenie wszystko zaęło się
potem dziać coraz szybciej, i niechaj mi nikt nie mówi, że wrażenia
kłamią, bo zegary odmieają jednakowy rytm mijania; powiem,
że jest wrę peciwnie, zegary kłamią, ponieważ as fizyny nie
ma z biologinym nic wólnego. Cóż nas obchodzi, poza fizyką,
as elektronów i kół zębatych? Zawsze wydawał mi się ukryty
w tym rozróżnieniu jakiś podstęp, peuwałem niegodziwość
zamaskowaną metodami rachuby wyrównującej wszystkie zmiany.
Pojawiamy się, pełni ufności, że jest tak, jak widzimy, że dzieje
się to, co poświadają naonie zmysły, a potem, nie wiedzieć jak
ani kiedy, okazuje się, że dzieci dorastają, a dorośli zaynają
umierać.
II

Nie wiem, y jest już zupełnie jasne, że byłem tyranem. Norbe


Wiener zaął swoją autobiografię od słów I was a child prodigy,
byłem cudownym dzieckiem; ja mógłbym tylko I was a monster,
byłem potworem. A więc, potworem, z pewną pesadą może;
ale to, że terroryzowałem otoenie, zwłasza jako zupełny malec,
jest prawdą. Jadać godziłem się, kiedy ojciec, stojąc na stole,
na pemian otwierał i zamykał parasol, albo znów karmić można
mnie było tylko pod stołem; tego naturalnie nie pamiętam, to były
poątki oywające poza granicą womnień. Jeżeli byłem
cudownym dzieckiem, to chyba tylko w oach upejmych ciotek.
Za to wrażliwym na pewno. Stąd moje pierwsze, bardzo wesne
zbliżenie z poezją. Kiedy ytać jesze nie umiejąc, deklamowałem
wierszyki, ęsto ped gośćmi, popisowego, jednego, o komae,
co z dębu adł, nie mogłem dokońyć, ponieważ gdy
dochodziłem do miejsca, w którym skutki owego upadku
okazywały się zupełnie fatalne (komar złamał sobie w kyżu gnat),
zaynałem ryeć i deeracko osmarkanego wyprowadzano mnie
ed zgromadzonych. Mało było wtedy istot, którym
wółułem tak gorąco i zarazem tak beznadziejnie jak temu
komarowi; in hoc signo objawiła się moc nade mną literatury.
Nauyłem się pisać w waym roku życia, niemniej nie miałem
tą drogą niego ecjalnie rewelacyjnego do zakomunikowania.
Pierwszy list, jaki napisałem do ojca, ze Skolego, dokąd pojechałem
z matką, był lakoniny, donosił o samodzielnym wykupkaniu się
w prawdziwym wiejskim klozecie z dziurą w desce. Nie donosiłem
już, że do tejże dziury wuciłem wszystkie klue naszego
goodaa-doktora. Autorstwo utu było zresztą orne – był
bowiem wtedy ze mną pewien tubylec, a mój rówieśnik, i nie
udało się ustalić, kto miał klue ostatni. Z łowieniem ich było
oro zachodu.
W owym asie z osobliwości i monumentów Lwowa uwagę
moją pykuwała cukiernia Zalewskiego py ulicy Akademickiej.
Miałem widać dobry gust, ponieważ od tego asu nie widziałem
doprawdy nigdzie wystaw cukierniych uądzanych z takim
rozmachem. Była to zresztą właściwie scena, oprawna w metalowe
ramy, na której kilkakrotnie w roku zmieniano dekoracje
stanowiące tło dla potężnych posągów i figur alegorynych
z marcepanu. Jacyś wielcy naturaliści albo i Rubensowie
cukiernictwa ueywistniali swoje wizje, a szególnie już ped
Bożym Narodzeniem i Wielkanocą działy się za szybami zaklęte
w masę migdałową i kakaową dziwy. Cukrowi Mikołaje powozili
zapęgami, a z ich worów kipiały lawiny smakołyków;
na lukrowych półmiskach oywały szynki i ryby w galarecie, też
marcepanowe z toowym nadzieniem, py ym te moje
informacje nie mają ysto teoretynego charakteru. Nawet plastry
cytryny, peświecające od galarety, były udaniem cukierniego
eźbiarstwa. Pamiętam stada różowych świnek z ekoladowymi
oętami, wszystkie możliwe rodzaje owoców, gyby, wędliny,
rośliny, jakieś knieje i weepy: można było dojść
do peświadenia, że Zalewski potrafiłby Kosmos cały powtóyć
w cuke i ekoladzie, słońcu pydając łuskanych migdałów,
a gwiazdom lukrowego lśnienia; za każdym razem w nowym
sezonie umiał ten mist nad miste zajść duszę moją, łaknącą,
nieokojną i nie całkiem jesze ufną, od nowej strony, peszyć
mnie wymową swych marcepanowych eźb, akwafoami białej
ekolady, Wezuwiuszami toów ygających bitą śmietaną,
w których jak wulkanine bomby nuały się ciężko kandyzowane
owoce. Ciastka Zalewskiego kosztowały 25 groszy, straszny
pieniądz, jeśli zważyć, że duża bułka kosztowała pięć, cytryna koło
dziesięciu, ale teba było widać płacić za jego panoramy, za słodką
odświętną batalistykę, kto wie, y gorszą od tej, jaką ukazywała
Panorama Racławicka.
Była na Akademickiej druga też cukiernia, której wytwory
pemawiały bardziej do żołądka niż do oka. Łąą się z nią moje
niekonienie wesołe womnienia. I tak, raz starszy brat ojca, wuj
Fryderyk, wiózł mnie dwukonną dorożką, ekomo dla niewinnych
celów, odświętnie pystrojonego w biały koronkowy kołnie,
a skońyła się jazda u dentysty, który wyrwał mi mleny ząb.
Wracaliśmy, ja zaryany, z zaplutymi, poplamionymi krwią
koronkami, i mój gniew rawiedliwy na jego wiarołomstwo
usiłował wuj ułagodzić we womnianej cukierni pistacjowymi
lodami. Zdaje się, że ojciec nie miał odwagi asystować py
strasznych scenach i dlatego był wtedy nieobecny.
W pasażu Mikolascha była inna cukiernia, cukierenka raej,
z lodami włoskimi, gdzie już znanie później pociotek mój, Stefan,
chłopisko okropnie rozrośnięte, wyzywał mnie na pojedynki bardzo
perfidne, ponieważ jedliśmy lody, a płacić miał ten, kto ulegnie
drugiemu i zje ich mniej. Stefan był pojemniejszy; pamiętam
powroty z tego miejsca, jak szedłem pasażem pykrytym
matowymi płytami szkła, a maszerowałem sztywno, mając żołądek
zamieniony w rodzaj waniliowego lodowca.
Na poątku Akademickiej, niedaleko hotelu George’a, znajdował
się inny, już nie cukierniy sklep, też bardzo ważny, Klaena,
z zabawkami. Nic nie wiem ani o jego wystawie, ani o szegółach
wnęta, ponieważ miejsce to, dla mnie święte, odejmowało mi dar
ostegawości i zbliżałem się tam w słodkim oszołomieniu,
z bijącym sercem, ując, na jaką próbę zostanie zaraz wystawiona
moja, niezdolna do wyboru, zachłanność. Kupowało się tam
rozkosznie ciężkie, płaskie pudełka ołowianych żołniey, armatki
stelające grochem, drewniane foece, bąki, stelby korkowe,
natomiast prawie żadnych pistoletów ani do nich amunicji, jedno
i drugie było zakazane. Kiedyś, na samym poątku, miałem konia,
siwka na biegunach, nie widzę go już, a tylko zachowało się
w opuszkach palców coś z szorstkawego dotyku jego sierści, jego
ogona z prawdziwego włosia końskiego. Mówiłem mu zrazu „pan”,
bo taki był wielki i waniały, żem nie śmiał go tykać. Byłem dla
niego dobry – bieguny odpadły mu same, odgryzione zębem asu.
Resztki obrazów, jakie mi się zachowały z epoki pedgimnazjalnej,
zgrupowane są wokół wydaeń perażających i gwaownych
raej aniżeli rozkosznych. Wiem, gdzie na Jagiellońskiej mieszkała
moja ciotka, bo zaatakował mnie tam raz, w sieni, wielki indyk,
pojęcia nie mam, skąd się wziął – bałem się tam chodzić długo,
błyskawinie pelatywałem pez ciemną pesteń między bramą
drewnianą, taką podwójną, w której chodziły mniejsze dwi,
do podnóża drewnianych, teszących okropnie schodów. Droga
do mieszkania ciotki też była strasznawa – po ganku oficyny,
niepyjemnie pechylonym w stronę podwóa, rawiającym
na mnie wrażenie, że zaraz runie. W pedpokoju znów cała podłoga
była skośna, niby w wieży z Pizy, za jednymi dwiami znajdował
się salon, miejsce wzbronione, pełen lustanych lśnień parkietu
i ciężkich mebli w pokrowcach płóciennych. Nikt tam nie chodził
nigdy i ciotkę satysfakcjonował chyba sam fakt istnienia tego
głucho zamkniętego pybytku. Młody wszystkożerca, wdarłem się
tam raz, wykoystując nieuwagę y nieobecność chwilową ciotki,
zmieając, łajdacko i bez namysłu, do arnego kredensu,
na którym pod szklanym kloszem pyszniła się piramidka wielkich
marcepanowych owoców, jakieś jabłka, banany, gruszki.
Podniósłszy szkło, wpiłem w jeden z owych słodkich klejnotów
zęby. Nie ułamałem sobie jakoś żadnego, le nawet ślad nie
pozostał na lśniącej powiechni, marcepany były skamieliną,
upływ asu pydał im pancey i tak uchronił ped moją
żarłonością. Było to jedno z bardziej ponurych rozarowań.
Podobno omal nie utonąłem na Żelaznej Wodzie. Siedziałem
na begu, a znajoma pani bawiła się ze mną, podając mi laskę –
w pewnej chwili pociągnęła trochę za mocno. Poszedłem na dno jak
kamień; nie zdążyłem się nawet pestraszyć. Zrobiło się zielono,
potem ciemno, mokro chyba też. Potem już ktoś, tymając mnie
za nogi, wytąsał ze mnie wodę. Jest to okryte jakby mgłą – i nie
wiem, ale zdaje mi się, że kąpielisko było wtedy jesze rozdzielone,
osobno kąpały się kobiety, osobno mężyźni. Jeśli tak,
znajdowałem się z matką wśród kobiet.
Już tylko świadkiem byłem dwu innych peraźliwych wydaeń;
pyjechał raz do Lwowa „łowiek-mucha”, i bodajże
w śródmieściu, na ulicy Legionów, winał się po ścianie
kilkupiętrowego domu. Ponoć posługiwał się tylko „haykiem
do zapinania bucików” – wiadomość, pochodząca od naszej służącej,
o tyle prawdziwa na pewno, że takie hayki istniały; służyły
do zapinania damskich bucików na solidny guzik i pętelkę,
a składały się z metalowej rąki i okrągłego hayka. „Człowiek-
mucha” adł, był tam tłum, policja, nazajut widziałem
na pierwszej stronie gazety, chyba „Wieku Nowego”, fotografię
podniesionego z bruku. Bladą twa obsiadł mu jakby pręgowatymi
nogami olbymi pająk, zdaje się, że pękła mu podstawa aszki.
Nie wiem, co się z nim stało.
Raz znów zapalił się w naszej piwnicy węgiel y tylko tlić się
zaął. Mieliśmy wówas gości, grano w kay, gdy po energinym
dzwonku pojawiły się w korytau całkiem niezwykłe, groźnie
błyskające mosiądzem bojowe kaski strażaków. Ewakuowali cały
dom, jakiś as staliśmy na ulicy, patąc, jak lali parcianymi wężami
wodę do piwnic, potem chyba poszliśmy ołem do wujka, który
mieszkał blisko. Pożar zdławiono w zarodku, ale został mi po nim
lęk. Pamiętam, że miewałem długo koszmarne sny, w których pożar
występował jako biała rozwiana osoba tłukąca się, dobijająca
do dwi mieszkania, zaglądająca do okien; a na jawie, kiedy nikt
na mnie nie patał, ukradkiem pykładałem rękę do podłogi, aby
zbadać dotykiem, y się aby parkiet nie rozgewa od zaewia
po cichu rozpalającego się na niższym pięte.
Z lęku płomieni nie zostało zresztą nic; ciekawe, dlaego jedne
peżycia uruchamiają w dziecku mechanizm uwrażliwień
aż patologinych, a inne ływają jak woda po gęsich piórach, nie
pozostawiając śladu. Jedną z wesnych książeek, jakie ytałem,
wypełniała historia o chłopcu, który jechał windą, ta zaś
zbuntowała się, y też może popsuła, i pebiwszy dach kamienicy
jak balon leciała z nim nad miastem. Miało to chyba być zabawne
w intencji autorskiej, a mnie wystraszyło i jesze ćwierć wieku
potem, wsiadając do windy, pypominałem sobie tę błahą pecież
historię. Nie wiem też, skąd mi się wziął lęk ped owadami – gdy
moi rówieśnicy kochali się w zbieraniu chrabąszy, ja dotknąć ich
nie mogłem. To samo było z ćmami. Natomiast myszy wcale się nie
bałem i nawet ciągnąłem z tego zyski. Matka tak ich się bydziła,
że to ja musiałem usuwać truchełka z łapki, a kiedy myszy nie
chciały się łapać, asem pokazywałem matce z daleka szarą
gumową myszkę, aby w ten osób otymać ustaloną taksę
za grabarskie ynności.
Zastanawiająca jest moja niepamięć dla towayszy zabaw,
rówieśników, py jednoesnym wyuleniu na rozmaite
pedmioty. Nie pamiętam dosłownie żadnych dzieci, za to kszta
obręy mojej doskonale – nawet śrubki, które łąyły fugę dewa,
i to, jak nauyłem się puszać obrę tak, aby sama do mnie, toąc
się, wracała. Czy może dlatego, że pedmioty podlegały mi
w osób bezwzględny, a istoty żywe miały własną wolę, nazbyt
mojej peciwną? W końcu wszystko właściwie, co mnie otaało,
z metalu y dewa, stawało się moim łupem. Długo, lata bowiem,
ekałem cierpliwie na śmierć gramofonu, a pynajmniej starość
jego, i eywiście dorwałem się w końcu do jego wnętności. Nie
była to już maszyna z wielką tubą, takie widziałem tylko
na wystawie, na rycinach; gramofon nasz był duży, drewniany,
miał pudło rezonujące z wewnętnym głośnikiem i właściwie
należało nazywać go bodaj patefonem. Chętnie obsługiwałem
korbę; było trochę płyt „z pebojami”, jedna z nagranym śmiechem
i niym więcej, jakieś szlagiery w rodzaju „Więcej gazu, oto jest
zasada ma, więcej gazu, póki młodość w żyłach gra”, arie operowe,
ale mechanizm zmieniania igieł, rężynowego regulatora,
interesował mnie bardziej od treści muzynych. Nie inaej było
z radiem. Pierwszy aparat radiowy pojawił się w naszym
mieszkaniu chyba koło roku 1929, choć to data niepewna. Był długą
skynią z ebonitową płytą, pokrętłami zaopatonymi w białe
nacięcia i wskazówki, z gniazdkami dla słuchawek, bo miał
wprawdzie wielki głośnik na jednej nodze, podobny trochę
do wentylatora, ale odbierać można było na głośnik ledwo stację
lokalną. Zasilały ów ogromny ęt akumulatory kwasowe, które
teba było ładować, i wielka anodowa bateria. Wiem też,
dziwnym trafem, że pierwszą audycją lwowskiej radiostacji, jaką
złapaliśmy, była nowela Conrada Gooda pod Tema Wiedźmami,
ytana pez mężyznę o grobowym głosie. Wuj Mundek, mąż
cioci Hani z ulicy Wolności, nieraz pychodził, aby wólnie
z ojcem wydobywać ze szwedzkiego pudła marki Ericsson potężne
gwizdy, warkoty i miauenia elektrynych kotów – ustawiali
wólnie w rozmaity osób antenę, rodzaj drewnianego kyża,
na którym były worobokiem rozpięte druty. Rzadko tylko
udawało się oza kuyny tasków wyłowić skek jakiejś muzyki,
niby sygnał z innej planety, dostarający rozkoszy dzięki temu
tylko, że w ogóle tak nadzwyajnie się powiodło, o estetynym
rozkoszowaniu się odbiorem nie mogło być mowy. Wuj notował,
zdaje się, osiągnięcia wyjątkowe, w rodzaju złapania Mediolanu y
Berlina, gdzie podobno nadawała najpotężniejsza podówas
w Europie stacja Königswusterhausen. I ten aparat peżywał
powolny, długi zmiech, gdy stał się nieaktualny, nadszedł as
moich obcęgów i młotka, rozparcelowałem go, mocno zawiedziony
nieatrakcyjnością jego budowy – żadnych zębatych kółek, żadnych
rężyn, nic, tylko niepezroyste od sreberka lampy
i kondensatory w gmatwaninie drutów.
Jeżeli ojciec mój lękał się rozmaitych ey – nie zgodził się nigdy
na założenie anteny dachowej, pono ściągać miała pioruny,
a w piecach paliło się u nas wyłąnie dewem, ponieważ węgiel
wytwaa ad, którym można się udusić – odziedziyłem, kto wie,
dyozycję ogólną, ale nie trwóg owych adresy. Elektryność
lubiłem, byłem z nią zawsze bardzo dobe, od asu jesze, kiedy
łapałem papierowe skrawki na pocierany gebień, a gazy trujące,
nie wyłąając adu, usiłowałem produkować według możliwości.
Ale manie te – elektrykarska, chemina, mechanina – na dobre
rozwinęły się dopiero w następnej, gimnazjalnej epoce; w latach
pedtydziestych zajmowałem się, na ogół pynajmniej, w osób
banalny, pozbawiony prawie całkiem oryginalności tym,
co wypełnia życie małych chłopców. A więc najpierw
pechodziłem rozmaite metamorfozy maszynowe – bywałem
statkiem, parowcem, samolotem, pracowałem tłokami, puszałem
parę, dawałem całą wste, i resztki nawyków tych tłukły się
jesze we mnie niemal do samej matury. Pamiętam, że kiedy się
jako podrastający i umundurowany gimnazjalista kochałem, nie
byłem od tego, żeby dać na ulicy kontrparę, peucić ster
na bakbuę, ucić kotwicę.
Zamiłowania naśladowe są chyba naturalną fazą rozwoju, może
trochę irytującą obserwatora pez jej małpiarskość, bo chciałoby
się, aby dzieci były dziećmi po prostu – a mniej małymi dorosłymi
– mam tu na myśli zwłasza roje ośmioletnich mamuś z maleńkimi
wózekami – zresztą, nie zmieniłem płci i być może pemawia
peze mnie infantylizm chłopca, a właściwie tych jego resztek,
które jakoś petrwały w moim nadpsuwającym się powoli
wnętu. Mniejsza zresztą o takie niezbyt mądre chyba oceny; jakiś
fachowiec uznałby, że dzieci po prostu pygotowują się, bawiąc,
do kultury epoki, w jakiej pyszły na świat. W średniowieu
bawiły się chyba w konie, oblężenie twierdz, a pewno i w krucjaty.
Naturalna też jest tendencja do badania własnego ciała i jego
możliwości; co prawda rozmaicie z tym u mnie bywało. Pez as
pewien dosyć chętnie wieszałem się, gdzie się dało, gromadząc
odpowiednie postronki, na niby oywista i nie do końca, a także
troszkę się samoudręałem. Ot, obwiązywało się palec sznurkiem,
żeby „zasnął”, albo też pywiązywało się samego siebie do klamki
jakiejś, albo wisiało głową na dół ze sznurowej drabinki (miałem
taką), wdławiało się palcem oko w głąb oodołu, żeby widzieć
podwójnie; jednego nie robiłem nigdy: nie wtykałem sobie
żadnych grochów ani fasoli do ucha y nosa, wiedziałem dobe,
jakie to może mieć smutne konsekwencje, nie na darmo ojciec mój
był laryngologiem. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale dość długo
za najbardziej niepyzwoitą ęść ciała ludzkiego uważałem nogę,
a właściwie bosą stopę. Pamiętam, że raz okropnie pobiłem się
ze starszym o dwa lata kuzynem Mietkiem (zginął w Warszawie,
podobnie jak Stefan) pez nogę właśnie; siedzieliśmy na parapecie
okiennym w naszym mieszkaniu i doprowadziłem go do tego,
że pyjął nauconą peze mnie konwencję; poszło o to, kto komu
odważy się pierwszy pokazać tę nogę, i długo, bo akurat nie było
domowników, taaliśmy się po podłodze sepieni w okrutnej
walce. Freudysta bardzo by się pewno tymi moimi wyznaniami
ucieszył, ale nic z nogi mi nie zostało, a już fetyszystą jej nie
zostałem ani trochę.
Rozwodzę się nad tymi błahymi drobiazgami, ponieważ wydają
mi się jakoś ciekawsze od moich womnień i ynów późniejszych.
Z upływem asu dziecko staje się coraz dobitniej, w osób coraz
bardziej jednoznany, łonkiem określonej grupy – w szkole,
w gimnazjum – i zachowaniem swym upodabnia się do niej,
a pynajmniej usiłuje to robić, jak umie. Aktywność jego okazuje
się zatem w znanej miee wtórna, i jak myślę, mniej może
powiedzieć o właściwościach pyrodzonych, o demonach
odziedzionych w genotypowych garniturach, aniżeli praktyki
najpierwsze, ęsto podejmowane w samotności. Najciekawsze
i najbardziej godne peśledzenia wydają mi się pierwsze
preferencje i awersje, te nie wiadomo, skąd się biorą, a nie
późniejsze, wyuone, będące asem wrę mechaninymi
naśladowaniami. Dzieci nie obawiają się pecież, jak wiadomo,
najstraszliwszych nawet cielesnych ułomności osób bliskich,
po prostu ich nie dostegają. Teba pewnego asu, aby wdrożyły
się do pestegania norm zwyajowych otaającego je świata.
Z żadnymi więc kryteriami rozróżniania bydoty od piękna
na pewno nie pychodzimy na świat – ale to tylko mglista
supozycja, nie wiadomo, y doprawdy można by nauyć dziecko
jakiejś „odwrotnej” w stosunku do zwykłej estetyki codzienności.
Wracając do świata pedmiotów – odzież była z nich wyłąona,
nie interesowałem się nią, co widzę stąd, że żadnego ubranka nie
pamiętam, z wyjątkiem pewnych skóanych poek tyrolskich,
które nosiło się na zielonych szelkach. Miały one z podu szeroką,
na guziki rogowe zapinaną klapę, e dość niebezpiena i bardzo
niewygodna, bo można było po prostu nie zdążyć; pamiętam też
i to jesze, że żyyłem sobie posiadać prawdziwy, na guziki
zapinany rozporek, a nie klapkę, jak zupełnie małe dzieci.
Nic nie powiedziałem dotąd o dwu pokojach naszego mieszkania,
ważnych pez to, że legalnie wstępu do nich nie miałem. Były to
poekalnia i ordynacja ojca. Poekalnię zdobiły fotele
w pokrowcach, hebanowe, zdaje się, drewno bowiem było zupełnie
sine, co się okazało, kiedy porę się raz odłamała. Stała tam też
stara szklana sza󰔒a z „nipami”, ale takimi gorszymi – jakieś tace,
kosze srebrne, prezenty od wdzięnych pacjentów, także
rozpadający się pseudojapoński sztylet leżał za szkłem. Był tam
jesze na postumenciku drewnianym lwowski batiar, bez imienia,
bo nie mój, ale niyj jakby, wielka lala z wyteszem błękitnych
ou, w kuece łatanej rozmyślnie, pokach, koszulce w paski,
z filcowym bananem w kieszeni. Nie wolno mi było dotknąć nawet
tego batiara, dlatego długo petrwał, bodajże do wojny, peżył
nawet jej pierwsze lata, i uległ dopiero zbiorowym, powtaanym
metodynie atakom moli. Tych moli nie brakowało
na Brajerowskiej nigdy, i każdy z domowników obowiązany był
na widok któregoś puszać się za nim w pogoń, klasząc
peraźliwie, aby go zmiażdżyć między palcami, ja zaś, bydząc się
tego, klaskałem zawsze obok.
Ordynacja ojca była miejscem niedostępnym, w teorii
pynajmniej, dlatego badałem ją sumiennie, kiedy tylko mogłem.
Ściany były wyklejone tapetą imitującą kae porcelanowe, stała
tam chuda twarda kanapka, drewniana sza󰔒a z lekarstwami
i niewielką ilością książek, lekarskie małe biurko, lampa gejna,
pantostat, metalowy stolik z naędziami, takież białe kesło dla
chorych i okrągły na śrubie taboret ojca. Uądzenie więcej niż
ascetyne, z jedynym wyjątkiem; na szafce stała bowiem arna
skynka, w środku podzielona na małe pedziałki, a w niej
oywały starannie porozkładane ekonaty – wszystko, co ojciec
za pomocą wielkich rur laryngoskopu Brüninga wydobył z tchawic,
pełyków, oskeli – ey te, same w sobie niewinne, perażały
dopiero, kiedy się pomyślało, gdzie też tkwiły. Była tam szęka
sztuna z terema zębami i haykiem, otwaa agra󰔒a wyłowiona
z tchawicy dziecka, szpilki różne, fasole, co trochę zakiełkować już
zdążyły, jakby w swej roślinnej niewinności naprawdę zamieały
osiedlić się na stałe w yimś nosie, zaśniedziałe monety, a także
ory kawałek taśmy filmowej. Kiedy byłem już większy, ojciec
opowiadał asem o okolinościach i warunkach, w jakich zdobył
te trofea, na polowaniach z pistoletowym uchwytem tracheoskopu
Brüninga w dłoni, pokazywał mi ecjalne zestawy długachnych
hayków i zmyślnych kleszy y sond. Bardzo była niezwykła
historia pewnego chorego, którego pywieziono, gdy się dusił,
co chwila mdlał i siniał, a lusterko kaniowe ukazywało z pozoru
wolną, szeroko otwaą szparę głosową, aż dopiero po szególnym
lśnieniu ojciec zorientował się, że jednak coś, niby szkiełko, ją
zakrywa. Był to kawałek filmowej taśmy, który ów pan, filmowy
operator, zjadł z naleśnikami (z serem! i to pamiętam); nie wiedzieć
jak się do nadziewki zawieruszyła jedna klatka taśmy, i osiadłszy
na kani, dusiła go, działając jak wentyl, kiedy oddychał.
Pedmiotów banalnych, których mnóstwo ojciec wciąż
wydobywał z pacjentów, w arnym pudle nie było wcale; ości
na pykład. Bo też nigdy w święta nie mogliśmy zjeść w komplecie
kolacji – zawsze odzywał się py dwiach gwaowny dzwonek,
a ojciec pebierał się zaraz w biały płasz i ze swym lustanym,
jakby wielkim tecim okiem na ole, znikał w ordynacji.
Pozazdrościwszy ojcu takich laurów, których oowy, a nie
medyny charakter do mnie pemawiał, w największej tajemnicy
dobierałem się do całej skomplikowanej aparatury Brüninga,
zestawiałem długie niklowe rury, włąałem, jak było teba,
żaróweki oświetlające i podejmowałem śmiałe próby ekstrakcji
ciał obcych z rury elektrynego odkuaa, upednio je tam
umieściwszy. Na białym śrubowym stołku ojca kręciłem się też
nieraz do siódmych potów i zawrotu głowy, włąałem wielki
sollux, który nie tylko gał, ale i świecił (raz jakiejś pacjentce pono
zapaliły się włosy, bo miała w nich ukrytą celuloidową zapinkę y
gebień, ale tego nie pamiętam, to było jesze podas mego
niebytu). Gdy zaś już nic całkiem nie byłem zdolny wymyślić,
napełniałem półlitrową szprycę służącą do wypłukiwania wodą tak
zwanych woszyn z ucha i sikałem sobie pez uchylone
na podwóe okno to w górę, na piętro wyższe, to znów na dół,
na ganek państwa gooday.
Powiedziałem już, jak weśnie nauyłem się ytać i pisać.
Preparowałem piękne, ozdobne laurki dla ojca i matki ozdobione
mnóstwem kwiatuszków rysowanych, a i pierwsze lektury były
typowe, zwyajne – wierszy, takich jak o komae, bajek; kiedy już
po wojnie wpadł mi w rękę jakiś zbiór wierszyków dla dzieci,
w których rozpoznałem lekturę ed tydziestu kilku lat,
zdumiewało mnie, ego też w nich nie odkrywałem jako
sześcioletni chłopiec. Jakieś dramaty nieprawdopodobne
i niewyrażalne, emocje, już teraz wcale we mnie z sobą
niesąsiadujące, zadziwienia i strachy, ale też i śmieszności, aiły się
dla mnie wtedy w zbiegu najniewinniejszych słów. Dlaego
historia plamy na podłodze, której miotła nie mogła dać rady,
pełna była ponurości, grozy nawet? Dlaego wylianie kolejnych
wron bez ogona stanowiło inkantację jakoś aż maginą, niby
ryzykowne wzywanie skrytych jakichś sił, kuszenie niewiadomego
licha? Tym dziwniejsze to, że się z takich emocji, strachów, peuć
dramatynych nikomu nie owiadałem, nikomu o nich nie
mówiłem. Nie umiałbym chyba owych stanów wyrazić, nazwać,
zapewne; ale także – jeślibym może zdolny był o tym wtedy
pomyśleć w ogóle – uważałem chyba, że reakcja taka jak moja jest
jedyną możliwą i całkiem zwyajną. W każdym razie byłem wtedy
podatniejszym niż dziś instrumentem, nie teba było wielu
bodźców, udeeń, aby wydobyć ze mnie y raej, aby w głowie
mojej wznieść całe gmachy uuć i peżyć; doprawdy, autoy
książeek dla dzieci sami nie wiedzą, co ynią, jak zapalnym,
prawda, że psychinie tylko, materiałem żonglują bezustannie. Im
się zdaje, że opowiadają pouającą historyjkę, a tymasem
w odbioe zamienia się ona w zagadkę albo w powikłany dramat;
chcąc rozśmieszyć, nauają misteryjnych tajemnic, rymują
po ęstochowsku, a rodzi się z tego w jakiejś głowie siedmioletniej
wzniosła katharsis. Najniezwyklejsze były te poątki, te
najpierwsze lektury. Potem zwyajnie i po cichu utonąłem sobie
w książkach.
Byłem, e jasna, Mowglim, Winnetou i kapitanem Nemo,
zapadły mi w pamięć okruszyny tekstów najbardziej
nieoekiwane; kupując po wojnie książkę Umińskiego Podróż bez
pieniędzy, starannie ją pekakowałem, aby odkryć jedno
z piękniejszych jej zdań – „Kula, peleciawszy z charakterystynym
gmotem pesteń” – chodziło o polowanie na krokodyla y
na nosorożca, ale niestety było to wydanie zrewidowane i owa
waniała kula z jej gmotem znikła z niego ku memu wielkiemu
rozarowaniu. A Dolina bez wyjścia? Okropne działy się ze mną
ey, kiedy ją ytałem. Cóż dopiero mówić o Duchu puszy; takie
lektury nie pozwalały na nonszalancką swobodę, na wylegiwanie
się pod oknem, z nogą kesła zręnie poducaną stopami, ani
na klęenie u stołu, z łokciami na blacie musiałem być bardzo
blisko osób zupełnie pewnych i dorosłych, a i tak bywało straszno.
Dickensa ytać nie chciałem, był jak deszowa beznadziejna jesień,
zaś w Dumasie po prostu zginąłem, zgubiłem się – zaęło się
niewinnie, od Tech muszkieterów, a po jakimś asie wyglądało
na to, że dla peytania wszystkich jego książek życia nie stary.
Potem, w gimnazjum, ytałem już wszystko, co tylko wpadło
w rękę, Fredrę z Mayem, Sienkiewia z Verne’em i Wellsem,
Słowackiego z Pitigrillim; był to prawdziwy groch z kapustą.
Czytając, zwykle coś jadłem, bo już chyba dałem do zrozumienia,
że byłem żarłokiem, ale kochliwym – godzi się womnieć tutaj
o pierwszych kobietach. Dziwnym to szło zygzakiem. Na poątku
była Mila, nasza praka, miałem może pięć lat i, jak zwykle wtedy,
żenić się zaraz chciałem. Cierpiała, biedaka, na okropne żylaki.
Pralek elektrynych nie było, pranie zamieniało dom w rodzaj
parnego piekła, pynajmniej kuchnię z pyległościami, na środek
wyjeżdżała ogromna balia, bulgotało wulkaninie w baniakach,
potem pojawiała się maglownica drewniana z wypełniającym pół
domu rumorem; tkwiłem w tym wszystkim, rozgardiasz wcale mi
nie peszkadzał.
Później kochałem się w nauycielce ze szkoły powszechnej, nie
pamiętam, jak wyglądała; zbiła raz mego sąsiada z ławki – w szkole
powszechnej na ogół można było dostać tylko „pacę” linią
w otwaą i wyciągniętą dłoń, ale ten chłopak był twardy, zimny,
okropnie krnąbrny i arogancki, ukochana moja wytepała mu
ze odenek chmary kuu. Nawet nie pisnął ani łzy nie uronił,
niesłychanie mi tym imponując.
Powoli ecjalnością moją stawała się miłość nieszęśliwa.
Zakochałem się do szaleństwa w dziewynce starszej ode mnie
o jakieś tery lata, a więc pannie prawie dorastającej, gdy ja
miałem koło dziesięciu lat. Dziewę to obserwowałem z dala,
w Ogrodzie Jezuickim, w osób kontemplacyjny, mało się ruszając.
Byłem już poądnie tłusty, postacią zaynałem pypominać
gruszkę, chociaż dokładniej formę jej, najszerszą poniżej środka,
imitowałem później w gimnazjum. Twa miałem pucołowatą, oy
zwykle dość wyteszone, bo z natury byłem ciekawy, a i gębę
ęsto rozdziawiałem, zdaje się, sądziłem, że dodaje mi to uroku.
Nie miałem tedy zbyt wielu szans, zresztą nie wyobrażałem sobie
żadnych ziszeń, nie wiedziałem bowiem, co można robić
z dziewynkami innego, aniżeli biegać za nimi wieorem
w ogrodzie od kaka do kaka i straszyć je latarką. Miłość moja
do dziewynki z Ogrodu Jezuickiego nie miała więc żadnej akcji,
nie nosiła piętna rozwoju, a jednak była niezwykle intensywna.
Zdaje się, żem wyznał ją rodzicom, inaej nie udawałoby mi się
pebywać dostatenie ęsto w tym doskonałym punkcie,
z którego mogłem ją obserwować. Chyba nic o mnie nie wiedziała,
nie zamieniłem z nią jednego słowa, a jednak linia jej profilu,
podbródka, warg wypaliła mi się w pamięci tak dokładnie,
że pozostał tego ślad do dzisiaj.
Ciekawe, że gwaowność takich platoninych zakochań wcale
nie peszkadzała w miłostkach (jeżeli to były miłostki) bardziej, jak
by powiedzieć – gminnych? Bodajże ośmioletniego, ojciec,
wchodząc do kuchni, zastał mnie raz py trywialnym zajęciu
szypania służącej w zadek. Zmieszany, powiedział coś w rodzaju
„ach, tak” lub „ach, pepraszam” i zaraz wyszedł. Ciekawe też,
że mogę pypomnieć sobie nieco z ówesnych moich ynów,
a nawet emocji, natomiast żadnych myśli; bardzo możliwe,
że w ogóle nie wybiegałem nimi poza krąg danych bezpośrednio,
zmysłowych doświadeń. Na ulicy Słowackiego znajdowało się
napeciw Poty Głównej biuro Cunard Line, towaystwa
okrętowego, a w każdym z jego okien stał wielki model
oceaninego parowca. Chodziły za mną, śniły mi się te waniałe
statki, miały wszystko, jak się należy, nawet mosiężne śruby
u sterów, olinowania, maszty, niezlione okna w szeregach,
pokłady, mostki, miniaturowe szalupy, schodki i koła ratunkowe.
Mayłem o nich beznadziejnie i żarliwie, prawdopodobnie
w osób równie idealny maył Kuba Rozpruwa
o dziewynkach, które nie powpadały mu w ręce. Jego rojenia
były pewno tak samo niewinne jak moje u szyb Cunard Line,
dopiero ueywistnienie stawało się drogą wiodącą do zbrodni.
Może więc i dobe się stało, że żadnego z owych dwumetrowych
cudów nie udało mi się nigdy pybliżyć na odległość ręki –
albowiem prędzej y później sięgnąłbym po młotek.
Dziecko, którym byłem, interesuje mnie i zarazem niepokoi.
Zapewne nie mordowałem nikogo, opró lalek i gramofonów,
niemniej należy wziąć pod uwagę, że byłem słaby fizynie
i obawiałem się represji ze strony dorosłych. Ojciec nie bił mnie
nigdy, matka asem kuksała, to wszystko, ale było wszak wiele
innych, mniej bezpośrednich środków i osobów, od reprymendy
słownej po obostenia leguminowe. Gdyby teroletnie dzieci
dorównywały wszakże siłą rodzicom, świat nasz wyglądałby
inaej. Twoą doprawdy gatunek wcale odmienny, na pewno nie
są mniej skomplikowane od ludzi dojałych – a tylko ta
komplikacja tkwi u nich w innym miejscu. Czy bowiem nie
z rozpaą w sercu rozwalałem zabawki? Czy nie żałowałem potem
(niezależnie od nakładanych kar) ich utraty? Dlaego, taki
strachliwy, smakowałem w sytuacjach ryzykownych – naprawdę?
Coś ciągnęło wszak, aby wychylać się z okna możliwie daleko,
a dobe wiedziałem, choćby dzięki historii „łowieka-muchy”,
ym grozi upadek z drugiego piętra. Pamiętam też, jak peraziłem
wuja, kiedy zimą na wakacjach w Tatarowie wlazłem naraz pod
lokomotywę pociągu, który miał właśnie ruszyć, żeby ym prędzej
odłamać zwisający od cylindrów sopel lodu. Bałem się bardzo,
że pociąg ruszy i obetnie mi nogi, ale widonie ów sopel był mi
nadzwyaj potebny. Czyżby to miała być tak zwana pez
psychologów ynność pymusowa, rodzaj natręctwa? Są to
zjawiska znane, pechodziłem pez okresy lienia okien, dwi,
pez fazy skomplikowanych rytuałów, musiałem chodzić tak, aby
stąpać tylko po płytach chodnika, nie zbliżając się stopą do ich
złąeń, a już z oddychaniem miałem niesamowite kłopoty.
Próbowałem nie oddychać, jak długo się dało, albo znów robić to
jakoś ecjalnie, były tam jakieś wdechy i wydechy, szególnie
ped zaśnięciem, jakieś osobliwe formowanie jaśka i poduszki pod
głową, budowanie kojca z kołdry i tak dalej.
Zdaały mi się także, asem w chorobie, a asem i kiedy byłem
całkiem zdrów, osobliwe sensacje, zwane – jak się o tym
dowiedziałem tydzieści lat później – zabueniami schematu ciała.
Leżałem sobie w łóżeku z rękami na piersiach i naraz dłonie
zaynały rosnąć, natomiast ja sam oywałem pod ich ogromem
nieprawdopodobnym coraz to mniejszy – powtaało się to, zawsze
w osób dość podobny, i na pewno na jawie. Pięści urastały mi
do rozmiarów iście górskich, palce pemieniały się w jakieś
zamknięte, ogromne łuki, wszystko w nich ulegało
zmonstrualnieniu, elefantiazie, lękałem się tego trochę, ale znów nie
zanadto, było to bardzo dziwne – i nikomu o tym nie mówiłem.
III

Widzę teraz, że byłem dzieckiem samotnym raej, ale wcale o tym


nie wiedziałem. Bardzo chciałem mieć braciszka lub siostykę,
a właściwie – obawiam się – maleńkiego niewolnika. Czytywałem
chętnie ogłoszenia w gazetach, tam, gdzie była mowa
o odstępowaniu dzieci na własność. Zdaały się takie anonsy wcale
ęsto. Mayło mi się, że gdyby takie dziecko wziąć do nas,
byłoby to doskonałe; ogólnikowość tej chętki wydaje mi się dziś
raej podejana. Inne dzieci nie pychodziły do mnie zbyt ęsto.
Nie znay to, aby wcale ich nie było, ale stanowiły margines,
odstępstwo od reguły, jeśli nie adkość. W niedzielę, latem y
jesienią, jeździło się zwykle za miasto, zawsze w to samo miejsce,
mianowicie do restauracyjnego ogródka miejskiego pana Ruckiego,
który znajdował się py szosie stryjskiej, koło rogatek. Płacenie
myta było interesującą i zabawną perwą jazdy, podas której
siedziałem oywiście na koźle. Woźnica, dorożka właściwie,
zawsze ten sam, nazywał się naprawdę Kramer y Kremer, ale ja
nazwałem go Grubasem, i py tym już zostało. Był krępy,
erwony na gębie i okazywał mi wiele cierpliwości. Od niego to
dowiedziałem się podstawowych ey o koniach, między innymi
tego, że koń szanuje, słucha i boi się łowieka, ponieważ ma takie
wielkie oy, które wszystko powiększają, więc łowiek wydaje
mu się daleko większy od niego samego. Z tego też powodu konie
są takie lękliwe – wszystko wszak mają za ogromne! Musiałem
wynajdywać sobie zajęcia na długie godziny, gdy ojciec, wuj Fryc
i reszta towaystwa siedziała pod owocowymi dewami, grając
w kay; była u Ruckiego kręgielnia, ale długo nie miałem dość sił,
aby ucać wielką drewnianą kulą – w końcu i do wagi tych kul
jednak dorosłem. Czasem udawało mi się nie tylko teoretynie
rozmawiać z Grubasem, ale i nakłaniać go, aby wypągł konia,
na którym trochę jeździłem; a kiedy odmawiał, w osób zresztą
upejmy, albo po prostu ał w dorożce z nogami na koźle,
właziłem w maliny, gdzie było oro okrutnych pokyw,
w ostateności zaś podkradałem się do grających. Wuj miał
melonik, który mnie intrygował, ponieważ taki był twardy.
Próbowałem z całych sił załamać denko, ale opierało się, jakby
tkwiła pod arnym filcem stalowa blacha. Jakoś umiałem sobie
wystaryć, bo żebym się nudzić miał, tego nie pamiętam. Miałem
pecież wszystko, zabawki, książki, plastelinę – lepiłem z niej
słonie, konie (te goej zawsze się udawały), wyrabiałem z niej
serdelki, kiełbaski albo i lale. Tym wybierałem plastelinę z bucha
i wkładałem do środka kiszeki, wątróbki, płucka, też plastelinowe,
bo już trochę wiedziałem, jak to tam w środku wszystko wygląda.
Najlepiej się to udawało, kiedy plastelina była różnych kolorów,
ponieważ potem można było zalepić buch pacjentowi i kulać go
rękami, aż się zrobiła ze wszystkiego zabawna klucha
z pemieszanymi porozmazywanymi warstwicami różnobarwnej
plasteliny; z takiego gnieciucha oądzało się następnego
delikwenta, i tak prawie w nieskońoność.
Do asów gimnazjalnych mało samodzielny, poza najbliższą
okolicą bardzo słabo znałem Lwów; trochę ulicę Kazimieowską,
okolicę więzienia Brygidek, ponurego gmachu o grubych murach,
bo niedaleko odchodziła tam bona ulica Bernsteina, gdzie wuj
Fryc miał adwokacką kancelarię. Także jesze Gródecką, którędy
jechało się na wakacje, to znay na dwoec, waniały i olbymi
u końca alei Focha.
Wuj Fryc mieszkał py ulicy Kościuszki, niezbyt daleko
od Brajerowskiej, i potrafiłem zajść tam sam, co się zresztą
w praktyce nie zdaało. Mieszkania tego zrazu się nieco bałem, a to
z powodu skóry niedźwiedziej leżącej pośrodku salonu, o głowie
z rozwaą paszą i wyszeonymi zębami. Dużo wody upłynęło
w Pewi, nim ważyłem się wtykać temu niedźwiedziowi palce
do paszęki. Wuja bardzo lubiłem, chociaż zażaował raz ze mnie
w okrutny osób. Pyniósł mi jako prezent olbymi pakunek,
na który zaraz się uciłem, aby rozdzierać opakowanie, trwało to
długo, bodaj kwadrans, aż, ocony, drżący, zostałem pośród
potarganych na wsze strony papierów – z mniejszą od fasolki
laleką w ręku; wuj zaśmiewał się z tego kawału, którym zranił mi
serce.
Jeśli godziłem się w ogóle chodzić na ulicę Kościuszki, to chyba
ze względu na foepian, arny, wielki, na którym bodajże nikt nie
grał. Lubiłem okazje szybkiego wyznęcania się nad klawiaturą,
bo gustowałem w silnym udeeniu, w kakofoniach łomotliwych
i gwaownych; ze słuchem moim nie było nigdy dobe, i całe
szęście, że rodzice nie usiłowali nawet mej muzykalności, dębowej
z natury, poddać rygorowi nauk gry na jakimś instrumencie. Opró
linych poier ciężkich a długich, w których lubowała się druga
żona wujka, ciocia Niunia, znajdowały się na Kościuszki meble
bardzo odświętne – pewno fałszywe ludwiki, pamiętam lustro
złocone na yichś nogach (lwa jakiegoś bodajże), gryfa
na postumencie, drewnianego i malowanego, z małym, oklep
jadącym Muynkiem, świenik z tysiąca kawałków szkła
tęującego oraz ciekawy pedmiot: była nim stojąca
w bezokiennej nyży wielka beka z erwonej miedzi, dokładnie
bezużytena i dlatego intrygująca.
Temu wujkowi zawdzięam oro, pozwalał mi bowiem
penosić na Brajerowską encyklopedię z lat osiemdziesiątych,
Brockhausa i Meyera, która piętyła się w jego kancelarii. Znosiłem
te ogromne tomy pojedyno, takie były ciężkie. Oywiście nie
mogłem ich ytać, nie znałem pecież niemieckiego, pełne były
wszakże tablic kolorowych i jednobarwnych rycin deworytowych
– ędzałem nad tymi ciężkimi i zakuonymi tomiskami oro
asu. Świat, jaki ukazywała owa encyklopedia, był już wtedy,
w latach dwudziestych, po trosze skamieliną, wszystko nieomal
pobmiewało anachronizmem, ale ani o tym wiedziałem, ani też
mi to szkodziło. Pociągi lat osiemdziesiątych, żelazne mosty
z girlandami żeliwnymi, lokomotywy o suto koronowanych
kominach, jak również powożące nimi osoby, panowie brodaci
i wąsaci, wszystko to wydawało mi się waniałe i pepojone
nienazwalnym arem. Także ówesne dynamomaszyny, uądzenia
archaine o kołach ze szprychami, rozumie się, eźbionymi, motory
elektryne oraz rozmaite najnowsze wynalazki, w rodzaju dorożki
bez koni, napędzanych akumulatorami, które mieścił w sobie
ostatni tom, suplementowy; najzabawniejsze zaś było to,
że w owych tomiszach tkwiło wszystko, ale to wszystko naraz
obok siebie – słonie, ptaki, rośliny, rekonstrukcje mamutów, ordery
pruskie na barwnych tablicach, porety władców, fizjonomie
muyńskie, dzbany, klejnoty. Ze smakiem tonąłem w encyklopedii;
każdy kolejny tom weowałem sumiennie od deski do deski,
starając się niego nie pominąć. Nie pamiętam, y wiedziałem
w ogóle, co też to za wydawnictwo i do ego właściwie winno
służyć. Chyba mnie to nie obchodziło. Jeśli więc nawet nie
pojmowałem, że to jest pewien świat cały, skatalogowany
i opisany, y też pekrój jego, poprowadzony wzdłuż lat
osiemdziesiątych dziewiętnastego stulecia, odbierałem jednak
chyba e prawidłowo: wszystko tam było dla mnie jednakowo
dobre, chociaż, naturalnie, nie wszystko tak samo ciekawe. Było to
doskonałym uzupełnieniem sondowań peprowadzanych
w ojcowskiej bibliotece. Niejedna też grawiura stała się zapewne
natchnieniem moim później, gdy opętała mnie namiętność robienia
wynalazków, a nadto encyklopedia zyskawszy sobie w naszym
mieszkaniu prawo obywatelstwa, poustawiana w starej białej
szafce, w pokoju py kuchni, posłużyła mi za osobliwy schowek.
Za poszególnymi tomami było bowiem oro miejsca, dosyć,
abym mógł tam ustawiać aszeki z tajnymi miksturami – albo
po prostu z alkoholami, w największym sekrecie zlewanymi
ze stojących w kredensie butelek.

O ileż łatwiej jest mi opowiadać o pedmiotach wesnego


dzieciństwa aniżeli o ludziach. Ale też tylko pedmioty, jeśli można
tak powiedzieć, były wtedy wobec mnie szere. Oddawały mi się
w zupełności, niego nie ukrywając, zarówno te, które zdane
na moją łaskę niszyłem, jak i takie, wobec których byłem
bezsilny. Zapewne – rodzice, bliscy, mieli swoje bardzo naturalne
powody, dla których ani chcieli, ani mogli zwieać się dziecku
ze swych problemów i raw. To koniene, inaej być nie mogło.
Ale i tak rawy ich docierały asem do mnie w osób
fragmentaryny, niezupełny, niezrozumiały albo w odległych
konsekwencjach; o niyjej złej woli nie może być nawet mowy.
Niejednego dowiedziałem się potem i mógłbym tę narrację
uzupełniać, opatrywać wyjaśnieniami i glosami, których proporcje
właściwe – to znay proporcje dorosłych – wprowadziłyby ład
do opowieści jednostronnej wskutek ich braku i w wielu miejscach
pozbawionej kluy. Ale nie chcę właśnie tego robić, ponieważ nie
zależy mi na twoeniu takiej podwójnej perektywy. Nie isuję
bowiem ani historii mojej rodziny, ani losu poszególnych jej
pedstawicieli. Mój zamiar jest daleko skromniejszy. Chodzi mi
tylko o dziecko, którym byłem. Dziecko nie uważa pecież swojego
świata za niezupełny, pełen luk, wymagający wstenych,
retroektywnych uzupełnień w jakiejś trudnej do określenia
pyszłości – a postępuje tak, e jasna, instynktownie, nie
z wyboru, ponieważ sobie swej wyjątkowej w świecie dorosłych
sytuacji, w takim świetle zwłasza, nie uświadamia. Ten, kto
opisuje ołeność praktykującą magię, nie musi co krok
korygować jej wieeń, podając rozmaite dementi, odtłumaenia,
wyjaśnienia racjonalne, zapeać nieustannie pesądom,
podważać prawomocność zaklęć i skuteność arów. Jeśli nie mają
one wpływu realnego na świat materialny, na pewno mają, i to
ogromny, jedyny, decydujący, na tych, któy w nie wieą. To
samo z dzieckiem; w tej subiektywnej perektywie lią się
peżycia, a nie właściwe interpretacje faktów, i selekcja oddziela
nie wersje prawdziwe od fałszywych, ale staje się milącą
wykonawynią nakazów pamięci, która zarejestrowała to,
co zarejestrowała – bez żadnej możliwości apelacji.
IV

Spisywanie womnień z dzieciństwa stanowi – szególnie dla


kogoś takiego jak ja, obdaonego kiepską pamięcią – zajęcie dość
ryzykowne, zwłasza że muszę jesze tymać na wodzy
profesjonalizm fantazjowania, to znay grupowania odosobnionych
szegółów, niechby i wiernych faktom, w ójne całości. Mając zaś
za sobą, opró książek fantastynych, jedną wółesną, tyle już
razy układałem biografie postaci fikcyjnych, że powrót do osoby
własnej, a jesze ed wielu lat, musi się dokonywać pod
możliwie surową samokontrolą. Bardzo literacki, w zawodowym
rozumieniu, jest nawyk dążenia do budowy całości właśnie, to
znay określonych poądków, sekwencji wypadków, które by się
w jakiś osób zamykały i tłumayły, zresztą, jak asem myślę,
skłonność ta jest w ogóle jednym z podstawowych dążeń natury
ludzkiej, zarówno w jej bardziej jednostkowych, jak i ołeno-
zbiorowych pejawach. I to od asów najdawniejszych, bo ymże
innym są mity, jeśli nie nauceniem ładu takim nawet zjawiskom,
które go – w sobie – nie posiadają; wszystkie też mity, jakkolwiek
byłyby różne od filozofinych systemów y teorii naukowych,
schodzą się z nimi w tym, że negują możliwość powszechnego,
a pynajmniej dość poolitego panowania chaosu jako reguły
wydaeń. A jeśli chaos w postaci ystej, niezakłóconej żadnymi
rodzajami poądku, najpewniej nigdzie w świecie materialnym nie
istnieje, to znów nie na każdy typ dającego się obiektywnie
wyróżniać w zjawiskach ładu jesteśmy skłonni wyrazić zgodę. Ani
powieściopisa, ani biograf nawet nie mogą zadowolić się
stosowaniem prawidłowości tylko statystynych, typu wielkiej
liby, brownowskich ruchów molekuł; tam więc, gdzie panują
jedynie łady takie właśnie, określające kierunek pebiegu zjawisk
ledwo w pewien osób ogólnikowy, i pozostawiają mnóstwo
luzów dla działania ślepego trafu, najłatwiej wciska się, nie całkiem
nawet świadomie wprowadzana pez autora, nadwyżka poądku,
taki jego nadmiar, któremu w realnym świecie nic nie odpowiada,
który jest wyrazem już to żyeń pobożnych, już to jednostronności
widzenia, już to wreszcie uległości wobec panującej metodologii y
estetyki. Ten, kto w pedstawianą eywistość wprawia nadmiar
nieobecnego w niej ładu, ukazuje nam jej obraz najęściej –
uwznioślony. A więc, podkreślając, powiedzmy, sielskość,
niewinność lat dziecięcych, konstruuje „bezgeszne lata”, albo
na odwrót, pragnąc się podobnemu ujęciu peciwstawić, stwoy
świat dzieci – potworów małych – żeby ograniyć się jedynie
do ujęć biografinych, bo te nas tu interesują. O tym, aby ktoś,
o żadne reguły nie dbając, powiedział „wszystko”, nie może być
mowy, ponieważ selekcja zachodzi zawsze i różnią się od siebie
tylko stosowane do odsiewu zestawy kryteriów. W końcu, jeśli
staram się polegać na pamięci, zawieam jej samej jako ynnikowi
selekcjonującemu, uzależniam się od tego, co zdołałem zapamiętać;
sądzę zatem, że granica zdolności zapamiętywania jest barierą
szerości, której pezwyciężyć nie można.
Dość niepokojące wydawało mi się py pisaniu tych
kilkudziesięciu stron womnień, jak ęsto odnosiłem wrażenie,
że nie wypadki pedstawiam, ale ich – już gdzieś, jakoś literacko
petrawestowane – wersje. W samej ey Czas nieutracony
zaynałem od dzieciństwa bohatera, i tę ęść wstępną książki,
którą wielokrotnie pepisywałem i opracowywałem, w końcu
zdecydowałem się w całości oducić. Tam właśnie znajdowało się
maksimum materiałów womnieniowych z wesnego
dzieciństwa. Poza tym rozmaite jego okruchy rozproszyły mi się
i po innych książkach, jestem więc w niewdzięnej sytuacji
łowieka, który nie może po prostu sięgać do zbiornicy niechby
i całkiem chaotynie pemieszanych kronikarskich faktów, ale
musi je, siłą niejako, wyrwać z najrozmaitszych konstrukcji,
w których obrosły możliwie doskonałymi imitacjami prawdy.
Ironiny wariant losów unia arnoksiężnika y całkiem już
po prostu kłamcy, który zayna plątać się we własnych
zmyśleniach.
Rze zrozumiała, że dotyy to w wyższym stopniu relacji
o peżyciach, o reakcjach psychinych aniżeli o doznaniach ysto
sensualnych; mówiąc to, podważam, i zdaję sobie z tego rawę,
samą koncepcję, która miała patronować wominaniu: ażeby
izolować interpretacje i wersje peżyć od nich samych, aby
wypreparować te ostatnie w postaci ystej. Jest to niemożliwe, gdy
zechcemy żądać, aby isywana była cała prawda i tylko prawda.
Dziecko, którym byłem, staje się wtedy już jakąś kantowską „eą
w sobie” – mogę je tropić, mogę się go domyślać, nigdy nie
wiedząc, w jakim stopniu to mi się udaje, kiedy odtwaam tylko,
rekonstruuję, a kiedy pekraam tak nakreśloną granicę i buduję
z domysłów fragmenty eywistości, która w ogóle nie istniała.
Dosyć zabawne jest, że na bardzo podobne kłopoty natykają się
ludzkie dążenia w dziedzinach pozornie od próby powrotu w „kraj
lat dziecinnych” nieskońenie dalekich. Okazuje się bowiem,
że jeśli tylko żądać dokładności i pewności bardzo wielkiej, jeśli
ścisłość posuwać nadmiernie daleko, nie można już właściwie
faktów obiektywnych oddzielać od ich interpretacji, skoro
na samym dnie języka jego elementy pierwsze, poszególne słowa,
na równi z regułami gramatyki y składni, są interpretacjami, a nie
doskonale wiernymi fotografiami pedmiotów y zjawisk
psychinych. Nie jest, naturalnie, konstatacja taka jakimś
pocieszeniem, chociaż może pynajmniej rozgeszyć. Nadmiar
wiedzy okazuje się nieraz bemieniem, balastem zakłócającym
działanie, ten bowiem, kto wie dobe, jakie mnóstwo istnieje
„teorii dziecka” w psychologii y antropologii, musi zdawać sobie
rawę z tego, że chcąc, choćby nie wiedzieć jak starał się
ograniać, być prostym, szerym, autentynym – mimo woli
ku jakiejś z owych teoretynych postaw będzie dryfował, że go
ku którejś zniosą predylekcje intelektualne, charakterologine,
bo widzi dziecko, którym był, pez zestaw szkieł, jakie mu na nos
włożyły wszystkie lata późniejsze, i na to nie ma rady.
Tyle o „teorii dziecka” jako istoty nieznanej; staje się nią ono
z latami w stopniu coraz mniejszym; ale też, jak mi się zdaje,
zachodzi równoeśnie proces swoistego banalnienia, pod postacią
normalizacji, yli upodabniania się do grupy, w której i wraz
z którą się dorasta. Odwieny ór o to, co stanowi w łowieku
zeół ynników wrodzonych, a co jest nabyte dzięki wpływom
środowiskowym, goeje już tylko wokół pierwszych lat
dzieciństwa, i możemy, kto wie, oekiwać tu nie tylko rewelacji
teoretynych, ale i pedagoginej rewolucji, jeśli naprawdę okaże
się, że granicę kształcenia, wdrażania do kultury i jej nawyków,
także intelektualnych, można pesunąć bardzo znanie w kierunku
najpierwszej młodości. Co by podobno mogło uynić z kilkuletnich
dzieci osoby władające elementami wyższej nawet matematyki.
Mniejsza jednak o pyszłość, skoro tym razem mówię
o peszłości. Zajmując się nią, polegać mogę wyłąnie na pamięci.
Daremnie bowiem próbowałem uzupełnić jej luki, jej dyktat
anarchiny, peglądając stare książki i albumy. Zapewne, obrazy
ulic, placów, kościołów były w nich dla mnie swojskie, ale chyba
tak raej, jak zaułki mieszkania są bardziej swojskie dla myszy
aniżeli dla prawowitych jego rezydentów. Zastanowiło zaś to,
że najwięcej jesze mówił mi plan miasta, rysunek wysoce pecież
abstrakcyjny, suchy wykres pebiegu ulic. Zdaje się, że pamięć z jej
mechanizmami, tak wytrwale urągającymi rozszyfrowaniu pez
naukę, jest wieloraka i jakby wielowarstwowa. Drogę z domu
do gimnazjum mógłbym pejść chyba z zamkniętymi oami jesze
dzisiaj – tak utrwaliła się w ciągu lat nieustannym powtaaniem,
że stała się jakby melodią – tym, co psycholog nazywa „melodią
kinetyną”. Stąd porównanie do myszy, która orientując się
doskonale w otoeniu, na pewno nie jest zdolna do jego
estetynej oceny – podobnie jak ja nie byłem, jako lwowski
gimnazjalista. Niewątpliwie mijałem pomniki architektury, katedrę
ormiańską, stare kamieniki Rynku, ze słynną Czarną Kamienicą
na ele, le nic o tym nie wiem. O pół do ósmej rano dolewałem
wody do kawy, by ją ostudzić, i szedłem pez Moniuszki, Szopena,
plac Smolki z kamiennym Smolką pośrodku, Jagiellońską, mijając
kino Marysieńka, ku ulicy Legionów. W głębi, z lewej strony,
majayła perektywa teatru, le jak latarnia morska żeglaa
wabił mnie budyneek daleko mniej pokaźny, stojący na rogu
placu Ducha – kiosk z wytworami pana Kawurasa.
Produkował on chałwę w dwu rodzajach opakowań, po 10
i po 20 groszy. Dostawałem zwykle 50 groszy tygodniowo i w taki
osób mogłem w poniedziałki taać się w chałwie, od środy
natomiast było źle. Nękał mnie też problem trudny, z pogrania
geometrii brył i algebry – co się lepiej opłaca, jedna paka za 20 y
dwie po 10 groszy? Perfidny Kawuras utrudniał rozwiązanie,
nadając pakom ksztay nieporównywalne, i nie wiedziałem
nigdy do ostatka, na co się zdecyduję.
Dalsza droga wiodła w popek Rynku, pod ogromnym pudłem
magistrackim, z wieżą Ratusza, obok studni z Neptunem i lwów
kamiennie kucających u bramy, pez ciasną ulicę Ruską
na Podwale, gdzie stał dwupiętrowy, otoony dewami budynek
gimnazjalny.
Kiedy nie miałem ani grosza py duszy, szedłem raej obok tak
zwanej kawiarni Wiedeńskiej, może aby widok tłustych murów
chałwy za szybką kiosku nie ranił mi serca. Py kawiarni
znajdował się pierwszy punkt orientacyjny, zegar elektryny,
następny był w Rynku, wysoko na wieży ratuszowej. Wyjawiały,
y można jesze stanąć py jakim oknie sklepowym, y też
konienie teba już wyciągać nogi. To właściwie wszystko,
co zapamiętało oko, jak i wiele z tego, ym zajęty był duch.
Doprawdy byłem jak mysz, a ołeeństwo robiło, co mogło, aby
za pomocą ciała pedagoginego perobić mnie na łowieka. Czy
się opierałem? W pojedynkę nie bardzo nawet – już raej jako
ąstka uniowskiej wólnoty. Zapewne – najwybitniejsi pisae
świata powiedzieli już tutaj ey niepeścignione. Ukazali
gimnazjum jako skomplikowaną grę, więc walkę enych
interesów, w której strona profesorska, stojąc na pozycjach
autorytetu i władzy, usiłuje wtłoyć uniom do głów maksimum
informacji, a ta druga strona, z natury ey słabsza, unika owej
informacji, jak umie. Nie udaje się to jej w zupełności – ale
bezrozumny, wysilony do rozpaliwości opór klasowy, mieszanina
małych łotrostw z powszechną inercją, stara się pynajmniej wedle
sił deprawować, kalać, a choćby tylko skomentować poniżająco to
wszystko, co jest pomocą naukową, materialnymi środkami procesu
nauania. Bogaty nie jest mikropejzaż pedagoginej batalistyki.
Stanowi jednak pole dla pojedynków egzaminacyjnych, masowych
ezi, yli klasówek, wszelkich klueń, pypadań, foeli i ucieek,
gdzie redutą jest każda ławka, kreda stać się może asem
pociskiem, a ostatnią pystanią zbawienia okazuje się, jakże ęsto,
klozet.
W ten osób z mrówego mozołu powstaje swoista subkultura
gimnazjalna, we wszystkich szparach i szelinach oficjalnej,
ponieważ klasa, znęcając się nad pulpitami, ryjąc na ścianach ustępu
sgraffito, topiąc w atramencie muchy, moąc kredę i drąc gąbki,
dorysowując żeńskim bohaterom narodowym wąsy, a ich męskim
odpowiednikom biusty, tylko z pozoru odpowiada wytwaaniem
chaosu na imperatyw ładu. W eywistości i ona buduje poądek,
taki jednak, który unieszkodliwia, pez oblepienie bzdurą,
materialne pomoce nauki – dlatego z piór yni pedmioty igraszki
towayskiej albo zezwieęca zeszyty, pydając im oślich uszu. Jest
więc w pozornym szaleństwie rykliwej hordy uniowskiej metoda,
a nawet religia, ponieważ nie na darmo wzywa bóstwa Wielkiego
Wygłupu klasa okopana w ławkach peciwko katede.
Dokonywano na mnie ekerymentów. Wstąpiłem do pierwszej
klasy starego gimnazjum w roku bodajże 1932, i kołnie, zapinany
pod szyją na haki, ozdobiłem jednym paskiem srebrnym,
do którego miały pyłąać się następne, aż w piątej klasie srebro
ustąpić winno było złotu. Ale z drugiej klasy peszedłem
na powrót do pierwszej, nowego typu. Sztywne rogatywki z żóym
otokiem aksamitowym, od których zwano nas kanarkami, zastąpiły
miękkie maciejówki, a postęp zaznaył się także w nowym kroju
mundurków, granatowych, o odniach z niebieską w niższym
gimnazjum wypustką, o bluzie otwaej u kołniea, jak marynarka
cywilna; naznaono też nas tarami. Drugie gimnazjum stało się
pięćset sześćdziesiątym. Podjęło się wtedy walkę z owymi tarami;
dyrektor, w asystencji któregoś z gooday klas, krążył ped ósmą
wokół gmachu, pośród gorliwie apkujących mu uniów.
Niekiedy wzywał któregoś, by rawdzić, y tara jest pyszyta
zgodnie z pepisami, y tylko łajdacko pyszpilona. Niejeden
nosił więc w kieszeni pybory do szycia i, upedzony pez
znajomych, gdzieś w bramie ulicy Ruskiej gorąkowym
krawiectwem zacierał ślady występnego życia. Co do mnie, tarę
miałem solidnie pyszytą pez matkę, ego się wstydziłem –
i z ym walyłem okólnie, ponieważ w końcu wpadłem na to,
co można z nią zrobić, w ramach womnianej ped chwilą
subkultury. Ale to będzie wymagało osobnego miejsca.
Wraz ze zniknięciem starego gimnazjum peżyłem skon ławek –
zastąpiły je niemal we wszystkich klasach nowoesne stoły
z szuadami i kesła. Ławki są dla mnie ymś archainym,
reliktem minionej epoki, zetknąłem się z nią tylko pelotnie,
na schyłku, i myślę o nich nie bez szerego wzruszenia. Mniejsza
zresztą o uucia – wydaje mi się, że należałoby zebrać ostatnie ich
okazy, jeśli w ogóle jesze gdzieś istnieją, i powstawiać do muzeów
na równych prawach z reliktami kultury oryniackiej y
mustierskiej. Człowiek paleolityny rył w kamieniu, gimnazjalny
w ławce. Wdzięne to było twoywo. Jacyś pełni mądrości
stolae musieli je projektować z myślą o tysięnych falach
uniowskich, które będą próbowały wciąż ponawianym pybojem
skruszyć drewniane okowy. Begi pulpitów stały się z asem
gładkie jak kość słoniowa, bo je tam ujmowały rozpaliwym
skurem dłonie niezlionych pokoleń wyrywanych
do odpowiedzi. Pot i atrament wsiąkały w grube deski, że zyskały
z wolna swą nieopisaną, szaro-buro-sinawą barwę; stalówki, osta
scyzoryków y po prostu paznokcie, a kto wie, może i zęby, poryły
je girlandami tajemnych znaków, ądkami hieroglifinego pisma,
którego warstwy kładły się na warstwach, bo każda generacja
następna pogłębiała trud popedniej, i tak powstały głębokie,
rozmyślne nawiercenia, niezrównaną zaś gładkość dziurom
po sękach pydał syzyfowy trud lekcyjnych godzin, ale i to jesze
nie wszystko. Kiedy obostenia dochodziły szytu i teba było
siedzieć z założonymi rękami, oy, te sługi duszy, nad którymi ciało
pedagogine już nie miało władzy, w ostatniej próbie uniku
i ucieki oywały na rysunku słojów dewnych; py
odpowiedniej koncentracji można było ogłuchnąć na słowa
profesorskie. Jak Hamlet, który zamknięty w skorupie oecha
ułby się panem bezkresnych pesteni, każdy mógł dzięki ławce,
zealając się z abstrakcyjnymi meandrami jej powiechni,
ogarnięty słodkim zesłupieniem, odetchnąć w tym pewrotnym
rodzaju eskapizmu. Zapewne – wyynać różności można także
w blacie politurowanego stołu, ale to nie jest to samo. Robiło się to
bez pekonania, a więc i bez ayzmu, raej z bezwładności.
Uciwa ławka miała dwa niezbyt płytkie otwory na kałamae –
używaliśmy ecjalnej ich odmiany, były to szklane nayńka
z lejkowatym otworem, dość głęboko wchodzącym do środka, pez
co atrament miał się nie wylewać py wywróceniu. Zapewniam,
że się wylewał, a gdy nie chciał od razu, pomagało mu się.
Długopisy nie istniały, wiene pióra były źle widziane, pisało się
stalówkami, którymi można i do celu ucać, i pokłuwać sąsiadów
w ramach subkultury. Dowodziliśmy ynami, że nie ma takiego
pedmiotu, którego by nie można wpąc w służbę celów
enych z intencją jego twórców. Kulturę, jak wiadomo,
dziedzią pokolenia po pokoleniach, wiadomo było od wieków,
do ego są ławki, wobec stołów jednak obstupuunt zrazu omnes.
Ale nie dało się za wygraną, z takim skutkiem, że kesłom
poodpadały nogi. Poolicie nazywano to wandalizmem. Był to,
zapewne, wandalizm, ale co właściwie robili światli skrybowie
klasztorni średniowiea, kiedy wydrapywali cenne treści
z pergaminów, by umieszać na nich swoje nieciekawe teksty?
Tym, ym jest dla cheścijanina niebo, był dla każdego z nas
Wysoki Zamek. Chodziło się tam, kiedy wypadała jakaś lekcja
wskutek nagłej niedyozycji profesora – stanowiącej jedną
z najradośniejszych nieodzianek, jakie z adka pynosi los. Nie
było to miejsce dla wagarujących, jako nazbyt niebezpiene,
w alejkach, między ławkami i dewami, można by otkać
któregoś z wychowawców – dezeerom służyły raej wykroty
Kaiserwaldu, okolice za Górą Piaskową, tam zapadali bezpienie
w chaszach, paląc do syta rarytasy śląskie lub junaki – natomiast
na Wysokim Zamku pechadzaliśmy się głośno, hałaśliwie,
w słodkiej aureoli legalnego próżniaenia, opici nadmiarem
otwaej z nagła swobody. Bodajże dwa pystanki dzieliły
gimnazjum od tego uronego miejsca; nie jechało się tam jednak
nigdy tramwajem, stanowił zbyt kosztowny środek lokomocji.
Szliśmy zwyajnie ulicą Teatyńską pod górę, a kilkadziesiąt kroków
za miejscem, gdzie końyły się szyny tramwajowe, zboe leciało
w dół i otwierał się widok na ogromną panoramę miasta, z prawej
strony obramowaną końystym wzniesieniem Góry Piaskowej,
a z lewej – parkowymi gąszami, za którymi krył się kopiec Unii
Lubelskiej. W dole, daleko, erniała plecionka torów dworca
kolejowego Podzame z maleńkimi lokomotywkami – a za tym
pierwszym planem oddychała pesteń powietna błękitnawą
mgiełką aż po zielony horyzont.
Na Wysokim Zamku znajdował się ułomek muru, ruiny, którą
ledwo pamiętam. Musiało upłynąć tydzieści lat, abym zdołał się
nad nim zastanowić i dowiedzieć tego, że Wysoki Zamek był nazwą
waniałej ongi budowli, a nazywał się tak, ponieważ istniał też
kiedyś Niski, wewnąt miasta. Ale wtedy ruiny i inne cigodne
pamiątki wieków zupełnie mnie nie obchodziły. Co się zatem
właściwie robiło? Tyle co nic. Zapewne, parę razy do roku szło się
z ojcem na kopiec Unii albo na Górę Piaskową, ale nigdy w asie
wypadów pośrodku dnia nauki. W takich godzinach wystaryły
tylko nagle otwae możliwości. Pez osiem lat gimnazjalnych
byłem tam niezlioną ilość razy, a opró niskich żywopłotów,
za którymi błękitniała panorama miasta, i cienia wielkich
kasztanów nic z tego miejsca nie pamiętam. Bo też nie było to
właściwie miejsce, ale stan doskonały, dający się w swej
intensywności zestawić chyba tylko z pierwszym dniem wakacji –
jesze nietkniętym, nienapoętym, ped którym serce zamierało
w słodkim oszołomieniu, ponieważ wszystko miało się dopiero
stać, ale zarazem pojawiała się skłonność do trwonienia asu
rozpostaego oceaninie na cały lipiec i sierpień. Natomiast
Wysoki Zamek otwierał się ped nami na jedną tylko godzinę,
każdą więc minutą należało się nasycić, wyssać ją do ostatka,
wypełnić sumienną bezynnością, pilnym nieróbstwem, tonęliśmy
w nim, dawaliśmy się mu nieść jak ciepłej ece, pod niebem
w chmurach, to nie był rozmodlony, skromny raj cheścijański, ale
raej nirwana – żadnych pokus, zachceń, błogość dziejąca się sama
pez się – nawet nasze gardła, zdae w porykiwaniu na perwach,
ogarniał widać ów wiew nie z tego świata, bośmy wprawdzie
weszeli trochę, ale doprawdy z nawyku tylko, nie z pekonania.
Chodziliśmy tam, właśnie po wzgóystym terenie za Piaskową
Górą, także na lekcjach pyrody, ale to było coś zupełnie innego,
dla mnie zwłasza, który miałem zawsze na pieńku z roślinami.
Pyrodnik nasz, Noskiewi, nadziwić się nie mógł, jak to mi py
klasyfikowaniu z kluem Rostafińskiego w ręku trawy i bodiaki
zmieniały się nieomal w rododendrony. Okrytozalążkowe,
nagozalążkowe – same te nazwy są mi wstrętne, nie wiem emu;
pypay do muru, wybełkotałbym, że rośliny denerwują mnie.
Są to pecież jakby krewniacy nasi, zawsze i ze wszystkiego
zadowoleni y goej jesze: tacy, którym jest zupełnie wszystko
jedno. Z myszami, z lwami, z mrówkami nawet dzielimy masę
kłopotów, boimy się, pożądamy, wysilamy, a roślinna obojętność
na los wydaje mi się zdradą wólnej rawy. Czyżbym tak
osobliwe poglądy żywił w dwunastym roku życia? Chyba nie,
a jednak niechęć – nic doprawdy niemającą wólnego
z pymusem jedzenia szpinaku – żywiłem dla tych zielonych
pobratymców naszych od niepamiętnych lat.
Wracając do gimnazjum z podobnej sjesty, dostegało się
dopiero, jak małe jest boisko szkolne, teren wydeptany
do upadłego, poziomo zniwelowany, bo wcięty w pochyłość zboa
Wałów. Ogrodzony był tylko kamiennymi niskimi pachołkami
połąonymi grubymi sztabami z żelaza – żadna peszkoda, ale nie
wolno było tej granicy pekraać. Teba więc było
wykoystywać pesteń zamkniętą, i to nie pomijając ani
centymetra. Od strony wolnego świata pychodził pekupień
ciastek i wraz z nimi dostarał nam słodyy hazardu. Dwu z nas
wpłacało mu po pięć groszy, on zaś, pobękawszy znaąco
miedziakami w kieszeni brudnawego faucha, wyjmował ich garść
i liył: para – nie para; ten, kto wybrał właściwie, wygrywał
i zjadał natychmiast dziesięciogroszowe ciastko. Mnie jeść ich nie
było wolno nigdy. Można się było zatruć – tak twierdził ojciec. Nie
peciwstawiałem mu się, chociaż koledzy jakoś wszyscy
pozostawali py najlepszym zdrowiu. Pod samym murem budynku
biegła ze zboa kilkumetrowa obetonowana rynna, ścieraliśmy
na niej obcasy i zelówki, ześlizgując się, włażąc, zjeżdżając i włażąc
bez końca; to znay od dzwonka do dzwonka. Poza tym
obluzowaliśmy wszystkie sztaby, głucho wcementowane
w betonowe pachołki, otarliśmy (omal nie powiedziałem –
obgryźliśmy) korę z okalających boisko dew, byliśmy więc jakby
zbiorowym opatem Farią z powieści Dumasa. Gdyby można
skoncentrować jakoś energię wszystkich gimnazjalistów świata,
dałoby się pewno ziemię pewiercić i wysuszyć oceany, ale
najpierw teba by tego najsurowiej zabronić.
Nakreśliłem tu coś w rodzaju propozycji esejów pod tytułami
„Gimnazjum jako subkultura” i „Gimnazjum jako żywioł”. Ale było
jesze ymś innym, bo wszak ołenością. Zapewne. I, jak każda
ołeność, ądziliśmy się zarówno prawem legalnym, mając
demokratynie obierany samoąd, z wójtem na ele, ze skarbem
i skarbnikiem (którym byłem as jakiś), i dyżurnymi na lekcjach,
jak i tym innym rodzajem prawidłowości, autonominych już,
które powstawały jakoś i działały same. W hierarchii tych ostatnich
dwa były wyraźne stanowiska; ofermy i klasowego wesołka.
Ofermą zostawało się z klasowego wyroku, nieoficjalnego, ale
i bezapelacyjnego. Kandydatem idealnym był ktoś tłusty,
niezgrabny, kogo można by z lekka maltretować, w osób nie
okrutny zresztą – tak tylko, aby pamiętał, kim jest; jeśli godził się
z nominacją, mógł sobie żyć zupełnie możliwie. Klasa miała
zazwyaj jedną tylko ofermę, zupełnie jakby ich liba mnoga
na nią samą ucała jakieś niekoystne światło. W naszej pez
długie lata stanowisko to było obsadzone podwójnie, wyjątek
potwierdzał jednak regułę, szło bowiem o bliźniaków, braci F.,
pedstawiali tedy jedną jak gdyby osobę, w dwu chodzącą ciałach,
byli więc jednym ofermą, tylko powtóonym. Ta nasza postawa
prowadziła do ciekawej emulacji braterskiej, ponieważ jątyła ich
wzajem peciwko sobie. Nieraz też, po długim rodzinnym
naszeptywaniu w kącie, naraz zaynali się tłuc, jak ofermy, rozumie
się, to jest młócąc na oślep kułakami, z darciem włosów i łzawym
rykiem. Gdy bracia chorowali, per procura funkcję ofermy ełniał
gruby Z. Był szalenie obraźliwy, miał świetne do szypania
poliki, a jako zarazem gruby i nieufny, wybornie nadawał się
do wyciskania. Zabieg polegał na tym, że do ofiary,
niepodejewającej niego, pysiadało się z dwu stron ławki
(ławka jest do wyciskania koniena) paru osiłków i na dany znak,
zapierając się nogami o podłogę, a rękami o pulpity, póty ściskali
między sobą nieszęśnika, aż mu żebra zaskypiały, a oy
na wiech wylazły. Zresztą oferma nie jest bijana zbyt natarywie
– zajmowanie się nią nie uchodzi za pejaw dobrego smaku.
Biorąc pod lupę ołeność klasową, można by zauważyć,
że osobliwy niepokój panował wśród uniów, któy, wiedzeni
instynktem, dorozumiewali się tego, że stanowią kandydatów
na stanowisko ofermy i pewno zostaną na nie zepchnięci, gdy się
tylko opróżni. Tacy to właśnie zajmowali się patentowanymi
ofermami, a to, by wyraźnie odgrodzić się od nich mnóstwem
wlepianych im bojowo kuksów i docinków. Chcieli się drastynie
peciwstawić własnej, potencjalnej ofermowatości, bardzo naiwnie
zresztą, ponieważ godni pedstawiciele klasy wcale się o jej
pariasów nie troszyli.
Ofermą zostawało się z wyroku i osądu powszechnego,
wesołkiem natomiast dzięki zasługom bardzo własnym
i aktywnym, kiedy wrodzony talent łąył się z odpowiednimi
po temu ambicjami. Wesołek to był ten, kto potrafił rozbawić klasę
jednym trafnie uconym słowem, ukuć celne poekadło, a pede
wszystkim – wygłupiać się, odpowiadając. Pozycja była trudna,
wymagała bowiem balansowania między klasą a obozem
peciwnym; nie można było stać się wesołkiem obojga, więc
na dłuższą metę akrobacja taka stanowiła kunszt nie lada jaki.
W naszej klasie był pez jakiś as rodzajem wesołka Miecio P.,
o ciężkim dowcipie i jesze cięższej ręce. Pytany, grał zwykle idiotę,
tak aby wychodziło na natąsanie się z egzaminatora. Bezlitosny
był zwłasza wobec młodych pań, które pełniły funkcję asystentek
py profesorach i nieraz same prowadziły lekcje. Miecio był
wulgarny i nie lubiłem go; siedział w ostatniej ławce, udawał
ęsto pygłuchego, że teba mu było powtaać pytania, a kłamał
w ecjalny osób, bo patąc z bezwstydną szerością w oy,
pedstawiał dokładnie wydaenia całkiem nieprawdopodobne,
jakie udaremniły mu pygotowanie lekcji. Im jawniej były te
eklikacje kłamliwe, tym dokładniej je prezentował. Wzbudzał
śmiech, ale nie z własnej osoby – taką próbę ucinał napomkliwym
powołaniem się na sitwę, do której należał. Było w niej paru
innych repetentów, osiłków, stanowiących z punktu widzenia
pedagogiki wypadki beznadziejne. On był ich poe-parole, ich
intelektualistą nawet, chociaż nie pywódcą, bo nie gustowali ani
w dowcipie, ani w bliższych z nami kontaktach. Czuło się w nich
gości z innego, pozagimnazjalnego świata, z odmiennej zupełnie
sfery. Byliśmy py nich dzieciakami – taki W. na pykład pozwalał,
aby ten y ów próbował go udusić – chwycony rękami za gardło,
opierał się samym tylko deskowatym napięciem mięśni szyi. Gdy
myśmy w średnim gimnazjum zaynali interesować się rawami
seksu, rywalizując z sobą w owej werbalnej pornografii
i skatomanii, która elokwencją teoretyną zastąpić usiłuje
doświadenie, oni w takie rozmowy w ogóle się nie wdawali.
Był to wszak dla nich chleb codzienny, rutyna, niemal zawód –
z rozpay najokropniejsze wyrazy wywaskiwaliśmy możliwie
wiele razy, ując jednak, jak od nóg usuwa się nam grunt
upragnionej męskości. Ciekawe, że lepiej od tway pamiętam ich
ręce i teki – ręce dorosłych mężyzn, ciężkie i nieruchawe,
osmalone na żóawo nikotyną, z nieruchomiejącymi już z wolna
żyłami na gbietach dłoni, z bliznami nie po skaleeniach jakimś
scyzorykiem w zabawie, blizny ich rąk nie miały nic wólnego
z zabawą, a teki z wyślizganej na brudną erń skóry, wpół
rozpadające się, bez obdaych dawno uchwytów, z wyrwami
po skuwkach, o bokach zapadłych, bo nie mieściło się w nich wiele
ponad śniadanie, wyjawiały, że od lat zmuszano je do najsurowszej
służby – bywały i bramkami improwizowanego na wagarach
meu, i poduszkami pod głowę na Kaiserwaldzie, i pociskami
nawet; taką tekę-weterana należałoby, sądzę, umieścić pod
gablotą muzealną obok ławki.
Miałem wielu kolegów, także dosyć bliskich, ale właściwie
żadnego pyjaciela, któremu zwieyłbym się ze raw
najintymniejszych. Lubiłem Józka F., któremu wąs zaął się sypać
bodajże y nie już w pierwszej gimnazjalnej nowego typu; był to
doskonały matematyk; zabili go Niemcy. Imponował mi inny celer,
Zygmunt E., zwany Puńcią, pamiętam go, ciekawa e, nie z ławki,
nie z klasy, ale z boiska. Syn ubogich rodziców, wywalał sobie
drogę pez gimnazjum korepetycjami. Nauka kosztowała wiele –
esne półrone wynosiło 110 złotych, więc cenę ubrania lub pięciu
par bucików, a zwolnienie zyskać nie było eą łatwą. A więc,
owe chwile dramatyne, kiedy stelało się karnego pod bramką
peciwnika... Puńcia był ich bohaterem – jakbym go widział;
najpierw kładł piłkę na właściwym miejscu pola karnego, tych
jedenaście kroków od bramki, w której nerwowo oblizywał wargi
bramka, skulony, z szeroko otwaymi oami – cofał się potem
na odległość rozbiegu i w milącym, ponurym niemal namyśle,
zmrużonymi oami mocował się jakby sam na sam ze swym
peciwnikiem, a jego dotąd rozluźnione ciało lekko się napinało,
aż ruszał ku piłce, biegnąc najpierw powoli, kołysząc się
kakowato, bo miał trochę kywe nogi, a zawijał jesze nimi
w szególny osób, żeby bramka nie mógł się zorientować,
z której nogi Puńcia steli. Co prawda wszyscyśmy wiedzieli,
że zawsze stela z lewej, niemniej on tę grę pozorowanej
niepewności powtaał zawsze i, co dziwniejsza, z dobrym skutkiem.
Na ostatnich metrach rozbiegu nabierał szybkości, że tylko mu nogi
migały, rozlegał się tępy odgłos kopnięcia i piłka szła precyzyjnie
w sam róg bramki; w triumfalnej naszej wawie Puńcia odwracał
się powoli i ukazywał twa genie uśmiechniętą, niewinną, tę
z ławki, z klasy, trochę jakby słodko-łagodną i całkiem nieciekawą.
Dwóch miałem długoletnich sąsiadów na ławce. Jednym był
Julek Ch., syn policjanta, chłopak dosyć rozrośnięty, blondyn
z zadaym nosem i wyrazem niepewności w oach; dokonałem
z nim poważnej transakcji, która długo ciągnęła się
do sfinalizowania – dał mi jednostałowy pistolecik kalibru 6 mm
za mój straszak-browning dziewiątkę, który mi się już znudził.
Goałem oywiście chęcią natychmiastowego wypróbowania tej
broni, więc że każda chwila była droga, natychmiast po powrocie
do domu załadowałem pistolet tak zwanym groszkiem. Jakoś nie
bardzo chciał się zmieścić w komoe nabojowej, ale w końcu
poszło. Otwoyłem okno w pokoju py kuchni, wymieyłem
pez długość ganku w dwi klozetu znajdujące się u jego końca
i wygarnąłem. Huk był nadodziewanie silny, powiedziałbym,
potworny nawet. Zanim zdążyłem pobiec na ganek, aby pekonać
się, co się stało z kulką, do pokoju wpadła matka, a za nią ojciec,
którego stał wywabił z ordynacji, pybiegł więc w białym
płaszu i z laryngologinym lustrem na ole. Dymiący jesze
pistolet natychmiast mi skonfiskowano i powędrował
do zamkniętej na tery usty szuady biurka jako broń wielce
niebezpiena. Dużo później pekonałem się, obejawszy go,
że doprawdy miałem trochę szęścia, ponieważ komora nabojowa
została wywiercona w metalu nazbyt cienkim, a ęść łuski, która
z niej wystawała, rozdęło gazami prochowymi – na szęście
ciągliwa miedź wytymała i wszystko razem nie poleciało mi
w oy. Kulki szukałem długo, daremnie, lufa nie była gwintowana
– zdaje się, że Julek zrobił jednak lepszy ode mnie interes. Może to
było u niego rodzinne, dosyć, że dużo mówiliśmy o broni; Julek
brał nawet raz udział w polowaniu, bodaj na dziki, i jeden
z kolegów paskudnie go postelił w udo, ale dlatego tylko,
ponieważ mieył na wysokość domniemanego w kakach dzika;
Julek chodził długo z opatrunkiem, co było dobitnym
wywyższeniem. Działo się to zresztą później, w liceum. Wtedy
i Julek D. miał waniały ower-repetier wielostałowy, a ja nie
wyszedłem poza wiatrówkowy pistolet; oduwałem to bardzo
boleśnie. Gdyby to ode mnie zależało, prawdopodobnie
chodziłbym do gimnazjum cały obwieszony rewolwerami; tak
jednak mogłem najwyżej wystawiać sobie różne myśliwskie
świadectwa, zresztą niechętnie, bo ułem, że w tej sfee fikcja
nazbyt już dobitnie ustępuje eywistości.
Weśniej jesze moim sąsiadem z ławki był Jurek G., pystojny
i kochliwy; miał zawsze mnóstwo naplątanych afer z panienkami,
a poza tymi romansowymi historyjkami także – podobno – jakąś
zuchwałą erotyną rawę z kobietą całkiem dorosłą, chyba
wdową jakąś. Spotykał się z nią bodaj y nie w parku Stryjskim,
i nawet, zdaje się, ktoś z kolegów miał tam obserwować
namiętność jego działań, ale nie było mowy o tym, abym mógł
wziąć udział w takich obserwacjach, ponieważ dobe mnie
pilnowano. Nie mogłem popołudniami ruszyć się z domu, miałem
bowiem pydanego mi anioła stróża, to jest po prostu
korepetytora, pana Wilka, studenta, a potem magistra praw; uwał
nade mną, to jest dbał o to, bym sumiennie odrabiał lekcje. Tak
więc owa klasyna wymówka – że idę do kolegi, aby się z nim
uyć – dla mnie nie istniała; musiałem uyć się naprawdę.
Na dobitkę uyłem się jesze w domu francuskiego, od pewnej
Mademoiselle, osoby dość pykrej, z olbymim, porowatym jak
pod powiększającym szkłem erwonym nosem. Jakoś ją jednak
obłaskawiłem, wymyśliwszy cały system wybiegów ratujących
ped arkanami straszliwej gramatyki. Na szęście Mademoiselle
była bardzo ciekawa z natury, więc chętnie wypytywała mnie o to,
co się dzieje w naszej rodzinie, y kto za mąż nie wychodzi albo
na odwrót, ja zaś, nie wiedząc właściwie nic o tych
matrymonialnych rawach, plotłem i łgałem, co mi ślina na język
pynosiła, więc mimo wszystko nauyłem się trochę parlować, ale
tajniki temps déni, indéni i wszystkich okropnych subjonctifów
pozostały dla mnie na zawsze tajemnicą. W owym asie
produkowałem już własne alkoholowe napitki, z myślą o jakichś
nieodziewanych gościach męskich, któy zresztą wcale się nie
zjawiali, dosyć, że za tomami encyklopedii Brockhausa i Meyera
w brudnobiałej szafce ukrywałem aszeki pełne zlewek
i mieszanek własnej receptury. Koystałem z kredensu matki;
podstawą owych ingrediencji był alasz, kminkówka, którą ojciec
asem pijał do obiadu. Gdy wysychały plotki familijne,
traktowałem Francuzkę mymi irytualiami, a ona jakoś wcale nie
była od tego, żeby wychylić jeden i drugi kieliszeek. Na małych
znów porcelanowych misekach od doświadeń cheminych
mieszałem ściągane z bieliźniarki matki perfumy; i znów maściłem
nimi moją Francuzkę. Doprawdy dziwne, że po tym wszystkim
potrafię peytać książkę w języku Moliera.
Pomiędzy lekcjami, panem Wilkiem i Francuzką nie miałem dla
siebie zbyt wiele asu i życie moje byłoby całkiem chyba jałowe,
gdybym go nie urozmaicał tajnymi osobami, o których
niebawem. Pewną atrakcją były w „budzie” pedstawienia szkolne;
chodziło się na różne straszne piły, na pykład Wyzwolenie
Wyiańskiego (nie wypowiadam się tu o dramaturgii
Wyiańskiego, le jedynie o jej ówesnej recepcji pez
ternastolatków). Bilety rozdawano nam w klasie, numerowane,
i natychmiast rozpoynała się żwawa dyskusja nad tym, gdzie
będą siedziały żeńskie gimnazja. Jakimiś tajnymi kanałami ściągało
się niezbędne wiadomości, aby pejść do targów i wymian,
bo każdy albo prawie każdy chciał siedzieć tam, gdzie można było
liyć na rozkoszne sąsiedztwo. Mnie to nie dotyyło, byłem
infantylną cielęciną i mogłem tylko słuchać, rozdziawiając z lekka
usta, o pewagach Jurka G., o randkach i tym wszystkim, co się
na nich działo. Zresztą na pedstawieniach szkolnych koyści
sąsiedztwa z żeńskimi gimnazjami były dość iluzoryne, ponieważ
strateginie uplasowani pedstawiciele ciała pedagoginego
dokładali wysiłków, aby do najsłabszego nawet kontaktu nie
dopuścić.
Bywały niekiedy potańcówki uądzane w naszej „budzie” pez
komitet rodzicielski, ale znów nie umiałem wtedy jesze tańyć
i mogłem najwyżej ścianę podpierać, a właściwie drabinkę,
bo tańyło się w sali gimnastynej. Niejeden z młodszych
profesorów nie był od tego, aby puścić się w tany z naszymi gośćmi
płci pięknej – co mówiąc prawdę, wydawało mi się peciwne
natue. Nie wyobrażałem sobie, aby Attyla interesował się
choreografią.
Żeby uwyraźnić trochę moją pozycję w klasie, muszę odnieść ją
do innych; chociaż niezgrabny i wcale otyły, jakoś nie uchodziłem
za ofermę, a pynajmniej nie byłem takim patentowanym,
z ogólnoklasową aprobatą. Może dlatego, że od większości
tymałem się z daleka, uyłem się dobe i miałem dużo własnych
raw na głowie – nie wiem zresztą. Chyba na pełomie
gimnazjum i liceum zetknąłem się z Proustem, a to w ten osób,
że dowiedziałem się o jego istnieniu dzięki Jeremiemu R. i Jankowi
Ch. Jeremi uył się angielskiego, nosił jakieś słowniki, i w ogóle
był niesłychanie inteligentny. Ponieważ ytałem absolutnie
wszystko, co wpadło w rękę, ujawszy, że Janek i Jeremi obnoszą
się z tomami o niezłych tytułach, jak W cieniu zakwitających
dziewąt, zaraz sobie pożyyłem pierwszy tom cyklu i ugązłem
już na wstępnych kakach. Bardzo tym zdziwiony, jak zawodowy
skoek odstępowałem parę razy dla nabrania rozpędu i ucałem
się na peszkodę, ale za każdym razem odpadałem jak od ściany.
Kto wie, y nie wtedy zalęgły mi się w duszy pierwsze ślady
kompleksu mniejszej waości. Czytać Prousta próbowałem, ale nie
umiałem jakoś, chodzenia z pannami nawet próbować nie mogłem,
bo jak i kiedy, musiałem więc udawać, że z tym wszystkim mi
właśnie najlepiej, także ped pyjaciółmi, do których zaliałem
Janka Ch. Okropnie mu w skrytości zazdrościłem. Był synem
znanego lwowskiego adwokata, mieszkał niedaleko nas, py
Mickiewia, w pobliżu placu Smolki, w dużym mieszkaniu, gdzie
wchodzącego witało popiersie jego ojca, iście ymska, potężna
głowa na masywnym karku, o nieregularnej eźbie tway,
z szerokimi nozdami. Matka jego była nienormalna. Janek nigdy
o niej nie mówił; pebywała stale w tymże mieszkaniu, w pokoju
osobnym, prawie zawsze za zamkniętymi dwiami – było tam sino
od dymu, kiedy ją parokrotnie widziałem pez chwilę, tymała
w palcach palącego się papierosa. Janek nie miał korepetytora,
traktowany był w ogóle pez ojca jak dorosły, nie musiał mówić,
dokąd idzie, co chce robić, y pygotował lekcje, ytał sobie tego
Prousta w okularach z drucianą oprawą, a kiedy pychodziłem,
zamykał książkę i zdejmował szkła razem z papierkiem
podkładanym pod ich ramiąko, zdaje się, żeby drut nie pozostawił
odciśniętego śladu. Doskonale pływał, sto metrów stylem
dowolnym w minutę i szesnaście sekund, kiedy ja zachowywałem
się w wodzie jak siekiera, grał w tenisa, w siatkówkę, a w liceum
chodził z piękną Wandą P., py ym w ogóle o tym nie mówił.
Żadnymi pewagami się nie pechwalał. Ale najbardziej chyba
imponowało mi w nim to, że dosyć sobie średni ueń nie
pejmował się szkołą, dwóje wcale go nie perażały, jakby patał
gdzieś dalej, jak gdyby miał już własny system waości i okojnie
go praktykował. Odprowadzaliśmy się wzajem, krążąc pomiędzy
Brajerowską i Mickiewia, był to dobry, uynny chłopak o nieco
sennym z pozoru, egmatynym jakby uosobieniu, z wielkim
pouciem humoru; o ile wiem, i jego zabili Niemcy.
Dużo wtedy robiłem, w gimnazjum, ey już nie wcale dla
pyjemności, ale (bezwiednie naśladując w tym dorosłych) dlatego,
ponieważ tym, a nie ym innym zajmowali się moi rówieśnicy.
Jesze ped liceum co mędrsi koledzy zaęli grać w bridża, który
wydawał mi się gorszy od nieregularnych asowników łacińskich.
Nigdy nie mogłem zapamiętać, co zeszło ze stołu, co jest właściwie
z ręką, ym bić i jak wychodzić – uznany za niedorozwiniętego
umysłowo, dałem bridżowi okój raz na zawsze. Co się szachów
tyy, raz jeden wygrałem z pewnym młodocianym jak ja, ale
wybitnym pono szachistą, i to tak, żem go pyprawił o totalne
osłupienie. Sukcesu tego ani pedtem, ani potem nie udało mi się
powtóyć. Jeśli się nie mylę, zaszedł pypadek jeden z tych,
o których mówił Napoleon bodajże – jakoby najbardziej
niebezpienymi na polu bitwy byli skońony geniusz strateginy
oraz zupełny kretyn – z niejaką asem pewagą kretyna, ponieważ
jego pociągnięcia są już najzupełniej i zawsze nieoblialne.
Jakiś as grywałem w guziki, ściągając matce pewne cenne okazy
z szuady, ucałem w sufit klasy namoone śliną tutki papierosów
– wszyscy to robili, bo gdy ślina wyschła, tutki podas lekcji
zaynały jak desz tajemniy adać, ku obueniu
profesorskiemu – studiowałem pod pewodem Janka Ch. dżiu-
dżitsu, najęściej w pedsionku klozetowym drugiego piętra naszej
„budy”, ucałem w tablicę ecjalnym pociskiem z korka, w który
z podu była wbita szpilka, z tyłu zaś znajdowało się upieenie
lotne i mikroskopijny balaścik, nauyłem się luwać na pięć
i nawet sześć metrów – ale nigdy gwizdać na palcach, co było
jednym z powodów szerej troski. Jeśli wiele mi się nie udawało
w owej edukacji, będąc niepojętnym ęsto, byłem jednak gorliwy.
Usiłowałem się pystosować, zbierałem, a raej udawałem,
że zbieram, znaki, które nic a nic mnie nie obchodziły, z kolegami
zaś, któy odwiedzali mnie, bawiłem się w wojny, w żołniey,
a do zeszytów moich zaglądałem tylko, kiedy byłem sam. Nie
musiałem sobie zresztą zadawać pymusu, kiedy chodziliśmy
na pykład hurmą na Targi Wschodnie i póty zbieraliśmy
bezpłatne druki reklamowe, póty piliśmy darmowy rosół
Maggiego, aż nas wreszcie odpędzali od stoisk zniecierpliwieni ich
kierownicy. Nawet znana moja tusza okazywała się w pewnych
okolinościach dosyć koystna, mianowicie grywałem trochę
na obronie w piłkę nożną i trudno mnie było odepeć i pokonać
w walce „ciałem”, bo miałem poważną masę. Z adka odbywały się
we Lwowie także pasjonujące nas wyścigi samochodowe na pętli
zamkniętej, którą twoyły ulice Stryjska, Kadecka i Pełyńska.
Na tej ostatniej zalewano nawet szyny gipsem, a naroża chodników
okładano workami z piaskiem; uło się wtedy, że Lwów jest
miastem niezwykle europejskim, poświadały to ogromne
wyścigowe maszyny wydające piekielne ryki.
Na wagary, wyznam z niejakim wstydem, nie śmiałem chodzić,
niemniej wypadały nieraz lekcje i w takie godziny chodziło się
na pobliski Wysoki Zamek, na Koumową Górę, na Kaiserwald;
okoline tereny poznałem potem lepiej jesze zimą, na naach,
a także jako junak Pyosobienia Wojskowego; pełne były
wykrotów, wąwozów, wzgó, ale najpiękniejszy widok roztaał się
z kopca Unii Lubelskiej.
V

Dyrektorem naszego gimnazjum był Stanisław Buzath, nieduży,


o potężnym, władym głosie, zresztą bardzo dobry łowiek
i historyk; geografii uył długoletni gooda klasy, profesor
Nawrocki, zwany Motorowym, ponieważ uciszał nas dźwiękiem
ecjalnego dzwonka z pyciskiem w swym gabinecie; fizyki uyli,
w różnych latach, Lewicki na zmianę z Bleibergiem. Od tego
pierwszego dostałem raz poądnie po łbie, a to dlatego, ponieważ
siedząc w pierwszej ławce podas lekcji, na której wykładał nam
własności ęci, w nieopanowanej chęci zabłyśnięcia systematynie
mu podpowiadałem, i za to, że zaaplikowałem mu parokrotnie
informację o temperatue zamaania ęci, palnął mnie,
wyprowadzony z równowagi, aż gwiazdy zobayłem. Okropnie się
rozarowałem, bo liyłem na inny rodzaj wyróżnienia.
Imiennika, ale żadna krewna Lewickiego, pani Maria Lewicka,
uyła polskiego. Byłem tam zawsze prymusem, wypracowania
klasowe pisywałem sążniste, nigdy ich niemal nie mogłem
skońyć w ciągu 45 minut lekcji, wiele też pięknych ey
wypisywała mi polonistka erwonym atramentem w zeszycie –
zwłasza kiedy temat był wolny; takie najbardziej sobie ceniłem.
Niestety, nadużywałem bydko mojej ustalonej pozycji, ponieważ
prawie się nie uyłem, nie pygotowywałem, to znay –
z obowiązkowych lektur ytałem to, co mi się po prostu podobało,
natomiast Szymonowie y Karowie nie mogli liyć na moje
łaski; stąd w wykształceniu z zakresu historii literatury pozostały
mi nie zawsze i później powypełniane luki. Koystałem z tego,
że mnie Lewicka nigdy sama nie wyrywała, i pedstawiam
zasmucający okaz łowieka, który choć zdał maturę, pecież nie ma
o gramatyce zielonego prawie wyobrażenia, bo i w tej dziedzinie
opuszałem się, popsuty pokładanym we mnie zaufaniem.
Pamiętam, że dopuściłem się raz, pisząc zadanie domowe, ynu
haniebnego – nie wiem, w jaki osób powiązawszy wymagania
stawiane pez temat z własnymi zainteresowaniami, wjechałem
aż na planetę Wenus i oderżnąłem ory kawałek z grubej księgi
profesora Wyrobka o dziwach natury; był tam pedstawiony,
w szacie beletrystynie frapującej, opis Wenery, z jej dżunglami
pierwotnymi i gęstymi chmurami. Tak więc, sięgające lat
gimnazjalnych poątki mojej kariery literackiej miały za punkt
stau najzwyklejszy w świecie plagiat. Próbowałem, zdaje się,
dodać coś, już na własną rękę bredząc o Wenusjanach (jakże mszą
się w późniejszym wieku błędy młodości), ale ułem sam, że to,
co moje, ustępuje ekresją i malowniością wizji profesora
Wyrobka. Polonistka nasza prowadziła lekcje w osób nowoesny,
starając się nawiązać z klasą niepymuszoną dyskusję; skoro
powyżej pyznałem się do bydkich postępków, pragnę dla
zrównoważenia obrazu dodać, że nie wszystko było mi w polskim
obojętne i nie tylko na tematy „wenusowe” miałem asem coś
do powiedzenia; poza tym sam osób prowadzenia lekcji pez
Lewicką eywiście wdrażał do pewnej samodzielności – inna
e, że należało okazać trochę dobrej woli albo i pilności,
na co znów nie każdego było stać.
Matematyki uył profesor Zarycki, jedna z bardziej niezwykłych
postaci ciała pedagoginego, Ukrainiec, którego córka była
wmieszana w rawę zamachu na ministra Pierackiego. Był to
mężyzna może pięćdziesięcioletni, postawny, o tway smagłej,
ciemnawej nawet, zbrużdżonej, z jesze ciemniejszymi powiekami,
ostrym nieforemnym nosem, o głębokich oach, łysy jak kolano,
bo golił starannie całą aszkę. Baliśmy się go okropnie, ja także,
matematyka zawsze bowiem była moją piętą achillesową. Nasz
matematyk poynał sobie z nami w osób dosyć niezwyajny,
albowiem miewał fantazje. Czasem nagradzał za dobrą odpowiedź
w ten osób, że kazał wyróżnionemu opuścić klasę i acerować
sobie po mieście; to znów zaynał lekcję od tego, że wyrwanych
z ławek uniów rozsyłał pod rozmaite adresy, ażeby mu
pozałatwiali to i owo. Było to wyróżnieniem, bo wszak w osób
wyjątkowo bezpieny wyłąało z kręgu niebezpieeństw
ających się py zapaskudzonej kredą tablicy. W pystępie
humoru Zarycki, który pypominał trochę popularnego aktora
filmowego Borysa Karloffa tym, że nigdy się nie uśmiechał i żadne
emocje nie poruszały jego maskowatej tway, zadawał asem
jakieś ecjalnie trudne pytanie całej klasie, ofiarowując temu, kto
odpowie dobe, papierosa. Sam raz zdobyłem dzięki
nieodziewanemu natchnieniu taką nagrodę i zaniosłem ją
triumfalnie do domu. Papierosa tego e oywista nie wypaliłem,
ale pechowywałem starannie, dopóki tytoń nie wykruszył się
z tutki. Zarycki był groźny, bo zagadkowy – nie umieliśmy nigdy
zorientować się, kiedy żauje, a kiedy egoś żąda serio; gdy jeden
z nowo pybyłych uniów po usłyszeniu, że ma za dobrą
odpowiedź wyjść sobie na miasto, nie usłuchał i wrócił na miejsce,
Zarycki ryknął na chłopaka tak strasznie, że wymiotło go
momentalnie z klasy. Jaki był ten łowiek naprawdę, nie mam
zielonego pojęcia. Cóż zresztą wiedzieliśmy o naszych
wychowawcach? Pecież uył nas, co prawda dość krótko, także
matematyki, profesor Ingarden, już podówas filozof o europejskim
imieniu, o ym bodajże nikt z nas chyba nie słyszał. Ingarden
zresztą nie bardzo się nam poświęcał, w ym nic dziwnego,
wystawialiśmy bowiem zbiorową odpornością na matematykę
najtęższe nawet pedagogine talenty na próbę.
Zdaje się, że gatunek wielkich dziwaków-nauycieli z wolna
wymiera, być może nie yjają już powstawaniu ich warunki.
Nawrockiego-Motorowego zastąpił raz, na krótko zresztą, pybysz
obcy z innego gimnazjum, Babyn. Ten w ciągu jednej godziny
zniszył całą klasę, i to za pomocą jednego pytanka odpowiednio
pykrojonego. Pytał mianowicie, wiele też jest kontynentów,
a za odpowiedź, że istnieje pięć ęści świata, walił „baniaka”
za „baniakiem”. Należało, jak później wyjaśnił wreszcie, mówić
„ęści ziemi”, ponieważ „świat” to cały Kosmos. Dyskusji, e
jasna, żadnej być na ów temat nie mogło, i miałem wtedy, zresztą
w linym towaystwie, niedostateny stopień z geografii
na wywiadówce. Babyn był postrachem naszym, py ym bali się
go wszyscy, bo ten, kto się lekcji nauył, znajdował się niemal
w takiej samej sytuacji losowej jak ostatni nieuk. Nic o nim nie
wiem; pojawił się jak nisząca kometa i niedługo potem znikł
z naszego małego horyzontu, na parę miesięcy uyniwszy godziny
geografii seansami grozy. Myślę sobie, że musiał mieć niedobe
w głowie, ponieważ zwycięstwa, który nad nami odnosił
bezapelacyjnie, były już nazbyt tanie.
Łaciny uył w niższych klasach profesor Rappapo, stary,
schorowany, żóawy na tway, uosobienia zędliwego, ale
dosyć łagodnego; z katedry mało co się ruszał, więc technika
nielegalnego pekazywania niezbędnych py odpowiedzi
informacji rozkwitała za jego asów bujnie. Ale już wtedy
dochodziła nas, w postaci pogłosek i peraźliwych opowieści,
straszna fama drugiego łacinnika, Auerbacha, aż wreszcie w jednej
z wyższych klas pojawił się u nas we własnej osobie.
Maleńkiego wzrostu, zabawnego wyglądu, pychodził
w ogromnych kaloszach, które strącał ze stóp zajadłymi kopnięciami
tuż po wejściu do klasy, po ym, aby lepiej nad całą jej pestenią
panować, wskakiwał na stół katedry, zwieszając nogi,
i w śmieelnej zaległej ciszy pyglądał się nam uważnie pez
bardzo grube, soewkowe szkła okularów. Wyrywał po jakimś
asie hipnotynego wpatrywania się tego, kto akurat najmniej się
niebezpieeństwa odziewał, i paraliżował ofiarę, jeśli usiłowała
najdrobniejszym gestem wzywać pomocy sąsiadów, bo tygrysim
skokiem znajdował się natychmiast tuż ped upatonym, uważnie
oglądając jego pulpit, książkę, ręce – w wynajdywaniu geszników
okazywał wprawę iście detektywistyną. W asie klasówek też nie
zadowalał się bierną obroną fou katedry, le krążył cicho
po klasie; straszliwe jego „A hi!”, bojowy okyk, dźwięk nosowy
nieco, wraz z całą ecyfiką wymowy oraz zwrotów, którymi
pyszpilał delikwentów, stanowiły wprawdzie pedmiot
nieustających naśladowań, małpowania ironinego, ale zabiegi te
nie odyniały groźnego uroku naszego malutkiego łacinnika. Jeśli
dobe rozumiem, a jest to mój domysł, na samym już wstępie
swojej kariery nauycielskiej uznał, że musi w jakiś zdecydowany,
wyrazisty osób skompensować fizyne niedostatki postaci, nie
tylko śmiesznej, ale i bezbronnej, bo yż nie była taka jego
nadzwyajna krótkowzroność w połąeniu z kaełkowatością?
Wypracował sobie tedy cały ów system zaajeń, wypadów,
skoków, huknięć, który był mu i pukleem, i bronią ataku.
W gruncie ey był to łowiek rozumny i łagodny. Pamiętam, jak
peraził go na „małej matue” po waej klasie (nowego typu)
kolega nasz, wyrośnięty z mundurka U., który, ujawszy otymane
z rąk władzy gimnazjalnej świadectwo pełne „cwajerów”, jednym
energinym ruchem dobył z kieszeni aszkę, pytknął ją do ust
i wychylił dwoma łykami całą zawaość, a wokół rozeszła się woń
jodyny... Wszyscy zdrętwieli, a z ciała profesorskiego najbardziej
bodaj – Auerbach, którego dwója miała być pono gwoździem
do trumny U. Rychło, po paru minutach rozgardiaszu, wyjawiło się,
że cie, którą wypił, nie była zabója – stanowiła ją bowiem woda
z kilkoma kroplami jodowej nalewki. U., któremu już było zupełnie
wszystko jedno, tym malowniym osobem zakońył pobyt
w naszej „budzie”. W języku Rzymian starożytnych nie byłem
szególnie mocny, ale miałem ore wyucie rytmu i mogłem bez
większego trudu, bo bez pygotowania, ytać heksametr także mi
nieznany, notabene nic lub prawie nic ęsto nie rozumiejąc. Być
może płynność mojej wymowy, prawidłowość rozkładanych
akcentów łagodziła nieco rany, jakie uszom łacinników naszych
zadawali mniej elokwentni koledzy, i pez to uosabiałem
do siebie profesorów nieco żyliwiej. Poza tym nie ważyłem się
nigdy koystać z wszelkich ściągawek. Koledzy moi, e jasna, nie
wszyscy uważali, że pygotowanie w domu lekcji jest pierwszym
ich obowiązkiem. Toteż wiele nowego wnieśli bez wątpienia
do skarbnicy owych wynalazków i osobów, którymi od wieków
uniowie usiłują walyć z pedagogami; szmugiel informacji, jak
można by nazwać całokszta takich procederów, był właściwie bazą
rozwojową dla pemysłów rozmaitych. A więc, najpierw emiosła
i rękodzieła wielce mozolnego; mam na myśli te osoby
chałupnie, którymi pomiędzy ądki druku w książce, łacińskiej
na pykład, nanosiło się tekst tłumaenia, a także ewentualnie
cezury wiersza, znaąc sylaby długie i krótkie, daktyle, trocheje
w ten osób, że się kładło na stronicy kakę papieru i pisało
na niej ołówkiem, a litery i słowa wytłaały się jedynie pod
postacią wklęsłości niezabarwionych na właściwych miejscach
między liniami tekstu. Py odpowiednim tymaniu książki skośnie
padające światło pozwalało, młodym zwłasza oom, odytać
w ten osób zbawe wiadomości. Kto nie chciał się zmęyć taką
robotą pygotowawą, koystać mógł z pemysłowych już
wyrobów, albowiem wydawca złoowski, bodajże Zuckerkandel,
masowo drukował małe, żóo oprawne książeki bryków, którymi
posługiwały się wszystkie gimnazja Lwowa, a pewnie i całej Polski.
Były to tłumaenia łacińskie i rozbiory lektur pymusowych,
poematów, dramatów drukowane na podłym papiee drobną
cionką. Posiadanie bryków było występkiem straszliwym, więc
roztropniejsi pepisywali potebne fragmenty łacińskich tłumaeń
ręnie, na pykład na malutkich paskach papieru, które chowało
się w rękawie, w kieszeni, ale nie brakło i leniwych, co zwyajnie
wydzierali potebną stronę z Zuckerkandla i wkładali ją
do podręnika. Niejeden liył na swój wzrost, którym górował
wszak razem z tymanym wysoko podręnikiem nad osobą
Auerbacha. Naiwny, źle końył! Niezrównany tropiciel jakoś
cudownie, z samego osobu drgania gałek onych wyrwanego
może, potrafił bezbłędnie odgadnąć, że dzieje się ped nim
oszukaństwo, a konsekwencją był natychmiastowy okyk
paraliżujący „A hi!” – skok z katedry, capnięcie za książkę suchą
profesorską rąką i wydana tajemnica objawiona zostawała klasie
pod postacią kaki bryka, którą, jak w jadzie umooną chustą,
Auerbach tyleż z obydzeniem, co z gokim jakby tryumfem
potąsał na wsze strony. A gdy asem udało się kakę jakoś
zeskamotować, podać ją koledze, mały profesor poiesznie
nakazywał opróżnienie całej ławki i po kolei wyciągał z pulpitów,
co tylko w nich było: rewizje takie smutno się na ogół końyły.
Zapewne, podejmowało się próby kontrakcji peróżnych,
wprowadzania nowych metod – asem można było peytać
kawałek tłumaenia z tekstu, który tymał pod odpowiednim
kątem siedzący o ąd napód kolega, kryjąc go ped Auerbachem
rozłożonymi książkami, ale niezmożony tropiciel, mist nad miste,
z łatwością utrącał i takie szacherki; gadało się potem cuda
o ucaniu lusterkiem na ścianę napisów, niby w kinematografie,
w kąt jakiś, za plecy profesora, o sygnalizacji Morse’em, ale nic
z tego nigdy nie wyszło, bo bez wątpienia łatwiej było w końcu
zwyajnie nauyć się tłumaenia aniżeli trudnej sztuki
posługiwania się alfabetem telegrafinym.
Pisząc o moich profesorach, ułem coraz wyraźniej, z rosnącym
niezadowoleniem, że wpadam w koleinę, jedną z wielu
wyżłobionych pez pokolenia mniej lub bardziej profesjonalnych
wominay. Mówi się o gimnazjum jak o domku lalek – więc
z wysoka, na daleki dystans, pez uśmiech z łezką, karykaturując
z lekka, bo wyrozumiale, postaci pedagogów. Wytae, fałszywe
chwyty łysiejącego pamiętnikaa! Tym perfidniejsze,
że nieświadome, styl zamieniają w słodką papkę niemowlęcą,
w lukrecją zalatujące błotko, które okleja i paraliżuje myśl
o gimnazjum z wysoka, to gorsze od występku – to błąd. Należy
pisać o nim jako o Absolucie. Womagany murami i kredą, trwał
zasadnio w ciele pedagoginym – taka byłaby pierwsza,
pybliżona diagnoza. To nie żay. Do profesorów innych szkół,
a otykało się ich choćby w teate, mieliśmy stosunek oodoksy
do innowierców, do ich oay i praktyk: żadnych wątpliwości,
po prostu zażenowane z lekka zdziwienie – pecież w tym zupełnie
Nic nie ma; jak można tak się zaślepić!? Każdego obcego belfra
mogłem jednym ojeniem rozłożyć na ynniki pierwsze,
od kaloszy, popez uędnie zaaferowanie, po cwikier; był nudną
sumą owych elementów, niym więcej. Tego natomiast,
że Motorowy miał ory buch, nie pyjmowałem
do wiadomości. Był bowiem absolutny, on i notesik jego,
i maleńki, w mocy skąpany ołóweek, i ruch powolny palców
kakujących zawsze tajemne stroniki; w jednej chwili były puste
jak świat ped stwoeniem, w następnej udeał cichy grom.
Wróżbici z pierwszej ławki usiłowali wyytać z mikroskopijnego
drobienia ołóweka los, już nieodwracalny. Nieraz nosiłem do sali
konferencyjnej zeszyty po klasówce. Musiał tam być jakiś stół,
może nawet kesła, ale nic o tym nie wiem. Co się zaś tyy
gabinetu samego dyrektora, ani mowy o jakimś opisaniu,
i niewiedzy tej nie da się wyjaśnić samymi okolinościami, jakie
mnie tam wzywały – że na pykład rozbiłem kolegą Ł. umywalkę
klasową. Upieram się py tym, że nie strach mnie oślepiał, le
Absolut. Był tam na pewno. Czułem to. Szukałem go nawet
po latach, kiedy jako literat mający otkać się z młodzieżą
w jednym i drugim gimnazjum ekałem py jakiejś kawie
w dyrektorskim gabinecie. Nie znalazłem nic, znikł jak kamfora,
ulotnił się, pozostawiając ostygłe biurka, fotele, godła i porety
właściwe na ścianach – ale tylko dla mnie. Obecność jego
odnajdywałem nagle odbitą w twaach uniów, kiedy pekraali
tam próg. Od razu wpadali w ów lekki, tak dobe znany mi trans,
rozpoznawałem na pierwszy ut oka owo nieznane zdrętwienie,
skostnienie, suche zimno, blask groźnej euforii w oach, zapaść
wszystkich naraz zmysłów – pewno, nie mówili całkiem od ey
i nawet szastali gorliwie nogą, ale ja też to robiłem. Że się bali? Że
i ja się bałem, dwunastoletni? Cóż za łyciarstwo! Podas
weśniowego osteliwania Lwowa pez Niemców biegałem
po Ogrodzie Jezuickim, szukając gorących jesze szrapnelowych
zegarów, w ogromnym strachu, bo kanonada trwała, i e nie
tylko w tym, że byłem głupi, ale i w tym, że niebezpieeństwo
było trywialnie wyraźne: pocisk mógł zabić. Dyrektor zaś nie tylko
nie zabijał, ale nieraz nie podnosił nawet głosu. Zapewne, są próby
pedstawienia ey kwadraturą koła, póki bowiem trwa wiara,
wyznawcy ani chcą, ani mogą o niej mówić, stanu jej nie
komunikuje się innym, jak stanu posiadania ucha lub nogi; ateusz
zaś maskuje mistykę dawnych womnień dociekliwym
krytykanctwem bądź pobłażliwą wyższością pebudzonego wobec
dramatu snów. A zresztą, proszę bardzo, analizujcie, uśmiechajcie się
pez łezki, snujcie nić womnień pogodną, ale ja pozostanę py
swoim. Mistyka? Tak, ale szególnego rodzaju, Absolut
wszechobecny, a zarazem totalnie zmaterializowany; plemiona
gimnazjalne nie hołdują zabobonom, nie wieą w telepatię ani
w psychokinezę, opanowałoby się oboje, gdyby świat na to
zezwalał. Żadne medium nie jest tak wyulone na cudzą myśl y
wiew zza grobu, jak my byliśmy na kroplę wiedzy, oko w oko,
u tablicy, z Absolutem i rozżaoną w głowie Saharą ignorancji.
Co do psychokinezy, to było nas terdziestu zeolonych duchem
i prędzej, niż da się peytać to zdanie, katedrę, profesora i notes
pochłonęłaby otchłań niższych pięter, gdyby wytężona do ostatka
myśl mogła ruszyć z posad materię. Styl zmienił mi się w ostatnich
zdaniach, zbiblijniał, bo chyba tak tylko można mówić o tych
rawach. A może homerowym? Pokpiwali wszak Grecy starożytni
ze swych bogów, znali ich małe słabości i geszki. Chociaż i Żydzi
Starego Testamentu, ledwo Pan odwrócił głowę, już naszeptywali
się po kątach, wagarowali z cielcami, tracili wiarę w katedrę, to jest
arkę pymiea, chciałem powiedzieć – myślę, że dusze ich były
pokrewne gimnazjalnym. Jezajasz albo Ezechiel potrafiliby
pedstawić lekcję algebry numerowanymi wersetami, z których
każdy ma w sobie szpiku sięgający piorun; ja się o to nie pokuszę.
Wszystkim, ego mógłbym dopiąć, byłby rozwodniony retoryką
ża, groteska, a pecież iritus, który at ubi vult, ładował wtedy
wysokim do transcendencji napięciem kredę ujmowaną zgrabiałymi
palcami w oekiwaniu Słowa. Czyżbym pesadzał? A więc istotnie
nie uważałem naszego matematyka za bóstwo ani dyrektora
za Zeusa; niemniej po tylu latach i wojnach niejednemu z moich
kolegów śni się do dziś matura, nie gorsza od Sądu Ostatenego,
chociaż żaden Goya nie wyraził jej eschatologii pędzlem.
Mielibyśmy wszystkie takie świadectwa jawy i snów upaych
skwitować słowami „trema”, „strach”, „autorytet”? Wiem tyle –
zmuszano nas do wiedzy, broniliśmy się ped nią jak ped zarazą,
okoliności zaś rawiały, że zarazem podlegaliśmy wtajemnieniu
w peżycia granine, z unisono nastrojonych umysłów
wydobywano najwyższe i najniższe tony, jakimi może jesze
zawibrować łowiek. Była zapewne starotestamentowa trema
ped kakiem ognistym, strach ped siarkowym deszem dwój,
z niejednym profesorem wykłócaliśmy się na lekcji jak Mojżesz
na góe Synaj wyrwany nieoekiwanie pez Jehowę, le uucia
te, pekraając dotychas znane granice, stawiały nas dojmująco
sam na sam z Nienazwalnym, z owym pierwiastkiem boskim,
z upiorną ekstazą, którą wyzwolony od tylu lat usiłuję widmowo
pywołać wzywaniem Absolutu. Każdy z nas wyrasta w ciągu
życia z kolejnych wiar, pouca ich świątynie, le strącanym
z piedestałów pedmiotom worajszego kultu wzgarda nie należy
się tak samo jak pobłażliwość. Więcej powiem – wtedy tego nie
wiedziałem, ale profesorowie byliby bez nas niym; w oprawie
arnych katalogów i gąbek, na zoranych ławkach, z nas i z nich,
z międzyludzia owego wyłaniało się po trosze to, co uświęcało
i potęgowało okulary ich, dewizki, śniegowce i ołóweki, a kiedy
wszystko prysło i znikło za murami gimnazjalnymi, jak
za pekroonym kręgiem maginym, pozostało mętne wrażenie,
owa nadwyżka niewysłowiona, którą daremnie usiłują ukazać
womnienia, że pró godzin nauki i warcholstwa perw
poznałem stan pewien, urodzony ze związków szególnych,
na poły tylko widzialnych, stan może i zmalały do błahości
w perektywie asu, może pokrany trochę, do bezbronności
śmieszny – po ocknięciu – pierwszego wtajemnienia w tragifarsę
egzystencji, ponieważ peżyłem wschód, kulminację i zmiech
potęg, które okazały się z upływem lat, jak w każdej, wielkiej y
małej, historii zwykłymi sobie ludźmi. Piorun, który dzierżył Zeus
w podręniku historii starożytnej, pypominał mi oszypek
góralski; widziałem go bez złudzeń, jak dzisiaj – precyzyjnie
temperowany ołóweek z ochraniaem Motorowego. Olimp jest
dla teźwego górą, potebne mu tam wibramy, a nie ofiarne
zwieęta; niego, pró keseł i biurek, nie ma już dla mnie
w gabinetach dyrektorów gimnazjalnych; mówię to bez żalu, ale
i bez uśmiechu, bo taki jest poądek ey.
Po tej pieśni wracam do Lwowa lat tydziestych, do jego
cienistych pasaży, pagóastych ulic, zielonej, leśnej jakby
Akademickiej, ulicy Legionów, z klamrą Teatru Wielkiego i –
pośrodku – placem Mariackim, pysznym nocą, gdy z dachów
jaśniały – jeleń mydła Schicht oraz skaące po drabince neonowej
ekolady Sucharda, Milka, Velma Bittra. Koło 35 roku pyszedł
film dźwiękowy, z Al Jolsonem i jego piosenką Sonny Boy, którą
podchwycili zaraz podwórkowi śpiewacy. Teba wiedzieć,
że krążyli wtedy po podwóach niezlieni sztukmiste, połykae
ognia, akrobaci, śpiewacy i grajkowie oraz najprawdziwsi w świecie
kataryniae, niejeden miał nawet ciągnącą wróżebne losy papugę.
Nie wiem, y to działa skryty w duszy wyut sumienia za moją
zniszoną haniebnie pozytywkę, ale kuśtykającą bdąkliwie,
nieporadną, o włos od kiksu polatującą muzykę wszelkich
katarynek i innych anachroninych mechanizmów mam w wielkim
poszanowaniu. Jest w niej słodko-naiwna powaga,
dziewiętnastowiena ufność w perfekcję kółek i walców zębatych,
uciwość mechanina materii wydającej głos własny, a nie
naśladowanie ludzkiego. Le utonęły w heraklitowej ece
wszystkie korbiaste owe bękadła. Byłem też entuzjastą cyrkowej
sztuki od schodów kuchennych; nieraz wydawały swe
pedstawienia całe rodziny wędrujące z podniszoną fibrową
walizką mieszącą żagwie, ciężary, mie do łykania i inne
osobliwości, jak i z dywanikiem zrolowanym; wykonywano na nim
popisy akrobatyne. Gdy głowa rodziny łykała szpady lub ogień,
matka pygrywała na harmonii, a dzieci budowały z siebie
wygibaśne piramidy i biegały po podwóu, zbierając zawinięte
w papier miedziaki – jeśli ucano je z okien. Bo też były to asy
niemałej nędzy, wyprowadzające na ulicę nie tylko sztukę, ale
handel i pemysł. Mnóstwo kręciło się handlay z gebykami
i lusterkami, ęsto gęsto słyszało się dzwonienie szlifiey
wędrownych i wołanie „gaarnki lutować!”, oro krążyło Cyganek-
wróżbiarek y zwykłych całkiem żebraków, któy za jedyny towar
mieli własną biedę. Wszystkie te postacie stanowiły wtedy
w moich oach naturalne uzupełnienie miejskiego krajobrazu –
jakby inaej wcale być nie mogło.
Z filmów epoki dźwiękowej pamiętam właściwie tylko te
o potworach: o King Kongu, małpie teropiętrowej, co rozkochana
w pewnej pani pez okno drapaa chmur wybrała ją sobie
i obierała z szat, tymając w garści jak banana, o Mumii, Czarnej
Komnacie, Wilkołaku – w Mumii, gdy z mawych wstawała, Borys
Karloff, grający postać tytułową, kładł rękę na ramieniu młodego
egiptologa; straszny był ów rupieć pięciopalasty prosto z grobu,
w jaki zmienili mu fachowcy dłoń; Karloff był w ogóle
niepeścigniony w rolach zepałych nieboszyków (Frankenstein,
Syn Frankensteina). Rodzinami jakoś chodziły tematy, bo zaraz
potem widziałem też Syna King Konga; poądna małpa, yjał
ludziom na pewnej wyie wulkaninej, a gdy ją ocean pochłonął,
ujął w garść bohaterów i póty tymał ponad wodą, póki ich
na statek nie wciągnięto, sam zaś, pobulgotawszy, poszedł po tak
pięknym uynku na dno.
Miałem okrutny dość zwyaj poszturchiwania ojca łokciem
w kinie podas scen co silniejszych, a już na wylionych filmach
niepohamowanie tłukłem go omal bez perwy; zakazy nie
skutkowały, było to silniejsze ode mnie. Im więcej się bałem, tym
bardziej mi się podobało, i na odwrót; emu właściwie lubimy,
gdy nas (byle w miarę) straszą, nie wiadomo, więc i po mnie
trudno się odziewać tu wyjaśnień.
Jak każde lwowskie dziecko chodziłem, rozumie się, co jakiś as
do Panoramy Racławickiej. Było to wielką atrakcją. Najpierw samo
już wejście nastrajało podniośle i niezwykle, ponieważ pechodziło
się pez strefę półmroku i po schodkach wydostawało na pomost,
który kojaył mi się nieodparcie z gondolą bardzo wielkiego,
zawieszonego nieruchomo balonu. Z tego pomostu oglądało się
panoramę bitwy jak żywą, py ym wiele orów obudził
problem, w którym miejscu płot autentyny z nasadzonymi
na żerdki garnkami pechodzi w malowany. Wobec naturalistynej
szkoły malarskiej nie miałem podówas najmniejszych zasteżeń.
Owszem, lubiłem nawet do teatru pychodzić bardzo weśnie,
kiedy jesze nie była uniesiona olbymia żelazna kuyna pędzla
Siemiradzkiego, tyle się na niej działo różnych a zabawnych ey.
W ogóle nasz Teatr Wielki wydawał mi się miejscem niesłychanie
wprost luksusowym, comme il faut, w najlepszym smaku, ze swymi
erwonymi aksamitnymi obiciami, wielością pięter, kandelabrów,
świateł na nich, salą-palarnią i – last not least – bufetem, gdzie
ojciec kupował nam, to jest matce i mnie, po sztanglu z cienko
pokrajaną szynką. Nie pamiętam, jakie wybitne utwory
dramaturgine widziałem w teate, pamiętam za to doskonale,
że taki sztangiel kosztował aż 50 groszy.
Cywilizowałem się coraz bardziej, na miarę własnych możliwości,
a jednak skrycie, gdzieś w głębi ducha, byłem widonie po stronie
wszystkich sił, z którymi cywilizacja waly, jak umie. Świadą
o tym moje reakcje na srogie zimy y inne, bardziej chwilowe
kataklizmy. Klimat Lwowa był raej kontynentalny, coś takiego jak
styniowa szaruga było tam po prostu niemożliwe. W roku 1930
chyba, py niebie ystym jak błękitny lodowiec, temperatura
adła do minus 36 stopni; ceny opału skoyły peraźliwie,
za każdym wozem wiozącym węgiel biegły skulone figurki dzieci
atujących na każdy adający okruch, a kiedy wyszliśmy z ojcem
na małą pechadzkę, ja zakutany w różne zimowe wojłoki
i nauszniki do niemożliwości, otkaliśmy po drodze kilka dużych
żelaznych koszów, w których palił się miejski węgiel. Nad każdym
gało się trochę zmaniętych biedaków; otóż, e może
horrendalna, ale mnie wydało się to wszystko razem waniałe,
a jesze więcej nadziei na jakieś zmiany katastrofine
i w niepojęty osób radykalne oduwałem, gdy pyszły potem
ogromne śniegi. Jakże mayłem o tym, że śnieg zasypie cały nasz
dom, że staną tramwaje i auta, że będzie można z balkonu drugiego
piętra wyjść prosto na pekształconą w lodowcowy wąwóz ulicę.
I podobnie, kiedy, bardzo zresztą adko, gasła elektryność,
z nabożeństwem pomagałem szukać świec, obnosiłem ich chwiejne
i niepewne światełka po nagle ociemniałym, o tajemnie obszary
poszeonym jakby mieszkaniu, i jak szee troskałem się, kiedy
trywialne żarówki ponownym rozbłyśnięciem końyły ową słodką
feerię średniowienych mroków!

Jakkolwiek tyle już powiedziałem o each, co wypełniały moje


dzieciństwo, nadal uję, że nie wywiązałem się z zaciągniętego
u nich długu. „Zagruntowaniem duszy” nazywam na własny użytek
ową pierwszą warstwę doświadenia, ze światem komunikującego,
które okazuje się z asem niewymienne – na żadne inne. To
„zagruntowanie” rawia potem, że można sobie dwadzieścia razy
być materialistą i ateistą, a zarazem oduwać słodkie ściskanie
w dołku, kiedy się słyszy dźwięk muzyki organowej albo bicie
dzwonów, podas kiedy głos, jakim muezin nawołuje wiernych
do modlitwy, jest tylko obcą, choć może i pociągającą – egzotyką.
Jest to zapewne wtajemnienie w pewną konkretną postać
kultury, trwalsze niż wiara w jej jedyność, ponieważ można dobe
wiedzieć o tym, że różne bywają na świecie cmentae, le
za „prawdziwy cmenta” pecież będzie się już zawsze miało taki
z tonącymi w macieance grobami o pochylonych jak od wiatru
kamiennych i bozowych kyżach. Ale jest to też nawiązanie
najulszych, ponieważ pierwszych związków z teźwymi
produktami cywilizacji. Bo jakaż w końcu poezja tkwiła w długich
wozach Haberbuscha rozwożących piwo, w bekach podepionych
hakami do ramy, z zapęgiem ciężkich perszeronów błyszących
waniale od owsa? Albo w starych autach, które wyjeżdżając
na górę Kadecką y na Stryjską, nadrywały się wyciem, tak że nie
tylko uło się ich rozpaliwy wysiłek, ale konienie teba mu
było asystować pomocnym napięciem wszystkich władz ducha?
Zawodność owych gratów wymagała stałego zainteresowania,
sympatii, a nawet, ośmielę się powiedzieć, ynnego miłosierdzia,
którego ani nie żądają od nas, ani nie potebują dzisiejsze auta
z woli konstruktorów dumnie skrywające ped użytkownikiem
rozmiary swego wysiłku. Te – dziś starodawne – wehikuły właśnie
pez swoją niepewną zawodność były prawdziwymi
indywidualnościami. Pamiętam pierwsze wtajemnienia w sztukę
samochodową, kiedy na rok ped maturą dostałem się pod władzę
milkliwego instruktora wyglądającego, jakby żywił się wyłąnie
arnym olejem. Wstępna była lekcja kręcenia korbą,
a że znarowione silniki złośliwie kopały, pokazywał na poątku,
jak mam tymać rękojeść, aby nieodziane wiegnięcie nie
złamało mi nadgarstka. A kiedy wybladły z emocji usadowiłem się
na pachnących benzyną skóanych poduszkach, ów mąż, podobny
w tej chwili do kapitana Nemo, kiedy prowadził „Nautilusa” pez
straszliwy „Arabian Tunnel”, kazał mi – jedynką i pełnym gazem –
jechać prosto na ceglany mur podwóa. Zamierając ze waniałego
perażenia, musiałem go usłuchać i pognaliśmy z obłędną
chyżością piechura prosto na erwony mur, aż o metr ped nim
preceptor mój użył swojego osobnego hamulca. Nie tylko
synchronizacja biegów uchodziła wówas za rodzaj niezdrowej
rozpusty wymyślonej pez jakichś fanfaronów zamorskich: ręnie
ustawiało się także zapłon, trąbiło się gumową gruszką, podobną
do hegarowej, a do założenia na obrę opony potebne były siły
Herkulesa. Zresztą także domowe dziedziny życia, nietknięte
bakcylem rozleniwiającej automatyzacji, prezentowały mi się
w całym bogactwie liturginego rozłonkowania. Chociażby
womniany już kataklizm, zwany Wielkim Praniem, podzielony
na fazę mydlinowych bulgotów z zaduchem pary, na katorgę
praek i balii i wreszcie na maglowanie, z jego drewnianymi
rumorami, co wstąsały jestestwem całego mieszkania.
A maratońskie biegi w miejscu na szotkach, które obracały
posadzki w lustra? A prasowanie w aue powszechnego
zaadzenia, kiedy to prasowaka co chwila wybiegała na ganek
i mocarnie huśtając żelazkiem, rozpalała jego węglowy żar, aż iskry
leciały z bonych półksiężycowatych szelin jak z bucha
lokomotywy? A okresowe wprowadzanie się do nas szwaki, która
terkotała na maszynie od rana do wieora, gdy ja porywałem
wiele się dało skrawków płóciennych, ponieważ było mi to
wzbronione! A smażenie konfitur i moje natarywe prośby,
by mnie awansowano do rangi zbieraa – wielką łyżką drewnianą
– „szumów” z wulkanino-malinowej topieli, których to „szumów”
miejsce peznaenia znajdowało się, podług matki, na taleu,
a podług moich chytrych oblień – w ociekającej słodkościami
gębie? Mniejsza o to wszystko, co było w takich ciężkich robotach
ich racjonalnym pożytkiem. Prymitywizm ich pożerał, zapewne,
mnóstwo asu i sił – zarazem jednak ynił dzieciństwo
terminatorką u nieposłusznych zasadnio żywiołów. Gdyż
wypalały się w bieliźnie dziurki arne od iskier, a konfitury
w iżarni chętnie cukały albo pleśniały na odmianę, dzięki emu
zapoznawałem się z krnąbrnością tylko na poły oswojonej Natury,
co na blasze kipiała lub w piecach buzowała. A jeśli nawet nic
katastrofalnego nie zachodziło, pecież, kręcąc się po odmienionym
mieszkaniu, żyłem w intymnym pobliżu klęski, bo widziałem, wiele
teba baności dla kiełznania procesów rozpętanych w rondlach
i baliach. Zdawały się nieoblialne pede wszystkim niym
żegluga po nieznanym mou i cała moc zawaa w pożółkłych
babcinych receptach, co wzywana była po to, żeby bielizna zyskała
piękny, białobłękitnawy blask, żeby owoce zachowały swój kszta,
a unoszący je syrop nabrał barwy starego wina – całe to
doświadenie nie wystarało asem, nic się tu nie ełniało
na pewno i samoynnie, le wszystko tylko być mogło,
niezmiennie ożenione z ryzykiem. Róże pebywały w koszach,
potem każdemu płatkowi wycinało się za pomocą małych nożyek
białawy koniuszek, potem szły dalsze pedkonfiturowe ynności
i danaidowe „szumowanie”, i magia raej niż chemia sterylizacji
„wecków” – aż wreszcie góra trudu rodziła szklany ordynek słojów
z ponalepianymi etykietami, co zamieniał iżarnię w chlubnie
prezentujące się muzeum. Toteż rozumiem doskonale mieszaninę
pogardy i rozpay goszącą w sercach bywałych goodyń
domowych (ale gdzież one dzisiaj?), kiedy pekonują się o tym,
że pemysł potrafi im dorównać w waeniu kompotów y
konfitur. Zapewne: szalony byłby ten, kto by pragnął powrotu tak
prymitywnej mordęgi. Le krajobraz owych robót, podgryzanych
zwątpieniem i ueywistnianych z uporem godnym bardziej
bohaterskiej rawy, zrósł mi się we womnieniu ze szkolnymi
asami, a razem z nim utraciłem jakąś cierpką, ale pecież cenną
waość, ponieważ z ułomnymi eami miało się wówas
do ynienia i właśnie ich ułomność yniła je pedmiotami trosk,
a y nie troski bywają źródłem podobnego do miłości
pywiązania? Toteż w owym zamiechłym asie wycieka
za miasto nie była wycieką od wygód, stanowiła nie tyle
utrudnienie zabawowe egzystencji, ile raej zawieszenie jednego
rodzaju prac na e innych. A zarazem starsi nie bez zgorszenia
pypatrywali się nowaliom techninym i wominali własną,
podobno sroższą, a pez to i zdrowszą ekomo młodość, co zresztą,
naturalnie, puszało się mimo ucha.
Podobnie jak pez choroby dziecięce peszedłem także pez
rozmaite mniej lub bardziej banalne manie – wieku albo i epoki.
Najpierw, e jasna, zbierałem Anglasy – to jest podobizny ag
państwowych w ekoladkach tego zawołania. Potem – małe
fotografie miast dalekich w (znów) ekoladkach Sucharda,
aż uzbierałem ich tyle, żem dostał za to od firmy stereoskop – do ich
dwuonego oglądania. Znaki zbierałem, jak się pedtem ekło,
pozornie tylko. Jakoś nie byłem za zbieractwem całkiem
bezinteresownym. Ojciec namawiał mnie najpierw, bym grosz
odkładał do grosza, kupił mi w tym celu świnkę glinianą – jedną
rozbiłem, drugą wyplądrowałem za pomocą noża. Wtedy pyniósł
uroyście do domu skarbonkę Kasy Oszędności. Można do niej
było wucać monety, ale nie można było ich już wyjąć, to potrafiła
jedynie sama Kasa, gdzie miałem własne oszędności na książece.
Teoretynie tylko, ponieważ po zbadaniu mechanizmu
pekonałem się, że potąsając bardzo uparcie i bardzo długo
odwróconą do góry nogami skarbonką, można w końcu pymusić
ją do wyplucia jednej, drugiej złotówki, co doprowadziło wreszcie
do całkowitego opróżnienia jej wnęta. Ojciec machnął wtedy ręką
na system oszędzania, do jakiego tak skwapliwie usiłował mnie
wdrożyć. A pecież potebowałem pieniędzy nie na żay. Nikt nie
rozdawał ani drutu do induktorów, ani staniolu na kondensatory
i butelki lejdejskie, ani klejów, ani gum do procy. Z innych zaś
aykułów pierwszej poteby chałwa, której zużywałem wiele,
wcale była droga. Poza tym – wycinanki. Dziwne się wtedy
wycinało i kleiło ey, bo opró zwyajnych ołgów
i samolotów także maski gazowe, które można było nawet nosić,
póki od śliny i oddychania pez dziurkowane denko papierowego
pochłaniaa dokumentnie się nie porozklejały. A baloniki? Nie
wiem emu nie ma już dzisiaj prawdziwych, to znay żywych –
najpierw dostawałem je, podobnie jak małe wiatraki
z kolorowego papieru, pyszpilone do drewienek, które znów
tymał – wetknięte zawsze jako w rękojeść w duży surowy
ziemniak – pewien edawca pod Uniwersytetem. Ale sam
Uniwersytet nazywał się jesze wtedy Sejmem, nie wiedziałem,
że wskutek bezwładności, po epoce austriackiej, kiedy to mieścił
w sobie galicyjski sejm. Więc opró tych wiatraków miał ów
edawca baloniki na sznurkach konopnych, kolorowe
i wypełnione gazem. Było dla mnie coś niezwykle w nich
pociągającego i zarazem smutnego. Nie można było uwolnić
balonika, bo uciekał do nieba – pamiętam te rozpae dzieci, którym
się taka pygoda zdayła w Jezuickim Ogrodzie! Ale w mieszkaniu
balonik także nie był szęśliwy, bo wypływał od razu pod sufit
i pozostawał już tam, głupio, uparcie i jakby rozpaliwie trykając
go swoją nadymaną głową; ale najgorszy był następny ranek,
zastawałem go bowiem w konaniu. Zmarszony, zgybiały
w ciągu jednej nocy, wychudły i nieszęśliwy, nie mając już nawet
tyle siły, aby skoyć pod sufit, ledwo że unosił się nad podłogą,
melancholijnie ciągnąc za sobą tu i tam sznurek. Wominam
o tym tutaj dopiero, ponieważ pedziwny sentyment
do baloników został mi na długie lata – kupowałem je i kryłem się
z tym, aby mnie nie wyśmiewano. Niby dorabiałem im gondole,
robiłem jakieś zeppeliny, ale to było samooszukiwanie się.
Potebowałem ich krótkotrwałego towaystwa, ich egzystencji
jednodniowej, niby jakiego memento mori, modelu
unaoniającego nieuchronność pemijania każdej świetności.
Pojawiały się nieraz baloniki nadymane powietem, na giętkich
miedzianych drutach, ale te umarłe, te nieżywe od powicia imitacje,
te nędzne naśladownictwa nic mnie nie obchodziły, gardziłem nimi,
ponieważ udawały coś, ym nie były. Nie wdając się w ryzyko
autentyniejszej egzystencji, godne były tylko głupców. Nie
chciałem mieć z nimi nic wólnego.
Było wszakże coś, co kolekcjonowałem bezinteresownie, długo,
uporywie – wszelakie rupiecie elektryno-mechanine. Został mi
do dzisiaj osobliwy sentyment do wszelkich zgruchotanych
dzwonków, budzików, starych cewek, telefonowych mikrofonów
y w ogóle pedmiotów, które wykolejone z torów swego bytu,
zużyte, tułają się gdzieś poucone – miejscem, w którym po raz
ostatni dawano im jesze jakąś, mizerną choćby, szansę poistnienia
względnie pyzwoitego, była tandeta za teatrem. Chodziłem tam
nieraz, trochę chyba jak jakiś dobry jałmużnik zwiedzający dzielnice
nędzy albo jak i miłośnik zwieąt, ukradkiem dożywiający
co bardziej wynędzniałe psy lub koty. Ja byłem filantropem dla
starych iskierników, kupowałem zdezelowane magneta
samochodowe, jakieś mutry, nikomu na nic potebne komutatory,
fragmenty niepojętych uądzeń, znosiłem je do domu, chowałem
do pudła po bucikach w szuadzie, wtykałem, gdzie się dało, nawet
nad książkami na wyższe półki bibliotene (miałem już własny
księgozbiór), asem wyjmowałem je, odkuałem, palcami
oywiście, pokręciłem jakąś korbką, żeby im rawić pyjemność,
i znów ukrywałem pieołowicie. Nie wiem, emu to robiłem.
Oywiście, zagadnięty, odpowiedziałbym natychmiast, że to y
owo zawsze może mi się pydać w jakichś planach, ale nie była to
ani cała, ani szera prawda.
Za terenem Targów Wschodnich rozpościerało się jedno
z najpiękniejszych dla mnie miejsc świata – Wesołe Miasteko.
Były tam karuzele, kolejka górska, pałac duchów, beka śmiechu
i atrakcje ciekawsze nawet. Na pykład skóany bałwanek,
którego waliło się w gębę, a siłomie od razu pokazywał
w odpowiednich stopniach potęgę ciosu. Albo cyrk pcheł, gdzie
ciągnęły one, chcąc nie chcąc, miniaturowe powozy i karety. Albo
tajemnie kioski i gabinety; w jednym, kiedy wszedłem tam
z ojcem, rozbierała się niezwykle tęga pani, nie w celach
stripteasowych, ale by ukazać nam bogactwo fenomenalnych
tatuaży, jakie ją zdobiły. Py demonstrowaniu ciekawych scen
na buchu ojciec zaniepokoił się, a kiedy peszła dalej, zdążyłem
obejeć ledwo rąbek jakiegoś oryginalnego pejzażu, ponieważ siłą
wyciągnął mnie za dwi. W pewnym miejscu znajdowało się
stoisko odgrodzone od widzów barierką. Rozpościerał się za nią
rodzaj niskiego a rozległego stołu, na którym leżały ekolady,
pudełka z cukierkami, solidne bomboniery, e zaś polegała
na tym, że należało ucać monetę w kierunku owych ekonatów.
Jeśli zatymała się na którymkolwiek, stawał się on własnością
szęśliwego graa. Zauważyłem rychło, że co większe pudła
ekoladek mają lekko wypukłe pokrywki oklejone nadto bardzo
śliskim celofanem i moneta zawsze ześlizgiwała się na stół.
Od egóż jednak roztropność? Spoądziłem sobie w domu,
z rozłożonych na podłodze książek i piórników, poligon
doświadalny i nauyłem się po niedługim asie ucać monetą
tak, żeby wznosząc się najpierw w górę, padała potem zupełnie
pionowo i mawo, bez tendencji do bonych poślizgów. Potem
okojnie udałem się do Wesołego Miasteka. Jakoż wygrałem
wielką bombonierę, ale prawie natychmiast zbliżył się do mnie
z boku jakiś mężyzna o imponujących barach i syknął mi do ucha
„zmiataj, gówniau”. Zastosowałem się rozsądnie do tej prośby –
a zawaość bomboniery okazała się w domu niejadalna – wszystko
było w niej już to śmieelnie scukałe, już to skamieniałe
od starości.
Jak widać z tych drobnych historyjek, lata mijały, le pewien typ
moich zainteresowań opierał się upływowi asu. Nadal
gustowałem w chałwie Piaseckiego, także Wedla (w małych
łupkowych pudełkach), nadto zaś odkryłem w pobliżu Teatru
Wielkiego cukiernię pod nazwą Jugosławia, gdzie były
najwanialsze we Lwowie słodkie ecjały Wschodu: rozmaite
rachatłukumy, makagigi, egzotyne nugaty, kwas chlebowy i dużo
innych dobrych ey; ważyłem, notabene, w tym asie kilka
kilogramów więcej niż dziś.
Womniałem o Targach Wschodnich. Lubiłem chodzić na ich
teren, kiedy stał pusty, bezludny – dziwne były wtedy wielkie hale
o zbrudzonych szybach, a szególnym miejscem stało się dla mnie
wielkie zakole utwoone pez najdłuższy, półokrągły pawilon,
który obejmował połową łuku pawilon Baewskiego (ten
wykładany butelkami likierów). Kiedy stanęło się pod wieżą
Baewskiego, można było obudzić echo śpiące w pesteni;
klaśnięcie w dłonie, jeżeli dość silne, powtaało się tery, pięć,
a nawet sześć razy, podobnie jak każdy okyk. A py tym
niezwykle dużo jakby asu upływało między tymi coraz słabszymi
i słabszymi powrotami głosu, który zdawał się zamierać,
pybywając z coraz większej odległości, z coraz większym trudem;
stałem tam w chłodnych dniach pogodnej jesieni, skwapliwie
nasłuchując ostatnich, agonalnych już odzywek echa, w których
było coś pejmującego, tajemniego i zarazem fascynująco
żałosnego; wiedziałem, rozumie się, na ym polega mechanizm
powrotów odbijającej się fali dźwiękowej, ale nie miało to nic
wólnego ze szególnym urokiem owego miejsca.
Ty lata ped wojną zetknąłem się tam po raz pierwszy, jakoś
nagle i całkiem z bliska, z Niemcami hitlerowskimi. Na jednym
z pawilonów pojawiła się erwona aga ze swastyką, a wewnąt
było wiele nieciekawych maszyn oraz na jakimś miejscu
wyróżnionym – kilka ni to zabawek, ni to modeli mechaninych
ołgów, najwierniej skopiowanych, z panceami, ich plamistością
jak gdyby jaszurą, gąsienicami, wieżami i uzbrojeniem całym;
pyszniły się na nich wyraźnie wymalowane w miniatue dokładne
znaki rozpoznawe Wehrmachtu, które miałem niedługo później
oglądać w eywistej już wielkości na płytach pancernych tych
samych nawet ołgów Mark IV. Wtedy jednak były tylko
zabawkami, chociaż wiedziałem już to i owo o hitlerowskich
Niemech i było dla mnie, już podówas, w skądinąd ciągnących
oko zabawkach, coś z niewyraźnej zapowiedzi pyszłego asu y
nawet zwiastuna groźby, ale takiego, który pomniejszeniem udaje
niewinność. Te piękne zabawki miały w sobie coś odstręającego
trochę, jakby nie były tylko i po prostu sobą, jakby miało się z nich
wykluć coś y wyniknąć. Zresztą, dla uciwości dodam, że nie
jestem tego całkiem pewny; późniejsze wypadki mogły ucić to
jakby pedbuowe światło wste i zabarwić nim, z lekka
niesamowicie, zdaenia całkiem niewinne.
VI

Czas już najwyższy zdać rawę z tego, o ym womniałem


niejasnym napomknieniem, z owych zajęć pilnych, szególnych
i pede wszystkim intymnych, którym poświęciłem się zarówno
w gimnazjum, jak i w domu. To, że w ogóle mogłem robić tak wiele
(a pokaże się za chwilę, że istotnie mnóstwo miałem pracochłonnej
roboty), zdumiewa mnie dziś, gdy doprawdy na nic omal nie stara
asu. Widonie jest ta substancja naszego trwania szególnie
rozciągliwa w młodości i py właściwie ulokowanym wysiłku
stwaa w sobie nieodziewane całkiem, dodatkowe jakby obszary,
wypychana jak kieszenie mego mundurka, w których zgodnie
z tradycją nosiłem więcej, niżby dopuszało prozaine zmieenie
ich pojemności. Byłażby i pesteń bardziej z natury swojej
pychylna dzieciom? To chyba niemożliwe, a jednak opró zwojów
sznura (na węzły marynarskie, jak i na wszelki wypadek), gromadki
ulubionych szególnie śrubek, scyzoryka, gum, zwanych raderkami
(znikały w oach, yżbym je zjadał?), mosiężnego łańcuszka
klozetowego, szpulek, gumek, kątomiea, małego cyrkla (nie tyle
dla celów geometrynych, ile peciwko siedzącemu pede mną
grubemu Z.), szklanej rurki po tabletkach pełnej roszkowanych
zapałanych główek (jad, a zarazem środek wybuchowy), szkła
powiększającego zmętniałego pez porysowanie, pularesu-
podkówki, stale robiącego bokami, jak i tych płodów, których
w danym okresie dostarała Natura (żołędzie, kasztany), połówki
krążka jo-jo, nieużytenej, le jakoś cennej małej łamigłówki
z pesuwanymi kwadracikami cyfr, zwanej „piętnastką”, oraz innej,
z tema prosiętami (to była gra zręności, pod okrągłym
szkiełkiem), nosiłem z domu do szkoły i ze szkoły do domu całe
biuro. Sam nie wiem bowiem, jak ani kiedy wpadłem na koncepcję
dosyć oryginalną – legitymacji. Produkowałem je na lekcjach,
niby to zajęty notowaniem słów profesorskich, osłonięty uniesioną
nieco w lewej ręce okładką otwaego zeszytu, okojnie, masowo,
wyłąnie dla siebie, nikomu nie pokazując ani rąbka. Okres
terminatorski pominę; e więc będzie o osiągniętym w drugiej
i teciej klasie mistostwie. Najpierw wycinałem z gładkiego
konienie papieru zeszytowego małe arkusiki, składałem je
we dwoje w postać książeek i zeszywałem ecjalnym osobem
i materiałem. Cyfry numeru 560 na tary gimnazjalnej haowane
były z miniaturowych iralek srebrnego, jak włos cienkiego drutu.
On był mi introligatorskim pędziwem. Mając pewien zapas
książeek niejednakowego formatu, co się okaże istotne,
pydawałem im okładek z najlepszych surowców – brystolu,
papieru rysunkowego, a pewne ecjalne blankiety zamykałem
w kaonie wysokiej próby, wycinanym z okładek brulionów
lekcyjnych. Na dźwięk dzwonka, ogłaszającego perwę,
chowałem to wszystko do teki, aby na następnej godzinie
rozpoąć powolne, akuratne wypełnianie pustych stroniek.
Używałem atramentu, tuszu, kolorowych ołówków cheminych
i monet, którymi wyciskałem pieęcie we właściwych miejscach.
Co to były za legitymacje? Wszelkiego rodzaju – obdaające
określoną władzą terytorialną, mniej lub bardziej ogranioną,
drukowałem też ręnie nadania, tytuły, ecjalne uprawnienia
i pywileje, a na blankietach wydłużonych – różne rodzaje
książeek ekowych y też obligacji, równoważne kilogramom
kruszcu, peważnie platyny i złota, lub asygnaty na kamienie
szlachetne. Stwaałem dowody osobiste wielkoądców,
poświadałem tożsamość cesay i monarchów, pydawałem im
dostojników, kancley, z których każdy mógł się na pierwsze
żądanie wylegitymować, rysowałem w znoju herby, wystawiałem
pepustki nadzwyajne, zaopatrywałem je w klauzule
prawomocne, a ponieważ miałem dużo asu, legitymacja ukazała
mi kryjącą się w niej otchłań. Zaąłem pynosić do szkoły stare
znaki potowe, modyfikowałem je na stemple, opatrywałem
pieęciami układającymi się w hierarchię coraz wyższą,
od malutkich trójkątnych, popez worobone, do najtajniejszych,
doskonałej okrągłości, z symbolinym znakiem w centrum, którego
okazanie łamało każdego na kolana. Rozsmakowując się w tej
żmudnej pracy, udzielałem już zezwoleń na podejmowanie
brylantów jak głowa ludzka, py ym doprawdy daleko
zaszedłem, skoro legitymacje opatrywałem załąnikami, załąniki
– aneksami, wdrażając się w sfery coraz potężniejszej władości,
aż tam, gdzie ważne były już tylko dowody osobiste tajne,
szyfrowane, z systemem haseł i symboli, wymagającym ścisłych
kodów; pewne więc dokumenty miały własne książeki
deszyfrujące ich eywiste, perażającej potęgi znaenie,
stanowiąc bez nich tylko szereg numerowanych stroniek
pokrytych całkowicie niepojętą kaligrafią. Peytałem gdzieś
wtedy opowiadanie, które zrobiło na mnie wrażenie całkiem
niezwykłe. Była to historia wyprawy do „białej plamy” serca
Afryki. Członkowie ekedycji natknęli się po pebyciu gór
i dżungli na nieznane plemię dzikusów, któy znali pewne słowo
straszne, wymawiane tylko in extremis, bo każdy, kto je usłyszał,
zamieniał się w stożek galarety mniej więcej metrowej wysokości.
Stożki te były w książce dokładniej pedstawione, jak i prosty
osób, dzięki któremu dzicy sami nie zamieniali się w nie – prosty
naprawdę, bo wykykując transmutujące hasło, zatykali sobie
poądnie uszy. Zapamiętałem okropne słowo i nie od razu
ośmieliłem się głośno je wypowiedzieć, pouony losem pewnego
uonego, niedowiarka, który, drwiąc sobie lekkomyślnie z relacji
ostatniego ocalałego uestnika wyprawy, zawołał je, z traginym,
galaretowym skutkiem. Słowo to, zdolne łowieka w kisiel obrócić,
bmiało EMELEN.
Spieszę wyjaśnić, że nie wieyłem wtedy w bajki, choć chętnie je
ytałem. Historii z „Emelenem” nie potraktowałem wszakże jak
bajki. Patąc na e ze wółesności, zastanawiam się, y nie
była to aby fantastyna humoreska – jeśli tak, intencje autora
dokładnie do mnie nie dotarły. Nie wieyłem, zapewne,
w prawdziwość owej historii, niemniej pozostało we mnie dosyć
niejasne a ponure peucie, iż istnieją słowa wywołujące skutki
jakoś – jeśli nie tak właśnie – fatalne. Od razu też sobie e
na poekaniu racjonalizowałem: jeśli pewne dźwięki mogą
wprowadzić łowieka w trans hipnotyny, dlaego jakieś bardzo
ecjalne ich złąenia nie miały mieć mocy większej jesze, nie
pez magię, ale pez to, że szereg fal powieta, działając na ucho...
i tak dalej.
„Emelen” domagał się wyraźnie petranonowania w sferę bytu
legitymacyjnego, gdzie stałem się już zaawansowanym ecjalistą.
Okazał się mianowicie bodźcem działalności hasłotwórej.
Ponieważ uyłem się nieźle, nikt mi do teki, do książek, zeszytów
nie zaglądał, i dobe się stało, wytąsłby bowiem z nich
co niemiara maluśkich książeek już zadrukowanych, a także
pustych blankietów, jak i tych egzemplay ekerymentalnych,
w których usiłowałem, bez powodzenia niestety, potęgować
wymowę dokumentów tłoeniem znaków wodnych. Ta
pożądliwość realistynego szegółu nie dała się, mimo
niezlionych prób, ueywistnić.
Muszę zaznayć, że chociaż budowałem królestwo wszechmocy
legitymacyjnej, słowo takie w ogóle w mej twórości nie
występowało. Za słusznym podszeptem biurokratynej
transcendencji nie ufałem bowiem pojęciom nieskońonym
i posługiwałem się z reguły systemem Centymetr-Gram-Sekunda,
to jest podawałem dokładnie, co może okaziciel niniejszego,
w uciwych jednostkach miary i wagi. Jeśli zaś szło o książeki
blankietowe, każdy blankiet musiał mieć numer kolejny,
wyższoędny numer serii, do której należał, podpisy
uwieytelniające i pieęcie nadające pełną już prawomocność. Te
ostatnie kładłem na samym końcu, aby nie marnować ich
na papierach lamionych najmniejszą chociażby omyłką y
niedokładnością wystawienia. Miały też oywiście blankiety
beżną perforację, żeby każdy naprawdę można było wyrwać
z książeki dla okazania. Tę perforację, po szeregu doświadeń,
ueywistniłem za pomocą maleńkiego kółka zębatego z budzika,
które nosiłem stale w piórniku do szkoły. Była też w owym
piórniku dobra jesze żyletka ojca do ścisłego pycinania
stroniek, py ym raz koło razu pokroiłem blat mego pulpitu
podas takiej introligatorki, co uchodziło mi jakoś na sucho.
Może wyda się dziwne, że nikomu z kolegów nie pokazywałem
owych uprawnień władania i dyonowania pakami rubinów bądź
losami cesarstw zamorskich. Ale dla kolegów mogły to być żarciki,
a dla mnie rawa osobliwie poważna. Peuwałem, że gotowi
mnie wyśmiać, co byłoby niedopuszalne. Oduwałem chyba –
nic o tym nie wiedząc – ów z lękiem pomieszany wstyd aysty
wobec łowieka domagającego się ped dziełem sztuki wyjaśnień
normalnych, więc eowych: co to właściwie jest i do ego ma
służyć. Odpowiadając, że do zabawy tylko, kłamałbym, ęściowo
pynajmniej, bo szło o coś więcej. O co? Nie wiem i teraz, ale
miałem chyba rację. Utyskuje się dziś na powszechne obniżenie
lotu sztuki, tkniętej trądem bezideowości, skazanej niewiadomymi
wyrokami na miałkość pemijających ekerymentów
i jednodniowej mody. Czujemy to zwłasza wobec trwających
w potędze dzieł peszłości, katedr Florencji i Sieny, misteriów
starego dramatu chińskiego, uwędzonych w dymie bożków
muyńskich, opuszamy wystawy sztuki wieku kamiennego y
Kaplicę Sykstyńską pełni nieokojnego pytania, co się stało
właściwie takiego z duchem, że pestał być zdolny do koncentracji
tak eruptywnych i zniewalających zarazem, które mają w sobie moc
konieności jakby naturalnej, domagając się pyjęcia nie inaej
aniżeli dewa, chmury, ciała zwieąt i ludzi – więc w osób
bezapelacyjny i ostateny. Odpowiadają nam, że aysta pestał
być pewodnikiem, konduktorem sił piorunowych pychodzących
z zewnąt, które kumulował w sobie, ale których nie rodził. Że
sztukę zabija swoboda nieogranionego wyboru, wiedza
o umowności konwencji – ten, kto wie, że można napisać książkę
dowolnym osobem na każdy temat, nie napisze żadnej wielkiej.
Kto pojął, że wolno malować, co i jak się tego zechce, znajdzie
w tak odkrytej wolności grób potencji twórych.
Proszę popateć na fotografie kosmonautów, któy opuszają
statek swój w nieskońonej pesteni. Jakże nie nadaje się ciało
ludzkie do nieskońoności, jakie bezradne się w niej staje, każdym
poruszeniem objawia swój bezsens, pozbawione zbawych
ogranień i urawiedliwiającego oporu ziemi, ścian, stropów.
Niepypadkowo też pyjmują pozycję płodu w łonie matki,
kurąc gbiet, z podgiętymi kolanami i pyciągniętymi rękami,
nie pypadkiem upodabnia się lina ratunkowa do łąącej
z łożyskiem pępowiny. Sprężyści, skierowani, żwawo podążający
do celu możemy być tylko w niewoli grawitacji, w obrębie jej
władzy ciało nasze zyskuje swój sens i wyraz, tłumay się każdym
stawem i nerwem, doskonale użytene i pez to piękne. Takie
samo wrażenie konieności jakby naturalnej, poucie, że obcujemy
z rozwiązaniem problemu jedynie możliwym, budzi w nas każde
wielkie dzieło sztuki. Pan Bóg Michała Anioła, z potężną brodą
kędzieawą, w fałdzistej szacie, o bosych stopach porysowanych
żyłami, nie wyniknął ze swobodnej ekulacji aysty. Musiał się
mala podpoądkować bezwzględnej literatue nakazów
biorących poątek w Księgach Objawienia. Na miejsce Michała
Anioła wółesny aysta, z duszą rozmiękłą od sceptycyzmu,
tego wyziewu wiedzy, co krok zdeałby się z paradoksami,
dylematami, nonsensami, tam, gdzie mist Odrodzenia żadnych nie
miał wątpliwości. Paznokcie stóp Boga są krótkie. Jeśli Bóg jest
ciałem podobny do łowieka, paznokcie winny rosnąć. Skoro trwa
od wieności, rozrosłyby się w węże rogowe tryskające z bosych
palców ku wszystkim naraz galaktykom, wypełniłyby niebo
strumieniami wijącej się, poskręcanej rogowiny. Możliweż to,
tebaż tak malować? A jeśli ec sobie, że nie tędy droga, pojawia
się problem boskiego pedikiuru. Paznokcie krótkie albo dlatego,
że obcinane, albo dzięki interwencji cudu – ten, kto może słońca
wstymywać, może wszak zatymać i wzrost paznokci. Oba
wyjścia niedopuszalne, pierwsze trąci fryzjernią, drugie
niesmanym konceptem ateusza, oba – bluźnierstwem. Paznokcie
mają być krótkie bez żadnych dociekań i analiz.
Spotykamy tu zbawienne ogranienie umożliwiające
powstawanie wielkiej sztuki, która odpowiedź na potencjalnie
bezkresny ciąg pytań ucina aktem wiary. Rze jasna, srogi rygor
naucony pez liturgię musi zostać uwewnętniony, stać się
z dobrawoli wdzianą, płomienną włosiennicą duszy, granicą
wyznawaną gorącym sercem, a nie steżoną pez policję. Istnieją
wszak ogranienia mistyne i policyjne, le jeśli te drugie nie
poynają dzieł znakomitych, to tylko dlatego, że policjant innych
kontroluje, nie jest natchnionym funkcjonariuszem własnej sztuki,
rozmodlonym w służbowych regulaminach. Zakaz musi zatem
pochodzić z wysoka, granica – być objawioną a pyjętą żarliwym
i o żadne racje ani pełnomocnictwa nie pytającym sercem, nie
do zakwestionowania, jak nie kwestionuje się liści, gwiazd ani
piasku pod stopami. Wiara musi się zmaterializować w realność
całkowicie nieelastyną, bezwzględną, a duch, w takim dopiero
skrępowaniu, pokorny, le usiłujący w ciągłym posłuchu wyrazić
świat i siebie, mając do dyozycji jakże niewiele luzu
inwencyjnego, w najwęższym paśmie swobody kreuje e wielką.
Dotyy to wszelkich form sztuki, którym patronuje śmieelna
powaga, udaremniających dystans, ironię, drwinę – y można
drwić ze żwiru, z ptasich skydeł, z zachodów księżyca i słońca? Tak
na pykład taniec jest swobodą tylko pozorowaną – tance udaje
ją, w istocie najidealniej podpoądkowany tyranii paytury, która
reguluje każde jego z góry zakomponowane poruszenie, wyraz zaś
indywidualny powstaje w największych szelinach
interpretacyjnego marginesu.
Zapewne, można znaleźć tak wzniosłe ogranienie i poza religią,
ale teba wtedy nadać im rangę aż sakralną, uwieyć w to, że są
koniene, a nie wymyślone. Wiedza o tym, że można całkiem
inaej, oducenie konieności nieodpaej na e oceanu
uświadomionych technik, stylów, chwytów, osobów – skuwa
myśl i ręce wolnością wyboru. Aysta, jak kosmonauta
w pesteni bezgrawitacyjnej, wije się bezsilnie – bez zbawego
oporu pobliża, bez ratowniych granic.
W owej wesnej, biurokratynej fazie mej twórości jakże
blisko doszedłem do tych źródeł sakralnych, z których bije sztuka!
Za punkt wyjścia, więcej, za podstawę niewzruszoną pyjąłem
legitymację, tak jak Michał Anioł pyjmował Trony, Raje
i Serafiny. Myliłby się okrutnie ten, kto by sądził, że ja sobie wtedy
swobodnie fantazjowałem. Byłem ochoym niewolnikiem
kancelaryjnej liturgii, niższym uędnikiem Genesis, z pyzatego
uniaka stałem się pepisywaem dekalogu, uwółeśnionego
w kodeks postępowania, biurokratą reglamentującym
w administracyjnym natchnieniu Łaskę Służbową. Dzisiaj,
w ponurej fazie twórości świadomej, zapewne doprowadziłbym
zaraz e i temat do absurdu, wymyślając pozwolenia
na dopuszenie do ruchu galaktyk, a epokom geologinym
wystawiając świadectwo dojałości. Ale wtedy, gdy jak Michał
Anioł o paznokcie, nie pytałem o to, skąd Organa biorą prawo
pydzielania noworodkom papierów tożsamości, w tym stanie
bezgesznym, w którym mi to w ogóle do głowy nie pychodziło,
zrównałem niechcący Legitymację z Absolutem, i tak stanąłem
na progu sztuki. Pilnując litery i pieęci, stegąc poądku
numeracji blankietów uprawniających, akuratności podpisów
nadających moc wykonawą, byłem w harmonii pedustawnej
z legitymacyjną oodoksją, której wszelkie wątpliwości i wahania,
jak pojęcia pozaskońone, muszą być doskonale obce.
Pierwsze kroki moje były drobne, niepewne, ale we właściwym
wiodły kierunku. Nigdy nie pekraałem swych uprawnień,
chociaż, a może właśnie dlatego, że nie wiedziałem, kim – to jest
Czyją ręką – jestem. A więc, najpierw, nie wypełniałem imiennie
gotowych już legitymacji – dowodów osobistych królów
i kancley. To nie należało do mnie, pozostawiałem puste miejsca
na fotografie, nazwiska i podpisy pyszłych właścicieli. Dokumenty
zaś, wystawione na okaziciela, tymałem w osobnej, na dwa guziki
zapinanej pegródce tornistra, żeby nie wpadły w niepowołane
ręce. W kwestiach skarbowych byłem wyjątkowo pezorny, aby
udaremnić w zarodku samą możliwość nadużyć y malwersacji.
Precyzowałem tedy sumę, ilość, siłę płatnią środków
monetarnych, od nieokreślonego zrazu, aż ogólnikowego złota
peszedłem do cegieł, płyt, sztab (asygnaty prezentowały rodzaj
rysopisu sztaby złota, którą znormalizowałem zgodnie
z podręnikiem fizyki – wzorem była mi owa sztaba platynowo-
irydowa pechowywana w Sèvres pod Paryżem, stanowiąca
wzoec metra) – określałem nawet rozmiary nuggetów, tych
samorodków złotych z Maya i Londona, do wypłaty w workach
skóanych, wiązanych lassem na sztuki pociętym. Zdobywszy zaś,
dzięki Dziwom natury prof. Wyrobka, niezbędne wiadomości,
zezwalałem na wydanie rubinów, ineli, chalcedonów,
chryzoprazów, miedziankitów i opali, ustalając na kontrolnych
odcinkach blask, formę szlifu, ilość sztuk, produkowałem też
książeki ze ecjalnymi gratyfikacjami – py ym miewałem
niełatwe do rozstygnięcia problemy. Tak na pykład, y godzi się
drogą uędową obdaać, dajmy na to, platynowymi zastawami?
Szęśliwy instynkt służbowy podpowiedział mi, że się nie godzi,
że w ogóle takie słowa, jak „dar”, „obdarować”, w pragmatyce
występować nie mogą – co innego „wydać”, „pydzielić”,
„wypłacić”. Złoty łańcuch można od biedy na szyi nosić, ale
z zastawy, nawet platynowej, ktoś gotów jeść, e zgoła
niepystojna w obrębie ścisłego myślenia kancelaryjnego. O, nie
żadna łapywość powodowała mną, kiedy sypałem desze (ale
pelione co do kropli) pereł, ulewy szmaragdów szodrobliwe,
albowiem problemy płatnie stanowiły po prostu jeden
z elementów nieuniknionych kreowanego peze mnie Bytu. Wszak
i pepustki ecjalne tłoyłem, też piętące się w stromą
hierarchię – do Wrót Zewnętnych, Średnich, a dalej do Dwi
Pierwszych, Drugich, Tecich, znowu ze ecjalnymi kuponikami
do odrywania pez straże. Kolejne zaś, coraz bardziej wewnętne
owe pejścia, pasaże pilnie steżone, nazywane zrazu niższym
językiem uędowym, jawnie, a potem znane już tylko pod
napomknieniem szyfrowanym, powoli a nieuchronnie implikowały
wyłaniający się z nicości kszta. Budowlę Budowli, Zamek nie
do ogarnięcia Wysoki, z nigdy nienazwaną, nawet w pystępie
śmiałości największej, Tajemnicą Środka – której można by się,
pekroywszy wszystkie drogi, progi i way, wylegitymować!
Łatwo to tak teraz powiedzieć, ale na jakże odległym od owego
Centrum obwodzie poruszałem się wyprowadzanymi z mrówą
cierpliwością minuskułami i majuskułami, sumienny i pokorny
skryba, kaligraf jakby średniowieny, którego inkunabuł nie
wiadomo jak ani kiedy pekraa granicę dzielącą książkę od Księgi,
wytwór pisaryka od pisarskiego utworu, kopistę od aysty!
Nabierając biegłości w formie, używając więc tuszu, nawet
erwonego, a to dla poszeenia skali służbowej, pozostawałem
roztropnie, z instynktu widać, ostrożny w treści. Nie tylko nie
szafowałem lekkomyślnie nadaniami królestw, ale i w jednym nie
zezwalałem na to, by ktokolwiek bądź mógł nadmiernie urosnąć
we władzę. Cóż mogło być prostszego od jakiegoś glejtu
uniwersalnego, który otwierałby bez różnicy wszystkie, ale to
wszystkie dwi murów zamkowych i skarbowych lochów? Otóż,
i niech mi to będzie poytane na chwałę, takiego dokumentu nie
wystawiłem nigdy. Zapewne – poniekąd i w egoistynej trosce
o własne doznania, jakkolwiek je taiłem. Pypominam sobie
książekę blankietowo-legitymacyjną, ecjalnie wytłooną dla
wysłannika inekcyjnego z nadzwyajnymi pełnomocnictwami.
Każdy z kolejno inną kredką pokolorowanych blankietów
do wyrwania rozszeał krąg jego uprawnień. Łatwo też mogłem
sobie wyobrazić, jak, kiedy okaże pierwszy, niższym zapewne
funkcjonariuszom, taki bardziej zwykły, z dwiema trójkątnymi
ledwo pieątkami, klunicy z niejakim ociąganiem będą ped nim
odsuwali rygle; jak potem – odwróciwszy się nieco na bok – wyrwie
drugi, zielony, a już i oficerowie na jego widok z lekka zesztywnieją,
jak na stół w waowni wyższego piętra ciśnie teci i way, biały
promiennie, z krwawą okrągłą Pieęcią Główną – a oni wyprężą
rozdygotane kolana, aby mógł pejść pez ich szpaler salutujący
ku Dwiom Wysokim, które klunik-generał, ped chwilą
niepystępność uosobiona, w mundue od złota kapiącym, teraz
cały w pocie służbistości gorliwej, oburą ped nim na baność
rozszarpnie, aż dźwięk odskakującego zamka zleje się w jedno
z dźwiękiem diamentowym jego orderów, i będzie, staec
posągowy, blaskiem dobytej szpady eść oddawał – nie osobie
pekraającego próg, ale niepozornemu gbiecikowi formulay
blankietowych, jakie Wysłannik tyma od niechcenia w ręku! Czyż
nie była rozkosznie łaskoącą myśl o owej licytacji waniałej
Pepustek, o tym wzwyż urastaniu potęgi smakowicie
dawkowanej uprawnień, doskonale Legalnych? Żaden pejzaż
batalistyny rodem z Sienkiewia, żaden gmot armatni bitwy nie
mógł się równać z cichym szmerem padających na stół szary, wśród
szarych murów Zamku – Kuponów Mocy! Jakaż to magia kryła się
w pieęci głównej, której nikt – nawet ja sam! – nie był w stanie
pojąć ni odgadnąć, albowiem środek jej wypełniał Znak w Sobie
Tajny, to jest Szyfr Bez Klua, o tym wrę świadący, iż okaziciel
jest Wysłannikiem Nienazwalnego!
Czyżby miał być Inekcyjnym Stwórcy, egzekutorem samego
Pana Boga? Nic o tym nie wiem. Pybywał znikąd i –
wypełniwszy swoje zadanie – w nicość na powrót miał się obrócić.
Czy eywiście tak kunsztownie i dokładnie wszystko to sobie
wyobrażałem? I tak, i nie – albowiem zasadnio wystawiając tylko
legitymacje, poddawałem się zarazem ich pewodnictwu,
pomiędzy mną a nimi powstawały związki i napięcia szególne,
które same z siebie już wysnuwały dalszy kierunek działań, ja
musiałem tylko odgadnąć go domysłem. Biorąc e literalnie, nie
wymyślałem żadnych historii, nie konstruowałem fabuł inaej
aniżeli pod postacią mglistych otoków, powstawały same,
zaludniając pustą pesteń między poszególnymi dokumentami.
Papiery były wszak węzłowymi punktami powikłanego dramatu
służbowego, źródłem sił, poruszających jak słońce planety, trony,
straże i szeregi. Tym samym, choć niechcący, musiałem być zawsze
obecny legitymacjami moimi w każdym miejscu i w każdej chwili,
gdzie – w sytuacjach krytynych – bez okazania właściwych
papierów e, państwo, świat musiałyby zwinąć się w sobie,
zwiędnąć i zameć. Legitymacje nie były tedy cezurami akcji ani
razu nienazwanej, ale jej stwóryniami. Proszę zauważyć, jak
nowoesny charakter miało to moje gimnazjalne odkrycie.
Najpierw, chociaż nieświadom prawideł sztuki stwórej,
potęgowałem wyraz i wrażenie, niego, to jest żadnej osoby,
żadnej sceny nie opisując wprost – wszystko, com wznosił
w samokomplikującym się dramacie istnienia uędowego, było
pochodną, implikacją, pedłużeniem domyślnym; z poszególnych
legitymacji o bytach poza nimi obecnych można było i teba było
wnosić tak właśnie, jak się z rosochatego cienia wnioskuje
o dewie, słońcu, prawach optyki, nieba i ziemi. Dalej, podobnie
trochę jak antypowieść z drugiej połowy XX wieku, całą uwagę
koncentrując – jej prekursor bezwiedny – na pedmiotach, w mym
ascetynym uniwersalizmie poszedłem dalej niż antypowieść,
której nie pisałem nawet, ponieważ – w ostatenym
samoogranieniu – wystawiałem jedynie formulae in blanco!
Czyniąc zaś to, rezygnowałem nie tylko ze staroświeckich opisów
tła pyrodniego bądź urbanistynego, z psychologii postaci,
z tradycyjnych wątków i perypetii, zbędnych powikłań
fabularnych, ale z całej anachroninej już werbalistyki literatury,
od zdań poynając, a na pydawkach i pysłówkach końąc;
żadnych, ni starych, ni nowych, nie używałem schematów, nie
cytowałem myśli trafnych ani pekornych powiedzeń, bijąc
pieęciami, grafionem, zębatką za każdym razem w samo sedno
tylko – albowiem dzięki rezygnacji tak wszechstronnej,
pominięciom równie totalnym udowodniłem, że świat cały można
wypowiedzieć mileniem!
Polot mój kancelaryjny do tego prowadził, że nie dawały się owe
papiery uszeregować wzdłuż jednej jakiejś osi asowej, albowiem
pewne trwania (dynastyne na pykład) reprezentowane były
mnogimi, już to równoległymi, już to wichrowatymi wersjami, inne
zaś układały się w wielowymiarowe aż archipelagi. Na lekcjach
matematyki i łaciny, kiedy pod panującym na nich rygorem nie
mogłem działać, udając posłuch profesorskiemu wykładowi,
w myśli peliałem szeregi wystawionych w tym dniu legitymacji,
delektując się z wolna kalejdoskopowymi całościami, na jakie się
składały – ułożone w ciągi napemienne, wzdłuż których
wyobraźnia mogła nabudować nieskońoną ilość wariantów
konkretnego pebiegu wydaeń.
Czym się w ogromie tego uędowania mojego nie gubił? Nie
prowadziłem pecież żadnych kaotek ewidencyjnych, działając
za momentalnym podszeptem geniusza formy, nie znałem więc
dróg w stwoonym z papierów labiryncie i e w tym tylko, y
błądziłem z należytym rozmachem. Pomyłki jednorazowe byłyby
kancelaryjnymi po prostu, błąd drobny jest trywialny, to kleks
na fotografii Bytu, lokalna skaza jego wizerunku wiernego, więc
doskonale wtórnego. Dopiero gmach błędów, należycie
skomplikowany, stać się może mieszkaniem dla ducha, siedzibą
znaeń autonominych, budowlą od pierwowzorów coraz mniej
zawisłą, wersją zjawisk wyzwoloną od naturalistynego dyktatu
– jednym słowem, nową, opozycyjną wobec danej, Redakcją
Istnienia. Kulminacją błędu jest, e już jasna, system filozofiny,
yli propozycja waości, za które wao żyć i umierać. Oto droga
wzwyż, wzdłuż której nieporozumienie staje się objawieniem,
kłamstwo koturnowe – eposem, gwa logice zadany – poezją,
a uporywość trwania w błędzie – najwyższą wiernością, do jakiej
zdolny jest łowiek.
Mam nadzieję, że warunki owe ełniłem moją papieromachią
gimnazjalną. Wystawiałem papiery zredagowane tak głupio,
że głupstwo ich w pewrotność urastało (jak wtedy, gdy
iskowcom pewrotów pałacowych pydzielałem legitymacje
i pełnomocnictwa królobóje), tak logice urągające, że – tracąc
wszelki sens potony – lirynego nabierały, pląąc numeracje
dynastyne, tasując katownie, skarbce, sztaby i regulaminy,
wyzwalałem e z oków fizynych pesteni i asu,
a zapeając jednymi dokumentami innym, łbami zdeając
paragrafy, cofając koronacje, porody, kaźnie, jednym słowem –
dopuszając się z ystego rozpędu zbrodni Crimen Læse
Legitimationis, stwaałem szanse już eschatologinej wykładni
dramatów służbowych. Zapewne, były owe eności tylko
śladami ręki pieętującej, która w automatynym transie działała,
w oszałamiającym upojeniu, wszelako bystra pychylność
domniemanego odbiorcy mogłaby nie tylko uładzić cały ów
bałagan, ale nadać mu nowy, już piekielny sens, że nie
pypadkowe to lapsusy, ale sejsmogramy bojów tajnych,
sugerujące, iż nawet wewnąt Biur samych nie panuje totalna
jednomyślność i zgoda, ale że i tam zmagają się z sobą skrycie
antagonizmy okrutne i namiętności zdradzieckie, że jedne Biura
podkopują się chyłkiem pod uprawnienia innych, że i najwyższe
nie panują samowładnie nad Pieęcią Główną i kręgami
pydanych jej, niższych, le krążą wokół niej, wokół nich,
w sepieniu i pomieszaniu zaciekłym, a te milące obroty walk
uędniych upodabniały się – pez bezwyjściowość swoją
i bezapelacyjność – do wiekuistego wirowania światów.
A ponieważ nie tylko błądziłem na potęgę, ale i powtaałem się
wciąż w dokumentach swoich, asystowały kreacji dwa duchy
szalenie nowoesne – Niejasność z Nudą poołu.
Dlaego jednak – yta ktoś – śmiem domagać się takiej
pychylności odbiorej wobec gryzmołów tłustego gimnazjalisty,
pecież i ża nie powinien pebierać miary? Odpowiem: już
nazbyt wstydliwie niezbędność absolutną pychylności ludzkiej
pemilamy, mówiąc o sztuce, bo zarówno wychowujemy, jak
i wychowywani jesteśmy w peświadeniu, jakoby dzieła
nieznanie tylko różniły się od grabi w półmroku leżących. Ten, kto
na nie nastąpi, dostanie w łeb, aż go jasność nagła omroy, i nie
inaej ma być z dziełem znakomitym: tego, kto się doń weźmie,
nagły, choć nieodziewany trafi zachwyt. Szlachetne to kłamstwo
tak jest rozpowszechnione, że gdy parę lat po opisanych tu
rawach musiałem uciekać ped gestapo, ze „alonego”
mieszkania, zostawiając wśród ey osobistych zeszyt z wierszami
wykaligrafowanymi, do żalu za stratą, jaką poniosła kultura
narodowa, domieszało się twarde pekonanie o owym udae
estetynym, jakiego musieli doznać ci z tropicieli moich, któy
znali język polski. Jakiś as potem, zmądały, rumieniłem się już
na to womnienie, ale dlatego tylko, że doszedłem okropnej
grafomańskości moich sonetów i oktaw – jakości więc ich haniebnej
wstydziłem się do rumieńca, nadal jesze nie rozumiejąc, że jakość
poezji nie miała w tej sytuacji żadnego znaenia. Inaej
wyglądałby nasz świat, gdyby można wpływać w nim na dusze
gestapowskie niechby i genialną poezją. Zgwałcić sztuką nikogo się
nie da – zachwycamy się nią, jeśli godzimy się być zachwyceni.
Na to, co stanowi wtedy element wzajemnego dopingu, padania
na cudze kolana i licytowania się w żyrowanych zachwytach, a więc
szalbierstwa i załgania zbiorowego, otwoył nam już oy
Gombrowi, ale jest tam coś nadto, i to w lepszym gatunku,
mianowicie talent ytelniy. Odytać Kopciuszka jako bajkę
cnotliwą potrafi byle dziecko, ale jakże bez wyrafinowania i Freuda
dopatyć się w nim baletu perwersji pez sadystę stwoonego dla
masochistów? Pytanie o to, y rośność tkwi w bajce
zakamuowana, świady dziś tylko o naiwności pytającego.
Niechybnie będzie potem twierdził, że detektyw Robbe-
Grilletowski z Gum jest paaem swego emiosła, bo taka jest
wymowa dosłowna utworu, a nieójność zachowania się Hamleta
wynikła z pejęcia pez Szekira zbyt wielu rozbieżnych
elementów z popednich wersji tego dramatu. Za całą odpowiedź
teoretyk nowoesności pokaże palcem niebo, na którym – jeśli
ey brać literalnie – gwiazdy porozmieszane są jak groch
z kapustą, a pecież dobe wiadomo, że układają się w zodiakowe
postaci bogów, zwieąt i ludzi. Bo też w ogóle możemy dzieło
uszlachcić bądź skazać na płaskość samym jeno ustawieniem
na scenie, ducha naszego w asie lektury, takiego tła, jakie mu
pypoądkować raymy. Nie jest to bierne tło, ale układ
odniesienia, w którym patyk nienaturalnie petrącony może okazać
się starojapońską stylizacją gałęzi, a wyszerbiony kamień – eźbą
materializującą ducha naszych pękających asów. Więc w tym
samym miejscu „błąd!” można kyeć, „inkonsystencja!”, albo
na odwrót – „genialny dysonans!” – „otchłań, pez rozmyślne
pęknięcie skorupy związków loginych ukazana!”. Zapewne, nie
każdy pozwala sobie na arbitralne pypoądkowanie dziełu tła
całkiem nowego, zajmują się tym ecjaliści, któy ęsto też sami
z siebie co i jak nie wiedzą, więc stąd ory, zwady i narady, a także
kłopoty rosnące, bo ayści coraz niewyraźniej nie to, że pół, ale już
ćwierćgębkiem swoje cedzą, aby płody wysiłków ich
kalejdoskopami semantynymi się stawały. Zapewne – gremia
i geruzje niezbyt są jesze pychylne kreacyjnym poynaniom
gimnazjalistów, ale skoro znamy już mechanizm zjawisk, wolno
nam pynajmniej na równych z innymi prawach zabiegać
o pychylność żyliwą, i to nie we własnym tylko interesie,
podejewamy bowiem istnienie – w głębi zakuonych bibliotek –
wielu nieodkrytych Canettich i Musilów, wielu dzieł, które nigdy
się do świetności nie zbudzą, jeśli im w pedstawiony osób nie
pomożemy.
Ale tego wszystkiego nie wiedziałem, dwunastoletni.
Skrupulatny w zawężaniu uprawnień, monarszych nawet, sam
bezimienny w tej pracy mrówej, znikałem w stwoonym dziele,
nie pekraałem miary, nie dopuszałem do inacji Papierów,
a dzięki tak bezwzględnie praktykowanej skromności sakralne
zealałem z realistynym. Sakralne, ponieważ założyłem
odruchowo, że na Poątku była Legitymacja; realistyne, ponieważ
działania te wyszeptywał mi sam Genius Temporis. Jeżeli zatem
majaył mi gdzieś nawet Wszechdowód Osobisty, Najjaśniejszy
Papier, ciężki od pieętujących go erwonych słońc woskowych,
cały w girlandach wielobarwnych sznurów, poęty Summis
Auiciis Chaosu, w którym paragraf i kaoteki krążyły jesze
w stanie wolnym od Drabiny Służbowej (tej, co w innym
kontekście stała się Drabiną do Niebios), odtrącałem od siebie tę
pokusę, te rojenia świętokrade, chętkę łapywego wdarcia się
w Sedno, jak gdybym peuwał daremność podobnego zamachu,
próby skazanej z góry na niepowodzenie, i tylko upay
w drobiazgowym uszegółowianiu, roniąc w toku uędowania to
plik asygnat na sto worów grubego piachu złotego na okaziciela
(tak, ale tylko tego, który zarazem okaże Pełnomocnictwo Rangi
Piątej), to znów książekę, zeszytą srebrnym drucikiem, Kata II
Kategorii, łąąc na swoim pulpicie Byt z Powinnością, pod osłoną
murka podręników podniosłem mawą z natury i jałową
ynność biurokratyną do rangi ayzmu. Wzbiłem się
na skydłach legitymacji nad szary padół i w swobodnym już
szybowaniu wyrywałem z niebytu światy nieobjęte jednym
ruchem pióra i dotknięciem zębatki budzikowej. A peto, mając lat
tynaście nieełna, stwoyłem, skyżowawszy literaturę
z plastyką (obydwu wszak teba dla kreowania dokumentów),
nowy kierunek, mianowicie legitymacjonizm – to jest twórość
sakralno-biurokratyną z dwójpatronem metafizynym,
domyślnym, świętym Piotrem i Policjantem w jednej osobie,
bo legitymacja po to jest pecież, by ją komuś okazać.
Nie wieyłem, e prosta, w dzieło moje – wszak bawiłem się
tylko na lekcjach historii, geografii, a nawet, o hańbo, polskiego...
a jednak... Nigdy nikomu nie pokazałem ani rożka najmniejszego
tych papierów moich i w taki wprawiłem się stan ducha,
że gdybym znalazł, dajmy na to na ulicy, legitymację na okaziciela
uprawniającą do wykopania skarbu od Góry Piaskowej, może
i oszalałbym z radości – le nie ze zdziwienia... Albowiem – bardzo
trudno mi to wyrazić – było trochę tak, jakbym wiedząc, że nie
produkuję Papierów Prawdziwych, zarazem uł, że – jednak – jakiś
blask Prawdy na nie pada. Że to nie jest całkiem i doskonale
bezsensowne wszystko, chociaż równoeśnie jest takie – ale tylko
dosłownie: wiedziałem pecież, że nikt na asygnaty moje nie
wypłaci nie to, że kubełka rubinów, ale grosza złamanego; le jeśli
nie stwaałem owych bęących waości, kreowałem inne jakieś.
Jakie? Waości w sobie, jak katedry Orvieto i Sieny, które ateusz
usiłuje pomniejszyć jakoś, aby je znieść mógł, powiadając, że są
bardzo dużymi budynkami, pręgowanymi arno i biało
na pemian, jak pasiasta pidżama... Zapewne – nieskońenie
łatwiej można było wyśmiać i do zera zredukować moją katedrę,
która nie była aż tak jak tamte materialna – nie wskutek
nietrwałości budulca, a jedynie pez to, że tamte po prostu są,
a moja była tylko pyrównywaniem. Albo – jak by ekł już
wółesny cybernetyk – analogowym modelem wieloznanym
relacji, jakie się dają w świecie wyróżnić. Ale tego to już doprawdy
nie mogłem ani dojść, ani zrozumieć. Czując pez skórę, że nikt się
ey, jakich ja nawet wyrazić nie zdołam, sam nie domyśli,
a dojy tylko mój infantylizm, milałem, chroniąc Tajemnicę.
Dzieła owego okresu pepadły, niestety, nawet najcenniejsze, jak
dekret w rawie Gimnastyki, z tłooną dwugroszówką serią
adkich Małych Pieęci, wzmocniony kawałkiem żóego
sznurowadła, które odciąłem od bucika na dużej perwie, jak
zezwolenie brania Upatonych w Niewolę, drukowane Czerwonym
Szyfrem, z hasłami odniesionymi do Klua Tajnego I Klasy
(o szyfrach wiedziałem głównie dzięki Pygodom dobrego wojaka
Szwejka). Dzieła pepadły, ale droga pozostała – jako tyle
obiecujący, tak wyraźnie ukazany kierunek.
Ponieważ całą moją kancelarię tak rozbudowaną uruchamiałem
wyłąnie w gimnazjum (szkoda mi było na to asu w domu –
zresztą nie miałbym po prostu dość cierpliwości, żeby tak siedzieć,
a w klasie wszak musiałem), intensywne te prace nie uszuplały
domowego asu. Bardzo dużo wtedy ytałem. Pamiętam będącą
niejakim peuciem science fiction Wyę Mędrców Buyno-
Arctowej; jakoś nie doszedłem do tego, aby pełożyć tę powieść
ogromną na legitymacje.
Będzie teraz pewno zrozumiałe, że jako chłopiec tak zapracowany,
a pez to roztargniony, pełniąc funkcję skarbnika w szkolnym
samoądzie, nie mogłem nigdy zbilansować kasy i ojciec musiał mi
dokładać do niej złotego albo i dwa miesięnie. Nie
defraudowałem sum ołenych, po prostu groszowe składki
mieszały mi się jakoś z worami złota i pakami brylantów, którymi
nieustannie dyonowałem, a powstający z tego bałagan prowadził
do deficytów budżetowych.
Pilnując, jak prawdziwie powołany biurokrata, godzin
uędowych, nawet nie zaglądałem w domu do legitymacyjnych
papierów. Między korepetytorem, Francuzką i kolacją zajmowałem
się twórością zupełnie odmienną: robiłem wynalazki. W szkole
w ogóle o nich nie myślałem, zaabsorbowany biurowością, z domu
natomiast jak za peuceniem zwrotnicy wszystkie moje myśli
ruszały w nową stronę; nie miałem z tym najmniejszych doprawdy
kłopotów. Trudno mi też byłoby powiedzieć, które z obojga zajęć
uważałem za bardziej doniosłe – byłem jak mężyzna mający dwie
naraz kobiety, który umie doskonale podzielić siebie między obie
kochanki; tu i tam byłem szery, jak on, oddawałem się ey cały
i lekki, ponieważ wszystko bardzo sobie dokładnie rozplanowałem
albo raej, bo się samo wszystko wybornie ułożyło. Wracając
do domu, wiedziałem, gdzie mam wstąpić, żeby kupić drut, klej,
parafinę, śrubki, papier ścierny, py ym, jeśli pensyjka nie
wystarała, naciągałem albo hojnego z natury wuja, brata matki,
też, jak ojciec, lekaa, albo kombinowałem. Wuj, którego zresztą
nazywałem po imieniu, prawie jak kolegę, miewał pystępy
szodrobliwości, które nie podobały się rodzicom. Kilka razy
dostałem od niego pięciozłotówkę z Piłsudskim, której nie
wkładałem do pularesu-podkówki, ale na wszelki wypadek w ogóle
z garści nie wypuszałem. Pamiętam, jak idąc pez miasto,
ze otniałą w garści monetą, ułem się zamaskowanym Harun ar-
Raszidem, a mój wzrok, odbijający się o witryny sklepów, zmieniał
w błyskawinych ułamkach sekund srebrny kruszec na niezlione
ilości wystawionych ey, na razie jednak żadnej nie byłem
skłonny udzielić łaski zakupu, stwardniały wewnętnie w nagłym
skąpstwie milionerskim. Z reguły inwestowałem ów majątek
w wynalazki, które, całkiem jak u prawdziwych wynalazców,
umiały każdą sumę pochłonąć bez śladu – i bez rezultatu. Jako
twóry uędnik byłem okojny, ponieważ namiętne uędowanie
nie jest możliwe, technika natomiast paliła się we mnie gorącym,
świętym płomieniem. Składałem jej krwawe ofiary z palców stale
broących, pooklejanych plastrami, upay w klęskach,
ze złamanym sercem i paznokciami nieraz, ale wciąż odzyskujący,
z nowymi pomysłami, nową nadzieję. Długo budowałem silnik
elektryny, podobny zewnętnie do starej parowej maszyny Watta
z balansjerem; zamiast cylindra z tłokiem miał cewkę elektryną,
której pole magnetyne wsysało do środka żelazny pręt. Specjalny
perywa posyłał w jej uzwojenia impulsy prądu. Był to, jak się
potem okazało, wynalazek wtórny, bo podobne motory już istniały,
a raej, pestały już istnieć, jako niepraktyne, niewydajne i zbyt
wolnoobrotowe. Ale to oywiście nie ma znaenia. Wiem,
że wykazałem wówas, po raz pierwszy chyba, nadzwyaj
długotrwałą zaciekłość i pekonstruowywałem ów prototyp
dziesiątki razy, nim wreszcie ruszył! A kiedy uynił to, niezgrabny,
poskręcany z fragmentów blachy wyproszonej u blachaa (który
miał mały zakład w naszej kamienicy), wśród plątaniny
pewodów, plam olejowych, alonych bateryjek, rupieci oraz
młotków i szypiec (ledwo obeschła na nich krew masakrowanych
niedawno wcale zabawek), siadłem i patyłem na zgytliwe,
powolne, nie całkiem regularne obroty, na wahanie się dźwigni,
na małe iskierki u perywaa, brudny, zmęony i triumfujący.
Jeśli chwaliłem się później demonstrowaniem motoru
domownikom, robiłem to, co zrobiłby na moim miejscu każdy
chłopiec; ale najważniejsza była jednak owa chwila, kiedy ełniło
się, dokonany został akt twóry, i nie miałem już nic do roboty –
motor szedł, utykając, chyba do zmiechu, a ja tylko patałem.
Była to, jeśli tylko się nie mylę, satysfakcja bardzo szególna,
niewymagająca podas swego trwania żadnych pochwał
z zewnąt, żadnych świadków nawet. Nikt nie był mi potebny,
ponieważ stało się. Watt ani Stephenson nie mogli zaznać peżyć
bardziej intensywnych. Rze jasna, to dokonanie nie mogło
wystaryć. Łaknąłem nowych. Bardzo długo i cierpliwie
zajmowałem się elektrolizą wody, dosypując do niej
najrozmaitszych substancji, nie w nadziei, że na elektrodach ukaże
się kiedyś złoto. Nie tylko wiedziałem, że tak się nie stanie, ale nie
na złocie mi zależało. Chodziło o stwoenie substancji w ogóle
nieistniejącej; zdrapywałem brunatne, rude, szare proszki z elektrod
i starannie chowałem je do pudełek. Pekonałem się wreszcie,
że moje wiadomości są bardzo niedostatene. Zaąłem bardziej
systematynie budować elektryne aparaty, mając za pewodnik
grubą książkę niemiecką, drukowaną gotykiem, Elektrotechnisches
Experimentierbuch. Wprawdzie od dwóch lat uyłem się już
w gimnazjum niemieckiego, ale nie umiałem peytać w tym
języku, to jest zrozumieć, ani jednego zdania. Zaąłem więc
rozłamywać niemiecki tekst z pomocą słownika, trochę jak
Champollion hieroglify egipskie – była to syzyfowa robota.
W każdym razie dała rezultaty, ponieważ pestudiowałem w końcu
ową książkę od deski do deski i zbudowałem maszynę Wimshursta
oraz induktor Ruhmkorffa. Kochałem się bowiem, dla zagadkowych
powodów, w potężnych elektrynych wyładowaniach. Byłem
bardzo niepoądny z natury, ogromnie niecierpliwy, niedbały,
i tym dziwniejsze, że potrafiłem zdobywać się na samozaparcie,
na mułowate powtaanie prób, kiedy dziesiątki ich nie dawały
żadnego rezultatu. Dwa razy powtaał się wielomiesięny,
krwawy trud – krwawy dosłownie, bo palce, kostki rąk miałem –
niezgrabny manipulator – pokrojone, powiązane brudnymi
bandażami, kiedy nawijałem na lepione pez siebie małe
papierowe cewki kilka kilometrów uzwojeń, każdą ich warstwę
zalewając parafiną, pekładając woskowanym papierem, a jesze
goej szło z maszyną elektrostatyną, ponieważ nie mogłem
zdobyć właściwego materiału na jej tare. Najpierw próbowałem
wykoystać w tym celu stare gramofonowe płyty pochodzące
z kinematografu, jednostronnie nagrywane, o średnicy bodajże
60centymetrów, ale okazały się na nic. Na koniec dostałem płyty
z bardzo starej i niedziałającej już maszyny Wimshursta, wyciąłem
z nich mniejsze płyty laubzegą, oducając pozieleniały od starości
ebonit beżny, toyłem je na motorku elektrynym w chmurach
śmierdzącego dymu i arnego kuu, który właził we włosy, oy,
zęby, za paznokcie. Ostatenie maszyna została zbudowana.
Zabawne, że zarazem miałem wciąż kłopoty na robotach ręnych,
ponieważ wszystko, co tam robiłem, było trochę kywe, chwiejne,
niedbale wykońone, i stale groziły mi tam złe stopnie.
Potem zbudowałem jesze transformator Tesli i napawałem się
nieziemskim pałaniem próżniowych rurek Geisslera w polu
wysokiego napięcia. W owych asach miejscem obleganym stał się
mały sklep z naukowymi pomocami w pasażu Hausmanna.
Pamiętam, że niewielka, ale o ileż doskonalsza od mojej maszyna
Wimshursta kosztowała tam 90 złotych – była to cena ubrania.
W lata później, na pierwszym roku medycyny, pierwsze pieniądze,
jakie w życiu otymałem – stypendium w Instytucie Medynym
(był to rok 1940) – obróciłem w całości na zakup rurek Geisslera.
Moja maszyna Wimshursta działała jesze wtedy. Pepadła
dopiero po wybuchu wojny w 41 roku.
Zajmowałem się też teorią. To jest miałem plik zeszytów,
w których zapisywałem wynalazki ze „szkicami techninymi”.
Niektóre pamiętam. Był tam pyądzik do rozcinania ziaren
gotowanej kukurydzy, aby py jedzeniu łuski pozostawały
na kaanie, samolot w kształcie olbymiego paraboloidu, który
miał latać nad chmurami, gdzie skupiane tym paraboloidalnym
wklęsłym lustrem promienie słońca zamieniały wodę zbiorników
w parę napędzającą turbiny śmigieł; rower bez pedałów, na którym
jechało się, „galopując” – jak na koniu, siodełko chodziło jak tłok
w cylinde w rurce pustej, a popychany pez nie zębaty tpień
miał obracać napędzające koło zębate; źródłem ruchu był więc
ciężar siedzącego, który miał unosić się i pysiadać jak
w stemionach. W innym rowee był napęd na pednie koło,
dzięki temu, że kierownica poruszała się wahadłowo na boki,
połąona drążkami z mimośrodem jak w lokomotywie. Było tam
auto, w którego silniku rolę zapłonowych świec pełniły... kamyki
od zapalniek. Było i elektromagnetyne działo – zbudowałem
nawet mały model, potem okazało się, że już dawno pede mną je
ktoś wymyślił. Wiosło z łopatką o kształcie parasola, które pod
wpływem oporu stawianego pez wodę samo na pemian
otwierało się i zamykało. Największym moim wynalazkiem była
niewątpliwie pekładnia planetarna, wynalazek tak samo
wprawdzie wtórny jak wiele innych, tyle że mnie nieznana była
nawet jego właściwa nazwa, ale konstrukcja ta była pynajmniej
realna; używana jest i do dzisiaj. Nie obyło się też, e prosta, bez
rozmaitych modeli perpetuum mobile, których powymyślałem
kilkanaście. Miałem zeszyty poświęcone wyłąnie konstrukcjom
samochodowym – na pykład w jednej tery małe silniki
trójcylindrowe, na wzór lotniych, osadzone były w obręach kół;
wariant tego pomysłu został wykoystany realnie, tylko zamiast
silników alinowych zamontowano wewnąt kół samochodu
elektromotory. Pamiętam jesze silniki dwutłokowe, a nawet coś
w rodzaju rakiety, którą miał napędzać rytminie powtaający się
w alinowej komoe wybuch gazów; od razu o tym też wynalazku
pomyślałem, peytawszy w roku chyba 44 y 45 o mechanizmie
niemieckiej broni odwetowej V-1. Oywiście nie znay to, abym
wynalazł V-1 ped Niemcami, po prostu sama zasada
funkcjonowania była nieco zbliżona.
Ponadto projektowałem różne machiny bojowe – jednoosobowy
ołg, coś w rodzaju stalowej płaskiej trumny na gąsienicach,
z karabinem maszynowym i motocyklowym silnikiem, ołg-pocisk,
ołgi poruszające się na zasadzie śruby, a nie dzięki ruchowi
postępowemu gąsienic (są już takie traktory), samoloty mogące
pionowo staować dzięki pemieszaniu silników, raz
napędzających, a raz ciągnących pionowo w górę – i mnóstwo
innych, wielkich i małych machin, uądzeń, wypełniających duże
arne zeszyty, a także mniejsze, oklejone papierem marmurkowym.
Rysowałem poądnie, ale naturalnie z fantastynymi metrykami,
na których figurowały zmyślone dane libowe i inne ważkie
techninie szegóły.
Zarazem rosła moja biblioteka, obfitując coraz bardziej w książki
popularnonaukowe, rozmaite Dziwy Pyrody, Tajemnice
Wszechświata, więc równolegle zapełniały się inne zeszyty, w tych
projektowałem nie maszyny już, ale zwieęta; pełniąc, per procura,
rolę zastępcy ewolucji, jej konstruktora naelnego, planowałem
rozmaite okropne drapieżce, pochodne znanych mi brontozaurów
y diplodoków, z tarami rogowymi, piłowatymi zębami, rogami,
a nawet usiłowałem pez as dłuższy wymyślić zwieę, które
by zamiast nóg miało koło, py ym taki byłem sumienny,
że zaąłem od rysowania jego szkieletu – ażeby wyobrazić sobie,
jak by powinny się pedstawiać w materiale ścięgien i kości
elementy pożyone z lokomotywy.
Rozpisując się tak szeroko nad moimi pracami konstruktorskimi
w niższym gimnazjum, pedstawiając odkrywanie od dawna
znanych Ameryk, z podkreśleniem trudu, jakiego te ciężkie roboty
wymagały, nie zapominam o tym, że wszystko to było pecież
zabawą. Oporów do pokonywania pyaałem sobie sam,
mieyłem siły na zamiary, nieraz zbyt optymistynie,
bo odnosiłem też porażki, na pykład, kiedy usiłowałem powtóyć
Edisona i zbudować fonograf, a chociaż wypróbowałem wszelkie
możliwe rodzaje igieł, membran, wałków do ciasta, wosków,
parafiny, staniolu, chociaż do ochrypnięcia naweszałem się nad
tubami moich kolejnych fonografów, nie udało mi się doprowadzić
do tego, aby któryś skwitował tak cierpiętnie wysiłki choćby
jednym słabiutkim skeknięciem utrwalonego głosu. Ale,
powtaam, było to zabawą; wiedziałem o tym i nawet zgadzam się
dzisiaj z sobą, dwunastoletnim, w takim osądzie, z kilkoma
zasteżeniami. Epoka dewastacji, niszenia pedmiotów, jakie
wpadały mi w ręce, nie peszła w następną, konstrukcji, osobem
nagłym a nieodziewanym. Połąył je okres pejściowy, teraz,
jak mi się zdaje, ciekawszy, jako fenomen, od nich obu – prac
pozorowanych. Tak więc budowałem pez dłuższy as – ped
wielkimi ynami techninymi – aparaty radiowe, stacje nadawe
i odbiore, które działać ani nie mogły, ani nie miały. Złożone
ze starych szpulek od nici, alonych lamp i kondensatorów,
z grubego miedzianego drutu, opatrywane możliwie znaną ilością
poważnie wyglądających gałek i pokręteł, montowane
na desekach, w blaszanych pudłach po herbacie, jeśli, jako
naturalistyne, pozorujące kopie prawdziwych radioaparatów nie
zadowalały mnie swym wyglądem, jeżeli nie dość mi imponowały,
w instynktownej potebie zasygnalizowania ich ważności
wtykałem między owe plątaniny kunsztowne tu jakąś blaszkę
świecącą, tam jakąś ecjalnie powykręcaną rężynę z budzika,
nasycając budowane póty, aż zmysł niewiadomy podpowiedział
mi, że już dosyć, że wymową pseudoaparatura rostała mym
wymaganiom. Jesze raz powtóę: bawiłem się. Niemniej, dziwnie
podobne do moich ówesnych konstrukcje można znaleźć dzisiaj
na wystawach plastyki. Byłżebym prekursorem także i na tym
polu? Myśl nazbyt już schlebiająca, tym bardziej że pypominam
sobie niedawną pygodę na wystawie eźby abstrakcyjnej.
Centrum ekozycji zajmowały pałubiaste i preclowatodziurawe
antytorsy i antyakty, na ścianach zaś wisiały collage (y nie można
nazwać ich po prostu sklejankami) różnego formatu i pochodzenia.
Pechodząc obok napiętych na sztalugi, zupełnie ystych płócien,
podpaych tylko w paru miejscach od tyłu kołekami, że się
peścieradlana płaszyzna załamywała geometrynie, obok
oprawnych w ramy zlepków form
szarobrunatnozielonkawozgebnych, w których dociekliwe oko
tylko całkiem z bliska mogło wykryć genealogię twoywa –
utożsamiając jakieś stępy sieci znieruchomiałej pod mastyką y
klejem, ostrużyny metalowe, blaszki rężyniaste – stanąłem
w pewnej chwili ped kolejnym ekonatem. Był wcale okojny,
jakby twórca jego już wstępne zamieenia swe osadził tłumiącym
powściągiem; dzieło owo posiadało rodzaj ramy prostokątnej
wykonanej z blaszanej listwy; mniej więcej w dwu piątych
odległościach od begu dolnego, w proporcji złotego cięcia zatem
pekreślała je niedbale pymocowana sztabka, rodzaj zwornika,
a nad ową linią główną rozpościerała się jałowa płaszyzna blachy
starej do zgybiałości, z tema prawie symetrynymi otworami
pośrodku; wywiercone na wylot ziały w pustkę, otoone, każdy,
rodzajem smagłosiwej aureoli. Istne gwiazdy oślepłe, dziury
po słońcach wybitych! Myślałem jesze o technice szególnej,
jakiej użył aysta, aby tak naturalnie opylić otwory blednącą
otoką coraz słabszej, w niebyt z wolna cofającej się opieliny,
o kunszcie, z jakim całą płaszyznę blachy wyżaył, była bowiem
zarazem zglejowana i miejscami szorstkogruzłowata od działania
płomieni; szukałem tedy tabliki z nazwą tego studium i autorskim
imieniem, ale nie było jej; aż, zamrugawszy raptownie oami,
zorientowałem się, że zaszło nieporozumienie. Wystawa mieściła
się w dużej – pięknie sklepionej – piwnicy, ekonaty wisiały na jej
ścianach nieotynkowanych i jak zwykle w takim miejscu, tu
i ówdzie tkwiły we wnękach cegły dwiki pewodów
kominowych. Stałem właśnie ped takim szybrem, pyrdzewiałym
i opatonym w rygielek nadwichnięty. Natychmiast też estetyna
łuna, jaka biła dotąd w moje chętne oy z owego szybra, pyćmiła
się, gasnąc, on, zdemaskowany, uskromniony nagle, stał się
banalnym blaszyskiem kominowego pewodu, a ja w niejakiej
konfuzji oddaliłem się dosyć szybko z tego miejsca, aby ped
dziełami już autentynymi na powrót wprawić się w odpowiedni
stan, to jest dostroić ducha do wymagań stawianych pez
abstrakcyjną twórość.
Rozważywszy ową pygodę, doszedłem do wniosku, że nic nie
było w niej hańbiącego; jeśli ktoś, to nie ja ponoszę
odpowiedzialność za łatwy ześlizg w omyłkę. Nie takie ey
widywało się na podobnych wystawach; pamiętam też, jak pewien
znawca, miłośnik prawdziwy, choć, lojalnie pyznaję, odrobinę
krótkowzrony, na innej wystawie pośród linie prezentowanych
brył i bul szarych kamiennie bądź gipsowo białych ruszył nagle
energinym krokiem ku pewnemu postumentowi, tuż py wyjściu
stojącemu, skąd szególnym kolorem i walorem ciągnęła oko
niewielka obrotowa bryła o lotach rytminych powiechni.
W pół drogi zamarł, drgnął i powoli zawrócił, była to bowiem
zwyajna chałka, pytlowany wytwór piekarski, który pani pełniąca
obowiązki kasjerki położyła na pierwszym bliskim miejscu, udając
się po herbatę. Cóż się więc takiego dzieje właściwie ze sztuką,
że dopusza możliwość równie humorystynych pestawień?
Czyżby dostarycielem jej aktualnie modnych produktów mógł być
zarówno kominia, pieka, jak i bawiące się dziecko? Rze nie jest
aż tak prosta. Dawny aysta produkował pedmioty niezbędne
ołenie; były to naędzia usług, co prawda swoistych,
bo pomagały zmarłym penosić się do wieności, zaklęciom –
dokonywać się, modłom – zyskać liturginie nakazaną pełnię,
kobiecie bezpłodnej – poąć, bohaterowi – otymać sakralne
wyróżnienie. Estetyność owych naędzi była ich składową,
dopingującą działanie, womagającą je, le nigdy – dominantą,
samodzielnością pozaużytkową. Miał więc aysta wyraźne swoje
miejsce w gmachach metafizyki religijnej y państwowej, był
inżynierem wykonawcą tematu, ale nie jego autorem; autorstwo
bowiem tematyne pypisywano Objawieniu, Absolutowi,
Transcendencji; stąd bariery srogich ogranień, o których tyleśmy
mówili, stąd także – tautologiność sztuki ówesnej, która nie
mówi wszak nic nowego, ponieważ powtaa treści na pamięć,
doskonale znane: Ukyżowanie, Zwiastowanie, Wniebowzięcie, akt
płodzenia w symbolach priapinych, walkę Arymana z Ormuzdem.
Osobowość swą, geniusz niepowtaalny, aysta, aby tak ec,
pemycał w głąb płócien y eźb i oay, tym potężniejszy
talentem, w im większym stopniu wynalazość jego umiała mimo
niewolnego podpoądkowania się liturginej recepcie,
w szupłym polu dozwolonego, to znay – nieskodyfikowanego
do końca – ujawnić swoją obecność, niezlionymi – pecież –
osobami. Mógł bowiem i rozruszyć nieznanie skamielinę
dogmatu, rozedrgać ją, nadać jej rezonans, mniej y bardziej
aluzyjny, ze wółesnym światem realnym, mógł, na odwrót,
ukryć siebie w dziele systemem dysonansów, zgytów ledwie
wyuwalnych, a pecież obecnych, w których to interpretacjach
możemy się zresztą dzisiaj mylić całkowicie, ponieważ to, co dla nas
jakby już rozmyślnie naiwne, humorystyne nawet w jakichś
postaciach świętych wesnogotyckich, wcale nie musiało być takie
dla żyjących podówas ludzi. Co prawda chętnie obejałbym minę
niejednego z owych twórców, kiedy sam na sam obcował
z powstającym obrazem. Ten szmugiel osobowości w obręb
dogmatyki metafizynej wydaje mi się rawą fascynującą,
peuwam bowiem w linych arcydziełach obecność aktywną
twórcy jako pewrotność swoistą, jako podświadomością może
tylko dawkowane mikroskopijnie bluźnierstwo, którego szypta
jadowita właśnie potęguje jesze, paradoksalnie, oficjalnie świętą
wymowę tematu. Ale teba o tym zamileć, tu pynajmniej.
Epoka minęła, dom metafizynej niewoli runął pod pchnięciami
techninej cywilizacji i aysta okazał się straszliwie wolny. Zamiast
dekalogu tematów – nieskońoność świata, zamiast objawienia –
poszukiwanie, zamiast nakazu – wybór. Powstają ciągi ewolucyjne:
akt dosłowny, akt z gruba ciosany, kamienne uogólnienie ciała,
napomknienie o nim – geometryne, fragment, odrąbek, ruina
torsu y głowy, nareszcie – ktoś nad wyschłym łożyskiem eki
wyróżnia pewien głaz z miliarda otoaków dla szególnej formy
i niesie go na wystawę. Obróbka nie jest koniena, skoro wystary
selekcja. W ten osób – niechcący jak gdyby – od losu jako
Opatności Wszechwiednej pechodzi się do losu jako teorii
statystynej, ślepego skotłowania sił obrabiających głazy
w enym nurcie, od Stwórcy Świadomego do stwórego trafu,
od Konieności do Pypadku.
Nie tylko aysta cierpi od nadmiaru swobód; odbiorcy są w nie
lepszej sytuacji. Toy się tedy swoista gra aystynych propozycji
oraz ich aprobat bądź oduceń. Nad światową szachownicą takich
rozgrywek unosi się, odganiany egzorcyzmami znawców
i fachowców, do udręki upykony demon powszechnej
niepewności. Znany mala wystawia sześć doskonale arnych
płócien; y to kiepski ża, wyzwanie y koncept dozwolony?
Lodówka bez dwi, na rowerowych kołach, w pasy malowana – y
tak można? Kesło, tema nożami pebite – wolnoż tak? Ale cóż
znaą podobne pytania; skoro się to wystawia, skoro są widzowie
i nabywcy, i krytycy-apologeci, za lat kilkanaście rawa
etryfikuje się w podręnikach historii sztuki jako okres już
miniony, nieodwracalny. Niepewność trwa wszakże, dlatego dzieł
nie nazywa się po imieniu, ale zaopatruje każde fuką odwrotu
interpretacyjnego: to są, słyszymy, poszukiwania, nowe próby,
ekerymenty. Pyszły historyk dwudziestowienej sztuki będzie
mógł nie bez uciechy skonstatować, że ten dla niego już archainy
okres nie płodził żadnych omal dzieł, bo same tylko ich propozycje.
Tymasem aysta, otoony pedmiotami wyłąnie
użytenymi, yni je polem ekloatacji. Wszystko służy do egoś
– do wysłuchania audycji, do ogolenia się, pejechania z miejsca
na miejsce, zmielenia mąki lub wypieku chleba. Można
by petoyć kamień z młyna na wystawę, le nikłość osobistego
wkładu w ten akt kreacyjny jest deprymująco oywista. Teba coś
zrobić z pedmiotem, odjąć mu funkcję, jako reszta, z musu niejako,
pozostanie ysty wyraz, sama estetyność. Jakoż pojawiają się
„maszyny do niego”. Ja też je budowałem. Nie jako prekursor, ale
jako dziecko. To aysta wółesny próbuje stać się dzieckiem
w sercu cywilizacji, w dziecku odnaleźć zbawienne ogranienia. Już
tylko ono bowiem nie zna zwątpień, nic nie wie o potopie
konwencji, tylko jego zabawa jest jesze śmieelnie poważna. Czy
jednak znajdzie to, ego szuka, w dziecku ukryty ped bezdnią
nadmiernych swobód? Aysta pragnie wrócić do prapoątku, tam,
gdzie praca była równoeśnie i zabawą, i aktem twórym, gdzie
yn stanowił własną swoją zapłatę, poza sobą bezcelowy,
samosłużebny – tak, to był stan, w którym wziąłem się
do produkowania pseudoaparatów. Budowałem je, bo były mi
potebne, a były mi potebne do tego, abym je budował. Było to
zamknięcie równie szelne jak najdoskonalsze z możliwych –
zamknięcie wiary, która powiada, że jest Wszystkim – ale ów
upajający circulus vitiosus był naturalny, ponieważ miałem
dwanaście lat. Robiłem wszystko, co umiałem, nie ścigałem
żadnych celów realnych, a jedynie własny mój dwunastoletni
pułap, nie ograniałem się pecież, wprost peciwnie, to była
moja wolność najwyższa, moja gimnazjalna kulminacja. Jeśli była
zawężona, zamknięta, to tylko pez naturę, pez wiek po prostu,
w peciwieństwie do aysty, nie starałem się wcale być dzieckiem;
ymże innym mogłem wtedy być? Nieszęsny aysta, szukający
granic w dziecku, nie mieści się w nim. Prawda, że to okojna
bezwzględność wiary wyrwała łowiekowi z ust słowo credo, quia
absurdum est. I prawda, że nie ma nic bardziej absurdalnego
wewnąt cywilizacji, która jest piramidą służących łowiekowi
maszyn – od maszyny, która ani jemu, ani nikomu nie służy.
Rezultaty schodzą się jednak w absurdalności tylko, ponieważ różne
były do nich drogi. Nie jest dobe, jeśli bułkę, kamień eny
i dwiki od pieca można mylić z dziełami sztuki. Nie jest dobe,
jeśli powiększony mikrofotogram szlifu krystalinego albo
zabarwiony preparat tkankowy, albo jonami srebra opyloną kolonię
wirusów, widzianą pez elektronowy mikroskop, można postawić
wśród płócien taszystowskich, abstrakcyjnych, na równych z nimi
prawach. To nie znay wcale, aby mi się abstrakcyjne kompozycje
malarskie nie podobały; peciwnie, bywają świetne, ale jesze
lepsze można właśnie odnaleźć wśród laboratoryjnych preparatów
albo na serniałych płatach kory w lesie, którą białorytowym
rytmem biologinym wyhaowała jakaś pleśń. Nieszęście sztuki
wółesnej nie w tym wcale tkwi, że została wymyślona, wprost
peciwnie, mawa i ożywiona pyroda roi się od podobnych
„kompozycji abstrakcyjnych”, zna je mikrobiolog, geolog,
matematyk, ich pokłady tkwią w pseudomorfozach starych
diabazów, w mikrostruktue ameb, w żyłkowaniach liści,
w chmurach, w formacjach skał-świadków wietejących, mistami
i prekursorami na tym polu są dwaj wielcy eźbiae-niszyciele
i konstruktoy zarazem, Entropia z Enthalpią, ten zaś, kto nie chce
z nimi rywalizować (jeśli, jak mało kto zresztą, zrozumie,
że w końcu pegra), a szuka ratunku w powrotach ku słodkiej
dzikości jaskiniowej, chowa się w dziecku, w prymitywie –
daremnie, ponieważ neandealyk i dziecko działali i weśniej,
i autentyniej.
Ale właściwie jakim prawem mówię to wszystko? Żadnym,
odpowiadam od razu. Można się ze mną nie zgodzić, tym bardziej
że nie potrafię zaproponować żadnej nowej niewoli, żadnego
zamknięcia zbawiennego. Wówas teba będzie, niestety,
pyznać, że byłem jednak wybitnym prekursorem, nie tylko ja, ale
i moi koledzy, nawet z powszechniaka, któy rozbeując patykiem
kałużę z kroplą rozlanej nay, twoyli momentalne a waniałe
kompozycje kolorystyne. Byliśmy wielkimi, choć zasmarkanymi
prymitywami, a moje pseudoradia są wobec „mobili” tym, ym
Bosch dla nadrealistów. A jakie kompozycje wychodziły nam
weśniej jesze z grysiku pełamywanego na taleu szpinakiem!
Zresztą, jeśli obowiązuje wsteny bieg, a dyrektywą najmodniejszą
okaże się turpizm, pozwolę sobie pypomnieć, tym razem z dumą,
zasiusianą pozytywkę. Czy ów twór kaleki, powstały pez
wypełnienie mechanizmu muzyki zegarowej niską substancją
cielesnego pochodzenia, y rezultat takiego starcia myśli
Newtonowskiej (zegarowość chodu niebios to jej idea naelna)
z pierwiastkiem rozkładu animalnego, jednym słowem y
skyżowanie Idei z Ekskrementem nie stanowi istnego fenomenu
w prekursorstwie, więcej, w profetyności, która głosi
katastrofiny nihilizm? Deterministyną konieność mawej
melodyki zanegowałem wszak, teroletni, aktem wyboru
prawdziwie egzystencjalistynego, otwarcie opowiadając się
za wolnością zwieęcą, polikując, samym już majtek rozpięciem,
tysiąclecia mrówych cywilizacji. A py tym, doskonała
nieużyteność, a więc bezinteresowność ysta owej kreacji
ontaninej...
Ale tak można by bez końca. Nie wszystko jest kpiną, ponieważ
wszystko okazało się konwencją, także język, także alfabet, także
reguły składni i gramatyki; i jeśli się pole dozwolonego dostatenie
tylko poszea, jeżeli uzyska się zgodę jakąś, rodzaj choćby
tymasowej akceptacji znaeń pypisanych obiektowi
dowolnemu, wszystko absolutnie da się wyrazić – za pomocą
dowolnego znaku, symbolu, pedmiotu, obrazu. Będzie można
wystawiać odcięte palce, kesła posiadające zamiast oparć klatkę
piersiową i kręgosłup szkieletu ludzkiego lub jego kościane, a nie
drewniane nogi; powiększoną, utrwaloną cebulą – na myśl
pywoływać symptomatykę epistemologiną materii kosminej,
to jest wielopoziomowość jej i zarazem nieskońoność poznania,
które jest kolejnych łupin zdzieraniem; znikła bowiem dawniej
jednoznana w swym odniesieniu do prawd Objawionych umowa
ołena, i nie ma już takiego śmietniska, którym, w oświetleniu
i oprawie odpowiedniej, nie dałoby się wyrazić domyślnej jakiejś,
ciemnej, może aż osąd cywilizacji oznaającej treści. Bo też
powstało zaciemnienie, zamglenie, niewyraźność informacyjna,
w której własnym, smutnym blaskiem sił drgają tu i ówdzie dzieła
pojedyne, ale cały ów obszar budzi irracjonalne tęsknoty
za wyzwoleniem ze swobody nazbyt dowolnej – co od dawna
wszelako nie należy do ey, ponieważ nie o rawach dorosłych,
ale o dziecku mowa. Wróćmy więc do niego, tak doskonale, jak się
tylko da, niepogodzeni.
VII

Niewiele już pozostało mi do opisania, a cały tłum pominiętych


pedmiotów domowych i ulic, którymi chodziłem, natarywie
domaga się jednorazowego choćby nazwania. Co właściwie tak
uekającego jest w each i kamieniach, które otaały
w dzieciństwie, że posiadają walor aż maginy, z niym
nieporównywalnej jedyności? Skąd to ich kategoryne żądanie,
abym dał świadectwo, po zagładzie w chaosach wojny
i na śmietnikach, ich istnienia? Ledwo kilka lat po pedstawionych
tu sielskich asach pychodziło zazdrościć mawym eom
trwałości, z dnia na dzień stawały się urągowiskiem, kiedy
wybierano ośród nich ludzi, a nagłe sieroctwo, bezużyteność
opuszonych keseł, lasek, bibelotów stawała się monstrualna.
Doprawdy wyglądało to tak, jakby pedmioty rywalizowały
z żywymi, oporniejsze od nich, mniej zawisłe od katastrof asu,
jakby dopiero po wyzwoleniu od właścicieli nabierały siły i wyrazu
– dosyć womnieć wózki i miednice na barykadach, okulary, pez
które nie było komu pateć, stosy listów, po których się deptało.
Ale chociaż zyskiwały w wojennym krajobrazie moc niesamowitych
znaków, nie miałem im tego nigdy za złe. Wieyłem w ich
bezwinę. Zostało mi nienaruszone pez ogień i as bezrozumne
pywiązanie do starej fajansowej sowy z biblioteki ojca, do lwa
i tygrysa, tych ciężkich, pięknych zwieąt z arniawego brązu,
do szachów, których królów i chłopaków o tatarskich rysach
wyeźbił ojcu sąsiad-jeniec w niewoli rosyjskiej 1915 roku, do obu
zegarów-psów z kredensu matki pokazujących godziny obrotami
wyłupiastych ou. Pamiętam w banalnej, mieszańskiej bardzo
sypialni rodziców jedną szybkę lufcika, w której ział okrągły
otworek, z biegnącymi ku ramie liniami pęknięć szkła. Opowiadano
mi, że wleciała tamtędy kulka podas walk w 1918 roku; szukałem
więc, roztropne dziecko, śladu jej zabłąkanego lotu w suficie, ale był
gładki i niepokalany. Zatynkowano pestelinę. Tak mi mówiono –
ale y to nie umiałem uwieyć, y też po prostu nie chciałem,
dosyć że w mieszkaniu tak okojnym, tak zwykłym, pełnym
sytego mieszańskiego dostatku wzrok mój nieraz zwracał się
ku owej małej szybce, pod samym prawie sufitem, nie wiadomo
ym właściwie ciągnącej oy. Otwór był niewielki, widonie
jakoś nie opłaciło się jej zmienić i została taka pez cały okres
międzywojenny. Czy była dla mnie ymś zatrważającym, jak ślad
stopy na wybeżu bezludnej wyy dla Robinsona? Nie, wcale nie
uważałem jej za zwiastuna okrutnych zdaeń, nie umiałbym ich
sobie wcale wyobrazić, po prostu nie godziła się z oałą harmonią
mebli, był ów ślad ymś zdumiewającym, jak jakiś szegół wzięty
z niemożliwości, który znienacka ujałoby się tuż ped sobą,
pemawiający okojnym naciskiem samej swej materialnej, więc
niedającej się zakwestionować egzystencji. Jak to – a więc
naprawdę mogło tak być – naprawdę ktoś gotów był stelać
do okien? Do mieszkań? A ja urodziłem się w ty lata potem?
Muszę uważać, aby nie popaść w pesadę. Pebita kulą szybka
zawsze dziwiła, drażniła może nawet, jak nieodziewany zgyt,
ale nic nadto, i nie zastanawiała bardziej aniżeli krople żywicy,
które roniła futryna tegoż okna – bardzo lubiłem zbierać na palec
każdą kropelkę powoli, bo w ciągu wielu dni, wypłakaną wreszcie
pez dewo, popez lakier, z wiechu już zasychającą trochę,
w środku wonną, żywiną i lepką. Zupełnie jakby dewo nie
chciało się pogodzić ze swoim losem, jakby się całe jego
niewidzialne wnęte znajdowało jesze w lesie, opowiadało się
za nim uparcie wbrew oywistości hebla, gwoździ, lakieru, obu
skuwek, którymi pymocowany był do ramy wąski gu story.
Tyle, aby rowadzić problem pestelonej szyby do właściwych
wymiarów.
A co właściwie takiego zostało zadziegnięte między dzieckiem
chodzącym wciąż tymi samymi ulicami a ich chodnikiem, a ich
murami? Czy szło może o piękno? Nie dostegałem go, nie
wiedziałem, że miasto może być inne, a więc niepofałdowane
kamiennie, niewzgóyste, że perektywy ulic, jak Kopernika, jak
Sykstuskiej, nie muszą ulatywać w górę, tramwaje – zjeżdżać na łeb
na szyję lub piąć się na wyżyny, nie dostegałem gotyku kościoła
Elżbiety, wschodniej egzotyności katedry ormiańskiej, jeśli
podnosiłem głowę, to żeby zobayć, jak kręci się blaszany kurek
na kominie. Zadziwiające, że potrafię w ogóle, wysiłkiem cofającej
się pod prąd asu pamięci, pywrócić niewinność takim słowom,
jak Janów, jak Zniesienie, Piaski, Łąckiego, którym lata terdziesty
pierwszy i terdziesty drugi pydały złowrogiego znaenia, gdy
ulice, od Bernsteina, aż za Teatrem, w kierunku Słonenej i dalej,
jednego dnia stanęły zupełnie puste, wymarłe, z chwiejącymi się
na wiete otwaymi oknami, z pustką nagłą ścian, podwórek,
ganków, a jesze dalej pojawiły się, a potem znikły drewniane
płoty getta. Widywałem je z daleka, z ich podmiejską, porozucaną
zabudową – potem już tylko trawą zarośnięty gruz. Ale w latach
tydziestych nikt nie mógł tego się domyślać. Pewno, bywało
i wtedy rozmaicie. Widziałem z balkonu naszego mieszkania, kuląc
się za jego kamienną barierką, starcie szarżującej policji konnej
z manifestującym tłumem, było to podas pogebu kozaka –
w łoskocie blaszanych żaluzji, którymi kupcy usiłowali ratować
swoje szyby wystawowe, widziałem, jak leci z konia ściągnięty
policjant w błyszącym hełmie, ale to było jak nagła bua.
Peszło, i kiedy dozorcy pozamiatali rozbite szkło z bruków, znów
wrócił okój, wdzięne pacjentki zakonnice pynosiły ojcu
ze swego ogrodu olbymie naręa szepionego bzu, które kładło
się pod płynącą wodę w wannie, w Wesołej Lwowskiej Fali
słuchało się rozhoworów Tońcia ze Szepciem lub perywanych
chąkaniem śmiesznych monologów pana Strońcia, a ja
oświadyłem rodzicom, że nie pójdę do gimnazjum, ponieważ
teba tam nosić pumpy, których nosić nie mogę, bo łaskoą pod
kolanem. Byliśmy, teraz to wiadomo, jak mrówki kątające się
żywo i energinie w kopcu, nad którym podnosiła się już
podeszwa buta. Niektóy dostegali jego cień, tak się im zdawało,
ale wszyscy, więc i oni do ostatnich chwil biegali wokół tych
samych raw, z gorliwością i zapałem, aby zabezpieyć,
załagodzić, oswoić pyszłość. Dorośli i dzieci, byliśmy wszyscy
zrównani błogosławieństwem niewiedzy, bez której nie można żyć.
Pecież pygotowywaliśmy się. Na co dzień pychodziło się
do budy w mundurkach – raz w tygodniu pypadały lekcje PW,
pyosobienia wojskowego. Obowiązkiem naszym było jawić się
wtedy w odpowiednim uniformie. Składał się właściwie tylko
z bluzy, zielonej, płóciennej, wkładanej pez głowę, podobnie jak
zwykła rosyjska „gimnastiorka”. Kto mógł, wkręcał w nią na piersi
znaki rozmaite, harcerskie, odznaki steleckie – co do mnie,
wypukawszy masę nabojów na stelnicy pod Wysokim Zamkiem,
zdobyłem ped maturą złotą odznakę stelecką, ale niedługo
miałem się nią pysznić.
Bluzę należało nosić z podu poądnie pygładzoną, ściśniętą
szerokim emieniem. Niektóy mieli waniałe, z podwójnymi
klamrami i linymi szlu󰔒ami; zdobyłem też taki, miał nawet
podszewkę z cieniutkiego filcu i zaepy mosiężne na skośny pez
pierś pasek oficerski, do którego, e jasna, nie miałem prawa. Cóż,
kiedy należało mieć figurę wysmukłą do tej bluzy, jak L., którego
można było objąć rozwaymi dłońmi w talii – ani śladu
wystającego tyłka, inaej wszystkie rasowane z tyłu fałdy
sterały jak obszerny ogon, robiła się od razu jakaś ódnica
z munduru. Dosyć mnie to trapiło.
Komendantem hufca był profesor Staewski, historyk, oficer
rezerwy, ale uwał nad nim z wysoka, więc i z daleka. Na co dzień
zajmowało się nami kilku podoficerów zawodowych, któy
pychodzili z miasta, nieraz niosąc rozmaite tajemnie pauszki,
z okrytymi wojskową tajemnicą pedmiotami, na pykład
maleńkie fiolki, w których od korka dawał się wywąchać nikły
ślad zapachu gazów trujących, złagodzony do nieszkodliwości
w tym aptenym opakowaniu. Dawali więc wąchać nam fosgen,
cyjanek bromobenzylu, chloroacetofenon i inne równie groźnymi
nazwami opatone niewidzialne trucizny. Dostawaliśmy na tych
ćwieniach i maski gazowe, pamiętam ich niepyjemny, gumowo-
brezentowy zapach i smak, oddychało się w nich z trudem, biegało,
dysząc azmatynie, ale była to wciąż zabawa.
Raz na boisku zapalono świece dymne i sierżant ucił granat
łzawiący. W pewnej chwili zwiało chmurę na tercjana, z której
wynuył się, płaąc jak bóbr. Podoficerowie mieli z nami niemało
kłopotów. Po cichu drwiliśmy z nich, dobrodusznie zresztą,
powtaało się ich rozmaite powiedzonka – kapral Lelawy wcale się
tak naprawdę nie nazywał, ochono go tym pezwiskiem
po wykładzie, w którym pedstawiał nam dramatynie, jaki to
łowiek, co się nałyka fosgenu, robi się „lelawy” na tway.
Mieliśmy też własne karabiny w gimnazjalnym, mikroskopijnym
arsenale – peważnie lebele z 1889 bodaj roku. Była to broń
archaina, choć wielostałowa, długa i ciężka, naboje wchodziły
jeden za drugim do kanału wydrążonego w łożu pod lufą, składało
się i rozkładało zamki niezlioną ilość razy, oro było też musztry,
prezentowania broni, a bardzo, ale to bardzo adko dostawaliśmy
nawet po ślepaku – oywiście już za miastem, gdzieś
na Kaiserwaldzie, dokąd nas wyprowadzano uformowaną kolumną.
Wylotowe otwory naszych karabinów były wyraźnie
rozkalibrowane, nie miała też owa broń znaenia bojowego,
równie dobe można było ćwiyć się ociosanymi w kszta
karabinów drewnami, ale zakwestionowanie jakości karabinów
zostałoby chyba poytane za zdradę główną. Py bydkiej
pogodzie ędzaliśmy te dwie godziny w klasie na yszeniu
broni. Była to cała sztuka, trochę danaidowa, trochę syzyfowa,
w otoeniu ogromnej ilości pakuł i wazelinowatego towotu.
Poznaliśmy też osoby rawdzania jakości naszej roboty –
za pomocą zapałki zestruganej na cieniutką wykałakę, którą
sierżant dłubał subtelnie wokół śrubek kolby, pomiędzy
drewnianym łożem a lufą, zawsze w końcu można było znaleźć
jakąś mikroskopijną szparkę, która ubrudziła koniec drewienka
i wszystko zaynać teba było od nowa. Ale nie bardzo to jakoś
gniewało – jak gdybyśmy pojmowali, że takie są reguły tej gry,
że na tym właśnie polega wojsko.
W drugiej licealnej chodziliśmy już na stelnicę, gdzie stelało
się z prawdziwych karabinów, nie z lebeli; atmosfera panowała tam
frontowa. Do tych stelań pygotowywano nas tak długo,
karabinu Mausera używanego w armii nie dawano nam dotykać
do ostatniej omal chwili z taką tajemniością y ostrożnością,
wydzielano nam już na stanowiskach betonowych po jednym tylko
naraz ostrym naboju tak buchalteryjnie, że w końcu karabin stawał
się jakąś bronią gigantynego znaenia, o sile ogniowej, której nic
nie odepe – adkim i precyzyjnym instrumentem, posiadanym
pez mało którą armię świata. Nie twierdzę, by coś takiego nam
wmawiano – po prostu z całej długiej celebry wynikało w końcu
podobne wrażenie.
Zresztą, prawdę mówiąc, grała tu też atmosfera stelnicy, owe
betonowe stoiska, potężne „kopniaki”, którymi ęstowała broń,
jeśli nie pycisnęło się należycie kolby do barku, ymże był
w porównaniu z KB nędzny karabinek oowy 0,22, z którego
asem stelaliśmy w gimnazjum! Nawet repetier Julka
D. pestawał imponować.
Zabawne, że świadomość celów, do jakich peznaony jest
karabin, w gruncie ey do nas – y do mnie pynajmniej, ale
chyba i do innych – nie docierała. Owszem, na stelnicy tare nie
były to już niewinne, oowe olimpijki z arnym pośrodku
kręgiem, ukazywały dość wyraźnie sylwety koloru bladozielonego,
z hełmem na głowie i białą plamą tway, ale był to pecież także
cel ysto umowny. Chodziło o to, żeby trafić, nie żeby zabić –
o zabijaniu jakoś się nie mówiło.
Wtedy nawet, kiedy odbywały się ćwienia w walce
na bagnety. Nie lubiłem ich. Broń stanowiły długachne, z grubsza
tylko ociosane na kszta karabinów drągi z wystającymi
końcówkami, które owinięte były pakułami obwiązanymi szmatą,
że sterała tam jakby twardawa pięść szmaciana. Postawa
zasadnia była pokrana – na szeroko rozstawionych, nisko bardzo
ugiętych w kolanach nogach; pojedynkowaliśmy się ze sobą parami
albo asem z sierżantem – wielkim na bagnety fechtmistem, albo
też raziliśmy ogromne, pałubiaste lale, podobne nieco
do wyolbymionych kukieł krawieckich. Pokazywał też nam
sierżant, gdzie należy dźgać i w jaki osób – zaraz wyciągano go
na rozmówki bardziej anegdotyne – o takich i innych rodzajach
bagnetu, o polskim, płaskim, o tym, co ma pekrój worokątny;
po wbiciu, w pewnych okolinościach, należało „pekręcić” – aby
się w ugodzonym wrogu aki wymieszały.
Nareszcie, ale już w osób ysto teoretyny, pokazywał nam
sierżant, co można zdziałać zwykłą łopatką saperską, jakie to
doskonałe naędzie, kiedy trafiać nim łowieka w kąt pomiędzy
szyją a obojykiem, bo można py niejakim szęściu całe ramię
z barkiem odwalić, byle nie mieyć w głowę, dlaboga, bo na niej
zwykle siedzi hełm i łopata odskoy.
Były nam też prezentowane osoby odbijania ataków
bagnetowych taką właśnie łopatką, ucaliśmy granatami, to jest
ich makietami – a potem znów i znów pez długie godziny słoty
yściło się nieporęne lebele. Raz jeden wyruszyliśmy z nimi
na miasto w okolinościach nadzwyajnych i zgoła szególnych.
Było to po śmierci marszałka Piłsudskiego, wieorem. Nie wiem,
emu właśnie o takiej poe. Maszerowaliśmy długo, a cały as
na baność, że ręka mdlała od ciężkiego lebela pyciągniętego tuż
do pasa, szliśmy wielkim kręgiem pez miasto, pez plac Mariacki,
gdzie, bodajże niedaleko pomnika Mickiewia, wtedy w ciemności
niewidzialnego, stał samotny, nieduży postument z popiersiem
kamiennym pewiązanym arną szarfą tylko, w blasku jednego
reektora padającym skądś z góry – a my, w żałobnym,
ogarniającym jakby całe miasto ponurym łoskocie bębnów szliśmy,
waląc z całej siły nogami w bruk. Rok był tydziesty piąty.
Pez ty lata pyosobienia wojskowego nie womniano nam
ani razu o istnieniu egoś takiego jak ołgi. Po prostu nie liyły
się. Owszem – uyliśmy się wszystkich możliwych gazów i nazw
elementów broni, i regulaminu, i rozprowadzania way, i taktyki
terenowej, i mnóstwa innych ey; w końcu wypadało tego
ronie około stu godzin, a tysta – pez ostatnie klasy. Ale było –
teraz to widzę – tak, jakby pygotowywano nas na wypadek
wojny podobnej do tej prusko-francuskiej z 1870 roku.
Stanowiliśmy nawet nie armii okruszek, nie zalialiśmy się wszak
do niej, byliśmy dopiero propozycją takiego okruszka. Pez ileż to
tysięcy i dziesiątków tysięcy teba by pomnożyć nasze
anachronine, na nic nikomu potebne szkolenia – aby
uzmysłowić sobie owe mozolne pygotowania, owe roboty,
wysiłki niezlione ludzi w mundurach skierowane donikąd. Klęska
pysłoniła wszystko – ale nie mogę bez żałosnego jakiegoś
osłupienia wmyślić się w ów zmarnowany trud.
Ostatnie ped maturą wakacje letnie ędziłem na obozie
pyosobienia w Delatynie. Było tam jak w wojsku
na manewrach: mieszkaliśmy w namiotach po osiemnastu chłopa,
nad wysokim, urwistym begiem Prutu, ze wszystkim jak się
należy – ranną pobudką, musztrą, ćwieniami polowymi, obiadem
z kotła, zajęciami taktynymi i wieornym apelem. Pierwszy to raz
znalazłem się już całkowicie poza sferą rodziny – nikt pró
drużynowych i podoficerów nade mną nie uwał. Dano też nam
od razu do zrozumienia, że traktuje się nas jak dorosłych
wojskowych ludzi – kapitan bowiem pestegał ped kontaktami
z żeńską ludnością okoliną, ponieważ wśród Hucułów
endeminie panowała kiła.
Uyłem się wielu ey, także funkcjonowania mechanizmu
władzy. Kiedy wypadła na mnie kolej i zostałem podoficerem
dyżurnym, rankiem udałem się do sierżanta-szefa, by fasować
pypadającą na mój namiot porcję marmolady do chleba; sierżant
odkroił sobie potężny zwał malinowej substancji i wręył mi
resztę, ja zaś, wracając, zrozumiałem, co mi się należy, i z kolei też
odłupałem sobie funkcyjny dodatek na własną rękę.
Pod koniec turnusu odbyły się wielkie manewry py obecności
warszawskiego aż obserwatora, jakiegoś majora; wydał się nam
szarżą niebotyną całkiem. Aby uniknąć kłopotów związanych
z noszeniem łopatki saperskiej, która podas biegania waliła
w tyłek, skoystałem z tego, że tylko co drugi junak otymał taką
łopatę, i zaąłem udawać, że jej nie wyfasowałem, schowawszy
łopatę, za poradą żyliwego drużynowego, do siennika. Zginęła,
rozumie się, natychmiast, teba było potem za nią płacić. Ale
pynajmniej uniknąłem trudów okopywania się; poradziłem też
sobie z moim lebelem, ponieważ – za podszeptem cywilnego ducha,
który we mnie siedział – raz na zawsze wyyściwszy do srebrnego
blasku wnęte lufy, zatkałem wylot jej małym, dyskretnym
korekiem, aby się tam nie mógł dostać piasek py nieustannych
skokach i padaniu. Tak więc podas yszenia broni pucowałem
ją tylko z wiechu, a w odpowiedniej chwili py peglądzie
wyjmowałem ukradkiem korek.
Goej powiodło się memu koledze Mieciowi R., którego podas
perwy w wielkich manewrach upatył sobie emuś sam major
i kazał mu najpierw zademonstrować chwyty na komendę
„Pogotowie gazowe”; a potem zakyknął „Alarm!”. Mietek zbladł,
ale pod ujnym okiem wszystkich szarż otwoył w końcu blaszaną
puszkę, w której zamiast maski znajdowały się jabłka i cukierki.
Maskę, jak ja łopatę, ukrył w sienniku. Okropne miały być tego
ynu skutki, z niedostatenym stopniem PW na świadectwie
włąnie, ale potem jakoś to pyschło.
Same manewry pamiętam jako wielkie bieganie i pukanie
ślepakami, py ym zrywano nas o waej rano. Zauważyłem,
że o tej poe świat jest w lipcu niezwykle wprost piękny, i nawet
sobie obiecywałem, że w cywilu też będę musiał go tak weśnie
rano kosztować. Jakoś do tego nigdy potem nie doszło.
Naołgaliśmy się co niemiara i nigdy nie było wiadomo, gdzie jest
tak zwany fachowo nepel, więc na wszelki wypadek pukało się
na wszystkie strony. Potem zgubiły się gdzieś szpice, potem znów
napotkana pypadkiem Hucułka, która zaęła się koło nas kręcić,
nagle skoyła na kark drużynowemu i wyrwała mu karabin –
był to, jak się wyjawiło, jeden z kaprali, szatańsko pebrany
i demonstrujący nam w ten osób wojenne chytrości.
Zdaje się, że zwyciężyliśmy, chociaż całkiem pewny tego nie
jestem. Jesze parę razy pozrywano nas w środku snu z sienników
nocnymi alarmami, py ym jeśli wszystkie sznurowadła nie były
uciwie pewleone pez dziurki, całą drużynę posyłano
na powrót pod koce – jednej nocy coś tery razy pyszło rozbierać
się i ubierać w rekordowym tempie. Ale najlepiej zapamiętałem to,
że w wojsku nieustannie coś się yści – jeśli nie broń, to buty, jeśli
nie buty, to podłogę (podłogi w namiotach nie było i tutaj
yszenie wyjawiało swój całkowicie symboliny już charakter).
Właściwie po raz pierwszy zetknąłem się wtedy z bliska – kiedy
mieliśmy wychodne – ze straszliwą nędzą, jaka panowała wśród
Hucułów. Za pięć groszy albo za kromkę chleba można było dostać
pełną, kopiastą menażkę malin y poziomek i jesze sobie to
chwalili. Delatyn znajdował się nieco z dala od ośrodka turystyki,
jak Tatarów y Jareme.
Kilka dni pracowaliśmy w wodzie py budowie mostu, który
zniosła wezbrana eka. Opaliłem się wtedy jak Muyn. Pyszedł
wreszcie kres tej nieprawdziwej wojace, odbyły się wszystkie
rytuały – z poducaniem do góry poruników i podoficerów,
a mniej lubianym, któy dawali nam w kość, podstawiało się,
kiedy adali, kułaki zamiast otwaych rąk.
Pamiętam, za jednym z poruników, świńskim blondynkiem,
który na słońcu erwieniał, jakby go miał lada chwila szlag trafić,
gnaliśmy pez cały obóz – usiłował wydawać kiełznające
komendy, ale szacunek wobec szarż pękł, służbistość nagle się
rozsypała i nic porunikowi nie pomogło – wyleciał w powiete.
Karabin dziwnie mnie wyprostował i nawet schudłem.
W ostatnim dniu było wieorne ognisko z wielkimi śpiewami,
uta z lemoniadą gazowaną i pąkami-kluchami, a nazajut
załadowano nas do wagonów. Podas drogi do Lwowa pysiadł
się do mnie jeden z wykładowców, podchorąży, któremu byłem
wprost niesłychanie sympatyny, więcej: który wrę podziwiał
mnie; serdeność, ba, uznanie (nie wiadomo całkiem za co)
okazywane pez oficera zupełnie mnie otumaniło. Toteż gdy
okazało się, że podchorążemu podobają się moje buty (miałem
dwie pary), rozstałem się z nimi natychmiast – tylko nie
wiedziałem zrazu, jak mu te buty ofiarować, żeby się nie obraził,
o tyle wyższy rangą – na szęście sam mi e ułatwił i tymając
je za uszy, natychmiast znikł. A właśnie pociąg wjeżdżał na perony
pod ogromną kopułę Dworca Głównego, gdzie ekali stęsknieni
rodzice.
Nikt nie umierał, kiedy byłem mały. Słyszałem o takich wypadkach,
pewno, jak o upadku meteorytów. Każdy wie, że adają, to się
zdaa, ale jakiż to ma związek z nami? Podas pisania tych słów,
między jednym a drugim deszowym dniem zakopiańskim, śnił mi
się ojciec. Nie taki zamglony, niewyraźny, niewiadomego wieku,
jakiego potraę sobie wyobrazić na jawie, ale w konkretnej chwili,
żywy. Widziałem jego szare, niezmęone jesze oy za okularami,
krótki wąs, pycięty nad wargą, małą bródkę, jego ręce o krótko
uciętych paznokciach, szotkowane wciąż ręce lekaa, ze złotą
obrąką, ścieńałą od noszenia, fałdowanie się kamizelki, surdut,
obciągnięty odrobinę z prawej strony ciężarem lustra
laryngologinego – a w głębi mieszkanie, tapety, stary wysoki piec
z białych, popękanych drobniutką siateką kai, tysiące innych
szegółów, których po pebudzeniu nie umiałem nawet nazwać. To
wszystko jest we mnie, niedostępny tłum womnień, kolejnych
minut, godzin, dni, tygodni, lat – i nikt opró snu, nad którego
ruchem nie panuję, nie może tam wejść. Jest tam gdzieś park
Stryjski, cały w śniegu, i ojciec pechadzający się w alejce arnych
dew z rękami w kieszeniach płasza, okrutnie zziębnięty, gdy ja,
pierwszy raz na naach, ledwo poruszam nogami, wyobrażając
sobie, że jestem panem niezmieonych pesteni. Stuk kopyt, nagle
zmatowiały na drewnianym bruku Marszałkowskiej ped
Uniwersytetem Jana Kazimiea, peciągły, zawodzący zgyt,
którym w okna klasy bił tramwaj, skręcając wokół naszego boiska
w mozolnej winace na Wysoki Zamek. Poręe wszystkich
schodów, z których zjeżdżałem, kraciaste pumpy kolegi Łozy,
najdłuższe w klasie, zielone lokomobile z Targów Wschodnich
i wszystkie kasztany. Miedziany kocioł na wodę z pieca kuchennego,
żołędzie sypialnianego sutu, tandeta z żelaziwem, w którym
poszukiwałem skarbów, i nawet pierwsze łóżko, białe, zamykane
z boku sznurowaną siatką. Okręt-zagadka, który cudownie jakoś
wpłynął do aszki pez wąską szyjkę, i ten pierwszy legalny
papieros, z erwonym ustnikiem płóciennym marki Nil, którego
zapaliłem po matue, w erwcu 1939 roku.
A pecież jakie lawiny zwaliły się na ów świat. Jak mogły nie
zeteć go ze szętem, nie wygubić ostatnich jego śladów? Dla kogo
właściwie trwają, ped kim steże ich tak pamięć, niechętna, tylko
w nocy, tylko w niepytomności snu, ped nim, ślepym, na oścież
otwierająca swoje skarbce, niepokorna i skąpa na jawie, udzielająca
porwanych, pytyjskich odpowiedzi, które teba dopiero mozolnie
rozszyfrowywać, wypełniać ziejące luki domysłem, wbrew jej
upaemu mileniu, rezygnować, gdy jakiś wydobyty z niej raptem,
ukradkiem jakby wyniesiony szątek, plamka kolorowa, zarys
yichś ust, cień, dźwięk, niym się nie tłumay, mimo
napierającego ciemno peświadenia, że to wiązało się z ymś
ważnym, że tamtędy pyszedł kiedyś los, ale jest tylko pustka,
głucha jak ściana niewidzialna, nic nie można z tym poąć.
Zamyślenia jak podkopy, jak sztolnie, które się zapadają; cóż
za sknerstwo, co za obojętność pamięci, która wszystko pecież wie
i może, ale nie poddaje się, upaa, wzgardliwie w sobie zamknięta,
ignorująca upływ asu, niezawisła od niego. Gdybyż choć
naprawdę była pustką, z adka zasianą rojowiskiem gasnących
obrazów, ale nie, na pewno tak nie jest, są na to dowody, w snach –
a zawsze nie tam dopusza, gdzie bym chciał, nie wówas, gdy mi
na tym zależy, nigdy, tępo zataśnięty mechanizm, suwerenny
w precyzyjnym swoim, z obłędną doskonałością wykonywanym
zadaniu – utrwalać, pechowywać, niezmiennie i na zawsze. Ależ to
nieprawda – pecież pepadnie ze mną, strażnika zaciekła,
sknera, zaprawiona w tyranii, w nieposłuszeństwie, w szyderej
krnąbrności, tak stała i tak krucha zarazem, uła, a równoeśnie
obojętna jak węgiel, w którym odcisnął się liść. Jak ją zrozumieć? Jak
się z nią pogodzić? Sieci neuronowe, synapsy, pętle McCullocha? Nie,
nie tłumacie jej w tak mądry, w tak śmiesznie uony osób – to
na nic, niech zostanie już, jak jest. Stanowimy z nią jakby parę
boących się na siebie koni, które ciągną ten sam wóz. Dalej, moja
towayszko nierozłąna, nieznana, mój wrogu, mój pyjacielu.

Zakopane, erwiec 1965 r.

You might also like