Professional Documents
Culture Documents
„Wysoki Zamek”
© Copyright by Barbara i Tomasz Lem, 2013
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
zdjęcie na okładce: © EAST NEWS/PIOTR JASKOW
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.cyfrant.pl
ISBN 978-83-63471-24-8
Kraków
2013
Wszelkie prawa zasteżone
STANISŁAW LEM
Wysoki Zamek
Spis treści
Wstęp
I
II
III
IV
V
VI
VII
Zakońenie
Widzę teraz, jak bardzo nie udało mi się ueywistnić pierwotnego
zamiaru, z którym brałem się do pisania – aby zawieyć pamięci,
pójść posłusznie pod jej komendę, a nawet, powściągając reeksje,
wysypywać z niej jak z garnka na stół wszystko, cokolwiek się
zdayło – w domniemaniu, że skoro utrwaliła to, widonie jakoś
było ważne, więc może ta rozsypka, jak okruszyny kolorowego szkła
z rozprutego kalejdoskopu, ułoży się w jakiś wzór znaący. Albo
może nie jednoznany wzór, ale ich wielość, wzajem się
penikająca, w której będzie można znaleźć rozmaite
upoądkowania, choćby w stanie szątkowym, nieśmiało
aluzyjnym, i że w ten osób nie tyle powtóę w skrócie słów moje
dzieciństwo, stanowiące wszak dziś tylko pojęcie abstrakcyjne, mnie
niby, ale rozmazanego wzdłuż kilkunastu kalenday, popez
wszystkie ich kaki arne i erwone, ile nakreślę dzięki takiemu
podstępowi poret – y mechanizm – pamięci, która nie jest
pecież ani zupełnie obcym mi schowkiem doskonale biernym,
pustką pojemną, biurkiem duszy, z mnóstwem szpar i skrytek, ani
mną. Nie jest mną, bo pedstawia samoswoją siłę, nie w tych
samych miejscach akurat łapywą, nie w tych samych miejscach
wyuloną lub obojętną, co ja – niejednego pecież nie utrwaliła
z tego, co bardzo bym chciał zapamiętać, i na odwrót, wieleż to razy
utrwalała to, na ym mi najmniej zależało. A więc ją chciałem
raej, niż siebie, nakłonić w wyższym stopniu do składania zeznań,
aby powstał jej rysopis, za który zresztą gotów byłem wziąć
odpowiedzialność, chociaż wcale nad nią nie panowałem i nie
panuję. Miał to być ekeryment, którego rezultatów doprawdy
byłem ciekaw, zupełnie jakby to nie o mnie szło, nie ze mnie miały
płynąć obrazy i relacje, ale z ust kogoś, kim nie jestem. Tak się tylko
jakoś złożyło, że ów ktoś siedział we mnie, dawno temu, był niejako
schowany, tak jak wewnętne słoje dewa, z asu jego
dzieciństwa i młodości, są otoone mnóstwem nawarstwień wieku
dojałości. W tym sensie można już prawie dosłownie uznać,
że tamto młode dewko ed dziesiątków lat jest w tym dużym
ukryte. Doprawdy nie wiem, kiedy po raz pierwszy nadzwyaj
zdziwiłem się tym, że jestem, a zarazem pewno trochę pestraszyłem
się, że mogło mnie wcale nie być albo też mógłbym być jakimś
patykiem, albo dmuchawcem, nogą kozy lub ślimakiem. A nawet
kamieniem. Chwilami wydaje mi się, że to było jesze ped wojną,
więc w asach tu opisywanych, ale nie jestem tego całkiem pewny.
W każdym razie zdziwienie to już mnie nie opuściło, chociaż nie
stało się monomanią. Napoynałem je później z różnych stron,
rozmaicie się do niego dobierałem, a asami bywało tak, że prawie
już uznawałem to uucie za kompletny nonsens, za coś, ego
należy się wstydzić jak ułomności. Ale potem znów wracało pytanie,
dlaego właściwie myśli idą w głowie w tę, a nie w tamtą stronę,
co nimi rozpoądza i dyryguje; pez as jakiś dosyć mocno
wieyłem w to, że duszę – a właściwie świadomość – mam gdzieś
około terech y pięciu centymetrów wewnąt tway, za nosem,
odrobinę niżej, niż znajdują się oy. Czemu tak, nie mam pojęcia.
Była to zapewne „podlozoa”, podobnie jak kiedyś, jesze
weśniej, zamiast myślenia było jakieś „pod” albo „pedmyślenie”.
I to też chciałem razem z całym dobrodziejstwem inwentaa
wytąsnąć z pamięci. Miało się to zrobić samo, trud zaś – ograniyć
się wyłąnie do pypominania, potąsania niejako owym
metaforynym garnkiem – ale się nie udało. Widzę, że y chciałem,
y nie chciałem, wominając, równoeśnie to wominane
poądkowałem, i to tak, by układało się w tropy wskazujące dosyć
wyraźnie w moją stronę, mnie dzisiejszego, tak zwanego literata, to
znay łowieka, który wykonuje jeden z mniej poważnych
i bardziej żenujących zawodów: szalenie pracowitego zmyślania
opatrywanego różnymi uonymi lub uwyraźniającymi nie
wiadomo co nazwami, w rodzaju „warsztatu pisarskiego”.
Co do mnie, żadnego takiego warsztatu nie mam. W każdym razie
dotąd go nie zauważyłem. A więc, cokolwiek wysypywałem
z worka pamięci, od razu, w locie, było kierowane, zapewne bardzo
leciutko. Nie ma tu mowy o jakichś drastynych kłamstwach,
o peinaeniu. Robiło się to całkiem samo, w każdym razie –
nieumyślnie. Zresztą nie urawiedliwiam się.
Dopiero teraz, wtórnie, jak detektyw idący po śladach
popełnionego występku, który polegał na prestidigitatorskim
poądkowaniu nawet tego, co, gdy się działo, wcale nie było
upoądkowane ani wskazujące w moją dzisiejszą stronę, widzę
w całości, która pecież powstała, ową mieącą we mnie, o ćwierć
wieku późniejszego, stałkę. Jest to tym dziwniejsze, że nigdy nie
uważałem, abym się „urodził na pisaa”, aby h o c e r a t i n
v o t i s. Zresztą dalej tak myślę. To znay, musiało w owym
dzieciństwie i w pozostałej po nim rupieciarni znajdować się całe
mnóstwo kyżujących się tropów, kierunków do odytania,
do wykrycia, peważnie bezładnych, końących się ślepo,
urwanych, a może to nawet i tropy nie były żadne, a jedynie bardzo
dużo pestenią i asem pooddzielanych od siebie wysepek; nie
chaos zupełny, pecież już choćby to tylko, że był dom, szkoła,
rodzice, że najpierw, zupełnie mały, pylepiałem sobie do nosa
zielone „skydełko”, a potem byłem większy, w mundurku, już to
stwaało dosyć wyraźny ład. Ale to był chyba taki ład jak
na szachownicy pustej, gdzie można zobayć albo arno-białe
pasy biegnące wzdłuż, albo w popek, albo znów po pekątnej.
Wystary odrobina wysiłku włożonego we wzrok, aby wszystko
tak się pestrukturowało, jak zechcemy. Szachownica nadal
pozostaje szachownicą i niego więcej nie widzimy ponad to,
co na niej jest naprawdę – białe i arne kwadraty na pemian –
a tylko poądek, kierunek, dyrektywa zmienia się znienacka. Chyba
coś osobliwie podobnego stało się z otwaą tu szachownicą
pamięci. Niego nie dodałem, ale z wielu możliwych
do odnalezienia ładów jeden peakcentowałem. Czy tak się stało,
bo mimo woli szuka się leitmotivu, osi wiodącej, konsekwencji
życia? Żeby nie zdradzić nawet ped sobą, że tyle podjętych
kierunków pouciło się, zapepaściło, zmarnowało? Czy po prostu
i tylko dlatego, ponieważ chcemy, aby to, co jest, tak jak i to,
co było, zawsze miało jakiś poądny i wyraźny sens, chociaż wcale
tak nie musiało być? Jak gdyby nie wystaryło tylko i po prostu żyć
sobie, już nie mówię – w wieku dojałym, kiedy amebowatość, brak
wyraźnych sensów, nie uchodzi – ale w dzieciństwie? Chciałem
dopuścić do głosu dziecko uciwie, nie peszkadzając mu, jak się
tylko da – tymasem obłowiłem się na nim, lądrowałem mu
kieszenie, szuady, kajety, żeby pochwalić się ped starszymi, jak
dobe się już zapowiadało, jakimi powarkami pyszłych cnót
były jego geszki nawet, ażeby ten rabunek jakoś urawiedliwić,
zmieniłem go w piękny drogowskaz, w cały system nieomal. W ten
osób napisałem jesze jedną książkę – jak gdybym od poątku
nie wiedział, nie domyślał się, że inaej być nie może, że wszelkie
zamieenia patronujące protokołowaniu wominków są ułudą,
owe powściągi srogie, aby od siebie nic nie mówić. Mówiłem
aż nadto wiele, komentowałem, interpretowałem, z cudzych
sekretów i zabawek, bo nie swoich pecież, nie mam ich już, nie
istnieją, zbudowałem temu malcowi nagrobek, zamknąłem go
w nim, uważnie staranny, okojny, eowy, jakbym pisał o kimś
wymyślonym, kto nigdy nie żył, kogo można urobić wedle
kanonów estetynych, podług woli i planu. To nie było fair. Tak się
nie postępuje z dzieckiem.
I