You are on page 1of 209

Wszystko zaczęło się od tego, że opijaliśmy w kantynie mój awans na sierżanta.

Potem, jak to zwykle


bywa, film mi się urwał, a następne, co pamiętam, to nieznośne światło dookoła i szmer zdziwionych
głosów.
- Zgarnęli mnie żandarmi. – pomyślałem w pierwszej chwili, ale to, na czym leżałem, nie
przypominało mi podłogi na posterunku żandarmerii czy w komisariacie. Było chłodne i gładkie i
pachniało raczej przyjemnie.
Dołożyłem wszelkich starań, żeby wstać, co udało mi się po kilku wykopyrtnięciach na pysk. Miałem
kaca giganta, monstrualny katzenjammer i z trudem rozkleiłem powieki, mając przy tym wrażenie, że
za moment podłoga ucieknie mi spod stóp jak żywa.
- O mamciu, ale zabalowałem... – jęknąłem.
Na pewno nie znajdowałem się w naszej bazie pod Goleniowem. W piewrszej chwili pomyślałem, ze
pewnie mam zwidy w delirium, ale głowa zbyt mnie bolała, by ten supernowoczesny,
plastikowometalowoszklany korytarz mógł być snem. Zresztą w najdzikszych snach nie
wyobraziłbym sobie czegoś takiego. Nie sądzę też, bym mógł sobie wyobrazić ludzi, którzy mi się
przyglądali. Byli w jakichś dresach – niedresach, w błyszczącymi odznakami na piersi i na pewno
przedtem ich nie widziałem.
- Cześć... – powiedziałem niepewnie. Zadnego odzewu, a mnie łupnęło w głowie.
Szprechen zi dojcz? – wybełkotałem po chwili, jak mogłem najwyraźniej – Razgawariwajecie pa
ruski? A może parlewu franse? –
A po angielsku da pan radę? – spytał mnie jeden z mężczyzn, ciemny blondyn, dość młody i nawet
przyjemny z wyglądu, w brązowożółtym wdzianku.
A i owszem – odparłem, przechodząc na angielski – Spędziłem dzieciństwo pod Londynem... Z kim
mam przyjemność? –
James T. Kirk, kapitan floty międzygwiezdnej i dowódca tego statku. – przedstawił mi się po krótkim
namyśle. Stuknąłem przepisowo obcasami i zasalutowałem
Andrzej Krzeński, sierżant wojska polskiego, obecny przydział czwarty pułk lotniczy, piąta jednostka
bojowa. – zameldowałem służbiście i dopiero wtedy dotarło do mnie to, co facet mówił o flocie
międzygwiezdnej. No nie, albo ja jestem wariat, albo on!
Czy wie pan, gdzie się pan znajduje? – spytał drugi, tym razem ciemnowłosy, w ciemnoniebieskim
dresie. Podszedł i zajrzał mi w oczy jakimś przyrządem. Wyraźnie lekarz. Tych skurczybyków można
poznać na kilometr.
Gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc – odparłem szczerze i wtedy wzrok mój padł na jednego, który
stał nieco z boku – O, i diabeł tu jest we własnej osobie...
Gość był wysoki, chudy, miał lśniącoczarne, zaczesane na czoło włosy, uszy w szpic i ukośne brwi
niczym u Mefistofela. Odwzajemnił mi się spokojnym, beznamiętnym spojrzeniem, a jego ostra jak
topór gęba nawet nie drgnęla.
To mój pierwszy oficer, Mr Spock – powiedział kapitan raczej surowo – I nie jest diabłem, tylko
Vulkaninem, dlatego wygląda nieco odmiennie.
Jak dla kogo.- odezwał się uszaty.
Kosmita? I mówi po angielsku? – spytałem z politowaniem, które zresztą nie bardzo mi się udało.
Pan Spock studiował w Akademii Floty i lata na naszych statkach od osiemnastu lat. Co dziwnego w
tym, że zna angielski? Poza tym Federacja Planet uznała oficjalnie ten język za uniwersalną formę
komunikacji, z uwagi na łatwą gramatykę i prostą wymowę.- wyjaśnił kapitan cierpliwie.
Mnie to ganz egal. Mogę już odejść? –
Nie ma pan dokąd, sierżancie. Znajduje się pan na statku kosmicznym Enterprise, bardzo daleko od
Ziemi.
Bez jaj...- zacząłem niepewnie i urwałem. Każdy lotnik ma to we krwi, że czuje, gdy nie znajduje się
na stałym lądzie. I właśnie to czułem. Mimo kaca wiedziałem z pewnością, że ciążenie tu jest nieco
niższe niż jeden g – niewiele, ale jednak. Poczułem mdłości. Nie no, tego brakowało, żebym pojechał
tu do Rygi!
Niestety, to nie żarty. Mieliśmy niekontrolowane załamanie czasoprzestrzeni podczas teleportacji i
został pan przypadkiem zagarnięty.
No to odeślijcie mnie z powrotem...
To nie takie proste – wtraciła się ładna Murzynka w czerwonym kombinezonie – Jeśli warunki nie
byłyby w stu procentach takie same, trafiłby pan w miejsce całkiem inne od zamierzonego. Nie warto
ryzykować.
Dość – uciął ten, który mnie badał – Resztę omówimy, gdy sierżant dojdzie do siebie. Na razie jest w
szoku i potrzebuje wypoczynku. Proszę za mną do ambulatorium,sierżancie.
Razem z wysoką blondynką w niebieskim dresie zaprowadził mnie do czegoś, co od biedy
przypominało pokój lekarski, tyle że niczym z „Gwiezdnych Wojen”.
Dam panu zastrzyk uspokajający – powiedział doktor (było już jasne, że musi nim być) – Musi się
pan przespać.
Pomyślałem, że wygląda na porządnego faceta z tą swoją krągłą twarzą, przeoraną przedwczesnymi
zmarszczkami i łagodnym spojrzeniem. Budził sympatię i zaufanie.
Pewnie tak, bo na tym kacu nawet nie mogę myśleć – przyznałem – ale ja nie chcę zastrzyku! Nie
lubię igieł!
Kto tu mówi o igle.- uspokoił mnie i przyłożył mi do szyi coś, co wyglądało jak inhalator dla
astmatyków. Rozległ się syk, poczułem mrowienie i po chwili świat rozpłynął mi się w przyjemnym
niebycie.
Następnego dnia obudziłem się w miłym, czystym pomieszczeniu o futurystycznym wystroju. Głowa
mnie już nie bolała, ale nie byłem pewny, czy wydarzeń poprzedniego dnia sobie nie wyobraziłem.
Gdybym został porwany przez kosmitów, dałoby się to jeszcze jakoś zrozumieć, ale ten przeskok w
czasie i przestrzeni wprost na pokład jakiejś rakiety, która sobie leci z Ziemi gdzieś donikąd? Który
wiek teraz w ogóle mamy?
Coś, co zastępowało drzwi, rozsunęło się i do środka wszedł młody Azjata w żółtym kombinezonie.
Kapitan prosi do hali transportu. – powiedział grzecznie.
Odłożyłem komentarze na później i udałem się za nim. Teraz, gdy byłem już trzeźwy, widziałem
jasno, że nikt mi nie robił kawałów, bo to, co tu było, na pewno nie zostało zbudowane w moich
czasach. Pomalutku zaczynałem czuć się dziwnie.
W sali nazwanej halą transportu zastałem kapitana, tego z uszami, Murzynkę, doktora i jeszcze dwóch
mężczyzn, w tym jeden mocno starszy, w mundurze w wieloma naszywkami. Zmierzył mnie oczami,
gdy wszedłem, po czym zwrócił się do kapitana:
Jest pan odpowiedzialny za tego człowieka. Znalazł się on na pokładzie wskutek błędu podległego
panu personelu, i dopóki nie uda się go odesłać do domu, znajduje się pod pana opieką. Czy to jasne?

Tak jest, admirale.- odpowiedział kapitan z wyczuwalną rezygnacją w głosie. Wyglądał w tej chwili
na człowieka, którego sytuacja przerosła.
Admirał zwrócił się teraz do mnie
Zechce pan przyjąć przeprosiny w imieniu floty Federacji Planet. Ze swej strony zapewniam, że
będzie pan traktowany z szacunkiem i odesłany do domu najszybciej, jak to będzie możliwe.-
Tak jest, panie admirale. – powiedziałem, przyjmując postawę zasadniczą.
Chce pan mieć na czas pobytu status gościa czy członka załogi? –
To pytanie mnie zaskoczyło i nie wiem, co za diabeł mnie skusił, ale ochoczo wykrzyknąłem:
Członka załogi, panie admirale.
No to przybył panu podwładny, kapitanie Kirk. Jeśli chce się pan go pozbyć, proszę pogonić swych
ludzi do roboty, niech znajdą odpowiednie parametry i odeślą go do domu. Inaczej... sam pan
rozumie. To wszystko.
Wtedy stało się coś, od czego mi oko zbielało. Admirał wszedł na jakieś podwyższenie, a w następnej
chwili zniknął w rozbłysku żółtawego światła.
Ja pierdzielę! – krzyknąłem odruchowo, zasłaniając oczy.
Niech się pan uspokoi, po co te emocje? – zwrócił mi ozięble uwagę pierwszy oficer, ten ze
spiczastymi uszami - To prosta teleportacja.
W czasach pana... pana Andy’ego nie było takiego środka transportu – powiedział kapitan Kirk
zmęczonym głosem – Niech pan da mu trochę czasu, Spock.
Będę potrzebował całych hektolitrów czasu. – stwierdziłem bezradnie.
No i tak się to wszystko zaczęło....

Wpis nr 1

Trochę się już oswoiłem. Żywność z syntezatorów ma nienajgorszy smak, choć kudy tym preparatom
do naszego poczciwego schaboszczaka lub rzeszowskiej kiełbasy na gorąco. Jednak to najmniejszy
problem. Gorzej, że wszystko tu jest dla mnie nowe i mam czasem wrażenie, ze jestem małpą w
laboratorium.
Niech pan się nie zraża, szybko nauczy się pan tego, co trzeba. – pocieszył mnie dr McCoy. To miły
człowiek i chyba naprawdę chce mi pomóc w aklimatyzacji. A pomoc mi się przyda, bo z tego, co
półgębkiem powiedział główny mechanik Scott, wynika, że mój pobyt na Enterprise może rozciągnąć
się na całe lata. Może na zawsze. Ponowne odtworzenie warunków przejścia zależy od tylu
czynników, że gdy zaczął mi wyliczać te najważniejsze, z punktu straciłem nadzieję.
Zawsze jest nadzieja – powiedział sentencjonalnie kapitan – Proszę jej nie tracić, Andy.
On też oswoił się już z tym, że jestem „jego człowiekiem”. Ostatecznie, na statku jest czterysta osób,
jedna mniej, jedna wiecej nie robi różnicy.

Wpis nr 2

Ponieważ nie było wiadomo, co ze mną zrobić, przydzielono mnie, póki co, do obsługi hali
transportowej, gdzie był wakat. Na szczęście nie muszę rozumieć zjawiska teleportacji, by obsłużyć
aparaturę. Dziecko mogłoby to zrobić, po ciemku i jedną ręką, pewnie dlatego na statku nie ma
chętnych do tej roboty, zespół jest zbyt mały i muszą wyznaczać dyżury. Jednak na razie mogę robić
cokolwiek jedynie pod nadzorem kogoś doświadczonego. Pracy dużo nie ma, więc uczę się
konserwacji aparatury. Muszę wykuć na pamięć wszystkie schematy, ale jak na razie najwięcej
trudności sprawia mi nazewnictwo. Zmieniło się w wielu wypadkach nie do poznania. Nie tylko to –
angielski, którym posługuje się załoga, nie jest całkiem ten sam, co za moich czasów. Na szczęście nie
jest też na tyle odmienny, żeby stanowiło to dla mnie jakiś istotny problem.
Co poza tym? W pewnych sprawach jest beznadziejnie – ani papierosów, ani nawet piwka nie ma, by
sobie strzelić. W kantynie mają coś, co nazywa się wino – śmiechu warte, jakiś kompot. Ale mimo to
zaczynam czuć się podekscytowany. Tak lecieć przez wszechświat i lecieć, to jest coś. Chociaż w
pewnej chwili może się to okazać trochę nudne. Marvin, mój bezpośredni „szef” (odpowiedzialny za
transport) powiada, żebym się nie nudził, bo jeszcze może być tak, że zrobi mi się zbyt ciekawie.
Zabrzmiało to tajemniczo i obiecująco.

Wpis nr 3

Jestem na Enterprise od jakichś dwóch tygodni, a wydaje mi się, jakbym był tu od wieków. Mimo to
wiem, że nie zadomowiłem się jeszcze na dobre... choć już zdążyłem podpaść pierwszemu oficerowi,
i to w najgłupszy sposób.
Zauważyłem, że Christie, ta blondynka z ambulatorium, robi do Mr Spocka maślane oczy, na co on
nie reaguje. Pomyślałem, że może ci Vulkanie w ogóle są mało kumaci i postanowiłem uświadomić
biedaka, że leci na niego ładna laseczka. Niestety, nie poszło tak, jak się tego spodziewałem. Spock
gapił się na mnie tym swoim zimnym spojrzeniem, a potem zauważył:
To do pana nie należy, a w moim życiu nie ma miejsca na takie sprawy.
Dla Vulkanina, który nie jest w fazie godowej, te sprawy w ogóle nie istnieją.- uświadomił mnie dr
McCoy, który słyszał, o czym mówiliśmy i chyba chciał mi pomóc.
Miłość to jedna z ludzkich emocji – dodał sztywno Pierwszy – Ja ich nie mam.
Kielicha nie, dymka nie, dziewczynki też nie... Człowieku, to po co wy żyjecie? – jęknąłem, zanim
zdążyłem się zastanowić. Zawsze otworzę tę swoją niewyparzoną gębę i coś palnę, a potem trudno to
odkręcić
Nie wiem, co ujrzałem w oczach Mr Spocka, ale jeśli nie była to emocja, to niech mnie gęś kopnie i
kogut zadziobie.

Wpis nr 4

Wkuwam regulamin pokładowy i regulamin Floty. Mam zdawać z tego egzamin przed komisją,
złożoną z kapitana, Pierwszego i oficera łączności. Ciekawe, czy będzie się czepiał? Dziś po obiedzie,
żeby się odprężyć, poszedłem do biblioteki i poprosiłem o jakąś monografię, dotyczącą Vulkanów.
Bibliotekarka wyszukała mi trzy pozycje. Hi,hi! W przedmowie do każdej autor rozważa, czy
powinno mówic się „Vulkanin” czy raczej „Vulkanita”. Mało tu mają problemów. Poczytam to sobie
wieczorem, na razie lecę na dyżur w hali transportu. Marvin twierdzi, że niedługo będzie można mnie
zostawić bez dozoru. Nie zna ułańskiej fantazji, biedak.

Wpis nr 5

Czytałem niemal do rana. Określenia „wieczór” i „rano” odnoszą się oczywiście do czasu
pokładowego, ale co mnie to tam... W każdym razie dowiedziałem się, że Vulkanie rzeczywiście mają
słabo rozwiniętą sferę emocjonalną, a na dodatek od najmłodszych lat uczą się, jak ją kontrolować.
Udaje im się to tak dobrze, ze faktycznie zdają się być pozbawieni uczuć, choć nie jest to do końca
prawdą. Są tak bardzo bliscy Ziemianom względem układu chromosomów, że możliwe jest
potomstwo transgeniczne – przy niewielkiej pomocy inżynierii genetycznej. Dlaczego?
Prawdopodobnie wszyscy humanoidzi pochodzą od jednej rasy, która w pradawnych wiekach
rozproszyła się po wszechświecie. My jesteśmy tylko jedną z wielu odnóg, a Volkanie drugą. Mimo że
ich krew jest zielona (brrr), a narządy wewnętrzne zupełnie inaczej usytuowane (niektórych w ogóle
brak), to DNA pokrywa się z naszym w niemal stu procentach. Nie rozumiem, jak to możliwe, ale nie
jestem ostatecznie biologiem, tylko mechanikiem lotnictwa. Nie muszę znać się na wszystkim.

Wpis nr 6

Dziś kapitan, Mr Spock i dr McCoy wybrali się na powierzchnię asteroidy, obok której
przelatywaliśmy. Wrócili utytłani po oczy w jakimś błocie, doktor i kapitan wściekli tak, że nie
odważyliśmy się pytać o to, jak poszło. Mr Spock, oczywiście, spokojny i opanowany, choć taki
ubłocony wyglądał, trzeba przyznać, mniej godnie niż zwykle. Naczalstwo poszło pod prysznic, a
potem na naradę. Do tej pory ich jakoś nie widać.
Kończę pierwszą monografię o Vulkanach. Ależ to popaprańcy!

Wpis nr 7

Już wiem, czemu kapitan i doktor wrócili z asteroidy w stanie odbiegającym od euforii, i to dość
znacznie. Do niedawna prosperowało tam laboratorium naukowe, ale cała ekipa zginęła. Nie został
ani jeden żywy człowiek, choć wszystko wygląda na nietknięte. Wygląda, bo czy jest, jeszcze nie
wiadomo. Zwiadowi nie udało się dostać do środka. Eksploracja kosmosu nie należy do
najbezpieczniejszych, jak widać. Mam straszną ochotę wybrać się ze zwiadem, ale nawet tego nie
zaproponuję. Sam wiem, że to jeszcze niemożliwe.
Siedzę w hali sam i nudzę się jak mops. Mam nic nie robić, czekać tylko na łączność z ekipą
zwiadowczą i w razie czego nacisnąć wyzwalacz transmisji. Małpa by to zrobiła, i to równie dobrze
jak ja. Szkoda, że nie wziąłem czegoś do czytania.
Przed chwilą był tu Mr Spock. Powiedział kolczastym głosem, że mam obserwować wskaźniki, a nie
gapić się w sufit, po czym poszedł szukać Marvina, żeby i jemu coś niecoś wkleić za pozostawianie
na stanowisku „zielonego” pracownika. Ostrzegłem szefa przez komunikator. Nie chcę, by oberwało
się temu chłopcu – jest cholernie sympatyczny, czego o Spocku nie można w żadnym wypadku
powiedzieć. Ten facet to chodzący regulamin i jeszczer nie widziałem, żeby się choć uśmiechnął. Boi
się, że połamie sobie twarz, czy co? Przecież na Enterprise nie podejrzą go ci z Vulkana!

Wpis nr 8

Podejrzeć nie podejrzą, ale mogą wyczuć. Właśnie przeczytałem, ze ta rasa jest jakoś ze sobą
połączona empatycznie – dlatego jak zaczęli się zmieniać, to wszyscy. Odkąd opanowali technikę
kontroli emocji, nie było u nich wojen, a też nikomu nie udało się podbić ich planety. Vulkanin
zawsze pozostaje Vulkaninem, nawet na najdalszej planecie. No, jeśli to jest ich życiową ambicją, to
moje uszanowanie! Wolę już ziemskie emocje.
Wpis nr 9

Kapitan nie wraca. W ogóle zwiad nie daje znaku życia. Ludzie są zaniepokojeni, i nie bez Kozery
Marcina – gdyby kapitan Kirk zaginął w akcji, dowodziłby nami Mr Spock, a tego wrogowi nie życzę.
Podczas katastrofy każe pewnie krwawić na komendę i zabroni uśmiechania się na służbie. Odkąd tu
jestem, nie widziałem, by on sam splamił się uśmiechem, choćby nieznacznym. Starannie odmierzone
ruchy, godna postawa, pełna powaga w każdym słowie. Mój Boże, ten facet budzi we mnie jak
najgorsze instynkty! Mam ochotę podstawić mu nogę, żeby zarył mordą w glebę! Mam ochotę skuć
go kajdankami, ściągnąć mu buty i łaskotać piórkiem po stopach tak długo, az nauczy się wreszcie
śmiać! To jeszcze najłagodniejsze z moich fantazji na temat pierwszego oficera. Wiem, ze to
Vulkanin, nie jego wina, że taki, ale mimo to nie mogę znieść jego odpychającej miny.
Korzystając z ciszy i spokoju czytam drugą monografię, pióra jakiegoś Maruna. Okazuje się, że
Volkanie tez mają swoją piętę achillesową – co siedem lat ich mężczyźni wchodzą w okres godowy i
dosłownie dostają szału. Można się śmiać, ale to jest dla nich groźne – jeśli nie rozładują napięcia,
kończy się to dla nich śmiercią. No, nie bardzo wyobrażam sobie Spocka w takim amoku. Chciałbym
to zobaczyć.
Ludzie szemrzą. Według nich Mr Spock specjalnie zwleka z misją ratunkową, by zająć miejsce
kapitana. Mimo całej mej antypatii nie wierzę w to. Coś mi się jednak zdaje, że cukierkowy obraz
tego Nowego Wspaniałego Świata, jaki przedstawił mi kapitan do spółki z doktorem, jest mocno
przesadzony – w ludziach nadal istnieją uprzedzenia, do których wstyd się głośno przyznać. Bo
oficera Ziemianina chyba by o to nie oskarżono! W obliczu tych kalumni Mr Spock zachowuje się,
jak zwykle – jest zimny i niewzruszony.

Wpis nr 10

Mr Spock zdecydował się na akcję ratunkową. Jak się dowiedziałem, mimo buntu ze strony załogi
trzymał się ściśle rozkazów kapitana, ale dokładnie z chwilą upływu wyznaczonego czasu karencji
zwołał ekipę ratunkową i sam stanął na jej czele. Choć asteroida została wyposażona sztucznie w
atmosferę, pozwalającą bez trudu oddychać, kazał wszystkim włożyć ciężkie skafandry, co zdaniem
niektórych było niepotrzebną stratą czasu. Zgłosiłem się na ochotnika, ale zmierzył mnie takim
spojrzeniem, że poczułem się krasnoludkiem, za to wziął ze sobą doktora. Wygląda na to, że z całej
załogi, po kapitanie, największym zaufaniem darzy właśnie Łapiducha (taką ksywkę ma dr McCoy
wśród tutejszej braci). Jest to ciekawe o tyle, że normalnie ci dwaj zachowują się niczym Tom i Jerry
– wystarczy byle drobiazg i skaczą sobie do oczu. Starczy, by doktor coś powiedział, a Mr Spock
wyjeżdża z tym swoim:
To nielogiczne
A miły, spokojny doktor z miejsca zmienia się w ziejący ogniem wulkan. Sypie takimi uwagami, że
każdy Polak odpowiedziałby na nie pięścią, zaś Spock z zimną krwią i sadystycznym zadowoleniem
wytyka mu logiczne błędy w wypowiedziach. Trwa to zazwyczaj, póki kapitan ich nie rozdzieli.
Wprowadziłem koordynaty i przesłałem całą ekipę na asteroidę. Nadal nie rozumiem zjawiska
teleportacji. Za moich czasów uważano za niemożliwe, by jej dokonać na złożonym organiźmie, a
także, by człowiek ją przeżył w razie powodzenia eksperymentu. Widać się mylono. Siedzę teraz i
czekam, odruchowo zaciskając kciuki za powodzenie misji.
Wpis nr 11

Wszyscy są już na pokładzie. Okazało się, że naukowców zabiło nieznane dotąd promieniowanie
wewnątrz stacji badawczej – miał cholerny Spock nosa, że wszystkim kazał założyć skafandry. Zwiad
zamknął się w izolowanym składziku, gdy tylko połapali się w sytuacji, dlatego przeżyli, choć
wszyscy wymagają transfuzji. Czasem przydaje się ta vulkańska logika.
Nie docenia pan Spocka – powiedział kapitan, gdy podczas relaksu odwiedziłem go w ambulatorium i
zwierzyłem się ze swej antypatii do pierwszego oficera – To nie tylko świetny oficer naukowy, dobry
żołnierz, ale i przyjaciel. Jeśli kiedyś będzie okazja, przekona się pan, że też niezły materiał na
bohatera, jak zresztą większość Vulkanów. Dla nich oddać życie za większość to akurat tyle co
splunąć. Starczy, że to logiczne, w końcu lepiej, by zginął jeden, niż powiedzmy dziesięciu, a ze tym
jednym jest akurat on, to bez znaczenia. Ten pęd do poświęcania się za innych bywa niekiedy dla
mnie nie lada kłopotem. Spockowi trudno czasem wytłumaczyć, że strata jego osoby byłaby zbyt
dotkliwym ciosem dla bezpieczeństwa załogi.
Nie dziwi mnie taka postawa. Ja ma się takie życie, jak on, że nie może sobie podchromolić, zajarać
szluga czy pójść na laski, i nie wolno mu się nawet uśmiechnąć, bo to może być wielką zdradą
ojczyzny, to nic dziwnego, że nabiera się apetytu na trumienkę.
Strasznie zabawnie pan to wyraża.- roześmiał się kapitan, ale zaraz spoważniał – On sam to wybrał.
Chce być dobrym Vulkaninem, więc nie powinniśmy go krytykować.
Rozumiem – powiedziałem – Ale ja go po prostu nie lubię. Nie mogę się przemóc.
Niech pan da sobie trochę czasu. Wciąż jest pan tu nowy i na pewno nie wyzbył się pan starych
uprzedzeń – kapitan uśmiechnął się do mnie wyrozumiale i spojrzał na kroplówkę z krwią. Mina mu
posmętniała, gdyż zeszła ledwie jedna czwarta, a jemu spieszy się chyba na mostek.
Nie lubię, ale fascynuje mnie – wyznałem mężnie – Do tego stopnia, ze czytam o Vulkanach. Za
moich czasów uważano istnienie innych humanoidów za wytwór czystej fantazji, więc wgłębiam się
w to niczym w powieść awanturniczą.
James T. Kirk poklepał mnie po ramieniu. Na odmianę jego trudno nie lubić, to naprawdę, co się
zowie, swój chłop.
Niech się pan kształci. To naprawdę się panu przyda.- powiedział, a zaraz potem musiałem lecieć, bo
nadeszła pora na moją zmanę.

Wpis nr 12

Dziś rano nadszedł wreszcie z kwatery głównej oficjalny rozkaz, dotyczący mojego przydziału do
załogi Enterprise. Nie wiem czemu, ale dotąd myślałem, że gęba starczy, a tu – nie. W tych czasach
też wszystko musi być oficjalnie potwierdzane. Trwało to długo, bo wszystkie procedury od
początków cywilizacji były, są i będą czasochłonne, ale od tej pory oficjalnie jestem kadetem w
załodze Enterprise. Około dwunastej czasu pokładowego wezwał mnie magazynier i wręczył coś, co
nazwał mundurem – taki sam trykotowy dres, jaki noszą inni, w kolorze ciemnej purpury z szerokimi,
czarnymi ściągaczami, oraz znak przynależności do załogi, przypominający stylizowane A. Co robić,
przebrałem się, ale gdy popatrzyłem w lustro...
Powiem tylko jedno – rzekłem, gdy do magazynu wszedł Marvin – Gdyby koledzy z jednostki
zobaczyli mnie w tym francowatym wdzianku, to wiesz, co by powiedzieli?
Nie, a co? – zaciekawił się Marvin
Ja tez nie wiem – odparłem ponuro – Ale pewne jest, że musiałbym ich zabić, a potem po kryjomu
wynieść się z kraju.
Wyglądam jak cyrkowiec. Jak Tinky-Winky. Jak coś jeszcze w tym rodzaju. Z drugiej znów strony,
wszyscy tak wyglądają, więc może ostatecznie, co za różnica?

Wpis nr 13

Zwróciłem książki o Volkanach i wypożyczyłem kompendium na temat ras, tworzących Federacje


Planet. Sześć tomów! Czytam bardzo szybko, ale i tak starczy mi to na długo. Ras jest sporo:
Ziemianie, Andorianie, Vulkanie, Deltanie, i inni –anie, to humanoidzi, ale są i tacy, którzy wyglądają
jak galareta, tacy, co istnieją w postaci skoncentrowanej energii, a i tacy, którzy w ogóle nie
wyglądają, bo nikt nie jest w stanie znieść ich widoku. Nazywają ich, na ziemski użytek, Meduzanami
i jest to najdziwaczniejsza rasa w Federacji. Jeśli nigdy żadnego nie spotkam, będę wdzięczny.
Jest pan pełen barbarzyńskich uprzedzeń – stwierdził autorytatywnie Mr Spock, który usłyszał, jak
dyskutowałem na ten temat z Lilo w stołówce - Musi się pan ich wyzbyć, i to jak najszybciej.
Być może są barbarzyńskie, ale są moje.- odpysknąłem, nim zdążylem pomyśleć.
Rozumowanie nielogiczne – powiedział Spock tym swoim drewnianym głosem – Gdy coś jest
szkodliwe, należy się tego pozbyć, nawet gdy jest częścią składową. Na pokładzie Enterprise goszczą
przedstawiciele różnych ras i nie życzę sobie, by ktoś z załogi okazał brak szacunku
przedstawicielowi którejś z nich.
Bez obaw, panie oficerze. Umiem się zachować, ale mogę chyba mieć własne zdanie.
Dla siebie, tak.
Słuchaj pan – uniosłem się, nie zważając na szarpiącą mnie rozpaczliwie za rękaw Lilo – Jeśli nie
podobają się panu cudze poglądy, to niech pan nie podsłuchuje cudzych rozmów. Nie uczono pana, że
to nieładnie?
Nie podsłuchiwałem. Usłyszałem.- powiedział Spock, nie tracąc spokoju.
Więc uwagi na temat tego, co pan usłyszał, powinien pan zachować dla siebie.
Zachowałbym, gdyby nie zagrażało to harmonii wewnątrz załogi. Zechce się pan na przyszłość
powstrzymać od takich wypowiedzi.
Coś w jego spojrzeniu zmusiło mnie nagle do rejterady
Tak jest. – mruknąłem.
Spock skinął mi chłodno głową i poszedł sobie w cholerę, ale ja miałem humor zepsuty aż do
wieczora.

Wpis nr 14

Zaganiany człowiek taki... Przez cały zeszły tydzień nie miałem czasu zajrzeć do swoich zapisków, bo
musiałem wkuwać do egzaminu. Wczoraj wieczorem zdałem ostatnią sesję, z przepisów
bezpieczeństwa, i mogę trochę odetchnąć. Oczekiwałem, że Mr Spock, który był w komisji
egzaminacyjnej, będzie próbował podłożyć mi jakąś świnię, ale gdzie tam. Ten sztywniak pewnie
nawet nie skapował, że już tyle razy próbowałem go obrazić. Mój własny porucznik z jednostki pod
Goleniowem dałby mi za takie zachowanie popalić, że bym go popamiętał. A ten nic, nawet jednego,
w mordę, podchwytliwego pytania nie zadał. Za to kapitan i pan Scott maglowali mnie do utraty tchu.
Psiakrew, nie ma tu nawet czym tego opić. Napiłem się trochę wina w kantynie, ale choć przysięgali
mi, że jest w tym alkohol, ja nie zdołałem go wyczuć. Pewnie musi być, skoro Spock nie chce tego
tknąć, ale dla mnie to lemoniada. Ale chociaż pogadałem sobie przy tym z chłopakami z obsługi
transportu i pośmieliśmy się. Ze wszystkimi już jestem na „ty”. To naprawdę morowa ekipa i
właściwie dobrze, że mnie do nich przydzielono. Praca rzeczywiście mogłaby być ciekawsza, ale
pomalutku przekwalifikuję się może gdzieś wyżej. Nie od razu Kraków zbudowano. Dziwne, gdy
rzuciłem tę uwagę, wszyscy na jakąś sekundę zamilkli. Tak jakby nie wiedzieli, co to Kraków, albo
jakby wywołało to u nich przykre skojarzenia. Wypytam ich jeszcze o to, ale kiedy indziej.
Po południu przyjmowaliśmy transport leków, które mamy zawieźć na Deneb, gdzie szerzy się jakaś
epidemia. Mówią, że nie będzie łatwo – tamtejsi mieszkańcy ponoć uważają, że człowiek powinien
sam zwalczyć chorobę, a jeśli umiera, to widać nie zasługuje na to, by żyć. Nie wiem, po co w takim
razie przejmować się takimi palantami?

Wpis nr 15

Postój na orbicie Deneb. Dr McCoy i kapitan Kirk przesłali się na dół i namawiają te zakute pały do
leczenia swych chorych. Nie pojmuję, po co się wcinać? To ich planeta i ich choroba. Skoro tak lubią
bawić się w grabarzy, to czemu im przeszkadzać?
Już wiem. Gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o kasę (w przenośni oczywiście, bo system
monetarny nie istnieje na Ziemi od jakichś dwustu lat – cholera, nie można mieć nawet tej
przyjemności, że człowiek przeliczy wypłatę!). Lilo mi wytłumaczyła. Chyba polubię tę dziewczynę.
Jest miła, cichutka z natury i ma najładniejsze, jakie w życiu widziałem, jasnorude włosy. Sięgają jej
aż do tyłeczka, też wcale-wcale... Do rzeczy. Na planecie są duże złoża dylitu, niezbędnego składnika
napędu warp. Federacja chce podpisać kontrakt na ich wydobycie, nim zrobią to Klingoni.
Spróbowałem zagrać z komputerem w szachy. Dał mi mata w trzecim posunięciu. Potem przyszedł
Mr Spock, więc ustąpiłem mu miejsca i obserwowałem, co się wyprawia. Nie, ja w życiu nie
zrozumiem tej gry! Na jednym poziomie przynajmniej wiem, jakim ruchem która figura się
przemieszcza, w trójpoziomowych zgubiłem się beznadziejnie już na samym początku i rozbolała
mnie głowa, choć tylko kibicowałem.
Mr Spock, na pewno nie jest pan cyborgiem? – spytałem idiotycznie i beznadziejnie, gdy skończył
partię remisem.
Nie. – odpowiedział mi krótko, po czym wstał i odszedł.
No, ja nie byłbym tego taki znów pewny.

Wpis nr 16

Kapitan Kirk dogadał się jakoś z Denebianami. Sprawa była gorsza podobno od negocjacji unijnych,
ale wrócił, jak to się mówi, z tarczą. I całkiem wykończony. Nic dziwnego. Musiał się kapitańcio
zdrowo nagadać, zanim trafił do tych ufoków. Teraz poczekamy tylko na przybycie służb
dyplomatycznych i możemy ruszać dalej.
Minął mi już okres fascynacji statkiem. Owszem, duży, owszem, cholernie nowoczesny, ale zaczyna
mi dokuczać lekka klaustrofobia. Chętnie poczułbym pod stopami uczciwy grunt.
Każdy początkujący to ma. Przejdzie ci. – pocieszył mnie Marvin.
Oby. Trochę mnie deprymuje fakt, że jakbym chciał wypuścić się na lewiznę, to musiałbym w
próżnię. A gdybym tak lunatykował?
Automatyka by cię nie wypuściła poza grodzie. Lunatykuj na zdrowie.
Wiem już, czego mi tu brakowało od samego początku. Na pokładzie nie ma ani jednego robota.
Żaden C3PO ani R2T2 nie pętają się między ludźmi, są jedynie jakieś metalowe pluskwy, które
zajmują się sprzątaniem i przypominają żuki. Trzeba oddać im sprawiedliwość, starają się te
okruszyny, jak mogą. Wszystko lśni, nigdzie ani pyłka. Kiedyś z premedytacją rozsypałem
pokruszone ciasto i za dziesięć minut, jak wróciłem w to miejsce, nie było nawet śladu.

Wpis nr 17

Dziś mamy Dzień Zjednoczenia, święto na wszystkich planetach Federacji. Jeśli chodzi o Enterprise,
to od rana trwa wielka zabawa, a teraz tańce i konkursy we wszystkich stołówkach, uprzątniętych i
przystrojonych na tę okoliczność. Jest to okazja do odwiedzin między pokładowych, więc wszyscy
biegają jak z piórkiem, bo każdy chce wszędzie być i zaliczyć, co się da. Nie dotyczy to tylko,
oczywiście, jakżeby inaczej, Mr Spocka. Ten nie umie się bawić i nie chce się nauczyć. Jak można
być takim drętwym i nie zapaść w sen wieczny przed czasem?
Musiałem udać się do „kącika kontemplacji”. Gdy wracałem, przypadkiem zobaczyłem w jednym z
pustych korytarzy Lilo, przystrojoną w hawajski sarong, w naszyjniku z papierowych kwiatów i z
cieplarnianą orchideą we włosach. Rozmawiała z Mr Spockiem, a ton jej głosu sprawił, że zastygłem,
nie chcąc dać znać, że ich widzę.
To nie może trwać wiecznie – mówiła – Jak tak dalej pójdzie, zostaniesz na zawsze tym, kim jesteś
teraz.
Vulkaninem i oficerem Gwiezdnej Floty? – spytał Spock
Nie. Mężczyzną samotnym. Któregoś dnia obudzisz się, a mnie nie będzie. Christie też nie będzie
czekać wiecznie. I ona zniknie któregoś dnia. Zastanów się nad tym.
Lilo, lubię panią i bardzo szanuję...
A ja cię kocham, Spock. Widzisz różnicę? Nie, nie możesz tego widzieć, bo wtedy nie byłbyś sobą.
Zrozum, to nie muszę być ja. Ja już się z tym pogodziłam. Znajdź sobie jednak jakąś kobietę, póki nie
jest za późno.
Moje życie to służba we Flocie. Nie ma miejsca na nic innego, zw/łaszcza zaś na czysto ludzkie
emocje. Niech pani zrozumie, ja ich nie mam.
Tak, chyba nie masz.- przyznała Lilo. Potem odwróciła się i zaczęła iść korytarzem.
Lilo! – zawołał Spock nieomal emocjonalnie – Zaczekaj. Chciałem powiedzieć... przepraszam. Nie
miałem zamiaru pani krzywdzić.
Lilo odwróciła się i podeszła do niego ze smutnym uśmiechem. Pogładziła go palcem po jednym, a
potem po drugim uchu.
Nie skrzywdziłeś mnie – powiedziała – Przecież nigdy niczego mi nie obiecywałeś. Ale my,
Ziemianki, nie myślimy głową, tylko sercem.
Poczekałem, aż się definitywnie rozstaną, potem wymknąłem się drugim korytarzem. Czegoś tu nie
rozumiem. Tego, że pomiędzy tą dwójką był jakiś romans, nie biorę w ogóle pod uwagę, bo choć Lilo
mi wcale na świętą nie wygląda, to Spocka trudno wyobrazić sobie jako romantycznego kochanka.
Stawiałoby go to w świetle z gruntu fałszywym. Zatem o czym mówiła ta mała Hawajka?
Odechciało mi się dalszej zabawy. Dziwię się, że komukolwiek chce się bawić w towarzystwie tej
vulkańskiej mumii na pokładzie.
Wpis nr 18

Niemiła wpadka. Technik od obsługi automatów z przekąskami poprosił mnie, żebym mu pomógł.
Pomoc wyglądała tak, że po chwili zniknął i zostałem sam z całą robotą. Pracowałem więc, a że
nikogo nie było, to śpiewałem sobie na całe gardło „12 groszy”. Kiedy skończyłem, do stołówki
wszedł kapitan Kirk.
Czy wszystkie wasze piosenki były tak pełne wulgaryzmów? – zwrócił się do mnie z delikatną obawą
Za zdumienia upuściłem śrubokręt i musiałem wleźć za nim pod stół. Kapitana ostatniego
posądziłbym o to, że rozumie po polsku!
Testujemy właśnie nowy translator – rozwiał moje obawy – Przypadkiem dostroiliśmy go do stołówki
i wychwycił pana piosenkę.
Wszystkie takie nie były – powiedziałem, zażenowany – Rajuśku, nie wiedziałem, ze ktoś słucha i na
dokładkę rozumie. Dobrze, że nie zaśpiewałem „Piosenki rezerwistów”, to byście chyba zawału
dostali. Przepraszam, panie kapitanie, od tej pory będę uważał na swój język.
Za kapitanem wszedł Mr Spock, jak zwykle godny, nienaganny, z rękami założonymi za plecy.
Sierżancie – zwrócił się do mnie – Niech mi pan wytłumaczy, kto to taki, ten Jaskiernia, stróż
prawości.
Nie jestem litaratem. W dodatku mocno podejrzewam, że żadne na świecie pióro nie byłoby w stanie
oddać efektu komicznego, jaki wywołały te słowa w zestawieniu z kamienną twarzą. Wystarczy więc,
gdy napiszę, ze dostałem regularnego ataku śmiechu.
Panie Spock – wykrztusiłem po dobrej chwili – Musiałbym zrobić panu taki wykład, że nie
wyrobilibyśmy się przed następną Gwiazdką. Niech panu starczy, że to był jeden.
Patrzył na mnie jak na wariata, czemu, biorąc pod uwagę okoliczności, trudno się dziwić. W końcu
powiedział tylko:
- Na przyszłość proszę używać języka mniej... barwnego, zgoda?
Oczywiście, ze zgoda. Przy tak rozwiniętej technice lepiej się mieć na baczności.
I rzeczywiście lepiej się mieć. Niby nikt tu nikogo nie podsłuchuje, a wszyscy wszystko wiedzą o
wszystkim. Już nie mówię o tym, że poczta pantoflowa działa bez zarzutu, ale ma się czasem
wrażenie, że ludzie czytają sobie w myślach. Pytałem Marvina, wyśmiał mnie, że nic podobnego.
Więc co, mania prześladowcza? To czemu, gdy na mostku ktoś kichnie, to aż na ósmym pokładzie
wołają „Na zdrowie!”?

Wpis nr 19

Wziąłem się dziś na odwagę i podczas podwieczorku zagadnąłem Lilo (jemy przy jednym stole):
Lilo, słyszałem przypadkowo pani rozmowę ze Spockiem. Nie miałem zamiaru podsłuchować, po
prostu tak jakoś to wyszło. Chciałem spytać: czemu pani mówiła mu te wszystkie rzeczy?
Dziewczyna spoważniała i odłożyła widelec.
Mogłabym powiedzieć, że to nie pana sprawa... – zaczęła surowo.
Tak, ale jestem zbyt fajnym facetem, żeby mnie tak spławiać – przerwałem jej – I w ogóle mówmy
już sobie na ty. To chyba jest tu dozwolone?
Dobrze. Zatem posłuchaj, Andy: kiedy cię jeszcze tu nie było, trafiliśmy do układu Lokka i
znaleźliśmy tam planetę opuszczoną przez swych mieszkańców. Ponieważ nasze przekazy mówiły, że
zostawili oni bogate archiwa, ja i komandor Spock postanowiliśmy wybrać się po część tych skarbów.
Ponieważ można było teleportować nas jedynie na płaskowyż, daleko od archiwum, wzięliśmy ze
sobą łazik. Na tej części planety panowała zima, więc nawet nie moglibyśmy inaczej. W drodze
powrotnej łazik się zepsuł. Ponieważ zaczęła się burza śnieżna, nie mogliśmy połączyć się ze
statkiem, a zresztą nic by to nie dało. Postanowiliśmy iść dalej pieszo, bo to było jedyne rozsądne
rozwiązanie. Jednak płaskowyż był jeszcze daleko, a burza się wzmagała. W końcu tak przybrała na
sile, że musieliśmy się schronić pod nawisem skalnym. Temperatura spadła do minus czterdziestu.
Płakałam z zimna, nie byłam dostatecznie ciepło ubrana, bo nikt nie przewidział takiej sytuacji. Spock
zachował się wspaniale. Objął mnie i przytulił mnie do siebie, och, bez żadnych podtekstów, po to
tylko, by dać mi trochę swego ciepła. Pilnował, żebym nie zasnęła, bo już bym się nie obudziła.
Zgubiłam rękawice po drodze, on w ogóle nie wziął, więc ogrzewał mi palce swym oddechem.
Powiem ci, Andy, że gdy nas znaleźli, prawie żałowałam. Od tego dnia... sam rozumiesz. To nie ma
sensu, ale zdziwisz się, gdy powiem, że dobrze mi z tym ciepłym uczuciem dla Spocka.
Może on zmieni zdanie...?
Nie, nie zmieni. Pozostanie samotny do końca życia. Nie ożeni się z Ziemianką, bo uważa, że nie
wolno mu jeszcze bardziej rozcieńczyć vulkańskiej krwi, a Vulkanka go żadna nie zechce. Mówię ci,
to są głupie baby. Vulkanie mają swe zalety, ale ich kobiety to zimne dziwki. Mają facetów za nic,
nawet tych z własnej rasy, jeśli tylko nie odpowiadają ich celom.
Lilo westchnęła i dolała sobie kawy. Poczułem, że moja niechęć do pierwszego oficera zmienia się w
leciutką zazdrość i bardzo, bardzo niechętny podziw. Jakikolwiek jest ten Spock, na pewno nie jest
jednostką przeciętną, a w dodatku można na nim polegać w każdej sytuacji. Trzeba być zawodowym
żołnierzem, jak ja, by to docenić.

Wpis nr 20

Niech szlag trafi Enterprise, kapitana, Spocka i całą resztę.

Wpis nr 21

Może lepiej niech nie trafia. Miałem wczoraj fatalny humor i musiałem to jakoś wyładować. Dyżury
przy transporcie coraz bardziej mnie nudzą, książki przestały wzbudzać zainteresowanie, nawet
dziewczyny mi spowszedniały.
Dr McCoy powiedział, ze to reakcja sytuacyjna i dał mi jakieś proszki. Nie lubię faszerować się
lekami, ale to łyknąłem i świat poróżowiał.
Doktorze, co to za cudo? – spytałem, gdy spotkałem Łapiducha godzinę później.
Stymulator neuronowy – wyjaśnił mi z życzliwym uśmiechem – Nie zatruwa pacjenta, nie wywołuje
uzależnienia, a usuwa stany lękowe i depresyjne.
W moich czasach zrobiłby furorę. Depresja była nieomalże chorobą społeczną.
Wiem, uczyłem się o tym. Detylominę zsyntetyzowano niestety dopiero w drugiej połowie ubiegłego
stulecia. Zrewolucjonizowała psychiatrię, ale to łagodny środek. W przypadku chorób psychicznych
stosuje się dużo silniejsze, ale równie skuteczne. Dają trwałe wyleczenie.
Zastanawiam się, czy nie zaserwować jednej tabletki Mr Spockowi, powiedzmy w kawie. Może
wreszcie straciłby ten wiecznie cierpki wyraz twarzy. A może powinnienem zrobić zrzutkę wśród
załogi na uśmiech dla niego? Chętnie by wszyscy dali.
Zaczynam chyba świrować.

Wpis nr 22

Kiedy byłem jeszcze zupełnym szczeniakiem, ledwie odrosłym od ziemi, oglądałem taką mangę
„Załoga G” czy coś w tym guście. Przypomniało mi się to teraz, właściwie nie bardzo wiadomo
czemu, chyba temu, że własnie wtedy po raz pierwszy zacząłem marzyć o locie w kosmos. Teraz mi
się to spełniło. Chociaż chwilowo nie lecimy, tylko stoimy. To nie jest kolejna awaria, tylko coś nas
trzyma, może pole siłowe, może jakiś promień trakcyjny o nieustalonym pochodzeniu. Wydaje mi się,
że energia, zdolna zatrzymac statek o masie Enterprise, musi być olbrzymia.
Niekoniecznie – powiedział mi Marvin – Co prawda masa pozostaje bez zmian, ale w próżni waga
równa się zeru, więc energia wcale nie musi być taka znów duża. Inaczej nie moglibyśmy ściągać
niczego promieniem trakcyjnym, bo generatory by nam nie wyrobiły.
To tłumaczenie trafiło mi do przekonania. Nadal jednak nie wiadomo, co mianowicie nas trzyma.
Porucznik Uhura stara się nawiązać łączność, a że nie wie z kim, to może potrwać. Jeśli chodzi o
mnie, to skończyłem właśnie zmianę i idę się przekimać. Niech radzą sobie beze mnie.

Wpis nr 23

Jedyne, co mógłbym teraz napisać, to okrzyk cesarza Kuzco :”Niech żyję ja!” Stałbym się
niemożliwie zarozumiały, gdyby nie to, że wiem, jak idiotycznie prosta była cała sprawa.
To było tak: Marvin wysłał mnie na mostek z wiadomością żałobną, że transportery nie działają
wskutek blokady z zewnątrz. Wmeldowałem się prawidłowo, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
Uhura, Sulu, Czekow i ma się rozumieć kapitan z Mr Spockiem siedzieli stłoczeni przed jednym z
ekranów. Co chwila któreś z nich pochylało się do mikrofonu na pulpicie i zadawało jakieś pytanie.
Sekundę później z głośnika padała odpowiedź, podawana martwym, zgrzytliwym głosem.
Co to? Wielka Gra, czy może Jeden z Dziesięciu? – spytałem z ciekawością.
Kapitan spojrzał na mnie błędnym wzrokiem. Wyglądał w tym momencie niczym dziecko dotknięte
mongolizmem.
Niech pan nie przeszkadza, sierżancie – powiedział – Jeśli na znajdziemy właściwego pytania, będzie
po nas. Poszycie już trzeszczy.
Napiera na nas pole siłowe – wyjasnił mi Czekow – Jedyna nadzieja to przegrzać komputer, który nim
steruje. Trzeba zadać pytanie, na które nie będzie umiał odpowiedzieć.
I co, to takie trudne? – zdziwiłem się.
Komputer wydaje się być wszechwiedzący. Rozwiązał nawet zadanie szachowe, opracowane przez
pana Spocka. Brakuje nam już konceptu.
A to ciekawe. Czyżby te cybermądrale wreszcie trafiły na kamień? Z drugiej strony nie było się czego
śmiać, bo zewsząd napływały już meldunki o uszkodzeniach. To, co nas zgniatało, było nieubłagane.
Panie kapitanie, może ja spróbuję? – zaproponowałem. Machnął rękę.
Proszę, mów pan, co tylko chcesz. – odparł znękanym głosem.
Jak sądzę, moje myśli biegły w tym momencie następującym torem : skoro najtęższe umysły na
pokładzie nie zdołały wymyślić odpowiednio skomplikowanego pytania dla tamtego mechanicznego
diabła, to może rozwiązanie trzeba wziąć z drugiej mańki? To znaczy, może trzeba zadać pytanie tak
kretyńskie, by aż flaki się od niego wywracały? Pochyliłem się nad mikrofonem.
Mogę pytać? – rzuciłem.
Pytaj.- padła martwa odpowiedź.
Było w domu coś i nic. Coś wyszło drzwiami, a nic wyszło oknem. Co zostało w domu? –
wyrecytowałem.
Katem oka pochwyciłem wyraz dzikiego osłupienia na twarzy wszystkich obecnych. Na pewno nie
znali tej zagadki, bo zresztą skąd? Przez chwilę w eterze panowała cisza, potem rozległy się jakieś
trzaski i nagle rzuciło nami tak, że poleciałem aż miło i huknąłem plecami o pulpit sterowniczy. Sulu
odepchnął mnie i zaczął gorączkowo manewrować przełącznikami.
Lecimy, panie kapitanie! – zawołał – Puściło nas!
Nafuczyłem się samozadowoleniem, ale zaraz mi przeszło, gdyż Mr Spock chwycił mnie za ramię, a
facet ma ręce niczym stalowe cęgi. Wrzasnąłem mimo woli.
Jakie jest rozwiązanie? – spytał nieomal z groźbą w głosie.
„I”, oficerze Spock! Została litera „i”.
Fascynujące...Przecież to bez sensu!
Czy wszystko musi mieć sens? Ważne, że rozwiązanie istniało, a ten metalowy kretyn go nie znał,
choć za moich czasów na to pytanie odpowiedziałby każdy przedszkolak. Niech pan puści!
Puścił mnie, ale nadal nie był przekonany. Co miałem mu tłumaczyć? Że mam młodszą siostrę, która
zamęczała mnie podobnymi pytaniami, odkąd nauczyła się mówić? Że po prostu chciałem zrobić
cokolwiek?

Wpis nr 24

Jakoś jednak głupio to wyszło. Na wszystkich pokładach teraz mówią, że gdzie zawiedzie mędrzec,
tam przydaje się głupek. Ludzie nazywają mnie non plus ultra, cokolwiek to znaczy. Nie uczyłem się
łaciny. Chichoczą po kątach, że najmądrzejsi z czałej załogi cztery godziny dyskutowali z obcym
komputerem i nic, a przyszedł mechanik z hali transportu, zapóźniony w rozwoju o ponad trzysta lat,
zadał dziecięcą zagadkę i rozwalił tamtemu obwody.
Naprawiamy uszkodzenia poszycia i amortyzatorów. Wszyscy mechanicy, niezależnie od aktualnego
przydziału, zostali zagonieni do tej roboty. Trzeba naprawiać od zewnątrz i od wewnątrz. Ja tylko od
środka – nie wolno mi wychodzić w próżnię i zresztą wcale się do tego nie palę. Poza tym i tu jest co
robić. Po zakończeniu zmiany rąk nie czuję.

Wpis nr 25

Lecimy z ładunkiem sprzętu naukowego dla laboratorium na jednym z księżyców Kaliopy – gazowej
planety w rodzaju naszego Jowisza. Jej księżyce są bardzo ciekawe, raj dla naukowców. Fauna, flora,
złoża rzadkich minerałów, jest w czym wybierać. Mamy dostarczyć wyposażenie naukowe i obronne
– nie jest tam zbyt bezpiecznie.
Naszym oficerem naukowym jest Mr Spock. To dobrze, że ten cudak jest naukowcem, a nie zwykłym
trepem, jak nie przymierzając ja – powinien zatem zrozumieć, że dogryzanie mu na każdym kroku to
nie moja fanaberia, a rodzaj eksperymentu, ile też wytrzyma, zanim lunie mnie w pysk.

Wpis nr 26

Piszę te słowa w pokładowym karcerze, gdzie siedzę do spółki z Mr Spockiem. Ja zająłem kąt przy
lampie i piszę, on siedzi przy drzwiach i medytuje. Od czasu do czasu rzuca mi spojrzenia pełne wcale
niewolkańskich emocji.
- Gratuluję panu, Andy - powiedział dr McCoy, opatrując mi pokancerowaną gębę - Prawdopodobnie
jest pan pierwszym i zapewne ostatnim człowiekiem, który do tego stopnia wyprowadził Spocka z
równowagi. Trafi pan do kroniki pokładowej.
Na razie trafiłem do aresztu. Scotty miał rację, nie powinienem porywać się z motyką na słońce, a
konkretnie z pięściami na Wulkanina. Facet ma ponad dwa metry, siłę żubra i wiedzę mnicha Shaolin,
jeśli chodzi o punkty witalne. Spuścił mi takie bęcki , że wyglądam jak Gołota po walce z Tysonem, a
trwało to może dziesięć sekund. Potem nadszedł kapitan z ochroną, która nas rozdzieliła i dostaliśmy
solidarnie trzy dni aresztu. Razem, żebyśmy mieli szansę obgadać to i owo.
A poszło o Christie, tę blondynkę z ambulatorium. Cholernie mi się podoba, jej podoba się Spock
(mój Boże, czemu?), a on wogóle na nią nie patrzy. Wkurzyłem się i powiedziałem mu dwa, trzy
słowa o kimś, kto nie wie, co się robi z kobietą. Może nawet by się nie wściekł, ale się
zagalopowałem i wyraziłem żal, że jego ojciec nie miał podobnych zahamowań, bo i Spocka nie
byłoby na świecie. I, co tu ukrywać, wjechałem mu trochę na mamusię. Że niby nie uświadomiła
synka w porę, a teraz jest już za późno.W tym momencie nasz Pierwszy rzucił mi mordercze
spojrzenie, a do tego spojrzenia dodał takie trzaśnięcie w zęby, że nie zapomnę tego do dnia Sądu
Ostatecznego. W następnej chwili leżałem pod ścianą, a sekundę później tarzaliśmy się po korytarzu,
usiłując poprzegryzać sobie gardła. Ha! Mr Spock jest Vulkaninem, ale ja, nim wstąpiłem do
lotnictwa, byłem trzy lata w Czarnych Beretach. Bez komentarza.
Nie mogę spać. Co chwila budzę się z bólu. Spock siedzi w tej samej pozycji od kilku godzin - może
postanowił uschnąć na pomnik, by zaoszczędzić sobie kosztów utrzymania?

Wpis nr 27

Trochę ochłonąłem i postanowiłem pogodzić się z Pierwszym. W gruncie rzeczy zacząłem lubić tego
dziwaka i wolałbym, żeby nie był do mnie wrogo usposobiony. Przeholowałem, to też fakt. Ale jak
przeprosić Vulkanina, by się znowu nie obraził? Wreszcie stanąłem przed nim w postawie
zasadniczej.
- Komandorze Spock, proszę o wybaczenie. Moje zachowanie było niedopuszczalne i nic mnie nie
usprawiedliwia. - powiedziałem jak najbardziej oficjalnym tonem.
Spock niespiesznie dźwignął się z podłogi, przybrał godną pozycję i odpowiedział :
- Ja również jestem winien. Okazałem niewybaczalny brak opanowania i emocje, które nie przystoją
oficerowi Floty i Vulkaninowi. Winni jestesmy obaj.
- Ja bardziej, bo jestem nizszy stopniem, sir. Okazałem nie tylko brak wychowania, ale i brak
szacunku dla oficera.- recytowałem, usiłując przy tym wyczytać coś z kamiennej twarzy stworu
naprzeciwko.
- Emocje i nieracjonalne zachowania są właściwe dla pana rasy, panie Andy - odpowiedział ozięble -
Powinien pan nauczyć sie, jak nad nimi panować. Incydent uważam za wyczerpany.
Skinął mi sztywno głową i ponownie usiadł pod ścianą, stykając dłonie palcami. Właśnie w tej
pozycji medytuje. Może i ja powinienem? Rzeczywiście bywam cholernie impulsywny, ale trzeba
otwarcie przyznać, że u nas w Polsce taki Spock to by życia nie miał. To nie człowiek, to maszyna!
Czemu więc jest tak, że trudno go nie lubić?

Wpis nr 28

Ledwie wyszedłem z aresztu, udałem się do kapitana Kirka. Wiedziałem, że muszę to zrobić, choć nie
miałem wiekszej ochoty. Jednak lepiej było zmusić się do tego.
- Panie kapitanie, melduję, ze winny bójki na korytarzu byłem tylko ja - zameldowałem, ledwie
stanąłem przed marsowym obliczem dowódcy - Oficer Spock został przeze mnie sprowokowany i nie
ponosi za nic odpowiedzialności.
Kapitan zmierzył mnie szczególnym spojrzeniem, potem uśmiechnął się nieoczekiwanie.
- Powiedz pan, Andy, czy wszyscy Polacy byli tak impulsywni? - spytał.
- Większość, panie kapitanie. Nerwowi jesteśmy, bo jak raz między Niemcami a Rosją. Jak nie jedni,
to drudzy wtranżalali się nam z butami do kraju, to i mamy to w genach. Ale obiecuje poprawę, panie
kapitanie.
Kirk parsknął śmiechem, wyraźnie ułagodzony i poklepał mnie po ramieniu.
- W porządku. Widzę, że zmądrzał pan i wierzę, że będzie się pan pilnował na przyszłość - powiedział
- Odmaszerować, sierżancie.
Ten kapitan to równy gość. Inna rzecz, że do kazdej polskiej załogi byłby zbyt miękki, ale kto wie,
może jak wszyscy na Ziemi zmienili się na lepsze, to i my, Polacy, staliśmy się inni?
Eee, to niemożliwe. Polak zostanie Polakiem do końca świata.

Wpis nr 29

Cały dzień spędziłem przy konserwacji teleportatora. Okazało się, że gdy ja siedziałem, moja robota
leżała odłogiem, więc nie dość, że musiałem wszystko przejrzeć, to jeszcze opisać każdą
konserwowaną część. "Mój" teleportator miał lśnić przed wieczorną inspekcją i udało mi się to
osiągnąć, ale rąk nie czuję. Za to mogę być dumny - pozostałe wypadły gorzej podczas przeglądu.
Mam wrażenie, że koledzy z ekipy boczą się trochę na mnie za tę historię ze Spockiem. Zresztą, czy
określenie "moi koledzy" pasuje? Wciąż jestem tu obcy, przybłęda z zamierzchłych czasów. Inaczej
myślę i mam inne doświadczenia niż oni. Dotąd miałem jednak wrażenie, że raczej mnie lubią.

Wpis nr 30

Nie boczą się, tylko mają zmartwienie, podobnie jak cała załoga. Nawaliła aparatura stabilizująca
skład powietrza i tylko patrzeć, jak zaczniemy się dusić. Specjaliści pracują na trzy zmiany, usilując
zlokalizować miejsce uszkodzenia, nim ilość tlenu spadnie poniżej dopuszczalnego poziomu. Nie
wiem, jak inni, ale ja w tej sytuacji mam straszną ochotę na dobrego papierosa. Na tym złomie nie ma
nawet słomy, żeby sobie coś skręcić, materace są z jakiejś pianki.
Właściwie nie bardzo rozumiem, czemu się nie boję. Może manto, jakie mi spuścił Pierwszy,
uszkodziło mi mózg - swoją drogą, jak teraz o tym myślę, to potraktowano mnie jednak cholernie
łagodnie. Powinienem conajmniej miesiąc tyrać przy najgorszej robocie za podniesienie ręki na
oficera - choć prawdę mówiąc, on mnie grzmotnął pierwszy, ale wojsko to wojsko i mnie to nie
usprawiedliwia. Czegoś tu nie rozumiem. Oczywiście nie mogę pójść do kapitana i spytać z bolesnym
uśmiechem, czemu własciwie nie urwano mi głowy (lub przynajmniej czegoś innego), ale im dłużej o
tym myślę, tym dziwniej się czuję. Może własnie dlatego zupełnie nie mam ochoty się bać. Zupełnie.

Wpis nr 31

Wszyscy są rozstrojeni. Dziś rano zastałem Lilo, jak wypłakiwała się Mr Spockowi w kamizelkę, tj,
właściwie w dres. Głaskał ją po głowie i mówił coś przyciszonym głosem. Godzinę później zastałem
go z Christie, w identycznej sytuacji.Co one wszystkie w nim widzą? Zgoda, budzi niezrozumiałą
sympatię, zgoda, uratował Lilo w śnieżycy, ale równie dobrze możnaby żądać czułości od pomnika
Szopena z warszawskich Łazienek! Jego opanowanie budzi wszelako podziw. Ludzie histeryzują lub
warczą na siebie, reszta dowództwa wygląda jak przepuszczona przez sejmową maszynkę do
głosowania, jedynie Mr Spock zachowuje się, jakby nigdy nic.
Jego postawa, trzeba przyznać, wpływa dodatnio na morale załogi.

Wpis nr 32

Proste. Vulkanie mają większą odporność i znacznie wyższą tolerancję na rozrzedzone powietrze.
Spock przeżyje nas wszystkich. Nie zazdroszczę, skąd - podróż kilka dni statkiem pełnym trupów,
nim sam się udusi, na pewno nie będzie szczytem rozrywki nawet dla niego.
Oddycha się dość ciężko, nawet mnie, który jestem przyzwyczajony do zatrutego powietrza mojego
czasu. Inni czują się pewnie jeszcze gorzej. Obecnie powietrze na Ziemi jest czyste i klarowne,
zawiera też wyższy procent tlenu niż za moich czasów. Wogóle jest tam ponoć teraz dość ładnie. To
czemu wcale się nie palę, by to zobaczyć?
- Przecież jest pan Ziemianinem, powinien pan mieć ochotę na odwiedzenie ojczystej planety. -
powiedział Spock, gdy przy nim wyraziłem się na ten temat.
- Jestem Polakiem, panie komandorze - odpowiedziałem mu z naciskiem - Wie pan, co to znaczy?
Jestem Ziemianinem z osobnej planety. Jeśli chciałbym odwiedzić, to tylko swój kraj, bo to on jest
moją planetą.
Mr Spock zamilkł, zmierzył mnie jakimś osobliwym spojrzeniem, a potem nagle odwrócił się na
pięcie i odszedł. O co mu chodzi? Chyba się, na miłość bosską, znowu nie obraził? Tym razem nie
powiedziałem przeciez nic na jego temat!
Nie. To wyglądało tak, jakby bał się, że wyrwie mu się coś, czego nie powinien mówić. Co jest?

Wpis nr 33

Technicy naprawili uszkodzony układ, ale działa na ledwie-ledwie. Wiemy już, co się stało: jesteśmy
na orbicie planety, z której emanuje jakaś przechwytująca energia. Nie kumam jeszcze tych
energetycznych spraw - nie mam na przykład pojęcia, co to warp, który stanowi napęd Enterprise, ale
mniejsza o to. Nie muszę wiedzieć wszystkiego, by mieć się dobrze.
Po południu kapitan zwołał naradę. Powiedział tak:
- Planeta Lendo 56 jest wysoce niebezpieczna. Kiedyś władała nią dobrze rozwinięta rasa, która
wyginęła w nieodgadnionych okolicznościach, zostawiła jednak aparaturę, która niszczy statki,
będące w pobliżu. Trzeba ją odnaleźć i wyłączyć, jednak teraz nikt tego nie zrobi. Aż do zakończenia
analiz, umożliwiających stworzenie układu bezpieczeństwa, stanowczo zabraniam przenoszenia się na
powierzchnię. Proszę wrócić do zajęć.
- A jeśli planeta będzie szybsza? - spytał stojący koło mnie chłopak z ochrony.
- Taka możliwość istnieje - przyznał kapitan - I musimy być na nią przygotowani. Jednak bądźmy
dobrej myśli. Rozejść się.
Z kim miałbym się rozejść? Jestem szczęśliwie nieżonaty.

Wpis nr 34

Wraz z poprawą komfortu oddychania wszyscy odzyskali apetyt, ja też. Ale to, czym tu karmią...
- Ranyjulek, oddałbym duszę diabłu za krwisty befsztyk lub sztukamięs z sosem chrzanowym! -
zawołałem mimo woli na widok zawartości swej tacy.
Siedząca niedaleko mnie Christie lekko zzieleniała, reszta współbiesiadników spojrzała na mnie ze
zgrozą.
- Sierżancie, mógłby się pan tak nie afiszować ze swymi barbarzyńskimi gustami? - spytał chłodno
Mr Spock, podnosząc oczy znad swego talerza.
- No cóż, ja jestem barbarzyńcą, ale dobrze, że każdy Wulkanin to ho,ho! jaki cywilizowany. -
odparłem ze złością. Wiadomo, Polak głodny to zły.
- Czy to się panu nie podoba?
- Ja wiem? Chyba nawet bardzo mi się podoba. Kocham wprost takich, co się wynoszą nad otoczenie,
niezależnie od tego, czy mają powód. - oznajmiłem, zanurzając widelec w czymś, co wyglądało jak
kartofle, wymieszane ze szpinakiem - naturalnie ani kartofle, ani szpinak.
- Rozumiem pana frustrację - oznajmił Pierwszy spokojnie, nie zauważając chyba, że cała stołówka
ucichła, wsłuchując się w zainteresowaniem w naszą przepychankę - Ale prawa natury są nieubłagane
i jedne rasy faworyzują, a inne nie.
- A co niby wskazuje na to, że natura uważa Wulkanów za lepszą rasę niż ludzi? - spytałem, patrząc
mu bezczelnie w oczy.
- Chociażby to, że wy żyjecie krócej niż mieszkańcy Vulcana. - odpowiedział mi trochę niewyraźnie,
bo właśnie próbował przełknąć coś, w czym wcale nie gustuje (wulkańska kuchnia różni się od
ziemskiej, i to dość poważnie).
- I co z tego? Ale za to bzykamy się znacznie dłużej. - odparowałem, nim zdążyłem ugryźć się w
język.
Efekt tych słów przeszedł moje oczekiwania. Spock zakrztusił się obiadową breją, a w stołówce
wybuchło istne tornado śmiechu. Być może ludzie potrzebowali odreagowania po dniach pełnych
grozy i dlatego tak zareagowali, ale niezależnie od przyczyny wszyscy dosłownie wyli. Pan komandor
przybrał minę obrażonej godności i wyszedł, nie kończąc obiadu (co akurat trudno mieć mu za złe).
Nie wiem, z tego powodu czy nie, ale dostałem dyżur poza kolejnością. Siedzę w hali transportu,
ziewam i marzę o dużym piwie z chipsami na zakąskę. Nie mają tu niczego takiego, a na to świństwo
z kantyny kicham, musiałbym wypić cały kanister, żeby uzbierać choć jedną setkę we krwi.
I tak nikt tu dziś nie przyjdzie. Przyniosę sobie coś do czytania, najlepiej tę książkę o historii
Federacji, którą poleciła mi Lilo.

Wpis nr 35

Piszę te słowa załamany, choć z natury nie jestem skłonny do takich stanów. Stało się coś okropnego i
ten wpis będzie chyba ostatni. Dobrze, że notes i długopis miałem przy sobie, w kieszeni tego
pedalskiego dresu, który każą mi tu nosić.
Kiedy wróciłem z kabiny. Mr Spock majstrował akurat przy konsoli transportera. Nim zdążyłem coś
powiedzieć, ruszył w stronę podium.
- Oficerze Spock, nie wolno, rozkazy! - krzyknąłem, a że nie zareagował, skoczyłem, by go
powstrzymać.
Promień teletransportu uderzył w nas obu i nim zdążyłem zrozumieć, co się dzieje, leżałem na
kamieniach i na pewno miałem idiotyczną minę.
- Postąpił pan bardzo nierozważnie - powiedział gniewnie Spock - Przeciążył pan transporter, dane
zostały utracone i teraz nikt nie wie, gdzie jesteśmy.
- A powinien ktoś wiedzieć? Złamał pan rozkaz kapitana. - jęknąłem, wstając i rozcierając sobie
poszkodowane pośladki.
Spock nabrał tchu, opanowując się siłą. Był nienormalnie wzburzony jak na Wulkanina i chyba nie ja
byłem przyczyną, ale wolałem nie drążyć tematu.
- Nie możemy czekać - rzekł - Emitowana moc zniszczy Enterprise, nim dział naukowy wyprodukuje
coś sensownego. Jedyny logiczny wniosek to znaleźć aparaturę i ją unieszkodliwić. Udało mi się
określić prawdopodobny obszar, na którego terenie znajduje się maszyna, postanowiłem więc przesłać
się na powierzchnię i zrobić to, co trzeba. Jeśli potem kapitan postawi mnie przed sądem polowym, to
może pan być świadkiem oskarżenia, proszę bardzo.
- Co pan, oficerze Spock? Ma mnie pan za kapusia? - obraziłem się, zresztą bardzo nieracjonalnie, bo
gdyby przyszło co do czego, to pod przysięgą musiałbym wyznać prawdę i moje osobiste przekonania
nic by mi nie pomogły.
- Ludzie są nielogiczni. - wypowiedział się Spock bardzo oryginalnie i zaczął się rozglądać. Ja zresztą
też.
Ta planeta jest paskudna. Nie można nazwać tego inaczej. Owszem, ma tlen i wodę, ale jej roślinność
jest koloru psich wymiocin, a powietrze śmierdzi zgniłymi kartoflami. Stały grunt w każdej chwili
może się urwać pod nogami, ruchome piaski są na każdym kroku, a niepokojące porykiwania
wyraźnie pokazują, że coś tu jest, i to coś mało przyjaznego. Z wielkim trudem znaleźliśmy jaskinię w
górskim zboczu, w pobliżu mętnego strumienia, jako tako nadającą się na prowizoryczne schronienie.
- Pan tu zostanie - powiedział kategorycznie Mr Spock - To rozkaz. Wiem, gdzie szukać aparatu, więc
pójdę tam. Ma pan czekać na mój powrót. Oto fazer. Nastawiłem go na ogłuszanie, na wszelki
wypadek. Niech pan go weźmie. Gdyby zjawiło się jakieś zwierzę, niech pan się broni. Odczyty
wskazują na obecność mutantów.
- A pan czym się będzie bronił? - spytałem.
- Dam sobie radę. - zapewnił mnie z pogardliwym skrzywieniem ust, po czym poszedł sobie,
zostawiając mnie jak głupiego. Słońce zaraz zajdzie, coś piszczy i chrząka niedaleko, jaskinia jest
wilgotna, zapleśniała i czuję się jak ostatni idiota. Zresztą chyba słusznie. Boję się, że Spock nie
wróci, zginie, a ja będę następny. To bardzo prawdopodobne.
Wpis nr 36

Mr Spock wrócił, ale bez dobrych nowin. Nie znalazł aparatury, za to rozdarł mundurowy dres i
poharatał sobie rękę o jakieś kolce.
- Dostanie pan zakażenia. Nie mamy apteczki. - powiedziałem, robiąc sobie w duchu uwagę, że
zielona krew wygląda jednak obrzydliwie.
- Wulkanie są odporni - odparł - Noc spędzimy tutaj, rano dalej będę szukał. Aha, wodę można pić,
sprawdziłem trykoderem. Niesmaczna, ale to chyba bez znaczenia.
- Po prostu cudnie. - mruknąłem. Sądząc po zapachu powietrza, woda musiała być wręcz paskudna,
ale zanosiło się na to, że będę jej musiał spróbować, jeśli nie chcę umrzeć z pragnienia.
Rano przeżyłem szok. Nie wiem, o jakie kolce Spock się pokaleczył, ale leży bez przytomności, z
gorączką chyba ze dwieście stopni. Przecenił swą volkańską odporność, a może rośliny tej planety są
jeszcze jadowitsze, niż sądzono. Jeśli umrze, to leżę i kwiczę. Sam nie dam sobie rady, a
komunikatory nie działają. Nie mogę połączyć się z Enterprise. Nie znam wulkańskiej fizjologii i nie
jestem lekarzem, ani nawet pielęgniarką. Mimo to wiem, że Mr Spock jest bardzo chory, na to nie
trzeba być geniuszem. Jestem zdany tylko na siebie, na obcej, wrogiej planecie. Co za absurd!
Królestwo! Moje królestwo za paczkę polopiryny! Na razie zrobiłem Pierwszemu zimny okład na
czoło i rękę, bo i co jeszcze mogłem zrobić?

Wpis nr 37

Powoli zaczynam dostawać świra. Boję się nawet przelatujących owadów. Cały dzień siedziałem przy
Spocku, w nocy nie spałem, oczadziałem od wszechobecnego smrodu, a od wody ze strumienia zbiera
mi się na mdłości. To czy kocie szczyny, co za różnica?
Słyszę głos Spocka z głębi jaskini. Majaczy coś o jakimś Kahs-Wan. W nocy wołał matkę, nie jest
więc taki całkiem z kamienia. To, co go powaliło, musi być silne. Nie mam co robić, zająłem się więc
komunikatorem. Wykombinowałem sobie, że gdyby przeciągnąć drut od antenki gdzies wysoko,
mógłbym złapać zasięg, ale skąd wziąć ten drut? Jest jeszcze jedno rozwiązanie - gdybym wspiął się
na szczyt góry, skutek byłby pewnie ten sam, nie chcę jednak zostawiać Spocka, nieprzytomnego i
bezbronnego w tym nieprzyjaznym otoczeniu. Widziałem z daleka coś w rodzaju jaszczura
skrzyżowanego z pająkiem. Nie wiem, jak ustawić fazer na zabijanie, a czuję, że podobnych
potworków jest tu więcej. To gorsze niż Afganistan i Irak do kupy.
Jednak pójdę na szczyt. to nasza jedyna szansa. Muszę tylko nazbierać trochę drewna i rozpalić
ognisko przed jaskinia, to nic nie wejdzie do środka. A ja może nie wpakuję się tak jak on.
- Słuchaj no, uszasta pokrako - powiedziałem, zmieniając mu okład - Sprawdzę jeszcze raz
komunikatory i pójdę szukać zasięgu, jeśli tu go nie złapię. Przysięgam ci, że wrócę, nawet jeśli coś
mnie tu zagryzie. Nawet z piekła po ciebie wrócę, bo choć jesteś antypatycznym, drętwym służbistą,
to jesteś też moim kolegą. Niestety.
Właściwie dobrze, że tego nie słyszy. Od podobnych nonsensów mogłyby mu się przegrzać
wulkańskie obwody.
Wpis nr 38

Obejrzałem jeszcze raz komunikator i puknąłem się w główkę. Rozwiązanie było idiotycznie proste i
narzucało się samo - musiałem połączyć oba nasze aparaty. Na podwójnym wzmocnieniu udało mi się
wreszcie złapać łączność z Enterprise, i to bez szwendania się po górach.
- Poruczniku Uhura, tu sierżant Krzeński - powiedziałem - Andy, rozumie pani? Niech mi pani da na
łącze kapitana i doktora.
- Tu James Kirk - zabrzmiał zagniewany, wytęskniony głos "pierwszego po Bogu" - Gdzie pan jest?
Czy komandor Spock jest z panem?
- A jakże, jest, przynajmniej ciałem, bo duchem buja po niezbadanych rejonach - odparłem -
Pokaleczył się o tutejsze jeżyny czy coś takiego i dostał gorączki.
- Tu McCoy - włączył się lekarz - Bardzo z nim źle?
- Nie wiem, czy bardzo, ale na jego czole można by usmażyć jajecznicę z tuzina strusich jaj. Możecie
nas ściągnąć?
- Niestety, nie. Tracimy energię - powiedział kapitan - Robimy, co w naszej mocy, jednak na razie
jesteśmy bezradni. Gdybyście byli na szczycie góry, może wtedy...
- No nic. Będziemy czekać. - powiedziałem bezradnie, a potem wyłączyłem komunikatory, by
oszczędzić baterii. Przynajmniej wiedzą już, gdzie jesteśmy, choć w tej sytuacji to doprawdy
niewielka pociecha.
Zmieniłem okład na czole Spocka i zwilżyłem mu usta. W tej chwili otworzył oczy i spojrzał na mnie
prawie przytomnie.
- Niech pan idzie na szczyt, ściągną pana. - rzekł słabo, lecz wyraźnie. Podsłuchiwał, skurczybyk!
- A już, takiego - warknąłem, z trudem opanowując się, by nie pokazać mu, jakiego mianowicie - Nie
wiem, jacy są pod tym względem Wulkanie, ale my, Polacy, nie zostawiamy rannych towarzyszy
broni na pastwę losu.
- Daję panu rozkaz, sierżancie.
- A ja go nie wykonam. Posterunek żandarmerii jest, jak sądzę, za najbliższym rogiem?
- Ten ludzki brak logiki... - warknął Mr Spock. Najwyraźniej jest mu lepiej, skoro znowu zrzędzi.
- Ja jestem Polak, a Polak jest wariat, a wariat to lepszy gość - zacytowałem Gałczyńskiego - Słuchaj
pan, oficerze Spock: straszny z pana nudziarz i sztywniak, ale nie zostawię tu pana tak samo, jak nie
zostawiłbym nikogo innego.
- Fascynujące. Niech mi pan wytłumaczy, czemu mamy umrzeć tu obaj, skoro jeden może się
uratować?
- Dla towarzystwa już niejeden dał się powiesić. Inaczej mówiąc, razem jakoś raźniej. A zresztą, mam
zamiar żyć jeszcze długie lata i chcę móc co rano przy goleniu patrzeć w lustro bez odruchów
wymiotnych.
Spock już o nic nie pytał i dotąd milczy.

Wpis nr 39

Kolejna noc w tej ohydnej jaskini. Mimo że pijąc wodę ze strumienia mam ochotę rzucić pawia,
konam z głodu. Mr Spock ma się lepiej, choć nadal nie może wstać. Trucizna wciąż jest w jego krwi i
robi swoje, ale maszynka w głowie działa. Gdy wróciłem znad strumienia i podałem mu wodę,
odezwał się:
- Możemy zrobić tylko jedno, sierżancie. Połączyć się.
Zatkało mnie. Czyżbym był aż tak przystojny?
- No nie, oficerze Spock - powiedziałem, gdy odzyskałem głos - Ja przyznaję, że pana nawet lubię,
ale nie do tego stopnia... i zresztą jestem hetero w stu pięćdziesięciu procentach conajmniej.
Przez chwilę chyba nie wiedział, o co mi chodzi.
- Dokonać połączenia umysłów - wyjaśnił mi wreszcie z cierpliwością wykładowcy szkoły dla debili
- Czemu wam, ludziom, wszystko kojarzy się z seksem? Dzięki temu będzie pan mógł znaleźć
aparaturę i wyłączyć ją, nim emitowana energia zniszczy do reszty awionikę Enterprise. Sam pan
niczego nie dokona, a ja nie mogę się podnieść.
To już było bardziej zrozumiałe. Przypomniałem sobie ustęp z monografii, który mówił o volkańskim
łączeniu jaźni, ale sam pomysł, przyznam, wcale mi się nie spodobał.
- Jeśli pan uważa, że w ten sposób znajdę maszynę... - powiedziałem bez entuzjazmu.
- W ten sposób ma pan szansę - podkreślił z naciskiem - To co, jest pan gotów zostac bohaterem?
Przypomniał mi się serial "MASH" i nie mogłem sobie odmówić uraczenia tego spiczastouchego
stoika pewną maksymą.
- Wie pan, panie Spock, co to bohater? W dziewięciu przypadkach na dziesięć to ktoś, kto jest
zziębnięty, głodny, zmęczony i jest mu już wszystko jedno. Mnie też już wszystko jedno. Bylebym nie
musiał pić tych ścieków, które nazwał pan wodą, gotów jestem na wszystko.
- Proszę się pochylić. - nakazał mi.
Dotknął palcami mej twarzy, a ja poczułem coś dziwnego, jakbym nagle uległ atakowi schizofrenii.
- Proszę iść. Będę panem kierował. Niech pan da mi fazer, nastawię go na zabijanie i w razie, gdy
znajdzie pan aparat, proszę go po prostu zniszczyć. - powiedział oschle, nie dodając żadnego życzenia
w rodzaju "Złam pan rękę i nogę", czego podświadomie oczekiwałem. Jednak nie jest człowiek.
Idę. Jeśli nie przeżyję, to może Enterprise i tak sobie poradzi i ktoś jednak znajdzie moje zapiski. Na
wszelki wypadek pozdrawiam całą załogę. Całusy dla wszystkich pięknych pań.

Wpis nr 40

Jesteśmy już na statku. Nie przypuszczałem, że aż tak się ucieszę na widok tego blaszanego kibla. Jak
do tego doszło? Krótko mówiąc, gdyby nie to, że kierowały mną myśli Spocka, nigdy nie znalazłbym
tej cholernej maszyny, ba, nawet nie przeszedłbym dziesięciu metrów! Na każdym kroku czyhała
jakaś pułapka, a porośnięte kolcami paskudy były dosłownie wszędzie. Pamiętając o losie Spocka
unikałem ich panicznie. Po kamieniach i roślinach łaziły jakieś owady czy skorupiaki, pewnie równie
zabójcze jak te kolce, raz też natknąłem się na coś większego, ale na szczęście uciekło na mój widok.
Żeby nie wpaść w szczelinę lub piaskową pułapkę musiałem iść gęstym zygzakiem, kilka razy omal
nie spadłem z powodu osunięcia sie stosów kamieni. Dosłownie upadałem na nos, gdy wreszcie
zobaczyłem to, czego szukałem - ogromny kompleks maszynowy, ukryty w zarośniętej pnączami
dolinie. Nad wszystkim unosił ledwie słyszalny pobrzęk i zapach rozgrzanego metalu. Zgodnie z
wytycznymi otworzyłem ogień i waliłem do tej maszynerii, póki starczyło energii w fazerze. Dopiero,
gdy zostały z niej szczątki, wróciłem do jaskini, modląc się, by nic mnie nie zaatakowało, bo czym
bym się teraz bronił?.
Może wskutek wysiłku, jaki musiał włożyć w kierowanie mną, ale Spock sprawiał wrażenie, jakby
był ledwie ciepły. Mojej relacji wysłuchał z przymkniętymi oczami, ciężko oddychając i z trudem
utrzymując przytomność. Myślę, że to dlatego udało mi się odrobinę spenetrować jego własne
odczucia, które, ma się rozumieć, chronił przede mną. Wyczułem jedno - ogromną, z niczym
nieporównywalną samotność - nim Mr Spock przerwał nasze połączenie. Jednak i tego było aż nadto.
- Pan jest samotny... - szepnąłem.
Spojrzał na mnie ciężkim wzrokiem, lśniącym od gorączki i może przez to prawie ludzkim.
- Pan też jest - odpowiedział - Nawet pan nie wie, jak bardzo.
Gdyby nie był pod wpływem trucizny, nigdy nie powiedziałby czegoś tak osobistego.
Kilka godzin później ściągnięto nas obu na Enterprise i trafiliśmy do ambulatorium - Mr Spock, ze
zrozumiałego powodu, a ja, bo po tylu dniach picia tej zgniłej wachy wreszcie się pochorowałem. Do
tej pory co jakieś dwie godziny rzygam dalej, niż widzę, a nudzi mnie przez cały czas, co nie należy
do jakichś oszałamiających przyjemności.

Wpis nr 41

Dr McCoy to geniusz. Raz dwa wyleczył nas jakimiś zastrzykami, aplikowanymi sprężonym
powietrzem, i ścisłą dietą. Dopiero dziś wolno mi zjeść coś normalnego. Został jeszcze jeden
paskudny obowiązek - rozmowa z kapitanem. Owszem, uratowaliśmy Enterprise, ale bohaterstwo
bohaterstwem, a dyscyplina musi być. Wojsko to wojsko.
Poszliśmy ze Spockiem na mostek i zameldowaliśmy się kapitanowi. Wyrecytowaliśmy na dwa glosy
formułę przyznania się do winy. Wszyscy obecni na mostku słuchali nas z życzliwym uśmiechem, a
gdy skończyliśmy, pilot Sulu powiedział :
- Gdyby nie wasza niesubordynacja, nie mielibyscie już kogo przepraszać.
- To nas nie usprawiedliwia.- stwierdził Mr Spock.
- Dobry wojak Szwejk wspominał, że jeden starszy sierżant mawiał do żołnierzy: "Dyscyplina musi
być, wy łby gipsowe, bobyście wszyscy jak te małpy po drzewach łazili." - dorzuciłem.
Kapitan najwyraźniej był nam wdzięczny za brawurową akcję, ale mimo to zgodził się ze starszym
sierżantem, bo wpisał nam obu pochwałę do akt, a potem kazał wsadzić nas na tydzień do paki.
Pięknie, teraz to dopiero będą nudy. Tydzień w karcerze w towarzystwie Spocka.

Wpis nr 42

Koszmarny areszt dobiegł wreszcie końca. Gapienie się godzinami na medytującego Vulkanina jest
naprawdę - w najlepszym razie - kiepską rozrywką.Próbowałem go naśladować, ale okazało się to
kompletnie sprzeczne z moim temperamentem.Wylazłem z karceru na ostatnich łapach i polazłem do
hali transportu zameldować się szefowi.
- Jesteś wreszcie - zawołał Marvin na mój widok (jesteśmy na ty od kilku miesięcy) - Dokonałeś
bohaterskiego czynu, a teraz na odmianę weź się do roboty. Jak tam było?
- Marv, już ty daj mi spokój - poprosiłem - Nie jestem żadnym bohaterem, po prostu starałem się
przeżyć. Jeśli ktoś jest tu bohaterem, to raczej Spock, bo to był jego pomysł. I właściwie też jego
wykonanie, bo przecież on mną kierował.
- Dokonaliście połączenia umysłów? Jak było?
- Okropnie. Marv, wytłumacz mi coś. Podczas połączenia odczułem, że ten dziwak jest cholernie
samotny. Jak ktoś może być samotny na statku z czterystuosobową załogą?
- To ty nic nie wiesz, Andy? Matka Spocka jest Ziemianką, więc całe dzieciństwo i wczesną młodość
musiał udowadniać, że jest dwa razy bardziej Vulkaninem niż jego rówieśnicy pełnej krwi. Mimo to
nie ma przyjaciół na Vulkanie. Nawet jego kobieta go wystawiła do wiatru. Jedynie na Enterprise są
tacy, co uważają się za jego przyjaciół, ale ich przyjaźni Spock nie umie przyjąć tak, jak powinien.
- Biedny stary drań - mruknąłem - Żeby nie był taki drętwy, byłoby mu łatwiej.
- Nie, nie byłoby... Wulkanin musi panować nad emocjami, bo jeśli dopuści je do głosu, umrze. No,
dość gadania. Zostajesz na dyżurze, Andy i tym razem nie zrób żadnego głupstwa.
Dał mi identyfikator i wybiegł, podskakując. Mogę się założyć, że leci na randkę z Francine,
kancelistką szefa ochrony. Na tym statku romanse spotyka się co krok i trudno, żeby było inaczej.
Odnoszę wrażenie, że zasady moralności, do których przywykłem, uważane są teraz za głupie
przesądy - to znaczy te z dziedziny, hm, seksu. Małżeństwa istnieją nadal, ale jednorazowy numerek
uważany jest za zabieg higieniczny w celu zachowania zdrowia. Jak rany! Nie powiem, całkiem to
przyjemne, gdy nikt nie robi z tego kwestii.

Wpis nr 43

Dola bohatera nie jest taka zła. Stałem się popularny wśród załogi, ale ma to swoje minusy. Kapitan
każe mi się uczyć bez końca i zdawać dziesiątki egzaminów, bo, jak twierdzi, ten najważniejszy, na
członka załogi, zdałem na tej cholernej planecie. Teraz mam się starać, by owej załodze nie przynieść
wstydu, bo zanosi się na to, że jednak tu zostanę. Odtworzenie warunków załamania
czasoprzestrzennego jest prawie niemożliwe, a liczenie na to, że same się odtworzą... No trudno. To
życie też ma swoje plusy. Zeby tak jeszcze można było się od czasu do czasu napić...
Dzisiaj udało mi się wreszcie zrobić sobie trochę wolnego. Całe popołudnie spędziłem w świetlicy,
śpiewając z Czekowem rosyjskie piosenki. Nie mamy tu co prawda akordeonu, ale gitara się znalazła,
zasuwałem więc na całe gardło:
"Ech, put', darożka frontawaja
Nie straszna nam bambiożka liubaja.
A pomirat' nam ranawato
jest' u nas jeszczo doma dziela."
Oczywiście tego Pawełek nie znał, bo wojenne piosenki odeszły do lamusa razem z wojnami na
Ziemi, ale podobało się i jemu, i innym, bo przyklaskiwali mi do taktu. Świetna zabawa.
Jedno mnie tylko niepokoi. Kapitan wygląda tak, jakby coś przede mną ukrywał.

Wpis nr 44

Dziś rano przyjęliśmy na pokład ambasadorów z Delty. Dwóch facetów i niczego sobie kobitka.
wszyscy bardziej łysi niż Jerzy Urban. Na tej planecie populacja nie ma włosów. Lecimy do układu
Reni na rokowania pokojowe. Niestety, nie wszystko tu jest takie cukierkowe, jak mi się wydawało i
czasem różne planety, a nawet całe układy słoneczne, biorą się za łby. Napęd warp umożliwia im
docieranie do wroga w rekordowo krótkim czasie, jak widać technika też ma swoją mroczną stronę.
No faktycznie, jak Ameryka i Japonia nie mogły sie dosięgnąć, to nikt nie słyszał ani o Pearl Harbor,
ani o Hiroshimie. A gdy już technika poszła naprzód, mieliśmy i jedno i drugie. Co sprawdziło się w
skali mikro, to sprawdza się i w skali makro.
Ktoś nas chyba śledzi. Porucznik Uhura wychwytuje jakieś odbite sygnały o nieustalonym
pochodzeniu, co bardzo niepokoi kapitana. Czekow, jeden z pilotów, szczery ruskij czieławiek,
twierdzi, że to może być statek Klingonów.
- Jakich znowu klingonów? - pytam jak baran.
- To bardzo wojownicza rasa. Imperium Klingońskie jest w stanie kruchego rozejmu z Federacją
planet - wytłumaczył mi - Lepiej nie wpaść im w ręce, bo więźniów traktują po barbarzyńsku.
Aj! Może dojść do bitwy. Jak to dobrze, że jestem żołnierzem.
Wpis nr 45

Jednak to Klingoni. Niewiele możemy zrobić, bo nie atakują, śledzą nas tylko i nie odpowiadają na
próby wywołania. Nie rozumiem, co mają ci Klingoni do waśni między Deltą i Reni - oba układy leżą
poza strefą wpływów Imperium, ale widać ci faceci lubią wsadzać nos w nie swoje sprawy. Zupełnie
jak kiedyś Ruskie i Amerykańcy. Teraz podobno się zmienili na lepsze. Muszę pójść do biblioteki i
pogrzebać w archiwum komputerowym. Przeczytam parę gazet, to może wytworzę sobie jasniejszy
pogląd na to, co dzieje się teraz na Ziemi. Poczekam z tym jednak do zakończenia misji, bo teraz,
przy stanie podwyższonej gotowości, nie będę zakopywał się w papierach, nawet wirtualnych.
Z okazji bliskiego zagrożenia wydano mi wreszcie z magazynu fazer. Pokładowy zbrojmistrz
przepytał mnie surowo z zasad obchodzenia się z tym wynalazkiem i dał błogosławieństwo na
drogę.Brzmiało mniej więcej tak:
- Obyś nigdy nie musiał go użyć, synu.
Cóż, mnie też nie uśmiecha się myśl o walce na pokładzie, gdy na zewnątrz mamy kosmiczną próżnię
i absolutne zero. O ile samoloty z dekompresją kiepsko latają, o tyle tutaj dekompresja oznaczałaby
śmiertelne niebezpieczeństwo dla całej cholernej załogi.
Uzbrojony poczułem się jakiś ważniejszy i, co tu dużo gadać, bezpieczniejszy, bo choć ludzie gadają
tak czy siak, zawsze lepiej mieć gnata. Poszedłem do stołówki, gdzie zjadłem jakąś dziwaczną
potrawę, popiłem kawą i wysłuchałem porcji najnowszysch plotek. Kelly Yakamoto, lokalna piękność
z ósmego pokładu, chodzi z Mickeyem Jonson z piątego. Mr Spock znowu przegrał z kapitanem w
trójpoziomowe szachy (dla mnie nawet zwykłe szachy to czarna magia). W maszynowni ktoś pomylił
fazy, w związku z czym przez pół nocy szliśmy wstecznym ciągiem i dopiero pan Sulu to zauważył,
gdy przyszedł na zmianę. Ambasadorzy skarżą się na wibracje - ich rasa podobno jest wyjątkowo
czuła. I tak dalej. W stołówce plotkuje się na potęgę, a kapitan i starsi oficerowie udają, że o niczym
nie wiedzą.

Wpis nr 46

Jesteśmy dzień drogi od układu Reni. Idziemy impulsową, bo warp wysiadł. Czemu, diabli wiedzą.
Główny mechanik Scotty zaklina się ze łzami w oczach, że wszystko jest w całkowitym porządku,
tyle tylko, że nie działa. Wszystko gra, od kryształów dylitu do ostatnich przełączników, ale układ jest
martwy, mimo ponawianych prób. Jeśli Klingoni teraz nas zaatakują, będziemy mieli się z pyszna, bo
bez warpu nie uruchomimy armatek fazerowych ani osłon. Co ciekawe, nie działa tez intercom, choc
on warpu nie potrzebuje.
Nie wiadomo, co jest z tym warpem. Naprawdę trudno dopuścić inną możliwość jak sabotaż. Mr
Spock, nie wyjawiając swych poglądów w tej mierze, wysłał zdenerwowanego Scotta na odpoczynek,
a sam zaczął sprawdzać układ napędu od deski do deski. Siedzi wśród plątaniny przewodów i nie
odzywa się do nikogo, co akurat nie jest jakąś szokującą nowością. Tylko raz otworzył usta, kiedy
zajrzałem zobaczyć, jak mu leci.
- Sierżancie, niech pan pójdzie na mostek i zamelduje kapitanowi, że miał rację. - powiedział.
- Rozkaz. - odparłem, zastanawiając sie jednocześnie, w jakiej sprawie James T. Kirk miał tym razem
rację (jak wiadomo, przełożony zawsze ją ma).
Kapitan odebrał moją wiadomość z wyraźnym niepokojem.
- To niedobrze - powiedział z namysłem - Niech pan wraca do Spocka i powie mu, żeby kończył
robotę. Odebraliśmy fragment przekazu ze statku Klingonów. Lada chwila zaatakują.
Poleciałem do maszynowni i wsadziłem dyńkę w drzwi.
- Oficerze Spock, kapitan mówi, żeby kończył pan tę rozkosz - zameldowałem - Tylko patrzeć, jak
Klingoni dadzą nam w kuchnię.
- W co?
- W kuchnię, melduję posłusznie. W dupę, znaczy się.
Spock potrząsnął głową beznadziejnie.
- Nigdy nie rozumiałem ziemskich przenośni, ale pana żargon to już kompletny bełkot - oświadczył
surowo - Niech pan przekaże kapitanowi, że za dziesięć minut kończę.
Najmowałem się tu na gońca? Nic nie pamiętam.
Ciekawe, czy naprawdę dojdzie do tego ataku?

Wpis nr 47

Pewnie, że doszło. Ledwie opuściłem maszynownię, gdy dostaliśmy taką bombę w prawą burtę, że
ciepnęło mną o najbliższą ścianę. Rąbnąłem ciemieniem o kant jakiejś framugi, aż zobaczyłem
wszystkie gwiazdy. Wokół rozwył się alarm, w mgnieniu oka zaroiło się od uzbrojonych ludzi. Ktoś
poderwał mnie szarpnięciem za ramię, ryknął mi w samo ucho, że nie czas na odpoczynek i pociągnął
za sobą. Razem wpadliśmy na szefa ochrony, który dołączył mnie do oddziału, pilnującego
ambasadorów, a mego towarzysza zabrał ze sobą. Ambasadorzy nie panikowali, nawet lasencja,
przeciwnie, byli spokojni i zimni jak lód, jednak jeden z nich jakoś mnie zaalarmował. Jego oczy
wyraźnie były triumfujące. Myślałem, że mam halucynacje, ale potem przypomniałem sobie, że u
niektórych osobników po volkańskim połączeniu jaźni pozostaje pewna zdolność telepatyczna.
odszedłem w bok i połączyłem się przez komunikator z kapitanem.
- Kapitanie, czy Mr Spock potwierdził sabotaż? - spytałem cicho, by nikt nie podsłuchał.
- Panie Andy, nie teraz.
- Chwileczkę, kapitanie. Jeśli odpowiedź brzmi "tak", to chciałbym zauważyć, że jeden z
ambasadorów zdaje się być dziwnie zadowolony. Nie podoba mi się ten facet.
Po drugiej stronie zapanowała długa cisza, potem kapitan powiedział :
- Niech pan go dyskretnie obserwuje i na wszelki wypadek nastawi fazer na ogłuszanie. Proszę go nie
odstępować, choćby nie wiem co.
- Rozkaz, panie kapitanie
Ustawiłem się tak, żeby móc widzieć inkryminowanego Deltanina, samemu nie rzucając się w oczy.
Po chwili mój komunikator zabrzęczał.
- Niech pan słucha uważnie, Andy - mówił kapitan Kirk - Przede wszystkim musi pan chronić
ambasador Isterę. To ta dama. Jeśli pana domysły są słuszne, ona jest celem zamachowca. Jednak póki
się da, niech pan nie wtajemnicza reszty ochrony w tę sprawę.
- Będę jej strzegł niczym własnych... kasztanów. - obiecałem, nie spuszczając wzroku z kabiny
ambasadorów. Wolałbym teraz być co prawda na pozycji strzelniczej, ale rozkaz to rozkaz. Czemu
jednak kapitan Kirk zdał ten obowiązek na mnie, najmniej mu znanego czlonka załogi? Dlatego, że,
jak mi się wydawało, rozpoznałem sabotażystę? Wyglądało na to, że ufał mi na tyle, by powierzyć mi
bezpieczeństwo ważnej persony, a to mile łechtało moją dumę. Obserwowałem Isterę kątem oka,
starając się jednocześnie nie tracić z pola widzenia jej niepewnego towarzysza. Wokół słyszałem
okrzyki, jakieś komendy, uwagi w kilkunastu chyba językach, statkiem wstrząsały kolejne wybuchy,
czasem obrywaliśmy, czasem to my waliliśmy jak w kaczy kuper do tamtych. Zastanawiałem się
mimo woli, co będzie, gdy owi Klingoni wtargną na pokład. Nie wiedziałem, jak może wyglądać
abordaż w próżni i czułem, że nie bardzo chcę się dowiedzieć. Jestem owszem odważny, ale bez
przesady.
Powieki mi się kleją. Reszta jutro.

Wpis nr 48

Na czym skończyłem? Aha, ja na warcie, trwa bitwa. W pewnej chwili uzyskaliśmy przewagę -
poznałem to nie tyle po treści rozmów przez intercom, co po zachowaniu mojego podejrzanego.
Wyraźnie tracił spokój, tak jakby odbierał sygnały z tamtego statku, jakby miał z nim jakieś
połączenie. Może zresztą miał. Gdy wreszcie bitwa zaczęła wyraźnie dogasaać, stało się to, czego
obawiał się kapitan. Zareagowałem raczej instynktownie, na sygnał, który w normalnych warunkach
na pewno by mi umknął. Nawet nie umiałbym go opisać, ale wywołał we mnie nagły przypływ
adrenaliny i rzuciłem się na ambasadora. Ostrze szerokiego noża o włos minęło kark pięknej Istery,
natomiast ja dostałem cios kolanem, który pozbawił mnie tchu. Nie puściłem jednak uzbrojonej ręki.
Istera i ten drugi Deltanin krzyknęli coś ostro, przez zapomnienie we własnym języku, więc ni cholery
nie zrozumiałem, a chłopcy z ochrony ruszyli... na mnie. Byli przekonani, że zwariowałem i przez
jedną nerwową sekundę myślałem, ze po mnie, gdy pani Istera ostrym głosem uświadomiła ochronie,
co dokładnie zaszło. Dopiero wtedy obezwładnili zamachowca i dopiero wtedy zauważyłem, że
krwawię. Nóż ambasadora był tak piekielnie ostry, że w pierwszej chwili nie poczułem rany. Była
zresztą powierzchowna.
Dr McCoy założył mi kilkanaście szwów i powiedział parę miłych komplementów. Również Christie,
która mu asystowała, obdarzyła mnie ślicznym uśmiechem. Gdy kończyli, wszedł kapitan w
towarzystwie pani Istery.
- Spisał się pan, sierżancie - powiedział - Ambasador Yvar wyznał, ze był w zmowie z Klingonami,
którzy nie chcą pokoju. Jego żona ma matkę Klingonkę. To on podłożył w maszynowni zakłócacz,
który znalazł Spock, a gdy zorientował się, że Klingoni nie dali nam rady, próbował zabić lady Isterę.
- Z pewnych powodów jestem jedyną osobą, która może prowadzić negocjacje pokojowe - odezwała
się pani ambasador miło modulowanym głosem - Kiedy wrócę na swoją planetę, otrzyma pan
oficjalne podziękowanie od rządu Delty.
Fiuuu! Żeby to moi kumple z jednostki słyszeli, albo moi starzy! Nagle z mocą parowego młota
uderzyło mnie poczucie pustki. Wstyd przyznać, ale zajęty nowym życiem zapomniałem o swych
korzeniach. Ponieważ Łapiduch dał mi zwolnienie z dyżurów na dwa dni, prosto ze stołówki pójdę do
biblioteki. Chcę dowiedzieć się, co słychać w Polsce po tych wszystkich wiekach.

Wpis nr 49

To był najgorszy dzień w moim życiu. Najgorszy. Czemu?


Po obiedzie udałem się do biblioteki, siadłem przy wskazanym mi komputerze i zacząłem przeglądać
roczniki popularnych tygodników. W miarę, jak to robiłem, czyłem narastające zdziwienie i
przeczucie czegoś strasznego. Wreszcie spojrzałem na Lilo, zajętą jak zwykle jakąś robotą, chyba
katalogowaniem.
- Czego pan szuka? - spytała, pochwyciwszy moje spojrzenie.
- Jakichś wieści o Polsce - odparłem - Nie mogę nic znaleźć.
Lilo wyszła zza swojej konsoli i podeszła do mnie. Jej drobna, mysia twarz była ściągnięta w jakimś
dziwnym grymasie.
- Kapitan zabronił ci mówić - rzekła smutno - Oficerowie naradzali się i wszyscy, łącznie z doktorem,
uznali, że lepiej ci na razie nie mówić. Jeden Mr Spock był temu przeciwny...
- Nie mówić mi czego? - przerwałem jej czując, że włosy jeżą mi się na karku.
- Polska nie istnieje od ponad dwustu lat. Trzecia wojna światowa zaczęła się od zbombardowania jej
terenu. Większośc z poległych w tej wojnie trzydziestu siedmiu milionów to Polacy. Ci, co przeżyli,
rozproszyli się po wszystkich krajach. Gdy wojna dobiegła końca, nie można było wrócić, bo cały
teren był skażony radioaktywnie. Nim poziom promieniowania opadł, minęło tyle lat, że nikt już nie
chciał wracać na wypaloną, pustynną ziemię, na której nic nie rosło i nic nie mieszkało prócz
karaluchów.
Słuchałem tego w uczuciu, że na moją głowę spadają ołowiane ciężary. Lilo patrzyła na mnie ze
współczuciem, a w mojej pamięci dzwoniły dziwne słowa półprzytomnego Spocka:
- Pan też jest samotny...
To dlatego poczułem z nim taką wspólnotę - była to wspólnota dwóch straszliwie samotnych istot,
które nie mają domu. On, potomek dwóch ras, nie będący na dobrą sprawe częścią żadnej z nich, i ja,
syn ziemi, która jest teraz zapomnianym przez Boga kawałkiem pustyni.
- Przecież Hiroshimę odbudowano, Nagasaki też... - jęknąłem.
- Hiroshima i Nagasaki! Andy, na Polskę spadły bomby solarne. Przy nich zwykła atomówka to tyle
co katar przy zapaleniu mózgu! Nie było do czego wracać,uwierz mi. Moja rodzina tez jest z Polski,
ale od dwustu lat mieszkamy na Hawajach i została nam tylko rodzinna kronika, w której to zapisano.
Zataczając się jak pijany wróciłem do swej kwatery. Spodziewałem się różności, ale nie czegoś tak
okropnego. Cały kraj zniszczony, naród rozproszony po świecie, nieistniejący język, nieistniejąca
kultura, historia wymazana z mapy świata. Teraz rozumiałem, czemu kapitan zadał mi takie dziwne
pytanie:
- Czy wszyscy Polacy byli jak pan?
Byli. Nie spytał "czy są", ale "czy byli". Już wtedy powinienem się domyślić. Boże, oszaleję!

Wpis nr 50

Po nocy, spędzonej bezsennie na rozmyślaniu, poszedłem na mostek. Nie powinienem bez


zapowiedzenia, ale w tym momencie regulamin obchodził mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.
- Kapitanie, czemu nikt mi nie powiedział? - spytałem, wchodząc na mostek - Czemu wszyscy
milczeliście? Chyba miałem prawo wiedzieć.
Kapitan Kirk zrozumiał w lot i spojrzał na mnie ze smutkiem, inni milczeli, pomieszani, unikając
mojego wzroku.
- Uważaliśmy to za dobre rozwiązanie - rzekł kapitan - Sądząc z pana reakcji, mieliśmy rację. Jest
pan impetykiem, działa pan i myśli zbyt impulsywnie. Musi pan teraz opanować się i zrozumieć, że
nie jesteśmy w stanie zmienić historii. To, co wydarzyło się podczas trzeciej wojny światowej, jest
równie nieodwracalne, jak dwie poprzednie wojny. Pan jest przybyszem z dawnego świata, samo
przybycie na Enterprise musiało być dla pana szokiem, cóż dopiero taka wiadomość.
- Byłem za tym, żeby powiedzieć panu wszystko - włączył się Spock - Jednak to kapitan miał rację.
Pańskie emocje mogą pana zabić, jeśli nie nauczy się pan ich hamować.
- Powinien mi pan powiedzieć! - wrzasnąłem.
- Teraz pan już wie. Lepiej panu?
Spojrzałem na niego z goryczą. Właśnie on powinien mnie zrozumiec, ale ta parszywa vulkańska gęba
wyglądała jak cyferblat, nie twarz, i cholera tam wie, co działo się w środku. Gdy tak patrzyłem, w
czarnych oczach Spocka mignęło coś na kształt współczucia, jakby na ułamek sekundy Vulkanin stał
się człowiekiem. Nie wiedzieć czemu własnie to dobiło mnie ostatecznie. Odwróciłem się na pięcie i,
łamiąc wszelkie punkty regulaminu, uciekłem bez odmeldowania. Na tym pieprzonym statku nie ma
nawet uczciwych drzwi, którymi możnaby trzasnąć!
Zamknąwszy się w swej kabinie na przemian płakałem i kląłem, waląc pięściami w ściany.
Gdy wszyscy w moim przedziale już się pospali, poszedłem do ambulatorium. Wiedziałem, gdzie dr
McCoy trzyma spirytus, przedtem jednak nie przyszło mi do głowy, by dobrać się do jego zapasów.
Teraz było mi wszystko jedno. Przelałem spirytus do dużej menzurki, dobrałem woda, a potem
zamknąłem się u siebie. Jeśli czegoś potrzebuję, to tego, żeby się porządnie upić.

Wpis nr 51

Wykonałem swój plan skrupulatnie. Podobno o drugiej w nocy czasu pokładowego ryczałem na cały
głos:
"Warszawa przecież jest tam, gdzie była,
do niej idziemy.
Wojna po świecie nas rozrzuciła
lecz się znajdziemy!"
I jeszcze "Sen o Warszawie" Niemena. Nikt nie mógł spać. Dobrze świadczy o załodze Enterprise, że
nikt nie przyszedł dać mi po pysku - nie mógłbym nawet mieć pretensji. Nad ranem rozkleiłem się
kompletnie. Krzyczałem i płakałem tak głośno, że nawet Mr Spock był poruszony - tak mi mówiono
w każdym razie. W końcu przyszedł Łapiduch, taktownie przemilczał sprawę kradzieży spirytusu i dał
mi jakiś zastrzyk, po którym zasnąłem i spałem przez dwa dni.
Teraz jest czwarta po południu, już nie śpię, również nie płaczę, ale wstać też mi się nie chce. Tak
naprawdę, to wszystko jest mi obojętne.

Wpis nr 52

Około szóstej wieczór drzwi rozsunęły się i wszedł Mr Spock. Stanął przede mną z tym swoim
nieprzeniknionym wyrazem twarzy i wbił we mnie wzrok.
- Proszę mnie posłuchać, sierżancie - rzekł - Jest pan tu sam, to prawda. Ale nie jest pan samotny.
Wie pan, czemu opuściłem Vulkan i swych rodziców, a przeniosłem się najpierw do Akademii Floty,
potem na Enterprise? Bo tu, na tym statku, nikt nie jest samotnym drzewem, choćby był jak
najbardziej odmienny od reszty załogi. Jeślibym zaczął okazywać ludzkie emocje na Vulkanie,
odrzuconoby mnie. Tutaj mogę być Vulkaninem, ale mogę też, w razie jakiegoś nieszczęścia, być
Ziemianinem, przynajmniej czasowo. Oni to zaakceptują, bo tacy są Ziemianie. Niech pan więc nie
rozpacza. Nigdy nie będzie pan tu samotny. Załoga będzie pana rodziną.
- Załoga. A pan? Czym pan jest dla mnie? - spytałem gorzko. Nie mam pojęcia, skąd wzięło mi się to
pytanie, może z poczucia tej strasznej wspólnoty samotności, którą już raz odkryłem.
- Jeśli panu na tym zależy, może pan nazywać mnie przyjacielem - Spock wyrzekł te słowa z
odrobinę inną intonacją, zabarwioną niewulkańskim smutkiem. On chyba również to czuł.
Popatrzyłem na niego.
- Myliłem się co do pana. Jest pan porządnym człowiekiem. - powiedziałem.
- Wogóle nie jestem człowiekiem.
- Wiem. Mimo to jest pan porządnym człowiekiem. Dziękuję panu.
- Fascynujące. Ludzki sposób wyrażania pozytywnych odczuć jest najbardziej obraźliwy z tych,
które znam.- powiedział, jednak nie wyglądał na urażonego.
Skinął mi głową i odszedł, wysoki, chudy, i dziwaczny. Nie powiem, że jego słowa mnie pocieszyły,
ale poczułem się odrobinę lepiej.

Wpis nr 53

Są trzy fazy reakcji na stres: wyparcie, panika i akceptacja. Ja dotarłem już do trzeciej fazy. Czuję się
pusty, wypalony w środku, ale powolutku dochodzę do siebie. Zmusiłem się rano, żeby powlec się na
odprawę, a potem do hali transportu. Praca powinna mi dobrze zrobić. Marwin i inni chłopcy powitali
mnie serdecznie I z miejsca zagonili do roboty. Konserwacja transporterów to najbardziej żmudna
praca, jaką można sobie wyobrazić, ale właśnie tego potrzebowałem. Obecnie siedze w stołówce, bolą
mnie ręce I oczy, ale mimo to czuję się lepiej. Wypiłem kawę z Lilo, która powtórzyła mi wszystkie
najnowsze plotki . I nikt jakoś nie miał do mnie pretensji o tamte nocne brewerie.
Muszę wziąć się w garść. Naprawdę ani nic nie mogę zrobić, ani nie jestem winien temu, że jeszcze
żyję. Muszę patrzeć w przyszłość, a wygląda na to, że moja przyszłość to Enterprise. Ha, mogłoby
być gorzej.

Wpis nr 54

Lecimy do odległego układu słonecznego, podwójnego układu, jeśli chodzi o ścisłość, zwanego
Serret, gdzie toczy się jakaś wojna. Federacja Planet chce ją zakończyć. Obie strony zgodziły się na
mediacje, ale postawiły warunek, że ma je prowadzić kapitan Kirk. Ten facet, choć jeszcze młody, to
prawdziwa legenda, a część jego chwały spływa i na mnie, Andrzeja Krzeńskiego, alias sierżanta
Andy'ego. Inna rzecz, że nie mam pojęcia, co komu z tego.
Lilo jest jakaś podenerwowana. Pisałem, że to bibliotekarka pokładowa, ale tak naprawdę jest
archiwistką i czymś, co można określić jako czujnik. Ma zdolnośc wychwytywania emocji i...
właściwie jest niczym “prawdomówczyni” z “Diuny”. Zawsze wie, kto mówi prawdę, a kto kłamie i
tak dalej. Jest daleko bardziej osobliwa, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Cicha, oddana swej
pracy, a jak się okazuje, nieomal członek “X-Men”. Jej nastroje to zatem nie tylko jej sprawa. To, że
jest zdenerwowana tą nową wyprawą, źle wróży.
- Uspokój się pan – powiedział kapitan, gdy zagadnąłem go na ten temat - Ja też wiem, że wysłannicy
Toldy i Paranu kłamali jak najęci, a przecież nie jestem czujnikiem. Trzeba jednak sprawdzić, co się
tam dzieje.
Popatrzył na mnie z zastanowieniem.
- Chce pan nowego przydziału? - spytał - Kiedyś palił się pan do zwiadów.
Az serce mi skoczyło.
- No jasne! Nie to, że nie lubię ekipy hali transportu, to równe chłopaki, ale ja jestem żołnierzem, trzy
lata w komandosach, potem przeniosłem się do lotnictwa...
Urwałem, bo w końcu co kapitana Kirka obchodzi moje CV? Poklepał mnie po ramieniu.
- Załatwione, sierżancie.- powiedział z szerokim uśmiechem.
Czyli że na następny zwiad wezmą mnie ze sobą! A następny to już niedługo, zaraz po dotarciu do
układu Serret!

Wpis nr 55

Okazuje się, że pójść na zwiad to nie to samo, co przyłączyć się do skautów. Musiałem w
ekspresowym tempie zdać egzamin z reguł posługiwania się fazerem i z zależności służbowych, no i
złożyć stosowną przysięgę w trzech językach, z których dwa były mi zupełnie obce. Powtarzałem za
Spockiem niepojęte słowa, mając jedynie cichą nadzieję, że nie przysięgam oddania pojutrze mózgu
na przeszczep. Dopiero potem dostałem uścisk dłoni i oficjalny przydział do służb zwiadowczych. A
pół godziny później stałem juz w hali transportu, po raz pierwszy nie jako obsługa, obok kapitana
Kirka, doktora i Mr Spocka, taki naszpuntowany własną ważnością, że aż sam się sobie dziwiłem.
Teleportacja nie jest nieprzyjemna, ale łaskocze. I w jednej chwili człowiek jest tu, a w następnej
całkiem ówdzie. I nie wiem, jak innym, ale mnie chciało się rzygać, choć tylko przez krótki moment.
- Mieli na nas czekać.- powiedział doktor, rozglądając się niepewnie.
Ha, może i miał, ale dookoła nie było żywego ducha. Martwego też. Nie przypominam też sobie, żeby
przekazy z Toldi, gdzie wylądowaliśmy, pokazywały taki krajobraz. Rozglądaliśmy się czujnie, z
dłońmi na fazerach, kiedy wokół zjawili się ludzie - na pierwszy rzut oka. Bo potem przestałem być
pewny, czy to ludzie. Byli jacyś więksi i masywniejsi, choć nie przesadnie, ciemnoskórzy, o aparycji
mało przyjaznej i wybitnie nieprzyjaznej broni w rękach.
- Klingoni.- szepnął McCoy z nienawiścią i chyba obawą.
Czytam książkę o odkrytych rasach, ale do Klingonów jeszcze nie dojechałem, choć powinienem, bo
to przecież oni ostrzelali nas podczas incydentu z Deltanami. Pierwszy raz widziałem ich na oczy i
szczerze mówiąc, nie spodobali mi się. Jakoś nie zaskoczyłoby mnie, gdyby krzyknęli "Heil Hitler!".
- Kapitan James T. Kirk - odezwał się jeden z nich, chyba dowódca - Wiedziałem, że da się pan tu
ściągnąć. Wystarczyła odpowiednia przynęta.
- Układ Serret leży poza granicami Imperium Klingonów, komandorze Kor. - rzekł kapitan spokojnie.
- Już nie. Prawdę mówiąc, od dawna nie. Jedynie Federacja nic o tym nie wiedziała, co było nam na
rękę. Tę bitwę pan przegrał, kapitanie.
Rozbroili nas i zabrali do usytuowanej częściowo pod ziemią kwatery, a tam zamknęli za solidnymi
kratami - nie żadnym tam polem siłowym czy promieniami lasera, a za uczciwym żelazem.
Prymitywne, ale skuteczne jak diabli. Co będzie dalej, zobaczymy. Muszę kończyć, bo światło
dzienne, padające przez szparę pod sufitem, gaśnie, a sztucznego oświetlenia chyba nam tu nie dadzą.

Wpis nr 56

Zaprowadzili nas przed paskudne oblicze komandora Kora, który wyglądał, jakby mu kto w kieszeń
nakładł. Wiem już, doktor mówił mi w nocy, że ci dwaj już się ścierali i jeden drugiego utopiłby w
łyżce wody, gdyby mógł. Wróżyło nam to nienajlepiej. Co prawda mogliśmy liczyć na odsiecz z
Enterprise, ale i tamci wiedzieli o takiej możliwości. Na pewno byli przygotowani.
- Kapitanie Kirk, nie muszę panu mówić, że jestem gotów przesłuchać pana przy użyciu sondy
mózgowej - powiedział Garth - Szanuję pana jednak, choć nienawidzę. Chcę, żeby umarł pan z
godnością, a nie jako odmóżdżona roślina, co byłoby konsekwencją sondy. Dlatego użyję najpierw
wszystkich innych sposobów, by skłonic pana do kapitulacji i zeznań.
Kapitan Kirk pokręcił wolno głową.
- Dobrowolnie ani nie poddam panu statku, ani niczego nie powiem. - rzekł zdecydowanie.
Kor uśmiechnął się lekko.
- Powie pan. Zdążyłem pana poznać i wiem, gdzie uderzyć, by najbardziej bolało. Pana słabością są
pana przyjaciele, zwlaszcza jeden. Bierzcie Vulkanina.
Kątem oka zobaczyłem, że kapitan zbladl. Spock to jego najdawniejszy przyjaciel, prawie jak brat i
widać było jasno, że ten cholerny Klingon trafił w sedno.
Dwóch ciemnoskórych zbirów przywiązało Spocka do czegoś, co wyglądało niczym umocowany
skośnie stół sekcyjny. Ciarki przeszły mi po plecach. Bezwzględny spokój Vulkanina potęgował
jeszcze uczucie grozy, któremu uległem. Kor podszedł do Spocka i wycelował w niego nieduży,
czarny przedmiot, przypominający odtwarzacz MP3.
- Widzi pan, kapitanie Kirk - powiedział - to nasz najnowszy wynalazek. Indukuje silny nerwoból
całego ciała. Naprawdę silny, i może trwać bez końca, gdyż nie towarzyszą mu żadne obrażenia. W
razie potrzeby poświęcę pana przyjacielowi całą noc.
Nacisnął jakiś przycisk. Rozległo się słabe brzęczenie, z induktora wystrzelił błękitny promień,
trafiając w pierś Spocka. Vulkanin napiął mięśnie. Jego spokojny zazwyczaj oddech przyspieszył,
zęby zacisnęły się mocno. Widziałem, że walczy ze wszystkich sił, by nie okazać po sobie bólu i
targała mna wściekłość, chęć jakiegokolwiek działania.
- Niech pan się szybko decyduje, kapitanie Kirk - powiedział Klingon - Im dłużej pana przyjaciel
będzie pod działaniem pola indukcyjnego, tym dłużej będzie cierpiał po wyłączeniu induktora. Efekt
utrzymuje się jakiś czas, tym dłuższy, im dłużej ktoś był przesłuchiwany. Na wszystkie galaktyki,
kapitanie Kirk! czy może pan tak spokojnie patrzeć, jak pański najlepszy przyjaciel wije się w bólach?
Kapitan milczał. Widziałem, że znosi nieludzkie męki, obserwując torturowanego Vulkanina, ale
mimo to milczał. Zrozumiałem, że jego determinacja równa jest okrucieństwu Klingonów, i jak będzie
trzeba, poświęci nas wszystkich, ale nie podda statku.
- Zostaw go wreszcie, ty popierzony świrze! - krzyknąłem i rzuciłem się na Kora, usiłując mu
wytrącić induktor. Niebieski promień zawadził o moje ramię. Poczułem przeraźliwy ból, od karku aż
do nadbrzusza, potem ktoś huknął mnie w łeb i padłem jak kłoda.
Zawsze się w coś wpakuję. Jestem taki szlachetny, czy taki głupi? Niepotrzebne skreślić.

Wpis nr 57

Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem na kamiennej posadzce w naszej celi. Głowa mi pękała,
ramię pulsowało jak po wyjątkowo wrednym szczepieniu. Spock siedział niedaleko mnie, oparty o
ścianę, z zamkniętymi oczami i nieobecnym wyrazem twarzy.
- Mój Boże, Spock ... - szepnąłem, przypominając sobie, co zaszło. Z wolna uchylił powieki Oczy
miał przymglone, pełne cierpienia.
- Czy... bardzo pana boli? - spytałem cicho. Spojrzał na mnie jak na nieuleczalnego kretyna.
- To nieistotne - odparł - Raczej trzeba myśleć, co dalej.
Usiadłem obok niego. To już trzeci raz, jak pakują nas razem do pudła - klątwa jakaś czy co?
- Dalej wezmą pana znów na warsztat - powiedziałem otwarcie - Albo mnie, albo doktora... Póki
kapitan wytrzyma. W końcu albo się załamie, albo poumieramy w męczarniach. Wtedy Klingoni
wezmą kapitana pod tę ich sondę i i tak będa mieli to, czego chcą.
- Nie ma żadnej sondy. Klingoni chcą, by wszyscy myśleli, że mają takie urządzenie, ale to
nieprawda. Dlatego własnie próbują wymusić na Jamesie ustępstwo innymi metodami.
- Wymuszą? - spytałem cicho. Nie chciałem powiedzieć Spockowi, że po prostu się boję, myślę
jednak, że wiedział o tym i tylko przez wrodzony takt nie poruszał tego tematu.
- Nie na nim. Poza tym na mostku jest teraz Scotty, a on wie, co ma robić. Jeśli podczas kontaktu
kapitan poda niewłaściwe hasło, automatycznie ogłosi czerwony alarm. Oczywiście zawsze istnieje
margines błędu, ale może pan być spokojny: w razie czego załoga będzie umiała zginąć z honorem,
nie oddając statku wrogowi.
- Rzeczywiście pocieszające. Normalnie taka ulga, że weź. - powiedziałem z całą zjadliwością, na
jaką było mnie stać.
- Co takiego? - spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Oficerze Spock, pan rusz tą swoją cholerną vulkańską logiką, bo na razie wychodzi to panu jak
martwemu cielęciu - mówiłem dalej, nie licząc się już ze słowami - Zginąć to rzecz najłatwiejsza pod
słońcem, a my powinniśmy chyba jakoś wyplątać się z tego pieprzonego łajna, w którym siedzimy po
uszy.
- Owszem - zgodził się Mr Spock nieoczekiwanie - To, co pan mówi, jest logiczne. Po raz pierwszy,
odkąd pana znam, pana głowa pracuje we właściwy sposób.
- Stymuluje mnie pana towarzystwo. Co więc robimy? Z nas dwóch to pan jest wyższy szarżą, a nie
od dziś wiadomo, że za żołnierza myśli jego przelożony.
Teraz dopiero udało mi się go zaskoczyć. Milczał dobrą chwilę, nim znów się odezwał.
- Fascynujące. W takim razie nie mam pojęcia, jakim cudem nie wytłukliście się wszyscy co do nogi.
- Mieliśmy farta. No więc?
- Sierżancie, czy jest pan dobrym aktorem? - zadał mi nieoczekiwane pytanie. Zawahałem się.
- No, oskara to ja bym nie dostał, ale w jak się nie ma, co sie lubi... Co miałbym zagrać?
- Głęboką rozpacz. Umiem zatrzymać akcję serca na kilka minut. To taka vulkańska sztuczka z
dawnych czasów, mniej cywilizowanych. Niech pan krzyczy, że umarłem i histeryzuje.
- Coś pan? Toż ja tańczyłbym z radości. Dobra, to był kiepski żart. Mogię to dla pana zrobić.
Zaraz bierzemy się do wprowadzenia w życie tego planu. Zobaczymy, co z tego będzie. Jeśli przeżyję,
dokończę relację już na pokładzie.

Wpis nr 58

To było tak: Spock wyciągnął się na posadzce i (o rany julek!) w mgnieniu oka kompletnie zbielał, jak
autentyczny nieboszczyk. Dobrze, że mnie uprzedził, bo mógłbym dostać zawału i byłyby dwa
truposze. Zgodnie z wytycznymi zacząłem wrzeszczeć i zawodzić tak przeraźliwie, że jeśli nie było
mnie słychać aż na Enterprise, to chyba tylko przez złośliwość losu. Z punktu zjawili się dwaj rośli,
uzbrojeni po zeby Klingoni.
- Czego?! - huknął jeden z nich.
- Komandor Spock nie żyje! - wrzasnąłem w odpowiedzi.
- Jak to, nie żyje?!
- Tak to! Nie żyje! Śpiewa z aniołkami! Udał się na spotkanie ze Stwórcą! Wyciągnął kopyta!
Odwalił kitę! Kopnął w kalendarz, rozumiecie, klingońskie matołki?! - wrzeszczałem dalej,
przypominając sobie naprędce "Skecz o papudze" z "Latającego cyrku Monty Pythona". Teraz nie
mają takich fajnych programów. Wogóle nie mają telewizji.
Dobrze, że Vulkanie nie mają poczucia humoru, bo poniewczasie przyszło mi do głowy, że słuchając
mojej płaczliwej melorecytacji Spock mógł zacząć chichotać i zepsułby wszystko. Na szczęście jest
pozbawiony możliwości takiej reakcji.
Jeden ze strażników wycelował w Spocka jakiś aparat, popatrzył na wskaźniki i rzucił coś do swego
towarzysza zaniepokojonym głosem. Klingoni otworzyli drzwi do naszej celi i pochylili się nad
Spockiem. Mnie zlekceważyli jako przeciwnika, co znakomicie ułatwiło mi sprawę - pół sekundy i
fazer jednego z nich znalazł się w mojej dłoni. Jednoczesnie Spock zerwał się z posadzki i chwycił
tego, który był bliżej, za bark, tuż przy szyi. Klingon osunął się bez jęku na kamienie. Drugi
zamierzył się, ale wystarczyło, ze zobaczył wycelowany w siebie fazer, by zgłupiał. Spock ogłuszył
go sprawnie, wziął sobie drugi fazer i skinął na mnie. Pobiegłem za nim, zdecydowany wykonać
wszystko, co mi każe. Co prawda było nas tylko dwóch... ale jakich dwóch!
Musieliśmy znaleźć kapitana i doktora. Spock powiedział, że obaj są w kwaterze Kora, który okazał
się na tyle bezczelny, że zaprosił ich na wspólny posiłek. Trzeba było teraz znaleźć tę kwaterę. Co
dalej, nie myślałem. Zobaczy się. Biegłem za Spockiem, który poruszał się pewnie i zdecydowanie,
jakby nigdy nie był poddawany wyrafinowanej klingońskiej torturze - gdyby Vulkanom zachciało się
zostać rasą agresorów, leżelibyśmy wszyscy jak neptki. Dobrze się stało, że to on prowadził. gdy zza
rogu wyskoczyło na nas dwóch uzbrojonych ludzi, tylko volkański refleks zapobiegł nieszczęściu.
- Jim! - zawołał Spock niemal radośnie. Pierwszy raz słyszałem, by nazwał kapitana tak poufale.
- Chwała Bogu, żyjecie obaj! - kapitan chwycił go w ramiona, ale zaraz puścił, przypomniawszy
sobie, że Vulkanie nie uznają podobnych manifestacji - Uwolniliście się sami? My też. Szybko,
musimy się stąd wydostać. Potem wam wyjaśnię, co się tu naprawdę stało.
Wyciągnął komunikator i rzucił hasło. Po chwili poczułem znajome mdłości i znalazłem się w hali
transportu. Poczułem taką ulgę, że omal nie upadłem - no, to byłby dopiero dowcipny widok,
komandos mdlejący po akcji.
- Kor działał na własną rękę - powiedział kapitan Kirk, zeskakując z podwyższenia transportera -
Zbudował niewielką bazę, terroryzując mieszkańców bajkami o wycelowanej w nich broni Imperium.
Chodziło mu o to, by dopaść mnie i przejąć Enterprise, wtedy odzyskałby utraconą pozycję. Po tym,
jak przegrał dwa starcia z Enterprise, znajduje się pod kreską. A w Imperium Klingonów to nic
miłego. Skontaktowałem się z dowództwem Kora i powiedziałem, że jeśli nie potrafią lepiej
wyszkolić swoich komandorów, niech lepiej dadzą sobie spokój z podbijaniem planet. Teraz muszę
jeszcze porozmawiać z Toldanami i wyjaśnić im, że to wybryk pojedynczego maniaka, a nie
zmasowany atak. Myślę, że się ucieszą.
Ja też myślę. Leżę sobie w mojej kwaterze, rozkoszując się znanym otoczeniem i poczuciem
bezpieczeństwa. Wiem już, jak wyglądają Klingoni i czego sie po nich spodziewać. Trochę
oberwałem. Nabrałem cholernego szacunku dla Mr Spocka. Czyli że nie zmarnowałem tego czasu.
Teraz idę spać, bo oczy mi się kleją. Dobranoc, Enterprise.

Wpis nr 59

Przydział do grupy zwiadowczej nie oznaczał, jak się okazało, rezygnacji z pracy w hali. W końcu
zwiad nie zdarza się codzień. Mnie tam to pasi. Marvin, Baz, Jorge i Leland to fajna paczka kolesi. A
propos kolesi. Oczekiwałem, że po wszystkim, co razem przeszlismy, ja i Spock będziemy kumplami,
ale to chyba niemożliwe. Chociaż, z drugiej strony, jak poznać, że jest się jego kumplem?
Na przykład taki kapitan. On i Mr Spock są jak bracia od czasów Akademii. Wielokrotnie ratowali
sobie nawzajem życie i jeden skoczyłby za drugiego w samo piekło. A mimo to Spock zawsze mówi
do niego oficjalnym tonem i rozmawia z nim w postawie wyrażającej szacunek po vulkańsku -
wyprostowany, z uniesionym lekko podbródkiem i rękami założonymi za plecy. Wygląda tak, jak stał
przed plutonem egzekucyjnym, nie przed swoim kapitanem i najlepszym przyjacielem na dodatek. No
to czego ja mam oczekiwać? Zna mnie od niedawna i raczej nie akceptuje mego charakteru. Z drugiej
znów strony, co mnie obchodzi ten kosmita o spiczastych uszach? A jednak zależy mi na tym, żeby
uważał mnie za cool gościa. Może to dlatego, że zawsze chciałem być lubiany przez wszystkich - ot,
taka słabostka - i na Enterprise raczej udało mi się to uzyskać. O ile jest tu parę osób, co do których
bym się nie upierał, o tyle chciałbym jednak zaprzyjaźnić się ze Spockiem. Potrafi być wkurzający,
ale, co by nie gadać, to jest KTOŚ. Myślę, że gdybym miał określić jednym słowem, co do niego
czuję, tym słowem byłby podziw. I jeszcze złość i przemożna chęć, by mu dokuczać na każdym
kroku, ale głównie podziw i szacunek. Naprawdę chciałbym móc nazwać go kumplem. Z drugiej
strony - co to znaczy być kumplem Vulkanina? Dziwnie to wszystko skomplikowane.

Wpis nr 60

Przypomniałem sobie (rychło w czas, świtkiem pod południe), że nie przeprosiłem Bonesa za
świśnięcie mu spirytusu. Poszedłem do ambulatorium, gdzie pokajałem się przed doktorem niczym
stary ubek przed komisją lustracyjną. Słuchał mnie życzliwie, ale z roztargnieniem.
- Nie szkodzi - powiedział, gdy skończyłem - W sytuacji ekstremalnej każdy ma prawo nie
wytrzymać.
- Za wyjątkiem Spocka - wypsnęło mi się.
Bones zaśmiał się
- Ma pan rację, za wyjątkiem Spocka. Jego tylko raz widziałem rzeczywiście roztrzęsionego: wtedy,
gdy zaraził się wirusem destabilizującym równowagę emocjonalną. A nawet wtedy był w o niebo
lepszej równowadze niż kazdy z nas. Czemu on tak pana interesuje?
Wzruszyłem ramionami. Przed doktorem McCoy niełatwo coś ukryć, ma chyba szósty zmysł, a może
i siódmy. Wie, kto się zakochał, kto się odkochał, komu jest źle na świecie...
- Czy pan wie, że Christie i Lilo beznadziejnie się w nim kochają? - spytałem.
- Mogą się kochać, jemu to nie przeszkadza. Uważa, ze takie stany emocjonalne są właściwe
ziemskim kobietom i nie nalezy się nimi przejmować. Zresztą Christie i Lilo nie są jedyne. Już a
Akademii Gwiezdnej Floty były takie, które usiłowały jakoś rozgrzać ten lodowy posąg. Kobiety
zawsze pociąga ten mężczyzna, dla którego są niczym. Taka już fatalność babskiego losu.
- Ja je trochę rozumiem - oświadczyłem po głębokim namyśle - Mr Spock nie jest może Adonisem,
do Brada Pitta tez mu daleko, ale drań ma osobowość. Ba! Ma jej dwa razy tyle co przeciętny idol
pań. Próbuję się z nim zaprzyjaźnić, ale mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, jak to zrobić.
- Wątpię, by było to możliwe w tym sensie, w jakim pan pojmuje przyjaźń. Wie pan co? niech pan
przestanie przejmować się Spockiem, niech pan skorzysta z przepustki i odwiedzi jakiś bar na Ziemi.
Niech się pan napije dobrej whisky i pomyśli, że i tak ułożyło się panu lepiej, niż mogło.

Cóż, pewnie facet ma rację, skorzystam z przepustki, ale jeszcze nie teraz. Mam czas. Będziemy na
orbicie przez parę tygodni, więc zdążę.

Wpis nr 61

Mieliśmy dziś osobliwe odwiedziny. Na pokładzie zjawiła się kobieta, i to nie byle jaka kobieta -
matka Spocka. Jej mąż, ambasador Sarek, coś tam załatwiał na Ziemi i dama skorzystała z okazji, by
zobaczyć syna. Nie jest do niej podobny, nie, ani trochę. To krucha, jasnowłosa starsza pani o zupełnie
młodej twarzy i prześlicznym uśmiechu. Spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Jeśli ktoś myśli,
że Spock na jej widok okazał jakąś nieprzytomną radość, to się grubo myli. Był poprawny i
nieposzlakowany jak zawsze, aż miałem ochotę strzelić go w pysk, albo przynajmniej dobrze nim
potrząsnąć. To jego matka, do trędowatej cholery! Oddałbym teraz prawą rękę, by móc zobaczyć
swoją.
- Nie szkodzi - powiedziała z uśmiechem lady Amanda, gdy wyraziłem jej na osobności swe
ubolewanie z tego powodu - Taki on był i przedtem. Nawet jako mały chłopiec.

Wpis nr 62

Postanowiłem, że wybiorę się jednak na Ziemię, przynajmniej do portu, ale nie zdążyłem. Kapitan,
który został wczoraj wezwany do admiralicji, wrócił potwornie wściekły, zwymyślał Spocka i Bonesa,
nie powiedział im, za co, po czym zamknął się u siebie w kabinie. Gdybym nie wiedział, że to
niemożliwe, powiedziałbym, że chce się upić w samotności. Oczywiście w tej sytuacji nie było mowy,
żebym opuścił Enterprise. Dwie godziny później kapitan zwołał odprawę.
- Załogo, proszę przygotować się na najgorsze. Chcą nam odebrać Enterprise.
Zaszumiało wokół niczym w ulu. Takiej wiadomości nikt się nie spodziewał.
- Cisza! - krzyknął kapitan - Niedługo odwiedzi nas inspekcja pod dowództwem admirała Kelseya,
musimy więc przygotować się do niej lepiej niz potrafimy, jasne? Statek ma błyszczeć. do roboty.
Rozbiegliśmy się niczym spłoszone stado mrówek. Co prawda na Enterprise zawsze jest czysto dzięki
półautomatom czyszczącym, ale są jednak rzeczy, które wykonać mogą tylko ludzie.
Teraz jest dziesiąta wieczór. Wszystko lśni, zgodnie z rozkazem, od mostka po kibelki. Stołówka
wygląda jak muzeum, choć nie wiadomo, czy admirał akurat tam zajrzy. Zresztą po co? Nawet jeszcze
faceta nie widziałem, ale już nakarmiłbym go szkłoburgerem.

Wpis nr 63

Inspekcja łazi już po statku i, gdzie tylko może, wściubia nos. Czterech nadętych bubków : admirał
Kelsey, dwoch jego adiutantów i bodajże kancelista. Powitałem ich w hali transportu - nie dlatego, bo
tak mi się chciało, ale miałem dyżur. Admirał zszedł z transportera, spojrzał na Mr Spocka i
powiedział:
- Już samo to jest nie w porządku, ze Vulkanin jest tu pierwszym oficerem.
Trzeba było słyszeć ten ton... Zaparło mi dech z wściekłości. Jakie on ma prawo obrażać jednego z
nas, i to w dodatku Spocka? Tylko Bonesowi i mnie to wolno!
Kiedy skończyłem dyżur, poszedłem do biblioteki wymienić książki i przy okazji zabrałem Lilo na
kolację. Była taka smutna, że po prostu musiałem coś zrobić, zeby ją rozerwać.
- Rozpędzą nas na cztery wiatry - powiedziała z rozpaczą - Ten admirał chce nas zniszczyć. Wiem, że
chce. Nienawidzi Kirka, choć za co, jest dla mnie tajemnicą, ale nasz kapitan ma za sobą powikłane
życie.
- Uspokój się, Lilo - odparłem stereotypowo - Może tak źle nie bedzie. Może po prosto ktoś napisał na
nas donos, że w pokładowym laboratorium produkujemy amfę i handlujemy nią z przedstawicielami
mniej rozwiniętych cywilizacji?
Żart odniósł skutek, Hawajka uśmiechnęła się słabo i napoczęła swoją porcję ciasta. Potem juz
gawędziliśmy o nic nie znaczących drobiazgach. Odnoszę czasem wrażenie, że szczególny dar Lilo
jest jej przekleństwem - po prostu za dużo wie i za dużo czuje.
- Lilo, dlaczego ten admirał przyczepił się do twego kochasia? - spytałem.
- Admirał jest zwolennikiem załóg jednogatunkowych - wyjaśniła mi - Uważa, że wszystkie rasy
powinny współpracować, ale nie powinny się ze sobą mieszać.
- Numerus nullus dla Vulkanów?
- Mniejwięcej. Ale to nasze najmniejsze zmartwienie.

Wpis nr 64

Słowa Lilo okazały się prorocze, jak zresztą zawsze. Dziś rano okazało się, że admirał Kelsey nie
żyje. Wszyscy mamy zakaz opuszczania statku, póki nie wyjasni się, czemu stary kretyn odkorkował.

Wpis nr 65

Miałem nocną zmianę. Położyłem się około dziewiątej rano, by przyciąć komara, ale spałem może z
dziesięć minut, gdy poderwał mnie jakiś harmider na korytarzu. Wyskoczyłem z kabiny i od razu
wpadłem na pilota Czekowa.
- Co jest, Paweł? - spytałem, łapiąc go za ramię (jesteśmy na "ty" niemal od początku, jako bracia
Słowianie).
- Admirał został otruty - Czekow spojrzał na mnie błędnym wzrokiem - Andriej, ktoś go otruł, a
morderca jest wśród nas. Nie ma siły, żeby było inaczej. Adiutant admirała, pułkownik Bradley,
zwymyślał naszego kapitana, zawiadomił konradmirała Levesque i generał Fernandez...
- Powoli, Paweł, bo te wszystkie szarże zaraz mi się pokiełbaszą - przerwałem mu - Przecież to jakiś
nonsens.
- Być może, ale ten Bradley własnie zwołał odprawę.
Poleciałem za nim, nie bacząc na swój mocno niekompletny strój (jak wiadomo, mało kto kładzie się
spać w walonkach i nurkowym futrze na karakułach). I tak obaj się spóźniliśmy - pułkownik kończył
właśnie grzmieć, ale i tego, co usłyszałem, było aż nadto.
- ... I zapewniam was, że zrobię wszystko, by wykryć winnego tej bezprzykładnej zdrady. Póki to nie
nastąpi, kapitan Kirk będzie przebywał zamknięty na brygu, jako główny podejrzany.
- Nie ma takiej potrzeby - zabrzmiał od drzwi grodzi spokojny, beznamiętny głos - Ja otrułem
admirała. Jestem winny i oddaję się do dyspozycji dowództwa.
Mr Spock, jak zawsze opanowany, przeszedł przed nami i stanął twarzą do pułkownika, który
wyglądał w tej chwili jak walnięty w łeb. Zaraz się jednak pozbierał.
- Ochrona! - wrzasnął takim głosem, jakby połknął dwa kilo tłuczonego szkła - Zabrać komandora
Spocka do aresztu i dobrze pilnować. Sąd polowy za dwie godziny, gdy tylko uda mi się tu ściągnąć
quorum.
-Spock...- jęknął kapitan z rozpaczą.
Przeszły mnie zimne dreszcze, i to wcale nie dlatego, że stałem boso i w gaciach. Miałem wrażenie,
że oglądam wizje wariata.
Wpis nr 66

Quorum już przybyło - generał Yadhira Fernandez i kontradmirał Levesque, o którym Marvin
powiedział, że to kawał świni, gorszy jeszcze od Kelseya. Razem z nimi przybyli strażnicy z kwatery
głównej, którzy zmienili naszą ochronę przy brygu. Niegłupio. Zaraz po ich przyjęciu pobiegłem do
siebie, złapałem blaszany kubek z przydziału i zamknąłem się w składziku obok sali konferencyjnej.
Wiedziałem, że sąd polowy czy też jego parodia odbędzie się właśnie tam, a składzik ma ciekawą
właściwość - nie jest dźwiękoszczelny. Gdy przyłoży się kubek między wieszaki na zapasowe
kombinezony, można usłyszeć każde słowo. Obradowało przybyłe z Ziemi quorum oraz kapitan Kirk,
którego jednak prawie nie dopuszczali do głosu. Wogóle odniosłem wrażenie, że ci ludzie od razu
skazali swego podsądnego, i cały ten sąd był jedynie przykrą farsą.
Mr Spock zachował się conajmniej dziwnie, nawet jak na niego. Na wszystkie pytania odpowiadał:
- Odmawiam odpowiedzi.
Zupełnie jakby zacięła mu się płyta. Odmówił odpowiedzi nawet na pytanie o imię, wiek i stopień
służbowy, co już było tak nielogiczne, że aż nieprawdopodobne. Zaczynałem mieć wrażenie, że
pomieszało mu się w tej idealnej makówce.
Wreszcie usłyszałem to, czego naprawdę się spodziewałem, ale wolałbym nie usłyszeć. Spock został
skazany na śmierć przez rozstrzelanie. Myślałem, że kara śmierci została zniesiona...
Bones wyjaśnił mi, że stosuje się ją w absolutnie wyjątkowych przypadkach, takich jak ten.
Przysiągłbym, że widzę łzy w jego oczach.

Wpis nr 67

Dziś kontradmirał Levesque ogłosił wyrok na odprawie całej załogi.


- Pojutrze komandor Spock zostanie rozstrzelany - powiedział dobitnie - Pluton egzekucyjny będzie
wyznaczony spośród członków załogi, zaś sama egzekucja odbędzie się tu, na głównym pokładzie.
Ślady kul mają pozostać na ścianie, żeby załoga nigdy nie zapomniała zbrodni swego pierwszego
oficera.
- Mr Spock jest niewinny! - zawołałem, nim ktoś zdążył mnie powstrzymać - Nie wiem, czemu się
przyznał, ale przyznanie to nie dowód winy! On nie mógł tego zrobić!
Kontradmirał spojrzał na mnie z pogardą, odwrócił się i odszedł.
Naprawdę, Spock nie mógł tego zrobić. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem o tym
przekonany. Gdyby admirałowi skręcono kark, no, to jeszcze, ale zadawanie trutki po prostu nie
pasuje do Vulkanina.
A gdyby namówić ludzi do buntu? Powinno się udać. Wyrzucamy tych łachudrów "za burtę" i
wiejemy. Kosmos jest wielki.

Wpis nr 68

Mimo że kapitan nie chciał nikogo widzieć, poszedłem do niego. Musiałem, choć było to wbrew
regulaminom. Zastałem go, jak dopinał przed lustrem galowy mundur.
- Panie kapitanie, co ja mam robić? - zapytałem - Wyznaczono mnie do plutonu egzekucyjnego.
Spojrzał na mnnie ze smutkiem.
- To tak, jak Sulu - powiedział - On też tu już był. Jest roztrzęsiony. A inni? Oni też cierpią, choć
wiedzą, ze muszą wykonać rozkaz wyższego dowództwa. Jesteśmy wojskiem, sierżancie. Dobrze pan
wie, co to znaczy.
- Ale jak mam strzelić do kolegi z pokładu... do niemal przyjaciela?
- Jak najcelniej, panie Andy. Pozostałym będą drżały ręce, ale pan pochodzi z innych czasów, bardziej
okrutnych. Jest pan odporniejszy. Może zresztą wcale nie będzie pan musiał strzelać. Ja udaję się na
Ziemię, do prezydenta. Może uda mi się uzyskać odroczenie egzekucji, a to da nam trochę czasu.
- Jeden z karabinów będzie nabity ślepym nabojem, prawda? - spytałem. Do wykonywania egzekucji,
ogromnie rzadkich w Gwiezdnej Flocie, używa się starożytnej broni - prochu i kul - już o tym wiem.
- Tak powinno być, ale ja znam Bradleya. Żaden z pocisków nie będzie ślepy, już on tego dopilnuje.
- Pan też nie wierzy w winę Spocka, prawda?
Kapitan podszedł i położył mi rekę na ramieniu.
- Oczywiście, że nie wierzę - powiedział z naciskiem - Mr Spock nie jest mordercą, Andy. jest jednym
z nas: szlachetnym, lojalnym, honorowym i prawym towarzyszem broni. Niech pan o tym nie
zapomina.
Wyszedłem od kapitana z jeszcze większym mętlikiem w myślach. Po drodze spotkałem płaczącą
Christie. Objąłem ją i przez chwilę tuliłem do siebie myśląc o tym, że ta dziewczyna już jutro
znienawidzi mnie na wieki. Czuję taką odrazę do tego, co będę musiał zrobić, że az mnie mdli.
Teraz wszędzie panuje cisza. Mr Spock siedzi w mamrze, reszta nie rozmawia ze sobą, choć jak na
złość teraz byłoby o czym. Przez tę cholerną ciszę statek wygląda jak wymarły, choć wszystkie sekcje
pracują poprawnie. Maszynownia działa, stołówka i kantyna też, ale nikt nie je. Lilo i Christie płaczą
w bibliotece - skąd w każdej babie taki zapas łez, doprawdy trudno mi orzec. Wyznaczeni do plutonu
egzekucyjnego chowają się w mysie dziury (jakby tu jakieś były!) i nie potrafią spojrzeć nikomu w
oczy. Trudno sobie nawet wyobrazić podobne piekło.

Wpis nr 69

Nie wiem, jakim cudem, ale udało mi się uzyskać pozwolenie na widzenie ze skazańcem. Być może
pułkownik Bradley ma sadystyczne poczucie humoru, a trudno przecież o lepszy dowcip niz wizyta
członka plutonu egzekucyjnego u tego, kto ma zginąć.
Wprowadzono mnie na bryg, do rozmównicy. Usiadłem po jednej stronie szerokiego stołu, dzielącego
małe pomieszczenie na pół i wbiłem wzrok w spokojną postać naprzeciwko siebie.
- Dlaczego pan nam to robi? - spytałem - Przecież nie pan otruł admirała, szyję za to dam.
Milczał, obserwując mnie równie beznamiętnie, co zawsze. Diabli mnie brali. Kogo kryje ten facet?
Kapitana? Doktora? Jeśli ktoś na naszej łajbie zna się na truciznach, to na pewno Bones, ale i Christie,
pielęgniarka, jest w tym zorientowana. A Lilo, beznadziejnie zakochana Hawajka? Wiem, ze
równolegle z historią studiowała toksykologię. Które z nich? Trzasnąłem pięścią w stół.
- Człowieku, jeśli chciał pan popełnić samobójstwo, to trzeba było wziąć służbowy fazer i palnąć
sobie w dyńkę gdzieś na osobności! - ryknąłem - Jakim prawem wrabia pan w to kolegów?! Czy pan
myśli, że skoro jestem reliktem z epoki kamienia, to już nie mam żadnych uczuć?!
- Wyznaczyli pana do plutonu? - spytał ze spokojną ciekawością. Głos miał minimalnie zachrypnięty,
poza tym nie wychwyciłem w nim żadnej zmiany.
- Ma pan cholerną rację. Mnie, Sulu, Johnny'ego MacNamarę i jeszcze dwóch z maszynowni.
- No cóż, powinien pan być zadowolony - powiedział bez emocji - Przecież nie lubi mnie pan.
Zatkało mnie.
- Ty cholerny idioto - jęknąłem - Ty cholerny, vulkański idioto... Ty pozbawiona uczuć parodio
człowieka! Ty podła kreaturo bez serca! Wiesz co? Masz cholerną rację, z przyjemnością wsadzę ci
kulkę gdzieś nad tym spiczastym uchem! Skoro sądzisz, ze mnie to uraduje, to nie zasługujesz na to,
by żyć!
- Hej, dość awantur - wtrącił się strażnik - Koniec widzenia. Zechce pan wyjść, sierżancie.
Wstałem, mając uczucie, że podłoga zaraz usunie mi się spod stóp. Mr Spock również wstał. Nie
wydawał się być urażony, ale po nim przecież nigdy nic nie widać. Niespodziewanie uniósł dłoń w
vulkańskim pozdrowieniu.
- Żyj długo i pomyślnie, Andy - powiedział, jak na niego, wręcz ciepło. Dobiło mnie to.
Wyszedłem na miękkich nogach. Właściwie wolabym zamienić się z nim miejscami. Jestem
żołnierzem i muszę wykonać rozkaz. On musi jedynie... umrzeć.

Wpis nr 70

To był prawdziwy koszmar. Całą noc nie spałem - podejrzewam, że nikt na pokładzie nie spał. Gdy
nas zwołano, chciałem zapaść się pod pokład, ale i tak byłem w lepszej formie niż biedny Sulu.
Japoński pilot drżał jak w ataku febry, prawdę mówiąc, pozostali też byli w nielepszym stanie.
Karabiny trzęsły się w ich rękach tak, że zrozumiałem od razu, co kapitan miał na myśli, gdy
wspominał o mej odporności. Sulu spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby szukał pomocy.
- Czy wie pan, że ten Bradley zabronił dać Spockowi choćby wodę? - szepnął do mnie - Odkąd go
aresztowano, nie miał nic w ustach.
- Skur...- zacząłem.
- Cisza! - krzyknął Bradley
Pomyślałem, że mój pierwotny plan był jednak idiotyczny - nikt tu nie miał na tyle jaj, żeby się
zbuntować. Będą strzelać potulnie, zalewając się łzami i przez to źle celując. A postrzał w
niewłaściwe miejsce...
Ustawiono nas na głównym pokładzie. Reszta załogi była na galerii - wszyscy w galowych
mundurach, wszyscy milczący jak zaklęci. Pułkownik Bradley kazał wręczyć nam broń, zaś czterej
strażnicy wprowadzili Spocka. Stanął pod ścianą, jak zawsze beznamiętny i przerażająco spokojny w
obliczu śmierci. Nawet we wrzątku zostałby, podejrzewam, zimny jak kawałek lodu.
Czekałem. Na komendę uniosłem broń do ramienia, jak to robiłem setki razy na strzelnicy ,
przyłożyłem oko do celownika, wziąłem głęboki oddech i złowiłem punkt między brwiami Spocka.
- Nie ruszaj się, przyjacielu - szepnąłem bezgłośnie, tak jakby miał szansę mnie stąd usłyszeć - To
będzie moment. Nic nie poczujesz...
Serce tłukło mi się w piersi jak oszalałe, czas uległ jakiejś dziwnej deformacji.. i pewnie dlatego ostry
krzyk od strony grodzi omal mnie nie powalił na podłogę.
- Wstrzymać egzekucję! - zawołał triumfalnie kapitan Kirk, unosząc w górę jakiś papier - Oto
oficjalny rozkaz!
Poczułem taką ulgę, że aż upuściłem karabin, a ten wystrzelił. Huknęło jak diabli. Szczęśliwie nikt nie
oberwał.
- Doprawdy, panie Andy - odezwał się karcąco Mr Spock - Powinien pan nauczyć się wreszcie
panować nad swymi reakcjami.
Stojący obok mnie Sulu płakał ze szczęścia, ściskając się z Girardem z maszynowni, załoga
wiwatowała, tak że powstała ogłuszająca kakofonia.
- Na jakiej podstawie ten rozkaz?! - wrzasnął pułkownik, wściekły, że pozbawiono go dobrej zabawy i
wyrwał kapitanowi papier z ręki.
- Na tej podstawie, że nie było żadnego morderstwa! - odpalił kapitan - Koroner pomylił numer
statystyczny przy wypisywaniu protokołu autopsji. Admirał Kelsey umarł na serce.

Wpis nr 71

Poszedłem na mostek, choć nikt mnie tam nie prosił. Musiałem sprawdzić, czy to wszystko mi się
czasem nie przyśniło, i poprosić o wyjaśnienia. Może inni tego nie zauważyli, ale ja widziałem tyle
politycznych afer, ze od razu zwęszę sprawę szytą grubymi nićmi.
- Kapitanie, ja bardzo przepraszam - zacząłem - Jeśli nie było morderstwa, to po co Mr Spock tak się
narażał? Dla kwizu czy może dla jaj? Czy to do cholery uczciwy statek kosmiczny, czy właśnie leci
kabarecik?
- Mógłby pan wyrażać się jaśniej? Pana żargon jest nie do wytrzymania.- zwrócił mi uwagę Spock,
odstawiając kubek z jakimś napojem. Szybko zaczął znowu zrzędzić.
James Kirk pokiwał glową. Patrzył na mnie ze współczującym uśmiechem i zorientowałem się, że
muszę być blady jak prześcieradło.
- Ma pan prawo wiedzieć - rzekł - Wszyscy się zresztą dowiedzą, i to szybko. Uhura, masz to
nagranie?
- Jeszcze chwila, kapitanie. - porucznik Uhura pstrykała przełącznikami ze skupionym wyrazem swej
ładnej buzi.
Kapitan ponownie zwrócił się do mnie.
- Andy, musi pan wiedzieć, że nieboszczyk admirał Kelsey, mimo wszystkich jego dziwactw, był
uczciwym człowiekiem, czego nie da się powiedzieć o kilku innych wysokich rangą wojskowych.
Kontradmirał Levesque i pułkownik Bradley należą do spisku, który ma na celu obalenie obecnego
rządu i rozbicie Federacji Planet. Właśnie w tej chwili rozmawiają z dowództwem klingońskim, nie
mając pojęcia, że ich bezpieczne łącze zostało przez nas rozpracowane, a nagranie z tej rozmowy trafi
do prezydenta. Pierwszym krokiem miało być przejęcie Enterprise. Nie przewidzieli jednak, że
admirał Kelsey, nie odkrywszy podczas inspekcji tego, o co nas oskarżano, nie zechce sfałszować
raportu. Zatem pułkownik otruł go, a winę postanowił zrzucić na mnie. Mr Spock wziął ją jednak na
siebie, co nie pasowało, ale mogło pomóc, w końcu kapitan odpowiada za wszystko, co dzieje się na
pokładzie. Nie przewidział jednak, że ja już wszystko wiem, nie mam tylko niezbitych dowodów.
Udałem się do prezydenta, przedstawiłem mu sprawę i uzyskałem carte blanche. Generalny koroner,
na szczęście lojalny wobec władz, zgodził się mi pomóc. Co jest, co panu, sierżancie?
Opanowała mnie nagła słabość. Musiałem złapać się najbliższego fotela, żeby nie upaść.
- Kapitanie - wyrzęziłem, nie poznając własnego głosu - Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że gdyby
pan spóźnił się jeszcze o dwie sekundy, Bradley zdążyłby wydać komendę, a ja wpakowałbym
Spockowi kulę między oczy?
Kirk i Spock wymienili spojrzenia, a ja, gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, to przysiągłbym, że
Mr Spock prawie się uśmiechnął.
- Transporter miał awarię. Ale niech się pan uspokoi - rzekł kapitan - Zrobił pan rachunek bez
gospodarza. Czy naprawdę sądzi pan, że naraziłbym przyjaciela? Mr Spock nie był w najmniejszym
niebezpieczeństwie. Na całym pokładzie nie było ani jednego ostrego naboju, już Scotty się o to
postarał. Podłożył ślepe naboje do pudełek i zapieczętował je tak, że nie tylko pułkownik, ale sam
producent nie poznałby, że pudełko było otwierane.
- A mnie nie można było wtajemniczyć, prawda? nie jestem dość sprawdzony, dość zaufany? Dobra,
w porządku. Zabraliście mi ładne parę lat życia, ale w porządku. Pozwoli pan, kapitanie, że się
odmelduję.
Opuściłem mostek, zataczając się jak pijany. Dopiero teraz stres ostatnich dni dawał znać o sobie i
zaczynałem czuć nieludzkie przerażenie na myśl o tym, czego uniknąłem. Prosto z mostka poszedłem
do ambulatorium po coś na uspokojenie. Zastałem Łapiducha, jak badał skanerem wyciągniętą na
kozetce Lilo.
- Co jej jest? - spytałem.
- Usłyszała strzał i zemdlała - odparł - Myślała, że to już...Jest w ciężkim szoku, chyba nie dociera do
niej, że wszystko w porządku. Dałem jej na sen. A pan co?
- Może mnie pan równiez da. Choćby pałką w łeb.
Usiadłem na krześle, chowając twarz w dłoniach. Doktor odłożył skaner i usiadl naprzeciwko mnie.
Jego przyjazna, zawsze zmęczona twarz nosiła ślady niedawnego napięcia i pomyślałem, że McCoy
czuje się pewnie niewiele lepiej niż ja.
- Teraz musi pan to wszystko przetrawić - rzekł - To było paskudne doświadczenie dla nas wszystkich.
Niech pan jednak zapamięta na przyszłość : nasz kapitan zawsze wie, co robi. Musimy mieć do niego
bezwzględne zaufanie, jeśli chcemy przetrwać jako załoga i jako jednostki.

Wpis nr 72

Spałem jakieś dziesięć godzin, ale po obudzeniu miałem wrażenie, że nie zasnąłem ani na minutę.
Widzę teraz jasno, ze gdyby egzekucja została przeprowadzona do końca, musiałbym powiesić się
gdzieś w łazience, bo nie mógłbym z tym żyć. A teraz, mimo że wszystko dobrze się skończyło, czuję
się, jakby mnie kto obił, i mam wstręt sam do siebie. Głowa mi ciąży, i nic nie mogę przełknąć, choć
nie jadłem od dwóch dni. Żeby tego Spocka kosmiczna vulkańska cholera zatłukła!
Drzwi kabiny rozsunęły się i do mojej kabiny wszedł pierwszy oficer. Prawdopodobnie przedtem
zapukał, ale w mojej głowie łomotały takie bębny, że nie usłyszałem.
- Wyraża pan szacunek dla mojej prywatności, pukając, ale podkreśla pan swój autorytet oficera,
wchodząc tak czy tak? - spytałem z całym sarkazmem, na jaki było mnie jeszcze stać po tym całym
piekle.
- Czuje się pan lepiej, sierżancie? - chyba ironia nie dociera do tej pustej tykwy, szkoda fatygi.
- Lepiej nie mówić. - odparłem, zrezygnowany.
- Celował pan między oczy? Strzeliłby pan?
- Wie pan równie dobrze, jak ja, że musiałbym - warknąłem - Blitz Tod ist eine gute Tod.
- Co takiego?
- To niemieckie powiedzonko. Śmierć błyskawiczna to dobra śmierć. Nie wiem, gdzie pan ma serce,
jeśli pan wogóle jakieś ma, a gdzieś musiałem przycelować. Wolałbym palnąć sobie w łeb.
- Brak panu logiki, Andy, i pewnego dnia pańskie emocje mogą pana zniszczyć. Jest pan
nieopanowany, nierozsądny i bezczelny. Pana język jest nie do przyjęcia. Mimo to chcę, żeby pan
wiedział, że jestem pana przyjacielem tak samo, jak pan moim. Umiem dobrze, jak to wy mówicie,
czytać między wierszami i wiem, że u tak nielogicznej rasy istnieje często duża rozbieżność między
słowami a odczuciami.
- Przepraszam, oficerze Spock - mruknąłem - Wiem, że strasznie pana zwymyślałem, ale nerwy mi
puściły, gdy posądził mnie pan o to, że ja... Przecież musiałbym być zwierzęciem, żeby cieszyć się z
pańskiego nieszczęścia, choćbym pana nienawidził.
- Nie zrozumiał pan. Chciałem wtedy przekazać, by nie próbował pan niczego głupiego, a nie mogłem
przecież powiedzieć tego wprost. Jest pan impulsywny, obawiałem się, że zechce pan wzniecić bunt.
To byłoby logiczne, biorąc pod uwagę pana charakter, lecz zagrażałoby nie tylko naszemu planowi,
ale i całej załodze. Na przyszłość niech pan postara się mieć większe zaufanie do kapitana.
- Doktor mówił mi to samo... Oficerze Spock, chcę coś powiedzieć.
Stanąłem przed nim i wydusiłem z siebie:
- U nas ludzie by powiedzieli "Witaj wśród żywych". Ja powiem, że cieszę się, że tak się to
skończyło.
- Tak - przyznał mi - To zadowalające.
Skinął mi głową i poszedł, a ja zwaliłem się z powrotem na łóżko. Już mi lepiej. Zaraz nawet wstanę,
wezmę prysznic i pójdę coś wrąbać. Na ląd się nie wybiorę. Odechciało mi się.

Wpis nr 73

Dostaliśmy wreszcie nowe rozkazy i możemy ruszać. Nie skłamię, gdy napiszę, że przyjąłem to z
ulgą. Ta cała historia z admirałem i kontradmirałem strasznie zszarpała mi nerwy. Wolę już stawiać
czoła jakimś Obcym, choćby i zbrojnym w lasery, to stanowczo przyjemniejsze i bezpieczniejsze dla
zdrowia psychicznego. Jeszcze jedna tego rodzaju sprawa i trafię do tutejszych czubków. Byłoby to
piękne zakończenie wojskowej kariery, nie ma co.
- Pan rzeczywiście wszystko przeżywa zbyt mocno - powiedział mi McCoy, gdy jedliśmy razem
lunch w stołówce - Myślę jednak, że jest pan dużo silniejszy, niż sie panu zdaje. Jest pan w końcu
zawodowym żołnierzem, i to z bardzo trudnych czasów.
- Bywały trudniejsze, doktorze - odparłem, żując pracowicie coś, co przypominało kiepski stek -
Najgorsze, że chciałbym do nich wrócić, a to prawie niemożliwe.
- Każdy z nas ma jakieś nieziszczalne marzenie, Andy... doktor urwał, gdyż właśnie dosiadła się do
nas Christie.
- Czwarty pokład organizuje festiwal piosenki - powiedziała z uśmiechem, wartym conajmniej ze dwa
tysiące - Andy, może i pan zaśpiewa?
Zakrztusiłem się i doktor musiał walnąć mnie parę razy po plecach, nim złapałem oddech.
- Christie, mój repertuar nie nadaje się na te czasy - powiedziałem, gdy doszedłem już do siebie - Jak
raz zaśpiewałem, to kapitan mało nie dostał udaru. Za moich czasów w wojsku nie śpiewało się
"Wlazł kotek na płotek", tylko zgoła co innego. Wykluczone.
- Lilo będzie śpiewała - powiedziała Christie - Ona ma piękny głos. Niech pan choć przyjdzie jej
posłuchac.
Ha, na pewno przyjdę. Moje stosunki z Lilo rozluźniły się nieco po tej historii z lipną egzekucją. Ruda
zołza nie potrafi mi wybaczyć tego, że gotów byłem strzelić. Christie jest rozsądniejsza, ale i ona
traktuje mnie od tej pory nieco chłodniej. Może Mr Spock ma rację. Do diabła ze wszystkimi babami
tego świata. Szkoda nerw.

Wpis nr 74

Będziemy przelatywać bardzo blisko Vulkana. Być może nawet zatrzymamy się tam na trochę, jeśli
do tego czasu nie wyjaśni się pewien incydent dyplomatyczny z ambasadorem Ziemi. Nie zazdroszczę
facetowi ani na minutę! Pomyśleć tylko, cała planeta Spocków i żadnej możliwości ucieczki. Ciekawe
jednak, co gościu zmalował. Dorwał Vulkankę i ją wyobracał? Byłaby to pewnie dla takiej
fascynująca odmiana.

Wpis nr 75
Mr Spock wszedł do hali transportu akurat wtedy, gdy ja i Marvin rywalizowaliśmy, który ustoi dłużej
na głowie. Na widok naszego Pierwszego obaj rymnęliśmy jak dłudzy, ale jeśliby ktoś podejrzewał, że
wywołało to choć cień uśmiechu na tej kamiennej facjacie, to jest oczywiście w błędzie. Jak było w
komiksie z mego bezgrzesznego dzieciństwa : "Tej gęby nie rozbawi nawet stado małp na
odrzutowcu".
- Przygotować się do przyjęcia transportu. Jedna osoba. - powiedział Pierwszy obojętnie, tak
jakbysmy na jego powitanie stali zwyczajnie na nogach.
Rzuciliśmy się do pulpitu. Po chwili na podeśccie transportera zaświeciło i w hali pojawiła się
dziewczyna tak piękna, że opadła mi szczęka. Trudno mi ją nawet opisać, bo takiej urody nie
widziałem i nawet sobie nie wyobrazałem. Gdy wspomniałem, że kochałem sie w Jennifer Aniston i
Halle Berry, pusty śmiech mnie ogarnął. Mogłyby temu zjawisku czyścić buty! Gdy podeszła bliżej,
zobaczyłem, że jej spięte z tyłu głowy, granatowoczarne włosy odsłaniają uszy równie spiczaste, co
uszy Mr Spocka. Vulkanka!
- Żyj długo i pomyślnie, Spock.- powiedziała melodyjnym glosem, unosząc dloń z palcami,
rozstawionymi w charakterystycznym geście, którego na próżno usiłuję się nauczyć.
- Żyj długo i pomyślnie, T'Pring - odpowiedział jej nasz Pierwszy - Witam cię na Enterprise. Pozwól,
pokażę ci kwaterę gościnną.
Wyszli, a ja nie mogłem się opanować, by nie zagwizdać.
- Rany, ależ luks torpeda! - zawołałem - Jeśli wszystkie Vulkanki są takie, to ja obcinam sobie uszy w
szpic i zaczynam medytować.
Marwin ze śmiechem trzepnął mnie po plecach.
- Lepiej wyhamuj - poradził - Ładna to ona jest, owszem, ale zmora. Spytaj McCoya, jak urządziła
Spocka w swoim czasie. To nie kobieta, to pajęczyca. Ciekawe, czego teraz od niego chce?
Ja też jestem ciekaw. Po zakończeniu zmiany pędzę do ambulatorium. Ogromnie jestem ciekaw tej
historii z T'Pring.

Wpis nr 76

Doktor McCoy opowiedział mi całą historię. Krótko mówiąc, dzięki intrydze T'Pring mało brakowało,
a Spock zabiłby kapitana i w najlepszym wypadku dostał dożywotnie zesłanie na więzienną asteroidę.
Mimo to nie mogę otrząsnąć się z uroku tej lasencji. Dla takiej byłbym gotów na każde szaleństwo.
Spokojnie, Andrzejku. Vulkanka nie zwróci uwagi na człowieka i, jeśli wierzyć doktorowi, całe moje
szczęście. Jednak, dziwna rzecz, jakoś mnie to nie zraża.

Wpis nr 77

- Czemu ma pan taką minę, jest pan chory? - spytał Mr Spock przy śniadaniu.
- Nie - wyznałem - Dostalem po prostu zajoba na punkcie pana ex. Co za babka! Jak pan mógł
wypuścić z rąk takie cudo?
Nim zdążył mi odpowiedzieć, zjawiła się T'Pring. Przywitała się z wdziękiem i siadła obok nas.
Zapomniałem o śniadaniu, olśniony na powrót jej urodą. Takich oczu na pół twarzy nie miała żadna
znana mi dziewczyna, te dołki w policzkach... A jak jest zbudowana...! Gapiłem się na nią jak sroka w
gnat, co zdawało się jej wcale nie przeszkadzać. Przeciwnie, chwilami rzucała mi spod fantastycznie
długich rzęs wcale łaskawe spojrzenia.
Dostałem nocną zmianę. Pewnie nic się nie będzie działo, wezmę ze sobą podręcznik mecharobotyki.
Trzeba będzie uważać, bo Mr Spock ma miły obyczaj wpadania znienacka do różnych sekcji i
sprawdzania, co się tam wyprawia, niezależnie od pory dnia czy nocy.

Wpis nr 78

Jestem piramidalnym głupcem. Nie mogę tego inaczej określić, chyba, że zapożyczę od Wiecha krótki
a dobitny wyrażans :"Taka moja w te i nazad". Takiego dupka jak ja ze świecą można w biały dzień
szukać i nie znaleźć.
Było koło północy, gdy T'Pring weszła do hali.
- Na pewno nudzi się pan. - powiedziała, obrzucając mnie miłym, powłóczystym spojrzeniem.
- Wie pani, tak średnio - odparłem, ledwie obracając zdrętwiałym z zaskoczenia językiem - Już
przywykłem.
Podeszła do pulpitu i przyjrzała się wskaźnikom.
- Widział pan kiedyś Vulkana? - spytała.
- Nie, ale żałuję. Jeśli wszystkie Vulkanki sa takie jak pani...
- Może pozwolimy sobie na krótka wycieczkę? - zaproponowała nieoczekiwanie.
Zbaraniałem.
- Lewizna? Ależ pierwszy oficer urwałby mi głowę! - zawołałem. Roześmiała się.
- Spock? To wy się go boicie? Zabawne. Och, wcale nie musi wiedzieć. Chodźmy, pokażę panu
ShiKahr. To rodzinne miasto, moje i Spocka. Spodoba się panu.
- Och, z panią to choćby na koniec świata. - westchnąłem.
T'Pring szybkimi ruchami palców wprowadziła koordynaty i wyciągnęła do mnie ręke. Ma palce
równie długie, jak Mr Spock, ale o niebo węższe i piękniejsze, takie, że pragnie się je ściskać i
całować. Bez oporu dałem się wciągnąć na podest, co było niewybaczalnym błędem.
Nie znaleźliśmy się wcale w mieście, tylko na pustyni. Jest tu wściekle gorąco i duszno. Pilnuje mnie
dwóch drabów, przy których Mr Spock wygląda na osobę najnormalniejszą pod słońcem. Gdy tylko
znalazłem się na miejscu, powalili mnie na piasek i sterroryzowali fazerem
- Do czego nam tu potrzebny ten Ziemianiec, T'Pring? - spytał trzeci, wyglądający na przywódcę..
- On sam do niczego - odparła dziewczyna - Ale Spock po niego przyjdzie. Nie udało mi się go
przekonać do waszej sprawy, ale może da się zmusić. Jemu w jakiś głupi sposób zależy na tych
ludziach, jak na zwierzątkach domowych
- Zawsze mówiłem, że żaden z niego Vulkanin.
- A jednak jakiś czas przyjaźniliście się, Sepek. Stark nigdy nie dał mu się omamić.
- Przestań, T'Pring. Wszyscy popełniamy błędy. Teraz go naprawię.
Obrzucił mnie takim spojrzeniem, jakbym był gąsienicą lub karaluchem i odszedł. Teraz go tu nie ma,
nie ma też T'Pring. Tamci dwaj Vulkanie pilnują mnie, ale nie jestem związany. Prawdę mówiąc, nie
było to potrzebne, bo w tym piekielnym klimacie daleko bym nie uszedł. Co tu się wyprawia? nic nie
rozumiem.

Wpis nr 79

"Wyobraź sobie świat z mandarynkowymi drzewami i marmoladowym niebem" śpiewali Beatlesi. Ani
chybi musieli widzieć tę piekielną pustynię w narkotykowych wizjach. Pomarańczowe formacje
mineralne przypominają drzewa, krystaliczne wykwity na piasku to wypisz-wymaluj celofanowe
kwiaty z tejże piosenki, a niebo ma wściekły kolor, właśnie marmolady mandarynkowej. Brakuje
tylko Lucy-in-the-Sky. W nocy jest ciemno jak u fioletowego Murzyna w..., bo nie ma tu księżyca. W
dzień upał niemożliwy. Z trudem oddycham tym ich powietrzem. Jestem odwodniony. Boli mnie
głowa i dwoi mi się w oczach, ale postawiłem sobie za punkt honoru, żeby nie prosić tych Vulkanów
o nic. Niech nie myślą, że Ziemianie są gorsi od nich.
Chyba mam gorączkę. Leżę i patrzę na sklepienie jaskini. Wyraźnie widzę, że opuszcza się coraz
niżej, jak baldachim w filmie "Przeraźliwe łoże". Wiem, że nie zobaczę już Enterprise. Przepraszam
za wszystko...

Wpis nr 80

- Ty, Ziemianiec, co z tobą? - jeden z pilnujących mnie Vulkanów potrząsnął mną aż mi zęby
zadzwoniły.
- Potrzebuje wody - przerwał mu drugi - Zapomnieliśmy, że ludzie są słabi i łatwo umierają. Daj
butelkę, bo Sepek się wścieknie, jeśli nasza przynęta przestanie być przydatna.
Nigdy nawet bym nie pomyślał, jak cudowny smak może mieć zwykła woda, gdy człowiek umiera z
pragnienia. Piłem chciwie, zapominając o wszystkim, aż ugasiłem ten piekielny żar w przełyku. Chcą
mnie żywego, to pewne, jednak na jak długo? Aż dorwą Spocka? Czego od niego mogą chcieć?
Mogę pisać, ile chcę, nie zwracają na to uwagi. Wogóle nie sądzą chyba, żebym mógł im w
czymkolwiek zagrozić. Mają mnie w głębokiej pogardzie. Ciekawe, czy można to jakoś wykorzystać?
Nie chcę, że Mr Spock płacił za to, że jestem idiotą... choć z drugiej znów strony on sam wykazał się
równie pożałowania godną głupotą, poślubiając T'Pring. Że mnie omamila, to pół biedy, ale on ją
znał, zdaje się, przez całe życie, powinien być mądrzejszy.
Ciężko mi nawet pisać. Jak lady Amanda może przetrwać w tak upiornym klimacie?

Wpis nr 81

Dziś zjawił się ten, którego nazywają Sepek. Wysiadł z pojazdu i wszedł do groty z wyraźną złością
na tym, co nazywa zapewne twarzą.
- Spock jest w ambasadzie - powiedział - Na razie nie mogę do niego dotrzeć. Musimy czekać. Dajcie
temu Ziemiańcowi coś do żarcia.
- Obejdzie się. - warknąłem. Nie zwrócił na to uwagi.
- Może wogóle nie uda się go zawiadomić? - spytał jeden z tych, którzy mnie pilnowali.
- Musi się udać. Jest ostatni na naszej liście i nie możemy z niego zrezygnować - powiedział Sepek,
pocierając dłonią podbródek - Musimy dokończyć operację po to, by nasza rasa znów mogła być
czysta, jak kiedyś.
To mi na dobre zapachniało Hitlerem. Zaczynam rozumieć, co się tu dzieje i dlaczego. Sepek znowu
odjechał, moi strażnicy przyrządzają jakąś potrawę w kociołku, ogrzewanym dziwną maszynką. Mam
pomysł. Nie jest odkrywczy, ale może się udać. Ostatecznie, co ryzykuję? Kiedy już załatwią Spocka,
ja będę następny, bo przecież nie są na tyle głupi, żeby zostawiać świadka.

Wpis nr 82
To była akcja. Powiedziałbym, że naród będzie tańczył na ulicach, ale przeciez nie ma już ani narodu,
ani ulic. Mnie też pewnie nie będzie.
Do smarowania pewnej części układów transporterów używa się oliwy z pewnym trującym
dodatkiem. Zawsze noszę w kieszeni małą buteleczkę, jak każdy z ekipy hali. Udało mi się
wykorzystać moment nieuwagi moich klawiszy i dolać im tego smarowidła do jedzenia. Nie powiem,
zaproponowali mi wspólną konsumpcję, ale odpowiedziałem, żeby wsadzili sobie to vulkańskie
świństwo w buty. Liczyłem, że to, co działa na ludzi, podziała i na nich, i nie pomyliłem się. Kiedy
zaczęli zwijac się z bólu, wybiegłem z groty.
- Nie uciekaj, idioto! - krzyknął jeden za mną - Zginiesz!
Mimo to wytykałem przed siebie niczym zając. Pamiętałem dobrze, z której strony nadjechał Sepek i
wyrozumowałem, że tam właśnie, prawdopodobnie w linii prostej, jest miasto. Musiałem tylko
utrzymać kierunek ucieczki, a lotnicy umieją to robić nawet w nieznanym terenie. Muszą umieć.
Jest tylko jeden szkopuł -jestem głodny, zgrzany do niemożliwości, pozbawiony wody i brakuje mi
tchu. Rozumiem teraz, co czuła Małgośka, moja siostra, chora na astmę.
Słońce zachodzi i zresztą nie mam siły dalej iść. Siedzę w dole, wykopanym rękami w piachu. Jeśli
coś w nocy zechce mnie zeżreć, pewnie mu się uda. Trudno.

Wpis nr 83

To był cholernie długi dzień. Szedłem od świtu, upadając i znów się podnosząc. W pewnej chwili
zagrodziło mi drogę coś, co wyglądało jak gigantyczny lew pokryty szarymi łuskami, z pazurami jak
sierpy. Zamiast warczeć zaczęło piszczeć, a właściwie zgrzytać tak przenikliwie, że aż mnie uszy
zabolały. Zamarłem, ale po chwili poczułem, zamiast strachu, szaloną wściekłość.
- Zjeżdżaj, pokrako rozpałęszona, bo jak cię kopnę w dupę, to łuski pogubisz! - wrzasnąłem. Zwierzę
cofnęło się.
- Ty zwyrodniały wypierdku zapijaczonej dziwki, niech no ja cię dopadnę! - ryczałem dalej jak
obłąkany, bo naprawdę było mi juz wszystko jedno.
Treść moich słów na pewno nie była dla zwierzęcia zrozumiała, ale huragan emocji, do którego nie
nawykło, musiał być dla niego jakoś przykry, gdyż po chwili odwróciło się i odbiegło niespiesznie w
głąb pustyni. Ruszyłem dalej, wyczerpany tym wybuchem bardziej, niż mogłem sobie na to pozwolić.
Szedłem, a raczej wlokłem się, aż wreszcie, ku swej nieprzytomnej radości, ujrzałem z daleka
zabudowania, które musiały być miastem.
Przy bramie zatrzymał mnie dziwnej budowy skaner. Wiedziałem, ze mnie sprawdza, choć nie
wiedziałem, po co. Zaraz zresztą się dowiedziałem - zostałem otoczony polem energetycznym, a po
chwili zjawiło się czterech uzbrojonych Vulkanów.
- Czego tu chcesz, intruzie? - spytał jeden z nich.
- Co to za miasto? - spytałem.
- ShiKahr.
- Zatem musze natychmiast się zobaczyć z ambasadorem Sarekiem.
- Na razie zabierzemy cię do aresztu, intruzie.
- Proszę was, to bardzo ważne. Muszę rozmawiać z ambasadorem - błagałem z rozpaczą, która
wyraźnie ich zniesmaczyła - Albo z lady Amandą. To bardzo ważne.
- Dobra, dobra.
Wpakowali mnie do swego pojazdu i zawieźli na coś, co chyba było posterunkiem miejscowej policji.
Tam pozwolono mi się umyć i napić. Po jakiejś godzinie do pomieszczenia, w którym mnie
zamknięto, weszła lady Amanda. Z moją radością pomieszało się zaskoczenie - nie oczekiwałem, że
faktycznie ją sprowadzą, i to tak szybko.
- Poznaję pana - powiedziała lady Amanda - Pan jest z załogi Enterprise. Co pan tu robi?
- Gdzie jest Mr Spock? - spytałem.
- Minęliście się. dopiero co wyruszył gdzieś z dawnym przyjacielem - odpowiedziała - Z Sepekiem,
jak mi się zdaje.
Spóźniłem się!
- Lady Amando, proszę słuchać uważnie - powiedziałem - Spockowi grozi śmiertelne
niebezpieczeństwo. Ten Sepek dowodzi jakąś organizacją, która ma na celu oczyszczenie narodu
Vulcana z obcej krwi. Więzili mnie, by dostać Spocka, bo tylko jego już im brakuje do zamknięcia
rachunku. Uciekłem im, ale to nieważne. Trzeba zorganizować pościg za tymi fanatykami.
Jeden z vulkańskich policjantów podszedł do mnie i spytał:
- Gdzie oni są?
- Nie wiem! - zawołałem - Nie znam geografii Vulcana! Mogę pokazać, to wszystko.
- Ludzie są zbyt emocjonalni. Nie możemy go wziąć na akcję - zaoponował drugi.
Do pomieszczenia wszedł jeszcze ktoś - po podobieństwie rysów i odznace urzędu domyśliłem się, że
to ojciec Spocka. Lady Amanda zwróciła się do niego.
- Mężu, sprawa zaginionych została właśnie wyjaśniona. Ostatnim z nich jest nasz syn i jeśli nikt nic
nie zrobi...
- Zajmę się tym, żono. Wracaj do domu - powiedział ambasador i spojrzał na mnie - Wiesz, dokąd
zmierzają, Ziemianinie?
- Ja myślę, że wiem! Przyszedłem stamtąd przez waszą cholerną pustynię. Spieszmy się.
- Proszę się opanować. Grupa operacyjna do maszyn. ziemianin leci ze mną.
Ujął mnie za ramię i wyprowadził. Prawdę mówiąc, ledwie trzymałem się na nogach, ale za nic nie
zostałbym teraz tutaj. W moich żyłach krąży tyle adrenaliny, że starczyłoby jej dla połowy Enterprise.
Siedzę teraz w pojeździe, zaraz ruszamy. Nikt nie jest zadowolony z mojego towarzystwa, ale, prawdę
mówiąc, mam to gdzieś.

Wpis nr 84

Dotarliśmy do jaskini, w której mnie więziono, dość szybko. Mimo sprzeciwu policjantów wysiadłem
razem z nimi, machnęli w końcu na to ręką, myśląc zapewne, że jeśli coś mi się oberwie, to sam będę
sobie winien. Podkradając się do pustynnej groty już z daleka słyszeliśmy głosy spiskowców, a
podszedłszy bliżej rozróżniliśmy słowa.
- Co zrobiliście z sierżantem Andy? Sepek mówił, że tu go trzymacie. - pytał Mr Spock na swój
charakterystyczny, opanowany sposób.
- My nic mu nie zrobiliśmy - odpowiedział jeden z mych strażników - Uciekł na pustynię. Pewnie
dopadła go jakaś le-matya i jego kości bieleją teraz na słońcu. Jednego Ziemiańca mniej, co za
różnica?
- Przykro mi, Spock - włączył się Sepek - Jesteś ostatnim ze skażonych i musisz zostać
wyeliminowany. Rasa Vulkanów znów będzie czysta, jak jeszcze sto lat temu.
Rozległ się jakiś rumor, a zaraz potem głos Sepeka:
- Nie utrudniaj, Spock, nie jesteśmy sadystami! Zachowujesz się nielogicznie. Jest nas więcej, więc i
tak zginiesz, tylko w boleśniejszy sposób. Nie zależy nam na tym, żebyś cierpiał. Poddaj się i zaraz
będzie po wszystkim.
- Ziemianie, którymi tak gardzisz, mają osobliwe powiedzenie na takie okazje "Tanio mej skóry nie
dostaniesz".- odpowiedział mu Spock, i w grocie znów się zakotłowało.
Policjanci dłużej nie czekali. Zmusiłem się do pozostania na miejscu, słusznie rozumując, że raczej
bym im przeszkadzał. Ambasador Sarek też został.
- Przykro mi, Ziemianinie, że poznajesz Vulcan z tak złej strony.- powiedział, nie patrząc na mnie.
- Nie ma sprawy, ekscelencjo - odparłem - Wszędzie można znaleźć łobuzerię. Na mojej planecie też
bywali tacy, co chcieli czyścić rasowo. Zresztą, pan mnie poznał też z nienajlepszej strony. Jestem,
jaki jestem i inny nie będę...
Urwałem, bo policjanci wyprowadzali własnie aresztowanych członków grupy ekstremistów. Za nimi
wyszedł Mr Spock, jakby nigdy nic poprawiając mundur. Na mój widok jego oczy rozszerzyły się i...
tak, nie mogłem się mylić. Zabłysła w nich zwyczajna, ludzka radość, szybko stłumiona vulkańskim
opanowaniem. Za nim prowadzono Sepeka. Ujrzawszy mnie zgrzytnął zębami i, tracąc widać fason,
zawołał:
- Jak taki Ziemianiec mógł pokonać pustynię?!
Uśmiechnąłem się triumfalnie. Nie mogłem sobie odmówić utarcia nosa temu kosmicznemu
faszyście.
- Och, to proste - odparłem - My, Żiemiańcy, mamy swoje wady: jesteśmy słabi, niezorganizowani,
emocjonalni i tak dalej. Mamy jednak pewną ciekawą właściwość. Umiemy przeżyć zawsze i
wszędzie.
- Dobrze - przerwał mi sucho Mr Spock - Musimy wracać na Enterprise. O pańskiej niesubordynacji
porozmawiamy kiedy indziej.
Jak dotąd nie rozmawialiśmy. Może wstydzi się za swoją ex i nie chce ze mną gadać? Wciąż czuję
wszystkie kości po tym przeżyciu. I niech mnie kaczki zdziobią, jeśli jeszcze kiedyś zaufam jakiejś
babie, z uszami czy bez.

Wpis nr 85

Przez tą vulkańską sprawę nawaliliśmy czas. Idziemy przyspieszonym ciągiem. Kapitan zmył mi
głowę za niesubordynację, ale nie bardzo. Mr Spock jest wobec mnie jeszcze bardziej poprawny niż
zazwyczaj, jakby chciał zatrzeć złe wrażenie z jego rodzinnej planety. Skądinąd wiem, że nie
aresztowano ani T'Pring, ani Starka, który chyba nie należy do extremistów, walczących o czystość
rasy. Nie ma bezpośrednich dowodów przeciw ślicznotce, a prawo Vulcana nie pozwala na aareszt
bez nich. Zresztą co mają zarzucić T'Pring? Że zrobiła ze mnie osła? nie musiała się wysilać. Za to
schwytani zostaną osądzeni bardzo surowo - odpowiadają za conajmniej piętnaście morderstw, w tym
dwa małych dzieci.
Dostałem za karę pięć dyżurów poza kolejnością. Nudzę się jak wielkie nieszczęście pilnując pustej
hali, bo na razie nie ma ani odwiedzin, ani transportów, i wogóle nic się nie dzieje. Z drugiej strony
wiem, że nie ma co narzekać, bo jak tu się coś zaczyna dziać, to już nie daj Panie Boże!

Wpis nr 86

- Panie Andy, proszę na mostek. - odezwał się głos przez interkom. Wytrzeszczyłem oczy na głośnik.
- Jaki, do diabła, ze mnie pożytek na mostku? - spytałem bezradnie.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział mi Baz, który akurat miał ze mną dyżur - Ale jak cię kapitan woła,
to biegnij. Kapitan zawsze ma rację.
Fakt, nie reklama. Zostawiłem smarownice, wytarłem ręce i puściłem się biegiem przez korytarz.
Skręcałem waśnie w bezpośrednie łącze, gdy zobaczyłem coś takiego, że wyhamowałem gwałtownie
piętami i wpadłem na ścianę. Przede mną zmaterializowała się jakaś postać z zielonymi, sterczącymi
na wszystkie strony włosami, karykaturalnymi rysami i oczami jak czarnego szkła. Był to wyraźnie
mężczyzna, kształty miał nieco kubistyczne i coś w rodzaju kimona na sobie. Spojrzał na mnie zezem
i wlazł w ścianę. Po chwili zobaczyłem, jak wynurza się z innej, jakieś dziesięć metrów przede mną,
wchodzi spacerkiem na sufit i przenika przez niego.
Przyspieszyłem kroku i wpadłem biegiem na mostek.
- Panie kapitanie! - zawołałem - Jakiś bolek wałęsa się nam po chałupie! Okropny, jak okropne nie
wiem co! Wygląda, jakby urwał się z jakiejś mangi!
Mr Spock wydał z siebie dziwny dźwięk.
- Czy ktoś mógłby mi to przetłumaczyć? - spytał po chwili prawie normalnym głosem.
- O ile dobrze zrozumiałem, nasz sierżant natknął się na coś dziwnego - objaśnił go kapitan Kirk i
zwrócił się do mnie - Powoli i zrozumiale, sierżancie.
- Widziałem dziwacznego faceta z zielonymi włosami, który przenika przez ściany - postarałem się
mówić jasno - O ile wiem, ktoś taki nie figuruje w składzie załogi... a może jednak?
- Kapitanie, to może być to przepięcie, o którym meldowała nam maszynownia.- wtrąciła się Uhura.
Kapitan włączył interkom.
- Ochrona, mamy nieproszonego gościa na pokładzie - powiedział - Alarm czerwony aż do odwołania.
Skończyłem. A teraz pan, sierżancie : dostałem wlaśnie pismo w pana sprawie. Mimo pańskich
wybryków dowództwo Gwiezdnej Floty zdecydowało się zatwierdzić pana poprzedni stopień
służbowy. Bedzie pan musiał zdać egzamin podoficerski, więc proszę brać się do roboty.
- A ten samuraj Jack, co się tu włóczy?
- Od kiedy należy pan do ochrony? Niech pan zajmie się swymi sprawami.
Siedzę zatem i znowu kuję. Muszę zdać egzamin z historii Federacji Planet i z procedur
zagrożeniowych. Muszę też rozpocząć naukę conajmniej dwóch obcych języków, a gdy mówię
"obcych" to mam na myśli naprawdę obce. Błeee!

Wpis nr 87

Pościg za zielonowłosym widmem póki co nie dał rezultatu. Dobrze jeszcze, że nie tylko ja go
widziałem, mogliby mnie posądzić o lekką fiksację. Jednak nie - widziało go parę osób, w tym
główny mechanik, a jego trudno posądzić o fantazjowanie. Poza tym nic na Enterprise nie działa teraz
tak, jak powinno. Nagłe skoki i spadki napięcia destabilizują pracę delikatnych urządzeń
pokładowych i, co najgorsze, zbaczamy z kursu. Wpadamy w dryf. Piloci nie potrafią skorygować
coraz większej aberracji. Mr Spock próbował grzebać w napędzie, ale nie udało mu się poprawić
parametrów, za to nabawił się vulkańskiej odmiany choroby popromiennej. Jest zły jak diabli - nie
lubi chorować i uwaza to nie tyle może za dopust Boży (czy Vulkanie są wierzący?), co za wielki
wstyd. Może się złościć, ile chce, nic mu to nie pomoże, i tak musi się leczyć. Christie opiekuje się
nim dwadzieścia cztery godziny na dobę, szczęśliwa, że może być blisko swego ideału (kobiety są
jednak głupie, że aż strach). Spock znosi jej opiekuńczość z cierpliwością Mahatmy Ghandiego i nie
może doczekać się chwili, gdy wstanie z wyrka. Łapiduch wstrzykuje mu jakieś mieszanki, które sam
przygotowuje, i nie szczędzi uszczypliwości.

Wpis nr 88

Po raz pierwszy od czasu admiralskiej historii Lilo przysiadła się do mnie przy kolacji.
- Czy myślisz, że jakoś to opanujemy? - spytała.
- Nie wiem - odparłem szczerze - Znosi nas coraz bardziej, ale kapitan mówi, że nie jest jeszcze tak
źle
- James zawsze tak mówi - westchnęła Lilo, zanurzając łyżeczkę w jakichś płatkach - Możemy
zginąć. Jest mi wszystko jedno. Zajrzałam dzis do Spocka, gdy Christie na chwilę wyszła. Spał, więc
skorzystałam z okazji i pocałowalam go. Jestem śmieszna, prawda?
Potrząsnąłem energicznie głową.
- Wcale nie. Jesteś romantyczką, to wszystko. Christie stoi na ziemi dużo mocniej, niż ty, ale nie
obawiaj się, Spock nie myśli o żadnej z was. Jego kobietą jest Enterprise.
- Dlaczego? Przecież nawet Vulkanie żenią sie i czują pragnienia miłosne.
- Ba, on też ma pewnie czasem takie marzenia... choć być może zabiła je T'Pring. Nie wiemy w
końcu, jak mocno ją kochał. ona tego nie powie, on tym bardziej.A nawet wśród Ziemian są tacy,
którzy kochają tylko raz.
Żeby tam nawet nie wiem co, każda rozmowa z kobietą musi zejść na sprawy Amora. Dobrze, że
mam trening domowy, jako posiadacz dwóch sióstr - młodszej, kompletnej fiksatki, i starszej,
zakochanej a la long. Od ich zwierzeń robiło mi się niedobrze, ale w końcu wyrobiłem sobie
odporność, zwłaszcza, że musiałem udawać zainteresowanie i wielką empatię. Spróbowałbym
inaczej!
Pogładziłem Lilo po policzku.
- Lilo, czy naprawdę nie widzisz tu fajnego faceta, który gotów poprawić ci nastrój? - spytałem.
Spojrzała na mnie żałośnie i spróbowała się uśmiechnąć, co nie bardzo jej wyszło.
- Jesteś kochany - powiedziała - Ale nie potrafię...
W tej samej chwili statkiem szarpnęło. Wyposażenie stołówki poleciało na wszystkie możliwe strony.
Rozdzwonił się alarm, ale wstrząs się nie powtórzył. Na pokładzie pełna gotowość. Nie wiemy, co się
stało. Zniszczenia są niewielkie... póki co.

Wpis nr 89

Mr Spock wstał, mimo protestów Łapiducha. Doktor McCoy próbował go zatrzymać w izbie chorych,
w końcu powiedział wreszcie:
- Rób pan, co chcesz, tylko nie miej później do mnie pretensji.
Mr Spock zapewnił go solennie, że nie będzie miał pretensji i poszedł na mostek, zabierając po drodze
mnie, bo się mu napatoczyłem. A wszystko dlatego, że w część magazynową trafił meteor - dziwne,
bo osłony powinny go zatrzymać bez problemu. Byliśmy już na trzecim pokładzie, gdy dogonił nas
kapitan, zawiadomiony pewnie przez doktora, że mu pacjent uciekł.
- Upadł pan na głowę? - spytał gniewnie.
- Nie zauważyłem nic takiego - odparł Mr Spock - Po prostu czuję się już dobrze Musze sam
sprawdzić, co się stało w magazynie. Nie wierzę w ten meteor, osłony są zbyt dobre.
- Spock, do stu diabłów! Świat się bez ciebie nie zawali! Kto inny może sprawdzić magazyn...
Dyskutowali zawzięcie, nie zwalniając marszu, a ja podążałem kilka kroków za nimi, przysłuchując
się im z zainteresowaniem. Byliśmy już w magazynach i właśnie zmierzaliśmy do uszkodzonej sekcji,
gdy Enterprise zatrząsł się w posadach. Czegoś takiego jeszcze tu nie przeżyłem. Wyglądało to tak,
jakby ostrzelano nas z dziesięciu katiuszy naraz. Statkiem rzucało z burty na burtę, wzdłuż i wszerz,
wszystko dookoła zaczęło się walić i odmawiałem już ostatnią modlitwę, gdy nagle wszystko ucichło.
Nic mi nie jest, mam jedynie parę sińców. Dookoła pobojowisko. Jestem odcięty od reszty sekcji.
Komunikator uległ zniszczeniu. Nie wiem, co z kapitanem i Spockiem. Spróbuję przekopać się przez
szczątki i zobaczymy, co będzie dalej.
Wpis nr 90

Przez ponad dwie godziny odrzucałem potrzaskane resztki grodzi i regałów, aż przekopałem się do
drugiej sekcji. Z nieopisaną ulgą złowiłem uchem głos pierwszego oficera.
- Jim, co ci jest? Jim, otwórz oczy - mówił Mr Spock z niezwykłym u niego niepokojem w głosie.
Przelazłem przez górę szczątków i oświetliłem latarką kark Pierwszego, pochylonego nad leżącym
bez ruchu kapitanem. Mr Spock podniósł głowę.
- Co się stało?: - spytałem.
- Kapitan dostał po głowie fragmentem spadającej grodzi - wyjaśnił mi - Jest nieprzytomny i nie moge
go docucić.
- Niech pan się odsunie - poprosiłem - Gdy byłem w Czarnych Beretach, przeszedłem kurs pierwszej
pomocy i pierwszej diagnostyki na polu bitwy.
Oświetliłem latarką zamknięte oczy kapitana i zacząłem odchylać mu powieki palcami.
- Nie docuci go pan, kochany Pierwszy - powiedziałem wreszcie - Lewa źrenica jest rozszerzona i
sztywna, a to oznacza krwiak mózgu. Może też mieć uszkodzony kręgosłup szyjny, więc lepiej go nie
ruszajmy. Jeśli szybko tu do nas nie dotrą, zostanie pan dowódcą.
- Dowódcą czego? Nie wiemy nawet, czy ktoś oprócz nas przeżył. - burknął Spock i zajął się
komunikatorem. Faktycznie, nie wiemy. To, co się działo, mogło zabić wszystkich na pokładzie, a
jeśli tak się stało, my też jesteśmy zgubieni. Komunikator Spocka nie odpowiada. Spróbujemy się
przekopać na korytarz, po to choćby, żeby nie siedzieć z założonymi rękami.

Wpis nr 91

Kopaliśmy jakiś czas, aż dotarła do nas ekipa ratunkowa. Poza magazynami Enterprise ucierpiał
zdumiewająco mało. Jak powiedział mi Sulu, cała sprawa nie wyglądała jak ostrzał, a raczej tak, jakby
jakiś wielki pies potrząsał naszym biednym statkiem niby szczurem. Drobny sprzęt uległ co prawda
zniszczeniu w dużym procencie, ale reszta zniszczeń da się łatwo naprawić.
Doktor McCoy zoperował kapitana - oznacza to trochę coś innego niż w moich czasach, bo po tak
poważnej operacji leży się zaledwie kilka dni, a potem człowiek jest na chodzie. Nie wiem, jak to
możliwe.
Ciężko pracujemy, naprawiając, co się da. Nadal nie wyjaśniono, co nami tak trząchnęło. Sekcja
naukowa bada wszelkie możliwości, nie może jednak pochwalić się dużymi osiągnięciami. Za to dział
ochrony przycupił wreszcie zielonowłosego. Schwytali go w pułapkę z pól siłowych - mało nie
wykończyli przy tym awaryjnych generatorów. Naukowcy mieli ochotę zbadać toto, ale kapitan nie
pozwolił. Kazał zapakować stwora do specjalnej kapsuły i umieścić w izolowanym miejscu ładowni,
tam, gdzie składujemy szlakę radioaktywną. Przynajmniej to uzyskaliśmy, że sabotażysta siedzi, ale
kto go nasłał? oto pytanie.

Wpis nr 92

Odzyskaliśmy sterowność. Najwyższy czas, bo zagnało nas w jakieś zakazane miejsce, a gdy Sulu i
Czekow sprawdzili koordynaty, od razu popedzili z tym do kapitana. A po statku w dwie i pół sekundy
rozeszła się hiobowa wieść, że znajdujemy się ładny kawałek drogi na terytorium Romulan. Jakich
znowu Romulan?
- Są prawie równie mało przyjemni, co Klingoni. - wyjaśnił mi Marvin.
- To wojownicza rasa, blisko spokrewniona z Vulkanami - powiedział Mr Spock na moje pytanie -
Tyle tylko, że my poszliśmy drogą logiki, a oni drogą emocji. Lepiej, zeby nas nie wykryli, bo wtedy
dojdzie do bitwy. Na mocy porozumienia statki Federacji nie mają prawa naruszać terytorium
Romulan. Powinien pan już to wiedzieć, sierżancie, jeśli uczciwie przygotowuje się pan do swoich
egzaminów.
Jęknąłem w duchu. Egzaminy! Prawie o nich zapomniałem. A ten typ nie zapomniał, nie ma obawy.

Wpis nr 93

No tak. Powinniśmy się tego spodziewać. Zostaliśmy namierzeni przez dwa pościgowce Romulan,
którzy omal nie fiknęli dnem do góry z oburzenia, zobaczywszy krążownik Federacji na swoim
terenie. Cóż dopiero, gdy rozpoznali Enterprise! Zdaje się, tak przynajmniej zrozumiałem z różnych
półsłowków, że kapitan Kirk i Mr Spock całkiem niedawno wleźli tym drabom na odcisk i to dość
boleśnie. Szczególnie ucierpiało morale pewnej pani komandor, choć w sensie fizycznym nic się jej
nie stało i, o ile wiem, również nikt jej nie uchybił.
- To zależy, jak na to patrzeć - powiedziała mi Christie - Nie ma nic gorszego niz kobieta odrzucona,
szczególnie, jeśli jest to kobieta silna i dumna. Jej miłość przeradza się wtedy w nienawiść i nikt nie
wie, do czego to może doprowadzić. Widzi pan, Andy, ja i Lilo wiemy, że nie mamy szans i godzimy
się z tym potulnie, ale ta Romulanka to całkiem inna osoba. Nie wybaczy Spockowi nawet na łożu
śmierci tego, że jej nie chciał.
- Głupstwa pleciesz, Christie - wtrącił się Bones - To wcale nie było tak. Gdybyśmy nie byli wrogami,
to kto wie. Coś mi się zdaje, że nasz lodowiec czuł w stosunku do pani komandor dużo większą
skłonność, niż chce się przyznać. Nie na tyle dużą, by zdradzić... ale jednak.
Christie wzruszyła ramionami i poszła do biblioteki, by pogadać z Lilo. Ciekawe, te dwie dziewczyny,
calkowicie różne, w dodatku zakochane w jednym facecie, bardzo się lubią.

Wpis nr 94

Zostaliśmy zatrzymani. Na mostek przyszło ultimatum od Romulan - jeśli oddamy im Enterprise,


odstawią nas do najbliższej stacji federacyjnej całych i zdrowych. Co wszyscy są tacy napaleni na
Enterprise? innych statków juz nie ma?
Są, no jasne, że są, ale Enterprise jest dosłownie nafaszerowany tajemnicami Federacji Planet.
Romulanie chcieliby położyć na nich lapę. Póki co, kapitan odpowiedział, że prędzej wysadzi statek w
powietrze razem z całą załogą...
- Jakie znowu powietrze? - spytałem, nie mogąc się powstrzymać - Wisimy w próżni.
Stałem na mostku, prawem kaduka co prawda, ale że udało mi się wkręcić, to korzystałem.
- Czy to nie wszystko jedno, sierżancie? Skutek będzie ten sam.- odpowiedział kapitan tak wesoło,
jakby zniszczenie statku wraz z nami wszystkimi miało mu sprawić jakąś niesamowitą frajdę.
Kapitan pochylił się znów do mikrofonu.
- Naruszyliśmy terytorium Romulan wskutek defektu urządzeń pokładowych - wyjasnił komuś po
drugiej stronie - Posyłam wam raport z tego zajścia.
Wyłączył komunikator, przerywając połączenie i spojrzał na nas.
- To ich zajmie na trochę. Romulanie nie są głupcami i nie chcą otwartego konfliktu z Federacją. Być
może uda się ich przekonać.
- Poważnie w to wątpię - odezwał się Mr Spock - Sugerowałbym bardziej złożone negocjacje.
Jakby w odpowiedzi zamigotała dioda komunikatora.
- Nasz komputer przetworzył wasz raport - odezwał się głos - Pościgowce będą was eskortować do
wojskowej bazy pogranicza. Tam złożycie stosowne oświadczenie i zostaniecie zwolnieni. Fedracja
Planet otrzyma od nas raport z tego zajścia i w razie braku stosownej reakcji rozejm zostanie zerwany.
Nie wiem, jak inni, ale ja poczułem się niewyraźnie. Coś mi w tym wszystkim nie klapuje, pojęcia
jednak nie mam, co.

Wpis nr 95

Jesteśmy już na miejscu. Baza wygląda jak "Pancernik Potiomkin" w powiększeniu i wolałbym nie
myśleć, co by się stało, gdyby wygarnęli do nas z tych wszystkich sterczących luf. Mocno
podejrzewam, że z całego Enterprise razem z nami nie byłoby co zbierać. Trzymam się blisko naszej
wierchuszki - wiem już, że kapitan nie ma nic przeciw, nie bez powodu. Lilo napomknęła mi, że Mr
Spock studiował ziemską historię jako nadprogram, gdy był w Akademii Gwiezdnej Floty (że też mu
się chciało) i zapamiętał, że Polacy w każdym okresie historycznym byli uważani za świetnych i
bardzo skutecznych żołnierzy. Miło z jego strony, że wspomniał o tym kapitanowi. Zdaje się, że temu
właśnie zawdzięczam swoje fory u kapitana - barbarzyński żołnierz może się cholernie przydać w
załodze złożonej z cywilizowanych elegantów. Taki rodzaj dobrego psa obronnego. Właściwie, to
może powinienem się obrazić?

Wpis nr 96

Wiedziałem. Wiedziałem, że coś tu nie gra.


Nie trzeba było wiele czasu, żebyśmy dostali nakaz przyjęcia delegatów z bazy. Poszliśmy we trzech
do hali transportu - kapitan, Mr Spock i ja, tym razem jako obsługa, nie jako żołnierz. Na podeście
zmaterializowało się dwóch rosłych facetów w dziwacznych strojach, przypominających nieco
rzymskie mundury hoplitów. Tak mi się przynajmniej skojarzyło.
- Jestem podkomandor Karenza - oświadczył jeden z nich - Przysyła mnie komandor Nebula.
Oświadczam w jej imieniu, że nie nastajemy na statek ani na załogę, tak, jak mówiliśmy przedtem.
Jest wszakże jeden warunek: musicie wydać nam tego, który nazywa się Spock.
- Dupa sałata, znowu jakaś afera. Czego te baby od niego chcą, jedna po drugiej? Taki ciężko
przystojny? Umówmy się, jesli czymś grzeszy, to nie urodą.- warknąłem, nim zdążyłem pomyśleć.
- Milcz pan, sierżancie - uciął kapitam - Żadnych układów. Nie wydam członka załogi.
- Kapitanie, doradzałbym przemyśleć propozycję pani komandor - odezwał się Spock - To dobra
wymiana. Potrzeby większości przeważają nad potrzebami mniejszości. To logiczne.
- Idź pan w buraki z taką logiką! - krzyknąłem ze złością. Kapitan postąpił krok naprzód, zasłaniając
sobą pierwszego oficera. Zrobiłem to samo i stanąłem obok niego.
- Jeśli to jest ostatnie słowo pani komandor, to proszę jej przekazać, że jesteśmy gotowi do walki. -
powiedział James T. Kirk. Dotknąłem fazera, gotów do akcji, ale Romulanie nie wykazywali agresji.
Jakby czekali, ale na co?
Gdy poczułem ucisk twardych palców na miejscu połączenia szyi z barkiem, nie zdążyłem połapać
się, co zaszło. Następne, co pamiętam, to pochyloną nade mną twarz doktora, który zastrzykiwał mi
coś w ramię. Obok mnie siedział na podłodze kapitan, trzymając się za głowę.
- Powinienem był to przewidzieć - powtarzał - Romulanie są bliżsi Vulkanom niż my i wiedzieli, co
nastąpi, a ja się nie połapałem. Idiota ze mnie.
- Jednym słowem "Jestem dupa, nie detektyw", jak powiedział porucznik Borewicz - mruknąłem -
Ależ nas załatwił, panie kapitanie. Czuję mrówki w całym ciele. Postanowił oddać siebie w zamian za
załogę. Cały Mr Spock...
- Musimy po niego iść - zdecydował kapitan Kirk, zrywając się z podłogi - Według zegara leżeliśmy
ponad godzinę, nim Bones nas znalazł, i jeśli będziemy zwlekać jeszcze trochę... O, a niech to!
Wykasował koordynaty.
- Może zdołam odzyskać je ręcznie - rzuciłem się do konsoli - Johnny uczył mnie, jak to robić. Mr
Spock nie mógł o tym wiedzieć. Mam wszystko na świeżo w pamięci i konsola powinna mieć
aktywowane odpowiednie obwody.
Zacząłem pstrykać przełącznikami. Juz myślałem, że nic z tego, gdy miniaturowe ekraniki
zamigotały, ukazując szereg cyfr.
- Mam, kapitanie! - krzyknąłem.
- Idziemy po niego. - powiedział doktor ruszając do podestu. Kapitan spojrzał na mnie.
- Oczywiście, że idę z wami - warknąłem - Przyda się tam moje barbarzyńskie ramię, jakby doszło do
bitki. Zresztą jestem teraz oficjalnym członkiem zwiadu.
- To nie będzie zwiad, tylko awantura.
Na razie musimy być bardzo ostrożni. Siedzimy w jakiejś kanciapie czekając, aż zakochana
romulańska para przestanie migdalić się do siebie i opuści korytarz, umożliwiając nam dalszą drogę.
Jest nas tylko trzech i mamy przeciw sobie całą bazę wojskową. Ciekawe, co z tego wyniknie?

Wpis nr 97

Gdy tylko mogliśmy, ruszyliśmy w dalszą drogę. Szliśmy "na wariata", kierując się jedynie
wskazaniami trykoderów, bo przecież nie znaliśmy tej bazy, pełnej uzbrojonych po zęby Romulan.
Musieliśmy lawirować po korytarzach, by uniknąć natknięcia się na któregoś z nich - rzecz do
przeprowadzenia, gdy ma się trykodery i odpowiednią kordynację ruchów.
- Spock jest niedaleko - powiedział w pewnym momencie kapitan - Panowie, biegiem. Odczyt kardio
słabnie, coś mu zrobili.
Niech diabli porwą wszystkie babsztyle wszechświata! Rzuciliśmy się we wskazanym kierunku,
niemal wpadając na czterech wartowników. Nie spodziewali się nas, i tylko dzięki temu nie zdążyli
wygarnąć do nas ze swej broni. Byliśmy szybsi dosłownie o ułamki sekund.
Pomieszczenie, ktorego pilnowali, było zamknięte. Na ścianie był panel kontrolny, ale nie mieliśmy
czasu rozpracowywac kody. Kapitan wygarnął do drzwi z fazera i wypalił sporą dziurę, przez którą
wpadliśmy do środka jak burza. Widok, który ujrzeliśmy, był jak z sennego koszmaru. W kącie
siedziała na fotelu piękna kobieta w nieokreślonym wieku, ubrana w mundur, podobny do tego, jaki
mieli na sobie nasi goście, tylko bogatszy. Na środku pomieszczenia stał przejrzysty sześcian,
wyglądający jak ze szkła lub plastiku. W środku zamknięty był nasz Spock. Siedział z głową opartą o
jedną ze ścian i widzieliśmy, że walczy o oddech. Sześcian był szczelny, powietrze w środku już się
kończyło. Dość paskudny rodzaj egzekucji, jeśliby ktoś mnie pytał.
Zadziałałem na znak kapitana - błyskawicznie znalazłem się przy Romulance i przyłożyłem jej fazer
do pięknej główki. Kapitan i doktor wygarnęli ze swej broni do sześcianu. Przejrzyste tworzywo
topiło się niechętnie, ale wreszcie, ku naszej nieopisanej uldze, pękło i sześcian się rozpadł. Doktor
chwycił Spocka, nim ten zdążył osunąć się na podłogę.
- Za późno? - spytał z obawą kapitan.
- Mowy nie ma. Nie pozwolę mu umrzeć. Na kim bym się wtedy wyżywał i kto by mnie denerwował?
- warknął McCoy, sięgając do kieszeni. Szybko zaaplikował nieprzytomnemu oficerowi jeden ze
swych zastrzyków. Po chwili, długiej jak wieczność, Mr Spock poruszył głową i odetchnął głęboko.
- Koniec cyrku, panienko - powiedziałem z satysfakcją.
- I tak jesteście już martwi- odparła spokojnie - Do następnej klatki traficie wszyscy czterej. Nie uda
się wam uciec! - krzyknęła, bo byliśmy już na korytarzu
- Nie zaszkodzi spróbować! - odkrzyknąłem jej przez ramię, biegnąc za innymi. Trzeba przyznać, że
Mr Spock doszedł do siebie w iście wolkańskim tempie - ten to, cholerka, nie daje nawet okazji, by
mu współczuć.
Dookoła brzmiał sygnał alarmu i lada chwila mogliśmy zostać otoczeni. Skręciliśmy w szyb
techniczny i, tracąc równowagę, zjechaliśmy gdzieś na niższy poziom, wyłamując czterema literami
jakąś obluzowaną klapę. Siedzimy teraz w czymś, co jest zapewne siecią nieużywanych od dawna
kanałów bazy. Pełno tu starych szczątków i młodego robactwa, które z wielkim wigorem próbuje po
nas łazić. No nie! O ile mnie skleroza nie myli, to ani Asimov, ani Bradbury nie pisali o pluskwach na
stacjach śródgwiazdowych!

Wpis nr 98

- Jak się pan czuje? - spytał urzędowo Bones, badając Spocka.


- Dziękuję, wszystko w normie - odpowiedział na swój zwykły sposób.
- Lalunia postanowiła pana ostudzić i mogło się jej udać. Tak to się mści lekceważenie płci pięknej. -
zauważyłem, drapiąc się dyskretnie w siedzenie.
- Miała prawo przeprowadzić egzekucję - rzekł obojętnie Spock - Zostałem skazany prawomocnym
romulańskim wyrokiem po tej historii z kamuflażem.
- Ukradliśmy go we dwóch, ale uwzięła się na pana, nie mnie, bo nie udalo się jej pana uwieść. -
zachichotał cicho kapitan.
- No to ma pan przegwizdane do dnia Sądu Ostatecznego. - stwierdziłem.
- Mógłby pan używać mniej barwnych określeń? - zwrócił mi uwagę Pierwszy ozięble.
- A pan mógłby nie gderać, choć teraz? Wrzuć pan trochę luzu, bo jak tak dalej pójdzie, to zrobią panu
autopsję.
- Dlaczego autopsję?
- Bo w panu akurat tyle życia, co w nieboszczyku.
- Dlatego, że wyzwoliłem się z niewoli dzikich emocji, wyuzdanych namiętności?
- Jakie wyzwoliłem? Zamienił pan tylko jedne kajdany na inne. Niewola ograniczeń, jakie pan sobie
nałożył, jest jeszcze bardziej gorzka, niż na to wygląda. Jeszcze się pan przekona, że marnuje pan
sobie życie, tylko że wtedy będzie już za późno.
- Dziękuje za wykład ziemskiej filozofii istnienia - powiedział Spock godnie - Wolę jednak wolkańską
logikę niż ziemskie emocje. A wolkańska logika podpowiada mi właśnie, że niepotrzebnie tu
przybyliście. Do tej pory byłbym już martwy, a wy otrzymalibyście zezwolenie na dalszy lot. Teraz
zginiemy wszyscy czterej, a nie wiem, czy waszej interwencji dowództwo bazy nie potraktuje jako
pretekstu do zatrzymania Enterprise.
- Mowy nie ma - zaprotestowałem energicznie, podczas gdy kapitan i doktor przysłuchiwali się nam
niczym kabaretowi radiowemu - Nie jesteśmy byle kto. Jesteśmy jak Czterej Pancerni! Jak Załoga G!
Jak Drużyna A! Fantastyczna Czwórka!
- Zgubiłem się - oświadczył doktor.
- Nieważne, wytłumaczę wam przy okazji. Chodzi o to, że niby to my mamy zginąć? i czemu? za
sprawą jednej lasencji ze zranioną dumą? Nie kupuję tego. Bujać to my, panowie szlachta.
- Teraz to i ja się zgubiłem - powiedział Spock - Im dłużej sierżant mówi, tym mniej można z tego
zrozumieć.
- To może teraz ja coś powiem - wtrącił się kapitan Kirk - Spock, tym razem przeszedł pan samego
siebie. Obiecuję panu, że jeśli wyjdziemy z tego żywi, postawię pana za to przed sądem polowym.
Mam trzy piękne zarzuty: niesubordynacja, atak na oficera wyższego stopniem i przemoc wobec
podwładnego.
- Przyznaję się do winy.
- I zostanie pan ukarany. Tym razem nie będę pana kryć. Jakiś miesiąc czy dwa w karnej kolonii na
Kassus 7 może czegoś pana nauczą.
- A my przez ten czas zanudzimy się na śmierć.- dokończyłem. Nie chcialo mi się wierzyć, by kapitan
spełnił swoją groźbę.
Siedzimy jak te szczury i czekamy, aż się coś wyklaruje. Najprościej było skontaktować się z
Enterprise i zażądać transportu, ale nim ustalonoby koordynaty, Romulanie już by nas mieli. Musimy
wykombinować coś innego... Bo jeśli nas tu nakryją, no to marny nasz los.

Wpis nr 99

Aj, wykrakałem!

Wpis nr 100

Kiedy Romulanie zabrali nas z więzienia przed oblicze jakiegoś starucha, nie mogłem się
powstrzymać, by nie powiedzieć:
- Panowie oficerowie, ja nie chcę być sentymentalny, ale... żegnajcie na zawsze.
- Gdzie pana pozytywne myślenie, pani Andy? - spytał McCoy z delikatną naganą w głosie.
- O ile dobrze pamiętam,opędzlowałem za dwie butelki ginu.- odparłem bez sensu. Naprawdę czułem
już, jak duszę się w zamkniętym sześcianie, daremnie walcząc o tlen. Nie mam stoicyzmu Spocka i
drętwiałem aż po palce u nóg na myśl o czekających mnie mękach.
Stary Romulanin sztorcował właśnie piękną komandor, na czym świat stoi, kiedy nas wprowadzono.
Dopiero po dłuższej chwili zwrócił się ku nam.
- Przeanalizowałem wasz raport - powiedział szorstko - I jest w nim pewna niejasność. Co was
zaatakowało.
Wymieniliśmy spojrzenia.
- Ba, żebyśmy to wiedzieli.- odpowiedział wreszcie kapitan.
- Czy coś dostało się niepostrzeżenie na pokład? - zasugerował Romulanin.
- Owszem, nieznana istota, która dokonała dużych zniszczeń - powiedział Mr Spock - Ale była ona w
środku, a coś zaatakowało od zewnątrz.
Romulanin ciężko westchnął.
- Na wasz pokład dostał się Gozzer - wyjaśnił - Opracowany przez naszych naukowców idealny
żołnierz, który wymknął się spod kontroli. Umie wywoływać coś, co można nazwać grawitacyjnym
trzęsieniem próżni, gdy czuje się zagrożony. Jeśli macie go na pokładzie, lepiej opuśćcie statek, bo juz
go nie uratujecie.
- Wniosek nielogiczny w obliczu faktów - odezwał się Mr Spock - Udało się nam uwięzić tę istotę.
Romulanie wytrzeszczyli na niego oczy. Widocznie żyli w błogim przekonaniu, że ich broń idealna
jest niezniszczalna... a tu, dupa.
- Jak to, uwięziliście? - spytał stary w oszołomieniu, ale zaraz się pozbierał - Nie stworzyliśmy
Gozzera do agresji, ale do obrony. Wymknął się nam jednak i opuścił granice domeny. Nie chcieliśmy
ścigac go w przestrzeni neutralnej, żywiliśmy zresztą nadzieję, że pozbawiony dopływu energii
zginie. Jednak on uniezaleznił się od naszych dostaw. Nie wiem, czemu zaatakował Enterprise i nie
chciałbym, żeby stało się to powodem złamania rozejmu. Zniszczcie go. Pozbawiony energii zginie po
jakimś czasie. Jesteśmy rasą wojowników, ale nie jesteśmy tak głupi jak Klingoni, by używać broni,
która zagraża wszystkim, nawet nam. Zapomnijmy o tym, co było. Moja córka jest zbyt impulsywna,
panie Spock. Jest dumną wojowniczką, ale mimo wszystko kobietą. Nie mogę odwołać wyroku
śmierci na pana, ale egzekucja nie odbędzie się jeszcze dzisiaj. Jesteście wolni. Zachowajmy się tak,
jakby tego incydentu wogóle nie było.

Wpis nr 101

Wykręciliśmy się sianem z tej romulańskiej historii, ale naprawa zniszczeń potrwa czas jakiś. Mamy
pięciu zabitych, obie ładownie rozpieprzone w drobny mak, uszkodzone w kilku miejscach poszycie
kadłuba i napęd w proszku. Gozzer, zamknięty w energochłonnej kapsule, nie może nam już
zaszkodzić, ale prawdę mówiąc starczy to, co już zrobił.
Ten Spock to naprawdę osobliwy facet. Może wszyscy Wolkanie są tacy? Nie odczuwają potrzeby
jakichkolwiek zwierzeń? Nawet nieprzytommną radość Christie i Lilo na jego widok skwitował
obojętnym:
- Wszystko w porządku.
Widać, że ich uczucia nic go nie obchodzą, lub też nie może ich zrozumieć, bo sam na dobrą sprawę
nie ma żadnych. Na jego miejscu każdy człowiek opowiedziałby ze szczegółami, jak się czuł, gdy
brakło mu powietrza i jak się cholerycznie ucieszył, gdy zobaczył nasze poczciwe, stare pyski. A ten
nic, jakby to, że miano go udusić, a my ocalilismy mu wolkański tyłek, nie znaczyło dla niego nic a
nic.
Rany, egzaminy! Zupełnie o nich zapomniałem! Biorę się do roboty, choć strasznie mi się nie chce.

Wpis nr 102

Dolecieliśmy do bazy Babylon 1 na impulsowej. Warp wymaga generalnego remontu. Technicy z


doków zabrali się do roboty, a my dostaliśmy przepustki. Wszyscy? Ma się rozumieć, że nie wszyscy.
Ja na przykład nie. To znaczy, nie tak: mam prawo pójść na ląd jak inni, ale dopiero wtedy, gdy złożę
zeznania przed sądem wojskowym. Bo kapitan dotrzymał słowa i postawił swego pierwszego oficera
do raportu. Rozumiem, nie chce wciąż świecić za niego oczami, ale ja naprawdę wolałbym nie
zeznawać. Co może grozić Wolkaninowi?
- Nic szczególnego - pocieszył mnie Bones - Przecież wie pan, że Jim nie może obejść się na dłuższą
metę bez Spocka i nie pozwoli go zapakować do więzienia. Chodzi mu pewnie o rodzaj
zabezpieczenia.
- Jakiego znowu zabezpieczenia? - spytałem bezradnie. Siedziałem rozebrany do pasa na stole a
doktor badał mnie skanerem. mamy okresowe badania, prawdziwe skaranie boskie dla wszystkich
lekarzy na pokładzie, bo kazdy musi badać wszystkich i każdy osobno. Chodzi o to, by raporty były
obiektywne i żeby nie było rozbieżności opinii.
- Romulanom nie można wierzyć - wyjaśnił mi doktor - Jeśli mimo wszystko wiadomość o tym
incydencie dojdzie do władz Federacji, kapitan mógłby stracić uprawnienia, bo co to za kapitan, który
pozwala na taką niesubordynację swego podwładnego?
No chyba, że tak. Ale mnie się nadal nie podoba.
- Z rozkazami się nie dyskutuje. Rozkazy się wykonuje. - powiedział krótko i chłodno Mr Spock, gdy
wyraziłem mu ostrożnie swe obawy.
No jasne! Tak jakby on był zawsze taki bez zarzutu!

Wpis nr 103

- Czy świadek zechce opowiedzieć własnymi słowami, co stało się krytycznego dnia w hali
transportu? - zwrócił się do mnie wojskowy sędzia w mundurze z mnóstwem naszywek.
- ....a potem się odwróciłem i ktoś złapał mnie za kark. - dokończyłem swą relację.
- Ktoś, to znaczy podsądny Mr Spock? - spytał podchwytliwie prokurator.
- Ktoś to znaczy ktoś - powiedziałem stanowczo - Nie mam oczu z tyłu głowy, prosze najwyższego
sądu, a nie jesteśmy tutaj, by rozmawiać o niepopartych faktami domysłach.
- Godna pochwały lojalność. Jednak nie było tam nikogo innego, kto mógłby to zrobić.
- Nie wiem. Nie widziałem.
Na tym zakończyłem zeznania. Nie czekając na ogłoszenie wyroku poszedłem do baru, pokazałem
identyfikator i poprosiłem o piwo. Mało się nie zachłysnąłem tym boskim smakiem. Ci Wolkanie to
jednak idioci, skoro nie chcą takich specjałów! Dopiwszy zamówiłem drugie i piłem już wolniej,
delektując się smakiem. Nie mogę za dużo od razu po takiej przeerwie, bo się wstawię. Korzystając z
tego, że jako członek załogi Enterprise mam otwarte konto (znaczy to trochę co innego niz w moich
czasach, no ale niech tam) poprosiłem o dwie butelki białej brandy. Teraz muszę wymyślić, jak
przemycić je na pokład. Muszę myśleć pozytywnie. Ostatecznie Polak potrafi.

Wpis nr 104

Skończyło się na tym, że Mr Spock dostał naganę i odebrano mu możliwość wyjścia na przepustkę w
dziesięciu pierwszych portach, do których zawiniemy (on i tak ma to gdzieś, bo nie przepada za
opuszczaniem służby). Poza tym nic, już kapitan Kirk się o to postarał. Nie potrafi obejść się bez
swego Pierwszego i tamten dobrze o tym wie. Ta historia z Romulanami to nie pierwszy taki jego
wybryk. Lilo pokazała mi kronikę pokładową. Wyczytałem tam, że kiedyś diabelnie mało brakowało,
a za podobną lewiznę pan uszak dostałby "w czapę". Jednak on taki już jest - przy całej swej logice i
chłodnej rozwadze, jak sobie coś wbije do głowy, to już umarł w butach.
Udało mi się wnieść niepostrzeżenie brandy na pokład i dobrze ukryć. Nigdy nie wiadomo, kiedy się
przyda. Kapitańcio wprawdzie zabrania wszelkiego tankowania w próżni, ale co on tam wie.

Wpis nr 105

Po obiedzie odlatujemy w dalszą podróż. Rano zdałem wstępne egzaminy przed Komisją Floty. W
następnej bazie zdam główne i zostaną mi już tylko uzupełniające. Kiedyś taka belferka obrzydziłaby
mi żeglugę gwiezdną na dobre, ale tu, kurde, ani radia, ani telewizji, a coś trzeba robić w czasie
wolnym od służby.
Wieczorem zaczyna się wreszcie pokładowy konkurs piosenki. Pójdę posłuchać, zwłaszcza że Lilo też
będzie się produkować i muszę zrobić jej tę drobną przyjemność, by dać brawo dziewczynie.
Ciekawe, czy Mr Spock pójdzie za moim przykładem. Wątpię zresztą, czy rozumie cokolwiek z
czysto ziemskich piosenek - Wolkanie grają na różnych instrumentach, są nawet dość muzykalni, ale
nie śpiewają. Cóż, do tego trzeba mieć emocje. Poezja jest czysto emocjonalna i właśnie dlatego
piękna. Jak mnie grzecznie poproszą, to może zaśpiewam im Beatlesów, albo coś Nirvany. Głos mam
taki sobie, ale przynajmniej nie fałszuję.

Wpis nr 106

Konkurs piosenki rozwija się pięknie. Wieczorami śpiewamy i muzykujemy, próbując zapomnieć o
wszystkich ciężkich chwilach. Na pokladzie jest wiele instrumentów, większości nie znam nawet z
nazwy, ale na kilku da się grać. Przypominają gitarę w różnych stylizacjach, i mają miły dźwięk.
Kiedyś grałem trochę - w koszarach prawie każdy trochę brzdąkał - więc po jakimś czasie dałem się
namówić i przyłączyłem się do ogólnej zabawy. Na moje ucho najlepiej spisuje się porucznik Uhura i
mały blondynek z sekcji naukowej, asystent głównego biologa. Lilo równiez dobrze śpiewa, a nawet
tańczyła raz hawajski taniec. Ta mała ma nieprawdopodobny wdzięk. Ha! Mr Spock pewnie uważa, że
taniec to "zwykłe zawracanie głowy nogami", a śpiew to strata czasu, i nie pokazuje się w dziale
rekreacyjnym. I dobrze, bo bez niego weselej. Za to kapitan wpada od czasu do czasu, Łapiduch też.
Christie nie może co prawda śpiewać, bo głosik ma żaden, ale dała się namówić i zatańczyła dla nas -
również bardzo wdzięcznie, choć w innym stylu niż Lilo.
Zaczynam powoli rozumieć, czemu między członkami załogi istnieje tak silna więź psychiczna - po
prostu na statku kosmicznym tych rozmiarów i o tym przeznaczeniu nie może być inaczej. Gdyby
załoga nie czuła się maksymalnie odpowiedzialna jeden za drugiego, niczym brat za brata, a nawet jak
za swoje drugie ja, takie wyprawy byłyby czystym samobójstwem. A tak, żyjemy. Ja też tu jestem,
zdrów i wesół, choć moje atomy już od wieków powinny fruwać po całej kuli ziemskiej. I nawet
przestałem czuć się dziwnie. Więcej nawet. Właśnie w czasie trwania konkursu po raz pierwszy czuję,
że jestem już częścią tej załogi.

Wpis nr 107

Jakiś czas nie zaglądalem do swych zapisków. Byłem zajęty nauką klingońskiego i rdzennego
romulańskiego - można język i zęby połamać. Trudno, muszę pozdawać te wściekłe egzaminy. Lilo
mi pomaga - ta dziewczyna ma wrodzone zdolności do języków. Szkoda, że nie do mojego.
Zabawy się skończyły, bo znowu wlecieliśmy w niebezpieczną przestrzeń i mamy stan podwyższonej
gotowości na pokładzie, a raczej na wszystkich pokładach.
Podczas przelotu obok bazy Federacji w kwadrancie Gamma 102 (cokolwiek to znaczy) wzięliśmy na
pokład pasażera - Wolkanin, niejaki Stonn. Na jego widok Mr Spock wyraźnie się zdenerwował -
nauczyłem się już czytać z tej jego kamiennej twarzy i wiem, że tak jest, choć starał się nie pokazać
nic po sobie. tamten jest bardziej opanowany, choć, jak mi się zdaje, łypie na Spocka raczej
nieprzyjaźnie.
- To mąż T'Pring. - wyjaśnił mi Bones - To własnie przez niego James mało nie zginął.
- Myślałem, że jej mężem jest Stark.
- Nie, to jej szwagier. Niewielka zresztą różnica bo jeden wart drugiego.
- T'Pring ma kiepski gust - stwierdziłem nie bez satysfakcji - Co za małpa. Nasz Spock jest przy nim
kompletnie przystojny.
- Ech, tu nie o to chodzi - powiedział doktor - Stonn jest Wolkaninem pełnej krwi. Rozumie pan,
sierżancie?
Co mam nie rozumieć? Tak jakbym nie był na Vulcanie zakładnikiem tamtejszych skinheadów. Nie
wiem, czy ten Stonn ich popiera, ale mając taką żonę i takiego szwagra sam pewnie jest cholerę wart,
i ma Spocka za nic. Teraz wszyscy dyskretnie pilnujemy, żeby ci dwaj się nie stykali ze sobą, bo jakby
się nie daj Boże pogryźli, mógłby byc nie lada wstyd.

Wpis nr 108

Boli! Boli, boli... Z trudem mogę utrzymać w ręku długopis. Stonn przywlókł na pokład Enterprise
"chorobę kolonistów" z bazy Dort. Choruje już pięćdziesięciu ludzi, w tym ja. Mam wrażenie, że jakiś
sadysta łamie mi po kolei wszystkie kości i wyrywa zęby. Większość chorych jest nieprzytomna,
czemu nie ja?
Wyję z bólu. Łapiduch wstrzykuje mi środki przeciwbólowe, ale nie pomagają. Reaguję inaczej niż
inni, gdyż jestem z innych czasów, przechodziłem inne choroby wieku dziecięcego i mój układ
immunologiczny jest odmienny. Boże, nie chcę umierać, nie w ten sposób...
Przed chwilą wyszedł ode mnie Mr Spock. Zrobił coś niezwykłego: dotknął mojej twarzy jak podczas
łączenia umysłów i było tak, jakby przekręcił jakiś wyłącznik. Ból zniknął, została tylko ogromna
słabość. Nie miałem pojęcia, że umie również takie rzeczy.
- Ból rodzi sie w mózgu - powiedział - Wolkanie umieją więc nim sterować. To dlatego żadnego z nas
nie zmusi się do wyznań torturami.
Moze nie wie, że istnieją też tortury psychiczne? Nie mam siły, żeby z nim teraz dyskutować, ale
jestem mu ogromnie wdzięczny. Nie przetrwałbym jeszcze jednej takiej nocy, jak dotąd, poważka.

Wpis nr 109

Jestem już na nogach, choć wciąż mam zwolnienie. Paskudne choróbsko nie zabija, na całe szczęście.
Choć wcześniej życzyłem sobie umrzeć, to fakt. Inni też już powoli zwlekają się z łoża boleści. Stonn,
sprawca całego nieszczęścia, oficjalnie przeprosił całą załogę. Twierdzi, że nie miał pojęcia o tym, że
jest nosicielem. Mnie zastanawia co innego - nie wiedział też, że Mr Spock przechodził "chorobę
kolonistów" dwa lata temu i nie umarł tylko dlatego, że jest półkrwi człowiekiem. Dla Wolkanów ta
choroba jest śmiertelna, chyba że ktoś jest jedynie nosicielem, jak Stonn. Po wyzdrowieniu zyskuje
się trwałą odporność, więc Spock jest bezpieczny, za to oberwało się części załogi. Trudno jednak
byłoby dowieść, że Stonn działał z premedytacją. Im prędzej pozbędziemy się tego kukułczego jaja z
pokładu, tym lepiej.

Wpis nr 110

Jeszcze czuję się słabo, ale wróciłem do swych obowiązków. Zbliżamy się do obiektu określanego
jako Przetrwalnik. Jest to rodzaj archiwum, w którym przechowywane są bezcenne skarby wiedzy o
zaginionych cywilizacjach. Lilo jest tym niezmiernie podekscytowana. Udało jej się uzyskać
przepustkę do Przetrwalnika, choć włodarze ze stref neutralnych nie przepadają ani za Federacją, ani
za Imperiami. Jesteśmy trochę niespokojni, bo w pobliżu znajduje się klingoński krążownik. Klingoni
też chcą jakichś informacji i mają do nich, niestety, nie mniejsze prawo niz my. Lilo to nie zraża.
Mówi, że gotowa jest zaryzykować. Historycy to tacy sami nawiedzeńcy co inni naukowcy, nikt więc
nawet nie próbuje jej przekonywać. Kapitan mógłby zabronić, ale informacje, po które nasza Lilo się
wybiera, są ważne dla Federacji, a nikogo innego poza nią Strażnicy nie będą chcieli wpuścić, bo to
ona jest zarejestrowana w bazie danych jako główny historyk Enterprise.
Póki co, Klingoni nie próbują nas zaczepiać, choć przecież muszą o nas wiedzieć. Siedzą cicho na
swoim statku, a my na swoim. Pewnie z daleka przypominamy dwa obchodzące się na sztywnych
nogach wiejskie kundle, niepewne, czy rzucić się na siebie, czy też udawać, że się nie zauważyły.
Trochę mnie ta sytuacja martwi. Wolałbym, żeby Lilo tak nie ryzykowała, ale oczywiście nikt mnie
nie pyta o zdanie.
Teraz jest północ. Lilo nie wróciła, a co gorsza, jej komunikator nie odpowiada.

Wpis nr 111

Kiedy dowiedziałem się, że Lilo została porwana przez jakiś klingoński oddział, początkowo nie
chciało mi się w to wierzyć. Przeciez mówiono mi, że w strefie neutralnej nikt na nikogo nie napada.
Poza tym, gdyby Klingoni mieli już na kogoś napaść, to chyba raczej na kogoś z dowództwa, nie na
skromną archwistkę, metr czterdzieści w kapeluszu.
- Oskarżają ją o grzebanie w ich tajnych dokumentach – wyjaśnił mi Bates, jeden z naukowych
asystentów Spocka - Pewnie podczas wizyty w archiwum coś tam niechcący otworzyła, a zresztą im
wiele nie potrzeba. Wystarczy byle pretekst.
Wtedy jeszcze nie wierzyłem do końca, ale otrzymawszy potwierdzenie od Scotty’ego przestraszyłem
się porządnie. Lilo w rękach Klingonów, na ich krążowniku?
Przejrzałem swoje zapiski i zobaczyłem, że nigdzie nie napisałem rzeczy dość oczywistej: ani wiem,
jak, ani wiem, kiedy, ale zakochałem się w Lilo. Nie jestem nastolatkiem i nie myślałem, że jestem
jeszcze zdolny do takich romantycznych porywów, ale widać moja siostra miała rację, gdy mówiła, że
Amor dopada ludzi w kazdym wieku. I to ja, który zawsze kpiłem sobie z podobnych
walentynkowych bzdur!
Jestem przerażony. Nie mam pojęcia, co robić.
Wpis nr 112

Klingoni chcą rozmawiać. Przysłali nawet trzech swoich oficerów jako zakładników-gwarantów.
Pozbierałem jakoś swoje nerwy do kupy i poszedłem na mostek.
- Panie kapitanie, chciałbym iść z panem i z oficerem Spockiem.- poprosiłem.
- Nie ma takiej potrzeby – odpowiedział mi sucho kapitan Kirk – To będą negocjacje, nie walka.
- Ale...
- Ale przy panu zawsze wybucha kolejna wojna światowa.
- Kiedy ja muszę iść. Tam jest Lilo. Ona na pewno się boi...
- Porucznik Presley jest opanowana i wie, jak zachować się w każdej sytuacji, czego nie można
powiedzieć o panu. – wtrącił się Mr Spock
- Kapitanie – błagałem dalej – Niech mnie pan weźmie. Przysięgam, że będę słuchał pana Spocka jak
rodzonej matki. Nie będę nikogo wkurzał, nie będę się w ogóle odzywał. Bez pana pozwolenia nawet
nie kichnę. Uważajcie mnie za robota, nie za człowieka, ale weźcie ze sobą.
Kapitan popatrzył na swego pierwszego oficera.
- I co pan na to? - spytał
- Nie wierzę w ani jedno słowo – oświadczył twardo Mr Spock – Mimo to jestem zdania, ze
powinniśmy wziąć sierżanta ze sobą. To logiczne. Na człowieka tak nieprzewidywalnego jak sierżant
lepiej uważać.
Miałem ochotę go uściskać (dopiero zrobiłby oczy).
- Słyszał pan – zwrócił się Kirk do mnie – Proszę iść i przygotować transport dla czterech osób, skoro
tak bardzo chce pan nam towarzyszyć.
- Tak jest, kapitanie! – zawołałem, stuknąwszy obcasami i wybiegłem jak na skrzydłach.
Niedługo potem w hali zjawił się kapitan, Pierwszy i doktor. Marvin przejął konsolę i po chwili cała
nasza czwórka została teleportowana na pokład klingońskiego statku.
- Jeśli któryś z tych sukinkotów skrzywdził Lilo, to odstrzelę mu ptaka i wsadze do klatki. - wypsnęło
mi się, gdy zjawiła się po nas eskorta.
Mr Spock rzucił mi udręczone spojrzenie, ale nic nie powiedział.
Nie wpuszczono mnie do sali konferencyjnej. Siedzę pod drzwiami, czując się jak kaczka,
wystawiona do strzału. Wokół pełno Klingonów, którzy przypatrują mi się ironicznie. Za dużo już o
nich wiem, by być spokojnym. Poza tym czuję przez skórę, że coś tu jest nie halo.

Wpis nr 113

Po czterech godzinach rozmów Wielka Trójca wyszła z sali konferencyjnej w towarzystwie


klingońskiego dowództwa. Kapitan zwrócił się do mnie bardzo oficjalnym tonem, nie
dopuszczającym możliwości dyskusji:
- Sierżancie, pójdzie pan z porucznikiem Vagdarem po Lilo. Następnie połączy się pan z Enterprise i
poprosi o transport. Wykonać.
Otwierałem już usta, by spytać „A wy?”, ale zimne spojrzenie Spocka skutecznie mi je zamknęło.Ten,
gdy spojrzy w rzekę, to ryby zdychają. Zasalutowałem i udałem się za umundurowanym, rosłym
Klingonem gdzieś w głąb statku. Cóż to, wystawiają mnie? W duchu dziękowałem przezorności, która
kazała mi schować przy sobie mały fazer – na plecach, za pasek, który założyłem pod mundurową
bluzę – a także nóż, który został mi ze służby w komandosach, a który zawsze noszę, przytroczony do
prawej łydki, tuż nad kostką. Pewnych przyzwyczajeń trudno się wyzbyć.
Lilo siedziała w małym, zamkniętym pomieszczeniu, obejmując rękami kolana, i nuciła coś
monotonnie. Wytężyłem słuch. „Aloha, o.... Aloha,o...” usłyszałem, podszedłszy bliżej.
- Lilo – zawołałem półgłosem – Nie obawiaj się, to ja, Andy. Zabieram cię stąd.
Podniosła głowe i spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Wszedłem do celi, objąłem ją i poczułem, jak
drży. Pewnie dobywała resztek sił, by nie się nie rozmazać w obliczu wroga. Wyjąłem komunikator.
- Marv, dwoje... – zacząłem i urwałem. Kopitan nie wydał mi wyraźnego rozkazu powrotu razem z
Lilo. Powiedział tylko „Zażądaj transportu”.
Jeden do transportu. – rzuciłem i cofnąłem się, wcisnąwszy Lilo do ręki swój komunikator. Zabłysło
znane mi już światło i dziewczyna znikła.
Klingoński żołnierz był wyraźnie i zdziwiony, i zły, gdy zobaczył, że jeszcze tu jestem. Rzucił coś w
swej chrapliwej mowie i sięgnął po broń. Byłem szybszy. Na testach sprawnościowych nigdy nie
miałem problemu z czasem reakcji. Zabrałem ogłuszonemu fazer i ruszyłem na poszukiwanie
"swoich". Czułem się tak, jakbym szedł szukać szeregowca Ryana. Zachowanie tego patafiana,
którego ogłuszyłem, upewniło mnie ostatecznie, że toczy się tu jakaś nieczysta gra, a niech nikt nie
śmie powiedzieć, że Andy Krzeński, sierżant Wojska Polskiego, zostawia kumpli w potrzebie!

Wpis nr 114

Na moich oficerów natknąłem się już za drugim zakrętem korytarza. Udało się im jakoś wymknąć z
rąk strażników, ale nie mieli broni, dlatego z ulgą powitali mnie i to, co mogłem im zaoferować. Co
prawda Mr Spock obejrzał mnie od stóp do głów z miną cytrynianą i mruknął:
- A nie mówiłem?
- Złamał pan rozkaz.- zwrócił mi uwagę kapitan, chwytając wszakże podany mu fazer ze źle
maskowaną ulgą.
- Melduję posłusznie, że nic takiego sobie nie przypominam - odparłem służbiście - Rozkaz brzmiał,
cytuję: "Znajdź Lilo i zażądaj transportu". Koniec cytatu. Nie rozkazał mi pan ucieczki razem z nią.
- Ma rację. - zgodził się ze mną doktor.
- Nie wtrącaj się, Bones. Nie dość, że nasz sierżant poszukał sobie luki prawnej, to jeszcze przemycił
broń. Gdyby Klingoni ją znaleźli, wszyscy dalibyśmy głowy. Ale jakimś cudem wyszło to na dobre,
więc mniejsza o to. Teraz musimy się stąd wydostać.
- Przykro mi, ale musiałem dać mój komunikator Lilo, żeby mogli ją ściągnąć...
Kapitan zasępił się nieco.
- Nasze komunikatory zabrali Klingoni - powiedział - Trzeba wydostać się stąd inaczej. Mr Spock,
czy wie pan, gdzie na tego typu statkach są hangary wahadłowców?
- Wiem.- odparł Mr Spock lakonicznie i rzuciliśmy się wszyscy do ucieczki, bo niebezpiecznie blisko
zabrzmiały głosy i tupot nóg.
Jest rzeczą godną uwagi, ile takie statki mają zakamarków. Można po nich biegać do końca świata.
Nie wgłębiając się w to, jak i po jakim czasie, ale znaleźliśmy wreszcie kiepsko strzeżony hangar.
Obecnie lecimy gdzieś do diabła, bo Klingoni przygrzali nam w kuper i wahadłowiec stracił
sterowność. Dwa silniki w ogniu, działa tylko pomocniczy. Tylko patrzeć, jak się o coś rozplaskamy.
Wpis nr 115

Wbrew moim przewidywaniom nie rozbiliśmy się - w każdym razie nie do końca. Jak grzmotnęliśmy
w glebę, to myślałem, że mi wszystkie zęby wylecą z korzeniami, jak Rozierowi, gdy chuchnął
wodorem na świecę. Mr Spock wywlókł mnie za kark na świeże powietrze, zanim miałem okazję
udusić się wyziewami płonącej wykładziny. Wszyscy jesteśmy cali.
- Wnioski, Mr Spock? - spytał dość stereotypowo kapitan, gdy znaleźliśmy się wystarczająco daleko,
by nie zagrażał nam ewentualny wybuch
- Możemy oddychać, zatem jest tu tlen...
- Dodaj pan jeszcze, ze jest czarno, zatem mamy noc, a powietrze jest zimne jak cycek czarownicy,
więc możemy się przeziębić - przerwałem mu - Tyle to sami widzimy.
- Nie dokończyłem - rzekł Spock z chińską cierpliwością - Jest tlen, ale w ilości za wysokiej jak na
nasze organizmy. Możemy oczekiwać w związku z tym zaburzeń metabolicznych. Sugeruję rozpalić
ognisko i poszukać jakichkolwiek produktów żywnościowych.
Nie zaprzeczam, ze była to mądra sugestia. Szybko nazbieraliśmy jakichś patyków, podpaliliśmy je
iskrą z fazera i stłoczyliśmy się wokół ogniska. Od razu zrobiło się i cieplej, i mniej straszno.
- Poczekamy do rana, a potem się rozejrzymy - powiedział kapitan - Mam nadzieję, że Klingoni
uważają nas za martwych, w przeciwnym razie możemy mieć niewielkie problemy.
- Ano niewielkie. - zgodziłem się z nim. Okropnie chciało mi się pić, ale wolałem nie odchodzić.
- Sierżancie, mam pytanie - odezwał się doktor - Pan nie musiał z nami iść. Czemu pan się tak uparł?
Zakochał się pan w Lilo Presley, prawda?
Wszyscy trzej wlepili we mnie zainteresowany wzrok. Poczułem, że czerwienię się i zaczęły palić
mnie uszy. Też pytanie!
- Miłość to podobno najważniejsza ludzka emocja - rzekł Mr Spock po chwili - Do tej pory nie udało
mi się jednak zrozumieć, co to właściwie jest.
No ja myślę, że ta mumia nic nie rozumie! Wytłumaczyć? Co mi szkodzi.
- Widzi pan, panie Spock - zacząłem - Miłość to najstraszliwszy ból albo największa ekstaza, jaką
można poznać. Może człowieka wynieść do gwiazd, a może go zdruzgotać. Zmienia go w artystę, w
wielkiego człowieka lub w mordercę. Może wpędzić go do rynsztoka lub pchnąć do samobójstwa, a
może też sprawić, że nie mając nic będzie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.To
najważniejsze ludzkie uczucie. Jeśli Vulkanie go nie znają, to nie ma wam czego zazdrościć. Logika i
godność, panie Spock, to zimne towarzyszki. Nie ogrzeją w samotną noc.
Sam nie wiem, skąd na obcej planecie wzięły mi się te poetyckie słowa. Jakoś same przyszły.
- Może pan sobie oszczędzić - prychnął Bones - Spock tego nie zrozumie. Co tu gadać ze ślepym o
kolorach. Dla niego ból to tylko ból fizyczny, nad którym umie panować. Gorycz i słodycz to tylko
smak, a szybsze bicie serca wywoła u niego tylko zmęczenie. Wie pan, jak nazywały go dziewczyny
w Akademii? BitterIce.
Mr Spock pokręcił głową, ale nie skomentował tych uwag. Czy on naprawdę tego nie rozumie, czy
tylko udaje? Biedna Lilo, i ona wypatruje oczy za takim typem... Coś mi się jednak zdaje, że to
wszystko nie jest takie jednoznaczne. Widziałem przeciez, jak delikatnie umie rozmawiać z Lilo, gdy
myśli, że nikt ich nie widzi - jeśli już nic innego, to przynajmniej sympatię i współczucie na pewno
umie czuć. To chyba ta jego ludzka połowa.
O czym ja pisze? Jesteśmy zagubieni w miejscu, którego nie znamy, nie mamy wody ani pożywienia,
w kazdej chwili mogą nas namierzyć Klingoni, nie mamy jak zawiadomić Enterprise, a ja mam ochotę
rymować bez do łez. Chyba do reszty mi szajba odbiła!
Wpis nr 116

Rano okazało się, że znajdujemy się w miejscu raczej pierwotnym. Dookoła lasy, lasy i lasy. Wodę
znaleźliśmy bez trudu, i to czystą, gorzej z jedzeniem. Cały dzień maszerowaliśmy, usiłując znaleźć
jakieś bezdrzewne miejsce - ze środka lasu nas nie namierzą Klingoni, ale i chłopcom z naszej załogi
to się nie uda. Musimy zaryzykować i wyjść na otwartą przestrzeń, inaczej klapa. Nie ma co jeść.
Jedyne, na co się natknęliśmy, to rodzaj jagód, ale wg naszych trykorderów są niejadalne, i jakieś
gruszki, nietrujące, ale całkowicie pozbawione składników przyswajalnych.
- Długo tak nie pociągniemy.- powiedział doktor, gdy znalazłszy jakieś względnie łyse miejsce
rozpaliliśmy kolejne ognisko.
- Nie ma rady, trzeba zapolować. - stwierdziłem, bo głód skręcał mi już kiszki tak gwałtownie, że nie
mogłem myśleć.
Spojrzeli na mnie tak, jakbym zaproponował im conajmniej kanibalizm.
- Panie Andy, od wieków na Ziemi nie zabija się zwierząt po to, by je zjeść - rzekł kapitan po chwili -
Naszą żywność produkują syntezatory, nie krzywdząc przy tym nikogo.
- Wiem. Konsumuję przecież tę papkę codziennie pod różnymi postaciami - odparłem - Czy choć raz
robiłem z tego kwestię? Ale teraz, mości panowie, nie mamy pod ręką syntezatora.
- Zasady nie są po to, by je zachowywać lub łamać, zależnie od okoliczności. Etyka nie może być
jedynie ubraniem na zmianę. - powiedział doktor ze źle ukrywaną odrazą dla moich krwawych
przyzwyczajeń.
Wstałem i sprawdziłem fazer.
- Nie wiem, jak wy, panowie oficerowie, ale ja nie mam zamiaru umrzeć tu z głodu - powiedziałem
zdecydowanie - Skoro macie zamiar siedzieć jak zmokłe kury i czekać na Klingonów, wasza sprawa.
Ja idę zapolować i nie zatrzymujcie mnie. Polak głodny, to zły.
Nigdy nie podchodziłem dzikiej zwierzyny, ale znam technikę zwiadu. Bez szczególnego trudu
wytropiłem i położyłem trupem jakieś zwierzątko, przypominające tyleż sarnę, co zająca. Lubię
zwierzęta, ale żołądek to wielki egoista i w tym momencie myślałem tylko o tym, by coś zjeść.
Wyjąłem nóż i oprawiłem stworzenie na miejscu. Lepiej było oszczędzić oficerom tego widoku, kto
tam ich wie, jak by zareagowali. Pociąłem mięso na poręczne kawałki, nabiłem je na wystrugany
naprędce kijek i triumfalnie wróciłem do ogniska.
- Więc jak? - spytałem, kładąc swój łup na trawie - Dacie się panowie namówić na wspólny posiłek,
czy będziecie tak siedzieli i mieli za złe?
- Sugerowałbym rozważenie propozycji sierżanta - powiedział Mr Spock po krótkim namyśle - Nasi
przodkowie jadali mięso i dzięki temu przeżyli. Dla nas również priorytetem jest przeżycie,
przynajmniej w tej chwili. Zwiększona podaż tlenu powoduje szybsze zużywanie się naszych zapasów
energii. Musimy je uzupełnić.
- Pochorujemy się. - mruknął Bones bez przekonania.
- To już trudno. Tak czy siak, musimy coś zjeść. - zadecydował kapitan Kirk.
Pocięliśmy mięso, nabiliśmy je na zaimprowizowane z ostruganych patyków rożny i wkrótce
mogliśmy zaspokoić pierwszy głód. Od razu poweseleliśmy. Kapitan i doktor zaśpiewali razem jakąs
biwakową piosenkę, dość zresztą swawolną, której Mr Spock słuchał z wyraźnym osłupieniem - nic z
niej nie rozumiał. Nagle zrobiło mi się żal tego spiczastouchego skurczybyka. Zbyt vulkański, żeby
byc człowiekiem, i zbyt ludzki, żeby być w pełni Vulkaninem, nie ma swego miejsca pod żadnym ze
słońc. Nic dziwnego, że ruszył w galaktykę.

Wpis nr 117
Już wszystko w porządku, jesteśmy na Enterprise. Scotty nie ustawał w wysiłkach, by nas znaleźć,
Klingoni też - ich dowódca nie uwierzył, że zginęliśmy. Obie ekipy wpadły na ten sam pomysł:
wyśledziły po prostu szczątki wahadłowca, a potem już było z górki. Dosłownie w ostatniej chwili
koledzy nas namierzyli i ściągnęli na pokład - jeszcze chwila, a dopadli by nas klingońscy żołnierze.
Te kilka dni, które przeżyliśmy w dzikich lasach, dały nam porządnie w kość, ale żyjemy i mamy się
nienajgorzej. Prawdziwie męska przygoda, jakby mnie kto pytał. Poważka.
Lilo przyszła mnie odwiedzić w ambulatorium - bez szczególowych badań żaden z nas nie mógł
wrócić do służby, nawet kapitan.
- Dziękuję ci, Andy - powiedziała, całując mnie serdecznie - Jesteś prawdziwym przyjacielem.
Przyjacielem! Akurat dla niej chciałbym być czymś więcej. Niestety, Lilo woli migdalić się po kątach
ze Spockiem - choć nie mam pojęcia, jak może wyglądać to technicznie. Przecież to całe ziemskie
trili-mrili nie dla Vulkanina. Jednak się spotykają, to fakt. W jakim celu, to już chyba tylko vulkańscy
bogowie wiedzą, o ile istnieją.

Wpis nr 118

No tak, proste jak drut, Mr Spock uczy Lilo zasad nawigacji. Dziewczyna chce zmienić specjalizację i
zostać pilotem. Mało romantyczne są te ich schadzki, skoro polegają na belferce. Może randki na
Vulcanie są właśnie takie? Młodzi siedzą w tamtejszej kawiarni i gwarzą nad szklankami
zdrowotnych napojów o systemach napędu, polu grawitacyjnym czerwonych karłów i pojęciu prawdy
koherentnej. A nasza archiwistka recytuje wzory i czyta mapy gwiazd pod surowym okiem swego
ideału.
- Lepsze to niż nic. - powiedziała mi otwarcie Lilo na moje interpelacje. Do diaska, ależ ją wzięło! I
żeby ten Spock był choć rzeczywiście przystojny, ale w nim wszystko jest odstręczające - uszy,
fryzura, brwi, nawet barwa skóry, która ma taki osobliwy, szarawy odcień, ciemniejszy na powiekach,
co jeszcze wzmaga wrażenie dziwaczności. Czemu laski tak niego lecą?
- Nie zrozumiesz tego, Andy, nie jesteś kobieta - wyjaśniła mi - Spock jest jedyny w swoim rodzaju.
- O, i całe szczęście, ale co w nim widzicie? - naciskałem - Obie oszalałyście, ty i Christie. Też mi
Apollo, ten cały Spock. "Kochanek z okiem kobry. Nie śmieje się, nie płacze, czasami bywa dobry."
Wiesz, piosenka taka była.
Lilo pokręciła głowa z politowaniem, poklepała mnie po policzku i poszła. Patrzyłem za nią ze złością
i żalem. Nie uda mi się. Ja dla niej nie istnieję... podobnie jak ona dla Spocka.

Wpis nr 119

Zdałem główne egzaminy. Koniec rycia po nocach, hura! Nareszcie będę mógł się trochę odprężyć. Ja
mam wolne, Mr Spock załatwia jeszcze jakieś papierkowe sprawy w tutejszym kapitanacie. W bazie
Altair, gdzie obecnie jesteśmy, mamy śliczny melanż różnych ras rozumnych, które razem pracują i
razem się bawią, oczywiście za wyjątkiem Vulkanów, którzy izolują się od wszystkich, gdy sprawa
nie dotyczy służby.
Odebrałem patent podoficerski. Mam piękną przepustkę "na ląd". Mogę się bezkarnie napić. Na
pokładzie nie wolno (choć, jak ostatnio wyniuchałem, nie jest to aż tak jednoznaczne, jak zdawało mi
się na początku), no ale tu mogę. Mnóstwo knajpek, wypróbujmyż więc, ile się da. No i pozwoliłem
sobie, czyli po prostu zalałem pałę. Mr Spock odszukał mnie w jednym z najpodlejszych lokali, gdzie
zakończyłem swą wędrówkę, bo dalej już iść nie mogłem. Oświadczyłem mu, że przepustkę to ja
mam do jutra i że nigdzie nie pójdę, zwłaszcza, że obsługiwała mnie wielce miła kelnereczka, zdaje
się, z układu Oriona. Spock, widząc, że mnie nie przedyskutuje, dał mi całkiem zwyczajnie w łeb i
odtransportował na pokład. Rano, nie bacząc na to, że od kaca nie mogę patrzeć na oczy, palnął mi
wykład o szkodliwości wszelkiego alkoholu i o tym, że takie upijanie się niegodne jest członka Floty,
i brekekekeks.
- Tak, tak, ma pan rację, komandorze - wyjąkałem wreszcie potulnie, ledwie obracając językiem - Jest
pan krynicą wszelkiej mądrości, tylko błagam, niech pan zamknie mordę choć na jedną nanosekundę,
bo mi głowa pęknie...
Potrząsnął głową z niesmakiem.
- Nie rozumiem, jak na własne życzenie mozna doprowadzić się do takiego stanu. - oświadczył i
poszedł wreszcie do swoich spraw.
A ja nie rozumiem, jak można być taką mumią.

Wpis nr 120

Mamy na pokładzie nowego asystenta szefa ochrony - w dodatku kobietę, i to jaką kobietę! Jak ją
zobaczyłem, zakręciło mi się w głowie. Ostrzyżona na jeża, o sylwetce biegaczki długodystansowej,
sprężystych ruchach i tym spojrzeniu, które wyraźnie mówi : "Jesteś facetem, istotą niższą
ewolucyjnie, nie waż się do mnie zbliżać". Od pierwszej chwili pała szczerą antypatią w stosunku do
Spocka, choć ten, przysięgam na wszystkie Drogi Mleczne wszechświata, nie ma zamiaru zbliżać się
do niej czy do czegokolwiek babskiego przed następnym "pon farr", co nie nastąpi tak prędko. Oni to
mają co siedem lat. Meczyło mnie, dlaczego, bo żadna monografia, którą czytałem, nie wyjaśnia tego
fenomenu. Z drugiej strony, jak przez siedem lat koncentrują sobie we krwi testosteron czy co tam
zastępuje Vulcanom ten hormon, to nic dziwnego, że potem dostają regularnego pierdolca.
W każdym razie, Vida Alambritos de Vayadares(tak się zwie) nie znosi Spocka organicznie -
przynajmniej jedna normalna się znalazła. Niestety, innych mężczyzn również traktuje raczej per
nogę, a szkoda, bo na swój sposób jest diabelnie ładna... W odróżnieniu od innych kobiet na pokładzie
nosi męski mundur, a nie fikuśną dresową sukienkę, ledwie za pupę.

Wpis nr 121

Lilo zaprzyjaźniła się z Vidą - trudno o dwie bardziej różne natury, powiedzmy, poetka i
wojowniczka. Jednak Vida ma to do siebie, że z zasady jest po stronie każdej kobitki i przeciwko
każdej męskiej szowinistycznej świni. Nie wiedziałem, że teraz są jeszcze feministki! Czego one teraz
mogą chcieć? spytałbym Vidę, ale wolę nie. Dyskusja z nią na ten temat mogłaby się źle skończyć, bo
ta dziewczyna jest mistrzynią trzech systemów walki - taekwondo, kyokushinkai i jakiejś chińskiej,
której nawet nie potrafię wymówić. Leje nas wszystkich, jak chce. Na macie może jeden Spock dałby
jej radę, a i to nie na pewno. Dowiedzieć się nie dowiemy, bo nasz Pierwszy za diabła nie chce
przyjąć wyzwania.
Wogóle te wszystkie babskie historie bokiem mi już wychodzą. Lilo i Christie nie rozmawiają ze sobą
od tygodnia - założyłbym się, że chodzi o Spocka. Brenda Galloway z piątego pokładu
systematycznie rzuca w stołówce naczyniami w pilota Sulu, bo niedawno zerwali i ona go obwinia o
brak serca. Dwie biochemiczki z działu naukowego pokłóciły się o priorytety i w trakcie awantury,
którą słyszały trzy pokłady, uległa zniszczeniu nasza bezcenna eksperymentalna hodowla truskawek.
Porucznik Uhura spoliczkowała wczoraj Ugo Hansena, najlepszego piłkarza w załodze, bo, jak
oświadczyła, pchał się na jej pole karne. Czekoladowa rączka panny Uhury nieźle strzeliła, aż echo
poszło po mostku...
A przed godziną mijana baza sił Federacji wkleiła nam na siłę trójkę pasażerów - T'Pring, Starka i
Stonna. Ni mniej, ni więcej!

Wpis nr 122

Trójka Vulkanów jest u nas w charakterze delegatów na jakiś zakichany zlot, czyli że nie możemy ich
po cichu wypchnąć w próżnię. Wielu z nas miałoby na to ochotę, ja pierwszy. Czy oni nie mogą
siedzieć sobie spokojnie na swojej planecie, tylko szwendają się po kosmosie? Niby wszechświat jest
ogromny, ale tak się już jakoś dzieje, że ostatnio gdziebyśmy się nie obrócili, trafiamy na któreś z tych
łobuzów. Mr Spock ma nerwy ze stali korundowej, bo nie tylko jak dotąd ich nie podusił, ale nawet
nie powiedział im złego słowa. Jest nienagannie uprzejmy jak zwykle, nie szuka ich towarzystwa, ale
też go nie unika.
Vida obserwuje naszych pasażerów spod oka, nie osłabiając czujności ani na chwilę. Osobiście jej
zreferowałem, bez upiększeń, to, co oni już usiłowali zrobić, traktuje ich więc jako potencjalne
zagrozenie dla załogi.

Wpis nr 123

Te kilka nerwowych dni dało się nam we znaki, ale szczęśliwie wysadziliśmy trójke naszych
pasażerów w porcie przeznaczenia. Nie rozrabiali, wbrew czarnym prognozom, byli tylko trochę
nieprzyjemni, bo wyraźnie dawali nam do zrozumienia, że jesteśmy rasą gorszą gatunkowo. Dobrze
świadczy o naszej załodze, że nikt nawet się na nich nie skrzywił - pełna kultura i opanowanie godne
samego Spocka. Pierwszy powinien być z nas dumny, może nawet jest, ale oczywiście napomknięcie
o tym byłoby poniżej jego cholernej godności.
Pozbywszy się "podrzutków" wszyscy odetchnęliśmy, co Vida zadokumentowała tak, że urządziła w
pokładowej siłowni pokazowy sparring, rzucając wyzwanie całej męskiej części załogi. Zajebiście
wygląda w kostiumie gimnastycznym! Zgłosiłem się pierwszy i nim się obejrzałem, leżałem jak długi.
Po mnie poszedł Scotty - ten sam rezultat. Zabawa była przednia i rozwijała się wspaniale.
Dziewczyny, siedzące pod ścianami, klaskały radośnie, a mężczyźni jeden po drugim próbowali
zmierzyć się z Vidą. Żaden nic nie wskórał, ta dziewczyna to istny Chuck Norris w spódnicy.
Nie od razu zauważyliśmy, że w drzwiach siłowni stoi Mr Spock i przygląda się naszej zabawie z
dość miernym zainteresowaniem.
- Może pan spróbuje, panie komandorze?! - zawołałem, rozochocony widokiem Vidy w akcji. Ta stała
na środku maty w klasycznej pozycji zaczepnej, ślicznie zarumieniona i wyglądała bosko.
- Nie gustuję w takich zabawach. - odpowiedział mi Spock, nie ruszając się z miejsca.
- A co? - naciskałem dalej - Boi się pan, że kobieta sprawi mu wcirę na oczach załogi?
- No chodź, chodź. - zachęciła go Vida (ona wszystkim mówi na "ty").
Siedzący pod ścianami ludzie zaczęli klaskać i wołać: "Śmiałoooo!"
Już myślałem, że nic z tego, gdy Spock zdecydował się nagle i wszedł na matę. Błyskawicznym
zwodem uniknął ataku Vidy i złapał ją za kark. Dziewczyna osunęła się na matę i znieruchomiała.
- Tak to się robi - powiedział spokojnie Pierwszy - Koniec zabawy, wracać do zajęć.
Uuu, ona mu tego nie daruje!

Wpis nr 124

Myślałem, że Vida obrazi się na Spocka, ale nie - raczej zyskał jakby w jej oczach. Powinna nazywać
się Red Sonja, skoro taka z niej wojowniczka. W każdym razie nikomu nie udało się powtórzyć
sukcesu pierwszego oficera. On sam nie przywiązuje do tego żadnej wagi, co akurat nikogo nie dziwi.
Zresztą, ostatnio jest jakiś skwaszony, nawet jak na niego. Nie reaguje na zaczepki Łapiducha, nikogo
nie sztorcuje za naruszanie regulaminu, a gdy go spytałem wprost, co mu dolega, mruknął tylko coś
niezrozumialego i zamknął się u siebie.
- Ma jakiegoś zgryza, kapitanie.- powiedziałem, drapiąc się po głowie, bo jako żywo w takim stanie
naszego Pierwszego jeszcze nie widziałem.
- Jeśli dobrze zrozumiałem, co pan chciał powiedzieć, to trafił pan w dziesiątkę, sierżancie -
odpowiedział mi James T. Kirk - Wchodzimy do kwadrantu, bedącego we władaniu rasy Legorian.
Legorianie są bardzo wysoko rozwinięci technicznie i naukowo, Federacja chce nawiązać z nimi
współpracę , ze względu na ich osiągnięcia i pokojowe nastawienie, nie wiemy jednak, co zastaniemy
na miejscu. Nikt od nas jeszcze tam nie był.
- No więc w czym problem? Bo to pierwszy raz będziecie tam, gdzie jeszcze nikt nie był?
- Nie pierwszy raz, sierżancie, ale rzecz w tym, że zaproszenie Legorian wyraźnie obejmuje całą
starszyznę oficerską Enterprise. Nie wiemy, jak zareagują na widok Vulkanina. Może pan jeszcze nie
zauważył, ale łatwo to poznać.
W zamyśleniu potarłem lewe ucho.
- Łatwo - przyznałem - Co oni jednak mogliby mieć do naszego dobrego Spocka? Nie jego wina
ostatecznie, że vulkańska Bozia dała mu spiczaste uszy i taką gębę, że nikomu nie życzę. Przecież
skoro są tacy mądrzy, to nie mogą kogoś oceniać po samym wyglądzie. Inna rzecz, że ma pan rację,
kapitanie. Kto wie, do czego może tam dojść. Mr Spock to łagodna duszyczka, sam z siebie nie
skrzywdziłby nawet pluskwy, chyba że w samoobronie, ale w sytuacji podbramkowej może się zrobić
ździebko niemiły.
- Właśnie. Na dobrą sprawę nic nie wiemy o Legorianach.
Ja też nie wiem. Może być ciekawie. Może też być bardzo nieciekawie. Muszę wkręcić się jakoś do
grupy negocjacyjnej, choć jestem tylko podoficerem i nie ma tam dla mnie miejsca. Może jednak jako
ochrona byłbym przydatny? Warto spróbować, a nuż wezmą mnie ze sobą?

Wpis nr 125

Zgłosiłem się na ochotnika do drużyny ochrony. Vida parsknęła szyderczo i powiedziała:


- A idź na złamanie karku.
Po czym dodała mi na drugiego Dave'a Solomona. Mimo swoich feministycznych fochów to niezła
kumpela. Odkąd spuściła mi łomot, łaskawie zaakceptowała moją obecność na statku i w pobliżu
siebie.
Kapitan Kirk nawet nię nie zdziwił, gdy zobaczył mnie w charakterze członka sekcji ochrony, bo
zdaje się, że nie jestem już w stanie zdziwić go czymkolwiek. Doktor McCoy mruknął coś o tym, że
ja to zawsze wzejdę, gdzie mnie nie posieją, a Mr Spock wogóle nie zwrócił na mnie uwagi.
Naprawdę wygląda tak, jakby coś go dręczyło! Myślę, że wie więcej, niż mówi i ze najchętniej nie
negocjowałby z Legorianami warunków traktatu pokojowego, a dał im łupnia. To do niego
niepodobne.
Przesłaliśmy się do miejsca odbioru. Fiu, fiu! Na pierwszy rzut oka Legaria jest rzeczywiście wysoko
rozwinięta, bo w porównaniu z ich cudeńkami Enterprise wyglada jak średniowieczna łajba piracka, a
my jak łachudry. Trzeba jednak przyznać, że nikt nie dał nam tego odczuć.
- Witamy przedstawicieli Federacji Planet - powiedział serdecznie starszy mężczyzna w czymś, co
wyglądało jak zastygła na nim rozlana rtęć - Miło nam poznać sławnego kapitana Kirka i jego
przyjaciół. Ja nazywam się Tang. Jestem prezydentem Legarii. Oto moja małżonka Keira, szef rady
państwa Isa i główny koordynator polityki pozaplanetarnej Rominnin. Zapraszamy na powitalny
bankiet.
Trochę było nam głupio, bo przy wspaniałych strojach Legorian mundury Floty wyglądały niczym
wystawa podłego lumpeksu, ale zrobiliśmy dobrą minę do złej gry - to to wszyscy potrafimy.
Legorianie zrobili na nas trochę onieśmielające wrażenie - są wysocy, dobrze zbudowani, przystojni i
sprawiają wrażenie ludzi, którym niczego nie brakuje. Ich obejście jest może nieco protekcjonalne, ale
uprzejme, i deklarują podpisanie upragnionego przez Federację traktatu bez wielkich trudności.
Wszystko dookoła wygląda tak, jakby jedynym celem Legarii było umilenie w maksymalny sposób
życia obywatelom i gościom. Sala bankietowa jest nafaszerowana elektroniką - wystarczy czegoś
zażądać, a już się to ma. Gra orkiestra, tańczy balet. Jesteśmy olśnieni i zachwyceni, jednym słowem,
cała Galia podbita. Cała? Nie. Mr Spock nie zmienia wyrazu oczu, zatroskanych, czujnych i
nieufnych.

Wpis nr 126

Myślałem, że podpiszemy traktat i fertig, ale Legorianie, jak się okazało, kompletnie nie mają
poczucia czasu, a może po prostu nie są jego niewolnikami. Twierdzą, że to zawsze zdążymy, a na
razie mamy się wszyscy bawić. No, jeśli wszyscy byli zabawiani tak jak ja, i przez podobne
dziewczyny, to nie sądzę, by się komuś spieszyło.
Obejrzałem tutejsze oranżerie. Cóż za cudowny widok, zwłaszcza gdy zwiedza się je w towarzystwie
prześlicznej dziewczyny w skąpym co prawda stroju, za to bez przesądów. Ale cóż, służba nie drużba.
Gdy wracałem do sali bankietowej, już z daleka słyszałem podniesiony głos, ale zdawało mi się, że
zawodzi mnie poprawna identyfikacja wrzeszczącej osoby. Kiedy jednak niemal zderzyłem się ze
Spockiem, który akurat stamtąd wychodził, a raczej wypadał jak burza, musiałem zweryfikować ten
pogląd.
- Co jest, panowie oficerowie? - spytałem - Coście, Vulkanina uchlali?
Kapitan roześmiał się na te słowa, Bones również. Odniosłem wrażenie, ze oni w każdym razie są
wstawieni. No proszę, wszyscy się bawią, a ja, cholera, o suchym pysku, bo ochrona nie może pić.
Życie jest niesprawiedliwe.
- Siadaj, Andy, rozluźnij się - kapitan podał mi puchar pełen czegoś, co pachniało jak najprawdziwsza
żubrówka - Nie bierz wszystkiego tak poważnie.
- Kapitanie... - zacząłem.
- Rany, mów mi James, stary!
- A mnie Leo, brudzia... - dołączył się McCoy.
Zapaliła mi się kontrolka. Mr Spock jak zwykle miał rację, że był nieufny. Coś było nie tak.
- Dave, pomóż. - zawołałem do Solomona, po czym złapałem kapitana za kark, a Dave, choc sam był
zawiany, Łapiducha. Razem zawlekliśmy ich do ogrodowej fontanny i wsadziliśmy im głowy w
wodę.
- Czy to nie jest czasem agresja na oficera? - spytał mnie Dave. Jego oczy rozpływały się w wypitym
alkoholu, ale poczucie obowiązku było widac silniejsze.
- Jak najbardziej - upewniłem go - Ale to jedyny teraz sposób, by zaczęli się kontrolować. Pomogłaby
jeszcze czarna kawa, ale czy ją tu znajdziemy, to wielkie pytanie.
Kapitan i doktor zaśmiewali się do łez, gdy zimna woda lała się im na głowy - musieli się zdrowo
natankować, nic dziwnego, że wyprowadziło to Spocka z jego zwykłego spokoju. A propos, gdzie on?
Przydałby się.
Siedzimy teraz z Solomonem i pilnujemy oficerów, którzy odsypiają gościnność naszych gospodarzy.
Ponieważ wolę nie prosić tu nikogo o jakieś proszki na kaca, przygotuję im staroświeckiego "klina",
bo inaczej nie zdołają wstać o własnych siłach. Co za sytuacja. Żeby rodowity Polak musiał być
ostatnim trzeźwym?

Wpis nr 127

- Nie mamy powodu do dumy. - oświadczył kapitan Kirk, gdy wziął już prysznic i doszedł trochę do
siebie - Jak spojrzymy Legorianom w oczy?
- Ci sybaryci chcieli nas przyjąć najlepiej, jak umieją - stwierdził posępnie Bones, przykładając do
karku zmoczony w zimnej wodzie ręcznik - Nie ich wina, że bawiliśmy się trochę za dobrze.
- Podpiszmy ten traktat i wracajmy na Enterprise. Gdzie Mr Spock?
- Nie ma go od wczoraj - zameldowałem - Wkurzył sie, za przeproszeniem, i gdzieś wybył.
- Tego nam trzeba... - mruknął kapitan. Popatrzyłem na niego ze współczuciem. Oczy miał
podkrążone az po brodę i widziałem, że głowa musi mu dosłownie pękać. Trudno, taka jest cena
dobrej zabawy.
Legorianie byli trochę zdziwieni, że wstydzimy się tego, żeśmy się dobrze bawili, ale pewnie położyli
to na karb naszego niedorozwoju umysłowego.
- Zatem przystąpmy do omówienia warunków traktatu - powiedział prezydent - Mamy przygotowane
wszystko, co konieczne.
- Jednak nie jestesmy w komplecie. Mój pierwszy oficer gdzieś zniknął.
- Proszę się o niego nie martwić. Mój wywiad go poszuka. To sprawni agenci i w przeciwieństwie do
was, drodzy goście, znają tu każdy kąt. My udajmy się do sali traktatów.
Ja i Dave zostaliśmy pod drzwiami, jeśli to, co tam się otwiera i zamyka, można określić tą prozaiczną
nazwą. Przy negocjacjach byliśmy zbędni. A trwały one dość długo, widać nie wszystko było aż tak
dogadane, jak dano nam do zrozumienia. W końcu jednak panowie oficerowie wyszli z sali wyraźnie
zadowoleni. Kapitan trzymal coś, co okazało się własnie kopią traktatu dla władz Federacji -
przejrzystą, opalizującą płytkę, na której widać bylo pismo. W zależności od tego, pod jakim kątem
się ją ustawiło, można było czytac treść w różnych językach. Dowcipne.
- Musimy jeszcze znaleźć pierwszego oficera.- przypomniał McCoy. Jakby w odpowiedzi na te słowa
zjawił sie młody Legorianin w obcisłym wdzianku z silnie błyszczącej materii, z rękawami z czegoś
puszystego. Powiedział coś w dźwięcznym języki Legorian i prezydent sposępniał. Zwrócił się do
kapitana.
- Mam złe wieści - powiedział - Chodźcie za mną.
Zjechaliśmy lśniącą wstęgą ruchomego korytarza na dół i wyszliśmy przed pałac prezydencki. Czekał
tam oddział chyba miejscowej policji - kilku świetnie się prezentujących młodziaków z poważnymi
minami, przy jakimś pojeździe bez kół, wiszącym z ćwierć metra nad nawierzchnią.. Prezydent
zamienił z nimi kilka słów, po czym zwrócił się do nas:
- Wasz vulkański przyjaciel niestety zabłądził w nieznanym sobie miejscu. U nas nie jest tak
bezpiecznie, jak na to wygląda. Nasze stroje zapewniają nam ochronę przed locksi ale wasze nie.
- Co się stało? - spytał doktor McCoy, blednąc.
Jeden z mniemanych policjantów wyjął z pojazdu kilka przedmiotów : fazer, komunikator i strzępy
niebieskiego munduru, poplamione zieloną krwią.
- Tylko to zostało - oświadczył - Spłoszyliśmy dwie wielkie locksi, wiec to pewnie ich sprawka.
- Przykro mi - rzekł prezydent - Co roku ginie w ten sposób kilkunastu Legorian, mimo wszystkich
naszych zabezpieczeń. Nie ostrzegłem was, moja wina, ale nie przypuszczałem, że któryś z was
zechce wyjść na miasto bez konsultacji ze strażnikami. To była szalona lekkomyślność ze strony
waszego przyjaciela...
Miałem wrażenie, że doktor zaraz zemdleje, ale kapitan zmarszczył tylko czoło. Widziałem, że nasze
myśli biegną podobnym torem i chyba nawet w tym samym kierunku.
- Nam też jest przykro, ale rozumiemy, że to nie wasza wina - powiedział - Trudno, stało się.
Wracamy na statek.
Wyjął z kieszeni komunikator i dał sygnał transportu.

Wpis nr 128

- Jim, czyś ty...?! - wybuchnął doktor, gdy znaleźliśmy się już na pokładzie.
Kapitan powstrzymał go i zwrócił się do nas dwóch:
- Idźcie złożyć raport szefowej.
Wyszliśmy posłusznie, z tym, że posłałem Dave'a przodem, a sam oczywiście zawróciłem.
".... oni myślą, ze jesteśmy zbyt prymitywni, by odkryć podstęp - tłumaczył kapitan doktorowi - I
lepiej było, żeby nadal tak myśleli. Co byśmy tam zdziałali we czterech przeciw nim wszystkim?
Teraz możemy działać...
W tym momencie zauważył mnie i ściągnął brwi z niezadowoleniem.
- Niech pan nie podsłuchuje, sierżancie! Kto pana tego nauczył?!
- Kiedy za późno, już usłyszałem - odparłem - Ja też zorientowałem się, że to oszustwo, w dodatku
szyte grubymi nićmi. Co prawda, to gdyby jakieś bydlę zeżarło Spocka, to żal byłoby raczej
zwierzaka, boby się biedak otruł. Jednak nie wierzę, żeby nasz Pierwszy tak potulnie dał się zeżreć.
To absurd. Jak sobie teraz myślę o tym, że on miał jakieś złe przeczucia, to nasuwa mi się taka myśl:
skoro Legarianie są tak wysoko rozwinięci, to może uważają takich Vulkanów za podludzi? Wiecie,
co mam na myśli?
- Że go zamordowali? - spytał Bones z lękiem.
- Cholerę w bok! Nie robiliby wtedy takich hec, toż zorganizować komuś śmiertelny wypadek to małe
miki. Raczej go uwięzili. Być może ich prawo dopuszcza niewolnictwo ras "gorszych". Jak myślicie,
panowie, ile można dostać za lekko używanego Vulkanina?
- To nie jest śmieszne, sierżancie.
- Płakać nie ma co, kapitanie. Trzeba myśleć, jak ratować kompana, bo jeśli będziemy siedzieć i
biadolić, to on spędzi resztę życia w jakiejś kopalni.
- Dla pana wszystko jest proste, Andy. Tak to tak, nie to nie, czarne to czarne, białe to białe.
Tymczasem podpisany dopiero co traktat wiąże nam ręce. Oficjalnie nie możemy nic zrobić, rozumie
pan? Nic.
Kapitan zamyślił się. Wyraźnie kombinował, co zrobić z tym fantem. Wreszcie wyjął komunikator.
- Vida, pozwól do hali transportu. - rzucił.
Vida zjawiła się w olimpijskim tempie. Ta dziewczyna sprawia czasem wrażenie, jakby nie
potrzebowała zadnych urządzeń do teleportacji.
- Wyznacz czterech ludzi i czekaj wraz z nimi w hali - polecił jej kapitan - Musicie być gotowi w
kazdej chwili na wezwanie, choć może to być jutro lub nawet za tydzień. My wracamy na Legarię, ale
nie jest to tym razem misja oficjalna. Pod moją nieobecność będzie dowodził Scotty. Kamuflaż ma
być włączony przez cały czas. Do odwołania zarządzam ciszę w eterze.Legorianie muszą być
przekonani, że odlecieliśmy.
- Rozkaz. - odparła Vida zwięźle.
No i znów jesteśmy na Legarii. Musimy zdobyć tutejsze stroje, jeśli nie chcemy wpaśc na dzień
dobry. Nie mam pojęcia, jak namierzymy Spocka, ale ostatecznie nie ja tu jestem od myślenia. Moja
rzecz iść, gdzie każą, strzelać i kwita.

Wpis nr 129

Udało się nam świsnąć trzy komplety tutejszych ubrań. Wyglądamy jak Legarianie. Nie to jednak jest
najważniejsze - po dwudniowym śledztwie udało się nam dowiedzieć, co się stało z Pierwszym.
Wpadliśmy na jego trop przypadkiem. Mianowicie Łapiduch odkrył, że Lagarianie pasjonują się
wprost walkami gladiatorów - nie oni jedni w galaktyce, jak stwierdził kapitan ze złością. No, w tym
kontekście nic dziwnego, że napalili się tak na Spocka. Któż byłby lepszym rekrutem na arenę niż
Vulkanin? Nie bardzo jednak rozumiem, jak chcą go zmusić do podporządkowania się ich woli.
Tak czy inaczej, dalsze kroki skierowaliśmy do miejscowego amfiteatru. Nie przypominał w niczym
Coloseum ani ziemskich przybytków tego typu, jednak byl to amfiteatr. Kapitan wdał się w rozmowę
ze sprzataczami - jak wiadomo, sprzątacze zawsze wszystko wiedzą - a gdy wrócił, jego oczy płonęły
triumfem.
- Trafilismy - powiedział - Spock jest tutaj, zamknięty z innymi gladiatorami. Dziś wieczorem będzie
walczył.
- O ile zechce. - wtrąciłem.
- Zechce. O ile się zorientowałem, Legarianie mają jakiś system zmuszania gladiatorów do
posłuszeństwa. Nieważne. Na arenę trafia tu właściwie każdy skazaniec i, jak się domyślacie, nie ma
szans w starciu z wyszkolonym gladiatorem. Jeden z nas da się schwytać, pójdzie na arenę i uprzedzi
Spocka, żeby był gotów do ucieczki.
- Ja pójdę - zglosił się doktor - Lepiej go znam.
- Nie, ja pójdę - zaprotestowałem - Już raz skuł mi gębę, wiem, czego się po nim spodziewać.
- Ja jestem wyższy stopniem.
- Ale ja to lubię.
- Dość, to nie zawody - przerwał nam kapitan - Pójdzie Andy, bo on i tak ma opinię
niezdyscyplinowanego, a poza tym udowodnił nie raz, że potrafi się bić. Najchętniej poszedłbym
sam... ale nie mogę, przez ten traktat. Jestem tu oficjalnym przedstawicielem Federacji, nie mogę
łamać jej ustaleń.
Jasne, wiem, że najchętniej by poszedł sam! Ale inni też zasługują na trochę zabawy, czyż wszak tak?

Wpis nr 130

Czuję wszystkie gnaty. Niech to gęś, ale miałem pomysł. Co prawda, nie mogłem przewidzieć tego,
co mnie czeka.
Zgodnie z planem poszedłem pod pałac prezydencki i zrobiłem piekło. O, to to potrafi kazdy Polak!
Wiadomo, rozpierducha to nasza narodowa specjalność. Zanim mnie schwytali i zawlekli przed
oblicze prezydenta Tanga, urządziłem całkiem szpitalnie conajmniej czterech legoriańskich
strazników. A gdy mnie wreszcie postawili przed najwyższą władzą, z przyjemnością zauważyłem, że
facet jest zły.
- Czy Federacja nie potrafi dotrzymac traktatu nawet kilka dni? - spytał.
- Federacja nie ma tu nic do rzeczy - odparłem - zdezerterowałem z Enterprise i jestem tu na własną
rękę. Możecie sprawdzić, Enterprise jest już daleko stąd. Wszystkich mogliście oszukać, ale nie mnie.
Gdzie jest Spock? Tylko nie wmawiajcie mi znowu, że go coś zeżarło, bo was wyśmieję. Cała
klingońska armia nie zdołała go zeżreć, nie udałoby się to również waszym pieskom.
Prezydent uśmiechnął się krzywo
- Widzę, Ziemianinie, że jesteś mądrzejszy od swego kapitana - rzekł - Ale nie na wiele ci się to
przyda. Szukasz Vulkanina? Spotkasz się z nim więc. Dziś wieczorem. Zabrać go.
Świetnie, o to chodziło. Co prawda nigdy jeszcze nie byłem gladiatorem, ale Mr Spock, jak slyszałem,
ma w tymm niejaką wprawę, w razie czego podpowie mi to czy owo, tak myślałem, zamknięty w
bardzo przyjemnej celi.
Wieczorem przebrano mnie w strój niczym z sexshopu i zabrano do amfiteatru. Był pełniusieńki,
dosłownie po brzegi, co zauwazyłem od razu, gdy wypchnięto mnie na arenę. Potem zobaczyłem
Pierwszego. Stał na środku, w czymś, co z braku lepszego określenia można nazwać mundurem
rzymskiego legionisty i patrzył na mnie pustym wzrokiem. W prawej dłoni trzymał miecz, w lewej
okrągłą tarczę z wymalowanuym jakimś symbolem. Wciśnięto mi do rąk ten sam ekwipunek, po czym
zabrzmiał modulowany dźwięk. Był to sygnał rozpoczęcia walki.
Z trudem sparowałem pierwsze uderzenie, którego się właściwie nie spodziewałem.
- Odbiło panu do reszty?! - wrzasnąłem. Nie zareagował, a ja musiałem ratować się rozpaczliwą
robinsonadą w tył.
- Niech pan posłucha - próbowałem - Czy pan mnie wogóle poznaje? Do jasnej polędwicy, człowieku!
- (nie ma dla Spocka większej obelgi) - Pogięło cię?! Uspokój się wreszcie, bo jak dostaniesz w arbuz,
to się uszami nakryjesz!
-... albo i nie. - dokończyłem z rezygnacją, lądując plecami na piasku. Mr Spock, nawet niczym nie
uzbrojony, to zagrożenie publiczne nr 1, a tutaj miał w ręku pokaźnych rozmiarów majcher i
niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że nie boi się go użyć.
Chciałem wstać, ale ręka omsknęła mi sie po piasku i to starczyło, by Spock znalazł się tuz przy mnie
i wzniósł miecz.
- Żegnaj, piękny świecie. - przemknęło mi przez głowę. Zacisnąłem powieki, ale cios jakoś nie
następował. Ostrożnie uchyliłem powiek. Pierwszy patrzył na mnie tak, jakby coś zaczynało do niego
docierać.
- Sierżant Andy? - spytał po chwili z niedowierzaniem.
- Nie, frajer Andy, który nie wiedzieć po co próbuje ratować pana vulkański zadek - warknąłem ze
złością - Weź pan ode mnie ten szpikulec, do jasnej zmory!
Na arenę opadła jakaś ciemna kopuła, a jednocześnie pojawił się jakiś Legorianin z małym
urządzeniem w dłoni. Nacisnął jakiś guzik i zawołał rozkazująco:
- Jesteś po to, żeby służyć!
- Jestem po to, żeby służyć. - powtórzył Spock mechanicznie i światło w jego oczach zgasło. Potem
odwrócił się i wyszedł, pozostawiając mnie w kompletnym osłupieniu. Co oni mu zrobili? Wszczepili
układ zdalnego sterowania czy co?
Zamknięto mnie w koszarach gladiatorów. Chyba posłużę jako atrakcja podczas następnego
programu. Chrześcijanie dla lwów!

Wpis nr 131

Dla byłego absolwenta poprawczaka sporządzenie wytrycha z byle czego to małe piwo. Poczekałem,
aż zapadnie głucha noc, po czym otworzyłem drzwi mojej celi i wylazłem jakby nigdy nic. Jeśli ci
Legorianie nawet i są tacy zaawansowani, to po zamkach w drzwiach cel nie można tego poznać.
Połaziłem po koszarach tędy i owędy, aż trafiłem na celę, w której siedział nasz Pierwszy, oparty
plecami o ścianę, w stanie kompletnej apatii..
- Co oni ci zrobili, stary draniu - mruknąłem, otwierając drzwi - Ale nic to, uszy do góry, przybywa
kawaleria.
Mr Spock otworzył oczy i spojrzał na mnie.
- Sierżancie - odezwał się po chwili - czy naprawdę pan myślał, że tak łatwo opanować mój umysł?
Cały czas byłem równie przytomny jak pan... choć nieco bardziej zrównoważony, co jest niewielką
sztuką.
No tak, bez wątpienia dużo mu nie zaszkodzili.Tak samo cierpki jak zwykle.
- Gladiatorom podaje się narkotyk, dobrany do profilu rasy - kontynuował - Nikt tu nie wie, że jestem
półczłowiekiem, bo kapitan tego nie powiedział, a ja się tym nie chwalę. Prawdę mówiąc, nie ma
czym. Podano mi narkotyk, ale zdołałem opanować jego działanie.
- No dobra, dość przechwałek, kochany Pierwszy - warknąłem, bo nikt nie lubi, żeby robić z niego
głupca, a Mr Spock robi mi to raz po raz - Musimy stąd wiać... uciekać znaczy się.
Pokręcił głową przecząco i prawie się uśmiechnął. Po raz pierwszy zauważyłem, że nie jest może taki
paskudny, jak mi się wydawało. Gdyby nauczył się uśmiechać, mógłby być nawet przystojny. Laski
czują to widocznie przez skórę, my musimy się dowiadywać.
- Niech pan raz będzie logiczny, Andy - poprosił - Przecież nie dla zabawy pozwoliłem się porwać,
pobić i narkotyzować. Nawet ja znam lepsze formy rozrywki.Nie zrobiłem tego po to, by ot tak uciec.
- A więc?
- Tu jest dwóch moich rodaków. Oprócz nich Andorianie, Romulanie i Klingoni. Nie wszyscy są
przyjaźni, ale mam zamiar ich stąd zabrać.
- A ja mam do pana anielską cierpliwość... Jak niby mamy to zrobić? Jest nas tu w sumie czterech i nie
znamy terenu.
- Wszystko przewidziałem. Skoro jest pan taki zręczny w sztuce operowania wytrychem, to proszę za
mną. Ja znajdę strażnika z urządzeniem kontrolnym, a pan pootwiera cele - co powiedziawszy Mr
Spock wstał i ruszył przodem.
- A jak nas złapią, to zagrają naszymi głowami w koszykówkę. - mruknąłem, ale podążyłem za nim
bez sprzeciwu. W końcu, wiadomo, każdy rozkaz należy wykonać, żeby tam nawet nie wiem co. No i
sam się w to wpakowałem. Tyle, że do głowy mi nie przyszło, że będę się tu bawił w ucznia
Spartakusa!

Wpis nr 132

Powiem tylko tyle - gdyby nie Vida, to nie wiem, czy by nas ukrzyżowali, ale rozwaliliby na pewno.
Kapitan, gdy zobaczył, że zamiast nas dwóch ma konwojowac trzydziestu pieciu otumanionych
narkotykami gladiatorów, w dodatku z ras absolutnie ze sobą nie sympatyzujących, miał ochote
porządnie nas skląć, ale chyba nie wiedział, jak. Mogłem podrzucić mu parę słów, ale taktownie
zmilczałem.Jakoś przełknął to wszystko - już dawno zauważyłem, że przyjaźń ze Spockiem jest dla
niego zbyt ważna, żeby odmówił mu czegokolwiek (jak to dobrze, że Vulkanie nie mają skłonnosci
homoseksualnych, bo mogłoby to byc dwuznaczne). Jednak pościg sił legorianskich niemal nas
dopadł, i tylko błyskawiczna reakcja Vidy i jej oddziału ocaliła nasze pupska.
- Całuję rączki pięknej komandoski.- powiedziałem, gdy znaleźliśmy się na pokładzie i rzeczywiście
to zrobiłem. Wymierzyła mi taki policzek, że az klasnęło.
- Za co? - jęknąłem.
- Już ty dobrze wiesz, za co. - odpowiedziała, ale, rzecz osobliwa, nie wyglądała na niezadowoloną.
Jednak laski są nie do pojęcia.
Gladiatorzy, gdy znaleźli się na naszym statku, musieli zostać od razu rozdzieleni do osobnych
kwater, gdyż ich rasy nie sympatyzują ze sobą ani na tyci, a my nie chcieliśmy bójki na pokładzie.
Póki co, Mr Spock mógł ich uspokoić sygnałem z pilota i słowami:
- Istniejecie, żeby służyć.
ale tylko patrzeć, jak narkotyki przestaną działać, a wtedy może dojść do maleńkich scysji. Romulanie
nie znoszą Andorian, Andorianie Klingonów, a wszyscy razem Vulkanów. Ci zresztą już dochodzą do
siebie. Są zdaje się silniejsi od reszty. Obaj są oczywiście w tym typie, co nasz Pierwszy, ale
jasnowłosi i bardziej umięśnieni, a jeśli nawet taki szkieletor jak Spock mógłby sprać na dzień dobry
całą federację zapaśniczą, to już nie wiem, co oni potrafią. I wolę się nie dowiadywać.
Wysadzimy ich wszystkich w najbliższej neutralnej bazie. Niech wracają do domów. No a my
polecimy sobie, oczywiście, dalej.

Wpis nr 133

Vida co dzień po przebudzeniu uprawia jogging przez wszystkie pokłady. Przyłączam się do niej,
kiedy mogę, wielu innych też, choć ona zawsze obejmuje prowadzenie. I nic dziwnego. Ma takie
długie nogi, że i fortepian by objęła.
- Z waszą kondycją nie jest tak dobrze, jak powinno być - mawia - Musicie dbać o siebie, inaczej
stracicie sprawność, czytaj przydatność.
Zaraziła swym entuzjazmem wszystkich z wyjątkiem Pierwszego (no oczywiście) i Lilo.
- Wybacz, Vida, ale ja jestem archiwistką - powiedziała - Nie biorę udziału w misjach, jedynie
prowadzę kroniki i gromadzę dane. Nie muszę być okazem siły i zręczności.
Vida próbowała ją przekonać, ale bezskutecznie. Lilo jest delikatna i łatwo się męczy, ale jej mała
główka działa niczym elektroniczna encyklopedia - w kazdej chwili może podać kazdą wiadomość,
która dotyczy statku, dowolnego członka załogi lub szczegółu podróży. Podobno przeszła
specjalistyczne warunkowanie, by jej mózg był do tego zdolny. Oprócz tego jest czujnikiem, jak już
pisałem, czyli że jest ważna nie ze względu na jej ciało - w samej rzeczy ładniutkie.
Nasi przypadkowi goście są już w bazie neutralnej. Przez te parę dni nie sprawiali kłopotów. Co mnie
dziwiło, to to, że obaj Vulkani - Scatro i Salvik - nie okazali Spockowi najmniejszej wdzięczności.
Wyglądali tak, jakby czuli się jakos zbrukani tym, że ocalił ich półZiemian i jego ziemscy kumple.
Inni byli bardziej wylewni, szczególnie Andorianie, przypominający tyleż ludzi, co białe mrówki wagi
ok 90 kg kazda. Gdy otrzeźwieli z narkotykowego zamroczenia i zrozumieli, że są wolni, przyszli
nam podziękować. Klingoni i Romulanie zrobili to również, choć raczej półgębkiem i niechętnie.
Vulkanie milczeli, izolując się od wszystkich, nawet od Spocka.
- My nie odczuwany potrzeby werbalnego wyrażania wdzięczności za rzeczy oczywiste. - powiedział
mi Spock ze swą zwykłą oziębłością, gdy zahaczyłem go na ten temat. Oczywiste, patrzcie ino!
Nadstawialiśmy łby za każdego z nich, jakby to był nasz brat albo swat, a oni uważają to za oczywiste
i kropka. Coraz mniej podobają mi się Vulkanie.

Wpis nr 133

Jadłem dziś obiad z Vidą. Lilo źle się czuła i została w swej kabinie.
- Niepokoi mnie ta mała - powiedziała Vida miedzy jednym kesem a drugim - Wygląda na chorowitą i
najwyraźniej coś jej dokucza.
W zamyśleniu upiłem łyk zupy, przypominającej kalafiorową z pomidorami - nie wiem, może
koncentrat zawierał te warzywa.
- Dokucza jej pierwszy oficer - mruknąłem - Jest beznadziejnie zakochana w tej mumii. A on, jak to
on, nawet chyba nie wie, o co jej chodzi. Vida, jestes przecież kobitka, powiedz, co ten Spock ma
takiego w sobie, że na jego widok każdej lasce w galaktyce spadają majty?
Vida roześmiała się na te słowa. Tylko ona jedna lubi mój slang, innych on drażni, ale ja nie mam
zamiaru się go wyzbywać. To jedyne, co zostało mi z utraconego świata.
- To dość łatwo wyjaśnić - rzekła - Jego sposób bycia, jego głos można okreslić jednym prostym
słowem: kojące. To działa na większość kobiet, bo pragną właśnie tego. Ukojenia, braku wszelkiej
gwałtowności. Mnie plunąć na coś takiego, Andy. Jestem wojowniczką, potrzebuję silnych podniet i
Mr Spock może mi co najwyżej działać na nerwy tym swoim chłodnym wyrachowaniem. Ja nie
jestem Lilo ani Christie Chapel.
- Stanowczo nie. - zgodziłem się z nią, bo też to prawda. Vida jest inna niż one - twarda, silna,
wojownicza, a jednocześnie mimo to bardzo dziewczęca. Nawet ostrzyżone na jeża włosy nie mogą
tego zmienić, skoro ma tak piękne oczy, klasyczną linię szyi i drobne, kształtne uszka. Chętnie bym z
nią... ale jeśli to powiem, połamie mi łapy.

Wpis nr 134

To, co się stało... Trudno mi o tym pisać, ale spróbuję wziąć się w garść.
Nie wiem, skąd wziął się klingoński statek w tym kwadrancie, a co gorsza, nikt tego nie wie. Dość, ze
zostaliśmy ostrzelani torpedami o dużej mocy, i to nim zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak.
Torpedy zdruzgotaly część piątego pokładu i uszkodziły dwa inne. Walka trwała ponad cztery
godziny, nim udało się nam wbić tamtym cały ładunek z fazerowych dział pod główny kadłub i
zmusić ich do wycofania.
Dopiero, gdy byliśmy już pewni, że nic nam nie grozi, mogliśmy przystąpić do oceniania i usuwania
szkód. Odgruzowywałem właśnie wraz z innymi korytarz, gdy zjawił się kapitan. był ranny w ramię i
lewy bok - na mostku trzasnął pulpit i kapitan oberwał odłamkami, nic groźnego.
- Nie widział pan Spocka? - spytał, przystając obok mnie.
- Nie było go na mostku? - spytałem głupio, ale nie mieściło mi się w głowie, żeby w takiej sytuacji
pierwszy oficer opuścił swe stanowisko. To było do niego niepodobne.
- Był w bibliotece z Lilo, gdy to się stało. - doniosła jadowicie Chrisie.
Momentalnie spociłem się jak mysz w połogu. Siostra Chapel o tym nie wiedziała, ale ja już tak -
biblioteka poszła w strzępy przy pierwszym ataku. Następne nie miały już tej mocy, choć też narobiły
szkody, że nie daj Boże, ale ten pierwszy był najgorszy.
- Musimy tam dotrzeć. - powiedział Scotty, kierujący akcją. Jego czoło również pokryły kropelki
potu. Musielismy dotrzeć do wszystkich, którzy mogli ucierpieć w wyniku ostrzału, ale ja byłem
zdolny myśleć tylko o niej, o mojej najdroższej Lilo, uwięzionej w zniszczonej bibliotece. Kopałem
jak szalony, nie czując ani zmęczenia, ani bólu poranionych rąk.
Po godzinie ciężkiej pracy oczyściliśmy wreszcie korytarz i dotarliśmy do zawalonego
pomieszczenia. Kopiąc wytrwale w zwałach potrzaskanych szczątków odkryliśmy ich wreszcie w
najdalszym kącie. Spock obejmował Lilo, wciąż próbując oslonić ją własnym ciałem przed
niebezpieczeństwem. Chyba nie wiedział, że mała Hawajka już nie żyje, i to od dawna - odłupany,
ostry jak brzytwa, wąski odłamek drewnopodobnego tworzywa utkwił jej tuż pod obojczykiem,
uszkadzając tętnicę i powodując śmierć z wykrwawienia w przeciągu, bo ja wiem? pięciu minut?
Na pierwszy rzut oka wyglądało, że i Spockowi niewiele się już należy. Stracił dużo swej zielonej
krwi, miał rozbitą głowę, a mimo to obawialiśmy się, że trzeba będzie połamać mu ręce, żeby puścił
ciało Lilo. Na szczęście obyło się bez tego. Silna, vulkańska natura okazała się nie do pobicia -
obrażenia, które zabiłyby każdego na świecie człowieka, naszego Pierwszego tylko kontuzjowały.
Przenieśliśmy go do ambulatorium, jak równiez ciało Lilo, bo ktoś przecież musiał wystawić akt
zgonu. . Doktor McCoy zajął się Spockiem, a my zabraliśmy się do dalszej pracy. Trzeba ją było
wykonać, nawet gdyby ktoś szalał z rozpaczy.
Dziwnym trafem tylko Lilo zginęła w tym ostrzale. Było dużo zniszczeń, wielu rannych, ale jedynie
moja mała przyjaciółka nas opuściła. Czuję ból, taki ból, jakby wyrywano mi serce. Dlaczego właśnie
ona?

Wpis nr 136

Staliśmy obaj przy trumnie, do której złożono ciało Lilo. Przepełniał mnie smutek i otępienie, z
którego nie umiałem się otrząsnąć. Tragiczna ironia, że tylko to jedno mogło łączyć mnie z tym, kto
stał koło mnie - z pierwszym oficerem. Bardziej niż kiedykolwiek czułem, że nie mogę mieć z nim nic
wspólnego, jedynie ten żal, który przepełniał teraz i jego zimne serce.
- Nie powiedziałem jej. - szepnął wreszcie, nie patrząc na mnie.
- O czym? Że czuje pan coś do niej, coś, co jest dla pana powodem wstydu? - spytałem.
- Nic pan nie rozumie. - odpowiedział.
- Przeciwnie, rozumiem, i to bardzo wiele. Było poniżej pana pieprzonej godności powiedzieć "Zależy
mi na tobie, Lilo"? Tak wiele kosztowałoby pana kilka miłych słów, parę pocałunków za zamkniętymi
drzwiami? Oboje byście na tym zyskali.
Milczał, nie odrywając oczu od trumny.
- A wogóle, to niepotrzebnie mówię cokolwiek, bo pan i tak jest już dostatecznie ukarany - mówiłem,
czerpiąc jakąś dziką satysfakcję z wbijania noża coraz głębiej - Do końca życia pan o niej nie
zapomni, bo ona jedyna była gotowa kochać pana takim, jaki pan jest, miłością pokorną i uległą,
godzącą się na wszystko. Powinienem się cieszyć, bo widzę wreszcie, po raz pierwszy i chyba ostatni,
jak pan cierpi, naprawdę cierpi... ale cena tego jest zbyt wysoka.
Mr Spock odwrócił się od szyby. Jego ściągnięta twarz była zmieniona nie do poznania i w innych
okolicznościach chyba bym mu współczuł, ale teraz, gdybym mógł jeszcze przysporzyć mu
cierpienia, pewnie bym to zrobił.
Do sali weszła Vida. Jak wszyscy na pokładzie, tak i ona miała czarną opaskę na ramieniu, oczy
podpuchniete, a choć znała Lilo najkrócej z nas, nie ukrywała wzburzenia i rozpaczy.
- Wyjdź stąd, Vulkaninie. - wycedziła przez zęby, patrząc na Spocka.
Spojrzał na nią ze zdumieniem. Podeszła bliżej i chwyciła go pełną garścią za bluzę na piersi.
- Nie jesteś człowiekiem, więc nie udawaj, że masz jakieś uczucia - mówiła powoli i dobitnie, z
nienawiścią w głosie - Wy, Vulkanie, pogardzacie ludźmi, gdyż my mamy emocje i nie boimy się ich
wyrażać, ale jesteście przy tym jak ślepcy, którzy gardzą tęczą, gdyż ujrzeć jej nie mogą. Idź do
siebie, spiczastouchy, i pomedytuj, to ci lepiej pasuje niż stanie tu i udawanie, że coś czujesz.
Opłakiwanie ludzi pozostaw ludziom.
Mr Spock nie odpowiedział na te obelgi. Odsunął łagodnie Vidę na bok i wyszedł.
- Przesadziłaś. - powiedziałem, nieco wbrew sobie, bo zgadzałem się z każdym słowem.
Vida otarła podejrzanie wilgotne oczy i dotknęła palcami plastikowego wieka trumny. Czułem, że
chce coś powiedzieć, ale nie ponaglałem jej.
- Kiedy miałam pięć lat, moja rodzina przeniosła się na Vulcan - zaczęła wreszcie - Ojciec dostał
propozycję objęcia posady ochroniarza w faktorii handlowej Ziemi, na sześcioletnim kontrakcie.
Musiał ją przyjąć, gdyż byliśmy biedni, bez wykształcenia, a obiecano mu że dostaniemy własny dom
i możliwość dobrej pracy po powrocie. Byłam jedynym ludzkim dzieckiem w tym mieście, musiałam
zatem pójść do vulkańskiej szkoły, gdy tylko opanowałam ich język. Nie wiedziałam, co mnie czeka.
Byłam niczym czarne dziecko w szkole dla białych w XIXtym wieku. Nauczyciele ignorowali mnie i
stawiali mi gorsze oceny niż innym. Mali Vulkanie dręczyli mnie bez przerwy, okazując na każdym
kroku, że jestem od nich gorsza. Nie mogłam dorównać im w walce na pięści, a zresztą oni nie chcieli
mnie bić, to było poniżej ich godności, najwyżej więc bywałam przewracana, upokarzana i
zostawiana na ziemi. Żaden mnie nigdy nie uderzył. Ale słowa i traktowanie bolały gorzej niż razy.
Sześć lat, Andy. Sześć lat piekła. Kiedy wróciliśmy na Ziemię, czułam, że jestem w Raju i czułabym
to nawet, gdybyśmy zamieszkali na ulicy. Dostaliśmy dom, który nam obiecano, stałe zatrudnienie dla
rodziców, dla mnie dobrą szkołę... ale to ja zapłaciłam za to najwyższą cenę. Od tej pory nienawidzę
Vulkanów.
Nie wiedziałem, co na to powiedzieć. Objąłem ją i przytuliłem do ramienia jej ostrzyżoną głowę, a
wtedy rozkleiła się i dłuższą chwilę nie mogła się uspokoić. Rozumiem ją. Och, jak dobrze rozumiem.

Wpis nr 137

Zatrzymaliśmy się w najbliższej bazie remontowej. Enterprise wymaga poważniejszych napraw, niż
zdołalibyśmy przeprowadzić we własnym zakresie. Nadal nie ustalono tożsamości klingońskiej
zalogi, która nas zaatakowała - wygląda na to, że trudno będzie odkryć, kim dokładnie byli i czemu
nas zaatakowali. Życie na pokładzie wraca powoli do codziennej nienormalności.
Mr Spock zamknął się w sobie jak ostryga. Jest z nim gorzej niż kiedykolwiek, czlowiek ma wrażenie,
że rozmawia z automatem. Nawet kapitan Kirk nie może do niego dotrzeć, co bardzo chłopa martwi,
bo w odróżnieniu od swego Pierwszego jest cholernie uczuciowy.
- Zostaw go - powiedział Łapiduch - Sam musi to wszystko przetrawić. Nie daj po sobie poznać, ze
posądzasz go o ludzkie uczucia, bo jak się obrazi, to wogóle przestanie się z nami kolegować. A
wtedy z kim będę sie kłócił?
- Może ze mną? - podrzuciłem, choć tak naprawdę nie bylo mi wcale do żartów.
- Wykluczone. Połowy z tego, co pan mówi, gdy jest pan zły, nie sposób zrozumieć.
Poczęstował nas brandy. Tak naprawdę wszyscy trzej byliśmy zmartwieni, bo przez Spocka atmosfera
nie tylko na mostku, a na całym pokładzie była nie do wytrzymania. Posiada on umiejętność
stworzenia nastroju, że nie daj Boże, choć chyba nie zdaje sobie z tego sprawy.
- Żebym tak zdołał nakłonić go do zwierzeń... - westchnął kapitan.
- Zapomnij - poradził mu doktor - Tego nikt nie dokona.
- To dobre dla lasek - poparłem go - Faceci się nie zwierzają, chyba z ilości zaliczonych towarów.
Może by tak... skopolamina? Doktorze, ile tego specjału trzeba by na Vulkanina?
- Nie wiem, czy wogóle by podziałała. Zostawmy Spocka w spokoju. Naruszę tajemnicę lekarską, ale
powiem wam, że on po prostu czuje się winny. Wiecie, co powiedział, gdy udało mi się doprowadzić
go do przytomności? "Mogłem ją uratować, wiem, że mogłem."
- Nie mógł - zaprotestowałem, napiwszy się łapczywie - Widział pan, ile tam było krwi? I tej zielonej,
i tej czerwonej. Nikt nie zdołałby w tych warunkach jej pomóc. Spock ma kompleks Supermana. Jak
coś się nie uda, od razu bierze całą winę na siebie i gotów się powiesić.
- Vulkanie nie uznają samobójstwa.
- Aha, chyba że cudzymi rękami. Wiecie panowie, co myślę? Że to chory gatunek, ci Vulkanie.
Pierwszego ratuje chyba tylko to, że ma ludzkie geny.
Mimo tych deklaracji chciałbym jakoś pomóc temu nieszczęsnemu skurczybykowi. Cały gniew mi
przeszedł, został smutek, a z tym człowiek nie pragnie już zemsty. Zresztą, czy Spock tego chce czy
nie, pozostanę jego przyjacielem, nawet jeśli będzie to przyjaźń jednostronna. Zrobię to ze względu na
Lilo. Wiem, że ona by tego chciała. To wszystko, co mogę jeszcze dla niej zrobić.
- Napijmy się. - zaproponował kapitan, dolewając nam wszystkim brandy.
- No to wznieśmy toast - powiedział doktor McCoy - Za Lilo, najpiękniejszą z archiwistek, i za nas,
którzy nigdy jej nie zapomnimy.

Wpis nr 138

Remont idzie pełną parą. Nie bardzo mam teraz co robić, zszedłem więc do bazy, żeby się trochę
poszwendać. Nie przypuszczałem nigdy, że człowiek może co prawda sięgnąć gwiazd, ale mimo to się
nie zmieni. W bazie akurat odbywał się mecz miedzy reprezentacjami dwóch stacji orbitalnych. Mają
tam stadion nie gorszy niż nasza świętej pamięci Legia, z trybunami na dziesięć tysięcy widzów (baza
jest ogromna). Barwnie ubrani i pomalowani kibice napierw dopingowali swoich zawodników, a
potem sami wzięli się za łby i nie przepuścili nawet sędziemu. Ze zwykłym swoim szczęściem
musiałem trafić w środek zawieruchy i aresztowały mnie służby porządkowe. Dopiero, gdy
wylegitymowali mnie, potwierdzili tożsamość i przesłuchali, mogłem opuścić komisariat. Przez
chwilę poczułem się jak w domu.
Baza Chefren 6 zbudowana jest z wielkim rozmachem, superextranowoczesna. Ale żarcia, w moim
rozumieniu, tu równiez ani na lekarstwo. Co ja bym dał za kurczaka z grilla! Za to piwo mają tu,
paluszki lizać i nawet coś w rodzaju chipsów też udało mi się do tego dostać. Mimo to nie było mi
szczególnie wesoło. Wypiłem jeden kufel, potem drugi... a potem i dziesiąty także. Wreszcie dwaj
chłopcy z ochrony musieli mnie odstawić na Enterprise, bo zalałem się na cacy. Piwo było mocne jak
diabli, a ja stosowałem starą taktykę, wedle której "na frasunek dobry trunek".
- Szopen gdyby jeszcze żył, toby pił. - oświadczyłem już na pokładzie kapitanowi, który zjawił się,
żeby osobiście zmyć mi głowę.
Machnął na mnie ręką.

Wpis nr 139

Znowu w drodze. Czuję się jak jaki Cygan, bo tylko "w trasie" jest mi względnie dobrze. Gdy mamy
postój, czuję niepokój, jakbym miał mrowisko w gaciach. Tym razem kierujemy się do kwadrantu
Jota - cokolwiek to znaczy. Na wszystkich pokładach spokój, praca wre w laboratoriach, dział
sportowy szykuje się do międzypokładowych rozgrywek, nawet Mr Spock jakby odmłodniał. Ileż on
ma lat?
- Koło czterdziestki. - poinformował mnie Baz.
No to jak na Vulkanina szczenię z niego. Mogą dożyć bodajże 300 lat, czy coś koło tego, a na
emeryturę nie puszczają wcześniej, jak przed ukończeniem 103 roku życia. Żyją więc długo, ale po
co, to tylko Bóg raczy wiedzieć.
Zawody sportowe wciągnęły wszystkich, mnie też. Zapisałem się do pięcioboju. Vida startuje w
kategorii wolnej walki, a Marvin i Christie w deblu mieszanym. Ostatnio zbliżyli się ze sobą, tak
jakby utrata rywalki do łask Spocka sprawiła, że siostra Chapel przestała interesować się naszym
Vulkaninem. Zachowuje się tak, jakby miała do niego żal za to, że przeżył. Marvin zaś był pod ręką.
Przystojny chłopak, niezmiernie miły, dobrze wychowany, to i w końcu dopiął swego. Jego szczęście.
Trenuję z zapałem. Pewnie nie zajadę wysoko w punktacji, pokład Enterprise roi się przecież od
mistrzów różnych dyscyplin, ale przynajmniej trochę się zabawię. Śmierć Lilo tkwi we mnie jak
zadra. Muszę wziąć się mocno w garść, bo przecież życie toczy się dalej, a ja jestem żołnierzem.
Wpis nr 140

Z powodu gwiezdnej rachuby czasu cały kalendarz mi się pokręcił i nawet nie wiedziałem, że
nadeszła Wielkanoc. Gwiazdka nam przepadła czy jej nie zauważyliśmy? nie mogę się teraz
dorachować. Prawdę mówiąc, to na pokładzie takich statków jak Enterprise czas wyprawia, co tylko
chce. A może przestali już świętować Boże Narodzenie? ciekawe, co na to Watykan.
W kazdym razie obchody Wielkanocy też są jakieś nietypowe. Polegają po prostu na urządzeniu
wielkiej zabawy z tańcami, śpiewami i mnóstwem gier. Co mnie najbardziej ucieszyło, to to, że
kuchnia przygotowała nieprawdopodobne ilości kruszonu z venuviańskich cytryn, altairskich malin i
syriańskiego ginu. Piłem właśnie drugą szklankę tego specjału (pyszota!), gdy przy stole pojawił się
kapitan z doktorem.
- Pierwszy nie przyjdzie? - spytałem, nalewając im szczodrą ręką kruszonu.
Doktor McCoy wzruszył ramionami, a kapitan tylko westchnął.
- Powiedział "Wiem, gdzie mnie nie chcą." i zamknął się u siebie - wyznał po chwili - Wmówił sobie,
że cała załoga obwinia go o śmierć Lilo. Ja się poddaję, Andy. Może panu uda się do niego jakoś
dotrzeć?
- Mnie? Dlaczego akurat mnie?
- Bo pan ma takie niekonwencjonalne podejście do jego problemów.
- To on jest tu problemem - oświadczyłem, wychyliwszy dla animuszu jeszcze jedną szklankę -
Problemem, utrapieniem i jednym wielkim kłopotem. Ale nie bój żaby, szefie, przywlokę go tu
choćby za kark.
Byłem trochę zły, przyznaję, a dotarłszy do kwatery zeźliłem się jeszcze bardziej, bo zawarty w
kruszonie gin właśnie zaczął mnie przyjemnie rozgrzewać i wolałbym wywijać po dźwięki muzyki z
jakąś załogantką niz dyskutować żywym komputerem.
- Panie oficerze, czekają na pana z zabawą. - powiedziałem, stając w drzwiach niczym Marlena
Dietrich.
- Nie wierzę, że ktokolwiek tam na mnie czeka. - odparł Spock, nawet nie podnosząc glowy.
Medytował na leżąco, a bardzo nie lubi, żeby mu w tym przeszkadzać. Tym lepiej.
- A właśnie, że czeka, panie Wątpię Niedowiarski - warknąłem - Ludzie pana lubią, zależy im na
panu, proszę mnie nie pytać, dlaczego. Robi im pan przykrość, izolując się od nich całymi
tygodniami. Może więc przestanie pan się wreszcie użalać nad sobą. No, po raz ostatni powtarzam,
wyłaź pan z tej kanciapy, pókim dobry i jazda na zabawę.
- Nie - odrzekł krótko i zrozumiale.
- Słuchaj no, Apollinie od Picassa - zacząłem już dostawać rozpędziochy - Jeśli w jednej minucie nie
podniesie pan swoich zwłok z tego wyra, to ja...
- To niby co pan? - spytał. Dobra nasza. Jak już dał się wciągnąć do słownej przepychanki, to cała
prowokacja mogła się udać.
- To ja przestanę być uprzejmy i jak się zacznę wyrażać, to dopiero będzie pan tu miał prawdziwy
odjazd na maksa! będzie pan musiał zmienić ksywkę na Jasiu Zwiędłe Ucho! Wstaje pan czy nie?
- A jak nie?
Tu nie wytrzymałem i puściłem pod jego adresem niedużą, ale starannie dopracowaną "wiązankę", w
której dałem wyraz swoim życzeniom co do przyszłych losów Spocka i wyraziłem niezmiernie
krzywdzące domniemania, tyczące jego prowadzenia się w okresie pon farr i poza nim.
- A teraz wstanie pan, pójdzie do świetlicy i będzie się pan bawił jak inni, inaczej zawlokę tam pana
siłą, choćbym miał przedtem użyć na panu służbowego fazera. - dokończyłem groźnie i oparłem się o
ścianę, bo od samego gadania poczułem się zmachany.
Moje klątwy najwyraźniej jakby go rozbawiły - zawsze bawi go, gdy zaczynam przeklinać, choć robi
co może, żeby to ukryć.
- I czemu panu tak na tym zależy, sierżancie? - spytał, siadając wreszcie, co już było sukcesem.
Zadumałem się. Faktycznie, czemu?
- Jesteśmy przyjaciółmi, nie? - rzekłem wreszcie niepewnie - Złączeni na śmierć i życie wspólną
wielką sprawą. A przyjaciół poznajemy, gdy jest nam źle na świecie. Niech pan przestanie się
zadręczać. Zrobił pan wszystko co mógł, ale oprócz chłodnej logiki na świecie istnieje coś, co określa
się jako karma. Przeznaczenie, innymi słowy. Nie mógł pan uratować Lilo. Wszyscy chcielibyśmy,
żeby tu z nami była, ale los postanowił inaczej, a my musimy się z tym pogodzić, bo na tym polega
życie. No, chodźmy już. Przecież, gdy się upiję, będę potrzebował kogoś, kto palnie mi dobre kazanie.
Prawie nie wierzyłem swym oczom, gdy wstał. A jednak... jednak...
Zabawa była udana. Naprawdę, bardzo udana.

Wpis nr 141

Lecimy teraz przez "czystą próżnię", czyli jakby korytarzem, w którym nie grozi nam żaden atak. W
związku z tym zaczęliśmy wreszcie zawody i miałem okazję przekonac się, jak dobrzy są ludzie z
obecnych czasów. Podobno to kwestia odżywiania - to, co oni jedzą, jest pozbawione składników,
które zatruwały nasze dwudziestowieczne ciała. Nie wiem, czy tak jest w istocie, ale fakt, że nie
mogę tu nawet pomarzyć o zwycięstwie, choć w swoich czasach, w swojej jednostce byłem mistrzem.
Jednak już sam udział w tych rozgrywkach jest czymś wspaniałym. O tak.
Mr Spock doszedł do siebie po wykładzie, jaki mu zrobiłem, a w każdym razie nie zachowuje się już
jak ktoś, kto ma wokół samych wrogów. To dobrze, bo było to bardzo męczące dla nas wszystkich,
szczególnie dla jego asystentów z działu naukowego - ci to użyli z nim jak pies w studni. Przywykli
już do tego, że facet jest mocno dziwaczny, ale to, co się wyprawiało ostatnio, było ponad ich
wytrzymałość.
Vida zgodziła się, żebym jadał przy jej stoliku, choć ona jest porucznikiem, a ja tylko sierżantem.
Tutaj wogóle te sprawy mają nieco mniejsze znaczenie, w kazdym razie na codzień. Raz kozie śmierć,
może być z niej niezła kumpela. Jak się sama wyraziła, możemy się zakolegować, skoro spuściła mi
łomot na macie, a ja się o to nie obraziłem. Wiem, że większość facetów nie umiałaby tego strawić,
ale ja byłem tak długo tresowany przez moje siostry, że nie przyjąłem tego szczególnie źle. Po prostu
Vida jest w te klocki debeściara i trzeba to sobie jasno powiedzieć. A powiedziawszy sobie, pogodzić
się z tym, no i zbyte.

Wpis nr 142

Rozwaliłem sobie rękę o zbity talerz i musiałem udać się do ambulatorium. Siostra Chapel założyła
mi opatrunek i poprosiła, żebym przekazał Marvinowi, że ona dziś nie może.
- Spasowała już pani z prób oczarowania Spocka? - spytałem trochę złośliwie, bo ta sprawa nie
dawała mi jednak spokoju.
- Po co robić sobie daremne nadzieje - mruknęła niechętnie - Już Lilo zyskała więcej niż ja.
Przynajmniej umarła w jego ramionach. Mnie nie udało się nawet do niego zbliżyć. Mam dość,
rezygnuję. Niech się żeni z kim chce, choćby z jaką diablicą.
- Kochana Christie, małżeństwa między tak bliskimi krewnymi sa zakazane przez prawo. -
stwierdziłem, pocałowałem ją w policzek i wyszedłem.
Swoją droga to ja nigdy nie zrozumiem kobiet. Christie najwyraźniej zazdrości biednej Lilo jej
niewesołego losu - no to to już jest zupełnie nie w porzo.
Jutro mamy przyjąć na pokład ambasadorów nowej w Federacji planety, Oviganu. Widziałem zdjęcia i
dostałem zeza. Ovigańczycy są z grubsza człekokształtni, ale mają zdublowane ręce, trzecie oko na
czole, a zamiast włosów skórzany płat, pokrywający głowy i szyje aż do karku. Podobno jest to rasa
wyjątkowo uprzejma, wesoła i nie znosząca awantur. No jakieś zalety muszą mieć, a urodą raczej nie
grzeszą.

Wpis nr 143

Jako pracownik transportu byłem przy tym, gdy delegacja Oviganu wparowała na pokład Enterprise.
Weseli to oni rzeczywiście są, w mordę misia! Cały czas uśmiechnięci, wylewni, pełni pozytywnych
emocji. Przywitali się z nami tak radośnie, jakby czekali na to spotkanie od początku świata i zarazili
wszystkich swym optymizmem... naturalnie, z jednym zrozumiałym wyjątkiem.
- Co dolega pierwszemu oficerowi? - spytała mnie jedna z delegatek, wskazując trojgiem oczu na
rozmawiającego z kapitanem Spocka - Spotkało go coś złego?
Obejrzałem się na Pierwszego. Wyglądał tak samo, jak zwykle.
- Nie, kochana, on już taki od urodzenia. - wytłumaczyłem damie możliwie przystępnie.
Delegatka załamała ręce, a że ma ich cztery, wygłądało to widowiskowo
- Trzeba coś z tym zrobić, przecież on jest nieszczęśliwy! - zawołała.
Nim zdołałem ją powstrzymać, podbiegła do Spocka i położyła mu jedną z dłoni na czole. Nie zdążył
się cofnąć. Myślę też, że nieprędko zapomnę jego reakcję. Zbladł jak przysłowiowa ściana, zachwiał
się i po chwili stracił przytomność... ale nim to się stało, wyraz jego oczu spowodował, że mrówki
przeszły mi po krzyżu.
- Tak nie wolno! - krzyknąłem - Doktorze, niech im pan wytłumaczy!
- Mr Spock jest Wulkaninem. Nie można zmuszać go do odczuwania emocji, nawet pozytywnych -
tłumaczył gorączkowo Łapiduch, badając Pierwszego podręcznym skanerem - Jego organizm nie jest
do nich przystosowany. Uspokój się pan, sierżancie, nic mu nie będzie. To nie omdlenie, tylko
autohipnoza. Musiał się błyskawicznie ratować przed zniszczeniem barier psychicznych i niejako
automatycznie wybrał tę metodę.
Uff... A już sie wystraszyłem. Rozumiem teraz wyrażenie "zagłaskać na śmierć". Oviganie na pewno
by to potrafili. Inna rzecz, że ma to swoje zalety. Cały statek jest w świetnym humorze, tak jakby
komputer pokładowy non stop opowiadał najnowsze dowcipy. Jakbyśmy się wszyscy nawąchali koki
czy innego świństwa. Przyjemne to, nie powiem, ale podejrzane.

Wpis nr 144

Obecność Oviganów na Enterprise robi się uciążliwa. Kapitan Kirk omal nie podpadł kwaterze
głównej, bo zamiast złożyć raport przez prawie godzinę opowiadał admirałowi różne anegdoty z życia
załogi. Wśród całej ekipy wybuchła istna epidemia dziecinnych psikusów. Kartki z napisem "Kopnij
mnie, jestem głupek", pierdziuszki, sztuczne karaluchy, sikające kwiatki itp są w powszechnym
użyciu, i trzeba dobrze oglądać każde krzesło, nim się usiądzie. Oberwało się nawet Spockowi, który
omal nie dostał wolkańskiego odpowiednika zawału, gdy wszedłszy na mostek zastał porucznik
Uhurę i pilota Czekowa, leżących na podłodze z nożami artystycznie powbijanymi w brzuchy i w
kałużach sztucznej krwi z keczapu. Mr Spock ma co prawda swoiste poczucie humoru, ale
niedostateczne, by docenić tego typu dowcip sytuacyjny i wbrew swoim obyczajom zrobił piekło. Nic
to nie pomogło, przeciwnie, stanowiło dla Uhury i Czekowa dowód, ze kawał był udany i w
kilkanaście minut wiedziały o tym wszystkie pokłady. Dla Spocka najboleśniejsze było to, że
najbardziej ubawił się tym kapitan - po prostu tarzał się ze śmiechu. Pierwszy jest teraz w charakterze
jedynego trzeźwego na pijanym statku i widzę, że poważnie zastanawia się nad przejęciem
dowództwa - dla dobra misji, ma się rozumieć. Jeśli się jeszcze waha, to dlatego, że jest lojalny wobec
kapitana jako zwierzchnika i przyjaciela.

Wpis nr 145

Ale hecna heca! Kapitan Kirk skapował pismo nosem, zwabił podstępem Spocka na bryg i zamknął
go tam, żeby nie przeszkadzał w zabawie. Ubawiło mnie to setnie, potem jednak... Nie wiem, może
jestem mniej podatny niż inni, a może są inne powody, ale przez spowijającą mi mózg głupkowatą
euforię zaczęło się przebijać poczucie zagrożenia. Być może działo się tak dlatego, że rozbolała mnie
głowa i to mocno. Poszedłem do Łapiducha. McCoy najpierw uśmiał się serdecznie z mojej biedy, a
potem kazał mi pooddychać czystym tlenem, bo, jak stwierdził, to najlepsze lekarstwo. Założyłem
sobie maskę na pyszczycho i siadłem w fotelu, czekając, aż to zacznie działać. Mniejwięcej po pięciu
minutach dotarło do mnie, co tu się dzieje - że cała załoga zdziecinniała pod wpływem Oviganów,
statek leci bez trzymanki, a jedyny jeszcze normalny siedzi w pokładowym mamrze. Zerwałem maskę
z twarzy i poleciałem do łazienki, gdzie, jak stałem, wpakowałem się pod zimny prysznic. Ha! To mi
dobrze zrobiło. Lodowata woda przywróciła mi zdolność względnie logicznego myślenia, choć gdy
wybiegłem ponownie na korytarz, trząsłem się jak w ataku febry.
Zajęło mi trochę czasu znalezienie kodera, otwierającego cele na brygu, ale wreszcie mogłem
wypuścić pierwszego oficera i zdać mu krótką relację ze swych ostatnich odkryć.
- Trzeba zmienić atmosferę statku na czysto tlenową - powiedział - A może... Zaraz.
Widziałem, że intensywnie nad czymś myśli.
- Sierżancie, niech pan uda się do zbrojowni - rzekł wreszcie - I przyniesie mi stamtąd pojemnik,
oznaczony jak BH 104.
Poleciałem na złamanie karku i byłem z powrotem w czasie, który zapewniłby mi medal na każdej
olimpiadzie. Mr Spock majdrował właśnie przy głównym systemie wentylacyjnym, gdy podałem mu
ciężkie, plastikowe pudełko.
- Dobrze.- mruknął. Otworzył pudełko, wyjął z niego coś, co wyglądało jak nabój do syfona z wodą
sodową, po czym pieczołowicie umieścił go dmuchawie.
- Po ką kiszkę ten badziew? - spytałem ciekawie.
- Jeśli dobrze zrozumiałem pana pytanie, to chce pan wiedzieć, co robię. Umieszczam w systemie
wentylacyjnym pojemnik gazu depresyjnego. Wszyscy na pokładzie pewnie się popłaczą, ale trudno.
Za to zaczną myśleć jak istoty rozumne i to nas ocali. Inaczej nie tylko nie dowieziemy delegatów
cało, ale i sami nie dolecimy nigdzie.
- Fakt - mruknąłem - Nawet nie wiemy, jakie mamy teraz położenie, bo nawigatorzy zajęli się
robieniem the practical jokes. Ja otrzeźwiałem tylko przez przypadek, bo McCoy kazał mi wdychać
tlen na ból głowy... Ależ zasrana sytuacja. O, bardzo przepraszam.
Mr Spock rzucił mi udręczone spojrzenie, ale nic nie powiedział. Dokończył swoją robotę, a potem
najspokojniej poszedł na mostek, zaś ja za nim, trzęsąc się w moich mokrych ciuchach. Przy każdym
kroku chlupało mi w butach. Czułem się jak przepłynięciu kanału La Manche, w dodatku wszerz.
- Nie zboczyliśmy wiele z kursu - oswiadczył Spock po sprawdzeniu urządzeń - Łatwo będzie
skorygować namiary. Niech pan się przebierze, zanim dostanie pan zapalenia płuc i niech pan się
trzyma w ryzach, bo gaz podziała i na pana.
- I na pana też. - rzuciłem wesoło, bo ta perspektywa jakoś mi się spodobała. Nic nie odpowiedział,
zajęty urządzeniami.
Jeszcze zanim wyszedłem, na mostek zaczęła ściągać posmutniała i skacowana załoga, pełna poczucia
winy.

Wpis nr 146

Przeziębiłem się katastrofalnie i przez trzy dni nie opuszczałem kabiny. W tym czasie Ovigańczycy
zostali już wysadzeni w porcie przeznaczenia, a pokład doprowadzony do porządku. Kapitan Kirk
skasował wszystkie taśmy z monitoringu i zawarliśmy niepisaną umowę, że nic takiego wogóle nie
miało miejsca. Trochę czasu upłynęło, nim przedmuchaliśmy wszystkie pokłady z resztek gazu
depresyjnego. W tym czasie wszyscy byliśmy, jakby dla kontrastu z wcześniejszą euforią, okropnie
przybici i właściwie jeden Spock jakoś się trzymał. Jednak wulkański trening swoje robi. Ciekawe,
jak sobie poradzą z Oviganami na miejscu, ale co mnie to tam właściwie...
Ciekawe, dokąd teraz pośle nas dowództwo. Mam nadzieję, że zanim tam dolecimy, przestanę kichać
i kaszleć. Inaczej kapitan nie weźmie mnie na żaden zwiad. Zakichany komandos to taka kaszana, że
głowa mała, zwłaszcza na statku międzygwiezdnym.

Wpis nr 147

Mamy na pokładzie ciekawą interferencję. Pojawiają się widma, przybierające postaci


"wydziobywane" z naszych wspomnień. Najpierw trafiło na Spocka - ten ma ostatnio garbate
szczęście - i na mnie, bo akurat kłóciłem się z nim o jakiś punkt regulaminu. Na widok wielkiego,
włochatego zwierzęcia o długich kłach aż przysiadłem, natomiast Spock uniósł w zdziwieniu brwi i
wyciągnął rękę.
- I-Chayia... - szepnął łagodnie.
Wielkie zwierzę szło, przerzucając swe włochate cielsko z łapy na łapę i sapiąc ciężko, i było już
całkiem blisko, gdy jego obraz zachybotał i rozwiał się. Co mnie zaskoczyło, to wyraz bolesnego
rozczarowania, który przemknął po kamiennym obliczu Spocka.
- Ki diabeł... - zacząłem.
- To był mój sehlat - powiedział Spock cicho - Umarł, kiedy miałem siedem lat... podczas mojego
Kahs Won. Co tu się dzieje?
- Mamy tu Solaris.- odparłem, bo właśnie na końcu korytarza ukazała się Małgośka, skacząc przez
skakankę i podśpiewując "A kto widział dziubdziuba..."
- Co mamy?
- Solaris. Powieść Lema i film z Georgem Clooneyem - wyjaśniłem, ale oczywiście nie zrozumiał nic
a nic - No, to taka hipotetyczna planeta, która materializowała cudze fantazje. Nieważne, panie
supermądralo. Trzeba uprzedzić załogę, bo możemy mieć kłopoty albo coś koło tego.
Na korytarzu pojawiło się dwóch Chińczyków w gi, strojach do taekwondo. Wyglądali raczej groźnie,
ale i oni rozwiali się, nim do nas doszli. Podeszli jednak bliżej niż zwierzak i Małgośka.
- Może być nieciekawie.- dorzuciłem, całkiem niepotrzebnie, bo Spocka już koło mnie nie było.
Szybki jest.
W ciągu kilku minut cały statek wiedział, co się dzieje i bardzo dobrze, bo dzięki temu ludzie mogli
zachowywać się względnie spokojnie. Było to wskazane, gdyż interferencje rozpełzły się po całym
Enterprise i, nie wyrządzając fizycznej szkody, mocno przeszkadzają w pełnieniu codziennych
obowiązków. Co chwila ktoś się zagapia.
- Czemu nazywacie to "interferencja"? - spytałem Scotty'ego.
- Bo interferują z naszą podświadomością.
Ha! W życiu bym nie przypuszczał, że taki Spock ma podświadomość, ale ma, i to jeszcze jaką.
Zjawy, które mu się ukazują, należą do najciekawszych na pokładzie, co go wyraźnie deprymuje.

Wpis nr 148

Przelatujemy w odległości dwóch parseków od Vulcana. Mr Spock skorzystał z okazji i wydębił od


kapitana kilkudniową przepustkę, by odwiedzić stare kąty. A przy okazji swoich wapniaków, chyba
konkretnie mamunię, bo ojciec nadal boczy się na niego za wybór drogi życiowej. Coś mi się zdaje,
że nie tylko Vida miała na Vulcanie nieszczęśliwe dzieciństwo, z tym, że ona w końcu wróciła na
Ziemię, a on musiał tam dorastać. Jak wyglądał, jak się zachowywał Spock-nastolatek? Skoro nie
mógł dogadać się z własnym ojcem, koledzy go nie akceptowali, i nawet nie wolno mu było okazać
uczuć własnej matce, no to nie ma mu czego zazdrościć.
Interferencje jeszcze nie całkiem wygasły, ale są coraz rzadsze. Właściwie szkoda, było dość ciekawie
obserwować, co siedzi w podświadomości Scotty'ego, Uhury czy McCoya. Z drugiej strony nigdy nie
było wiadomo, czy ktoś, kto właśnie wychodzi zza zakrętu korytarza, to rzeczywiście kapitan, czy
jego interferencja. Jeśli gość miał na sobie powiedzmy przepaskę a la Tarzan lub majteczki w
kropeczki (zdarzało się, conajmniej dwie załogantki są nieźle napalone na pana Kirka), no to człowiek
wiedział, co o tym myśleć, w przeciwnym razie dochodziło do nieporozumień. Jeśli jeszcze dodam, że
niektórzy z nas mają makabryczną wyobraźnię, to łatwo zrozumieć, że odetchnęliśmy z ulgą, gdy
fenomen zaczął wygasać.

Wpis nr 149

Miałem akurat dyżur przy transporterach, gdy wszedł kapitan.


- Spock się nie meldował? - spytał.
- Nie mnie, w każdym razie. - odparłem, zachodząc w głowę, czemu Kirk ma taką minę. Chyba nie
wyszedł nowy przepis, że komandor ma się meldować sierżantowi...
- To już drugi dzień opóźnienia - mruknął - Nie podoba mi się to. Mr Spock jest zazwyczaj
punktualny jak atomowy zegarek, a teraz nie tylko, że go nie ma, to jeszcze jego komunikator milczy.
Wie pan, sierżancie, czemu nie chciałem mu dać tej przepustki? bo za każdym razem, gdy odwiedza
Vulcan, wpada w tarapaty aż po te swoje spiczaste uszy. Nie mam pojęcia, czemu tak się dzieje, ale to
fakt.
Wstrzymałem oddech z przejęcia. Czułem już, co kapitan chce powiedzieć i nie chciałem zapeszyć. I
rzeczywiście.
- Trzeba po niego iść.
- Zgłaszam się na ochotnika! - zawołałem radośnie.
Roześmiał się mimo nurtującego go zmartwienia.
- Też nowina, że na pana można liczyć, kiedy coś pachnie awanturą - powiedział - Widzi pan, ja nie
mogę iść. Mamy wezwanie priorytetowe do bazy Babylon 3. Jeśli je zlekceważę, może za to zapłacić
cała załoga. Wie pan, co to znaczy dla pana? Nie będę mógł pomóc, póki nie uporamy z problemami
Babylonu. Dalej się pan zgłasza?
- A pewnie.
- To niech pan dobierze sobie jeszcze dwóch. I weźmie zestaw pierwszej pomocy, na wszelki
wypadek.
Ktoś stanął w drzwiach hali. Odwróciliśmy się obaj i ujrzeliśmy Vidę.
- Ja pójdę - powiedziała - Jako zastępca szefa ochrony jestem odpowiedzialna za każdego członka
załogi. Tylko żeby nie było watpliwości: ja dowodzę.
- I ja pójdę - dołączył się do niej Baz, który właśnie przyszedł mnie zmienić - Jestem winien panu
Spockowi przysługę.
Skąd on wiedział, że chodzi o Pierwszego, przecież dopiero co wszedł? Mówiłem, że tu wszyscy
słyszą, jak trawa rośnie.
W każdym razie, nasz dream team jest już gotów. Dowiemy się, czemu Spock milczy i biada temu,
kto stanie nam na drodze. My, załoga Enterprise, jesteśmy jak mafia. Jeden za wszystkich, wszyscy za
jednego.

Wpis nr 150

Na Vulcanie przede wszystkim dowiedzieliśmy się, że rodzice Spocka nie mają pojęcia, gdzie wcięło
ich jedynaka. Lady Amanda powiedziała, że miał wracać prosto na statek, Sarek zaś stwierdził, że nie
podejmuje się zgadywać, co zepsuty bachor znowu wymyślił (tak tego nie ujął, ale taki był sens).
Wciąż nie może mu darować wstąpienia do Akademii Gwiezdnej Floty zamiast do Wulkańskiej
Akademii Nauk - jeden dowód więcej na to, że rodzice w każdym zakątku galaktyki są tacy sami. Na
policji bardzo niechętnie nam wyjasniono, że wszyscy poplecznicy Sepeka siedzą na więziennej
asteroidzie, tak więc żaden z nich nie mógł mieć nic wspólnego ze zniknięciem Spocka. Tak więc od
razu znaleźlibyśmy się w punkcie wyjścia, gdyby nie Vida. Zaraz po wyjściu z tamecznego
komisariatu wyjaśniła mnie i Bazowi, że więzienna asteroida to tylko miejsce zesłania, nie więzienie
w naszym rozumieniu. Zesłańcy tworzą tam własny świat, i praktycznie nie są przez nikogo
kontrolowani.
- Idiotyzm. - stwierdziłem.
- Myślisz, że jakoś zwabili Spocka właśnie tam? - spytał Baz.
- Zwabili raczej nie, w końcu ta zakała Floty umie myśleć. Sądzę, że jeśli oni maczali w tym palce, to
doszło do uprowadzenia siłą.
- I Herkules dupa, gdy narodu kupa. - wtrąciłem.
Vida pokręciła swą śliczną główką, a jej zielone oczy przybrały twardy wyraz.
- To nie było tak - powiedziała - Nie cierpię Spocka, ale to nie znaczy, że go nie doceniam, i jako
oficera, i jako znawcę walki wręcz. Tu doszło do czegoś bardzo nieczystego. Słuchajcie, chłopcy,
robimy tak: wy zostajecie tutaj, a ja idę sprawdzić zapisy z godziny, do której Spock miał przepustkę.
Po wolkańsku mówię wciąż dość dobrze, mam więc nadzieję, że przekonam jakoś straż porządkową...
- Znaczy tę ich policję? - chetnie bym z nią poszedł, ucze się rdzennego vulkańskiego od dwóch
miesięcy, przynajmniej bym coś podsłuchał, ale nie było co proponować.
- Oni nie lubią tego określenia. Vulcan ma najniższy wskaźnik przestępczości w całej Federacji, a oni
najchętnie uznaliby, że wogóle przestępców wśród nich nie ma. Oczywiście bywa z tym różnie.
I poszła. Czekamy na nią, usiłując ignorować pełne wyższości spojrzenia, jakimi obrzucają nas
przechodnie. Jest nam piekielnie gorąco i obaj marzymy, żeby się czegoś napić, ale choć w pobliżu
jest fontanna, wolimy do niej nie podchodzić. Kto wie, może okaże się, że to jakaś superprowokacja i
co wtedy?

Wpis nr 151

Vida wróciła po jakimś czasie z dosyć rzadką miną.


- Nie pokazali ci. - uprzedził jej słowa Baz.
Machnęła ręką.
- Pokazali - rzekła bez większego entuzjazmu - I rzeczywiście, jest zarejestrowany sygnał transportu
na asteroidę z tej godziny, tylko że co z tego? Twierdzą, że to musi być usterka techniczna, bo nigdzie
nie ma wzmianki o czymś takim. Oczywiście odmówili kategorycznie zgody, żebyśmy się tam
przesłali.
- Nawet nie wiemy, czy Spock jeszcze żyje.- mruknął Baz, zgnębiony.
- Żyje, żyje. Takiego diabli nie wezmą - zaprotestowałem energicznie - Musimy tylko się tam dostać.
Może Sarek nam pomoże, albo lady Amanda? W końcu chodzi o ich syna.
- Pytanie, czy uwierzą nam, czy strażnikom. Oni twierdzą, że to sygnał usterki, ale dla mnie to
wygląda jak typowy ślad transportu. Rzecz w tym, że świadectwo człowieka, istoty alogicznej,
niewiele tu znaczy.
- A tymczasem nasz dzielny Pierwszy może właśnie w tej chwili wykrwawia się gdzieś na skałach... -
zaczął biadolić Baz, który jest posiadaczem niezwykle wybujałej wyobraźni.
Koło nas rozległo się dyskretne chrząkniecie. Obejrzeliśmy się i zauważyliśmy małą dziewczynkę,
która przyglądała się nam wielkimi, poważnymi oczami. Śliczna bestyjka o kędzierzawych włosach,
tylko ta poważna mina nie pasowała po mojemu do dziecka.
- Ja myślę, że powinniście poprosić o pomoc T'Pau. - powiedziała. Z trudem ją rozumiałem, bo
rdzenny wolkański jest trudny, a ja dopiero początkuję.
- To nieładnie podsłuchiwać.- zauwazyła chłodno Vida. Zmierzyła dziewczynkę wrogim spojrzeniem,
co jednak wcale małej nie zmieszało.
- Tylko T'Pau może wam pomóc - powtórzyła - Mogę was połączyć.
- Jak się nazywasz, dziecko? - spytała Vida.
- T'Pol. Po mojej matce. Jak będę miała córkę, tez ją tak nazwę.
- A więc, T'Pol, czemu chcesz nam pomóc? Co na tym zyskasz?
- Szukacie pana Spocka - powiedziała dziewczynka - Ja go znam. Moi rodzice odwiedzają jego
rodziców. Nauczył mnie gry na harfie. Chcę pomóc.
- Vida, w naszej sytuacji lepsza kiepska pomoc niż żadna - powiedziałem - Ta mała Topola może nas
jakoś połączyć z ową wszechwładną T'Pau?
Vida wzruszyła ramionami na znak, ze nie wie. Mimo lat spędzonych na Vulcanie nie miała
telepatycznych zdolności, a jej natura buntowała się przeciw zaufaniu małej Vulkance, jednak,
wdrażana do logicznego myślenia przez sześć lat, umiała dobrze ocenić "za" i "przeciw".
- Ostatecznie, chyba na tym nie stracimy - orzekła - Jeśli możesz, to pomóż.
To, co wydarzyło sie chwilę później, było bardzo dziwne. Nasze komunikatory zabzręczały
jednocześnie i jakiś kobiecy głos nakazał nam stawienie się w jakimś miejscu, którego nazwy nie
zrozumiałem. Mimo że wszyscy mieliśmy wrażenie nierzeczywistości tego, co się działo, posłusznie
poszliśmy za poprzedzającą nas T'Pol i w pewnym momencie szarpnęło nami jak przy transporcie.
Nim złapaliśmy oddech, już staliśmy w ogromnej sali o surowym wystroju, przed obliczem starszej
kobiety w czarnych szatach.
- Mówcie. - zażądała krótko.
Vida wystąpiła naprzod, przekazała zwyczajowe pozdrowienie i czystym wolkańskim wyjaśniła całą
sprawę bez żadnych upiększeń.
- Widzę, że nie zmieniłaś swego stosunku do emocji, Vido Vayadarez - powiedział T'Pau - Nie
skorzystałaś z szansy wzniesienia się na wyższy poziom, a szkoda. Mimo wszystko rokowałaś
nadzieje. Zatem chcesz sprawdzić swe domniemania? A czy wiesz, że to droga w jedną stronę?
- I have one way ticket to the blues... - wymknęło mi się. Zawsze coś palnę. Szczęściem T'Pau nie
zwróciła uwagi na mój nietakt.
- Mogę dać zgodę na transport was trojga na asteroidę, ale już stamtąd was nie ściągniemy. - dodała
tonem wyjasnienia.
- Ryzyk fizyk - to znów ja - Vida, powiedz, że musimy się tam dostać.
- Sama wiem, co mówić, sierżancie - warknęła dziewczyna - Poprosimy o zgodę.
- Wasz wybór. - T'Pau skinęła dostojnie głową. Nie wiedzieć skąd zjawiło się dwóch Wulkanów w
jednakowych strojach z jakiejś lśniącej piki i zaprowadziło nas do transportera, niegorszego niż te
nasze. Obejrzawszy się zobaczyłem jeszcze zamykającą się bramę wielkiego budynku i małą T'Pol,
pozdrawiającą nas uniesioną rączką... a potem wspiąłem się na podest i wstrzymałem oddech. Nie
lubię teleportacji - zawsze boli mnie po niej głowa.

Wpis nr 152

Więzienna asteroida została chyba przystosowana sztucznie, bo ma atmosferę i pięknie działający


ekosystem... choć pewnie nie chciałbym być na nią zesłany. Jakoś nie jest przyjemna, może przez
świadomość, że jest to miejsce zesłania. Zabudowania, przystosowane dla potrzeb zesłańców, stały
opuszczone, i to chyba od dawna, sądząc po ich stanie.
- Jeśli dobrze rozumuję, zesłańcy urządzili się gdzie indziej, porzucając kolonię - oświadczyła Vida,
obejrzawszy wszystko gruntownie - Raz, dwa, trzy... było tu ich dwunastu. Dwunastu przestępców na
całą planetę to niewiele, ale gdzie się podzieli? Jeśliby zginęli, powinny być trupy.
- Nie sądzę, żebyśmy mieli tyle szczęścia - zauważyłem - W grę wchodzi własciwa istotom
rozumnym przekora. Zamiast korzystać z tego, co przygotowały dla nich władze, postanowili
poszukać sobie czegoś własnego. Ciekawe, czy rzeczywiście ściągnęli tu Spocka.
- Myślę, że tak - odezwał się Baz - Albo jestem głupi, albo to jego komunikator. Bateria rozładowana.
Podał nam lśniący przedmiocik. Zatem wnioski wyciągnięte przez Vidę były słuszne - choć
przedstawicielka rasy "alogicznej", umiała myśleć wcale dobrze. Spock gdzieś tu jest, żywy lub
martwy i my musimy go znaleźć.
Nie znamy tego miejsca. Jest porośnięte pierwotną roślinnością, górzyste i na pewno niezbyt
bezpieczne, nawet abstrahując od dwunastu internowanych tu przestępców. Oni gdzieś tu się czają - a
my, póki co, nie możemy liczyć na pomoc Enterprise. Nawet jeśli znajdziemy Pierwszego, to jeszcze
będziemy musieli przeżyć do momentu, gdy kapitan po nas wróci. Bo że wróci, to wiem, tylko kiedy?
Oto pytanie.
Dość tu chłodno, a ta piżama, którą jak na złość zwie się mundurem, nie jest zbyt ciepła. Ale jak
znajdziemy naszych wrogów, to z drugiej strony może się zrobić aż za gorąco.

Wpis nr 153

Cały dzień łaziliśmy po chaszczach, ale nigdzie nic. Kiedy, zmordowani i źli, wróciliśmy do
zabudowań, najniespodziewaniej zastaliśmy tam... Spocka.
- Mordo ty nasza..! - mruknąłem z ulgą (mam nadzieję, że tego nie dosłyszał).
Trzeba przyznać, że ucieszył się na nasz widok, a w każdym razie, jak widzieliśmy, ulżyło mu, i to
znacznie. Nie spodziewał się nas, to pewne. W każdym razie był cały i zdrowy, więc i nam ulżyło.
- Co się stało, że jesteś tu, a nie na Enterprise? - spytała surowo Vida, podchodząc do Spocka i
usiłując spojrzeć na niego z góry (śmieszne, sięga mu ledwo do brody).
- Drobne problemy -odpowiedział Pierwszy spokojnie - Są jednak i większe. Macie fazery?
- Nie, skądże - odparłem - Komandosi i uzbrojenie? To przecież nielogiczne.
- Sierżancie, naprawdę nie czas na żarty. Potrzebne są fazery, a przynajmniej jeden.
- Mamy trzy - powiedziała Vida - Skazańcy są niedaleko?
- Nie. Problem w tym, że raczej daleko.
- Rany, facet, gadaj jak człowiek. - jęknąłem - Co pana wpakowało w bagno? A jeśli powiesz pan, że
to znowu była T'Pring, to sprawimy panu klasyczną kocówę.
Vida dała mi kuksańca pod żebro, a Spock opowiedział, z najwyższą zresztą niechęcią, co się
właściwie wydarzyło. Okazało się, że zupełnie przypadkowo trafiłem w dziesiątkę. T'Pring uśpiła
swego ex, odwróciwszy jego uwagę podczas rozmowy (po co wogóle z nią gadał?) i zabrała go na
asteroidę. Skazańcom udało się tam zbudować coś w rodzaju transportera, ale potrzebowali baterii
fazera, by go uruchomić. Ich plan był godny podziwu - oni mieli uciec, a Spock zostać do śmierci na
asteroidzie, samotny, bez możliwości kontaktu z kimkolwiek. Tak też zrobili. Zabrali mu fazer i
baterię z komunikatora, związali go i pozostawili, jak na urągowisko, obok portalu, by mógł
obserwować ich znikanie. Zemsta na miarę bogów Iliady. Udało mu się potem uwolnić, zwiedził
okolicę podobnie jak my i wrócił do zabudowań, żeby w spokoju ułożyć jakiś sensowny plan.
- Co ta baba taka zawzięta? - spytałem, kręcąc głową z najwyższym zdumieniem - Czy pan jej coś
zrobił? A może czegoś pan jej NIE zrobił?
- Postępuje logicznie. Chce się zemścić za oskarżenie i skazanie jej przyjaciół.
- To co robimy? - spytał Baz - Czekamy, aż Enterprise powróci i nas namierzy?
- Nie - zaprotestował Spock - Nie ma na to czasu. Musimy ruszyć tropem zbiegów. Na uruchomienie
portalu wystarczy bateria jednego fazera.
No i proszę. Raz, dwa i znowu zaczął się rządzić. Vida zmęłła w białych zębach jakieś hiszpańskie
przekleństwo, jednak przyznała mu słuszność. Powinniśmy postapić tak, jak chciał Mr Spock, i to
szybko. Tamci zdążyli się już odsadzić wystarczająco daleko. Stanowią zagrożenie publiczne.
Baz wymontował szybko baterię ze swego fazera i Spock poszedł majstrować przy portalu. Z nas
czworga tylko on zna się na tych wszystkich podłączeniach. Kiedy wróci, ruszamy. Póki co, Baz
przyrządza posiłek z tutejszych warzyw, żebyśmy nie musieli ruszać w drogę o pustym żołądku.
Nawet nieźle pachnie. Ale to nie to samo co hamburger z frytkami, o nie.

Wpis nr 154

Nasi zbiegowie nastawili portal, jak się okazało, nie na jakieś główne miasto, jak mieli zamiar, tylko
na porośnięty tropikalnymi lasami obszar. Zasięg portalu był wcale duży, ale z celnością to
szwankowało. Tymczasem jeśli chodzi o stronę wizualną, jest tu całkiem-całkiem. Musimy dotrzeć do
jakiegoś osiedla. Mr Spock twierdzi, że gdzieś tu jest równina, zamieszkała przez coś w rodzaju
filozoficznych odszczepieńców, takich, co odrzucają nie tylko wszelką przemoc, ale też eksplorację
wszechświata jako nieetyczną. I wśród takich miłujących spokój hippisów zjawia się tuzin
zdecydowanych na wszystko zbrodniarzy!
- Nie na wszystko - zaprotestował Mr Spock - To Vulkanie, działają logicznie, nawet gdy łamią
prawo.
- A wie pan, gdzie mam taką logikę? - spytałem - Zresztą, logiczni czy nie, zagrażają tej waszej
kolonii czy jak ją tam nazwać. Temu pan już chyba nie zaprzeczy.
- Owszem, zaprzeczę. Nie filozofowie są ich celem, tylko tacy, jak ja. To logiczne. Chcą, żeby
wulkańska krew była czysta, bez obcych domieszek. Tylko w ten sposób można zachować wszystkie
zalety wulkańskiej rasy i nie narażać się na przejęcie niekorzystnych cech innych ras.
Aż przystanąłem. To mi dopiero filozofia, w nóżkę kopana!
- To czemu nie podstawił im pan po prostu gardziołka pod majcher, gdy grzecznie prosili? To dopiero
byłoby w zgodzie z logiką.- spytałem względnie spokojnie, jeśli wziąć pod uwagę, że aż mi się coś
zagotowało ze złości we flakach.
- A, to już nie sprawa logiki, tylko instynktu samozachow...
Mr Spock urwał wpół słowa. Z zarośli wyskoczyła nagle brązowozielona, prawie niewidoczna w
gąszczu maszkara, wielkości sporego konia. Nim ktokolwiek zdążył sięgnąć po broń, na naszych
oczach jednym kłapnięciem paszczy przegryzła kark Baza, który był najbliżej i rzuciła się na Vidę. I
ona, i Spock strzelili jednocześnie. Potwór padł, ale zdążył przedtem dosięgnąć dziewczynę i powalił
ją na ziemię.
W jednej sekundzie Mr Spock był przy niej. Vida, skulona na ziemi, odepchnęła na bok martwą
bestię, a teraz usiłowała okryć się jakoś resztkami mundurowej bluzy. Prawy bok miała cały we krwi,
mundur rozszarpany od góry do dołu, jak pocięty kilkunastoma żyletkami naraz.
- Nie! - zawołala - Andy, ty mnie opatrz. Nie chcę, żeby jakiś Wulkanin oglądał mnie nagą! Nie życzę
sobie, żeby mnie dotykał!
- Uspokój się, Vida - powiedziałem z rezygnacją - Przed następnym pon farr raczej nic go nie
podnieci, nawet taki ładny biuścik jak twój, a poza tym w tej akurat sprawie to na pewno lepiej niż ja
wie co robić. W innej ja byłbym ekspertem, ale dałabyś mi po pysku.
- Nie rozumiem, czemu wy, ludzie, będąc w ciągłej rui, nie próbujecie czegoś z tym zrobić. - mruknął
Spock, sprawnie oczyszczając i bandażując ranę Vidy.
- Cały czas coś z tym robimy. Jeszcze pan nie zauważył? - spytałem sarkastycznie.
Spojrzał na mnie w ten swój sposób, mający oznaczać "w życiu nie słyszałem czegoś tak głupiego",
nie przerywając pracy. Dziewczyna zagryzała usta i odwracała głowę, ale miałem nieodparte
wrażenie, że bardziej niż rana boli ją to, kto ją opatruje Wyboru jednak za bardzo nie było, bo mnie
zbyt by się trzesły ręce. Spock dokończył opatrunek, po czym dał Vidzie własną bluzę, żeby mogła się
jakoś okryć. Chętnie by odmówiła, ale miała do wyboru, przyjąć lub świecić przed nami gołym
ciałkiem, bardzo smakowitym.
Ruszamy dalej, gdy tylko pochowamy biednego Baza.

Wpis nr 155

Póki co, nie znaleźliśmy osiedla. Kilkakrotnie wywoływaliśmy Enterprise przez komunikatory, ale
wciąż jest poza zasięgiem.
Vida dostała paskudnej gorączki. Jej ciało, choć silne, nie może zwalczyć jadu wulkańskiego
zwierzaka. Mimo oburzonych protestów Spock obmacał jej pierś i stwierdził, że tkwi tam jeden z
pazurów bestii, która nas zaatakowała.
- Niedobrze - stwierdził - To pazur jadowy le-hatty. Albo zostanie usunięty, albo nie dotrwa pani do
powrotu Enterprise, panno Vayadarez. Niestety, żaden z nas nie jest lekarzem.
- Zatem musimy szybko znaleźć owo osiedle, o którym pan mówił. - powiedziałem - Bedziemy iść
dzień i noc, jeśli trzeba.
- To byłoby bardzo nierozsądne, zważywszy na to, że kiedyś trzeba zregenerować siły. - odpowiedział
mi Spock bez emocji i wziął Vidę na ręce. Mimo że półprzytomna od gorączki, usiłowała go
odepchnąć i wciąż odwraca od niego głowę. Każdy człowiek na świecie byłby urażony, ale po
pierwszym oficerze, jak zwykle, niewiele widać.
Niesiemy ją teraz na zmianę. Spock jest kilkakrotnie silniejszy ode mnie, ale i on w końcu się męczy.
Ja, oczywiście, o wiele szybciej niż on, ale robię, co w mojej mocy. Najgorsze to, że zgubiliśmy się
beznadziejnie, co o tyle jest zrozumiałe, że nie tylko ja, ale i Spock nigdy tu nie był. Póki co,
pozwoliliśmy sobie na krótki odpoczynek, żeby nie paść po drodze. Vida i Spock śpią, ja wartuję i
staram się mieć oczy dookoła głowy. Za dwie godziny mam zbudzić Pierwszego i wtedy sam będę
mógł się przekimać. Jeśli zdołam.

Wpis nr 156

Nie powiem, że nie wierzyłem własnym oczom, gdy zostaliśmy otoczeni. Byłem kompletnie
wykończony, z Vidą było coraz gorzej, a Mr Spock nie miał zielonego pojęcia, gdzie właściwie
jesteśmy. W tym kontekście nic mnie już nie mogło zaskoczyć, zwłaszcza, że ledwie już się wlokłem i
właściwie było mi wszystko jedno.
- Fascynujące - powiedział Sepek, oglądając nas od stóp do głów - Mimo wszystko umiesz mi
zaimponować.
Musieliśmy przedstawiać ciekawy widok: brudni, obdarci i zmordowani. Sięgnąłem po fazer, ale
odebrano mi go siłą, nie czyniąc tego nawet zbyt brutalnie.
- Daj pan spokój, sierżancie - powiedział Spock, odruchowo przyciskając do siebie jęczącą Vidę -
Przegraliśmy, trzeba się z tym pogodzić.
- Za życia nigdy. - oświadczyłem, co w zestawieniu z tym, jak wyglądałem, musiało zabrzmieć
naprawdę śmiesznie.
- Co z nimi zrobicie? - spytał Spock, patrząc na otaczających nas Wulkanów z całym swoim
spokojem.
- A jak myślisz? Nie zostawimy świadków.
- To logiczne - przyznał - Choć nieprzyjemne. Wolałbym, żeby oni przeżyli. Moglibyście potraktować
to jako ostatnie życzenie.
- Daj pan spokój. Co to, Święty Mikołaj, co spełnia życzenia? - przerwałem mu ze złością - To
mordercy, chłopie, nie dobre wróżki. Oszczędź pan sobie, i przyznaj, że wśród pańskich rodaków
również mogą się znaleźć łobuzy.
- Nic do was nie mamy - odezwał się jasnowłosy, przystojny Wulkanin, którego nie znałem - Jesteście
Ziemianami i to nie wasza wina. jeśli jesteście tak marnym gatunkiem. Jednak możecie nam
zaszkodzić i dlatego zginiecie razem ze Spockiem. Nie martwcie się, zupełnie bezboleśnie, ale umrzeć
musicie. Nasza sprawa jest zbyt ważna, by ją narażać dla ocalenia pary Ziemian.
Mr Spock spojrzał smutno najpierw na mnie, potem na Vidę, którą wciąż trzymał na rękach. Nie
martwiła go własna śmierć, troszczył się o nas, cały on. Dziewczyna uniosła głowę. Była
półprzytomna, ale najwyraźniej wszystko słyszała.
- Spock - odezwała się zachrypniętym głosem, przechodzącym chwilami w rzężenie - Nim nas zabiją,
muszę ci coś powiedzieć. Nienawidzę cię. Wszystko w tobie budzi mój wstręt, od zielonej krwi po
spiczaste uszy. Brzydzę się twym dotykiem. Nie dlatego, żebym miała coś przeciwko tobie, a dlatego,
że jesteś Wulkaninem, a ja odczuwam to do wszystkiego, co wulkańskie. I mimo to, w sposób
całkowicie irracjonalny i bezsensowny, cenię cię jako oficera i jako istotę. Jesteś Wulkaninem... ale
mimo to jesteś... jesteś... zupełnie w porządku.
- Dziękuję, Vida. Doceniam twe słowa - odpowiedział po chwili zaskoczony Pierwszy i dodał
niepewnie - Tak. Chyba tak.
- Ona ma rację - powiedziałem, kładąc mu rękę na ramieniu - A poza tym... Skoro już pan umiera za
swą ludzką część, czas ją zaakceptować. Chociaż, czy człowiek, czy Wulkanin, jest pan rzeczywiście
w porządku. Czuję się zaszczycony, że służyłem pod pana rozkazami.
- Jakby pan kiedyś który wykonał...
- Co za wzruszająca scena - parsknął Sepek - No, dość tego. Bierzmy się do roboty. Nie ma sensu
przedłużać ich agonię.
Wycelowali w nas jakiś rodzaj broni. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, wbiłem palce w ramię
Spocka. Ostatnie, czego chciałem, to zginąć na obcej planecie z rąk jakichś kosmicznych hitlerowców,
ale skoro już nie ma wyjścia, to niech przynajmniej zobaczą, że Ziemianin umie umrzeć z godnością.
Jednak do niczego nie doszło. Znienacka zjawili się wulkańscy policjanci, tj, pardon, strażnicy
spokoju, jak oni ich nazywają. Było ich ze dwudziestu i chyba w życiu nikogo nie powitałem z
większą ulgą.
Obecnie leżę na jakiejś sofie w pokoju gościnnym ambasadora. Wiem, że to T'Pau zawdzięczamy to,
że zbadano sprawę rzekomej usterki i odkryto plan więźniów na czas, by nas ocalić. Lady Amanda
opiekuje się Vidą, która dochodzi do siebie po operacji, ja i Spock natomiast gramy w szachy (ja
beznadziejnie, jak zwykle), łazimy po ogrodzie lub czytamy. Jest tu sporo ziemskich książek,
stanowiących własność pani ambasadorowej. Jeśli znowu coś się nie wydarzy, bez problemu
doczekamy tu powrotu Enterprise.

Wpis nr 157

Vida jest już prawie zdrowa. Doktor McCoy powiedział, że jedynie swej sile zawdzięcza, że przeżyła.
Myślę, że i nam dwóm też. Baz miał mniej szczęścia. Vidzie zostało kilka blizn, ale twierdzi, że to dla
niej niczym medal i nie ma zamiaru korzystać z pomocy chirurga plastycznego. Jak taka piękna,
ledwie dwudziestoletnia dziewczyna może tak lekceważyć swą urodę? Nie próbuje jej podkreślić w
żaden sposób, nawet nie używa szminki, choć i tak jest najładniejszą babką na pokładzie.
- Nie chce się po prostu przyznać, ale czegoś się jednak od Wulkanów nauczyła. - skomentował to Mr
Spock. Prawda, oni uważają, że coś takiego jak kanony urody to jeden z głupszych wynalazków
człowieka. Pewnie mają rację.
Oczekiwałem, że w stosunkach Vida-Spock coś się zmieni, ale nie. Nasza pani supermacho nadal
traktuje pierwszego oficera z góry, okazuje mu daleko posunięte lekceważenie, ledwie zamaskowane
pozorami szacunku, należnego randze. Pierwszy toleruje to ze świętą cierpliwością, a może
rozwiązywanie tej kwestii nie licowałoby z jego wolkańską godnością, nie wiem. Im dłużej go znam,
tym mniej rozumiem jego reakcje i jego sposób myślenia. Jest jeszcze coś. Wiem, że gdzieś pod tym
pozornym chłodem kipią najzwyklejsze, ludzkie emocje - i boję się, że jak któregoś dnia wybuchną,
to będziemy tu mieli Apokalipsę. Spock w amoku to coś najgorszego, co można by sobie wyobrazić.
Lecimy teraz do wysuniętej kolonii H-140, z ładunkiem sprzętu medycznego, leków i żywnosci.
Wszystkie ładownie i każde wolne miejsce na statku zapełniają pudła z różnościami, a my lawirujemy
między nimi, jak tylko się da. Czasem nie bardzo się daje. Wczoraj po południu rozbiłem kolano o
jedną ze skrzyń, która kapral Yamato przesunął spod swoich drzwi, bo mu zawadzała. Sęk w tym, że
przesunął pod moje, a mnie nie uprzedził. Poszedłem do niego, chwilę porozmawialiśmy, a potem
koledzy musieli nas rozdzielać. Jak tak dalej pójdzie, to wpiszą mi do akt uwagę Bad attitude.
Wpis nr 158

Kolonia H-140 to osobliwe miejsce. Jest tam dość surowo, ale koloniści urządzili się nienajgorzej.
Mieli czas. Lecieli pierwszym statkiem o napędzie warp, którego nie umieli właściwie obsługiwać i
dlatego zapędzili się aż tak daleko. Ponieważ działali bez jakiejkolwiek łączności z Federacją,
zbudowali swój świat, jak chcieli, a nie jak kazały odgórne wytyczne. Łączność z Federacja nawiązali
dopiero niedawno i nasz transport jest pierwszym, jaki wogóle otrzymali.
Ludzie są mili, uprzejmi, choć strasznie zatyrani. No pewnie, musieli sami zagospodarować obcy i
raczej nieprzyjazny świat.
Tak długo się napraszałem, aż kapitan pozwolił mi iść z grupą reprezentacyjną jako jeden z ochrony,
pod warunkiem, że będę wykonywał wszystkie rozkazy, natychmiast i bez szemrania. Wyrobiłem
sobie ambiwalentną markę - z jednej strony ceni się moje umiejętności i zaangażowanie, a z drugiej
uważają mnie tu za niezdyscyplinowanego, wyrywnego wariata. Ha, tak jakbym był jedyny na
pokładzie! Tu mało kto przejmuje się dyscypliną, na czele z samym kapitanem i jego drużyną
kamikadze.
Do czegoś jednak się tu przydaję, skoro jeszcze się mnie nie pozbyli.
Ładna ta planetka, tylko że bardzo podobna do Ziemi. Przypomina mi się cytat z książki
Lema :"Większość planet to Ziemie - większe lub mniejsze." Jakoś nie widziałem dotąd planety
zamieszkałej nieziemiopodobnej. Może to jakieś uniwersalne prawo biologii? A może z życiem,
wylęgłym na nieziemiopodobnych planetach zwyczajnie nie umiemy nawiązać kontaktu? To ma sens.
Jeśli rzeczywiście wszyscy humanoidzi pochodzą od jednej hipotetycznej pracywilizacji...

Wpis nr 159

Doszło do czegoś bardzo dziwnego. Komputer w maszynowni coś pokręcił i doszło do zimnej fuzji.
Rypnęlo nami jak jasna cholera i cała aparatura zwariowała. Usiłowałem dowiedzieć się od
Scotty'ego, o jaką fuzję tu chodzi, ale warknął tylko, żebym mu podawał narzędzia we właściwej
kolejności i zamknął buzię. Zapomniałem napisać, że zgarnął mnie wprost z korytarza, bo cały pion
techniczny był już zajęty i potrzebował kogoś do roboty typu "przynieś, podaj, pozamiataj". Lubię
Scotty'ego. To miły człowiek, trochę zdziwaczały na punkcie tych swoich silników i, jak
podejrzewam, zdrowo tankujący po kątach. Nie udało mi się go przyłapać, ale już ja mam węch do
takich spraw. Nie, nie przeszkadza mi to, mój Boże, mnie ostatniemu by mogło! Już dawno
zauważyłem, że mimo oficjalnego zakazu nadużywania alkoholu w próżni, załoga niegorzej ode mnie
chomikuje butelki z różnościami.
Cały system napędu jest uszkodzony. Własciwie to nawet nie tyle uszkodzony, co wszystkie, ale to
wszystkie obwody działają błędnie. Lecimy z wariacką szybkością gdzies do diabła. Osiągnęliśmy juz
warp 14, Scotty twierdzi, że jeszcze trochę, a rozlezie się poszycie i szlag trafi cały system
podtrzymania zycia. Rozdano nam indywidualne systemy - rodzaj pasa, generującego pole siłowe.
Trochę pomogą, ale oczywiście nie na dłuższą metę, gdybysmy się już zaczęli rozsmarowywać po
galaktyce. Trzeba przyznać, że cała ekipa zachowuje się bardzo profesjonalnie. Żadnych histerii,
żadnej bezładności - wszyscy pracują na najwyższych obrotach. Problem w tym, że nic nie reaguje
tak, jak powinno i nigdy nie wiadomo, co wyniknie z próby naprawienia tego czy innego obwodu. Co
gorsza, reakcje systemu nie są powtarzalne - a to już prawdziwa katastrofa.

Wpis nr 160
Jakimś nieprawdopodobnym cudem udało się opanować system napędu. Informatycy usunęli
uszkodzony program, zastępując go awaryjnym. Przy takiej prędkości to było krańcowo ryzykowne
przedsięwzięcie, ale własciwie nie mieliśmy wyboru. Zwolnić trzeba było stopniowo, bo jakbyśmy od
razu wyhamowali, no to z Enterprise nie byłoby co zbierać.
- Stabilizacja w toku - powiedział Paweł Czekow na moje pytanie - Wygląda na to, że jeszcze
pożyjemy. To fajnie, nie?
Czekow lubi ze mną gadać, bo potrafię pa russki, a on jest jedynym Rosjaninem na pokładzie i dotąd
nie miał z kim pogaworzyć w rodzinnym języku. Jest zresztą wesołym chłopakiem i trudno go nie
lubić.
Odprowadziłem go i pogadaliśmy sobie po drodze. Korzystając z tego, że wszyscy byli zajęci,
wślizgnąłem się nieproszony na mostek za Pawłem. Zauważyła to tylko Uhura, ale nic nie
powiedziała. Jest nie tylko ładna, ale i bardzo miła. Większość dziewczyn tu taka jest - oprócz Vidy,
ma się rozumieć, bo choć śliczna, to absolutnie do miłych osób nie należy...
- Co pan na to, Spock? - spytał kapitan, patrząc intensywnie w ekran.
Brwi Spocka podjechały aż pod jego wolkańską grzywkę. Ten gość nie potrafi dobitniej okazać, że za
chwilę padnie trupem ze zdziwienia.
- To nielogiczne, kapitanie, ale... to Enterprise. - odpowiedział.
Rzeczywiście, kształt na ekranie nie mógł być niczym innym jak tylko naszym statkiem. Ja byłem
mniej zdumiony niż inni, gdyż myślałem jeszcze, że może po prostu to model z tej samej serii. Jednak
wypowiedź Sulu zniweczyła tę nadzieję.
- Nie ma takiego drugiego statku jak Entenprise.Są podobne, tej samej klasy, ten na ekranie jest jakiś
zmodyfikowany, ale żaden nie ma napisu "ENTERPRISE" ze wszystkimi oznaczeniami na spodku..
- To co, podwoiliśmy się? - spytał ze złością porucznik Hansen.
Pomyślałem, że jak tak, to klops, bo z dwoma Spockami to raczej nikt nie wytrzyma, ale zachowałem
tę uwagę dla siebie.
- A jeśli nie, to co widzimy? - dodał Hansen - Kosmiczną fatamorganę?
- Raczej nie, bo przyrządy ją rejestrują - rzekła Uhura - I w dodatku miraż nie próbowałby chyba
nawiązać z nami łączności.
- Dawaj. - ponaglił ją kapitan.
Głośniki zapiszczały, a potem odezwał się z nich spokojny, bardzo sympatyczny głos:
- Tu Enterprise NCC-1701-D. Podajcie swoją identyfikację.
Kapitan pochylił się do mikrofonu.
- Tu Enterprise NCC-1701-A - odpowiedział - Mówi kapitan James T. Kirk. Z kim rozmawiam?
- Tu kapitan Jean-Luc Picard - padła odpowiedź - Miło mi pana poznać. Jest pan legendą Gwiezdnej
Floty.
- Od kiedy?
- Od dawna. Od jakichś pięćdziesięciu lat. Nasze statki dostały się w wir czasu. Mamy jakieś pięć
godzin, nim wir się rozproszy i każdy statek wróci do swojej linii czasowej. Zapraszam pana na
pokład wraz z tyloma ludźmi, ilu zdoła pan zabrać.
W tym momencie wzrok kapitana padł na mnie.
-Andy, zjeżdżaj. Out.-powiedział krótko i surowo.
- Melduję, że zjeżdżam. - odparłem pospiesznie i wyskoczyłem za drzwi. A to ci dopiero fajans! Drugi
Enterprise i drugi kapitan. Po tym, co stało się ze mną, nie dziwię się zbytnio wpadką na coś, co
zostanie zbudowane za pół wieku, ale nie mogę powiedzieć, że mnie to nie ekscytuje.

Wpis nr 161
Czy ja napisałem, że Vida nie jest miła? Pewno jest, tylko się z tym kryje. W kazdym razie
wyciagnęła mnie z kabiny krótkim rozkazem przejęcia obowiązków jednego z drużyny ochrony, tak
jakby wiedziała, że palę się do odwiedzenia tego drugiego Enterprise. Może lata, spędzone na
Vulcanie rozwinęły w niej jakiś zmysł telepatyczny?
Kapitan Picard jest dość przystojny, choć łysy jak nieszczęście fryzjera. Jego paczka też jest do
rzeczy, choć na widok pierwszego oficera odruchowo złapałem fazer. Klingon, moi państwo, jak ta
lala. Vida trzepnęła mnie po ręku i opanowałem się, ale z trudem. Natomiast reszta przypadła mi do
gustu, szczególnie porucznik Tasha Yar, czy tak jakoś - jak dwie krople wody podobna do Kaśki,
mojej starszej siostry. Z tym, że raczej charaktery mają one różne. Rozmowa z Kaśką zawsze
przypominała taniec po polu minowym, bo wystarczyło nie dość miłe słowo, by uruchomiła swoją
fontannę. Tasha Yar mi nie wygląda na taką mimozę.
Dwaj kapitanowie natychmiast pogrążyli się w dyskusji na tematy służbowe, Spock wdał się w
mentalną pogawędkę z niejaką Deanną Troy, telepatką - okropnie to zabawnie wygląda, gdy tak stoją
naprzeciwko siebie i ani drgną. Scotty gadał zawzięcie z osobnikiem o przezwisku Data - właściwie
czy to jest osobnik? Przedstawiono go jako cyborga, ale ponoć to nie robot, bo ma funkcję
samostanowienia. Masz diable kaftan! Już nasz Spock jest bardziej normalny.
Moja rola to było milczeć i uważać na wszystko, przy czym o ile to drugie przychodzi mi z łatwością,
o tyle pierwsze nie jest moją najmocniejszą stroną. Nie chciałem się jednak narazić Vidzie, bo
następnym razem by mnie nie wzięła, więc robiłem, co mogłem. Za to się napatrzyłem. ten nowy
Enterprise jest nowocześniejszy i chyba też nieco większy niż nasz, ale poza tym różnice są
zdumiewająco małe. Załoga fajna jak i nasza, tylko ten Klingon, Worf, brr. Na sam jego widok
przechodził mnie dreszcz.
Kapitan Picard musiał to zauważyć, bo przerwał rozmowę z Kirkiem i podszedł do mnie.
- Czemu pan tak zerka na Worfa, żołnierzu? - zagadnął - Ma pan jakieś uprzedzenia względem
Klingonów?
Miałem co prawda milczeć, ale w tej konkretnej sytuacji to byłoby niegrzecznie.
- Kto z nimi zwąchany, jest degeneratem. Zapłaci podwójny podatek z watem. - wyrecytowałem
pierwsze, co przyszło mi na myśl.
Kapitan Picard wytrzeszczył na mnie oczy.
- Proszę się nie przejmować - odezwał się Spock, odwracając się od Deanny Troy - Sierżant Andy jest
dobrym żołnierzem, ale tego, co mówi, nie sposób zrozumieć. Nie tylko, że jest człowiekiem, co
jeszcze hańby nie przynosi, ale pochodzi z odległych czasów, kiedy to ludzie używali mnóstwa nic nie
znaczących słów, niezależnie od okoliczności.
Powstrzymałem się od komentarza, choć cisnęły mi się na usta zjadliwe słowa. Cóż, może w tej
przyszłości Klingoni złagodnieli, a w kazdym razie ucywilizowali się trochę?

Wpis nr 162

Dział naukowy robi analizę sytuacji, jaka powstała po przejściu przez wir czasu i spotkaniu tego
drugiego Enterprise. Podobno może to mieć jakieś konsekwencje, tylko nikt jeszcze nie wie, jakie.
Póki co, wygląda, ze wszystko w porządku. Tamten statek nie został jeszcze zbudowany, tamten
kapitan jeszcze się nie urodził, podobnie jak jego załoga. Ale mimo to, jak twierdzi dział naukowy,
mogli nam namieszać.
Przelatujemy obok bazy H-509. Przed chwilą wzięliśmy na pokład pasażerów - małżeństwo
Wulkanów. On, dość przystojny, bardzo godny jak wszyscy Wulkani, ciemnowłosy, ona, prześliczna
blondynka, patrząca na wszystkich jak na brudną szybę. Nic nowego. Naprawdę mało nie padłem
dopiero na widok dziecka, które im towarzyszyło - mniejwięcej dziesięcioletniej dziewczynki, bez
wątpienia ludzkiej, choć w wulkańskich szatach. Odwzajemniła mi się poważnym, niedziecięcym
spojrzeniem.
- Ani pary z ust. - ostrzegł mnie szeptem Kyle, który dołączył do zespołu na miejsce biednego Baza.
Natychmiast po zakończeniu roboty poleciałem do Vidy.
- Wiesz już? - spytałem bez tchu.
- Wiem, że mamy na pokładzie ważniaków - warknęła - zachowuj się, Andy, i nie zaczepiaj ich,
dobra?
Nie ma sprawy. Mogę ich nie zaczepiać, ale... Co to wszystko znaczy?

Wpis nr 163

Dziewczynka ma na imię Sudara. Jej rodzice pracowali na Vulcanie, ale oboje zginęli w jakiejś
katastrofie. Ponieważ nie mieli żadnej rodziny na Ziemi, Turik i jego żona postanowili adoptować
dziecko. Podobno dowiedzieli się, że na Ziemi takie osierocone maleństwa trafiają do specjalnych
ośrodków wychowawczych i bardzo to ich oburzyło. Niech Vida mówi, co chce, nie są tacy źli, skoro
stać ich na współczucie. Co prawda, to chyba starają się wychowywać Sudarę za bardzo po
wulkańsku, ale chcą jak najlepiej.
Vida zgrzyta zębami, ilekroć ich widzi. Jest zbyt profesjonalna, żeby to okazywać, ale zżera ją
wściekłość i współczucie wobec tej małej. Wie dobrze, jak jest jej ciężko i dostaje szału na myśl, że
nie może jej pomóc.
- Co pan o tym myśli, komandorze? - zaczepiłem Spocka, gdy udało mi się go złapać.
- Myślę, że to nie pańska sprawa.- odpowiedział ozięble, z taką miną, że nie drążyłem dalej. Ten drań
potrafi, gdy chce, zmrozić człowiekowi krew w żyłach. Hi,hi! czasem obraca się to przeciwko niemu.
Kiedyś chciał zdyscyplinować jedną z młodszych programistek, niejaką Sye, która w regularnych,
"księżycowych" odstępach dostaje napadów kłótliwości i buntu. Napyskowała Spockowi w jednym z
takich napadów, nie bacząc, że on jest komadorem, a ona ledwo wykluła się na kaprala. Postanowił
zatem przywołać ją do porządku z pozycji autorytetu służbowego. Udało mu się to do tego stopnia
dobrze, że Sye rozpłakała się w głos, nazwała go potworem bez krzty wrażliwości, podłym brutalem i
nieczułym sadystą, i tak histeryzowała, że zleciał się cały pokład. Wszyscy pocieszali Sye na
wyprzódki, rzucając pełne potępienia spojrzenia na pierwszego oficera, który tak okrutnie skrzywdził
delikatną księżniczkę. Biedny Spock nie wiedział, gdzie ma oczy podziać, a to nie zdarza mu się
codzień. Gdyby spytał mnie, wyjaśniłbym mu to i owo z kobiecej fizjologii, jako dumny posiadacz
dwóch sióstr, matki i ciotki pod jednym dachem. Z babami nie wygra.
W każdym razie, jeśli chodzi o Sudarę, to jest on chyba zdania, że nie dzieje się żadna krzywda.
Pewnie ma rację, bo mała trzyma się swych wulkańskich rodziców jak kleszcz i nie próbuje
rozmawiać z ludźmi. Odpowiada, gdy ją o coś spytać, ale nasze towarzystwo wyraźnie jej nie pociąga.

Wpis nr 164

Odstawiliśmy Wulkanów na miejsce przeznaczenia, czyli na planetę Delta. Nie wiem, co będą tam
robić, ale to już ich sprawa. Jakoś nie mogę przywyknąć do wulkańskiego sposobu bycia i już
pierwszy oficer starczy, żeby doprowadzić mnie do szału. I vice versa zresztą też.
Siedzę teraz w stołówce, objedzony czymś, co przypominało mielone, choć nie zawierało ani grama
uczciwego mięsa. Już przywykłem do tych syntetyków, ostatecznie pogrążanie się w tęsknotach nic
mi nie pomoże. W przeciwległym kącie siedzi Mr Spock i wyraźnie zmusza się, by przełykać kęs po
kęsie. Ależ tak, zmusza się! Znam go już na tyle, żeby móc odczytać, że to niepokojący objaw. Coś
mu dolega, może jakaś wulkańska zaraza. Ciekawe, czy nasz Bones już o tym wie. Oni dwaj i kapitan
ciągle trzymają się razem, więc raczej tego nie przeoczył.
Bliżej mnie Marvin i Christie Chapel kończą właśnie deser. Nadal chodzą ze sobą, choć nie wiem, czy
Marv zdaje sobie sprawę z tego, że jest dla Christie jedynie pocieszeniem w odrzuceniu. No, już ja go
uświadamiać nie będę. W tych sprawach każdy musi radzić sobie sam, jak umie.
Wogóle skaranie boskie z tymi babami. Jedna Vida jest normalna, choć ma swoje dziwactwa. Ostatnio
wezwała mnie i nakazała sporządzenie listy wszystkich spośród załogi, którzy podlegają
dodatkowemu szkoleniu w samoobronie. Czyli praktycznie wszystkich, z wyjątkiem kapitana i pionu
technicznego. Od kilku dni latam jak z piórkiem, ustalając skład grup i godziny treningów.
Oczywiście wszyscy krzywią się na to strasznie, ale Vida ma za sobą wytyczne kwatery głównej i nie
popuści, żeby tam nawet nie wiem co.

Wpis nr 165

Czasem człowiek dowie się czegoś takiego, że...


Po obiedzie poszedłem do Vidy, żeby zanieść jej listę uczestników poszczególnych zajęć. Zastałem ją,
jak siedziała przy stole, patrząc na holopic, przedstawiający ją i Lilo na tarasie widokowym.
- Wciąż ją opłakujesz? - spytałem, zajrzawszy jej przez ramię.
- Ty też nie możesz zapomnieć.- burknęła
- Nie mogę - przyznalem z goryczą - A najgorsze to, że przypominam sobie o niej za każdym razem,
gdy widzę tę cholerę Spocka. Powiedz, Vida, gdyby on był mniej obojętny wobec Lilo, może ty byś
go bardziej lubiła, co? No w końcu uratował twoją pupę, temu nie zaprzeczysz.
- Zrobiłby to dla każdego na pokładzie. To aż niesamowite, jak on lubi się narażać. Tak jakby chciał
umrzeć, byle mieć do tego odpowiednio solidną podbudowę. Jeśli tak jest, to życzę mu szybkiego
spełnienia marzeń.
- Ze względu na to, że był obojętny wobec biednej Lilo?
Spojrzała na mnie z politowaniem.
- Andy, Andy - rzekła po chwili, kiwając głową - Żołnierz to ty jesteś dobry...
Dopiero po chwili dotarł do mnie sens jej słów. Zaparło mi dech.
- Sugerujesz, że...
- Nic nie sugeruję - przerwała mi i przesunęła dłonią po czole - A zresztą... Coś ci pokażę, ale niech
cię ręka boska broni, żebyś komuś choć na ten temat mruknął. W tej rozplotkowanej dziurze to byłaby
katastrofa.
- Masz mnie za kapusia? Grób, mogiła.- obiecałem.
Vida sięgnęła do szuflady, wyjęła stamtąd krzemową płytkę nośnika, taką, jakich używa monitoring, i
umieściła ją w stojącym na stole czytniku. Potem włączyła mechanizm blokujący drzwi jej kwatery i
dopiero wtedy zaczęła przeszukiwać nośnik.
- Zabrałam to z pokoju monitoringu - wyjasniła - Dopiero dzień wcześniej założono kamerę w
bibliotece i Lilo nic o tym jeszcze nie wiedziała. Chciałam zobaczyć, jak to się stało, że Lilo odniosła
śmiertelną ranę... i już nie oddałam tego. Wolę, by ludzie nic nie wiedzieli.
Na ekranie odbiornika ukazał się obraz biblioteki sprzed ataku Klingonów. Mr Spock stał przy biurku,
za którym siedziała Lilo i coś liczyła. Kiedy skończyła, odebrał od niej zapisaną kartkę i uważnie
przeczytał. Vida podkręciła parametr głosu.
- Statku tam nie było i nie będzie - dobiegł mnie głos z ekranu - Licz jeszcze raz. Masz wszystkie
dane, wystarczy użyć odpowiedniego wzoru.
- Zlituj się, Spock - jęknęła Lilo - Jestem strasznie zmęczona, oczy mi się same zamykają. Odłóżmy to
na jutro.
- Dobry nawigator musi umieć obliczyć pozycję statku nawet wyrwany z najgłębszego snu - pouczył
ją Pierwszy - Nawet wtedy, gdy nie może utrzymać oczu otwartych. Licz jeszcze raz. No, to ostatnie
zadanie na dziś, ale musisz je wykonać.
- Kiedy naprawdę nie mogę...
Mr Spock założył ręce za plecy i wyprostował się.
- Jeśli studentka Lilo Presley chce dostać całusa, musi bezbłędnie obliczyć pozycję statku. -
oświadczył urzędowym tonem.
Opadła mi szczęka. Miałem wrażenie, że się przesłyszałem.
Lilo z wyzwaniem w oczach chwyciła ołówek, pochyliła swą rudą głowę nad papierami i zaczęła
liczyć. Nie zajęło jej to nawet zbyt wiele czasu, gdy podała swemu mentorowi nowe rozwiązanie.
Spock uważnie przeczytał to, czego ja i Vida nie mogliśmy zobaczyć.
- Dobrze - pochwalił swą uczennicę - Ani jednego błędu. Jak chcesz, to umiesz.
Lilo spojrzała na niego, przekrzywiając zalotnie głowę.
- Obiecałeś. - przypomniała.
Niewiarygodne. Spock uśmiechnął się, po raz pierwszy, odkąd go znam i w tym uśmiechu jego
surowa twarz zyskała urok, o który nigdy bym go nie posądzał. Usiadł przy Lilo, objął ją i złożył na
jej ustach długi, ciepły pocałunek.
Uderzyłem nieświadomie dłonią w blat stołu.
- Wyłącz, Vida, to boli. - poprosiłem. Czułem straszny żal, choć jednocześnie jakąś dziwną ulgę na
myśl, że moja mała Hawajka dopięła jednak swego. Tylko czemu osiągnięte szczęście było dla niej
tak boleśnie krótkie? Jaki złośliwy demiurg o tym zadecydował?
- Teraz rozumiem - powiedziałem - Wiesz, Vida, kiedy odkopaliśmy ich spod szczątków, Spock był
nieprzytomny, a mimo to trzymał Lilo kurczowo, tak mocno, że nie mogliśmy mu wydrzeć jej ciała.
Była już zimna, a on wciąż próbował jej bronić. Powinienem się wcześniej domyślić. Ostatecznie
zamykali się w bibliotece po godzinach, nikt nie sprawdzał, co się tam działo. Gdyby nie założono tej
kamery, nawet to nagranie by nie istniało...
Vida położyła głowę na rękach ze znużeniem, które zarysowało cienką linię między jej gładkimi
brwiami.
- Ona była jego ostatnią szansą na odzyskanie człowieczeństwa - rzekła po chwili - Teraz już na
zawsze pozostanie Wulkaninem, dla którego równie obca jest rozpacz, jak szczęście. Dla Wulkanina
to normalny stan, ale Spock jest w połowie człowiekiem, akurat na tyle, by jasno widzieć, co traci.
Och, on chce, żeby tak było, chce być Wulkaninem, istotą doskonale logiczną, ale zdaje sobie sprawę
że to nie jest aż tak dobre, jak twierdzą jego rodacy. Lilo sprawiała, że wierzył jej, nie im. Teraz jej
zabrakło, a Spock... pozostanie takim dziwadłem, jakim jest. Gdybym mogła czuć dla niego choć
odrobinę sympatii, na pewno bym mu współczuła.
Wróciłem do siebie z zamętem w głowie. Czuję się tak, jakby odarto mnie ze wszystkiego.

Wpis nr 166

Nie mogę spać. Za dwie godziny pobudka, chyba już nie warto nawet próbować. Nie mogę przestać
myśleć o tym, co widziałem. Jak daleko oni zaszli? Do pierwszej bazy? Do drugiej bazy? Do mety?
Lilo już mi nie powie, a ze Spocka nie wyciągnę niczego nawet na mękach, szkoda marzyć. A zresztą,
czemu właściwie chcę to wiedzieć? Żeby się torturować?
Wyszedłem na korytarz, żeby się trochę przejść. Przez chwilę rozmyślałem, czy by nie pójść i nie
chlusnąć sobie zimnej wody na łeb, ale zrezygnowałem. Rzeczywiście, co za pomyśl. Może jeszcze
poproszę kogoś z załogi, żeby mnie oćwiczył batożkiem, jak Kmicica? Dopiero wszystkim oczy by
kołem stanęły. Wątpię, by choć słyszeli o "Trylogii".
Czasem bardzo silnie odczuwam to, że jestem tu całkiem sam, rozbitek z nieistniejącego juz czasu i
nieistniejącego kraju. Wiem już, że właśnie dlatego postanowiono, że zostanę zasymilowany z załogą
Enterprise - choć to niczyja wina, czują się wobec mnie jakoś niezręcznie wiedząc, że na Ziemi nie
mam dokąd wrócić. Możliwość uzyskania drogi powrotu była tylko czynnikiem dodatkowym, i
bardzo niepewnym. Okazałem się przydatny, to fakt, ale obeszliby się przecież beze mnie i moich
utarczek, z kim popadnie. Tak naprawdę, nie potrzebują mnie tu wcale, bo i po co? Wszystko, co
robię, równie dobrze i jeszcze lepiej zrobiłby ktoś inny.
Oparłem się o ścianę i jęknąłem głucho, usiłując opanować łzy, które cisnęły mi się do oczu.
Mężczyźni nie płaczą. Co prawda różne przemądrzałe poradniki wpierają nam, że płacz wcale nie jest
niemęski, ale ja w to nie wierzę. Jak dla mnie, to nie ma żałośniejszego widoku niż chlipiący facet,
niezależnie od okoliczności.
Muszę się jakoś pozbierać do kupy. Potrzebny czy nie, jestem tutaj, i wszyscy musimy z tym jakoś
żyć. I ja, i oni, i nawet ten spiczastouchy Romeo.

Wpis nr 167

- Carajo, orientuj się, Spock! - usłyszałem niezadowolony krzyk Vidy - O czym ty dzisiaj dumasz?! O
niebieskich migdałach?
- Przepraszam, poruczniku. - odpowiedział jej spokojny jak zwykle głos Pierwszego. Zgodnie z
wytycznymi kwatery głównej on też musi przejść dodatkowe szkolenie, i nie bez powodu. Choć jest
silny jak średniej wielkości bawół i ma w zanadrzu parę sztuczek, to bynajmniej nie błyszczy, jeśli
chodzi o samą technikę walki. Vida uczy go posługiwania się różnymi rodzajami prymitywnej broni i
przede wszystkim chwytów ju-jitsu. Ta dziewczyna jest niewiarygodnie szybka, a jej kopnięcie z
pełnego obrotu może zatrzymać vana. Wiem coś o tym. Godzinę temu moja grupa skończyła zajęcia.,
teraz morduje się grupa Spocka.
To, co usłyszałem, utwierdziło mnie w przekonaniu, że nasz Pierwszy jest mocno rozkojarzony, co do
niego wcale niepodobne. Nie powinienem się o niego martwić, ale to jest silniejsze ode mnie.
Odczuwam jakąś gniewną troskę o tego łajzę, jakby był mi bliższy niż jest w istocie.
Poszorowałem do ambulatorium.
- Doktorze, Pierwszemu coś dolega - powiedziałem - Czy pan juz o tym wie?
- Jasne, że wiem - westchnął Bones - Ale bądź pan spokojny, to nic zaraźliwego.
- Chromolę zarazki. Po prostu martwię się o niego.
Doktor McCoy poklepał mnie po ramieniu i uśmiechnął się krzepiąco.
- Nic mu nie jest - powiedział - Po prostu ma zmartwienie i chwilowo nie może myśleć o niczym
innym.
- A co? doktorze, bądź pan człowiekiem, przecież nie rozklepię tego po załodze.
- To właściwie nie tajemnica. Dostał list od ojca, w którym Sarek żąda, by Spock opuścił natychmiast
Gwiezdną Flotę i rozpoczął szkolenie kolinar. W przeciwnym razie może go spotkać ostracyzm
rodzinny i narodowy, bo na Vulcanie szacunek i posłuszeństwo wobec rodziców to absolutna
podstawa.
- Do diaska. A co to, on taki młodziak, że musi słuchać tatusia? Przecież ma pod czterdziestkę!
- Wiek u nich nic nie znaczy, zwłaszcza, że dla Wulkanów dożycie dwustu lat nie jest niczym
niezwykłym, a do trzystu zdarza się dość często. W tym kontekście nasz Spock jest jeszcze w
podstawówce i nie ma prawa głosu.
Potrząsnął głową.
- Czegoś jednak nie rozumiem - podjął po chwili - Sarek nie akceptował wyboru syna, czego
najlepszym dowodem jest to, że nie rozmawiał z nim przez 18 lat. Nigdy jednak nie wtrącał się w jego
sprawy. Czemu teraz tak się nagle uparł?
Milczałem. Ja wiem, czemu, ale nie mogę tego powiedzieć. Skoro Wulkanie są telepatami, Sarek
musiał wiedzieć o zaangażowaniu syna w skandaliczny jego zdaniem romans z rudą Hawajką,
płaczliwą, emocjonalną, haniebnie wrażliwą ludzką istotką. Nie mogło mu się to spodobać.
Ciekawe, jaką decyzję podejmie Mr Spock?

Wpis nr 168

To prawdziwy dzień klęski. Nikt z nas nie wie, jak to się stało, ale nagle Enterprise zaroił się od
Klingonów pod dowództwem komandora Kora. Pojawili się znikąd. Większą część załogi zamknęli
na piątym pokładzie, blokując wszystkie wyjścia i wejścia. Resztę rozbroili, korzystając z
zaskoczenia. Ja zostalem zamknięty w kiblu, i to nie sam, a w towarzystwie Vidy oraz Spocka - razem
nas zaskoczono, to i razem zamknięto.
Właściwie nie poszło tak szybko. Broniliśmy się jak inni, do upadłego. Mam rozbity nos, zwichnięty
bark i straciłem ząb trzonowy, Vida jest cała w siniakach, a Spock wygląda, jakby go zaciągnięto na
olejno szarozieloną farbą. Właśnie poszedł się umyć, bo, jak stwierdził, lubi schludność i porządek,
niezależnie od sytuacji. W każdej łazience są zapasowe koszule, może i ja powinienem zmienić
swoją? Chociaż na ciemnoczerwonych sortach mundurowych nie widać ludzkiej krwi.
Vida wzięła z szafki czysty ręcznik i przemyła mi twarz. Ręcznik natychmiast przesiąkł krwią na
wylot. Czuję się paskudnie słaby, jak bokser po wyczerpującym sparringu. Gdzie, u diabła, jest
kapitan Kirk?

Wpis nr 169

Zabrano nas na mostek, związawszy uprzednio, jak się patrzy. Kapitan tam już był - i widać było, że
Klingoni z nim nie żartowali. Był obdarty, pokrwawiony i z trudem trzymał się na nogach.
Opanowało mnie poczucie klęski. Byliśmy zgubieni bez ratunku. Obojętne, jak Klingonom udało się
wtargnąć na Enterprise, ważne, że byli tu i opanowali wszystkie żywotne sekcje - maszynownie,
centrum podtrzymania życia, mostek. Byli bezsprzecznie górą, a nam nikt nie mógł pomóc.
Komandor Kor spojrzał na nas jak anakonda na stado kurczaków, po czym wskazał na Vidę. Dwóch
żołnierzy naychmiast odciągnęło ją na bok i przywiązało do jednego z foteli. Następnie założyli na jej
przedramiona metalowe obejmy, do których podłączyli przewody, brutalnie wyprute z konsoli
dowodzenia.
- Powiem krótko, kapitanie Kirk - rzekł Kor - Albo da mi pan kody dostępu, albo będzie pan
obserwował, jak pana podwładna umiera. Uprzedzam, że eskalacja natężenia prądu będzie bardzo
powolna i nim dojdzie do wartości, które mogą zabić, upłynie dużo czasu. na przykład Wulkanie
znani są z tego, że umieją opanowywać ból, korzystając z siły umysłu, ale prąd elektryczny niweczy
tę zdolność, kapitanie, gdyż wtedy ból rodzi się bezpośrednio w rdzeniu kręgowym i mózgu. Tego
niesposób opanować.
Kor włączył prąd i krótkie wyładowanie szarpnęło ciałem Vidy. Potem następne, minimalnie
silniejsze. I następne. Widziałem coś takiego na taśmach z Guantanao i dobrze wiedziałem, co mogą
zrobić z człowiekiem narastające impulsy. Nikt tego nie wytrzyma, nie na dłuższą metę. Spojrzałem
na kapitana i olśniło mnie, gdy ujrzałem jego osmalone ręce - na nim już tego próbowali. A teraz musi
patrzeć, jak jego podwładna... i dobrze wie, co ona czuje.
Vida nie krzyczała, ani razu nawet nie jęknęła. Gdyby trafiło na mnie, wyłbym z bólu i gówno by
mnie obeszło, co kto o mnie pomyśli.
- Kody dostępu, kapitanie. - przypomniał Kor - A może pan je nam udostępni, komandorze Spock?
Czy cudzy ból umie pan znosić równie dobrze jak własny?
Rozejrzałem się nieznacznie i zobaczyłem coś, co dotąd umknęło mej uwadze: z tablicy kontroli
łączności, tuż za mną, sterczały niezabezpieczone przewody. Ich nagie końcówki połyskiwały lekko
miedzią i srebrem. W myśli zamajaczył mi fragment czytanej już dość dawno powieści szpiegowskiej.
Kto wie, mogło się udać. Nie miałem nic do stracenia. I tak byliśmy zgubieni, a tak, może choć
namieszam, myślałem chaotycznie, usiłując zsunąć krępujące mnie sznury. Uczyliśmy się w Czarnych
Beretach, jak to robić, uczyliśmy się do upadłego, aż wreszcie nabywaliśmy wprawy cyrkowych
magików. Klingoni umieją robić mocne węzły, ale w końcu udało mi się uwolnić jedną rękę.
Cofnąłem się o krok i, zebrawszy do kupy całą determinację, wepchnąłem rękę w gołe przewody.
Poczułem przeraźliwy ból i straciłem przytomność.
Gdy się zbudziłem, leżałem w ambulatorium. Pierwszym, co ujrzałem, była zatroskana twarz Bonesa,
która, gdy doktor spostrzegł moje otwarte oczy, rozjaśniła się w pokrzepiającym uśmiechu. Nie
mogłem mu odpowiedzieć tym samym. Bolało mnie całe ciało, w głowie miałem zamęt, a każdy
oddech palił moje płuca jak ogień.
- Tylko spokojnie - doktor przyłożył mi do ramienia hipospray - Zaraz poczujesz się lepiej.
W polu widzenia wyłoniła się teraz znajoma głowa o spiczastych uszach. Nagle wszystko sobie
przypomniałem.
- Klingoni? - spytałem, ledwie poruszając zdrętwiałymi ustami.
- Sytuacja opanowana - odpowiedział mi Spock - Pańska akcja spowodowała zwarcie w całej
instalacji. Gdyby już wcześniej nie była uszkodzona, nie rozmawialibyśmy teraz. Załoga
wykorzystała chwilę, gdy zgasło światło, ale jest sporo ofiar. Ta bitwa dużo nas kosztowała.
- A Vida?
- Wypoczywa. Nic poważnego się jej nie stało.
- Co się ze mną dzieje? - spytałem żałośnie - Czuję się tak dziwnie... nie mogę podnieść lewej ręki.
Bones położył mi dłoń na ramieniu.
- Musieliśmy ją amputować - rzekł ze współczuciem - Oparzenie prądem było zbyt poważne,
martwica zbyt głęboka. Nie dało się jej uratować.
Sam byłem zdziwiony, gdy się zaśmiałem, ale jakoś nie umiałem się powstrzymać.
- No to pięknie, jestem załatwiony. Komandos bez ręki. Jak Luke Skywalker po walce ze swym
ojcem...
- Proszę się nie martwić. Nowoczesne protezy są lepsze, niż pan sądzi - mówił doktor, przygotowując
drugi zastrzyk - Po okresie rekonwalescencji będzie pan mógł służyć nie gorzej niż przedtem. Teraz
musi pan przede wszystkim dobrze wypocząć. Za kilka dni będzie już można wszczepić szkielet
protezy. To nie dwudziesty wiek. Teraz amputacja kończyny nie jest katastrofą.
Możliwe... ale przyjemność to też niewielka.
Spock położył coś na okrywającym mnie kocu.
- Wiem, że prowadzi pan zapiski na papierze - powiedział - To prymitywna i zawodna metoda. To
urządzenie jest lepsze, proszę je wypróbować.
I ani słowa typu "Dziękuję", "Rany, chłopie, byłeś świetny" czy coś w tym guście. Jak zwykle chłód i
pełne opanowanie, i jedynie drobny gest, wyrażający przyjaźń, która staje się coraz cenniejsza.

Wpis nr 170

Montaż sprawnej protezy to precyzyjna i żmudna robota. Trwa to już trzeci dzień i końca nie widać.
Na razie wystają mi gołe nibykości, którymi mogę juz poruszać, choć niezbyt zgrabnie. Potem będę
musiał nauczyć się sprawnego posługiwania nową kończyną i wmówić sobie, że jest moja. Nie mogę
się skarżyć ani słówkiem, ani spojrzeniem. Mamy pięćdziesięciu trzech zabitych i wielu rannych. Z
Klingonów zginęła prawie połowa, resztę odstawiliśmy do bazy wojskowej, gdzie władze mają
zadecydować o ich dalszym losie. Urządzenie, dzięki któremu udało się im nas zaskoczyć, uległo
zniszczeniu, może jednak uda się je odtworzyć na podstawie ocalałych planów.. Albo i nie.
To, co zostało z mojej lewej ręki, boli i rwie okrutnie. Bones twierdzi, że to bóle fantomowe i miną,
gdy ocalałe nerwy zaczną sterować zmontowaną protezą. Oby miał rację. I tak jestem w nienajgorszej
sytuacji - Luke stracił prawą rękę i na pewno było mu trudniej. Ja w dodatku nie muszę walczyć ze
swym ojcem, tutaj jest to działka Spocka. Chciałbym wiedzieć, jaką podjął decyzję, bo że jakąś już
podjął, to jasne. Jest odprężony, zrelaksowany i zachowuje się normalnie, to znaczy jak manekin z
ręcznym programowaniem.

Wpis nr 171

Moja nowa ręka jest już zmontowana i pokryta syntetyczną skórą. Działa bez zarzutu, ale jeszcze jej
"nie wyczuwam". Podobno zależy to od utworzenia nowych połączeń neuronowych w mózgu. W
kazdym razie ćwiczę codziennie, oczywiście pod okiem Vidy, która sztorcuje mnie z góry na dół i
zmusza do przekraczania granic własnych możliwości. U niej nie ma zmiłuj.
Właściwie, jakby ktoś na mnie spojrzał, to za diabła by się nie połapał, że mam sprotezowaną rękę.
Wystarczy jednak, że ja o tym wiem.
- To dobrze, że wiesz - powiedziała Vida - To zapamiętaj jeszcze, że tą ręką możesz zrobić komuś
krzywdę. Jest dużo silniejsza niż ta druga, praktycznie niewrażliwa na ból i odporna na uszkodzenia.
Bywali kiedyś tacy, którzy kazali sobie usuwać wszystkie cztery kończyny i wszczepiać takie protezy,
żeby być prawdziwie skutecznymi żołnierzami.
Aż mną wstrząsnęło. To dopiero trzeba być desperatem!
Dziś na mój trening wpadł Mr Spock i zagadnął towarzysko:
- I jak pan się czuje, sierżancie?
- A pan? - odwzajemniłem mu się.
- Dziękuję, naogół nieźle. Rana okazała się powierzchowna. - odparł - Skąd panu wogóle wpadło do
głowy, by zrobić zwarcie w taki sposób?
- To z jednej książki szpiegowskiej - wyjaśniłem - Zapomniałem, jak się nazywała. Wiedziałem, że
jeśli uda mi się wywołać zwarcie na mostku, to szlag trafi bezpieczniki główne, nim ci skurwiele... o
przepraszam, tak mi się wyrwało... zanim zamęczą Vidę na śmierć. To znaczy, chyba tak myślałem,
bo teraz już niczego nie jestem pewny. Patrzyłem na kapitana, potem na pana... w następnej kolejności
mógł być któryś z nas, więc było mi wszystko jedno. Musiałem coś zrobić, cokolwiek.
- Uratował pan sytuację. Osiwiałbym w dwa dni, gdybym miał dowodzić załogą złożoną z takich jak
pan, ale mimo to doceniam pana wartość jako żołnierza. Inaczej mówiąc, jestem zadowolony z tego,
że jest pan tu, na pokładzie.
To były najprzyjemniejsze słowa, jakie dotąd usłyszałem od Spocka. Całkiem nie w jego stylu. Chory
jest czy co?

Wpis nr 172

Wydawało się już, że wszystko gra, gdy nagle okazało się, że, jak zwykle, niezupełnie.
Mr Spock jest w fatalnym stanie. Naprawdę w fatalnym, ale nie z powodu tego, co zrobili mu
Klingoni. Na takie rzeczy to on jest wytrzymały.
- Co mu jest? - spytałem doktora, gdy udalo mi sie go złapać w przerwie na lunch.
- Plak tow - odparł zwięźle, a że gapiłem się na niego jak cielę na gwiazdy, dodał - Gorączka krwi.
Wulkańskie zaburzenie metaboliczne. Bardzo ciężka i często śmiertelna przypadłość. Przez ten wir
czasu, w który wpadliśmy, nastąpiło zakłócenie cykliczności pon farr. Tragedia, Andy.
- Rany, doktorze... Faktycznie nieklawo. Christie jest na przepustce, Lilo nie żyje... Może popytamy
wśród załogantek, jak znajdzie się chętna, to ten...
Bones potrząsnął głową.
- Już za późno - powiedział - Zresztą Spock nigdy by się na to nie zgodził. W filozofii Wulkan to
niedopuszczalne. Musiałby najpierw przejść cały ślubny ceremoniał i takie tam. Na tej planecie
funkcjonuje zasada: małżeństwo, albo nic. I jeśli Wulkanin nie zostanie niejako zdeprawowany przez
towarzystwo ludzi, przestrzega tej zasady. Nie wyobraża pan sobie chyba, że Spock chciałby się do
nas w czymś upodobnić, a jeszcze w czymś takim... nielogicznym i barbarzyńskim.
- Sherlock Holmes powiedział :"Ktokolwiek chce się wznieść ponad naturę, na pewno stoczy się pod
nią." - mruknąłem - Pomoże pan temu pomyleńcowi?
- Robię, co mogę. Przygotuję mu jeszcze jakąś mieszankę na wzmocnienie, ale rokowania są
kiepskie. Chociaż... teraz przynajmniej jest cichy i spokojny. Zeszłym razem dał się we znaki całej
załodze i omal nie zabił Jima. Teraz tylko śpi po całych dniach i strasznie spokorniał. Zupełnie nie jest
sobą i to mnie martwi.
Mnie też. Zajrzałem do Spocka w drodze powrotnej do hali. Nie spał, ale chyba nawet mnie nie
dostrzegł. Rzeczywiście, jest z nim źle. Oto, do czego prowadzi lekcewazenie praw natury.
Jednak ci Wulkanie to mają przesrane - nie dość, że nie mogą sobie regularnie, jak człowiek... to
jeszcze, gdy przyjdzie czas i im się nie uda, mogą odkorkować. Wyobrażam sobie, jaki to dla nich
dyshonor kipnąć z takiego powodu! Normalnie zjazd po śliskim do piwnicy.

Wpis nr 173

Zagapiłem się na lekcji i tak oberwałem po zębach od Vidy, że proszę siadać. I jeszcze musiałem
wysłuchać od niej mnóstwa raczej nieprzyjemnych słów. Nic nie poradzę, nie mogę się skupić.
Myślami jestem w ambulatorium, i nie sam, bo ze mną jest tam dobra połowa zalogi. Vida burczy, że
nic ją nie obchodzi, czy Spock wyciągnie kopyta czy nie, ale ja bym jej tam do końca nie wierzył.
Ona nie jest taka zła, na jaką pozuje. Żeby tylko nie wymachiwała tak pięściami...
- Doktorze, co on czuje? - spytałem, gdy po treningu wpadłem na moment do ambulatorium i
dowiedziałem się, że jest coraz gorzej
- Jakby całe jego ciało było w ogniu - odparł Bones - Podaję środki przeciwbólowe, ale nie mogę dać
ich tyle, ile naprawdę trzeba. Doktor M'Benga twierdzi, że jeśli nic nie będę robił, zyskam dokładnie
tyle samo, co teraz, ale ja po prostu nie mogę się poddać.
Chwała ci za to, doktorku. Jeśli ktoś może coś zdziałać, to właśnie ty.
I pomyśleć, że właściwie jestem tu przez pomyłkę, poznałem Spocka przez pomyłkę,
zaprzyjaźniliśmy się przez pomyłkę i wszystko jest w tej historii pomylone. Zwłaszcza ja się tak
czuję.
Nie tylko to jest źle. Załoga zdekompletowana (ja też), a Enterprise wymaga generalnego remontu.
Nawet statek klasy Constitution nie wszystko jest w stanie wytrzymać, a myśmy mieli ostatnio parę
paskudnych przygód. Jeszcze trochę, a Enterprise przekształci się w Sokola Millenium - dosłownie
wiązanego sznurkiem i zatykanego palcem.

Wpis nr 174

Wracałem właśnie ze stołówki, gdy na korytarzu spotkałem Spocka. Musiał odwiedzić swą kabinę, bo
zamiast szpitalnego wdzianka miał na sobie spodnie od munduru i czarny podkoszulek. Szedł,
trzymając się ściany i sprawiał upiorne wrażenie, niczym jaki zombie.
- Coś pan z byka spadł? - zawołałem - Kto panu pozwolił wstać?
Spojrzał na mnie podkrążonymi silnie oczami, tak jakoś niesamowicie, że omal nie przysiadłem na
podłodze.
- Muszę dostać się na mostek. - wymamrotał ledwo słyszalnie.
- Na jaki mostek? W tym stanie to pan się nadaje, ale na intensywną terapię.
- Słyszałem wezwanie. Muszę na mostek.
- Jakie wezwanie? - spytałem bezradnie, bo jako żywo nikt nikogo nigdzie nie wzywał - Koniec
świata, ostatni normalny zwariował. Dobra, chce pan dostać opieprz od kapitana, to co mnie to tam...
Niech się pan na mnie oprze, jestem w tym momencie bardziej funkcjonalny niż ściana.
W duchu dodałem, że mnie się pownie tez oberwie, ale ostatecznie jestem przyzwyczajony. Po mnie
każdy ochrzan spływa jak woda po kaczce.
Kiedy tylko wkroczyliśmy obaj na mostek, z punktu zrozumiałem, co Spock mówił o wezwaniu. Na
środku, między zamarłymi w bezruchu ludźmi, unosiła się półprzyzroczysta niczym hologram postać
mężczyzny w szatach, będących czymś pośrednim między strojem Wielkiego Inkwizytora a fikuśnym
szlafrokiem. Zatkało mnie, nawet nie na ten widok, a z powodu dziwnej grozy, która przepełniała
teraz całe pomieszczenie.
- Oto mamy tego, którego brakowało - odezwała się dziwna istota.
- Q - szepnął Spock - Istota potencjalnie wszechmocna. Myślałem, że to tylko legenda.
Oparł się silniej o moje ramię. Tracił siły w zastraszającym tempie.
- Nie możecie go zabrać! - krzyknął kapitan - On umiera, nie widzisz?
- Nie doceniacie mocy Q. Nikt tu nie umrze, przynajmniej tak długo, póki nie rozstrzygnie się gra.
Dziwna istota uczyniła jakiś gest. Wszystko wokół zawirowało, a gdy wirowanie ustało, ujrzałem, że
znaleźliśmy się w jakimś skalistym, niemal pozbawionym roślinności miejscu. My, to znaczy kapitan,
Uhura, Scotty, no i oczywiście Spock i ja.
- O co tu chodzi, kapitanie? - spytałem bezradnie. Zawsze się w coś elegancko właduję. Było mi
siedzieć grzecznie w hali transportu.
- Q chce, żebyśmy się z kimś zmierzyli - wyjaśnił mi zrezygnowanym głosem kapitan - Opanował
główny komputer pokładowy, system napędu i centrum podtrzymywania życia. Jeśli przegramy, może
być po nas.
- Rzecz w tym, że nie wiadomo, co Q uzna za wygraną lub przegraną - wtrącił się Spock
niespodziewanie silnym głosem - Te istoty nie ujawniają swych preferencji, jeśli nie uważają tego za
absolutnie konieczne.
Spojrzeliśmy wszyscy na niego. W zadziwiający sposób, w ciągu tych paru sekund, wszystkie objawy
choroby ustąpiły i mieliśmy przed soba naszego kumpla w pełni sił i zdrowia, jakby nigdy nic mu nie
zagrażało. Ten Q, nawet jeśli nie jest wszechmocny, to w każdym razie potrafi dość dużo. Kamień
spadł mi z serca, i chyba nie tylko mi, sądząc po promiennym uśmiechu Uhury i uldze na twarzach
kapitana oraz głównego mechanika.
Ech, teraz, kiedy jest z nami stary, dobry Spock, to Q może nam naskoczyć!

Wpis nr 175

Miejsce, w którym się znaleźliśmy, to rodzaj poligonu doświadczalnego. Możemy, w pewnych


granicach, dostać to, czego sobie zażyczymy i musiałem mocno ugryźć się w język, żeby nie zażyczyć
sobie bazooki. Kapitan twierdzi, że na razie musimy zorientować się w sytuacji... Joj!
Ten okrzyk był mimowolny. Naszymi przeciwnikami są Romulanie. Właśnie przed chwilą ich
zobaczyliśmy, a, co gorsza, oni zobaczyli nas. O ile się zorientowałem, dwie kobiety i trzech facetów,
wszyscy wyglądają raczej groźnie. Chcą pourywać nam głowy, ale najpierw musieliby nas złapać.
Wygodny ten elektroniczny dziennik. Mogę prowadzić zapis niezależnie od sytuacji, coś ala palmtop,
tylko bardziej funkcjonalny. Teraz na przykład siedzę za skałą i usiłuję znależć moment, by dołączyć
do swoich. Papierowego dziennika nie dałoby się tak prowadzić.
W końcu mi się udało. Kapitan zrobił szybką naradę, co właściwie mamy począć. Zauważyłem, że w
naszym towarzystwie, z technicznego punktu widzenia, począć by mogła jedynie Uhura, i dostałem
od niej sójkę w bok.
- Poważnie, Andy. Musimy opracowac jakiś plan działania - skarcił mnie James Kirk - Ci Romulanie
chcą nas pozabijać i to jest zrozumiałe, ale pytanie brzmi, czy my chcemy pozabijać ich.
- Nie chcemy? - spytałem z powątpiewaniem.
- Nie, nie chcemy. Pierwsza dyrektywa, Andy. Dlatego potrzebujemy planu.
- Plan jest prosty: porozmawiać. - rzekł Scotty, który, jako mechanik, ma umysł ścisły i prostolinijny.
- To logiczne - zgodził się z nim Spock - Tyle że nie wiem, czy wykonalne. Romulanie są zbyt
emocjonalni i zbyt wojowniczy. Taka rozmowa może się skończyć dość nieprzyjemnie.
- Dla pana, Mr Spock, i śmierć na stosie byłaby tylko "dość nieprzyjemna" - prychnął Scotty - Ja
wiem, że to ryzyko, ale nie sądzę, żeby Q chodziło tylko o to, żebyśmy wytłukli się tu do ostatniego.
Jakoś mi się to nie widzi.
- Widzi, nie widzi, to bez znaczenia - powiedział kapitan - Rzecz w tym, że o ile my możemy sobie
teoretyzować, o tyle Romulanie wierzą tylko w rozwiązania siłowe. Mimo to warto choć spróbować.
Może oni wiedzą, jaki cel ma Q w szczuciu nas na siebie.
- Anioł wiedział, nie powiedział, a to było tak...- zanuciłem niechcący, aż wszyscy się obejrzeli.
- Idę do nich. - zdecydował Spock.
- Mowy nie ma, ja pójdę - sprzeciwił się kapitan.
- A może ja? - zaproponowałem - A może zagramy w marynarza, albo w kamień-nożyce-papier? A
może rzucimy monetą? Mam w kieszeni polskie pięć złotych, które sobie zatrzymałem na szczęście.
Mr Spock wzniósł oczy ku niebu i potrząsnął głowa z niemą dezaprobatą dla mojej ciemnej, zacofanej
zabobonności.
Nie zdążyliśmy dojść do konsensusu, gdy od strony skał naprzeciwko rozległo się wołanie:
- Hej, wy tam! I tak was dopadniemy!
Głos był świeży, kobiecy i wydawał się znajomy.
- Może tak, może nie, szanowna pani! - odkrzyknął kapitan - Ustalmy więc chociaż, z jakich pozycji
ideowych mamy się wyrżnąć.
- Nie mamy na to czasu! - padła odpowiedź - W ciągu godziny musicie być martwi, albo nasza załoga
będzie zgubiona!

Wpis nr 176

Kapitan, niepomny na niebezpieczeństwo, wyszedł zza osłony skał.


- Q zagroził waszej załodze? - spytał.
- Została pogrzebana żywcem, otoczona skalną powłoką- odparła Romulanka - Ponad dwustu
romulańskich żołnierzy. Powietrza starczy im jeszcze na godzinę, więc...
Kapitan ledwie zdołał uniknąć morderczego strzału.
- Zaczekaj! - krzyknął ze złością - W ten sposób do niczego nie dojdziemy! Chyba nie oczekujecie, że
ustawimy się grzecznie w rządku i pozwolimy wybić do ostatniego. A wzajemne podchody mogą nam
zająć i cały dzień, nie tylko marną godzinę, i jeszcze do tego dochodzi bardzo niepewny wynik.
Nawet w najpomyślniejszym dla was rozwiązaniu nie możecie wiedzieć, jak zachowają się Q. Może
zależy im na czymś innym? Lepiej połączmy siły i spróbujmy uratować waszą załogę.
Nawet ze swego stanowiska widziałem, że Romulanie zaczęli się gorączkowo naradzać.
- Mogę się założyć, że szlachetność naszego dowódcy wyjdzie nam bokiem - nie wytrzymałem -
Wątpię, czy można wierzyć Romulanom.
- Nie można - odpowiedział mi autorytatywnie Spock - Ale kapitan ma rację: ta załoga może zginąć,
jeśli im nie pomożemy. Romulanie to kuzyni Wulkanów, ale równie dobrze mogliby to być ludzie,
albo Andorianie. Bez różnicy. Ponad dwie setki, więc...
- Więc co tam przy nich nasza piątka - dokończyłem za niego - Potrzeby większości górują nad
potrzebami mniejszości, tak?
Spojrzał na mnie, unosząc lekko jedną brew.
- Fascynujące - stwierdził - To jednak czegoś pana nauczyłem.
- Owszem. Tego, ze plecie pan jak na mękach, ilekroć ma pan okazję, by zastosować wulkańską
filozofię do przaśnej codzienności. Przez pana flaki mi się wywracają...
Nie zdążyłem dokończyć, bo wrócił kapitan.
- Idziemy - zarządził - Trzeba zobaczyć, co da się zrobić. Pani admirał dała mi słowo honoru, że póki
co zakopujemy topór wojenny i próbujemy działać razem.
- Pani admirał? - powtórzyłem - Czy my się czasem nie znamy?
A jakże, znamy. Ledwo wyszedłem zza skał, stanąłem oko w oko ze znaną nam juz piękną Nybii
Tebulą. A obok niej stała druga romulańska damencja, w obcisłym mundurze, może nie tak ładna, ale
też niczego sobie. Jeśli ktoś lubi spiczaste uszy, ma się rozumieć. Mężczyźni skromnie kryli się za
plecami obu liderek - piękny przykład równości płci w ich świecie.
- Miałaś rację, Nyb - orzekła towarzyszka pani komandor, bezczelnie lustrując wzrokiem naszego
Wulkanina - Ładny z niego okaz jak na mieszańca.
- Cicho bądź, Hestra. Tylko żeby nie było nieporozumień: to współpraca wymuszona
okolicznościami. Inaczej mówiąc, bardziej zależy mi na ocaleniu moich żołnierzy niż na waszej
śmierci, ale między nami to niczego nie zmienia. - powiedziała pani komandor wrogo.
- Ależ naturalnie.- zgodził się z nią kapitan i zaczęła się dyskusja, co robić.
Od razu okazało się, ze nie możemy "zażyczyć sobie" właściwie żadnych narzedzi. Lasery były w
stanie wybić w skale, otorbiającej romulańską załogę, jedynie niezbyt głębokie otwory, inna broń była
wogóle śmiechu warta z zestawieniu z tym przeklętym kamulcem. Na moje oko odpowiedni ładunek
semtexu dalby temu radę, ale mogłem sobie pomarzyć. Czas uciekał, musieliśmy działać szybko.
- Gdyby udało się rozsadzić skałę - ględził Scotty - Staroświecki dynamit by starczył. Kilkanaście
lasek włożonych w otwory, wybite laserem...
- I zwalasz Romulanom całą chałupę na łby - dokończyłem za niego - He, kapitanie! Pani komandor!
A gaśnicę śniegową nam tu Q da, jak ładnie poprosimy?
- Po co panu gaśnica? - zdziwił się kapitan Kirk. Otwierałem już usta, by opowiedzieć, jak postąpiłby
w tej sprawie MacGyver, ale, chyba na szczęście, uprzedził mnie Spock.
- Ciekły azot - powiedział - Plus woda. Bardzo stary sposób na odłupywanie bloków skalnych,
sięgający epoki kamiennej. Otwory wybijemy laserami, starczy napełnić je wodą i zamrozić, a my nie
musimy do tego czekać na silny mróz, jeśli tylko Q dostarczy nam gaśnice z ciekłym azotem.
- Prosty macgyveryzm - dodałem, niezadowolony, że mnie ubiegł - Bardzo skuteczny, jeśli wierzyć
serialowi. Wiecie, co to serial?
- Później pan to wyjaśni - kapitan machnął ręką na moje rewelacje - Spróbujmy zatem zdobyć, co
trzeba.
- Gaśnice mamy na naszym wahadłowcu. Nie musimy prosić Q. - powiedziała Hestra i krzyknęła
ostro po romulańsku do trzech żołnierzy, czekających wciąż na rozkazy.

Wpis nr 177

Zaskoczyło mnie to, ze udało się dogadać z Romulanami, ale mimo to czułem się niepewnie, jak
prosię na lodzie. Nie to, żebym życzył śmierci tym, których Q uwięzili w gigantycznej skale - tyle, że
obchodzili mnie oni jednak mniej niż nasz własny los. Mimo to pracowałem nad wierceniem otworów
jak wszyscy inni, a było co robić. Skała była twarda jak wszyscy diabli, a lasery, którymi
dysponowaliśmy, były małej nocy. W dodatku Scotty tańczył wkoło i siał zamieszanie, bo na bieżąco
wyliczał, jak muszą być rozmieszczone otwory, by powstało odpowiednie naprężenie sił. Czas nas
naglił. Ledwie skończyliśmy wiercenia, napełniliśmy otwory woda i, ustawiwszy sie wkoło,
skierowaliśmy wyloty gaśnic na wodę. Juz myślałem, że nic z tego i bohater mego dzieciństwa to
zwykły szarlatan, gdy skała zaczęła obiecująco trzeszczeć i wkrótce pojawiły się na niej pierwsze
pęknięcia. Rzuciliśmy wyładowane gasnice i złapaliśmy czekany. Teraz musieliśmy ręcznie rozwalić
popękane paskudztwo, i to uważając przy tym, żeby nie zawaliło się na głowy uwięzionych w środku
Romulan.
Pracowałem jak szatan, nucąc pod nosem, żeby dodać sobie otuchy.
- Co to za piosenka? - spytała ciekawie Uhura, która pracowała koło mnie.
- I przyszedł, przyszedł miły blondynek
Otworzył majtki kluczem od sardynek.
Bo ona miała majtki blaszane
Z przodu i z tyłu zalutowane. - zaśpiewałem jej w odpowiedzi.
Uhura parsknęła śmiechem.
- Nigdy nie zrozumiem ludzi. - stwierdził sucho Mr Spock.
- Od razu widać, że już zdrowy, nie? - zauważyłem, wywijając czekanem - Smęci jak za najlepszych
czasów.
- Uwaga! Skała pęka! - krzyknął kapitan. Rzuciliśmy czekany i zaczęliśmy odwalać kamienie rękami.
Ten Scotty to jednak fachowiec. Tak obliczył rozmieszczenie otworów, że skała pękła jedynie w
przedniej części i teraz przypominała wydłużone jajo z odłupaną końcówką. Ledwie odgarnęliśmy
ciężkie odłamy, ze środka zaczęli wychodzić romulańscy żołnierze, słaniając się na nogach i z trudem
łapiąc powietrze.
- No i zrobione - powiedział Scotty, otrzepujac ręce - Co teraz, kapitanie?
Pytanie było słuszne, gdyż zamiast pięciorga Romulan mieliśmy przeciw sobie ponad dwie setki.
Uprzedziłem kapitana, nim zdążył otworzyć usta.
- Oddział specjalny do... modlitwy - zakomenderowałem - Ale uprzedzam, czy to kuzyni Spocka czy
nie, mnie darmo nie dostaną.
- Szyk bojowy.- polecił kapitan, nie zwracając uwagi na moje słowa.
Ustawiliśmy się plecami do siebie, ściskając w dłoniach broń i czekając na atak. Romulanie otaczali
nas ze wszystkich stron, o ucieczce nie było co marzyć.
- Proszę się nie obawiać, kapitanie Kirk - powiedziała komandor Tebula z ciężkim westchnieniem -
Jesteśmy wojownikami z dwóch przeciwnych obozów, ale my też wiemy, co to honor i uczciwość.
Nie odpłacimy zniszczeniem za waszą szlachetność, niezależnie od... powiedzmy, starych uraz.
Podeszła do Spocka i spojrzała mu w oczy.
- Wybaczam ci - powiedziała.
- A jeśli Q...?
- Podjęłam decyzję. Q będzie musiał znaleźć sposób, by zmusić nas do walki z wami, a nie będzie to
łatwe. My nie odpłacamy złem za dobro. Jesteśmy rasą wojowników, nie zdrajców.
Przed nami ukazała się półprzejrzysta postać, jakby przywołana tymi słowami. Zamarliśmy wszyscy
niczym istny harem Lota.
- Próba wypadła dodatnio - oznajmił Q obojętnie - Dlatego pozwolimy waszym rasom istnieć nadal,
jako rokującym pewne nadzieje.
Postać uniosła ręce i nagle nasza piątka, jak za dotknięciem różdżki Harry Pottera, znalazła się z
powrotem na mostku. Musiałem złapać za fotel Sulu, żeby nie upaść, takie to było nagłe.
- I to wszystko? - zdziwił sie kapitan.
- Rany boskie, szefie! - zawołałem - A czego pan jeszcze chce? Żeby nam łby pourywali?
Drzwi otwarły się i na mostek wpadł doktor McCoy, wyraźnie wściekły.
- Jakim prawem denerwujecie mi pacjenta?! - wrzasnął - Panie Spock, wracamy do ambulatorium,
pan wymaga opieki.
- Już nie - odpowiedział mu Wolkanin spokojnie - Doceniam pana troskę, doktorze, ale czuję się
zadowalająco. Nie muszę już leżeć.
Bones zmierzył go wzrokiem i rzekł energicznie:
- To się zobaczy. Jest pan zdrowy? Zobaczymy, czy badania to potwierdzą. Pójdzie pan dobrowolnie,
czy mam złożyć raport?
- Kto by się oparł takim argumentom...
Spock i doktor wyszli, ja tez się odmeldowałem. Jak na jeden dzień, mam stanowczo dość wrażeń.
Dobrze jednak, że ten jakiś Q przynajmniej uzdrowił naszego Pierwszego. Miło z jego strony. Bez
tego cudaka zrobiłoby się tu cholernie nudno.

Wpis nr 178

Odkąd Vida dostała awans na szefa ochrony - poprzedni został zabity przez Klingonów - nie ustaje w
wysiłkach przekształcenia załogi we wzorową jednostkę wojskową. Jak na razie wychodzi jej to
kiepsko, bo co jak co, ale dyscyplina to tu nigdy nie była najmocniejszą stroną. Za to powoli wszyscy
stajemy się ekspertami od walki wręcz. Grupy mieszają się, aż miło, bo nie każdy ma czas zawsze o
tej samej porze, i jest to świetna okazja do poznawania ludzi z innych pokladów. Miewa to całkiem
sympatyczne następstwa. Od jakichś dwóch tygodni chodzę z Janice Krabb - asystentką mikrobiologa
z dwunastego pokładu. Jest ładna, wesoła i chyba bardzo mnie lubi.
Nie ja jeden w coś się zaangażowałem. Na statku wybuchła istna epidemia sercowych powikłań,
jakby teleportował się do nas jakiś Amor z kołczanem pełnym strzał. Doszło nawet do tego, że
pewnego pięknego dnia osiem par zgłosiło się jednocześnie do kapitana, by ten, korzystając ze swych
uprawnień, udzielił im ślubu. Nie tylko, że ich nie wyczuł, ale jeszcze kompletnie się wściekł.
- Czy wyście powariowali?! - ryczał - Walentynki mi tu urządzacie w połowie sierpnia?! Wracać mi
do roboty, ale już, bo taki wam ślub urządzę, że....!
Wirus nagłego rozamorowania, jak widać, nie na wszystkich działa. Nie wiemy czemu jedni "fruwają
motylkiem", a drudzy nie. Bones twierdzi, że to po prostu odreagowanie po ostatnich stresach i całych
tygodniach ciężkiej pracy przy remontowaniu statku. No, może. Jednak trochę za dużo tych
zakochanych parek. Nie to, żeby nigdy ich nie było - tu się romansuje na potęgę, zwłaszcza, że w
wolnym czasie niewiele jest innych rozrywek, ale jeszcze nikogo tak nie parło do małżeństwa.

Wpis nr 179

- A pan tu czego?! Też chce się pan żenić?! - wrzasnął na mnie kapitan Kirk, gdy tylko wmeldowałem
się na mostek. Z tego wniosek, że przed chwilą przeżył inwazję kolejnych członków załogi,
spragnionych "shotgun wedding".
- Uchowaj Boże. Ja wogóle uważam, że małżeństwo to przeżytek - odparłem - A Janice to szczęśliwie
bardzo nowoczesna osoba i nie zależy jej ani na papierkach, ani na przysięgach. Chciałem tylko
spytać, czy tu na mostek dotarła prośba o przyjęcie na pokład trzech osób, bo my ją dostaliśmy i
Marvin mówi, że nie ma pojęcia, co z tym fantem robić.
- Jakie przyjęcie? Ja nic nie wiem. - zaniepokoił się kapitan - Nikt mnie o nic nie pytał. A może ja tu
już nie dowodzę? Może mnie tu wogóle nie ma? No, powiedz pan, sierżancie, nie owijaj pan w
bawełnę.
- Kapitanie... przepraszam za szczerość, ale czy pan jest broń Boże trzeźwy?
Nie odpowiedział od razu. Usiadł ciężko na fotelu dowodzenia, popatrzył na ekran, potem na
wskaźniki, a potem zwrócił oczy na sufit.
- Nie mam pojęcia - wyznał wreszcie - Jeśli tak dalej pójdzie, wszystko diabli wezmą. Czemu
pchałem się do Gwiezdnej Floty? Po co ja wogóle tu jestem? Po co ja wogólem jestem na świecie?
Rozpłakał się tak nagle, że aż podskoczyłem. No czego jak czego, ale tego się nie spodziewałem!
Zapomniałem, po co poszedłem na mostek i pogalopowałem do kwatery pierwszego oficera. Dopiero
za drugim zakrętem korytarza przypomniałem sobie, że jest on akurat na przepustce i
prawdopodobnie nie ma pojęcia, co dzieje się na Enterprise. Zawróciłem i pomknąłem do
ambulatorium.
- Doktorze, wie pan...? - wysapałem od progu.
- Wiem - warknął, wyraźnie zły - Wiem, że nie wchodzi się bez pukania!
- Nie to! Statek coś opanowało. Wszyscy zachowują się jak szaleńcy, no, w każdym razie spora
część...
- Wiem. I to szaleństwo opanowuje stopniowo coraz więcej ludzi. - Bones przetarł twarz dłońmi,
usiłując się uspokoić - Zrobiłem wszystkie możliwe badania każdemu, kto zachowuje się jakoś
dziwacznie, łącznie ze mną, i nie wykryłem nic. Zupełnie nic, rozumie pan? Ani bakterii, ani wirusów,
ani grzybów, pierwotniaków czy jakichkolwiek chemikaliów... a ludzie wariują. To pan chciał
powiedzieć?
- Mniej więcej... i jeszcze, że wzięło kapitana. Siedzi na mostku i płacze.
Doktor westchnął beznadziejnie, wziął coś z szafki i poszedł na mostek, a ja wróciłem do hali
transportu.
- I co? - spytał mnie Marvin. Prawdę mówiąc, wyglądał jakoś niewyraźnie.
- Jajco - odparłem - Powiedz tym niedoszłym pasażerom, że muszą wziąć na wstrzymanie. Załoga
nadaje się pomału do wariatkowa, kapitan bez głowy, a pierwszy oficer byczy się gdzieś na przepustce
i ma wszystko tam, gdzie słońce nie dochodzi. Pięknie.
Marvin usiadł i wziął się za głowę.
- Christie mnie nie kocha - poskarżył się - Co ja mam zrobić, żeby mnie pokochała?
Masz tobie! teraz on. Co się tu, do diabła, dzieje?

Wpis nr 180

Już cała załoga w komplecie choruje - o ile to jest choroba. Jedynie ja nie odczuwam żadnych
skutków, cholera wie czemu. Doktor McCoy i doktor M'Benga szprycują się jakimś narkotykiem - nie
wiem, co to jest, ale pomaga opanować własne reakcje - i próbują opracować jakiś ratunek. Spytałem,
czemu wszystkim nie zaserwują tego cymesu.
- Bo to bardzo silny stymulator - wyjaśnił mi dr M'Benga - Może uszkodzić układ nerwowy. Nie
potrzeby, by ryzykował ktoś oprócz nas dwóch. A właściwie, to czemu pan nie choruje?
- Nie mam pojęcia. - wyznałem - A co to za choroba, tak właściwie?
- Nadmierne wydzielanie hormonów, z tym, że nie u wszystkich tych samych - odpowiedział Bones -
Nie wiemy tylko, pod wpływem czego. Ale że faktycznie tylko pan nie zachorował, to musimy pana
przebadać. Proszę na stół.
- Tylko nie zróbcie mi przez przypadek sekcji. - zastrzegłem się. Obiecali, że wstrzymają się z tym, ile
będzie można.
Mordowali mnie we dwóch kilka godzin, a teraz siedzą i opracowują wyniki. Ciekawe, co im z tego
wyjdzie?

Wpis nr 181

Dziś rano doktorzy wezwali mnie do ambulatorium.


- Musimy powtórzyć badania - oznajmił McCoy nieledwie z rozpaczą - Na razie nic nie znaleźliśmy, a
przecież musi istnieć jakieś wytłumaczenie pańskiej niezwykłej odporności.
Zdjąłem górne ciuchy i usiadłem na stole.
- Zaraz - powiedział dr M'Benga, przyglądając mi się uważnie - Co to za dziwna blizna na pana
ramieniu, sierżancie?
Zerknąłem.
- To tylko ślad szczepienia przeciw czarnej ospie - odparłem - Zanim się urodziłem, we Wrocławiu
kultura wirusów wyciekła z laboratorium i zainfekowała pół miasta. Przez jakiś czas potem wszystkie
dzieci w Polsce szczepiono przeciw temu choróbsku rutynowo. Byłem też szczepiony przeciw
gruźlicy, różyczce, polio, tężcowi, zapaleniu wątroby typu B i C oraz pneumokokom
Doktorowie spojrzeli na siebie i niemal słyszalem, jak obracają się im trybiki w mózgoczaszkach.
- To irracjonalne - powiedział wreszcie M'Benga - Ale innego tropu nie mamy. Spróbujmy.
- Co chcecie spróbować? - spytałem nieufnie.
- Sporządzimy z pana krwi surowicę, zawierającą przeciwciała tych wszystkich chorób. Zobaczymy,
czy zadziała. Tak czy inaczej, nie mamy już nic do stracenia.
W porządku, nie mam nic przeciwko temu. Obawiam się tylko, że dla trzystu pięćdziesięciu osób,
choćbym oddał całą krew, nie starczy surowicy.

Wpis nr 182

Okazało się, że całkiem niepotrzebnie się martwiłem, bo w końcu od czego replikatory? A surowica
okazała się skuteczna, choć na razie doktorzy wciąż nie wiedzą, czemu. Powoli wyprowadzają
czlonków załogi ze stanu, w jakim się znaleźli wskutek działania nieznanego jeszcze czynnika.
Przywracanie porządku na pokładzie trochę jednak potrwa, bo przez ten zamęt wszystko stoi na
głowie. Najbardziej ucierpiały działy naukowe, w których obiekt badań wymaga stałego nadzoru -
hydroponika, mikrobiologia i dział żywieniowy. Wiele innych działów, szczególnie dotyczy to
laboratoriów, jest w proszku. U botaników zwiędło prawie wszystko, i trzeba żmudnie odtwarzać
obiekty metodą replikacji, co czasami może zająć tydzień. Przy czym "odtworzenie obiektu" oznacza
w tym przypadku jedynie odtworzenie nasion. Na wykiełkowanie i tak dalej, trzeba będzie poczekać.
Pewnych rzeczy póki co się nie przeskoczy. Dendrologia wyszła za to prawie bez szwanku, wiadomo,
drzewa są wytrzymalsze niż delikatne roślinki z różnych krańców galaktyki.
Coraz więcej sekcji podejmuje już normalną pracę, skoro tylko udaje się im odtworzyć, co trzeba. Aż
dziw, jak pod wpływem niekontrolowanej burzy hormonalnej u ludzi wyzwalają się instynkty, o
których lepiej nie mówić. Dziwne, że cokolwiek ocalało przy tej liczbie osób, wpadających w szał. Co
dziwniejsze, wśród odtworzonego wyposażenia znalazł się kot. Jest jak najbardziej żywy, ma
puszystą, czarną sierść i przyjacielskie usposobienie. Nikt nie pamięta, żeby kiedykolwiek takie
stworzenie postawiło łapę na Enterprise - właściwie, to nie ma zwyczaju, żeby na statkach
kosmicznych trzymać zwierzątka pokładowe. Jednak to bydlę jest faktem, i to bardzo żywym. Biega
po pokładach, miauczy i doprasza się mleka. Mamy tylko skondensowane, musi mu wystarczyć.

Wpis nr 183

Dr McCoy wreszcie wyizolował to, co nam dogodziło. Jak twierdzi, jest to wiroid zupełnie nowego
typu. Surowica z mojej krwi dostarczyła ciał odpornościowych, które pomogły zwalczyć zarazę,
chociaż, kto ją przywlókł, dokładnie nie wiadomo. Wg doktorów i działu mikrobiologii, mógł to być
każdy, kto ostatnio wybrał się dokądkolwiek.
Zresztą, co za różnica? Ważne, ze mamy już lekarstwo przeciw temu choróbsku, bezpiecznie
zachomikowane w banku leków Enterprise. Mamy też kota, który wziął się nie wiadomo skąd i
paskudzi po kątach. Porucznik Uhura sprząta po nim, bojąc się, że jak kapitan któregoś dnia w coś
wdepnie, to może być to rodzajem idiotycznego nieszczęścia. A ta nasza łącznościówka (czyli
miejscowa Lidka) przepada za kociakiem, który wypłaca się jej łaszeniem i mruczeniem. Jak to kot.
Kapitan na razie jeszcze nie protestuje, może dlatego, że Uhura profilaktycznie bierze przykład z kota
i łasi się do imć pana Jamesa T. Kirka. Ja tam podrapałbym ją za uszkiem.
- Andrew, bo w dziób. - ostrzegła mnie Janice, gdy wyrwałem się przy niej z podobną uwagą. Oto,
jakie są skutki, gdy szefem ochrony jest herod-baba, która wszystkie załogantki usiłuje przekształcić
w oddział ruskiego wojska!
- Nie narzekaj, bo jeszcze nie wiadomo, ile będziesz nam zawdzięczał, gdy dojdzie do kolejnej bitwy.-
burknęła na mnie Vida, gdy wyraziłem swe zaniepokojenie tym stanem rzeczy. I tyle.

Wpis nr 184

Kto jak kto, ale ja cieszę się z regularnych zajęć, poświęconych sztukom walki. Vida jest bardzo
pomysłowa - organizuje na przykład kursy walki na pałki rodem z "Robin Hooda" czy na miecze,
przekształcając nas w gladiatorów. Ma to głębokie uzasadnienie, bo na przykład jest wiele planet, ba!
całych układów słonecznych, gdzie poziom rozwoju techniki dorównuje Federacji Planet, ale rozwój
społeczny odpowiada różnym okresom historycznym. Można wpaść jak śliwka w g..., gdy się nie
uważa. Gdy się uważa, też.
Psiakrew! Krążę ogródkiem, piszę o czym się da, a nie mam odwagi napisać, że bez słownych
utarczek z pierwszym oficerem czuję się, jakby mi czegoś zabrakło. Szczęśliwie Mr Spock wraca
niedługo na pokład - wogóle to gdzie on się podziewa? Kapitan pewnie wie, ale nic od niego nie
można wyciągnąć, z czego wnoszę, że to jakaś grubsza sprawa. Przynajmniej tym razem nic mu
chyba nie grozi, nic nie wskazuje na to, żeby miał kłopoty.
- A jeśli udał się na Vulcan odbyć to jakieś szkolenie i już nie wróci? - spytałem Bonesa.
- Wróci, wróci - pocieszył mnie - Wróci i jeszcze powie nam niejedno przykre słowo.
- Co cię to obchodzi? Ani ty, ani ja nie jesteśmy jego niańką - powiedziała Vida, gdy próbowałem z
nią porozmawiać - Zresztą czy dotąd nie zauważyłeś, że ten elf spod ciemnej gwiazdy umie wcale
nieźle zadbać o siebie?
- Owszem, gdy nie ma powodów do tego, by się za coś lub za kogoś poświęcić. To dziwny facet.
McCoy kiedyś napomknął, że Spock nie boi się umrzeć, ale za to boi się żyć, bo życie daje mu
nieograniczone możliwości do skompromitowania się przed swymi wulkańskimi rodakami.
Skompromitowania, rozumiesz, to znaczy nagłego okazania ludzkich uczuć. To byłoby dla niego
hańbą. Życie Spocka jest nieustanną walką o to, by jego ludzkie "ja" pozostało zdominowane i ciche.
A śmierć jest pewnikiem, ostateczną granicą. Nic się już nie zdarzy i można sobie odpuścić.
Vida potrząsnęła głową.
- Życie? Czy to można nazwać życiem? - mruknęła pod nosem z mimowolnym współczuciem.
- Pani konkluzje są ekstremalnie nielogiczne, panno Vayadarez - rozległ się znajomy głos od drzwi
siłowni - Jak inaczej można nazwać proces istnienia?
- Strzałka, Pierwszy! - krzyknąłem w odruchu radości. Spojrzał na mnie zimno i z odrobiną
zdumienia.
- No, tak się kiedyś mówiło - pohamowałem się nieco, przypomniawszy sobie o zależnościach
służbowych - Więc wrócił pan?
- To chyba widać, sierżancie. Zdaje się, że ma pan teraz dyżur w hali... czemu więc widzę pana w
siłowni?
Przeprosiłem i wróciłem galopem do hali transportu. Rzeczywiście, powinienem siedzieć tam
kamieniem, ale poprosiłem Kyle'a o chwilowe zastępstwo i wyrwałem się na krótka lewiznę. I akurat
wtedy nasze pokładowe słoneczko musiało wrócić. Już taki mój pech.

Wpis nr 185

Oczekiwałem, że na widok kota Mr Spock powie coś w rodzaju :


- Wyjeżdżam na kilka tygodni i zaraz zamieniacie to miejsce w dom wariatów.
Ale nie. Właściwie nic nie powiedział, tak jakby myszołap należał do załogi od zawsze. Coś mi w tym
nie klapuje, zwłaszcza, że futrzak od razu zaczął ocierać mu się o nogi z bardzo przyjaznym
mruczeniem.
Wiem już, czemu wogóle nas zostawił na tak długo, biedne sierotki. Atak Klingonów, ten, w który
straciłem rękę, miał nieoczekiwane następstwa - Imperium zaczęło rozmawiać z Federacją. Śmierć
tylu ludzi nie poszła na marne. Wypracowano wreszcie pakt o nieagresji, a Mr Spock był jednym z
sygnatariuszy. Wybrano go, gdyż jest obecnie jedynym Wolkaninem we Flocie, a potrzebowano kogoś
o zdolności ściśle logicznego myślenia. Klingoni to istne lisy, tym razem jednak udało się z nimi jakoś
dogadać. Ciekawe, na jak długo. Chociaż, jak przypomnę sobie Worfa, tego typka z drugiego
Enterprise, to może jednak coś z tego będzie. Jak nie dziś, to za te pięćdziesiąt lat.
Federacja skorzystała z tego, że już się pozbieraliśmy i dostaliśmy rozkaz udania się do kolonii Pallo
9, gdzie podobno są jakies zamieszki. Jednym słowem, znowu mamy lać oliwę na wzburzone morze
ludzkich namiętności. Dostaliśmy też uzupełnienie, czyli nowych do załogi. Póki co, Vida ustawia ich
do pionu. Niech wiedzą, że jej podskakiwać nie bedą.
Wpis nr 186

Wśród nowoprzybyłych jest ksenopsychiatra - traktuje nas wszystkich jak obiekty laboratoryjne, bo
pisze jakąś pracę naukową. Jest też nowy archiwista, na miejsce Lilo. Tym razem jest to facet,
Francuz, ale trochę przypomina Lilo - z zachowania. Jest tak samo nerwowy. Pewnie to skutek
warunkowania, jakie przechodzą podczas szkolenia, po to, by głowa działała niczym podręczna
biblioteka. Na razie nie chodzę do odnowionej i reaktywowanej biblioteki. Wspomnienie jest jeszcze
zbyt żywe i zanadto boli.
Porucznik Uhura też dostała pomoc - i również dziewczynę. Tym razem nie bardzo jest na czym oko
zawiesić. Blada, niezbyt ładna i wiecznie przygaszona, jakby dla kontrastu ze swą szefową.
Błyskawicznie zdobyła sobie w załodze ksywkę "Myszka" (naprawdę ma na imie Lulamae), o co
zresztą wcale się nie gniewa. Chyba nie jest obrażalska. Jest za to, podobnie jak Lilo, "czujnikiem", co
w tej robocie może okazać się bardzo przydatne. Na razie siedzi u boku Uhury, pilnie pracuje i nie
zwraca na siebie niczyjej uwagi.
Dolatujemy już do kolonii Pallo 9. Wieści, które stamtąd docierają, nie wydają się zachęcające.
Kolonia, to właściwie nie kolonia, a zespół kolonii na ogromnej planecie - i to kolonii, które walczą o
supremację.
- Czemu ludzie tak łatwo stają się na powrót barbarzyńcami? - mruknął do siebie Mr Spock,
zapoznawszy się z raportem.
- A "Władcę much" pan czytał? - spytałem, zerkając na niego z podłogi, po której czołgałem się
właśnie w poszukiwaniu układu scalonego, co wpadł mi pod fotele.
- Wyzbądźcie się emocji, jak Wolkanie, a podobne problemy znikną. - odpowiedział mi z tą swoją
cholerną wyższością.
- Pomyślimy.- obiecałem mu w imieniu całej ludzkości, wsadziłem łapę pod konsolę dowodzenia i
wyciagnąłem stamtąd zgubiony układ. Naprawiałem drobną stosunkowo rzecz - pedał jednego z foteli
- ale trochę mi się ta robota skomplikowała, bo uszkodzenie okazało się powazniejsze, niż sądził
Marvin, który zazwyczaj zajmuje się drobnymi naprawami. Na statku ciągle coś tam trzeba
naprawiać, bo jak nie puści ster, nie spieprzą się kryształy dylitu w napędzie lub nie rozklekocze
wentylacja, to zepsuje się spłuczka w kiblu. A każdy Polak to złota rączka, nie?
Prawda. Jestem ostatni z tego gatunku. No trudno.

Wpis nr 187

Weszliśmy na orbitę planety Pallo. Rzeczywiście globus jest spory - masa conajmniej cztery Ziemie.
Kolonie są rozsiane po nim równomiernie i z założenia miały ze soba współpracować, coś im jednak
nie wyszło. Biorąc pod uwagę ludzką naturę, jest to zuopełnie zrozumiałe. Być może Wolkani mają
jednak rację, przynajmniej do pewnego stopnia - Ziemianie bywają niereformowalni i zbyt łatwo
cofają się w społecznym rozwoju o kilka epok do tyłu. Ale chociaż mają większy urok osobisty!
Wolkanki, chociaż piękne, nie maja (co zauważyłem dopiero po jakimś czasie) tej iskry w sobie, o nie.
Innymi słowy, nie są seksowne, a to przecież grunt.
- Kwestia zapatrywań. - stwierdził Mr Spock.
Ha! Niechby zobaczył Agnieszkę Dygant, gotów jestem się założyć, że zadymiłoby mu z makówki!
Mimo woli wyobraziłem sobie Pierwszego na gościnnym występie w "Niani" i musiałem zamknąć się
zaraz w łazience, żeby móc się spokojnie wyśmiać, nie urażając niczyich uczuć. Zresztą, jak ja bym
mu wytłumaczył, z czego właściwie tak ryczę?
- Idzie pan z nami, sierżancie - zarządził kapitan, zjawiając się w hali transportu chwilę po mnie -
Tylko żadnej niesubordynacji, jasne?
- Jak czekolada. - potwierdziłem pospiesznie i dodałem - Biała czekolada. Niech pan tak na mnie nie
patrzy, będę grzeczny.
James T. Kirk nie wydawał się być przekonany, w każdym razie nie do końca, ale nie drążył tematu.
Po chwili dobił do nas doktor McCoy, a za nim zjawił się Mr Spock i Vida, okropnie naburmuszona.
Pewnie znowu się o coś przemówili po drodze - z pierwszym oficerem ciężko się dyskutuje, bo
zawsze w końcu zostaje człowiekowi tylko jeden argument, typu :"A idźże pan do ciężkiej cholery.",
co, jak każdy przyzna, nie jest właściwą odzywką do przełożonego.
- Jesteśmy w komplecie? No to przesyłajcie nas. - zakomenderował kapitan.
Diabli wiedzą, jak to się stało, ale zamiast w punkcie docelowym znaleźliśmy się gdzieś w górach,
conajmniej dwadzieścia kilometrów od jakichkolwiek ludzkich siedzib. Za to cholernie blisko czegoś,
co wygląda jak niedźwiedź skrzyżowany z tygrysem, jest głodne, i występuje w sporej liczbie.

Wpis nr 188

Udało się nam odpędzić wielkie włochacze, które miały na nas chrapkę. Potem ruszyliśmy w stronę
najbliższego miasta, cały czas dyskutując, co też mogło spowodować zafałszowanie koordynat
transportu. Coś takiego widziałem pierwszy raz, ale i dla moich towarzyszy była to nowość. Tak sobie
teoretyzowaliśmy, schodząc z tych cholernych gór, a potem maszerując po wielkiej równinie,
przypominającej sawannę. I ani się obejrzeliśmy, jak zostaliśmy otoczeni przez uzbrojonych ludzi w
mundurach. Nadjechali jakimiś opancerzonymi pojazdami i sterroryzowali nas bronią palną o
niekonwencjonalnej konstrukcji, ale niewątpliwie groźną.
- Przybywamy w pokoju. - wypowiedział kapitan konwencjonalną formułkę.
- Ale bez zaproszenia - zareplikował dowódca oddziału, odbierając mu broń i komunikator - - Wy,
federacyjne pieski, zawsze pchacie się tam, gdzie nikt was nie prosił. Dowództwo nie powiedziało
wam, że ogłosiliśmy niepodległość i nie życzymy sobie tu żadnych wizyt?
- Dlaczego? - zdziwił się Kirk.
- Milcz, intruzie. - dowódca wepchnął go bez ceremonii do pojazdu, a żołnierze wpakowali tam nas,
oczywiście, po uprzednim rozbrojeniu. Dziennik osobisty mi zostawili, nie interesował ich. Trochę
zgłupieliśmy, bo rzeczywiście nikt nas nie uprzedził, że możemy spodziewać się takiego traktowania.
Wiedzieliśmy jedynie o zamieszkach między koloniami, a nie o jakichś separatystycznych dążeniach
całej planety.
- No to klops. - powiedziałem, kiedy pojazd ruszył.
- Bywało się nie w takich opałach - pocieszył mnie Bones - Byle nas tylko nie rozdzielono, a będzie
dobra nasza.
Ba, zapewne, ale zbyt dobrze znam ziemską historię, żeby być zanadto spokojnym. Kiedy w grę
wchodzi władza, jaką można mieć nad terenem i ludźmi, no to nie ma zmiłuj.
Zawieziono nas do miasta, w którym mieliśmy się pierwotnie znaleźć. Miasto jest duże, dość
nowoczesne i zbudowane wyraźnie strategicznie - tak, by stosunkowo łatwo było je bronić w razie
czyjejś agresji. Ludzie noszą mundury, wszyscy, nie wyłączając dzieci. Zdaje się, że już Lem pisał o
cywilizacji, powołanej w całości pod broń. Mr Spock stwierdziłby zapewne, że to sprzeczność pojęć.
W każdym razie, zamknęli nas w jakiejś cytadeli i dobrze pilnują. Jutro mamy stanąć przed obliczem
tutejszego dyktatora, który postanowi o naszym losie. Strażnicy mówią, żebyśmy nie mieli wielkich
nadziei - w najlepszym razie zostaniemy niewolnikami. Do licha, nie studiowałem niewolnikologii.
Wpis nr 189

Dyktator jest w średnim wieku, masywnej budowy. Ma szpakowate włosy i twarz, przywodzącą na
myśl Juliusza Cezara. Nazywa się Tyvaniar Xannt.
- Zatem Federacja chce ingerować w nasze wewnętrzne sprawy? - spytał sondażowo, wysłuchawszy
jednym uchem wyjasnień kapitana.
- W sprawy swych własnych kolonii. - poprawił go kapitan.
- Nie jestesmy już niczyją kolonią, a samodzielnym państwem! - zagrzmiał Xannt, aż echo poszło po
sali - I nie tolerujemy tu szpiegów Federacji! Jesteście agresorami i tak też zostaniecie potraktowani.
Zauważyłem, że kapitan patrzy na biurko, za którym siedział dyktator. Leżały tam nasze bezcenne
komunikatory i gdyby udalo się dosięgnąć choć jednego z nich... Sytuacja robiła się niebezpieczna i
wsparcie ze statku byłoby jak najbardziej na miejscu.
- Róbcie zamieszanie.- mruknął do nas.
Ha, w to mi graj. W momencie, gdy kapitan sprężył się do skoku, zaatakowaliśmy otaczających nas
strażników. James Kirk skoczył jak tygrys na dyktatora, obalił go wraz z krzesłem i sięgnął po jeden z
komunikatorów.
Nie przewidzieliśmy jednego - ci strażnicy są diabelnie dobrze wyszkoleni. Może nie w mgnieniu
oka, ale dość szybko zostaliśmy powaleni na posadzkę i unieruchomieni. Wszyscy, jak sądzę,
dzieliliśmy wtedy jedną myśl: jesteśmy zgubieni.
Na razie skończyło się na strasznym skatowaniu kapitana. Myśmy, jak na ironię, prawie nie ucierpieli,
ale kapitan Kirk został pobity nieomal na śmierć. Oczekiwałem, że od razu poderżną nam gardła, ale
jedynie zamknęli nas z powrotem w więzieniu. Nikt nie zwrócił uwagi na błagania doktora, by
zabrano jego przyjaciela do szpitala.
Położyliśmy Kirka wprost na podłodze, bo w celi nie było niczego, co by choć przypominało pryczę.
Usiłował nam coś powiedzieć, ale nie mógł. Widzieliśmy, jak bardzo cierpi i serca nam się krajały.
McCoy szepnął coś do Spocka, a ten delikatnie dotknął szyi kapitana, odnalazł właściwy punkt i lekko
nacisnął. Kapitan przestał jęczeć - stracił przytomność pod dobroczynnym dotknięciem przyjaciela.
- Mnogie obrażenia wewnętrzne - powiedział Bones, zbadawszy nieprzytomnego Kirka podręcznym
skanerem - Poważne wstrząśnienie mózgu, krew w opłucnej.
- Czy kapitan umrze? - spytał Spock. W jego głosie nie pobrzmiewało nic poza zwykłą ciekawością,
jakby mówił o kawałku drewna, nie o najbliższym przyjacielu.
- Jeśli szybko nie znajdzie się na stole operacyjnym, tak - odparł doktor, wyłączając skaner - Czyli że
jest bez szans... O, a co to?
Wyciągnął zza koszuli kapitana ukryty tam komunikator. Spock ujął małe urządzenie z, jak mi się
wydawało, zdziwonym nabożeństwem. Nawet jego zaskoczyło to, że mimo wszystko kapitanowi
udało się zwędzić ze stołu jeden z komunikatorów i ukryć przy sobie.
- To nasza szansa - powiedział - Jeśli Enterprise nas namierzy, będą mogli nas ściągnąć.
- Pospiesz się -rzekła Vida, wartująca przy drzwiach - Ktoś tu idzie.
- Tu Spock. Namierzyć i ściągać. - rzucił Pierwszy do komunikatora i pospiesznie ukrył urządzenie
pod plecami Kirka.
Po chwili do naszej celi weszło kilku strażników, którzy skuli nas kajdankami i wyprowadzili, nie
zwracając uwagi na być może konającego już kapitana.
- Nie będzie nas na miejscu, gdy skończą namierzanie. - mruknąłem do Bonesa.
- Ściągną choć Jima - odmruknął - Na statku jest kilku dobrych lekarzy, jak choćby M'Benga. Uratują
go.
- A kto uratuje nas? - pomyślałem. Nasza sytuacja jest raczej zabagniona i na dobrą sprawę możemy
oczekiwać wszystkiego, z doraźną egzekucją włącznie.

Wpis nr 190

Dyktator powitał nas w towarzystwie swoich doradców - wydaje mi się, że byli to doradcy, bo
dyskutował z nimi o czymś ze wzburzeniem. Gdy nas zobaczył, przerwał gadkę i zwrócił się do nas:
- Wasze zachowanie wskazuje na to, ze niebezpiecznie byłoby zostawić was przy życiu. Nie jesteśmy
tak okrutni, jak myślicie, i w normalnych warunkach zostalibyście jedynie naszymi niewolnikami, ale
warunki nie są normalne.
- Czyli czapa. - wyrwało mi się.
- Czapa? - Mr Spock spojrzał na mnie, unosząc lewą brew.
- Inaczej mówiąc,będziemy tu musieli pogadać z katem. - wyjaśniłem zrezygnowany.
- Niezupełnie - rzekł Xannt - Zostaniecie zamknięci w labiryncie zagłady. Jeszcze nikt nie wyszedł
stamtąd żywy. A gdzie was kapitan?
- Jeszcze się pytasz? - warknął Bones - Umiera w celi, o ile już nie umarł. Odmówiliście mu
medycznej pomocy.
- Nie mamy w zwyczaju leczyć naszych wrogów. To niebezpieczne i nieefektywne.
- Zatem choć go dobijcie - wtrąciła się Vida - Niech się nie męczy.
Powiedziała to z wyraźną prowokacją. Nie ryzykowała niczego - do tej pory kapitan został już
ściągnięty na Enterprise, żywy czy martwy. Być może chciała sprawdzić reakcję Pallosian, ale na
mnie jej słowa wywarły dość przykre wrażenie. Ta dziewczyna, gdy chce, umie być
nieprzewidywalna.
Dyktator nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała. Wydawał się być jakiś... niezdecydowany?
Zdezorientowany? Być może dotarło do niego, że zadzieranie z całą Federacją, której byliśmy
przedstawicielami, to jednak śliska sprawa.
- Ty możesz zostać - odezwał się po chwili - Mamy tu mało kobiet, a więc...
- A więc nic - przerwała mu - Wolę zginąć z moimi przyjaciółmi. Oni są przynajmniej ludźmi... Nie
róbże takiej miny, Spock, niech ci będzie, może z jednym wyjątkiem, ale i on jest lepszy niż wy.
Xannt zmarszczył czoło.
- Uważasz więc, kobieto, że jakiś parszywy Wolkanin jest więcej wart niż szlachetnie urodzony
Pallosianin? - s[ytał z gniewem.
- Właśnie że tak. - odpaliła Vida, po czym wspięła się na palce i niespodziewanie pocałowała Spocka,
który miał w tym momencie taki wyraz twarzy, jakby właśnie połykał żabę.
- No to jak chcesz. Zabrać ich!
No i zabrano nas, wywieziono gdzieś za miasto i jednego po drugim strącono w jakąś otchłań.
Wylądowaliśmy na piaszczystym podłożu, nie na tyle nisko położonym, żebyśmy zrobili sobie
krzywdę. Oczywiście ja, ze zwykłym swym szczęściem, znalazłem się jak raz pod Spockiem,
znacznie bardziej kościstym, niż mógłbym sobie tego życzyć.
- Jasny gwint, komandorze, weź pan łokieć z mojej wątroby! - stęknąłem - Czy pan nie ma ani grama
mięsa na kościach?
- Ta uwaga była w najwyższym stopniu nielogiczna - odpowiedział mi Spock, wstając wreszcie -
Niczego pan sobie nie uszkodził? a pan, doktorze? Panno Vayadarez?
- Jesteśmy wszyscy w jednym kawałku - uspokoił go Bones - Nie wiem, na jak długo, ale na razie tak.
- Ciekawe, czemu nazywają to labiryntem zagłady? - Vida rozejrzała się, co nie było takie trudne, bo
ściany labiryntu pokrywały jakieś samoświecące porosty. Sam labirynt była to plątanina skalnych
korytarzy. Dno wyściełał drobny piasek, ściany, dziwnie gładkie, jak wypolerowane, pokrywały w
pewnych miejscach porosty, a w innych wrostki miki. Wcale nie wyglądało tu jakoś szczególnie
groźnie.
Mr Spock pochylił się i podniósł coś z piasku.
- To rodzaj skorupiaka - mruknął - Żywy. A piasek jest wilgotny.
- Słyszycie szum wody? Naszymi katami będa ryby. - powiedział doktor.
Nagle zrozumiałem. Labirynt miał połączenie z morzem, które podczas przypływu zalewało pewnie
wszystkie korytarze. Jedyne połączenie z lądem to ten otwór, przez który wepchnieto nas do środka.
Wystarczy zaczekać i wszyscy czworo staniemy się karmą dla tutejszych ryb. Chociaż bo ja wiem,
czy zagustowałyby w befsztyku z Wolkanina?
- Na pociechę może staniemy im kością w gardle. - powiedziałem ponuro.
- Szukajmy - zaproponowała Vida - Może znajdziemy jakiąś drogę ucieczki.
- Gdyby istniała, raczej by nas tu nie wrzucono - stwierdził Spock - Poza tym logika wskazuje na to,
że już za późno. Przypływ właśnie się zaczął.

Wpis nr 191

Kiedy woda zaczęła walić ze wszystkich korytarzy wprost na nas, spietrałem się, przyznaję, jak jasna
cholera. Ze skutymi rękami pływa się raczej kiepsko, a nawet gdyby nas nie skuto, to gdy woda
wyprze powietrze, i tak byłoby po nas. Jednak, nim zrobiło się naprawdę groźnie, poczułem znajome
łaskotanie, a gdy minął mi zawrót głowy, okazało się, że wszyscy czworo stoimy w hali transportu.
- Co za szczęście. - westchnął Scotty, który stał obok Kyle'a za konsolą transportowca.
- Jak wam się to udało? - spytałem ze zdumieniem - Przecież zabrano nam komunikatory. Jak nas
namierzyliscie?
- Komunikatory wam odebrano - odparł Scotty - Ale elektroniczna proteza emituje bardzo podobny
sygnał. Jedynym ryzykiem było to, czy będziecie wszyscy razem, szczęśliwie jednak byliście.
- A co z Jimem? - spytał niespokojnie McCoy, zeskakując z podestu.
- Jeszcze go operują. Niech się pan nie martwi, nasz kapitan to twardy zawodnik.
- Zdejmijcie mi te przeklęte kajdanki.
Uwolniony od łańcuchów doktor pobiegł do sekcji szpitalnej.
- Mam nadzieję, że go uratują - mruknęła Vida, gdy Kyle majstrował przy jej kajdanach - Oni chcieli
go zatłuc na śmierć. Wiecie, co myślę o Wolkanach, ale tu mają rację. Ludzie cholernie szybko stają
się na powrót barbarzyńcami.
- Co myślisz, to myślisz, ale buzi Spockowi dałaś.- przypomniałem jej złośliwie, korzystając z tego,
że pan komandor opuścił już halę.
- Wyłącznie na złość temu nadętemu Xanntowi.- zapewniła mnie solennie.
Powiedzmy. Jestem gotów się założyć, że nie tylko, ale gdybym wypowiedział to przypuszczenie na
głos, długo bym nie pożył. Doprawdy, rozumiem te spośród załogantek, które mają apetyt na kapitana,
bo to faktycznie kawał przystojnego, umięśnionego i, jak twierdzi na przykład kapral Sye,
seksownego faceta. Tymczasem odmienność Spocka działa na inny odłam naszej damskiej populacji
wcale nie gorzej. Jednym słowem, nie tylko siostra Chapel uważa jego spiczaste uszy za
najpiękniejsze pod każdym ze słońc. Kurcze, żebym to ja tak umiał przyciagać do siebie babki jak on!
Uwolniony od kajdan poleciałem do sekcji szpitalnej. Ku memu zdziwieniu był tam tylko Bones,
zrozpaczony, bo nie chcieli go wpuścić na salę operacyjną. No cóż, operacja chirurgiczna, to nie film,
nikogo tam w połowie nie wpuszczą, szczególnie, gdy brudny jak nieszczęście i w stanie nerwowym
absolutnie niepasującym do takiego miejsca.
- A gdzie to nasz Pierwszy? - zdziwiłem się - Myślałem, że przede wszystkim on będzie tu warował i
czekał na biuletyn o zdrowiu kopitana.
- Tak? To go pan jeszcze nie zna. Gdyby go spytać, odpowiedziałby z całym spokojem, że tu i tak nie
pomoże, a jako pełniący teraz obowiązki dowódcy potrzebny jest zupełnie gdzie indziej. Czasem
naprawdę trudno mi zrozumieć tego faceta, choć znam go już tyle lat. Nazwać go socjopatą to jeszcze
pieszczota.
Przeciągnął dłonią po czole. Był naprawdę zdenerwowany i wcale mu się nie dziwię. Gdy miał pod
ręką Spocka, wylałby pewnie na niego całą żółć, jaka się mu uzbierała, tak, jak to robił juz niejeden
raz. Nie mam pojęcia, czy ci dwaj kochają się, czy nienawidzą - sądzę, że są jednakowe szanse na
jedno i na drugie. W każdym razie ich ciągłe utarczki są w załodze przysłowiowe.
Siedzielismy we dwóch pod drzwiami, aż wyszedł dr M'Benga. Wystarczyło spojrzeć na jego szeroki
usmiech, by pojąć, że wszystko w porządku.
- Było trochę łataniny, ale ogólnie nie jest tak źle - odpowiedział na pytania, którymi go zarzuciliśmy -
Trochę wypoczynku i będzie jak nowy. Gdzie, wariaci?! Na razie śpi.. Wy też idźcie lepiej spać, bo
wyglądacie jak dwa upiory.

Wpis nr 192

Kapitan Kirk dochodzi do siebie pod czułą opieką dwóch pielęgniarek, Bonesa i kogo tam popadnie.
Jak na kapitana, to jest on cholernie lubiany przez załogę, od najwyższych szarż do najniższych.
Pewnie dlatego wszyscy są po prostu wściekli na Pallosian. Najchętniej dołożyliby im, gdyby nie
zabraniał tego regulamin Gwiezdnej Floty. Przyznam się bez bicia, że ja i tak bym im dołożył, ale w
pojedynkę nie dam niestety rady. Gdy nieopatrznie zwierzyłem się z tego pierwszemu oficerowi, ten
obejrzał mnie od stóp do głów, jakby widział mnie pierwszy raz w swym wulkańskim życiu, a potem
zawiadomił mnie sucho, że jeszcze jedno słowo, a trafię do aresztu, żeby zminimalizować
niebezpieczeństwo komplikacji. Zatem wolałem się zamknąć.
Uhura nauczyła kota podawać łapę. Nadal nie wiemy, skąd się wziął, ale już do niego przywykliśmy.
Ostatecznie, regulamin wewnętrzny nie zabrania załodze posiadania maskotki choć jest to raczej
dziwaczne. Ale ostatecznie, czy tylko to?
Mr Spock uciął sobie długachną rozmowę z kwaterą główną. Nie wytrzymalem, złapałem śrubokręt i
zacząłem naprawiać panel obok drzwi (choć wcale nie był zepsuty, a regulacji wymagał dopiero po tej
mojej naprawie). Oczywiście nikomu nie trzeba tłumaczyć, ze głównie podsłuchiwałem, udając
wielce zapracowanego. Dzięki temu usłyszałem, jak Mr Spock mówi:
- To nielogiczne, panie admirale. Więcej, to przeczy wszystkim zasadom zdrowego rozsądku.
I jeszcze:
- Oczywiście, że wykonam rozkaz, nawet gdy nie uważam, żeby był możliwy do wykonania. Nie, nie
będę dyskutował. Jestem przygotowany na każdą ewentualność.
Do diaska! Co oni mu kazali, popełnić harakiri?!

Wpis nr 193

- Harakiri? - powtórzył zdumiony Spock - Zaraz... to rodzaj rytualnego samobójstwa w jednym z


ziemskich państw... w zamierzchłych czasach, tak? Jak to szło... Nie, sierżancie, pan myślał poważnie,
że admiralicja każe mi rozpruć sobie brzuch?
Westchnąłem beznadziejnie. Trudno gada się z tym facetem.
- Tak tylko powiedziałem - wyjaśniłem mu cierpliwie - Czasem zapominam, że przy panu można
mówić tylko to, co absolutnie konieczne i nic poza tym. Chciałbym tylko wiedzieć, czy będzie dla
mnie miejsce w akcji, jakakolwiek by ona była. Oczywiście, na harakiri to i ja się nie piszę, ale jak
powiedziałem, o to chyba nie chodzi. Nie sądzę, by w admiralicji zasiadało wielu samurajów.
- No właśnie, to byli samuraje - powtórzył za mną Spock w zamyśleniu - Nie mogłem sobie
przypomnieć, z jakiej epoki pochodziło to słowo. Chyba moja znajomość ziemskiej historii uległa
pewnemu... Co ja wygaduję? Oto skutek przestawania z Ziemianami. Przestaje się logicznie myśleć. A
co do pańskiego pytania, to jeśli chce pan uczestniczyć w samobójczej misji, to oczywiście nie widzę
przeszkód. Naturalnie, jeśli szef ochrony nie będzie miała nic przeciwko...
- Boi się pan, że Vida zacznie znowu na pana warczeć?
- Niech pan nie będzie za ciekawy, a nie dowie się pan nieciekawych rzeczy. Moje relacje z panną
Vayadarez to wyłącznie nasza sprawa.
- Aha, zatem już mamy magiczne słowo "my"... Niech pan raz w życiu będzie szczery na temat
własnych odczuć i powie, że fascynuje pana piękna Amazonka. Och, wiem, że jest pan Wulkaninem,
ale facet to facet, nawet gdy ma zieloną krew. Zobaczył pan jeden goły buforek i już pan gotów, co?
Spojrzenie pierwszego oficera odpowiadało dość dokładnie ludzkiej reakcji, polegającej na
wyrzuceniu natręta kopniakiem za drzwi, więc ulotniłem się nie czekając, aż Pierwszy straci swe
wolkańskie opanowanie. Już raz udało mi się wyprowadzić go z nerw i była fajoska awantura, ale
drugiego takiego razu mógłbym nie przeżyć, wolałem więc nie ryzykować.
- No wiesz co?! Szykuje się jakaś akcja i ja nic nie wiem?! - wybuchła Vida, gdy poszedłem prosić ją
o zezwolenie i poleciała zrobić piekło na mostek. Takie prawdziwe latynoskie piekło, jak to tylko ona
potrafi. Biedny Spock.
Poszedłem do ambulatorium odwiedzić kapitana. Chłop czuje się już znacznie lepiej i nudzi się jak
diabeł w dzwonnicy, czekając, aż Bones pozwoli mu wrócić na mostek. Żeby go rozerwać, zagrałem z
nim w szachy, ale oczywiście skompromitowałem się strasznie. Na tę grę mam za mało matematyczny
umysł, a może za mało wyobraźni? A może jedno i drugie?
- Niech się pan nie martwi, sierżancie - pocieszył mnie Kirk - Jeszcze się pan wyrobi.
- Spróbuję - przyrzekłem mu - Chociaż i tak wolę pokerka. U nas w jednostce grało się gęsto.
Ponieważ dowództwo zabroniło nam gry na pieniądze, najczęściej graliśmy o raz w pysk. Wie pan,
kapitanie, zastanawiam się, co powiedziałby Scotty na widok naszych myśliwców. Pewnie pękł by ze
śmiechu widząc takie antyki.
- Kiedyś i nasz Enterprise będzie antykiem - zauważył James Kirk nie bez racji - Jeśli chce pan mojej
rady, to niech pan nie wraca juz myślą wstecz. To panu szkodzi. Niech pan patrzy wyłącznie naprzód.
Postaram się. Na szczęście tutaj jest to stosunkowo łatwe. Ciągle coś się dzieje.

Wpis nr 194

Jakiekolwiek były rozkazy admiralicji, zostały odwołane, nim mieliśmy szanse podporządkować się
im. Dostaliśmy następne - ale jakie, tym razem też nikt nie wiedział. Nie było nawet przecieków.
Kapitan i Spock cały dzień spędzili na grze w szachy. Nigdy im się to nie zdarzało - owszem, grali od
czasu do czasu, czasem jeden wygrał, czasem drugi, bo James T. Kirk jest świetnym szachistą... ale
nie było jeszcze tak, by robili to cały dzień! Dopiero wieczorem obaj zwołali odprawę i rzucili w
załogę bombę.
- Wzywają nas na Ziemię - powiedział kapitan - Enterprise idzie do generalki, a my zostaniemy na
razie przydzieleni do działań stacjonarnych. Prosze was wszystkich: nie zostawiajcie po sobie
bałaganu na pokładzie. Niech odpowiednie służby odbiorą od nas statek wymagający remontu, a nie
zmasowanej akcji ekipy sprzątającej.
Wszyscy popadli w skrajne przygnębienie. Zdawać by się mogło, że po tylu latach kosmicznej
włóczęgi każdy tęskni za domem, ale okazało się, że jest właściwie przeciwnie - ludzie boją się
rozstać ze sobą. Nawet mnie jest smutno, mnie własciwie najbardziej, bo nie mam dokąd wracać. Mój
kraj nie istnieje, rodzina tym bardziej. Załoga Enterprise stała się moją rodziną. Doprawdy nie wiem,
co zrobię.

Wpis nr 195

Staliśmy na tarasie widokowym - kapitan, Spock, Uhura, siostra Chapel, doktor McCoy, Vida, pilot
Sulu i ja. Wszechświat, a raczej ten jego fragment, który mogliśmy ogarnąć wzrokiem, wydawał się
nam taki piękny, tchnący spokojem, o którym, dobrze wiedzieliśmy, że nie ma go tam za grosz.
- No cóż, przynajmniej odpoczniemy trochę. - zagaił kapitan. Jemu też było jakoś ciężko na sercu,
tylko się nie przyznawał.
- Ja przechodzę do rezerwy. Będę mógł leczyć dzieci z chorymi migdałkami, a nie ofiary gwiezdnych
konfliktów czy nieznanych wirusów... I zabiorę ze sobą kota. Polubiłem go, drania.- mruknął Bones.
- Ja wracam do Akademii Sztuk Walki. Nim znowu mnie gdzieś poślą, chcę zdobyć kolejne
wtajemniczenie.- powiedziała Vida, opierając się o balustradę, dzielącą nas od ekranu widokowego.
- Ja będę dalej studiował. Chcę w przyszłości zostać kapitanem - rzekł Sulu.
- Ja równiez wróce na studia. Zostanę lekarzem - westchnęła Christie Chapel.
- Ja przede wszystkim odwiedzę rodzinę w Afryce, potem się zobaczy. A pan? - spytała mnie Uhura.
Wzruszyłem ramionami i spojrzałem melancholijnie na swa sztuczną rękę.
- Chciałbym wstąpić do Akademii Gwiezdnej Floty - odparłem szczerze - Nie wiem tylko, czy mnie
tam zechcą.
- Wszyscy pana poprzemy.- obiecał mi ze śmiechem kapitan Kirk.
- Spock, a ty co będziesz robił na Ziemi? - spytała Vida, zezując na Pierwszego.
Wolkanin patrzył w poznaczoną świetlnymi punktami przestrzeń ze spokojnym, nieobecnym wyrazem
twarzy.
- Nie będę tam długo - odparł - Wracam na swoją planetę. Zacznę trening kolinar.
- To znaczy?
- Poddam swe ciało i emocje calkowitej kontroli. Stanę się wreszcie istotą doskonale logiczną,
niepodlegającą zachwianiom uczuciowym.
Zrobiło mi się naraz strasznie przykro. Te "zachwiania" to cały sens ludzkiego istnienia - a on mówił o
nich z taką pogardą.
- To znaczy - zacząłem niepewnie - że Spock Wolkanin zabije ... Spocka człowieka.
Oczekiwałem, że zaprzeczy, ale spokojnie skinął głową.
- Tak właśnie ma być. Jestem Wolkaninem, Andy. To nieuniknione.
- Stracimy przyjaciela.- powiedział smutno Bones, nie dodając wbrew swym obyczajom żadnej
kąśliwej uwagi.
Na kamiennej twarzy Spocka nie było widać żadnego znaku, że te słowa choć trochę go poruszyły.
Milczeliśmy i wszystkim nam było chyba tak samo smutno.
- Wszystko kiedyś się kończy - powiedziała wreszcie Vida - Gdyby nic się nie kończyło, to nic nie
mogłoby się zacząć.

Wpis nr 196

Nie miałem zamiaru wracać do dziennika, zresztą nie było na to czasu. Nauka w Akademii Gwiezdnej
Floty jest ciężka i wyczerpująca, a ja robiłem dwa kursy równolegle. Kiedy załoga Enterprise zebrała
się ponownie w akcji pod kryptonimem "V'Ger" i uratowała naszą planetę przed zagładą, ja zdawałem
akurat ostatnie egzaminy. Taki już pech. Starałem się o nich nie myśleć - w Akademii zdobyłem sobie
kumpli i wolałem patrzeć w przyszłość, nie w przeszłość. Kumpli... własciwie kolegów, bo cały czas
czułem świetnie, że do nich nie pasuję. Nie mieliśmy wspólnych tematów, wspólnych wspomnień,
żadnego punktu odniesienia w rozmowach. Mimo to uważałem, że to, co jest, musi mi wystarczyć i
mam być z tym szczęśliwy. Tłumaczyłem to sobie tak i owak, ale gdy nagle zadano mi pytanie, czy
chciałbym dostać ponowny przydział na Enterprise, aż krzyknąłem, że tak - w jakimkolwiek
charakterze.
Musiałem udać się promem do najbliższej stacji, do której miał zawinąć Enterprise. Stamtad
ściągnięto mnie na pokład i ... wpadłem wprost na Vidę.
- Cała wstecz! - krzyknęła, trzepnąwszy mnie wesoło po plecach - Andy, stary byku! I ty tutaj? No
cudownie, to jesteśmy w komplecie.
Wyglądała prześlicznie. Przez te lata nie postarzała się ani o jeden dzień. Tuż za nią przeszła Myszka,
zmierzając pewnie do swej kwatery, i uśmiechnęła się do mnie - ta, to tyle, że włosy miała spięte,
poza tym również się nie zmieniła.
- Wszyscy są? - upewniłem się - A nasza wielka wolkańska porażka też?
Vida spochmurniała.
- On też - odparła ze złością - I jest gorszy niż kiedykolwiek. Na żaden temat poza ściśle służbowym
nie można z nim pogadać. Zesztywniał nam na amen.
- A co, był na tym treningu koli-coś tam?
- Był, a jakże. Chociaż słyszałam, że podobno oblał finałowy test. - dodała złośliwie - Caramba,
chciałabym, żeby był chociaż taki jak kiedyś...
Poklepałem ją pocieszająco po ramieniu.
- Głowa do góry - powiedziałem wesoło - Już my go na powrót tak zdemoralizujemy, że go najbliżsi z
Vulcana nie poznają. Będzie pił, palił i chodził na dziewczynki.
Vida roześmiała się serdecznie.
- Ale ty to nic się nie zmieniłeś...
Zamilkła, gdyż na korytarzu ukazał się właśnie obiekt naszych rozwazań. Od razu zrozumiałem, co
Vida miała na myśli - wystarczy na niego spojrzeć, od razu widać, że skorupa, którą się otoczył, tym
razem jest gruba jak pancerz naszego statku. Kiedy na mnie spojrzał, miałem wrażenie, że widzi mnie
po raz pierwszy i na dodatek wcale o to nie dba.
No nie, mordo ty nasza! Nie ze mną te numery!

Wpis nr 197

Pierwsze zadanie po tak długiej przerwie... Czuję się trochę niewyraźnie, ale to zrozumiałe, bo od lat
nie latałem, tylko harowałem w Akademii. Do próżni za ścianą trzeba przywykać za każdym razem na
nowo.
Wyremontowano nasz okręt i przebudowano, tak że jest nowocześniejszy, lepiej wyposażony i wogóle
full wypas. Jako mechanik zostałem przydzielony do ekipy Scotta, ale jako komandos mam też
przydział do ochrony, jak poprzednio - mechanik, który umie komuś doładować, może się przydać na
zwiadzie lub w zadaniu specjalnym. Na Enterprise jest wielu ludzi z podwójną specjalizacją - na
przykład Myszka, która jest obecnie pracownicą działu przetwarzania danych i czujnikiem o
uprawnieniach psychologa pokładowego. Albo Renaud, ten nerwowy Francuz z biblioteki, który jest
archiwistą, historykiem i specjalistą od deszyfracji, czego popadnie. Na takich statkach nie ma
miejsca na zbyt ścisłe specjalizacje.
Zgodnie z obietnicą, daną Vidzie, zabrałem się za rozpracowywanie pierwszego oficera.
- Teraz już wiem, że pan został zesłany przez bogów na Enterprise, by ćwiczyć Spocka w
cierpliwości. - zauważył kapitan, gdy przypadkiem usłyszał uwagę, jaką zrobiłem Pierwszemu. Była
bardzo grzeczna - ale zawierała podtekst nie do przyjęcia.
- Z panem też nie chce gadać? - spytałem cicho. Kapitan potrząsnął głową.
- Ani ze mną, ani z Bonesem - odparł równie cicho - Jedynie na tematy służbowe, a poza tym równie
dobrze możnaby pogadać ze ścianą. Jeśli pan coś z tym zrobi, przedstawię pana do awansu.
Nie trzeba mi lepszej zachęty, ale będę musiał działać ostrożnie, z finezją i wyczuciem. Mr Spock
dobrze się opancerzył. Postawił sobie za punkt honoru, by zmienić się w jakiegoś cholernego robota -
co za zwariowana idea. Nie wierzę, by Wolkanie rzeczywiście dążyli do aż takiej perfekcji. To
przeciwne naturze. A, prawda, oni uważają, że natura jest nieprzyzwoita i pierwotna, więc nie będzie
nimi rządzić. Kompletni fiksaci.
Na razie, prawdę mówiąc, nie wiem, z której strony faceta ugryźć. Będę musiał opracować sobie plan
i to taki, który nie zawiedzie, jeśli chcę zachować swą opinię na pokładzie.

Wpis nr 198

Trzeba szczególnego pecha, by już przy pierwszym zadaniu złapać anteriańską odrę, a to właśnie
przytrafiło się kapitanowi. Leży w ambulatorium, cały w niebieskawych plamach, a tymczasem my
juz dolecieliśmy tam, gdzie potrza - do kolejnej kolonii, z którą stracono kontakt. To stała bolączka
Federacji. Kolonie albo zaczynają się buntować przeciwko supremacji, albo zostają zagarnięte przez
inne cywilizacje, a Federacja Planet ciągle czuje się odpowiedzialna za to, co się tam dzieje. Trochę to
pokrętne, ale nie aż tak, by nie można było zrozumieć.
Kolonia SC-8 jest w całości placówką naukową - mieszkaja tam własciwie sami naukowcy i ich
rodziny, a wiedzy to jest tam tyle, że się pewnie aż za orbitę przelewa. Nic dziwnego, że są tacy,
którzy chętnie położyliby łapę na tej skarbnicy. W każdym razie trzeba sprawdzić, co tam jest grane,
możliwie bezinwazyjnie. Pierwsza dyrektywa.
Na odprawie Mr Spock, obecnie p.o. dowódcy, powiedział krótko:
- W skład teamu wchodzą: Pawel Czekow, porucznik Bates i ja, ponadto Cassius Davros i Andy
Krensky jako ochrona. Ponieważ nie można udzielić mieszkańcom kolonii kredytu zaufania, dołączy
do nas chorąży Lulamae Gordon.
- Ja, sir?! - krzyknęła Myszka ze zdumieniem.
Mr Spock ściągnął z niezadowoleniem swe ukośne brwi.
- Czyżbym wyraził się nieprecyzyjnie, chorąży Gordon? - spytał głosem, od którego dosłownie
zaszroniło się w powietrzu.
- Jak dla mnie to aż za precyzyjnie - odparła Myszka - Ale ja... Dobrze, rozkaz, sir.
Podzielałem jej zdumienie. Jeśli ktoś w załodze kompletnie się nie nadaje do zadań specjalnych, to
własnie ona, poważka. Nawet nie dlatego, by była tchórzliwa - ma jednak tak niską samoocenę, że
brakuje już dla niej skali. U czujników to powszechna przypadłość, wiąże się z ich zdolnościami i
szkoleniem, jakie przechodzą. Bedę musiał specjalnie na nią uważać, zwłaszcza, że Vida, stojąca koło
mnie, od razu mi to szeptem przykazała. Ona lubi tę naszą Mysz.
Jednym słowem, znowu szykuje się extra przygoda. A biedny kapitańcio leży w ambulatorium i może
sobie conajwyżej w bierki pograć.

Wpis nr 199

Przesłaliśmy się na powierzchnię SC-8 po uprzednim zapowiedzeniu swej wizyty szefostwu


naukowemu. Nikt nie lubi, gdy znienacka spada mu na głowę kontrola, nie mówiąc już o tym, ze to
chamstwo włazić bez pukania.
- Co powiedzieli? - spytałem Uhurę, gdy udało mi się przyłapać ją na osobności.
- Nic szczególnego. Że zawsze chętnie witają przedstawicieli Federacji Planet. - odparła. Nie wiem
wobec tego, czemu Mr Spock bierze ochronę, bo w końcu chyba nie podejrzewa, że któryś badacz
znienacka walnie go mikroskopem? Ale oczywiście cicho sza, bo korzystam na tym. Inaczej by mnie
nie wziął.
Na miejscu przekonaliśmy się, że kolonia to w rzeczywistości olbrzymi kompleks badawczy i z
typową kolonią tyle ma wspólnego, że są tu dzieci naukowców - jak podejrzewam, od małego
przygotowywane do bycia następcami rodziców. Cóż, taki dobry plan jak każdy inny.
Z hali transportu zaproszono nas wprost do centrum koordynacji. Myszka mruknęła, że faceci, co po
nas przyszli, coś ukrywają, więc się strzegliśmy, ale się nie ustrzegliśmy. Ledwo przekroczyliśmy
drzwi, gdy coś w nas uderzyło i straciliśmy przytomność. Gdy ją odzyskaliśmy, wszyscy czuliśmy
zawroty głowy i gorycz w ustach, a ponadto mieliśmy na rękach jakieś szerokie bransolety.
- To kajdanki nowej generacji - objaśnił nas uprzejmie tęgi, wygolony mężczyzna w białym fartuchu,
który wszedł w towarzystwie jeszcze dwóch mężczyzn, tylko młodszych i kobiety - Nie próbujcie
niczego głupiego, bo was sparaliżują. Jestem Vassilij Parenkow, naczelny koordynator. Przykro mi, ze
od razu na wstępie musieliśmy potraktować was tak obcesowo, ale nie lubimy tu zbędnego ryzyka.
- Jakiego ryzyka? - spytał Paweł Czekow w oszołomieniu.
- Ryzyka, ze ktoś może złożyć władzom stronniczy raport, który doprowadzi do zlikwidowania naszej
kolonii. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z wagi doświadczeń, jakie tu prowadzimy. Są tacy, którzy
wysuwają przeciwko nam pewne zarzuty, wprost śmieszne w zestawieniu z korzyściami, jakie
oferujemy ludzkości.
- Proszę mi wybaczyć, ale pana zachowanie świadczy o tym, że ci, którzy mają obiekcje, nie mylą się.
- powiedział Mr Spock z całym swoim spokojem.
- Co pani o nim myśli, doktor Gertz? - zwrócił się Parenkow do towarzyszącej mu kobiety - To
Romulanin, prawda?
Kobieta, przystojna szatynka o upiętych wysoko włosach, nie spuszczała zafascynowanego wzroku ze
Spocka. W tym jej spojrzeniu było coś niedobrego, coś, co sprawiało, że ciarki szły po krzyżu.
- Nie, to Wulkanita - odrzekła, używając tego rzadkiego określenia - Vassilij, mamy
nieprawdopodobne szczęście. To wspaniały, zdrowy okaz, wymarzony do naszych badań.
- Gerdo, a dział biologii? - zwrócił jej uwagę jeden z mężczyzn, towarzyszących Parenkowowi.
- Daj spokój, Otto - wzruszyła ramionami - Wiesz dobrze, że psychiatria ma pierwszeństwo. Wam
wszystko jedno, a ja muszę mieć w miarę możności nieuszkodzony obiekt. Dostaniecie go później,
obiecuję.
- Jak ty z nim skończysz, będzie się nadawał do czubków.
- Dla twojego działu to obojętne. Vassilij, przecież mam rację, prawda? - zwróciła się do
koordynatora.
- No tak - przyznał z pewnym ociąganiem - Przykro mi, Otto, ale twoja siostra ma rację.
- Zaraz! - krzyknąłem czując, że serce podchodzi mi do gardła - Co wy mówicie? Co wy chcecie
zrobić z naszym komandorem?
Pani doktor spojrzałana mnie z zawodowym uśmiechem wszystkich psychiatrów świata.
- Niech się pan tak nie denerwuje - rzekła łagodnie - Dobro ludzkości wymaga pewnych ofiar.
Niestety, nie wszyscy to rozumieją. Zostaniecie poddani reedukacji, a wtedy i wy zrozumiecie, o
czym mówię.
Chciałem rzucić się na nią, ale otrzymałem uderzenie rodzajem fali róznej częstotliwości, które mnie
powaliło. Gdy ponownie oprzytomniałem, leżałem na jakiejś pryczy, a Myszka pochylała się nade
mną z kubkiem pełnym wody.
- Napij się - poradziła mi - Na razie nic nie możemy zrobić.
Usiadłem i posłusznie upiłem łyk wody. Miałem kompletny mętlik w głowie.
- Co ze Spockiem? - zapytałem.
- Zabrali go - odpowiedział mi Czekow - A nas zamknęli tutaj. To jacyś nawiedzeni naukowcy. Nie
widzą nic poza swymi badaniami. Myszka mówiła, że oni wcale nie mają złych zamiarów i to własnie
jest najgorsze.
- Nie tak. Powiedziałam, że oni nie uważają tego, co robia, za złe - sprostowała dziewczyna -
Przeciwnie, są opętani swoim posłannictwem naukowym. Powiedziałabym, że są nawet zyczliwi i
nam, i nawet Spockowi, którego czeka okrutny los. Czułam, co chcą mu zrobić, i dla Wulkanina nie
ma nic gorszego.
- Co to takiego?
- Nie pytaj. Może się mylę, a jeśli nie, to póki co i tak jesteśmy bezsilni.
Pewnie ma rację. Nie wiemy zresztą, czy to, co szykują tu dla nas, nie jest jeszcze gorsze.

Wpis nr 200

Przez cztery dni poddawali nas "reedukacji". Bardziej to przypomina konwencjonalne pranie mózgu
niż cokolwiek innego. Jeść dawali nieźle, ze snem było jednak gorzej, bo budzono nas co pięć minut.
Czułem, że to tylko wstęp, ale co ja mogłem zrobić? Cały czas myślałem o Pierwszym, którego z
nami nie było, i dostawałem szału.
Piątego dnia w naszej celi zmaterializował się kapitan Kirk w towarzystwie Vidy, Scotta i doktora.
- Co tak długo? - spytał ich z wyrzutem Czekow.
- Nie mogliśmy opracować przejścia przez osłony - wyjaśnił nam kapitan, podczas gdy Scotty zajął
się naszymi kajdanami - Gdzie Mr Spock?
- Zabrali go do działu badawczego - odparła Myszka - Robią na nim doświadczenia, tak jak kiedyś
robiło się je na zwierzętach. Oni tu, zdaje się, nie uznają ras pozaludzkich za... jakby powiedzieć...
warte szacunku. Wolkanin interesuje ich tylko z punktu widzenia naukowego, jako preparat.
Zauważyłem, że doktor McCoy pobladł. Mnie też zrobiło się jakoś mdło i zrozumiałem, czemu Mysz
nie chciała z nami o tym mówić. Już samo to, że wiedziała, było dla niej nieznośnym ciężarem.
- Zbieramy się - zarządził kapitan - Fazery na ogłuszanie. Strzelać bez uprzedzenia. Lulamae,
będziesz umiała wysensować, gdzie jest Spock?
Myszka skinęła głową trochę niepewnie.
Opuściliśmy szybko kompleks więzienny. Zgodnie z dyrektywą kapitana strzelaliśmy po drodze do
kazdej osoby w polu widzenia, a ja, prawdę mówiąc, żałowałem, że to tylko ogłuszanie. Ci
pseudonaukowcy wzbudzali we mnie potworną nienawiść, taką, że aż mnie skręcało. Nigdy nie
żywiłem zbytniego nabożeństwa do nauki, a robienie sobie z niej bożka i celu samego w sobie
zdawało mi się potwornością nie do opisania.
Myszka, kierowana instynktem czujnika, zaprowadziła nas do wielkiego budynku, opatrzonego
napisem "Dział badań nad psychiką". Ja i Scotty zneutralizowaliśmy szybko alarm, który miał chronić
ten obiekt i nasz niewielki oddział przystąpił do opanowywania budynku. Naukowcy nie mogli
mierzyć się ze zdesperowanymi i dobrze uzbrojonymi żołnierzami, więc w krótkim czasie uśpiliśmy
wszystkich, którzy stanęli nam na drodze. Musieliśmy się spieszyć, bo czas działał na naszą
niekorzyść. Nie mogliśmy mieć żadnej pewności, czy kolonia nie posiada awaryjnej osłony w rodzaju
silnego pola, które uniemożliwi nam teleportację na Enterprise. Nie mogliśmy dopuścić, by nas tu
uwięziono.
Wreszcie, w jednym z wewnętrznych pomieszczeń, za szybą dzielącą gabinet od sterówki pełnej
dziwnej aparatury, zobaczyliśmy Spocka.
Siedział w kącie, przytulony do ściany. Nie odpowiadał na nasze wołanie, dopiero, gdy kapitan
chwycił go za ramiona, zareagował, odpychając go gwałtownie.
- Spock, to my! - zawołał kapitan - Przyszliśmy po ciebie!
- Was tu nie ma, was tu nie ma - wymamrotał Spock, nie patrząc na niego - Zostawcie mnie. Jestem tu
sam, wy nie istniejecie.
- Matko Boska, co mu zrobili? - jęknąłem.
- Musimy go zabrać, potem będziemy się zastanawiać. - Bones wyjął z podręcznej torby hypospray,
ale Spock wytrącił mu urządzenie z ręki. Był przerażony - tak, wyraźnie przerażony, takim go jeszcze
nie widziałem. Jako drugi oberwał Bates i tak, że poleciał na ścianę.
- Panie kapitanie - odezwał się pospiesznie Davros - Nie damy mu rady, przecież on położy nas
wszystkich. Czy naprawdę nie można teleportować się stąd?
- Nie, przecież zabezpieczenia... Musimy opuścić budynek. Spock, posłuchaj...
- Zostaw mnie! - krzyknął Wulkanin nieswoim głosem. Zasłonił głowę rękami, zwinął się kłębek i
zaczął jęczeć błagalnie;
- Nie, proszę... już nie....
Doktor McCoy spojrzał na Myszkę, która oglądała w sterówce aparaturę i zdawała się nie widzieć nic
poza tym.
- Lulamae! - zawołał - Musisz pomóc. Zostaw te aparaty.
Myszka weszła do gabinetu raczej niechętnie. Widziałem, że drży i przypomniałem sobie, że Lilo
równiez ulegała podobnym stanom w pewnych sytuacjach. Widać to normalne dla "czujników".
- Doktorze, co pan chce, żebym zrobiła? - spytała - Przecież ja... Nie słyszałam, by ktokolwiek
próbował tego na Wulkaninie.
- Najwyższy czas spróbować. Jeśli zaczniemy się z nim szarpać, może być problem. On najwyraźniej
nas nie poznaje, lub bierze za urojenia.
- Raczej to drugie - westchnęła - No dobrze, spróbuję, ale nie biorę za nic odpowiedzialności.
Odsuńcie się. Jeśli rozwali mi głowę, ogłuszcie go fazerem, bo to będzie znaczyło, że wpadł w szał.

Wpis nr 201

Nigdy dotąd nie przypuszczałem, że moja słodka Lilo dysponowała czymś takim jak to, co
zobaczyłem teraz. Może zresztą nie dysponowała. Może czujnik czujnikowi nierówny.
Myszka podeszla do Spocka i objęła jego skronie swymi drobnymi jak u dziecka dłońmi. Wydawała
się być bardzo skoncentrowana, gdy zmusiła Pierwszego, by uniósł głowę i spojrzał jej w oczy.
- To nie będzie trwało - powiedziała śpiewnym głosem - Jesteśmy tu wszyscy. Twoi przyjaciele.
Zabierzemy cię stąd. To, co czujesz, minie. Te uczucia nie są tobą ani nie są twoje. Uspokój się.
Uspokój.
Bones podniósł z podłogi hypospray i podszedł do Spocka, który tym razem nie zaprotestował
przeciw iniekcji. Wydawał się być zahipnotyzowany słowami Myszki. Gdy zastrzyk zaczął działać,
dziewczyna opuściła wreszcie ręce i zachwiała się. Kapitan podtrzymał ją.
- Dziękuję, sir - szepnęła cicho - Jeszcze nie walczyłam z czymś tak silnym. Ta aparatura zniszczyła w
cztery dni wszystko, nad czym komandor Spock pracował od dziecka. To przerażające...
- Później, Lulamae. Musimy stąd uciekać, i to szybko.
Po teleportacji na Enterprise mogliśmy wreszcie odetchnąć, choć tak naprawdę dopiero wtedy
poczuliśmy się na dobre wściekli. Nie było jednak czasu na wściekanie się.
Pomogłem Bonesowi doprowadzić Spocka do ambulatorium, gdzie doktor podał mu solidną dawkę
środka uspokajającego. Mimo działań Myszki i poprzedniego zastrzyku był wciąż prawie przytomny.
- Ale to pan, doktorze? - wymruczał, gdy kładliśmy go na łóżko.
- Tak, ja - odpowiedział mu McCoy - Cokolwiek przeszedłeś w tym laboratorium, jest już za tobą, ty
spiczastouchy goblinie. Teraz śpij, a jutro wszystko będzie wyglądało inaczej.
- Właśnie - poparłem doktora - Dobranoc, panie oficerze. Karaluszki do poduszki.
Kiedy Spock zasnął, McCoy włączył urządzenia diagnostyczne i zapatrzył się na ekrany.
- Wiesz co, Andy - powiedział po chwili - Ta dziewczyna, panna Gordon, ma fenomenalne zdolności.
Postawiła diagnozę na podstawie samego dotyku i analizy odczuć. I to dość trafną diagnozę.
Współczesna psychiatria jest potężną bronią, a gdy nie idzie w parze z etyką, staje się narzędziem
zagłady.
- To nad tym pracowała doktor Gertz? I potrzebowała tak silnej psychiki jak wulkańska, żeby
przeprowadzać swoje testy?
- Na to właśnie wygląda. Prawdopodobnie wywoływała urojenia wielowymiarowe za pomocą tych
aparatów, które tak zainteresowały Lulamae, i za ich pomocą penetrowała umysł Spocka. Niszczyła
każdą barierę, którą napotkała, aż stał się bezbronny w jej rękach. Nie wiem, może efekt nie będzie
trwały, bo chyba nie doszło do uszkodzenia mózgu, ale czeka go mnóstwo ciężkiej pracy. I ta
świadomość, że tyle lat treningu, wszystkie trudy i wyrzeczenia, poszły na marne w cztery dni.
- Czy Mysza umie dokonać mind melting jak Wolkanie?
- Nie. Ona operuje wyłącznie emocjami, nie ma dostępu do myśli, do osobowości. Sam pan jednak
widział, że to wystarczy. Wie pan, podziwiam ją: jest tak bardzo delikatna i wrażliwa, a jednocześnie
tak silna. Bo żeby przejść szkolenie czujnika, potrzeba siły, Andy. Siły wewnętrznej, by zwalczyć to,
co niesie ze sobą ów szczególny dar. Pomyśl przez chwilę, sierżancie, że łączysz się mentalnie z
każdym, kogo coś boli. Całe cierpienie świata w twoim zasięgu. To cena, jaką płaci się za bycie
czujnikiem. Trzeba mieć siłę, by to znieść. Miała ją biedna Lilo, ma ją i Gordon.
Westchnął głęboko.
- Czy on się z tego wygrzebie? - spytałem z obawą. Dotąd zawsze chciałem, by ktoś zrobił ze Spocka
normalnego człowieka, ale teraz, gdy właśnie były na to szanse, zrozumiałem, że wcale tego nie chcę.
Ze względu na niego.
- Nie wiem - odparł Bones - Mam nadzieję, że tak.

Wpis nr 202

Dzisiaj, kiedy tylko skończyłem służbę, poleciałem do ambulatorium.W drzwiach zderzyłem się z
siostrą, tj, pardon, teraz już doktor Chapel.
- Mogę? - spytałem.
- Na chwilę. - odparła.Wyglądała na zatroskaną.
Wpadłem do środka starając się, żeby nie było po mnie widać niepokoju. Mr Spock spojrzał na mnie
bez zainteresowania, ale przytomnie, potem wskazał ruchem głowy na krępujące go pasy.
- Niemiła niespodzianka. - powiedział.
No, przynajmniej mówił do rzeczy, to już sukces.
- Doktorzy boją się, że zrobi pan krzywdę sobie lub komuś - wyjaśniłem, siadając obok - Trochę pana
wymaglowali w tym laboratorium. Nigdy, psiamać, nie miałem zaufania do psychiatrów. Niby cacy
cacy, a ani się człowieku obejrzysz, jak pakują cię w kaftan bezpieczeństwa. I jak pan się czuje?
- Trochę zdezorientowany - odparl - I bardzo zmęczony. Nie mogę uporządkować wspomnień. Co
właściwie działo się w tym gabinecie?
- No cóż, Mysza, znaczy się chorąży Gordon twierdzi, że operowano tam takimi zmiennymi jak
natężenie pola magnetycznego i różnych infradźwięków. To w połączeniu z techniką przekazu
podprogowego może zniszczyć każdą na świecie psychikę. Pan utracił zdolność blokowania emocji,
nie wiemy, czasowo czy trwale. Pociechą jest to, że gdyby nie to pana wolkańskie przeszkolenie,
prawdopodobnie byłby pan teraz w stanie nieodwracalnym.
- Słaba pociecha - mruknął - No nic, odrobię to, gdy trochę wypocznę. Emocje mnie nie pokonają.
Niech mnie pan uwolni, źle się czuję z tymi rzemieniami na rękach.
Zawahałem się. Doktorzy wiedzieli, co robią, z drugiej strony jednak nie wydawało mi się, żeby ten
środek ostrożności był taki znów konieczny. Spełniłem jego prośbę.
- Zaraz lepiej - powiedział - Co zamierzacie?
- Ja to bym zorganizował ekspedycję karną, ale kapitan pewnie się na to nie zgodzi - odpowiedziałem
- To nie kolejna zbuntowana kolonia, to ludzie naprawdę niebezpieczni. Federacja musi coś z tym
zrobić.
- Pewnie zrobi, choć niech pan nie oczekuje, że natychmiast. Bardzo jest pan zły?
- Zły? Komandorze, ja jestem wściekły!
Uśmiechnął się lekko. Doprawdy, powinien robić to częściej, ma bardzo miły uśmiech, choć kiedy
dojdzie do siebie, to pewnie znowu zapomni, jak to jest.
- A ja nie - rzekł cicho - Nie ma we mnie złości ani chęci zemsty. Jestem Wulkaninem, Andy. Doktor
Gertz mogła zniszczyć efekty szkolenia, ale nie zniszczyła tego, co jest we mnie najważniejsze:
dziedzictwa pokoleń.
Zamilkł na chwilę.
- Byłem w strasznym miejscu - szepnął wreszcie - To, co się tam działo... A potem ktoś mnie stamtąd
wyprowadził. Kto to był?
- Mysz. To znaczy, Lulamae Gordon.
- No tak. Ona. Już nigdy nie będę lekceważył ludzi. Są pozozrnie o tyle słabsi i tacy nielogiczni... a
potrafią cię zmiażdżyć i uratować w sytuacji bez wyjścia. To pełna sprzeczności, zaskakująca,
wspaniała rasa istot,.
- Hej, hej! Bez takich - zaprotestowałem - Oprzytomnieje pan sam, czy mam złamać regulamin i dać
panu po zębach? Podobne słowa nie przeszłyby przez gardło Spockowi, którego znałem.
Spojrzał na mnie niemal rozbawiony. Ciągle jeszcze nie do końca był sobą, choć powoli odzyskiwał
już dawne "ja" - może osłabione i zdezorientowane, ale jednak.
- Pomyśl, Andy - rzekł - Byłem taki zadufany w swe umiejętności, w swoją niewzruszoną logikę, w
swoją siłę... a jedna ziemska kobieta zrujnowała mi równowagę psychiczną, zaś druga wyprowadziła
za rękę z otchłani, w której bałem się choćby ruszyć z miejsca. Czy to nie ironia losu?
W tym momencie wrócił Bones i Christie. Oboje rzucili na nas okiem i McCoy wrzasnął :
- Kto pana prosił o zdejmowanie pasów, Andy?!
- To ja go poprosiłem - odpowiedział Spock - Niech się pan tak nie ekscytuje, doktorze, nie będę
sprawiał kłopotów. Jeśli uważa pan, że nie jestem zdolny do pełnienia swych obowiązków, proszę
przeprowadzić kompleksowe testy.
- Może pan być pewny, że to zrobię.- warknął Bones, fiksując mnie bardzo nieprzyjaznym
spojrzeniem. Cóż, rozumiem, nikt nie lubi, by mu się wcinać w jego robotę, ale że stanowczo
przesadził, to tez fakt bezsporny. Pożegnałem się grzecznie i dałem nogę.

Wpis nr 203

Kapitan męczy się nad raportem dla władz Federacji. Nie jest mu łatwo, zwłaszcza, że nie do końca
wydobrzał po anteriańskiej odrze. Właściwie, gdyby nie to bagno, w które wpadliśmy, leżałby dalej i
grał obłożnie chorego, ale nie mógł zostawić nas w potrzebie. To znaczy, moze i mógł, ale na pewno
nie chciał. I chwała mu za to. Te dni, które przeżyliśmy, poddawani praniu mózgu, nie były
najprzyjemniejsze i jestem pewien, że gdyby robiono nam to nadal, w końcu wmówiliby nam
wszystko, co chcieli. To była tylko kwestia czas, nic więcej. A co byłoby ze Spockiem? Nawet nie
chcę myśleć. Obecnie przechodzi zaordynowane przez Bonesa badania i mogę się założyć, że
doktorzy maglują go w te i wewte, usiłując znaleźć coś niezupełnie w porządku. Ciekawe, czy coś
znajdą...
Vida kombinuje coś z Uhurą. We dwie skanują kolonię dzień i noc, kompletując chyba materiał
dowodowy na to, co się tam dzieje. Cóż, jest jeszcze zapis "sesji", jakiej poddawano Spocka. Mysz
zabrała go z tamtego gabinetu tortur - ma dziewczyna głowę nie kapustę. Mówiąc szczerze, nie mam
odwagi obejrzeć zapisu, a zresztą zabrali go doktorzy. Tajniki łamania duszy zaczynają mnie
przerażać nie mniej niż Bonesa, który, jako chirurg, boi się psychiatrów i słusznie.
Po raz pierwszy od wypadku, w którym straciłem rękę, odważyłem się zagrać na gitarze i zaśpiewać.
Moja proteza jest tak precyzyjna, że świetnie się do tego nadaje, ale nie miałem dotąd jakoś odwagi
wypróbować jej w ten sposób. Jednak gdy w świetlicy poproszono mnie o "jakąś piosenkę z twoich
czasów, Andy", dałem się namówić. Przez chwilę miałem wrażenie, że wszystko jest tak, jak dawniej,
przed moim wstąpieniem do Akademii. Właściwie czemu mi zalezy, żeby było własnie tak? To co
nowe, może być równie dobre jak to, co stare, a nawet lepsze. Trzeba tylko dać mu szansę, a ja dam.
Zresztą warto poświęcić się dla bycia częścią tej załogi - też mi poza tym poświęcenie, czysta
przyjemność dla takiego wariata jak ja.

Wpis nr 204

Wreszcie przebadali Spocka - według dostępnych w bazie danych parametrów jest zdrowy jak byk,
funkcje umysłowe w normie, ale strona emocjonalna... Ajajajajaj! nigdy nie myślałem, że rozbicie
emocjonalne Spocka nie sprawi mi spodziewanej satysfakcji, ale tak naprawdę tęsknię za dawnym,
wiecznie ze wszystkiego niezadowolonym i nie do wytrzymania zimnym Pierwszym. Może to
masochizm, ale naprawdę tak jest. Nie to, żeby teraz Spock nie myślał logicznie - owszem, myśli, ale
jednocześnie wkłada tyle wysiłku w dopasowywanie się do dawnego wzorca, że gdy schodzi z
mostka, jest nieludzko zmęczony. Zamyka się w swojej kwaterze i medytuje całymi godzinami,
usiłując odzyskać samokontrolę. Czasem zapomina podczas takich medytacji o godzinach posiłków -
Vida bez ceremonii wchodzi wtedy do jego kwatery i wyciąga go stamtąd. Nawet taki opanowany
facet jak Spock woli pójść do stołówki i wtłoczyć w siebie to, co akurat tam dają, niż słuchać jazgotu
Vidy Vayadarez.
- Mówiłaś, zdaje się, że nie jesteś jego niańką. - przypomniałem jej któregoś dnia.
- Niańką nie, ale odpowiadam za niego jak za innych. Nie jest może najprzyjemniejszym facetem w
galaktyce, ale to cholernie dobry oficer naukowy i jedyny możliwy zastępca dowódcy na Enterprise.
Ma żyć, czy mu się to podoba, czy nie. - odburknęła.
Ma rację. Żeby być, trzeba żyć. A żeby żyć, trzeba jeść, jak to ujął Gustlik z "Czterech Pancernych".
Może gdyby nasz bufet serwował wolkańskie potrawy, pierwszy oficer odnosiłby się do naszych
posiłków z większym entuzjazmem, z drugiej jednak strony nie wiem, co by na to powiedziała reszta
załogi, ze mną włącznie.
Scotty nie jest szefem, który dopuściłby najmniejszą fuszerkę, zatem mało mam czasu na
przejmowanie się postępami Spocka w samoleczeniu emocjonalnych ran. Cieszę się tylko, że nie
przyszło mi do głowy zostać inżynierem od antymaterii, bo nie miałbym chwili spokoju. Ten dział jest
wyjątkowo obciążony, nic zresztą dziwnego, bo antymateria to produkt wyjątkowo niebezpieczny.
Wiem o niej nierównie więcej niż na początku i deprymuje mnie myśl, że na Enterprise jest tego
towaru od nagłej krwi. Trudno zresztą, zeby było inaczej - jednocześnie awaryjny napęd i broń, którą
można rozsadzić pół galaktyki. No, może to przesada, ale mimo to porównanie jest całkiem
adekwatne. Byłem świadkiem, jak inżynierzy wykorzystali jeden gram tego paskudztwa do
zlikwidowania asteroidy, zagrażającej pewnej kolonii. Pieprznęło jak diabli i było po wszystkim.
Jeden gram. A co byłoby, gdyby gruchnął cały nasz zapas? Aż boję się pomyśleć.
- To nie myśl, tylko zajmij się swoją robotą.- poradził mi Scotty. Trochę racji ma. System napędu
wymaga stałej konserwacji i napiętej uwagi, bo od niego zalezy nasze życie - może nie najważniejsze
w całym wszechświecie, dla nas jednak dość cenne.

Wpis nr 205

Po dyżurze poszedłem do działu przetwarzania danych.


- No i jak tam? - spytałem niezobowiązująco.
- To znaczy? - Mysza spojrzała na mnie czerwonymi z niewyspania oczami. Opracowywanie danych,
których od niej zażądano, musiało być czasochłonne. Usiadłem obok niej.
- Jak się czujesz po mentalnym kontakcie z naszym Wolkaninem? - uściślilem. Od początku byłem
tego ciekaw.
- To nie był mentalny kontakt, tylko zestyk emocjonalny - poprawiła mnie - Jak mam się czuć? Nie
lubię włazić nikomu z butami w duszę, ale uczucia Mr Spocka są czyste, pozbawione tego, co cechuje
ludzkie pragnienia. Innymi słowy, w jego wyobraźni nie ma żadnych brudów. Za to jego opór był
bardzo silny, musiałam wydatkować mnóstwo energii, i to w bardzo krótkim czasie.
- A nie zakochałaś się w nim z punktu, jak inne? Ten facet ma mnóstwo fanek.
- Naprawdę? To pewnie z powodu tej odmienności. Zresztą to ciekawa osobowość. Jest opiekuńczy,
bezinteresowny, zawsze człowiek wie, na czym stoi, gdy ma z nim doczynienia. Nie, Andy, ja niestety
jestem pozbawiona możliwości emocjonalnego zaangażowania. Zaawansowane szkolenie czujników
uszkadza ośrodki kontaktowe w mózgu, a poza tym większość czujników z urodzenia ma problemy w
nawiązywaniu kontaktów. Lilo Presley była raczej umiarkowanym czujnikiem, poza tym przeszła
jedynie podstawowe szkolenie, więc mogliście tego nie zauważyć. Ja mam dość rozwinięte zdolności
podstawowe i przeszłam szkolenie dla zaawansowanych.
- To chyba dobrze, prawda? - spytałem z powątpiewaniem.
- Ja wiem? To ma swoją cenę. Nigdy nigdzie nie pasowałam. Zawsze odstawałam, stałam z boku,
czułam, że jestem dziwaczką. Zawsze robiłam wszystko nie tak, jak było trzeba. Koledzy i koleżanki
ze szkół źle się czuli w moim towarzystwie, bo zawsze dobrze wiedziałam, ile są warci i co o mnie tak
naprawdę myślą. Nie umiem co prawda czytać w myślach, ale dość dobrze je odgaduję. Gdy testy w
liceum wykazały, że jestem czujnikiem, zabrano mnie do szkoły zamkniętej, ale nie myśl, że tam było
lepiej. Czujnicy naogół źle się czują w swoim towarzystwie, gorzej nawet, niż w towarzystwie ludzi
bez tej zdolności. Jednak tam widzieliśmy już przynajmniej cel przed sobą.
- Jesteście potrzebni.
- Zapewne. Ale gdy dostałam przydział na Enterprise, myślałam, że to jakaś pomyłka. Ja i taki statek?
Na pewno się skompromituję, jak zwykle, nic mi się nie uda, będę piątym kołem u wozu. Zgodziłam
się właściwie tylko dlatego, że chciałam uciec przed życiem, jakie prowadziłam. Zapomniałam tylko,
że przed sobą uciec mi się nie uda.
Odchyliła się nieco w fotelu. Nagle zauważyłem, że nie jest taka brzydka, jak wydawało mi się na
początku. Coś w sobie ma, mimo niezdrowej barwy cery, bladych ust i zawsze podkrążonych oczu.
No cóż, nie jest to Lilo, moja śliczna, mała Hawajka - jedynie wyraz oczu ma taki sam jak ona - ale
jednak można zwrócić na nią uwagę.
Nagle rozległ się świstek intercomu.
- Chorąży Gordon, proszę na mostek.- odezwał się beznamiętny jak zwykle głos Spocka. Mysza
westchnęła, wyprostowała ze znużeniem ramiona i wstała.
- Wiesz, co myślę, gdy słyszę takie wezwanie? - rzuciła przez ramię - Za każdym razem to samo: co ja
znowu zrobiłam? Choć wiem, że takie nastawienie jest absurdalne, nie potrafię inaczej.
Zostałem sam w i przez chwile miałem ochotę poszperać w sekretnych danych, ale zaraz nadszedł
Ferguson, kierownik działu przetwarzania danych i kategorycznie przepędził mnie od komputera.
Poszedłem do siłowni i przez godzinę waliłem w konwencjonalny worek bokserski. Dopiero to
pozwoliło mi zebrać myśli. Doszedłem do niezbitego wniosku, że zupełnie, ale to zupełnie nie znam
się na ludziach.

Wpis nr 206

Pamiętam, że kiedy byłem mały, koledzy wykluczyli mnie z jakiejś swojej długofalowej zabawy.
Strasznie to przeżyłem i długo nie mogłem się pozbierać. Jak też Myszka znosiła ciągłe życie na
marginesie? Czy Lilo też to przeżywała? Nigdy mi nie opowiadała o swoim dzieciństwie i wczesnej
młodości. Była bardzo wrażliwa i na pewno nie było jej łatwo, jeśli nawet nie była tak uzdolniona jak
Mysza i miała większą łatwość w nawiązywaniu kontaktów. Brakuje mi Lilo. Ciekawe, czy Spockowi
również... Przecież, nie oszukujmy się, on naprawdę coś do niej czuł.
- Jeszcze jedno takie pytanie i nie ręczę za siebie. - powiedział krótko Spock, gdy zapytałem go
wprost. Dziękuję, nic więcej mówić nie musiał. Szkolenie, nie szkolenie, kolinar czy inny diabeł, nie
zdołano wykorzenić z niego wspomnienia tej dziewczyny, to pewne. Niech komu innemu opowiada o
czystej logice, ja wiem swoje, a zawsze lepiej wiedzieć swoje niż cudze.
Wiem już, jakie są rozkazy z kwatery głównej: mamy negocjować z naukowcami z SC-8. To bardzo
ważna placówka i naszym zadaniem jest przekonanie koordynatorów, żeby stosowali się do zasad
Federacji. Jeśli się zgodzą, nie zostaną ukarani, co doprowadza mnie do furii. Milczę tylko dlatego, że
mam nadzieję na przydział do ochrony przy negocjacjach - jeśli zacznę pyskować, nie wezmą mnie ze
sobą, szkoda marzyć.
- Mr Spock też będzie negocjował?- spytałem kapitana.
- Oczywiście - odpowiedział - Zna pan zasadę: jeździec musi wsiąść z powrotem na konia, który go
zrzucił. Poza tym będzie mi tam potrzebny.
Żeby tam nie wiem co, muszę ubłagać Vidę, żeby wyznaczyła mnie do ochrony. Nie jestem
czujnikiem, ale i tak czuję, że szykuje się niezła zadyma.

Wpis nr 207

Skoro świt przesłaliśmy się na powierzchnię planety. Na mostku został Scotty - w razie braku
kontaktu co piętnaście minut ma ogłuszyć fazerami wszystkich i wszystko w promieniu dwudziestu
mil, a potem przesłać brygadę ratunkową. Jednym słowem, pełna asekuracja.
Na miejscu powitała nas delegacja, którą najchętniej poczęstowałbym z fazera. Pan Vassilij, pan
doktor Gertz i jej brat, a ponadto jeszcze trzech innych naukowców o wrednym na oko wyglądzie.
Byli uprzejmi i oficjalni, jakby nigdy nic.
- I jak się pan czuje? - spytała z uśmiechem doktor Gertz, wyciągając rękę do Spocka. No nie,
bezczelna!
- Dziękuję, pani doktor, dobrze.- odpowiedział Mr Spock, odwzajemniając uścisk dłoni bez cienia
wrogości czy choćby żalu.
Musiałem mocno ugryźć się w język, by czegoś nie chlapnąć. Ten ma nerwy, bodaj go nagła cholera!
Na jego miejscu udusiłbym babę i niechby mnie potem nawet rozstrzelali.
- Dzięki pana poświęceniu mamy bezcenne dane - mówiła dalej diablica w białym kitlu - Nawet pan
nie wie, jakie one są ważne. Nie tylko nam na nich zależało. Wiem, że niełatwo to panu zrozumieć,
ale współczesna nauka nie powstałaby wogóle bez takich doświadczeń. Dopiero dziś uczeni mogą
sobie pozwolić na etykę i humanitaryzm, gdy nowe odkrycia na codzień nie wymagają trudnych
decyzji.
Aż się gotowałem, słuchając tej przemowy, ale gdy znaleźliśmy się w sali obrad, wtedy dopiero cudu
doznałem! Myślę, że nie tylko ja.
W sali powitał nas przede wszystkim półprzejrzysty, hologramowy obraz kobiety w czerni, siedzącej
za stołem. Była to bez wątpienia T'Pau, poznałem ją natychmiast i zaparło mi dech. Co ta stara
czarownica ma wspólnego z kolonią i potomkami Frankenkstina, którzy tu pracują? Kątem oka
zauważyłem, że Mr Spock uniósł lekko brwi - on również był zaskoczony i to raczej równie
nieprzyjemnie, jak ja.
Mnie i resztę ochrony wyproszono niestety za drzwi. Patrolujemy więc sumiennie teren, zachodząc w
głowę, co też może się dziać tam w środku. Cały czas staramy się mieć oczy dookoła głowy i nie
wypuszczamy z dłoni fazerów (nastawionych na ogłuszanie, oczywiście).

Wpis nr 208

Nic bym nie wiedział o przebiegu negocjacji, gdyby nie Mysz, którą kapitan zabrał ze sobą na wszelki
wypadek. Wziąłem ją do kantyny na podwieczorek i opowiedziała mi wszystko.
Okazało się, że T'Pau bardzo zainteresowały wyniki doświadczeń doktor Gertz i, jak się zdaje,
niespecjalnie przeszkadzał jej fakt, że w następnej kolejności chciano poddać Spocka sekcji (mam
nadzieję, że chociaż mieli to zamiar zrobić, gdy będzie już na dobre martwy). Technika
manipulowania świadomością wymaga, jej zdaniem, wprowadzenia nowych sposobów obrony
wewnętrznej, czyli zmiany systemu treningu duchowego. T'Pau postanowiła opracować taki
nowatorski system właśnie w oparciu o osiągnięcia działu psychiatrii SC-8.
- Ładne rzeczy - powiedziałem zgorszony - I co na to Spock?
- Och, znasz go. Słuchał tego wszystkiego z takim spokojem, jakby opowiadano bajkę o Czerwonym
Kapturku. Ani mu brew nie drgnęła. Kapitana aż skręcało, ale usiłował zachować ten sam spokój.
Miał swoje rozkazy.
- I jak to się skończyło? Podpisali, co trzeba, i nic im nie zrobią?
- Ano nic, Andy. Dostaną wpis w aktach o nadgorliwości, zakaz przeprowadzania doświadczeń na
żywych istotach, nawet ochotnikach, i tyle. Andy... Nie sądź T'Pau zbyt surowo. To stara
pragmatyczka, ale wie, co robi. Cierpienie Spocka nie pójdzie przynajmniej na marne. Dzięki temu
wielu Wolkanów będzie umiało się w przyszłości obronić przed takim atakiem na ich sferę
emocjonalną.
Zadrżała, rozlewając kawę na stolik.
- Ciągle czuję jego mękę... Gdyby kapitan spóźnił się o dzień, Spock umarłby lub zwariował. Żadne z
nas nie wytrzymałoby tego, co on, przez dwadzieścia cztery godziny, co dopiero cztery dni. On jest
bardzo silny, bardzo. Pozbiera się.
Wciąż dygotała, nie mogąc utrzymać filiżanki. Jej reakcje tak przypominają Lilo, że aż ściska mnie
za gardło, gdy na nią patrzę. Zacząłem ją lubić, i to na serio. Ze względu na Lilo i ze względu na nią
samą - naszą Mysz.
Vida patrzy krzywym okiem na to, że usiłuję zbliżyć się do Myszy. Zastanawiam się, czy ona nie ma
czasem homoniepewnych zapędów. Co prawda miała męża... Sama mi kiedyś opowiadała, że wyszła
za mąż, mając dziewiętnaście lat, a rok później już była rozwódką i dlatego zgłosiła się do Gwiezdnej
Floty. Cóż, taki dobry powód jak każdy inny. Może po prostu nie chce, by taki podrywacz jak ja
skrzywdził Mysz - a ją jest bardzo łatwo skrzywdzić.
- Musisz wiedzieć, że każdy czujnik jest jak człowiek pozbawiony skóry - wyjaśniła mi, gdy
zapytałem ją wprost - Jak sobie wyobrażasz podróż takiego kogoś przez zatłoczone targowisko świata,
kiedy nie tylko, że uderzenie czy potrącenie, ale nawet muśnięcie piórkiem go nieznośnie zaboli? Baw
się w romanse z każdą, z którą chcesz, ale nie próbuj bawić się uczuciami Lulamae, bo pożałujesz.
Nie ma obawy. Dobrze wiem, co z którą można, a co nie.

Wpis nr 209

Co za sytuacja.. Cały dzień spędziłem, sprawdzając obwody jednej tylko sekcji napędu.
Przepatrywałem dosłownie milimetr po milimetrze, aż znalazłem wteszcie uszkodzone ogniwo i
mogłem je naprawić. Wylazłem stamtąd kompletnie zamroczony i zmordowany jak już dawno nie
byłem. Musiałem pracować w wyjątkowo niewygodnej pozycji i przy kiepskim oświetleniu, w
dodatku w wąskim, przegrzanym szybie. Że się nie udusiłem, to cud. Dobrze choć, że nie mam
skłonności klaustrofobicznych, bo mogłoby mi być jeszcze bardziej niemiło.
Chyba dwadzieścia minut stałem pod prysznicem, a potem poszedłem do kantyny. Nikogo tam już o
tej porze nie było, wrąbałem wiec, co dali, popiłem namiastką herbaty i wróciłem do swej kwatery.
Jakież było moje zdziwienie, gdy na swoim własnym łóżku zastałem Vidę, zwiniętą w wygodny
kłębek i śpiącą snem sprawiedliwego. Gdyby to była jakaś inna panienka, wiedziałbym, co o tym
myśleć, ale... Vida? To do niej po prostu nie pasowało. Usiadłem w fotelu i zamyśliłem się. Cały dzień
byłem praktycznie wyłączony i nie miałem pojęcia, co się działo na statku, może więc wydarzyło się
coś niezwykłego, co zmieniło sposób bycia Vidy? Albo wogóle? Siedziałem tak i gapiłem się tępo na
atrakcyjną pania komandos, aż wreszcie poczuła chyba mój wzrok, bo zamruczała rozkosznie i
otworzyła oczy.
- Aaa, jesteś.- powiedziała wpółsennie.
- Jestem. Ty też tu jesteś. Nie wyrzucam cię, ale mógłbym wiedzieć, czemu zawdzięczam ten wielki a
niespodziewany zaszczyt? - spytałem.
Vida usiadła powoli na łóżku, otulając się narzutką.
- W mojej kwaterze śpi kapitan.- odpowiedziała.
- Co takiego?! Kręcisz z kapitanem?
- Zważaj se, Andy. Jeśli już nie masz szacunku do mnie, to miej go chociaż dla kapitana - fuknęła - On
nie pozwoliłby sobie na żadne takie. Sama jednak nie wiem, co o tym myśleć. Wszedł, nie
odpowiedział na moje pytania i zwalił mi się na łóżko. Śpi jak zabity, a przynajmniej spał, kiedy
stamtąd wychodziłam.
- Próbowałaś zgłosić to doktorowi albo Pierwszemu?
- McCoy jest pijany w cztery litery, a Pierwszego nigdzie nie mogłam znaleźć. Nie wiem, czy
zauważyłeś, ale z niego zrobił się ostatnio Latający Holender. Nigdy nie wiadomo, gdzie go szukać,
jeśli akurat nie ma służby. A teraz nie ma, zastępuje go Scotty, zaś tego to nie ma co pytać w takiej
sytuacji.
Ciekawe. Odechciało mi się spać, poszedłem z Vidą do jej kwatery i faktycznie zastałem tam
kapitana, chrapiącego w najlepsze w jej łóżku. Na mój nos pijany nie jest, więc co u diabła?

Wpis nr 210

Wszyscy na statku są zdezorientowani - dowództwo straciło kontakt z rzeczywistością. Uhura


godzinami gra na jakiejś fikuśnej harfie i śpiewa jak w filharmonii, Scotty buduje domki z kart,
kapitan śpi jak odurzony narkotykami, piloci zastanawiają się, do czego jaki przełącznik na konsoli
sterowania służy! Inni oficerowie założyli kółko dyskusyjne i wygłaszają prelekcje na temat, na
przykład: "Wpływ zmniejszonej grawitacji na porost włosów u osobników z grupą krwi B".
W chwili, gdy panika na statku osiągnęła punkt kulminacyjny, zjawił się Mr Spock, który wcale nie
zniknął, jak obawiała się Vida, tylko zwyczajnie wybrał się na rekonesans wahadłowcem, bo coś tam
go zainteresowało.
- Co tu się dzieje? - spytał surowo.
Wyjaśniłem mu w krótkich słowach sytuację, a on spojrzał na nas z politowaniem i zabrał się do
naukowego badania wszystkiego, co mogło zaszkodzić naczalstwu. Obszedł z trykorderem wszystkie
kąty, pobrał próbki do analizy, i po upływie dwóch godzin odkrył, że całe paskudztwo bierze początek
z sali konferencyjnej. No fakt, była tam narada, o czym jakoś nikt nie pamiętał. Potem już nikt tam nie
wchodził. Po wnikliwym przeszukaniu całego pomieszczenia wreszcie znaleźliśmy winowajcę - mały
pojemnik, którego nikt wcześniej nie widział. Jak się okazało, zawierał to, co podejrzewałem od
początku, czyli narkotyk nowej generacji, działający na różne partie mózgu, w zależności od profilu
psychologicznego obiektu działania. Kto go mógł podrzucić?
- O tym później pogadamy. - powiedział Me Spock i pogonił laboratoria do opracowania antidotum.
Nie oznaczało to bynajmniej lekceważenia, ale nie od dziś wiadomo, że facet jest systematyczny.
Systematycznie pracuje i systematycznie doprowadza wszystkich do szału.
Antidotum opracowano względnie szybko, ale na to, by podziałało, trzeba poczekać. Na razie Spock
przejął dowodzenie, posadził na mostku rezerwowy zespół i skorygował trasę. Nieźle zboczyliśmy
przez to, że Sulu i Czekow nie mogli dojść do porozumienia, który przycisk i która dźwignia jest od
czego, a nawigatorzy grali sobie w "oczko" na korytarzu.

Wpis nr 211

Dowództwo doszło do siebie. Wszyscy mają dubeltowego kaca, ale są już względnie normalni.
Wiemy już, że na pokładzie mamy sabotażystę, nie wiemy tylko, kto nim może być. Myszka
przeprowadza własne śledztwo i jest bardzo zdeprymowana, bo na razie nie udaje się jej wywęszyć
drania. Wiemy jedno - narkotyk jest pochodzenia romulańskiego. To ma sens, gdyż zawróciliśmy
statek w odległości niecałego parseka od romulańskiej strefy wpływów. Gdybyśmy wlecieli w ich
przestrzeń, mogłoby być wybitnie nieciekawie. Czyżbyśmy mieli Romulanina na pokładzie?
Niemożliwe, Spock jest jedynym spiczastouchym w naszym gronie, to wiemy na pewno. Szczęśliwie,
Romulanin czy tam Wolkanin jaki jest, każdy widzi.
No ale w tej sytuacji zrobiło się paskudnie. Ludzie zaczynają popatrywać na siebie wilkiem, również i
na Spocka, którego najłatwiej podejrzewać. Rzecz w tym, że wszyscy mają stuprocentowe alibi, a
jednocześnie tak, jakby nikt go nie miał, bo w końcu kazdy mógł wejść do konferencyjnej na
sekundkę i zostawić tam prezencik. A monitoring tej akurat okolicy, jak na zamówienie, zepsuł się
sam lub też raczej ktoś mu w tym pomógł. Co za absurd. W "wysokiej próżni", wśród zgranej załogi,
gdzie każdy wie wszystko o wszystkich, ktoś jest już nie szpiegiem (co byłoby jeszcze zrozumiałe)
ale zdrajcą. I nie jest to Spock, choć słyszałem już, jak ktoś poddał w wątpliwość jego lojalność. Cóż,
gdyby to było logiczne rozwiązanie, to sam nie dałbym dwóch groszy polskich za to, czy nie nasz
Pierwszy podtruł resztę dowództwa. Jednak nie ma w tym logiki za grosz - po co miałby to robić?
Wolkanie nie spiskują z Romulanami, choć ponoć mają wspólne korzenie. Jedni są logiczni do bólu,
drudzy przypominają trochę samurajów - są gwałtowni, agresywni i cholernie honorowi. Wolą umrzeć
niż się poddać.Nie powiem, by mi to nie imponowało. Takie poczucie honoru jest mi bardzo bliskie.
Jednak kto mógł rozpuścić plotkę, że to Spock jest naszym "kretem"? To przecież nie tylko potwarz
dla niego, ale i dla wszystkich, którzy znają go od lat. W tym sęk, że nikt nie wie, kto pierwszy zaczął
"szeptankę", za to każdy już słyszał, że... jest podejrzany, nie było go wtedy na pokładzie... że zawsze
bierze udział w każdej nasiadówce, a teraz jakoś go nie było... i że wogóle... Z trudem się
opanowałem, by nie przyłożyć swą sztuczną końcówką Bjornowi z działu nukleoniki, który spytał
mnie, czy już wiem, że prawdopodobnie nasz Pierwszy poleciał wahadłowcem nie na rekonesans,
tylko na spotkanie z piękną Nebulą. Zamiast tego złapałem faceta za chabety i przyłożyłem mu
kopniaka tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Efekt mojej akcji jest taki, że i na mnie patrzą
już podejrzliwie. Na mnie, Vidę i Myszę, bo ci, co oberwali narkotykiem, oczywiście nie są brani pod
uwagę jako ewentualni wspólnicy. A my nie oberwaliśmy, za to bronimy głównego podejrzanego. On
sam trzyma się twardo, ale na pewno nie jest mu jakoś szczególnie przyjemnie.

Wpis nr 212

Teraz to już kanał! Na pokładzie doszło do czegoś, co z braku lepszych słów można określić jako bunt
w próżni. Albo nawet nie to, tylko... bo ja wiem? Nie, nie wiem, jak to nazwać.
Scotty z własnej inicjatywy, z pominięciem drogi służbowej, połączył się z kwaterą główną i uzyskał
tyle, że James T. Kirk dostał rozkaz zamknięcia w areszcie całej naszej czwórki. Pod zarzutem zdrady
i knucia, mniejsza już o to, czego. Wściekł się na Scotta, ale rozkaz wykonać musiał. Znaleźliśmy się
na brygu, pod silną strażą. Vida klnie po hiszpańsku, aż uszy więdną, Mysza siedzi w kącie i maże się
jak dzidzia, a ja i Spock... gramy w szachy. Nie żartuję. Udało mi się zawadzić szachownicę, nim nas
zabrali na bryg. Mr Spock ma świętą cierpliwość, więc istnieje niejaka nadzieja, że nauczy mnie
czegoś poza mechanicznym przesuwaniem figur. Wieża na B 4, Mr Spock.
Szloch Myszy działa mi na nerwy nie mniej niż przekleństwa Vidy. Ona sama zresztą jest coraz
bardziej zdenerwowana. Zaraz wybuchnie, coś tak czuję.
Wybuchła.
- Do stu diabłów, Spock! - krzyknęła - Siedzimy tu oskarżeni o zdradę i szpiegostwo, a ty grasz sobie
najspokojniej w szachy?!
Mr Spock uniósł głowę i spojrzał na nią.
- Myśli pani, że to coś pomoże, gdy zamienimy się i pani zagra z Andy'm, a ja się podenerwuję? -
spytał z przebłyskiem mimowolnego humoru.
Cała złość Vidy obróciła się nagle przeciwko Myszy.
- Lulamae, cholero jasna, przestań wreszcie ryczeć! Własnych myśli nie słyszę!
Mysza wystraszyła się i z miejsca umilkła. Błoga cisza.
- Goniec na D 6. - powiedział Pierwszy z niezmąconym spokojem. Zamyśliłem się. Na moje oko w
następnym posunięciu da mi mata, i to niezależnie od tego, co zrobię. To już nie klęska, to masakra.
Jakim cudem kapitan Kirk wygrywa z tym facetem?
- Kapitan nie może nam pomóc? - spytałem, siląc się na obojętność.
- Nie - odparł Spock - James to mój przyjaciel od wielu lat, ale jest lojalny wobec dowództwa Floty.
Jeśli admiralicja każe mu dostawić nas do którejś z baz w kajdanach, zrobi to. Gdy zażądają, by
przeprowadził naszą egzekucję, też to zrobi, nawet gdyby miało mu pęknąć serce. To chyba
zrozumiałe. W końcu i pan, Andy, dostawszy rozkaz, gotów był wpakować mi kulę między oczy.
Szach i mat.
No tak, wiedziałem. Jedno i drugie wiedziałem.
- Czyli nieciekawie. - podsumowałem.
- Może - zgodził się ze mną - Mnie ciekawi, kto za tym stoi. Celem jestem ja i chorąży Gordon, bo
tylko my możemy zdemaskować zdrajcę. Wam dwojgu oberwało się tylko przy okazji.
- Nie będź za mądry, bo cię brzuch rozboli - warknęła na niego Vida - Jeszcze ze mną nie jest tak źle,
żebym nie potrafiła stanąć po właściwej stronie.
- Ja też.- dodałem.
- Ja też pana nie opuszczę - przyłączyła się niespodziewanie Mysz, która właśnie skończyła wycierać
nos - Nawet jeśli będą mnie próbowali zastraszyć. Pan jest w porządku.
Spock usiłował wszelkimi siłami nie pokazać po sobie, że jest mu całkiem przyjemnie słyszeć takie
miłe słowa - ale jeśli to sobie postawił za zadanie, no to spartaczył.

Wpis nr 213

No i stało się - postawiono naszą czwórkę przed sądem polowym. Czułem się trochę dziwnie, bo
zdarzyło mi się to po raz pierwszy, ale Mr Spock miał minę starego wyjadacza. Jeśli chodzi o
dziewczyny, to obie zachowywały się wcale nieźle jak na to, co się działo. Mysz wypłakała się na
brygu i przed sądem trzymała fason, a Vida, no to jak to Vida. Nasze widoki były marne od samego
początku przewodu sądowego - w kwaterze Spocka znaleziono ten sam narkotyk, którym otumaniono
dowództwo, ukryty wewnątrz wolkańskiej lutni, na której nasz Pierwszy czasem gra.
Ponieważ kapitan Kirk próbował doprowadzić do zwolnienia nas z aresztu, Scotty kazał go odosobnić
w jego kwaterze, przedstawiając delegatom załogi pisemne upoważnienie z admiralicji. Co ugryzło
tego faceta? Zawsze był trochę dziwaczny, ale fajny, a teraz? Nie on jeden zresztą zachowuje się tak,
jakby naprawdę wierzył w nasza winę. Tak jakby całej załodze oprócz nas, kapitana i Bonesa ktoś
zrobił pranie mózgu.
Bones też uczestniczył w sesji sądu. Kochany doktor siedział z zatroskaną miną i popatrywał na nas
tak, jakby chciał przeprosić, że nie umie nam pomóc. Odezwał się tylko raz - to było wtedy, gdy
Scotty zażądał poddania Spocka próbie skopolaminowej.
- Po pierwsze to wykluczone, bo ja się nigdy na to nie zgodzę! - wybuchnął - A po drugie, wolkańska
fizjologia różni się od ziemskiej i pod obciążeniem skopolaminowym Wolkanin może kłamać jak z
nut i nawet się nie zająknie. Niech pan najpierw pomyśli, a potem dopiero mówi, Montgomery Scott!
- Doktorze McCoy, rozumiem pana stanowisko, ale mamy doczynienia z wyjątkowo niebezpieczną
sytuacją - zwrócił mu uwagę Scotty - Czy istnieje specyfik, który na Wolkanina podziała tak, jak
skopolamina na człowieka?
- Gdyby istniał, ode mnie by go pan nie dostał.- warknął Bones.
- Nie istnieje - rzekł autorytatywnie dr M'Benga, który też był obecny - Do Wolkanina można dotrzeć
jedynie czystą logiką.
Scotty spojrzał na niewzruszonego jak zwykle Spocka.
- Mr Spock - powiedział - Niech pan się dobrze zastanowi. Wiemy, że to pan jest sabotażystą, a te
troje kretynów po prostu panu ślepo ufa. Niech pan się przyzna, a ocali pan przynajmniej ich. W
przeciwnym razie wszyscy czworo zostaniecie straceni.
Aj! To był ewidentnie cios poniżej pasa. Spock spojrzał na nas, a w jego wąskich oczach
dostrzegliśmy rozterkę i niepewność. Wszyscy znaliśmy go na tyle dobrze, by wiedzieć, co teraz
myśli i musieliśmy szybko działać.
- Milcz pan - ostrzegłem go, nim otworzył usta - Jeśli powie pan choć jedno niepotrzebne słowo, złożę
oficjalne zeznanie, w którym wezmę na siebie wszystkie nieszczęścia galaktyki. Za mnie nikt się nie
będzie poświęcał, tym bardziej pan.
- Ja zrobię to samo.- rzekła surowo Vida.
- Ja też.- pisnęła Mysz stanowczo.
- To najbardziej nielogiczne słowa, jakie w życiu słyszałem - powiedział Mr Spock i zwrócił się do
składu sędziowskiego - Przykro mi, ale oni wiążą mi ręce.
Scotty uderzył pięścią w stół.
- Jak chcecie - oświadczył oficjalnym tonem - Oto rozkaz z admiralicji. Miałem nadzieję, że nie bedę
musiał go ujawniać. Na jego podstawie o północy odbędzie się wasza egzekucja, pod zarzutem zdrady
głównej. Zabrać ich na bryg!
Wpis nr 214

- Myśli pan, że nas zabiją? - spytała Mysz, patrząc błagalnie na Spocka. Z roztargnieniem pogładził ją
po roztrzepanych włosach.
- To będzie logiczne - odpowiedział - Ten, kto chce naszej śmierci, nie wycofa się przecież w ostatniej
chwili.
Szczelnie dopasowane drzwi celi otworzyły się i jeden ze strażników podał nam dużą butelkę brandy i
cztery szklaneczki.
- Ostatnia pociecha - rzekł - Zostały wam cztery godziny.
Nie ma co, dogadzali nam. Nadrabiając miną otworzyłem butelkę i rozlałem boski trunek do szklanek.
- Mr Spock, wiem, że pan w zasadzie nie pije, ale to chyba ostatni dzwonek, żeby zacząć. -
powiedziałem, podając jedną z nich Pierwszemu.
Wziął ją z pewnym ociąganiem, jakby krępował się odmówić.
- Mam nadzieję, że przynajmniej szybko umrzemy. Boję się bólu.- szepnęła Mysz, biorąc swoją. O
dziwo, już nie płakała, choć właśnie teraz miałaby solidny powód.
- Nie będziemy cierpieć, panno Gordon - zapewnił ją Spock - O północy to pomieszczenie wypełni się
gazem H904 i w kilka sekund będzie po wszystkim. To łagodna śmierć. Po prostu zaśniemy.
- No to trzask pod nasz pogrzeb. Na zdrowie starej krowie.- powiedziałem wesoło, wznosząc szklankę
do góry. Opanował mnie jakiś rodzaj wisielczego humoru i widziałem, że podobnie reaguje Vida. Ta
dziewczyna jest urodzonym żołnierzem. Biedna Mysz była po prostu zrezygnowana.
Wypiliśmy na stojąco. Brandy była doskonała, i mógłbym się założyć, że pochodziła z zapasów
kapitana. Założyłbym się też, że wszystkim nam dobrze zrobiła, nawet Spockowi, któremu wyraźnie
nie smakowała. Ma wymagania facet!
Po drugiej szklaneczce Vida zaintonowała, a my się przyłączyliśmy:
- We were the jolly good fellows
we were the jolly good fellows
We were the jolly good fellows!
Nobody can deny!
Znowu nalałem. Popijaliśmy powoli, przerzucając się niewiele znaczacymi uwagami. Nie
przypuszczałem do tej pory, że ktoś, kto zaraz ma zostać stracony, może czuć się psychicznie całkiem
nieźle. Byliśmy rozluźnieni i spokojni, co akurat w przypadku Spocka nie było dziwne, ale w moim i
obu dziewczyn już tak. Żadne z nas nie przechodziło szkolenia na Vulcanie. Może wpływ na nasz stan
miał alkohol, a może świadomość, że i tak już nic nie da się zrobić, i pozostaje nam czekać na wybicie
północy.
Gdy butelka była już pusta, a do północy zostało półtorej godziny, nagle drzwi naszej celi otwarły się
ponownie i do środka wpadł kapitan Kirk, zadowolony z siebie jak nie wiem co.
- Wychodźcie, ofiary przewrotnego losu - rozkazał krótko - Sytuacja opanowana, sabotażysta
zdemaskowany.

Wpis nr 215

- Co za sprawa - mówił kapitan, gdy pochłanialiśmy pospiesznie spóźnioną kolację - Nie mogliśmy
nikomu ufać. Bones pierwszy zorientował się, że jeśli ani Mr Spock, ani chorąży Gordon nie umieli
wykryć sprawcy sabotażu, musi on być cyborgiem. Poniewaz jednak nikt nowy nam nie dobił, a
wszyscy, z którymi startowaliśmy, byli ludźmi, musieliśmy połapać się, kto został "podstawiony".
- I kto? - spytała Vida z pełnymi ustami.
- Scotty - odparł kapitan - Znaleźliśmy go w zamkniętej części magazynów, odurzonego tym samym
narkotykiem, którym nas położono. Jego kopia usiłowała przejąć kontrolę nad Enterprise, używając
technik manipulowania faktami i świadomością zbiorową. To naprawdę bardzo zaawansowany cyborg
i gdyby nie przenikliwość Bonesa, oszukałby nawet mnie. Jego oprogramowanie przewiduje nieomal
każda ewentualność. W każdym razie, udało mu się przekonać dowództwo do wydania rozkazu
odsunięcia mnie i likwidacji was, przyznacie, że to niezwykłe osiągnięcie jak na maszynę.
Mr Spock pokręcił głowa z uznaniem.
- Muszę zbadać tego cyborga.- mruknął z zacięciem prawdziwego naukowca.
- I zbadasz, ale najpierw odeśpij to wszystko - powiedziała mu Vida - Nie jesteś przyzwyczajony do
brandy, więc i tak nie myślałoby ci się teraz dobrze.
- Jasne - dorzuciłem z subtelną złośliwością - Nie ma co się czarować, butelka miała litra pojemności,
więc lekko licząc każde z nas ćwiartuchnę przegięło. To jeszcze nie bachanalia, ale zawsze mała
popijawa, zwłaszcza dla abstynenta.
Kapitan spojrzał z zainteresowaniem na swego pierwszego oficera, który usiłował zrobić taką minę,
jakby wogóle nie wiedział, o czym my mówimy.
- Nie powie mi pan, że przyłączył się do libacji...
- Każdy miewa gorsze dni.- mruknął Spock.
- Zwłaszcza dzień egzekucji może być takim gorszym dniem - uzupełniłem - Perspektywa
przedwczesnej śmierci każdego skłoniłaby do sięgnięcia po szklaneczkę czegoś mocniejszego. Myślę,
Mr Spock, że tym razem po prostu stracił pan nadzieję, prawda?
- Nadzieja to ludzkie odczucie, ja go nie miewam. Logika podpowiadała mi po prostu, że już po nas,
więc nie zrobi różnicy, jak się z wami napiję. A wam, jak sądziłem, będzie przyjemniej, gdy się
przyłączę.
To się nazywa odwracać kota ogonem! Osobiście założyłbym się, że po prostu miał ochotę się napić,
czego w zaistniałej sytuacji nie można było mieć mu przecież za złe. W każdym razie, zgodził się z
sugestią Vidy, że powinien to odespać i, podobnie jak my, udał się do swej kwatery. Dobranoc.

Wpis nr 216

Udający Scotta cyborg jest niezwykłym osiągnięciem nawet jak na te czasy. Oryginalny Scotty i Mr
Spock doszli do wniosku, że przy jego konstrukcji użyto techniki, która w najlepszym razie będzie
dostępna za sto lat, no, przy dużym szczęściu za pięćdziesiąt. Gdy zdjęli mu scottopodobną powłokę
"twarzy" pod spodem ukazała się jego własna - nawet przyjemnie wymodelowana. Przypomina twarz
Davida Bowie, przynajmniej mnie się tak skojarzyło. Nie bardzo wiemy, jak postąpić z tak osobliwym
więźniem - z jednej strony to twór sztuczny, więc nie odpowiada za siebie, z drugiej jednak nie jest to
aż tak jednoznaczne. Cyborg to nie robot, to samokomplikujący się organizm pochodzenia
sztucznego, lecz żywy. Można wprowadzić mu program podstawowy, lecz może on również działać
wbrew niemu. Wykazuje tak jakby zaczątki wolnej woli. Nie możemy tak po prostu rozebrać go na
śrubki. Zresztą już widzę, jak Spock by na to pozwolił. On jest etyczny zawsze i wszędzie, niezaleznie
od okoliczności. Jeśli czegoś ju ż nie uznaje, to nie uznaje - z wyjątkiem takich drobiazgów, jak
cyknięcie sobie kielicha w ekstremalnej sytuacji. Co było do zaobserwowania.
Oprogramowanie tego cuda broni jednak twardo swych tajemnic. Nasi naukowcy nie mogą nijak
dojść do tego, kto nam go podesłał i przy okazji którego postoju. Nie notuję tego, ale dość często
"zawijamy do portu", właściwie przy kazdej sprzyjającej okazji. Zawsze jest coś dop załatwienia lub
ktoś do zabrania.
Wpis nr 217

Dostaliśmy polecenie zawiezienia zaopatrzenia do kolonii Maris 5. To kolonia Wolkanów, jedna z


wielu. Wolkański statek dostawczy narwał się paskudnie na klingoński krążownik i potrzebuje teraz
generalnego remontu. Klingoni nie potrafią co prawda pobić Wolkanów w logice, za to są bardzo
zdecydowaną rasą, jeśli chodzi o zabijanie każdego, kto stanie im na drodze.
Tak czy siak, wolkański dowódca pogawędził sobie z naszymi szefami i skutkiem tego my
przejęliśmy ich ładunek oraz obowiązek dostarczenia go do kolonii Maris 5. Znowu mamy wszystkie
kąty zawalone pudłami, paczkmi, blaszankami, skrzynkami i diabli wiedzą, czym tam jeszcze.
Idziemy pełnym ciągiem, bo ten towar powinien dotrzeć do kolonii już dobry miesiąc temu.
Dział naukowy kontynuuje badanie naszego więźnia, ale, jak stwierdził Bates, jedyny sposób, by
uzyskać jakieś znaczące wyniki, to rozłożyc cyborga na czynniki pierwsze. Na to znowu Mr Spock
nie wyraża zgody, bo, jak powiada "nawet gdy nam się to nie podoba, mamy doczynienia z istotą
samoświadomą, a więc byłoby to morderstwo". Pewnie ma rację. Ja w każdym razie nie spieram się z
nim w tej sprawie. Sam zresztą uważam, że skoro cyborg nie jest juz groźny (zablokowano mu
bieżący program) to nie musimy go niszczyć. Mnie ten pomysł też się nie podoba.

Wpis nr 218

Dotarliśmy na Maris 5, bodaj ją piekło pochłonęło. Kapitan wziął ze sobą Spocka, Sulu, Vidę i Myszę,
a ja dostałem pod dowództwo piętnastu chłopa i kazano nam wyładowac zaopatrzenie. Ręcznie, bo
maszyneria nawaliła. Scotty zabrał się zaraz do naprawy, ale póki co my tyraliśmy przy rozładunku
niczym za średniowiecza.
Maris 5 to dobrze zorganizowana, niewielka kolonia. Wolkańska logika i wytrzymałość bardzo dobrze
się sprawdza nie tylko przy eksploracji, ale przy opanowywaniu innych światów. W stosunkowo
niedługim czasie urządzili się całkiem wygodnie na bardzo nieprzyjaznej planecie i podporządkowali
sobie tutejsze zjawiska przyrodnicze tak, że już im nie zagrazają. Niestety nie wszystko potrafią
wytwarzać, bo brakuje tu niektórych surowców.
Od początku nie podobało mi się to, ze wszyscy napotykani tu Wolkanie są uzbrojeni w rodzaj
krótkiej broni palnej o nieznanej mi konstrukcji i niejasnej zasadzie działania. Drugą niepokojącą
rzeczą było to, że kapitan, który z resztą delegacji miał odbyć rozmowe z tutejszymi władzami,
zniknął niczym sen złoty. Próbowałem raz i drugi dyskretnie wywołac to kapitana, to Spocka, to Vidę,
ale nic z tego. Wyraźnie zablokowano nam łączność. Starając się, by kręcący się tu i ówdzie Wulkanie
nic nie zauważyli, ostrzegłem cały oddział, by mieli się na baczności. Byłem w nie lada kłopocie -
gdyby doszło co do czego, musiałbym dowodzić, a do tej pory najpoważniejszą decyzję wojskową
podjąłem w bazie pod Goleniowem. Jej istotą było, czy wlepić koszarniaka szeregowcowi z
oderwanym guzikiem, czy też poprzestać na obsobaczeniu go z góry na dół.
Byliśmy więc w gotowości bojowej, choć pozornie rozładunek szedł, jak szedł. Problem zaczął się,
gdy już wszystko wyładowaliśmy. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, bo nie było już nic do roboty,
a kapitan et consortes nadal świecili nieobecnością. Połaziliśmy tędy i owędy, a potem usiedliśmy na
placu rozładunkowym i czekaliśmy. Coraz mniej mi się podobała ta sytuacja, zwłaszcza, że nadal nie
było łączności. Urwała się nam nawet z Enterprise, gdzie pewnie wszyscy odchodzili już od zmysłów.
Byli właściwie bezradni - pierwsza dyrektywa nie pozwala na interwencję. Nasza sytuacja też była nie
do pozazdroszczenia, zwłaszcza, ze, jak zauwazylismy, uzbrojonych Wulkanów wciąż przybywało. W
pewnej chwili było już jasne, że jesteśmy więźniami - otoczyli nas i odebrali nam broń, nawet dość
łagodnie. Nakazałem ludziom spokój, wychodząc z założenia, że zginąć zawsze jeszcze zdążymy, a
nie wyglądało na to, by póki co Wolkanie nastawali na nasze życie. Raczej chcieli nas tylko
spacyfikować.
Otoczyli nas i wycelowali w nasze bezbronne siedzenia swoje osobliwe pistolety. Czekaliśmy, co z
tego będzie, no i doczekaliśmy się. Od strony budynku Rady Kolonii nadszedł kolejny oddział
Wulkanów, prowadząc naszych. Vida, Sulu i Mysz zostali dołączeni do nas. Kapitana trzymali
osobno. Mysz trzęsła się tak, ze nie mogła wydobyć z siebie słowa, a Vida ze zdenerwowania mówiła
wyłącznie po hiszpańsku i efekt był ten sam, no a Sulu powiedział tylko :
- Zaraz zobaczycie.
No i zobaczyliśmy. Od strony budynku lekkim krokiem nadeszła T'Pring.

Wpis nr 219

Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedyś ujrzę T'Pring. Będąc w Akademii słyszałem, że Wolkanie
rozparcelowali tę jej organizację, zsyłając członków do różnych kolonii Wolkana, w całej galaktyce.
Ona najwyraźniej trafiła tu, na Maris 5, i raczej stała się kimś ważnym, skoro ci Wolkanie, którzy
trzymali nas na muszce, wyraźnie się jej słuchają.
Za T'Pring ukazał się nasz Spock, przybity i zrezygnowany jak nigdy dotąd. Zbyt dobrze go znam, by
nie zauważyć każdej zmiany nastroju, którą przeoczyłby nawet najbardziej uważny, ale postronny
obserwator. Kapitan szarpnął się w rękach tych, którzy go trzymali, ale smutne spojrzenie Pierwszego
powstrzymało go przed dalszym działaniem. Zrozumiał, że dzieje się coś nieczystego.
T'Pring zwróciła się do Spocka.
- Wracając do naszej rozmowy - rzekła - Nie żartowałam. Chcemy, żebyś tu został. Jesteś bardzo
logiczny i posiadasz ogromną wiedzę. Masz zalety, których przedtem nie dostrzegałam. Twoje dzieci
byłyby cennymi członkami naszej społeczności. Jednak musimy mieć jakąś pewność, że będziesz
wobec nas lojalny. Dlatego daję ci wybór: kapitan, twój przyjaciel i dowódca, albo ten oddział.
Dwadzieścia osób. Nie kieruje nami żadne okrucieństwo, Spock. Wiesz, że to uczucie jest nam obce,
ale... Jeśli masz tu zostać, musisz być skończony dla Floty. A więc, życie kapitana Kirka, lub życie
dwudziestu osób z załogi Enterprise. Zabijesz kapitana, a oni odejdą wolno. Lub, jeśli wolisz, oni
zginą, zaś ty i kapitan będziecie mogli wrócić na Enterprise. Twój wybór. Poderżnij swemu dowódcy
gardło, lub moi żołnierze w dwie minuty zabiją tych ludzi.
Podała Spockowi długi sztylet o szerokiej klindze i cofnęła się o krok.
- Spock, ty musisz to zrobić - powiedział cicho kapitan - Sam zawsze mówiłeś, że potrzeby
większości przeważają nad potrzebami mniejszości. Albo ja, albo nasi ludzie. Zrób to.
Milczeliśmy, obserwując w przeraźliwym pomieszaniu to, co się działo. Spock spojrzał na nas, potem
na kapitana, który nieulękle patrzył mu prosto w twarz. Widziałem, że cała gadka o braku emocji to
bujda z chrzanem - i chyba wszyscy to widzieli równie dobrze jak ja. Spock jest bardziej
człowiekiem, niż byłby skłonny to przyznać. Wolkańska logika walczyła w nim teraz o lepsze z
zupełnie ludzkimi uczuciami, i przegrywała.
- Zrób to, Spock. Teraz. - głos kapitana był przerażająco spokojny. James Kirk stał wyprostowany,
unosząc lekko podbródek. Nie zdradzał ani cienia strachu czy choćby żalu. Tych dwóch łączy bez
wątpienia wiele cech, również ta jedna - w trosce o załogę gotowi są bez wahania oddać życie.
Spock postąpił krok naprzód. Sztylet nie drżał mu w dłoni, do aż takiej reakcji nie jest on zdolny, ale
wyraz jego oczu był bardziej bolesny niż kiedykolwiek. Musiał dokonać wyboru między życiem
przyjaciela a życiem dwudziestu innych osób, a w dodatku wiedział, że w jednym i drugim przypadku
musi tu zostać, bo dla Gwiezdnej Floty bedzie już skończony. Tak czy inaczej, tracił wszystko.
Wiedział, jaki to musi być wybór, i wszyscy wiedzieliśmy, że wie. Już drugi raz T'Pring stawiała go w
tak paskudnej sytuacji, ale teraz naprawdę był bezradny. Wolkanie odbezpieczyli już swoją broń i
celowali w nas wcale nie na żarty.
- Tnij wreszcie, Spock!.- krzyknął kapitan i odchylił głowę do tyłu.
Pierwszy oficer zrobił jeszcze jeden krok w jego kierunku. Nie zdążyliśmy zauważyć, kiedy i jak to
się stało, że sztylet w jego dłoni obrócił się, tak błyskawiczny to był ruch - i nim zdążyliśmy
krzyknąć, Spock z całej siły wbił sobie szerokie ostrze między żebra.

Wpis nr 220

Krzyknęliśmy wszyscy - my, Wolkanie z bronią i nawet T'Pring. I zaraz zamilkliśmy, przejęci grozą.
Kamienny wyraz twarzy Spocka niemal nie uległ zmianie, jedynie jakieś ledwie dostrzegalne
skrzywienie zaciśniętych ust mogło wyrazić to, co czuł. Zebrawszy ponownie wszystkie siły pchnął
jeszcze raz i sztylet zagłębił się w jego ciało aż po rękojeść. W zaległej ciszy słyszeliśmy tylko bicie
własnych serc i ciężki oddech naszego Pierwszego, przechodzący w głuche rzężenie. Jeszcze chwilę
Spock stał, potem wolno, z dłońmi wciąż zaciśniętymi na rękojeści sztyletu, osunął się na kolana,
brocząc szarozieloną krwią. Ci, którzy trzymali kapitana, zgłupieli tak, że go puścili - i James Kirk
przypadł do klęczącego na ziemi przyjaciela.
- Dlaczego, Spock?!- krzyknął z rozpaczą.
Pierwszy oficer uniósł głowę.
- W porządku, kapitanie - rzekł z wysiłkiem - To było... jedyne... logiczne rozwiązanie. W porządku,
Jim... Nie płacz, to niegodne. Nie ma powodu... by tracić opanowanie. To... prawie nie boli.
Któryś z Wolkanów okazał się na tyle przytomny, że wezwał przez komunikator jakiś pojazd z
obsługą medyczną. T'Pring, otrząsnąwszy się widać z pierwszego wrażenia, odepchnęła kapitana.
- Czemu aż tak zależy ci na tych słabych, małowartościowych istotach?! - krzyknęła.
Spock pokręcił tylko głową, nie odpowiadając. Oddychał z coraz większym trudem, z lewego kącika
jego ust płynęła strużka krwi, ściekając na szyję i kołnierz bluzy. Od strony miasta nadjechał
wezwany ambulans, z którego wysiadł jakiś niemłody już Wolkanin w ciemnej todze - Uzdrowiciel,
jak oni nazywają swych lekarzy - i dwóch innych, daleko młodszych, w normalnych ubraniach.
- Odsuńcie się wszyscy - zażądał - A wy mi pomóżcie.
Zabrali naszego Spocka do miasta. My poszliśmy tam na piechotę, bo po tym wydarzeniu Wolkanie
nagle przestali się nami interesować i na dobrą sprawę moglibyśmy wszyscy wracać na Enterprise, nie
zatrzymanoby nas. Kapitan skorzystał z tego i odesłał część oddziału. Zostałem ja, Vida, Sulu oraz
Mysz, która odmówiła powrotu z innymi. Już wcześniej zauważyłem, że ze względu na jej szczególne
zdolności kapitan traktuje ją, jakby była dzieckiem lub chora na głowę - na wszystko jej pozwala,
także na niewykonywanie rozkazów. Fatalny przykład dla reszty załogi, jakby mnie kto pytał.
- Wystarczy nas tylu, ilu jest - powiedział James Kirk na nasze interpelacje - Nie mamy się bić z tymi
Wolkanami, tylko odzyskać pierwszego oficera.
- Jeśli przeżyje - dodała Vida pochmurnie - Celował tam, gdzie oni mają serce i wymierzył dość
dobrze, o ile znam ich anatomię.
Mysz dygotała przy moim boku. Czasem denerwuje mnie to, ze często trzyma się tak blisko, ale w
gruncie rzeczy lubię ją, więc staram się być wyrozumiały.
- On nie umrze - powiedziała niewyraźnie, jak zawsze, gdy jest w takim stanie - Będzie żył jeszcze
długie lata. Pochowa nas wszystkich, zostanie żywą legendą, będzie najbardziej szanowanym
Wolkaninem swoich czasów i najbardziej samotnym skurczybykiem w galaktyce.
Zadrżała jeszcze gwałtowniej niż dotąd. Jak większość czujników, Mysz ma zdolność pewnej
prekognicji, dotyczącej jednak spraw tak odległych, że pozostaje to bez praktycznego znaczenia.
W mieście z pewnym trudem odnaleźliśmy rodzaj szpitala. Siedzimy teraz przed nim, czekając na
jakiekolwiek wiadomości. Nie mamy wiele nadziei. "Nadzieja jest nielogiczna."jak powiedziałby
Pierwszy i w tym przypadku, obawiam się, miałby rację.

Wpis nr 221

Gdy w drzwiach lecznicy ukazał się Wolkanin w todze, rzuciliśmy się do niego. Spojrzał na nas tak,
jakby go obskoczyła zgraja ratlerków, ale nam było to obojętne. Niech myśli o nas, co tylko chce.
- Co ze Spockiem? - spytaliśmy niemal równoczesnie.
Uzdrowiciel zawahał się na mgnienie oka, a potem zdecydował się zrobić nam tę uprzejmość i
odpowiedzieć.
- Zatrzymałem krwawienie i zamknąłem ranę, ale nie mogę zrobić nic więcej - rzekł zimno - Jedyna
jego szansa to samoleczący letarg, ale on nie chce skorzystać z tej możliwości. Może któreś z was go
przekona. Idźcie tam.
- Dlaczego nie chce? - spytała Vida z niedowierzaniem.
- Obawia się pewnie, że jeśli przeżyje, to T'Pring wymyśli coś jeszcze gorszego, aby go tu zatrzymać -
powiedziałem - Czuje się winny, że naraził załogę, choć przecież nie jest winien temu, że ta kobieta
ma nierówno pod sufitem.
- Z większym szacunkiem, człowieku - ostrzegł mnie Uzdrowiciel - T'Pring jest najważniejszą osobą
w tej kolonii i nie wam ją oceniać. Wszystko, co robi, robi dla dobra naszej społeczności.
- Wierzę, ale nas obchodzi głównie nasza społeczność - odgryzłem się - A nie pierwszy raz ta wasza
pierwsza dama usiłuje działać na naszą szkodę. A, i pewnie dlatego Spock uważa, że jak jego
zabraknie, my będziemy bezpieczni, bo T'Pring straci motywację, by nas prześladować.
- To do niego podobne, ale co robić w takim razie? - kapitan potarł czoło wierzchem dłoni. Był u
kresu wytrzymałości nerwowej.
Weszliśmy do lecznicy. Na moje oko przypominała raczej jakąś futurystyczną świątynię niż szpital,
ale w tym momencie wygląd tego miejsca był najmniej ważny.
T'Pring siedziała na podłodze, pod drzwiami czegoś, co zapewne było szpitalną izolatką, i gryzła
kosmyk swych czarnych włosów. Na odgłos naszych kroków podniosła oczy.
- Dlaczego? - spytała cicho - Dlaczego on zachowuje się tak nielogicznie? Przecież tu jest jego
miejsce, nie między takimi jak wy.
- Może po prostu ty nic nie rozumiesz? - warknęła Vida - Powinnaś się leczyć, kobieto. Odepchnęłaś
go, a teraz masz na jego punkcie jakąś cholerną obsesję. To nie jest normalne, nawet dla Ziemian, a
już dla Wolkanów musi być kompletnym absurdem.
T'Pring wogóle jej nie sluchała.
-S'chn T'gai Spohkh jest prawie legendą - mówiła, nie patrząc na żadne z nas - Wiecie, co o nim
mówią na Wulkanie? Że tam, gdzie istniają tylko dwa logiczne rozwiązania, Spock na pewno znajdzie
trzecie. Ktoś taki nie powinien marnować się wśród ludzi. Na wszystkie gwiazdy, jaka ja byłam
głupia, jaka głupia...
Nagle zrobiło mi się jej żal. W okrutny sposób musiała się przekonać, ze okazja przegapiona to na
zawsze stracona i nie potrafiła się z tym pogodzić. Zbyt późno zrozumiała, że tak naprawdę kocha
Spocka, nie Stonna, który był jedynie jej buntem przeciw obowiązującej na Vulcanie tradycji łączenia
w pary siedmiolatków, bez pytania ich o zdanie.
- Idźcie do niego - powiedziała ochryple - Zdążycie się jeszcze pożegnać, a może... Mnie nie chciał
przekazać swej katra, może któreś z was będzie miało więcej szczęścia.
- Nie będzie takiej potrzeby. - wymamrotała Mysz, usiłując opanować szczękanie zębami - Nie
wchodźcie na razie. Dajcie mi parę minut.
Chciałem ją zapytać, co ma zamiar zrobić, ale kapitan ścisnął mnie ostrzegawczo za ramię. Czyżbym
jeszcze czegoś nie wiedział?

Wpis nr 222

Gdy weszliśmy wreszcie do izolatki, zastaliśmy naszą koleżankę bez przytomności obok
podwyższenia, na którym leżał Spock. Wyglądał jak martwy, lecz tablica ze wskaźnikami nad jego
głową wskazywała na niską, ale jednak aktywność.
- To chyba ten letarg - powiedziała Vida cicho - Wygląda na to, że Lulamae go przekonała.
Podniosłem Mysz z podłogi. Leciała mi przez ręce, była blada i zimna jak trup. W pierwszej chwili
przestraszyłem się, że koniec z nią, ale kapitan uspokoił mnie natychmiast.
- Musi odzyskać siły.Musiała zestroić się z emocjami Spocka, a orientuje się pan, że to może być dla
ludzkiej istoty osobliwe przeżycie - wyjasnił - Wolkanie też mają emocje, ale odmienne gatunkowo od
naszych, a on w dodatku jest, co tu ukrywać, hybrydą. Coś, co w przypadku człowieka byłoby dla
Gordon proste, tutaj wymagało ogromnego wysiłku.
- A co ona tak naprawdę zrobiła? - spytał Sulu, lustrując wskaźniki, jakby podejrzewał jakieś
oszustwo.
- Sztucznie wywołała w nim chęć przeżycia - odparł Kirk, wpatrując się w leżącego bez ruchu
przyjaciela - Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jaką bronią dysponowałaby ta dziewczyna,
gdyby chciała kogoś skrzywdzić. Dobrze, że coś takiego nie przyszłoby jej nigdy do głowy, jest na to
zbyt łagodna i zbyt etyczna.
Sztucznie czy nie, dobrze, że się jej udało. Ciekawe tylko, czy sama sobie nie zaszkodziła. Byłoby źle.
Nagle optymizm ka[pitana wydał mi się nieuzasadniony.
Uzdrowiciel wszedł do sali, wyminął nas i jakimś urządzeniem przeskanował Spocka.
- Jest w agonii - wyprowadził nas z błędu - Możecie go teraz zabrać, żeby mógł umrzeć wśród
swoich. I radzę wam to zrobić, póki T'Pring nie wyjdzie z szoku. Ta sprawa ją przerosła, ale to może
być tylko chwilowe. Gdy ona każe was zatrzymać, już stąd nie odejdziecie.
Jak ta piekielna baba, zesłana tu jako więzień, zdołała przejąć władzę? Mniejsza o to, byle się stąd
wydostać. Niech Wolkanie sami piorą swoje brudy, my mamy dość własnych problemów. Kapitan
wziął Spocka na ręce - nie bez trudu, bo facet, choć chudy jak wielkie nieszczęście, swoje waży. Z
duszą na ramieniu wyszliśmy z lecznicy i daliśmy sygnał na Enterprise. Byliśmy prawie pewni, że się
nam nie uda, ale udało się.
Doktor McCoy i doktor M'Benga od razu zajęli się Spockiem i Myszą. Niestety, po dokładnym
badaniu obojga nie mieli dla nas dobrych wiadomości. Oboje są na krawędzi.

Wpis nr 223

Personel medyczny co chwila musi wyrzucać kogoś z ambulatorium. Cała załoga żyje tylko tym, czy
Spock i Mysza przetrwają kryzys, a to może nastąpić lada chwila. Mimo wysiłków naszych lekarzy
ich stan się nie poprawia.
Wypatrzyłem odpowiedni moment i prześlizgnąłem się do salki, gdzie leży Myszka. Christie Chapel
podawała jej właśnie jakiś zastrzyk.
- Wyjdź stąd, Andy - powiedziała surowo, chowając hypospray - Nie należysz do medycznego
personelu.
- Wiem, Christie, to jest, pani doktor. Czy ona...
Christie wzruszyła bezradnie ramionami.
- To wygląda tak, jakby oni byli połączeni - odparła - Jeśli umrą, to oboje. Jeśli przeżyją... to chyba
też oboje.
Nagle ciało Myszy wyprężyło się w jakimś skurczu i ku naszemu przerażeniu z jej ust chlusnęła krew.
Christi wcisnęła przycisk alarmu i w sekundę ambulatorium wypełniło się krzykiem i bieganiną. A w
półtorej sekundy wpadł tam doktor McCoy.
- Na operacyjną, biegiem! - krzyknął, zorientowawszy się w sytuacji - Zespół chirurgiczny, piorunem
myć ręce! Dawać anastezjologa!
- Jeśli oni są połączeni... - pomyślałem i, korzystając z ogólnego zamieszania, wszedłem do sali obok.
Ze zdziwieniem i ulgą zobaczyłem, że Mr Spock jest... przytomny. Siedział na łóżku i trzymał się za
głowę.
- Właściwie, to co sie stało? - spytał, gdy mnie zobaczył.
- To, że chciał pan zmienić adres na aleję sztywnych - odparłem - I prawie się panu udało. Gdyby nie
Mysz, już fruwałby pan z aniołkami.... A prawda, pan nie wierzy w anioły. No to byłby pan po prostu
martwy jak kawał drewna.
- Mysz? Lulamae Gordon? Co ona zrobiła... Andy, nie rozumie pan? Jeśli mnie uzdrowiła, to znaczy,
że sama musi umrzeć! Nie chciałem tego.
No ja myślę, że nie chciał. Tyle, że niewiele miał do powiedzenia.
Spróbował wstać, ale Christie, która własnie weszła, przytrzymała go.
- Mowy nie ma - powiedziała surowo - Proszę wracać do łóżka, albo podam panu coś na uspokojenie i
każę przywiązać. Czy pan wogóle zdaje sobie sprawę z tego, jak poważnie pan się zranił?
- Nie jestem chyba przedstawieniem, na które wszedłem w połowie - odparł zupełnie nie w swoim
stylu, kładąc się wszakże posłusznie - Wiem, co chciałem zrobić i wiem, dlaczego. Nie prosiłem, by
zawracano mnie z tej drogi.
- Gadaj pan tak dalej, to dam panu oficjalne skierowanie do sanatorium dla psychicznie wyczerpanych
- warknęła doktor Chapel - Pańscy rodacy wystarczająco narozrabiali, nie musi pan dodawać swoich
trzech groszy. Cieszę sie, że już panu lepiej, ale przez tę pana akcję doktor McCoy walczy teraz na
operacyjnej o życie Lulamae Gordon. Ta mała dokonała prawdziwego cudu, by pana ratować i teraz
za to płaci.
Wszyscy troje byliśmy myślami na operacyjnej, ale jedynie Spock wiedział to, co po chwili nam
powiedział:
- Ona nie jest po prostu czujnikiem. Ona jest pełną empatką i Jim o tym wiedział od początku. Oby ją
ocalili. Jest nam tu bardzo potrzebna.
- I tylko to pana obchodzi? - warknąłem ze złością - A gdzie wdzięczność za jej poświęcenie, panie
Mefisto? Przecież musiała wiedzieć, że ratując pana skazuje siebie.
Spock spróbował znowu wstać, a gdy ja spróbowałem go przytrzymać, dał mi taką fangę w zęby, że
zobaczyłem gwiazdy, komety i latające spodki. Pewnie był zadowolony, że ma powód. Co chciał
konkretnie zrobić, nie wiem, bo doktor Chapel wykorzystała ten moment i wpakowała mu solidną
dawkę środka uspokajającego z hyposprayu.
- Uprzedzałam. - powiedziała z satysfakcją (kobiety są okropne, gdy już dostaną kawałek władzy).
Przytrzymaliśmy Spocka do spółki, a gdy środek go do reszty otumanił, ułożyliśmy go na łóżku i
zapięliśmy pasy zabezpieczające. Christie wzięła skaner i zbadała go dokładnie, kręcąc przy tym
głowa z niedowierzaniem.
- Odczyty prawie że w normie, jak na Wolkanina - rzekła wreszcie - Medycznie niewiarygodne, ale
ten pokład widział już nie takie rzeczy.
No ja myślę! Mam nadzieję, że sprawdzi się to również w odniesieniu do Myszy. Operacja jeszcze
trwa.
Wpis nr 224

Choć to nieomal nieprawdopodobne, Mysz przeżyła operację. Obecnie jej stan ocenia się jako bardzo
ciężki, ale stabilny.
Mr Spock wykimał się po tym, co wstrzyknęła mu doktor Chapel i za pozwoleniem Bonesa mógł
wreszcie wstać. Gdyby był człowiekiem, powiedziałbym, że jest obrażony na Christie za to, że tak go
podeszła, ale nie ma racji. Sam jest sobie winien, nie trzeba było lekceważyć byłej siostry Chapel. Jej
wprawa w operowaniu hyposprayem jest powszechnie znana.
Tak czy inaczej, Pierwszy jest już w zasadzie w stanie używalności publicznej. . Jego nagłe
ozdrowienie, które zbiegło się w czasie z zapaścią Myszy, bardzo ucieszyło kapitana, który nieomal
posiwiał w ciągu ostatnich dni. Zaryzykuję twierdzenie, że jaśnie pan Kirk nie wyobraża sobie
dalszego kapitanowania bez swego spiczastouchego pierwszego oficera, i vice versa zresztą też. Jak
tak dalej pójdzie, to wezmą ich w końcu za parę zakochanych! To dopiero byłby wstyd na całą
galaktykę i dalej.
Póki co obaj zastanawiali się długo i namiętnie, czy złożyć skargę na władze kolonii Maris 5, ale o ile
wiem, to w efekcie zrezygnowali z tej wielkiej przyjemności. No bo co w końcu mieliby napisać w tej
skardze? Że obaj zlękli się jednej baby? Dopiero miałby ubaw każdy, kto by to przeczytał. A że w
pobliżu włóczą się Klingoni, to oni też mogliby jak nic dorwać się do tego meldunku, a to już byłby
obciach na maksa i dla kapitana Kirka, i dla Spocka. Jak nic musieliby zrobić sobie puku.
Próbuję się chichrać, ale tak naprawdę nie jest mi specjalnie do śmiechu. Lubię Mysz, choć jej
drażliwośc nieraz mnie wkurza, i chciałbym, żeby przeżyła. Zakradłem się do sekcji szpitalnej, by ją
zobaczyć - wygląda, jakby lada chwila miała przenieść się do lepszego świata.

Wpis nr 225

Gdy dziś zajrzałem do ambulatorium, do Myszki, zastałem tam pierwszego oficera. Na mój widok
mruknął coś niezrozumiałego i czmyhnął czym prędzej - niech go bogi kochają, ten to się boi okazać
choć cień ludzkich uczuć. To zresztą chyba jedyna rzecz, której się boi, więc można mu to wybaczyć.
Obejrzałem tablice wskaźników, z której rozumiem coraz więcej, przyjrzałem się Myszce i
wyszedłem, przy czym od razu wpadłem na Vidę i Bonesa.
- O proszę, nasz waleczny książę jak zwykle tam, gdzie go nie prosili. - powiedziała Vida zgryźliwie.
Gdy się czymś martwi, robi się nie do wytrzymania. Zawsze zresztą jest nie do wytrzymania.
- Doktorze, co z małą? - spytałem, postanawiając, że nie dam się podpuścić.
- Lepiej - odpowiedział Bones, a mnie serce skoczyło z radości - Za jakiś dzień, dwa odzyska
przytomność. Przy odrobinie szczęścia będzie na nogach za trzy tygodnie. Jest silniejsza fizycznie niż
na to wygląda. Niech pan nie mówi Spockowi, dobrze? Gdy się czymś martwi, zaraz jest bardziej
ludzki.
- Doktorze, sadysta z pana. - stwierdziłem, rozweselony.
- Jeśli chodzi o Spocka, to rzeczywiście staję się takim łobuzem, że sam siebie nie poznaję -
odpowiedział mi McCoy równie wesoło - Działa mi na nerwy, odkąd po raz pierwszy go zobaczyłem.
O, w to to uwierzę bez dodatkowych perswazji. Z nami tak tu wszystkimi: lubimy Pierwszego, ale
mamy tyle samo chęci, by się do niego uśmiechac, jak i na to, żeby go przewrócić na podłogę i po
prostu skopać. Inna rzecz, że pewnie to on dokopałby nam, bo jest cholerycznie silny, jak miałem już
kiedyś zaszczyt zaznaczyć. Dobrze, że nie jest nerwowy, bo niejeden raz miałby solidny powód do
wszczęcia bójki, na przykład ze mną. Doktor też mu dogryza, ile wlezie...
Mimo wszystko odszukałem Spocka i zameldowałem mu to, co powiedział mi doktorek. Mam miły
charakter i nie chciałem, by facet się zadręczał dlużej, niz jest to konieczne.

Wpis nr 226

Kochane stworzonko z tej Vidy, mimo wszystkich jej wad. Lubię z nią rozmawiać i żartować bardziej,
niż z kimkolwiek innym na pokładzie, jest tez naprawdę dobrym sparringpartnerem. Nigdy się nie
maże, gdy oberwie po zębach, a sama potrafi dołożyć naprawdę ostro. Mało kto umie jej wytrzymać
na macie. Owszem, trochę za dużo jazgocze. Ale gdy trzeba, można na nią liczyć bez reszty, jak na
Zawiszę.
Naszła mnie taka refleksja, gdyż właśnie byłem świadkiem, jak Vida stanęła w obronie jednego z
podkomendnych, który zasnął na warcie. To ewidentne zaniedbanie, ale chłopak naprawdę był
przemęczony, bo uczy się nocami do egzaminu. Vida pyskowała w jego obronie tak długo, że
skończyło się na upomnieniu. Zawsze broni swoich ludzi jak lwica, choć jednocześnie musztruje ich
niczym stary feldfebel z c.k. armii i sypie im kary za byle co. Przed dowództwem jednak zawsze staje
za nimi murem.
Mysz ma się już coraz lepiej. Jest przytomna, mówi nawet kilka słów, ale jest jeszcze bardzo słaba.
Wiem już, co konkretnie jej dogodziło - przekierowawszy wszystkie swe siły i zdolności na
uzdrowienie Spocka przejęła niejako jego obrażenia wewnętrzne, w myśl zasady, że nic w przyrodzie
nie ginie. Nie stało się to od razu, w momencie połączenia. Być może Mysz się bała, a może miała za
mało siły, żeby przeprowadzić wszystko od razu, ale dążyła do tego uparcie, małymi kroczkami, leżąc
w sąsiedniej izolatce. To była samoofiara, i to w stosunku do kogoś, kto jest jej emocjonalnie
obojętny. Kolosalne ryzyko. Jednak gdy dokonywała się ostateczna "wymiana", oboje byli na
pokładzie Enterprise i lekarze mogli zareagować natychmiast. Gdyby spóźnili się z tym o głupie pięć
minut, Mysz umarłaby od krwotoku wewnętrznego. I tak to, że przeżyła, uznają za rodzaj małego
cudu.
Cud, nie cud, ale bardzo nam to na rękę. Poważka.

Wpis nr 227

Ależ dostaliśmy wycisk! Klingoni jacy są, tacy są, ale ich upór i waleczność budzą pewien podziw.
Wpadliśmy w rój meteorów, a że deflektory mają pewien defekt i dopiero teraz go usuwamy,
strzelalismy do meteorów. Przypadkiem zaplątał się w nasz obszar klingoński krążownik Worfar.
Kapitan zobaczył nas w akcji i, niewiele myśląc, dał ognia z lewej burty. Ależ dupnęło! Przez
kilkanascie minut waliliśmy do siebie, ile mocy w fazerach, zanim sytuacja się trochę przejaśniła.
Nim kapitanowie się dogadali, oba nasze statki nadawały się już do remontu. I tak dobrze, że wogóle
dało sie przemówić do klingońskiego rozumu! Szczęśliwie dla nas kapitan Kohlet jest wyjątkowo
umiarkowanym i rozsądnym Klingonem - no owszem, miał ochotę nas zabić, to zrozumiałe, ale nie na
tyle, by ryzykować życie własnej załogi w śmiertelnym starciu z powodu głupiej pomyłki.
Wylądowaliśmy na księżycu planety Ugran. Sama planeta jest w rodzaju naszego Jowisza, ale jej
księżyce nadają się do zamieszkania. Tyle, że leżą w neutralnej strefie, więc póki co nikt się tam nie
pcha. My wylądowaliśmy awaryjnie i teraz ekipa naprawcza pracuje, a ochrona łazi tędy i owędy z
fazerami. Statek Klingonów stoi sobie nieco dalej i oni zachowuja się identycznie jak my. Gdyby
doszło do bitwy na powierzchni, byłyby ofiary po obu stronach, i to w dużej ilości. Lepiej, żeby do
tego nie doszło.
Mamy mnóstwo uszkodzeń, wielu rannych i dwie ofiary śmiertelne. Doktor McCoy ocalał tylko
dlategop, że romulański cyborg przytrzymał ścianę, która się na niego waliła. Czemu to zrobił, jak się
wydostał z zamknięcia, trudno powiedzieć. Ciągle jeszcze wiemy o nim bardzo mało. Jego
zachowanie jest dla nas zagadką - odkąd sekcja naukowa odłączyła mu obwód programowanego
sterowania, nie jest już zależny od tego, co kazali mu robić jego twórcy, ale jakimi torami idą jego
skojarzenia? Doprawdy, trudno mieć na ten temat wyrobione zdanie.
Wszyscy czujemy się wybitnie niepewnie wiedząc, że statek pełen Klingonów jest dosłownie o rzut
beretem. Mysz, która jest jeszcze słaba, ale już prawie do rzeczy, na prośbę kapitana wyszła ze statku i
"zbadała aurę", cokolwiek to znaczy.
- Poziom agresji raczej niski, ale wyczuwam zagrożenie - powiedziała - Jest bardzo dziwne
gatunkowo, jakby ktoś chciał konfrontacji i jednocześnie nie chciał. Nie wiem, co przeważy.
Ba, my też nie wiemy. Czas pokaże.

Wpis nr 228

Naprawy zakończone, u nas i u naszych sasiadów. Dziś po południu kapitan Kohlet przyszedł do nas z
obstawą swych adiutantów i zażądał rozmowy z kapitanem Kirkiem.
- O masz, zaczyna się. - mruknął nasz dowódca i oczywiście zaraz poleciał na to spotkanie.
- Kapitanie Kirk - powiedział Klingon, gdy go zobaczył - Nasz statek jest już sprawny i możemy
odlatywać. O ile wiem, Enterprise również jest już naprawiony. Pozostaje nam załatwić jeszcze jedną
sprawę.
- Jaką? - spytał nieufnie James T. Kirk.
Kohlet zaszurał nogami i odkaszlnął, jak uczeń wyrwany do tablicy i nieprzygotowany do
odpowiedzi.
- Strzelaliśmy do siebie przez pomyłkę - rzekł wreszcie z ociąganiem i niemal przepraszająco - Ale tu
jesteśmy razem, chcemy czy nie. Mój kodeks honorowy wymaga zmierzenia się z panem w
pojedynku. W przeciwnym razie będziemy zmuszeni wznowić ostrzał, jak tylko znajdziemy się
ponownie w próżni.
Aj! Tego się spodziewałem.
Kapitan poszeptał ze Scotty'm, Spockiem i Uhurą, a potem odpowiedział:
- Rozumiem. Rozstrzygnijmy zatem tę sprawę, jak się da najszybciej. Spieszy się nam.
- Nam też - rzekł Klingon z widoczną ulgą - Gdybym pana zabił, czy jest ktoś, kto mógłby bez szkody
przejąć dowództwo?
- Tak, proszę się tym nie kłopotać - odparł Kirk uprzejmie - Zaczynajmy.
Utworzyliśmy krąg, starając się mieć Klingonów na oku, bo nie ufaliśmy im, oczywiście, ani trochę.
Jak moglibyśmy?
Nigdy dotąd nie miałem okazji obserwować kapitana w bezpośredniej akcji. Nie miałem więc
wyrobionego zdania co do jego możliwości. James T. Kirk jest dość mocno umięśniony i porusza się
w sposób świadczący o niezłym wysportowaniu, ale domysły domysłami, a teraz miałem przekonać
się na własne oczy.
Uch, ta walka to było coś! Kapitan Kirk nie wygrałby może turnieju wrestlingu, ale ma doskonały
system walki, bardzo wyważony, co mu się przydało. Klingoni sa silniejsi fizycznie niż ludzie, musiał
więc nadrabiaćź zręcznością i umiejętnościami. Nie wdając się w szczegóły powiem tylko, że udało
mu się pokonać klingońskiego dowódcę po przeszło godzinnych zmaganiach - i właściwie cała
sprawa trwałaby dalej, gdyby kapitan Kohlet nie rąbnął głową o jakiś kamień po tym, jak Kirk posłał
go lewym sierpowym na glebę.
No cóż, sprawa wyjaśniona, oba statki naprawione, honor ocalony, można lecieć dalej. Swoją drogą,
osobliwe plemię, ci Klingoni. Paskudne to i agresywne, ale czasem ukazują lepsze oblicze. Z tym, że
ono mi się również niespecjalnie podoba.

Wpis nr 229

Kapitan leży ze wstrząśnieniem mózgu i połamanymi żebrami. Kosztowała go conieco ta walka. Póki
co dowodzi nami Pierwszy i wszystko idzie jak w zegarku - spokojnie, akuratnie i bardzo logicznie.
Usilne ćwiczenia duchowe pozwoliły spiczastouchemu się pozbierać i jest znowu normalnym
Wolkaninem, o ile, rzecz jasna, oni są normalni. Jeśli nawet nasz Spock dopuszcza teraz do siebie
jakieś emocje, to z jego zachowania w żaden sposób nie można tego wywnioskować. Trzeba
przyznać, że kontrolę nad sobą to on ma doskonałą. Może nawet jeszcze trochę lepszą.
- Nawet nie wiesz, Andy, ile go to kosztuje - powiedziała mi Mysz przy kolacji (było ciasto
posmarowane masłem i owoce, wszystko z replikatorów, ale odkąd je naprawiono, żarcie jest o niebo
lepsze - wiem już, że wtedy, gdy przymusowo dołączyłem do załogi Enterprise, po prostu mieli
poważną awarię tego systemu i stąd różne breje, które w nas pakowano) - Gdyby nie był od dziecka
wdrażany w odpowiedni schemat myślenia i zachowania, nie dałby rady. Ale że myśli tym systemem
właściwie od zawsze, więc potrafi naprawić szkody, jakie wyrządzono jego psychice. Z tym, że nie
jest to łatwe.
- A co jest? Ty też masz nielekko, Myszeńko. Mało nie umarłaś - odparłem.
- To się fachowo nazywa nadużyciem wrodzonego talentu - Mysz dołożyła sobie ciasta, bo bardzo je
lubi, choć ma skłonność do tycia - Musiałam użyć całej mocy, na jaką było mnie stać, bo Spock to
Wulkanin. Jego fizjologia jest inna, nie mówiąc o psychice. Poza tym walczył ze mną co sił, wcale
tego wszystkiego nie chciał. Ach, Andy, drugi raz bym tego nie zrobiła, to było straszne.
Zadrżała na samo wspomnienie. Poklepałem ją po ramieniu uspokajająco.
- Ale uratowałaś naszego spiczastoucha - rzekłem - On umarłby co prawda bez żalu, ale my byśmy na
tym mocno ucierpieli. Wiesz, że to cenny członek załogi, nawet jeśli czasem mielibyśmy ochotę mu
dołożyć, żeby poczuł choć cokolwiek.
Mysz uśmiechnęła się do mnie.
- On czuje całkiem sporo - stwierdziła poważnie - On jedynie to dobrze ukrywa. Dla Wolkanina,
Andy, nie jest hańbą odczuwanie emocji, a jedynie ich zewnętrzna manifestacja. Wolkanie często
powtarzają, że pozbyli się swych emocji, ale oni jedynie je okiełznali. To tak jak w tym powiedzeniu,
że pies macha ogonem jedynie z powodu dysproporcji sił, bo gdyby było inaczej, to ogon machałby
psem. Wolkanie nie pozwalają na to, by rządziło nimi to co nami, innymi słowy, by to ogon nimi
machał.
Parsknąłem śmiechem, tak zabawna była to uwaga. Nigdy bym nie przypuszczał, że Mysz ma
poczucie humoru, ale ma, choć na codzień tego nie widać. Na codzień ma wygląd zmęczonej i
nieszczęśliwej dziewczynki, choć jest pełnoletnia już od dawna. Gdybym tego nie wiedział,
przysiągłbym, ze ma jakieś 18-19 lat...
Vida siedzi w ambulatorium i gra z kapitanem w szachy. Nie jest w tym tak dobra, jak Kirk czy
Spock, ale dużo lepsza niż ja. To zresztą nie sztuka. Wogóle ciągle ktoś siedzi przy "pierwszym po
Bogu", zabawiając go w jego nieszczęściu. To taka wspólna inicjatywa członków załogi. Wszyscy
wiedzą, że kapitan nienawidzi leżenia i bezczynności, a że go bardzo lubią, starają się umilić mu to
chorowanie. Bones i Chapel burczą na nich, ale zrezygnowali już z prób utrzymania porządku w izbie
chorych - nikt się ich nie słucha.

Wpis nr 230

Przyszedł czas na badania okresowe. Doktorzy klną i ganiają za członkami załogi, którzy, jak tylko
mogą, migają się od tej niewątpliwej przyjemności. Trudno się dziwić. Każdy ma podświadomy lęk,
że badania coś wykryją i zostanie odesłany do jakieś pracy biurowej, czego ludziska boją się jak
ognia. Oczywiście taka strusia polityka guzik daje, bo każdy musi zostać przebadany, chce czy nie -
takie są wytyczne Gwiezdnej Floty i kropka. Każdy to wie, ale mimo wszystko nikt nie ma zamiaru
ułatwić lekarzom zadania.
- To ekstremalnie nielogiczne zachowanie. - twierdzi Mr Spock, ale sam wykręca się, jak może,
oczywiście podbudowując to za każdym razem bardzo logicznymi argumentami. Raz nie mógł, bo
wpadliśmy w niekontrolowaną emisję energii, drugi raz, bo zagrażał nam atak Ronulan (oddalonych
notabene o conajmniej dwa lata świetlne)... no i tak dalej. A jak zameldował Bonesowi w mojej
obecności, że... siadł napęd i Scotty koniecznie potrzebuje jego pomocy, bo inaczej nie ruszymy, nie
wytrzymałem.
- Więc może wysiądę i popchnę? - zaproponowałem słowami z "Gwiezdnych Wojen".
Mr Spock nie mógł co prawda pojąć aluzji, ale ironię zrozumiał i od razu nastroszył się jak sowa.
- Nie martw się pan - rzekł pospiesznie McCoy - Moje badania dotyczą wyłącznie strony fizycznej
pańskiej osoby, bo jeśli chodzi o pana pokręconą psychikę, to i tak nic z niej nie rozumiem. Proszę
więc położyć się ładnie na łóżku i dać się zbadać jak grzeczny pierwszy oficer. Bo kiedy stracę
cierpliwość, to trafi pan do paki za niesubordynację.
- Co za brak zdolności logicznej argumentacji. - mruknął Spock, ale posłusznie zajął miejsce na łóżku,
służącym do sprawdzania parametrów pacjenta.
Zapomniałem zaznaczyć, że od jakiegoś czasu, może trochę bezwiednie, trzymamy się razem - ja,
Vida, Mysz i Spock. Co prawda z kapitanem i Bonesem jest on bardziej zżyty, ale my jesteśmy, jakby
to rzec, jego B Team.
- Nie mogąc być A, będźmy choć B.- mawia Vida, która, całkiem wbrew sobie, polubiła w końcu
naszego Pierwszego. Długo to trwało, oj, długaśno, i musiało się zdarzyć mnóstwo bardzo
nieprzyjemnych rzeczy, no ale lepiej chyba późno, niż nigdy.Spytałem ją o to wprost.
- No cóż - odpowiedziała - Znasz moje zdanie o Wolkanach, ale ten tu to naprawdę wyjątek. Mimo
wszystkich drętwych gadek ma duszę samuraja, jakby był raczej Romulaninem. Wiesz, ja naprawdę
szanuję Romulan. Są odważni, honorowi, może trochę zanadto ekspansywni, ale w końcu... Spock
trochę ich przypomina, może dlatego, że łączy w sobie najlepsze cechy wolkańskiej i ludzkiej rasy.
Nawet ja muszę to w końcu przyznać. No i... jest bardzo atrakcyjny fizycznie. Te cholerne uszy, które
tak mnie rażą u innych Wolkanów, jemu w jakiś niepojęty sposób dodają uroku.
- O, następna gotowa. - rzuciłem zjadliwie i dostałem "z liścia".
- Bez takich - zapowiedziała mi Vida surowo - Ja nie jestem pierwsza lepsza, mój panie. Nie wskakuję
facetowi do łóżka tylko dlatego, bo podobają mi się jego uszy.
- Ależ ja nic takiego nie powiedziałem - jęknąłem, trzymając się za twarz - Jeśli chcesz, to przysięgnę
przed sądem, że jesteś święta. Nie rozumiem tylko, co wy wszystkie w nim widzicie. Za moich
czasów mówiło się na takiego "Długi jak miesiąc, a chudy jak wypłata". I to ma być atrakcyjne? Co
do charakteru, zgoda.
Roześmiała się, bo ta dziewczyna ma poczucie humoru i nie chowa długo urazy.
- Musiałbyś być kobietą, by zrozumieć. Chodźmy na obiad.- zaproponowała. I poszliśmy.
A badania pierwszego oficera wypadły oczywiście śpiewająco. Oczywiście.

Wpis nr 231

Dziś mamy Święto Niepodległości, czyli: hejże, ha! wielki ubaw na pokładzie rekreacyjnym. Będzie
kupa żarcia i coś do popicia, muzyka, tańce i gry towarzyskie. Od rana ochotnicy dekorują pokład, a
replikatory pracują na pełnych obrotach. Kobiety przygotowują sobie fikuśne stroje, faceci golą się
dokładniej niż zwykle. Nastrój jest wesoły i niepoważny, jak przystało na święto.A mnie, nie wiedzieć
czemu, znowu jest jakoś smutno.
Nie wiedzieć czemu... Andrzejku, nie bądź że hipokrytą. Tęsknisz za Polską, której już nie ma. W
Akademii było kilku kadetów o polskobrzmiących nazwiskach, ale ani języka, ani historii Polski ni w
ząb nie znali. Chwilami czuję się strasznie samotny i nie pomaga nawet towarzystwo Vidy. Mysz
mnie rozumie, bo jest empatką, ale nie może pomóc. Myślę, że to dlatego tak mi zależy na przyjaźni
Spocka, który, podobnie jak ja, wie, co to prawdziwa samotność. Ciekawe, czy przyjdzie na zabawę?
On nie lubi takich "spędów", jeśli tam bywa, to tylko ze względu na samopoczucie załogi. Tak
przynajmniej twierdzi.
Romulańskiego cyborga już z nami nie ma. Zostawiliśmy go w mijanej bazie wojskowej pod
zarządem commodora Mendeza. Obiecał, że zaopiekują się nim i spróbują zresocjalizować. Kapitan
twierdzi, że temu facetowi można wierzyć. Mam nadzieję, bo ciągle dręczy mnie pytanie, czy to
rzecz, czy istota żywa. Nie rozumiem, po co ludzie próbują tworzyć sztuczną inteligencję. Przecież
później nie wiadomo, jak traktować taki twór.
Wziąłem się mocno w garść, ogoliłem się i zmieniłem mundur na czysty. Ja w każdym razie spróbuję
się bawić. Jak wypiję kilka szklanek ponczu z sauriańskiego ginu, to zrobi mi się weselej. Spock,
oczywiście, nie będzie pił, zbyt dba o swoje cenne synapsy. Jedynie w obliczu śmierci można było
namówić go na jeden głębszy. Chociaż, z drugiej znów strony, znając fizjologię Wolkanów i szczęście
naszego Spocka, schlałby się na smutno i byłoby jeszcze gorzej. Już lepiej niech nie pije.

Wpis nr 232

Ciekawe. Jednak nasz pierwszy oficer dał się namówić na odrobinę ponczu. Wyglądało na to, że i
jemu jest mocno niewesoło, choć na pewno z innego powodu niż mnie. Kryzys wieku średniego? No
nie, Wulkanie mogą dożyć trzystu lat, a już dwustu to na pewno, więc według ludzkich proporcji nasz
Pierwszy jest jeszcze młodzieniaszkiem. To ten poważny, wiecznie zatroskany wygląd tak go
postarza.
Bawiliśmy się, ile wlezie, korzystając z tego, że znowu jesteśmy w "czystej próżni" i nic nam nie
zagraża. Musiało być bardzo zabawnie, bo dzisiaj głowa mi pęka od kaca i wszystko widzę potrójnie.
Ze strachem czekam, czy w drzwiach mojej kwatery nie ukaże się z nagła pierwszy oficer z jakimś
umoralniającym kazaniem. Naprawdę, nie mam dziś nerwów, by go znosić, a zwłaszcza jego
smęcenie. Najchętniej schowałbym się w mysią norę. Muszę wszelako wziąć prysznic, ubrać się i
wyjść, choćby po to, by dokonać inspekcji swojej części maszynowni.
Na szczęście nie ja jeden nadużyłem wczoraj napojów wysokooktanowych. Na szczęście? Co ja
plotę? Gdyby tak napadli nas teraz Romulanie lub Klingoni, mielibyśmy się z pyszna. Mechanicy
ledwo żywi, Scotty leży w swej kwaterze kompletnie nieprzytomny, ekipa hali transportu jęczy w
przesyłowni, obaj główni piloci są nie do użytku i musieli zastąpić ich rezerwowi. Bones i Chapel
zamknęli się w ambulatorium, ochrona snuje się z ponurymi minami. Nawet śliczna Uhura narzeka na
ból głowy, a kapitan wygląda tak, jakby miał zostać honorowym obywatelem Rygi. Pośród tego tłumu
męczenników kompletnie rzeźwy Pierwszy chodzi jak kapo w obozie jenieckim i patrzy na
wszystkich z politowaniem. Przynajmniej raz ma do tego solidny powód, ale mógłby mieć też trochę
przyzwoitości i tak się z tego nie cieszyć.

Wpis nr 233

Dostaliśmy dziwny sygnał: mamy zatrzymać się przy bazie Kandal 8 celem przeprowadzenia
dochodzenia. Jakiego dochodzenia?
- W sprawie błędu w sztuce, popełnionego przez doktora Leonarda McCoy.- powiedział nam w
sekrecie łącznościowiec Sparky Dremmot, który, choć dobry pracownik, nie potrafi utrzymać przy
sobie żadnej tajemnicy. Składana przysięga najwyraźniej mało mu przeszkadza.
Vida spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale ja mogłem jedynie wzruszyć ramionami. Nie
przypominałem sobie żadnej sytuacji, w której Bones mógł komuś podpaść - przeciwnie, to świetny
lekarz. Kto mógł podłożyć mu świnię?
- Jaką znowu świnię? - spytał Mr Spock, patrząc na mnie błędnymi oczami. Dawno przestał próbować
cokolwiek zrozumieć z tego, co mówię, tylko od razu prosi o bliższe wyjaśnienia.
- Znaczy kto go oskarżył i po co? - uściśliłem.
- Wiem nie więcej niż pan - odparł - A prawdę mówiąc, powinienem wiedzieć więcej, bo pan nie
powinien znać treści poufnych raportów. Ale mniejsza już o to. Dowiemy się na miejscu.
Tyle to i ja wiem, Panie Najmądrzejszy-Ze-Wszystkich-Mądralo. Martwię o Bonesa, kochanego
starego kumpla, i mam w tym zmartwieniu towarzystwo, bo razem ze mną zamartwia się na śmierć
cała załoga. Oskarżenie o błąd w sztuce to rzecz bardzo wielkiej wagi. Niby zawsze tak było, ale teraz
to grozi naprawdę poważnymi konsekwencjami, z zesłaniem na jakąś więzienną asteroidę włącznie.
Niestety, z tego, co się orientuję, główny problem pozostał ten sam, co w moim stuleciu - lekarzowi
dużo łatwiej przyznać się do tego, czego nie zrobił, niz udowodnić, że faktycznie tego nie zrobił.
Sprawy rozsądzają prawnicy, którzy mogą uznać zeznania biegłych za dobrą monetę lub za próbę
"krycia" kolegi po fachu - jak będą akurat chcieli. Jeśli świadkowie będą zeznawać przeciw
Bonesowi, możemy mieć kłopoty. A o fałszywych świadków nietrudno w zadnych czasach.
- Bez obaw, Andy, wszyscy staniemy murem za naszym doktorkiem - pocieszył mnie kapitan -
Przeprowadzimy własne śledztwo i użyjemy wszystkich możliwych i niemożliwych środków, by go
bronić.
Jestem tego pewny. Tak samo bronionoby zawsze kłopotliwej Sye, która potrafiłaby doprowadzić do
obłędu nawet Spocka, gdyby nie dzieliło go od niej dziesięć pokładów, czy tych, którzy spełniają
najprostsze funkcje, tak zwanych dawniej ciurów pokladowych. Może nie z takim emocjonalnym
zaangażowaniem, ale przy użyciu takich samych sił i środków. Tak działa wielka wspólnota, zwana
Gwiezdną Flotą. Jestem dumny, ze stałem się jej częścią.

Wpis nr 234

Wspomniałem Sye, "małą Sye", jak nazywają, choć w rzeczywistości ma swoje 165 cm, i wywołałem
wilka z lasu, bo niedługo potem zjawiła się na mostku, oczywiście bez zaproszenia. Ta lekceważy
sobie wszelki regulamin i gdyby nie była takim magikiem od komputerów, jakim jest, dawno by się
jej pozbyto. Rzecz w tym, że Sye wie doskonale, iż trudno byłoby się bez niej obejść, skoro prawie
całe oprogramowanie obecnego Enterprise, od systemów podtrzymywania życia do replikatorów, jest
jej dziełem i tylko ona wie, jakich kwiatków tam nawsadzała. Właściwie jedynie komputery mostku
są wolne od jej ingerencji, ale sam mostek niewiele może bez reszty statku, przyzna to nawet laik.
Tak więc Sye, jak zwykle nabzdyczona, zjawiła się na mostku z krótką wieścią, że "coś" przeczesuje
jej komputery.
- Co? - spytał kapitan z niepokojem.
- Gdybym wiedziała co, sir, określiłabym to nazwą własną - warknęła Sye - Nie wiem, co mi buszuje
po bazach danych. Postawiłam na drodze wszystkie możliwe zapory, uaktywniłam system obrony
danych, stworzony na specjalne okazje, i tylko to spowolniłam.
- Czy to może przedostać się na mostek? - spytał Mr Spock. Nikt z jego zachowania, miny czy tonu
niczego by nie wywnioskował, ale my wiemy dobrze o antagoniźmie między nim a kapryśną
informatyczką i nadstawiliśmy ucha, gotowi na słowną potyczkę. Jednak tym razem Sye nie miała
ochoty na kłótnie.
- Oczywiście, że może, panie komandorze - odparła do rymu - To paskudztwo wszystko może, jeśli
przelazło przez moje zapory. Dlatego tu przyszlam i ostrzegam, możemy mieć nieliche kłopoty. To coś
dobrało się już do głównego banku pamięci.
- Masz ci los. - mruknął kapitan. Uhura wyraźnie pobladła - główny bank pamięci to nasz punkt
newralgiczny i każdy o tym wie.
- Zablokowałam go - dodała Sye pospiesznie - Nie możemy teraz z niego korzystać, ale i ono nie
może. Proszę mi wybaczyć, że podjęłam tę decyzję bez konsultacji z panem i z pierwszym oficerem,
ale liczyły się ułamki sekund.
Sposób, w jaki wypowiedziała słowa "pierwszy oficer" był wyraźnie prowokacyjny. Cała Sye. Pod jej
powierzchownością miłej, choć niezbyt ładnej laleczki kryje się diabelski wulkan.
- Dobrze pani zrobiła - rzekł Spock beznamiętnie - Czy jednak istnieje sposób na wyizolowanie tej
nieznanej siły?
Sye zastanowiła się. Nie znosi Spocka, ale umie współpracowac nawet z nim, gdy sytuacja tego
wymaga. Co prawda podczas pamiętnej awantury, jaką mu urządziła, miała ledwie siedemnaście lat, a
nic nie wskazuje na to, by zdołała do tej pory dorosnąć (należy do kobiet, które pozostają dzieckiem
do późnej starości), jednak i wtedy umiała przezwyciężyć całą niechęć, gdy było trzeba. Teraz tym
bardziej, bo choć nadal jest niedojrzała emocjonalnie, czegoś się przez te lata nauczyła.
- Jeśli pan mi pomoże... - powiedziała bardzo cicho, z wyraźnym przymusem.
- Pomogę. - Mr Spock skinął głowa i wyszli razem, on przodem, a ona za nim, jak zagubiony pudelek,
który nagle postanowił iść za nogą.
Uhura miała na ten temat własne zdanie i nie wahała się go wyrazić.
- Jeśli się nie pozabijają, to może złapią to coś.- powiedziała.
- Oni się aż tak nie lubią? - spytał kapitan, który ma głowę zaprzątniętą tyloma sprawami, że nie może
jej sobie zawracać mało znaczącym sporem sprzed lat.
- Skądże, sir - odpowiedziałem - Lubią, tylko się z tym kryją.
- Nie błaznuj, Andy - poprosił mnie ze śmiechem Sulu - Każdy wie, że Spock uważa Sye za
najbardziej irytującą Ziemiankę we wszechświecie, a ona inaczej o nim nie mówi, jak Cruellus De
Vill. Myślę jednak, że teraz stawka jest za wysoka, żeby tracili czas na użeranie się między sobą. To
kwestia instynktu samozachowawczego.
Vida, która dotąd się nie odzywała, spojrzała teraz na mnie niespokojnie.
- Lepiej tam idź, Andy - powiedziała - Niech tych dwoje nie przebywa na osobności, bo może dojść
do nieszczęścia. Spock nie jest niezniszczalny, a Sye posiada zdolność wyprowadzenia z nerwów
nawet pomnika Waszyngtona. Nawet Lulamae nie potrafi dać sobie z nią rady, a ona jest przecież
fachowcem.
Co było robić, poszedłem.

Wpis nr 235

Przez ponad trzy godziny siedziałem w składziku obok komputerowni i uważałem, czy Spock i Sye
nie próbują się pozabijać. Docierające do mnie strzępki ich rozmów raczej na to nie wskazywały, za to
były pełne niezrozumiałych wyrazów. Zabawnie było patrzyć na tych dwoje, pracujących ręka w rękę
dla wspólnego dobra. Gdybym nie widział na własne oczy, pewnie bym nie uwierzył, że to wogóle
możliwe, ale fakt pozostaje faktem. Tyrali z poświęceniem nie znanym od czasów nieboszczyka
Stachanowa i Wincentego Pstrowskiego, co to za Bieruta wyrabiał 600% normy.
Po trzech godzinach wylazłem ze swego schowka i zameldowałem Vidzie, że nie ma co się martwić.
Niedługo po mnie Spock i Sye również wyszli z komputerowni i popędzili na mostek, jakby goniło
ich stado wściekłych Klingonów. Na mostku dobrali się najpierw do komputera bibliotecznego, potem
do komputera łączności. Co dokładnie robili, trudno powiedzieć komuś, kto komputery zna tylko
powierzchownie, ale robili to z wielkim zaangażowaniem, nie odpowiadając na niczyje pytania.
- Sprawa musi być naprawdę poważna - stwierdził kapitan, przyglądając się im ze swego fotela -
Spock pogrążył się w pracy po czubki uszu.
- Tak, a Sye nawet nie próbuje mu dogryzać. To zupełnie do niej niepodobne. - zgodził się z nim Sulu.
- Uwzięliście się wszyscy na biedną dziewczynę - zaprotestował Paweł Chekov - Myślałby kto, że
pierwszy oficer tylko jej jednej gra na nerwach. Ona jedynie daje to po sobie poznać, a inni chowają
w sobie.
Obserwowalismy ich z zajęciem. Ich ruchy były coraz bardziej zgodne, jakby kierowała nimi jedna
myśl, rozłożona na dwa ciała. Gdy skończyli i wybiegli na korytarz, polecieliśmy za nimi: ja, kapitan,
Vida i Uhura. Zatrzymali się przy jednym z komputerów pomocniczych i powtórzyli identyczny
scenariusz, co na mostku. Potem ruszyli biegiem do następnego, a my za nimi. Było coś
fascynującego w tym, jak ta dwójka razem pracuje, rzucając sobie jedynie sporadyczne uwagi,
złożone z najwyżej trzech słów. Zakończyli tą bieganinę dopiero po kolejnych dziesięciu godzinach.
Tak, tyle to trwało. Oczywiście cały czas za nimi nie biegaliśmy, bobyśmy ocipieli, a poza tym nie
pozwalały na to bieżące obowiązki. Dopiero.gdy poczta pantoflowa zawiadomiła nas, że ponownie
zmierzają na mostek, i my też tam polecieliśmy.
Spock i Sye ponownie dobrali się na cztery ręce do komputera bibliotecznego. Tym razem trwało to
najwyżej dwadzieścia minut, a potem nastąpiło coś bardzo dziwnego. Oboje spojrzeli na odczyty i ze
zgodnym okrzykiem:
"Yes!"
przybili "piątkę". Aż nas zatkało. Że Sye, to jeszcze zrozumiałe, ale u Wolkanina takie zachowanie?
Widać nawet i oni mogą ulec silnym stresom.
Teraz oboje siedzą w ambulatorium. Bones zbadał ich gruntownie, ale nie znalazł nic poza skrajnym
wyczerpaniem u Sye i dużym zmęczeniem u Spocka. Dał im na wzmocnienie i posłał do kwater.
Wszelkie pytania muszą poczekać do jutra.

Wpis nr 236

Wiemy już, że nasza para geniuszy znalazła odpowiednią formułę, pozwalającą na zabezpieczenie
naszych komputerów przed ingerencją nieznanej wiązki skanującej. Udało się im też doprowadzić do
częściowego odkodowania danych, w niej zawartych, a są one bardzo ciekawe. Wynika z nich, że
baza Kandal 8 znalazła się pod kontrolą istot, które kierowały wiązką. Oskarżenie naszego doktorka
było jedynie pretekstem, by ściągnąć Enterprise w pobliże bazy. Co to za istoty, nie wiemy, ale
technicznie są bardzo zaawansowane i, sądząc z dotychczasowych działań, raczej nie mają
pokojowego nastawienia.
Wiem też (i to wiem tylko ja), że Spock i Sye dokonali mind melting o pełnym spectrum po to
właśnie, by móc pracować z pełną wydajnością. W sytuacji, gdy ich praca polegała na wyścigu z
czasem, było to bardzo mądre, ale diabli tam wiedzą, co z tego wyniknie na przyszłość. Ten rodzaj
osobliwego zespolenia bywa bardzo pomocny i jest czymś zwyczajnym dla Wolkanów, ale dla ludzi
oczywiście nie. I że też musiało to trafić akurat na Sye, jedyną osobę na pokładzie, która szczerze i z
wzajemnością nie znosi pana Spocka... Ironia losu, jak pragnę zdrowia!
Kapitan stara się wpaść na pomysł, co powinien teraz zrobić. Naturalną koleją rzeczy powinnismy
zorientować się co do losów obsady bazy i przegonić agresorów, ale musimy działać z dużą
ostrożnością. Nic o nich nie wiemy, lub prawie nic, poza tym, że są cholernie zaawansowani
technicznie. Walka z nimi mogłaby przypominać szarżę konnicy na armaty, a bezużyteczne
bohaterstwo to coś, czego lepiej unikać.
Zablokowanie wiązki uczyniło nas, przynajmniej na razie, niewidzialnymi dla naszych wrogów,
mamy więc trochę czasu - ile, dokładnie nie wiadomo. Lepiej założyć, że bardzo niewiele.

Wpis nr 237

Kapitan Kirk zdecydował się zaryzykować infiltrację bazy. Ze względów bezpieczeństwa Enterprise
skryło się za jednym z księżyców planety, na której zlokalizowano bazę, a zwiad ma dolecieć na
planetę małym wahadłowcem, wyposażonym w standardowe urządzenia maskujące. Skład zwiadu:
kapitan, doktor McCoy, Mr Spock, ja i Mysz, która już się trzęsie ze strachu. Vida ma skompletować
doborowy oddział ochrony i czekać na wezwanie. Również Scotty, który objął tymczasową komendę
na mostku, dostał wyraźne instrukcje, co i kiedy ma robić.
- Chociaz to może nas i tak nie uratować - przyznał uczciwie kapitan - Mamy doczynienia z
najprawdopodobniej zupełnie nową formą życia, najpewniej nieprzyjazną, za to wysoce inteligentną.
To może być fascynujące przeżycie, jak mawia komandor Spock, ale może to być również ostatnie
przeżycie, jakiego doświadczymy.
- Zawsze musi być ten ostatni raz.- mruknąłem, sprawdzając fazer. Też się pan Kirk wybrał! Taką
mową nie przestraszyłby nawet Myszy.
Z dostaniem się na teren bazy nie mieliśmy większych kłopotów. Szczęśliwie dysponowaliśmy
schematem zabezpieczeń i w miarę dokładnym planem, co w naszej sytuacji było bezcenne. Od razu
zauważyliśmy, ze istoty, które opanowały bazę, nie były takie znów wszechmocne - w każdym razie
nie zauważyły nas.
- Ciekawe. Nakładanie się fal mózgowych. - mruknęła Mysz, która szła koło mnie.
- Jak to nakładanie? - spytał kapitan, a Mr Spock uniósł lekko brew.
- Tak jakby dwie osobowości emitowały z jednego źródła - wyjaśniła - Zewsząd ten sam schemat.
Jedna z osobowości jest dominująca, a druga zdominowana.
Dla mnie to była istna abrakadabra, ale dr McCoy rozjaśnił swą zawsze zmęczoną twarz wyrazem
zrozumienia.
- Panie Spock, czy pan myśli to samo, co ja? - spytał.
- Nie czytam w pana myślach - odpowiedział Spock ozięble jak zwykle - Sądzę jednak, że mamy tu
doczynienia z bytem czysto inteligentnym, który, by działać, opanowuje istoty zbudowane z materii.
Mieliśmy juz z czymś takim doczynienia.To bardzo ciekawe istoty, choć groźne.
Brr. Wolałbym, żeby nic nie próbowało opanować mnie od środka. Nie jestem naukowcem, jak Mr
Spock. Jedyne skojarzenia, jakie mi się nasunęły, to tasiemiec i owsiki.
Pobieżna obserwacja bazy potwierdziła to, co mówił Spock - personel, najwyraźniej obsada ramowa,
zachowywał się dziwnie mechanicznie.
- To dobrze - powiedziała Mysz - To znaczy, ze walczą. Inaczej nie sposób byłoby odróżnić ich
zachowania od zachowania ludzi, że tak powiem, niezainfekowanych. Widać agresorzy mogą
opanować ciało, ale nie umysł.
- Dobre i to. Co teraz? - spytał kapitan Kirk pół ją, a pół siebie.
Myszka przygryzła dolną wargę, jak zawsze, gdy się nad czymś zastanawia.
- Mają słaby punkt - rzekła po chwili - Nie mogą sterować ciałem, które nie jest przytomne.
O, a niech to! Kątem oka zerknąłem na twarz Spocka i spostrzegłem, że gdyby był bardziej ludzki, to
by zagwizdał na te słowa. Mysz musiała trafić w sedno. Teraz wszystko zależy od tego, co z tym
zrobimy. Kapitan, doktor i Spock dyskutują nad tym od pół godziny, a ja i Mysz pełnimy wartę.
Wpis nr 238

Cały dowcip w tym, że ogłuszenie personelu bazy nie pomoże nam w usunięciu obcych z ich ciał.
Zrobienie tego "na siłę" mogłoby ich pozabijać, a tego wszyscy chcemy uniknąć. Szczególnie, ze
Mysz twierdzi, iż wykryte przez nią schematy myślowe zawierają coś jeszcze. Nie precyzuje, co, bo
sama nie może tego pojąć, ale pracuje nad tym po swojemu. Spock chciał jej pomóc swoimi
wulkańskimi metodami, ale odmówiła z przerażeniem. Ma dosyć jednego mind melting, które omal jej
nie zabiło, i woli nie wiedzieć, dokąd zaprowadziłoby ją następne. Pewnie tam, dokąd nie dotarł
jeszcze żaden człowiek.
Mysz jest zbyt wrażliwa na takie eksperymenty. Jej równowaga umysłowa to słabiutka siateczka,
którą piekielnie łatwo naruszyć. Wszyscy "czujnicy" są neurotykami, cóż dopiero taka delikatna,
wątła dziewczyna jak ona. Właściwie wykorzystywanie takich jak ona przez organizację militarno-
naukową powinno być prawnie zakazane. Jednak nie mamy wyboru - jest nam potrzebna.
- To nie są istoty - powiedziała nagle, akurat w momencie, gdy omawialiśmy z ożywieniem plany
ratownicze - To dlatego nas nie dostrzegły, gdy się tu zjawiliśmy, bo ich tu nie ma. Są tylko ich
schematy myślowe, wszczepione ludziom. Obce wtręty. Zrobiono to w jakimś celu, ale ci, którzy są
za to odpowiedzialni, opuścili już to miejsce.
Ta teoria była jeszcze bardziej pokręcona, niż poprzednia, ale wyglądało na to, że panna Gordon może
mieć rację.
- Potwierdzam prawdopodobieństwo - powiedział Pierwszy po krótkim namyśle - Gdyby to były
istoty z czystej inteligencji, na pewno odczułyby jakoś nasze przybycie. Tymczasem nic nas nie
zatrzymało, nic nawet nie zwróciło na nas uwagi. Nie jesteśmy przecież niewidzialni, o ile mi
wiadomo.
- Ano nie jesteśmy - zgodził się z nim kapitan - Zatem system monitoringu albo nas nie rejestruje,
albo wogóle nie działa.
- Interesujące, - mruknął Spock. Jego oczy płonęły charakterystycznym dla niego, powściąganym
ogniem naukowej ciekawości. Zdawać by się mogło, że przesłoniła mu ona rzeczywistą powagę
sytuacji.
- Uwaga! - zawołała nagle Mysza, o sekundę za późno. Zostaliśmy otoczeni tak nagle, jakby
aktywowano jakiś system. Otoczyli nas nie ludzie, a jakies maszynki, przypominające kubły do
śmieci na kółkach, uzbrojone w pojedyncze lufy jakiejś broni palnej.
- To tutejszy system obrony - powiedział kapitan poniekad spokojnie, zaglądając do swoich planów -
Jeśli spróbujemy agresji, ogłuszą nas na miejscu.
- A czy pana rewelacje, kapitanie, nie mogłyby choć czasem wyprzedzać spraw, których dotyczą? -
spytałem. Czułem się wybitnie głupio pod wycelowanymi we mnie lufami. Szczęśliwie lub
nieszczęśliwie, długo to nie trwało. Zaraz przyszła grupa ochrony bazy, nie odpowiedziała na żadne
nasze pytania, za to odebrała nam fazery oraz komunikatory i zamknęła nas w jakimś bunkrze. Ładny
początek. Ciekawe, co będzie dalej.

Wpis nr 239

- Komandorze Spock - szepnąłem do pierwszego oficera, pilnując, by nikt nas nie usłyszał - Czy
mógłby pan skorzystać z więzi, którą nawiązał pan ze Sye i powiadomić ją, że mamy kłopoty?
Spock popatrzył na mnie tak, że zaszroniło się w powietrzu.
- Skąd pan... - zaczął groźnie, potem urwał i machnął beznadziejnie reką - Zresztą, nawet nie chcę
wiedzieć. Jest pan najbardziej wścibskim i bezczelnym żołnierzem, jakiego miałem okazję poznać.
- Dobra, to już ustaliliśmy - przerwałem mu - Ale co do mego pytania, to może pan czy nie? Sye to co
prawda kiepski Power Ranger, ale lepsza ona niż nikt.
- Pozwolę sobie być odmiennego zdania.- mruknął Spock, ale mimo to dotknął palcami skroni i
zamarł z przymkniętymi oczami.
Mógł to zrobić bez obawy, gdyż kapitan Kirk, doktor i Mysz omawiali jakieś zawiłe kwestie. Musiały
być skomplikowane, bo Mysz co chwila rysowała coś palcem w kurzu, zalegającym podłogę, chyba
jakieś schematy. Czasem kapitan coś dokreślał i dyskusja ruszała ze zdwojoną siłą. To, że Pierwszy
się do nich nie wtrącał, wyraźnie im nie przeszkadzało, a nawet jakby trochę pomagało, gdyż mieli
spokój. Wbrew pozorom Mr Spock, z tą swoją niezachwianą logiką, jest raczej kiepski w układaniu
planów, gdyż brak mu inwencji. Ta oparta jest na wyczuciu, na instynkcie, a żaden Wolkanin nie ufa
czemuś takiemu.
Przysunąłem się do kapitana.
- Mamy szansę wyplątać się z tego? - spytałem.
- Och, naturalnie - odpowiedział - Musimy tylko opuścić ten bunkier. Własnie staramy się
zorientować, jak tez mogą przebiegac obwody alarmu i blokady drzwi. Lulamae ma fotograficzną
pamięć, a widziała kiedyś plany bazy podobnej do tej.
Ano tak. To jej szczególne wyszkolenie. Choć w tej sytuacji Sye byłaby rzeczywiście bardziej
przydatna, niezależnie od tego, co o niej myśli nasz Pierwszy. A swoją droga, to ciekawe - mimo mind
melting, oni nadal się nie cierpią. Nie myślałem, ze to możliwe.
Wkrótce kapitan i Mysz doszli do porozumienia i wtedy dopiero zwrócili uwagę na Spocka. Ten,
jakby odczuł ich spojrzenie, odjął palce od skroni i uniósł pytająco swe ukośne brwi.
- Da pan radę przerwać taki obwód blokujący bez uaktywniania alarmu tego typu? - spytał go Kirk,
wskazując jeden i drugi rysunek.
Spock podszedł, przyjrzał się schematom, potem skinął głową. Właśnie zabiera się do roboty, więc
kończę ten wpis i idę mu pomóc. Mam nadzieję, że ogłupiały personel bazy nie rozwali nas w
odpowiedzi na strzępy.

Wpis nr 240

Wydostaliśmy się z bunkra może nie bez problemu, ale dość gładko. Nikt nas nie pilnował -
zaryzykowałbym twierdzenie, że wsadzono nas do mamra i zapomniano. Gdy pomyślę, jak to by się
skończyło, gdybyśmy nie znaleźli sposobu ucieczki, skóra mi cierpnie.
- Przede wszystkim musimy znaleźć komunikatory. - powiedział kapitan, gdy skradaliśmy się
zatęchłym korytarzem. Ja pomyślałem, że nie od rzeczy byłoby znaleźć najpierw jakąś broń, ale
zmilczałem, żeby nie drażnić szefa.
- Porozumiał się pan ze Sye?- spytałem szeptem Spocka.
- O ile porozumienie z tą istotą jest możliwe... - odpowiedział mi raczej enigmatycznie, krzywiąc się
przy tym niemiłosiernie..
Doprawdy, dorosły facet, podobno mądry, a czasem zachowuje się jak dziecko! Słowo daję.
Po drodze Mysz milczała, ale gdy tylko dotarliśmy do obwodnicy, prowadzącej na newralgiczne
punkty bazy, nagle usta się jej rozwiązały.
- Jeśli dobrze wyczułam, co tu się dzieje, wystarczy nadajnik i odpowiednia częstotliwość -
powiedziała z ozywieniem - Będzie można ogłuszyć wszystkich, Panie Spock, Andy, wy musicie
zająć się zdobyciem lub skonstruowaniem nadajnika, a ja ustalę częstotliwość.
- Potrafisz? - spytałem z powątpiewaniem.
- No jasne. Każdy czujnik to potrafi.- odparła. O to bym ją nie podejrzewał, poważka! Już prędzej
Spocka, z tymi jego uszami jak antenki.
Może by nas jednak nakryto, gdyby nie nadleciały torpedy fotonowe - jak zrozumiałem z trzeszczącej
wypowiedzi z radiowęzła bazy. Cała załoga poleciała na stanowiska bojowe, alarm rozwył się tak, że
mogliśmy poruszać się całkiem swobodnie. Nikt ani nas nie widział, ani nie słyszał. Odgadłem w tym
pozorowanym ataku ręke Sye, ale zachowałem to dla siebie. Będzie czas na pochwały. Ożywieni
nową nadzieja zaczęliśmy szukać czegoś, co dałoby się wykorzystać.
Wszędzie porozrzucane były jakieś szczątki - układy scalone, procesory, diabli wiedzą, co tam jeszcze
- zbieraliśmy je, kombinując, co z czym połączyć. Wkrótce mieliśmy ładny zbiorek. Napatoczyła nam
się zdezelowana kamera, jakiś uszkodzony transmiter - doszlusowało i to W końcu usiedliśmy w
jakimś zakurzonym kącie i zabraliśmy się do roboty. Powstał z tego dziwaczny melanż układów i
przewodzików, z zaimprowizowaną klawiaturką, ale bez obudowy, bośmy żadnej nie mieli, więc
wszystkie flaki były na wierzchu. Problem zasilania rozwiązaliśmy w sposób bardzo prosty -
wetknęliśmy zwykły kabel, oskrobany na końcówkach z izolacji, w panel na ścianie, skrzyżowawszy
przedtem palce, by nas prąd nie popieścił.
Ledwie skończyliśmy, Mysz podeszła i na przyciskach (a każdy z innej parafii, ledwie zaadaptowany,
ale dobre i to) wstukała częstotliwości. Mr Spock sledził ruch jej palców i, gdy skończyła, nacisnął
wyzwalać. Urządzenie co prawda zaraz szlag trafił, ale cel osiągnęliśmy - wszyscy na terenie bazy
padli jak ścięci.

Wpis nr 241

Bones i Spock pracowali naprawdę ciężko. Usuwali z karków ludzi i nie-ludzi maleńkie implanty,
według skanera bardzo aktywne. Robota była jednocześnie ciężka i delikatna, bo trzeba ją było
wykonac na cztery ręcve. Inaczej implant zdezaktywowałby natychmiast ośrodek oddechowy w
rdzeniu przedłuzonym. Tak stało się w przypadku pierwszego pacjenta, technika z obsługi łączności,
który niestety zmarł. Zbadawszy przyczynę śmierci Bones zagonił Spocka do roboty i dalej już
pracowali razem. Operacja wymagała stałej uwagi i pełnej kontroli, a że ludzi było przeszło
osiemdziesięciu, to obaj narobili się jak woły, zanim oporządzili ostatniego.
- Teraz jedynie czekamy, aż się obudzą - stwierdził doktor, gdy wreszcie mógł usiąść i otrzeć pot z
czoła - Te cudeńka zbadamy na statku. Chodźmy do kapitana, oni mogą tu zostać sami. Nic im już nie
grozi.
Poszliśmy do pokoju łączności, gdzie kapitan rozmawiał właśnie ze Scottem.
- W porządku? - spytał, gdy skończył rozmowe.
- Jedna ofiara śmiertelna - odparł z żalem McCoy - Ale reszta załogi żyje i ma się dobrze. Panna
Gordon miała rację.
Nagle diody na konsoli łączności zamigotały. W głośnikach zatrzeszczało i skądś nadpłynął miarowy
głos jakiegoś młodego człowieka. Nie od razu zrozumieliśmy, co mówi - wiadomość była nagrana i
odtwarzana automatycznie na wszystkich kanałach, musieliśmy więc zostawić tylko jeden, a
zablokowac inne, nim coś zrozumieliśmy. Wreszcie udało się nam odsłuchać całe nagranie i trochę
nas ono, przyznam, zaskoczyło...
"Statek szkoleniowy Von Braun wzywa pomocy. Wskutek niekontrolowanego zagięcia czasoprzestrzeni
zostaliśmy wyrzuceni z zaprogramowanej trasy lotu i straciliśmy wszystkie dane, pozwalające
wyliczyć obecne położenie. Na pokładzie znajdują się właściwie sami kadeci, bez doświadczenia, jeśli
nie liczyć doradcy Guldrun, która obecnie znajduje się w ambulatorium, w stanie ciężkim. Statek ma
uszkodzone poszycie oraz napęd i przeciek chłodzenia. Trzech członków załogi zostało poparzonych
przy zabezpieczaniu miejsca przecieku. Jeśli ktokolwiek usłyszy ten komunikat, jest proszony o jak
najszybszą pomoc. Mówił kapitan Spruance."
UWAGA!
Od tej pory do akcji wchodzą postacie spoza Imperium Rodennberry'ego i spoza własnego uniwersum
autorki.
Zostały one stworzone na użytek gry RPG, odbywającej się na forum o adresie www.stratrek.pl przez
użytkowników tegoż forum, jako to:

Kapitan Spruance - waterhouse, moderator


Pierwszy oficer Xon - Q_, junior admin
Oficer taktyczny Jurgen - Jurgen, użytkownik
Zastępca o.t. Kesa - kanna, użytkownik
Oficer operacyjny Mona Schaft - Madame Picard, użytkownik
Zastępca o.o. Abrams - Dragon, użytkownik
Szef ochrony Darnok - Darnok, użytkownik
Główny oficer medyczny Torvin - Bashir, użytkownik
Zastępca g.o.m Arana - Eviva, użytkownik i wasza szczerze oddana
Główny inżynier Kovalsky - Domko, użytkownik
Zastępca g.i. Martinez - Grigorius, użytkowników
Sternik Alex Kostenko - Alex, użytkownik
Oficer naukowy Strass - Picard, użytkownik
Doradca Gelnrun - Jo_anka, użytkownik
Sanitariusz Seth - Spohkh, użytkownik

Wszystkim wyżej wymienionym (oprócz siebie, rzecz jasna) składam podziękowania i gratulacje za
stworzenie wspólnej opowieści.

Wpis nr 242

Kapitan Kirk przestawił na nadawanie i zawołał:


- Von Braun, tu baza Kandal 8. Chcemy rozmawiać z kimś z dowództwa.
Niemal natychmiast odezwał się ten sam młody głos, w którym teraz zdenerwowanie mieszało się z
nadzieją;
- Mówi kapitan Spruance, dowódca jednostki szkoleniowej Von Braun. W obecnej chwili jestem sam
na mostku. Mój oficer taktyczny i doradca leżą w ambulatorium, a pierwszy oficer ma areszt. Coraz
trudniej opanować to, co dzieje się na statku.
Kirk zablokował na chwilę łącze i spojrzał na Spocka, któremu brwi podjechały pod grzywkę.
- Nie słyszałem o jednostce szkoleniowej "Von Braun" - powiedział stanowczo - Żaden z ostatnich
biuletynów Akademii o nim nie wspomina.
- A jednak ten człowiek mówił prawdę - wtrąciła się Mysz - W jego głosie wyczytałam desperację.
Jest chyba bardzo młody i sytuacja go przerosła.
- Kapitan, myślałby kto... To jakiś smarkul z Akademii - wypowiedział się doktor McCoy z wielką
szczerością - Tylko skąd statek szkoleniowy wziął się tu, jakieś szalone wieki świetlne od Ziemi?
- Zdarzały się dziwniejsze rzeczy - Kirk podrapał się w głowę i odblokował łącze - Kapitanie
Spruance, tu baza. Prosze o raport na temat sytuacji na pokładzie.
- Sytuacja rozpaczliwa - odpowiedział Spruance - Poszycie kadłuba pękło w czterech miejscach,
napęd traci wydolność, mamy przeciek chłodzenia, trzech członków załogi doznało oparzeń podczas
łatania przewodów, doradca została porażona emisją produktów reakcji i znajduje się w stanie
śpiączki... a jeśli chodzi o nastroje wśród reszty załogi... to niskie morale i ogromna panika. Nie da się
tego określić inaczej.
- Spock, skanning. - rzucił Kirk półgłosem. Na wyświetlaczu zamigotały długie szeregi jakichś cyfr.
Po chwili kapitan znów przycisnął guzik blokady łącza.
- Spock, spójrz pan na specyfikację techniczną. Ten statek nie został jeszcze skonstruowany... -
szepnął, jakby mimo blokady ten na drugim końcu mógł go usłyszeć.
- Powiem więcej: nie zostanie skonstruowany przed upływem conajmniej stu lat.- dokończył
beznamiętnie Mr Spock.
- A więc ci biedacy są z odległej przyszłości. Alez ich zagnało. Co robimy? - spytał McCoy.
Kapitan pomyślał przez chwilę, potem wzruszył ramionami z rezygnacją.
- Tak czy inaczej, nie możemy ich zostawić bez pomocy - zdecydował i odblokował łącze - Von
Braun, tu Kandal 8. Kapitanie Spruance, prosze zebrać swa załogę w przesyłowni. Niedługo
zaczniemy was ściągać. Bez odbioru.
Rozłączywszy się z "Von Braunem" Kirk połączył się szybko z Enterprise.
- Uhura, poślij ekipę do hali transportu - powiedział - Niech namierzą uszkodzony statek w pobliżu
bazy i sciągną na pokład wszystkie formy życia. Scotty, dopilnuj, żeby nowoprzybyli nie rozmawiali z
nikim z załogi, dopóki nie wrócę. Chorym ma zostac udzielona pomoc medyczna, resztę zamknąć w
kwaterach gościnnych. Żadnych rozmów. Rozumiesz?
- Aye, sir.- odpowiedział Scotty bez cienia zdziwienia. Odbierał już rozkazy, przy których ten mógł się
wydać sensowny niczym encyklopedia.
- A my? - spytałem.
- My też wrócimy. Tylko najpierw uporamy się z tymi implantami i doprowadzimy obsadę bazy do
normalnego stanu.- obiecał mi kapitan - Jak pan myśli, Spock, kto im to zrobił?
- Oczywiście ten sam, kto podesłał nam cyborga, ucharakteryzowanego na Scotta - odparł Wolkanin -
To nie ulega wątpliwości, gdyż to ta sama technologia... fascynująca skądinąd technologia. Nie
zetknąłem się jeszcze z taką, jeśli nie liczyć nibyScotta.
Wróciliśmy do ambulatorium, gdzie załoga bazy nadal spała. Doktor McCoy zbadał każdego z nich
skanerem i z zadowoleniem odnotował, że funkcje życiowe poprawiają się z minuty na minutę.
Usunięte implanty leżały rządkiem na stoliku, tam, gdzie je położył - delikatne twory z nieznanego
materiału, tak skomplikowane, że nawet Mr Spock nie umiał nic na ich temat powiedzieć.
- Dobrze, ze to nic poważniejszego.- powiedziała Mysz. No naturalnie, gdyby tych ludzi opanowały
jakieś obce indywidua, złożone z czystej energii, mogłoby być gorzej, ale i tak dobrze nie było.

Wpis nr 243

Udało się przywrócić bazę Kandal 8 do normalnego funkcjonowania. Pomogliśmy im w naprawie


wszystkiego, co trzeba było naprawić i we wzmocnieniu systemu obronnego, ale nic więcej zrobić nie
możemy.
Gdy wróciliśmy na Enterprise, przede wszystkim pospieszyliśmy do naszych gości. Tak, jak
przypuszczaliśmy, była to sama młodzież, w dodatku raczej mieszana rasowo. Szczerze mówiąc, na
ich widok dostałem lekkiego zeza.
Kapitan Spruance, miły młodzieniec o jasnych włosach, od razu przedstawił nam tych, co z nim byli.
- Mój zastępca, pierwszy oficer Xon (Wolkanin jak ta lala, pochmurny i odpychający, bardzo podobny
do Spocka, tylko w dużo młodszej wersji)
- Jurgen, oficer taktyczny (niby człowiek, ale odrobinę wolkański, na pewno mieszaniec)
- Kesa, zastępca oficera taktycznego (Klingonka, proszę państwa! ale oczy ma wcale nieklingońskie,
ładne i ciepłe)
- Kowalsky (znajome nazwisko!) główny inżynier
- Martinez, jego zastępca
- Abrams, zastępca oficera operacyjnego
- Shrass, oficer naukowy (Andorianin, białoniebieska skóra, białe włosy, czułki i dobrze rozwinięty
kinol, nono, piękny to on nie jest)
- Torvin, główny oficer medyczny (niby człowiek, ale wygląda jakoś dziwnie,jakieś cętki czy coś po
bokach twarzy, pewnie to rasa, której nie znam, ale mniejsza o to)
- Arana, zastępca Torvina (malutka blondynka, ostrzyżona jak Vida na jeża)
- Seth, sanitariusz (następny Wolkanin, bardzo przystojny szczeniak o minie zbitego psa)
Reszta, to znaczy doradca Gelnrun, szef ochrony Darnok, oficer operacyjny Mona Schaff i sternik
Kostenko są w ambulatorium - dokończył kapitan.
- No właśnie - wtrąciła się Arana - I nie pozwalają nam opiekować się nimi, to granda.
Seth położył jej rękę na ramieniu.
- Uspokój się, wszystko idzie zgodnie z procedurami.- powiedział.
- Mam takie procedury...- Arana najwyraźniej miała ochotę kontynuować wypowiedź, ale Kesa
zamknęła jej usta swoją wielką, choć całkiem kształtną dłonią.
- Ten jeden raz nic nie mów, nie klnij, i nie żartuj sobie, dobrze? - warknęła.
Dziewczyna zamilkła, ale widziałem, że raczej nie na długo.
Kapitan Kirk przygryzł lekko wargi.
- Musicie coś wiedzieć - powiedział - To, co się wam przytrafiło, jest zjawiskiem niedostatecznie
jeszcze zbadanym. W efekcie tego zjawiska zostaliście rzuceni wiele lat wstecz, prawdopodobnie
ponad sto lat. Ten statek, na którym teraz się znajdujecie, to Enterprise A. Ja jestem kapitan James T.
Kirk, to mój zastępca, Mr Spock, a to podporucznik Andy Kr... nieważne, jego nazwisko nie da się
wymówić, oraz chorąży Lulamae Gordon, czujnik wyprawy.
Młodzi kadeci wytrzeszczyli na nas oczy, ale nim któreś z nich odzyskało zdolność mowy, do kwatery
wszedł dr McCoy.
- Wasi towarzysze są już w lepszym stanie - powiedział z przyjaznym uśmiechem - Wyjasniłes im
sprawę, Jim? To dobrze. Ja jestem Leonard McCoy, lekarz naczelny. Miło mi was poznać.
Kadeci nie zdobyli się na żadne "nam też", co trudno mieć im za złe. Nie co dzień człowiek dowiaduje
się, że rzuciło go ponad sto lat wstecz i że nawet jego dziadków nie ma jeszcze na świecie. Teraz,
prawdę mówiąc, nie są to już kosmiczni kadeci, tylko grupka śmiertelnie przerażonych,
nieszczęśliwych dzieciaków.

Wpis nr 244

Zaloga młodziaków jakoś powoli przystosowuje się do życia na Enterprise. Niektóre z naszych
urządzeń mocno ich śmieszą, ale na mocy zawartej z kapitanem umowy nie wolno im opowiadać o
tym, co technika oferuje w przyszłości. Wogóle przyszłość to temat tabu - z wyjątkiem bardzo
osobistych przeżyć.
Tak wogóle, to ta banda smarkaczy jest wcale miła. Jedynie doradca Gelnrun, która właściwie nie
należy do paczki, bo ma koło czterdziestki, nie budzi mojej sympatii. Nie chodzi tylko o jej
powierzchowność, wymykająca się wszelkiemu opisowi - ni to kot, ni to człowiek, ni to Klingon, ni to
diabli wiedzą co - jest po prostu jakaś dziwna. Inni są do przyjęcia, choć nie jest to załoga szczególnie
zgrana. Kesa półKlingonka i półBetazoidka - to rasa telepatów, tyle wiem) i Mona (Wolkanka w
bodajże jednej czwartej) wciąż się kłócą, ale mimo to są zaprzyjaźnione. Za nimi łazi Jurgen (też
jedna czwarta Wolkanina, ale cały łobuz), nie mogą się od niego opędzić. Darnok i Xon bez przerwy
drą ze sobą koty, wogóle Xon jest najbardziej nielubianą osobą w tej załodze. Jedynie Mona...
Gelnrun oskarża go o to, że jest psychopatą - bo ja wiem? Za to na pewno jest to osobistość raczej
skomplikowana, a oczy ma tak zimne, że nasz Spock jest przy nim niczym słoneczko.
Drugi Wolkanin, Seth, jest raczej spokojny i nikomu nie wadzi. On i Arana trzymają się razem,
wszędzie chodzą razem, trudno zobaczyć jedno bez drugiego, a przy tym jakby izolowali się od
reszty. Czyżby byli parą? Czy Seth durzy się w tej małej? Dziwny jak na Wolkanina.
- Mam jedną czwartą ziemskiej krwi - wyjaśnił, gdy go zahaczyłem - I programowo odrzucam
filozofię Suraka. Chcę czuć, chcę śmiać się i płakać, kochać i nienawidzieć. Muszę się tego nauczyć,
bo odebrano mi te możliwości, tak jak każdemu Wolkaninowi.
Ha, można i tak. Ciekawe, co na to Mr Spock?
- Zajmij się lepiej swoją robotą, Andy.- poradził mi chłodno.
Można było spodziewać się po nim takiej odzywki.
Przecieku na Von Braunie nie dało się niestety opanować. Prawdę mówiąc, w dwie godziny po
ewakułacji załogi na statku doszło do niekontrolowanej reakcji i dosłownie poszedł w drebiezgi. Mieli
szczęście, że się im napatoczyliśmy!

Wpis nr 245

Xon i Darnok wzięli się dziś za łby przy śniadaniu. Gelnrun, wielka kocica, która jest zdaje się
psychologiem pokładowym, zrobiła im sesję terapeutyczną - w rezultacie po jej odejściu chłopcy
pożarli się jeszcze gorzej. Przyszedł Spock i o nic nie pytając wsadził ich do paki, żeby ochłonęli.
Skąd ja to znam?
Słyszałem potem, jak nasz Pierwszy obsztorcowuje Xona z góry na dół. Chodziło mu, zdaje się, o
zachowanie niegodne Wolkanina, ale dokładnie nie wiem, bo mówili rdzennym wolkańskim, którego
nie opanowałem nawet na "trzy na szynach". Jest cholernie trudny, a w dodatku większości słów
nawet nie da się wymówić przy użyciu ludzkiego aparatu mowy. Coś niecoś jednak zrozumiałem.
- Wstydziłbyś się, tak ciągle wszystkich podsłuchiwać.- zburczała mnie dla porządku Vida, gdy
podzieliłem się z nią swymi spostrzeżeniami.
- Wstydziłbym się, ale tak jest znacznie ciekawiej. Vida, co ty myślisz o tych szczeniakach?
Wzruszyła ramionami.
- Są raczej w porządku. Jeśli ktoś mnie wśród nich niepokoi, to ten ich doktor. Nie lubię go. Nie lubi
go też Mysz, a to znamienne, bo ona rzadko kogo nie lubi.
- Może doktor Torvin po prostu nie da się lubić? Choć oni we własnym kółku to chyba najbardziej nie
znoszą Xona, nie Torvina.
- Zależy kto. Arana i Seth na przykład są po jego stronie. Darnok, Jurgen i Gelnrun przeciwnie,
chętnie posłaliby go do kolonii karnej. Mona raczej go lubi. Kesa i Martinez unikają go, jak mogą.
Torvin najchętniej zrobiłby mu autopsję. A Spruance dostaje świra, pilnując tej klatki pełnej
wiewiórek. Ależ mu się dostała załoga.
- Racja - przyznałem - W kit ją i na szybę.Ale z czasem dorosną, wyrobią się. Nie zapominaj, co ich
spotkało, i to w trakcie pierwszego lotu szkoleniowego. Nie sądzę, żeby byli przygotowani na taką
ewentualność.
Na pewno nie byli. Pobyt na Enterprise jest dla nich bardzo dziwnym przeżyciem, może nawet
dziwniejszym, niż początkowo dla mnie. Nasza technologia wydaje się im przyciężka, toporna i mało
wydajna, a my niepotrzebnie archaiczni. Zakaz mówienia o urządzeniach i wydarzeniach z
przyszłości, czyli ich teraźniejszości, na pewno bardzo im doskwiera, ale trzymają się dzielnie.
Musimy nauczyć ich współpracy między sobą. Jeśli staną się prawdziwą załogą, a nie zbiorowiskiem
kilku grup wzajemnej adoracji, będzie to znaczyło, że rokują nadzieje.

Wpis nr 246

Czy ktoś kiedyś zbadał wpływ, jaki ma niewielka grupka obcych na złożoną społeczność? Pewnie tak,
ale że nie interesowałem się dotąd tym tematem. W każdym razie grupka kadetów na pokładzie
naszego poczciwego Enterprise budzi większe emocje, niż przed laty wzbudziło pojawienie się w
Akademii Gwiezdnej Floty pierwszego Wolkanina - Spocka oczywiście, który sam był wtedy
nieopierzonym pisklakiem. To zabawne, ale gdy myślę o nim z tego okresu, to nie widzę młodziaka,
takiego jak Xon czy Seth, ale tego Spocka, którego znam. Jakoś w głowie mi się nie mieści, że drań
mógł kiedyś wyglądać inaczej.
- Ale wyglądał - upewnił mnie McCoy - Był bardzo miłym, choć trochę sztywnym dzieciakiem.
Nawet się czasem uśmiechał.
W to naprawdę trudno uwierzyć, kiedy się teraz na niego patrzy.
Kapitan zorganizował wykłady dla kadetów - naturalnie nie wykłady merytoryczne, tylko z taktyki,
etyki i teorii współpracy w grupie. W innych sprawach, to raczej oni mogliby uczyć nas. Nadal
jednak nie wiemy, co z nimi zrobić. Odstawić na Ziemię nie możemy, bo nie ma gwarancji, że któreś
nie zacznie mówić, a to groziłoby zmianą linii przyszłości. Wozić ich ze sobą w nieskończoność, to
tez nie jest rozwiązanie.
- Oni mają rodziny w przyszłości - powiedziała Mysza podczas narady w konferencyjnej - Powinni do
nich wrócić.
- Taka jest prawda, Jim - przyświadczył Bones.
- Tylko że my nie mamy możliwości technicznych, by ich odesłać.- odezwał się Scotty - O ile
wysłanie kogoś w przeszłośc jest teoretycznie możliwe, o tyle przyszłość pozostaje poza naszym
zasięgiem.
- Czyli że zostaje nam obrać kurs na Planetę Czasu - rzekł kapitan po namyśle - Jedynie Strażnik
Wieczności może rozwiązać tę sprawę. Żeby tylko zechciał nam pomóc. Jeszcze chyba nikt nie
korzystał z Wrót Czasu w takiej dziwnej sprawie.
Zbaraniałem. Co za Strażnik i Wrota Czasu? Na wszelki wypadek nie pytałem, zwłaszcza, że byłem
tam jako ochrona, czyli cieć do pilnowania drzwi, by nikt niepowołany nie wszedł, i nie miałem
prawa głosu.
Po naradzie poszedłem do biblioteki, i poprosiłem Renauda o wyszukanie mi adekwatnych informacji.
Znerwicowany Francuz raz dwa wyszukał mi, co chciałem i był zadowolony, że może się mnie
pozbyć ze swego królestwa. Wróciwszy do swej kabiny wziąłem się do czytania, ale utknąłem już w
połowie pierwszego artykułu. Zupełnie nic z tego nie rozumiem. Poszedłem do pana Spocka, żeby mi
to wyjasnił, ale on, jak to on, burknął tylko, że gdyby miał do dyspozycji cały czas istnienia naszej
galaktyki, to może zdołałby doprowadzić do tego, żebym zaczął cokolwiek pojmować. Obraziłem sie
i poszedłem ze swym problemem do Sye.
- Och, Andy, to zupełnie proste - powiedziała nasza programistka - Jakas wysoce rozwinięta
cywilizacja zostawiła nam po sobie spadek w postaci Strażnika Wieczności. To jakiś genialny mózg,
który zawiaduje nie mniej genialną aparaturą z podłączonymi do niej wszystkimi możliwymi liniami
czasu. Miliardy bilionów możliwości. Nie słyszałam co prawda, żeby mieszał się do przyszłości,
wszyscy historycy badają tam przeszłość, ale niewykluczone, że zechce pomóc i w tej sprawie.
Trochę mi to rozjaśniło zagadnienie, ale nadal trudno mi było uwierzyć w istnienie czegoś takiego.
Jest w tym jakaś fikcja!

Wpis nr 247

Ależ heca. Arana dorwała się do projektora holograficznego i zasymulowała nam inwazję pająków.
Wszyscy się nabrali. Sye narobiła takiego wrzasku, że słyszało ją kilka pokładów, a nawet i sam
kapitan wyskoczył z mostka jak z procy.
Xon i Spruance siarczyście zwymyślali swoją podwładną, ale nie sądzę, by się tym przejęła. Ta
dziewczyna za dobry żart sprzedałaby całą rodzinę i dołożyła gratis sąsiadów. Nie mogę powiedzieć,
żebym tego nie rozumiał - sam lubię pożartować - ale taki operus jak ona to jeszcze nie jestem.
Spock okropnie się wściekł, kiedy zobaczył te pająki. Tak bardzo, że az sam zorientował się, że coś z
nim nie tak i zamknął się w kwaterze, by się wyszaleć w spokoju. Coś z nim znowu nie tak, psiakrew,
i chyba nawet wiem, co. No to walę z kopyta do Bonesa.
- Jeden rok, drugi, trzeci.. siódmy, na dobrą sprawę ósmy - liczyliśmy obaj na palcach - I tak długo
wytrzymał. - doszliśmy wreszcie do wniosku - Ale bomba wreszcie musiała pęknąć. Pon farr.
Cholercia. Apiać to wolkańskie paskudztwo.
- Doktorze, ja nie chcę się mieszać do fizjologii ras obcych - powiedziałem otwarcie - Sądzę jednak,
że Wolkanie byliby dużo zdrowsi, gdyby normalnie umawiali się na randki i załatwiali te sprawy na
tylnym siedzeniu samochodu.
Dokror parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał.
- Pewnie ma pan rację - odparł - Nie sądzę jednak, by dali się przekonać. Pójdę zbadać Spocka, a
potem pomyślę, co zrobić z tym fantem.
Poszedł, ale gdy Pierwszy zapowiedział, że o wiele pan doktor natychmiast nie opuści jego kwatery,
to będzie zbierał zęby po całej galaktyce... no to badania właściwie nie były juz potrzebne. I nie było
się już z czego śmiać, bo wiedzieliśmy, że Spockowi zostało maksymalnie osiem dni życia. Ma
wszystkie objawy. Nie je i nie śpi, za to wścieka się przez cały czas.
Połowę cennego czasu Bones zużył na to, by nakłonić Spocka do poddania się szczegółowym
badaniom. W tym trakcie nasz Pierwszy sprał na marmoladę dwóch członków ochrony, zdemolował
doszczętnie swoją kwaterę i obraził śmiertelnie każdego, kto wszedł mu w drogę, nawet przypadkiem.
Dopiero piątego dnia oklapł, stracił werwę, samoocena spadła mu do zera i dopiero wtedy pozwolił
się zbadać.
- Jim, wyniki są fatalne - powiedział doktor, gdy dorwał kapitana na osobności i zawlókł go do
konferencyjnej - On umiera, i wie o tym.
- Możesz coś z tym zrobić? - spytał kapitan.
- Cały czas szukam lekarstwa. Jim... wiem, ze to szaleństwo i nie wolno nam tego robić, ale mamy tu
na pokładzie dwóch Wolkanów z przyszłości. Moze za sto lat lekarstwo na plak tow będzie juz znane?
Kapitan zastanowił się, potem spojrzał na mnie i powiedział:
- Andy, sprowadź tu Xona i Setha.
No pewnie. Gdy w grę wchodzi życie przyjaciela, furda wszelkie zasady. Ja sam tak uważam.
Wpis nr 248

Młodzi Wolkanie wysłuchali kapitana z wyraźnym niesmakiem i urazą.


- Nie istnieje lekarstwo na plak tow, to znaczy, poza tradycyjnym - rzekł wreszcie Xon i zacisnął usta,
jakby miał zamiar okazać, że nic ponad tę wypowiedź nie wyciągniemy z niego nawet torturami.
Seth, dużo łagodniejszy, najpierw dobrze się namyślił, a potem rzekł:
- Istnieją programy wirtualnego spełnienia... ale wątpię, by można było jeden z nich zaprogramować
przy pomocy któregoś z waszych urządzeń. Zresztą, mogę spytać Lil, ona tu podsłuchuje pod
drzwiami.
- Rozedrę tę Ziemniarę... - warknął Xon przez zęby, ale kapitan spiorunował go wzrokiem tak, że
ucichł.
Otworzyłem znienacka drzwi i rzeczywiście, Arana wpadła do sali jak bomba.
- Corpus delicti. - stwierdziłem, łapiąc ją, by nie upadła.
- Lil, czy można zaprogramować tutejszy holoprojektor na wirtualne... pieszczoty? - spytał Seth.
- Wykluczone - odparła dziewczyna stanowczo, nawet nie usiłując się usprawiedliwiać - Nawet
najlepsze z nich będzie za mało wydajne. Mogłabym pokombinować, ale to potrwałoby minimum
tydzień, nawet zakładając, że znalazłabym odpowiedniej jakości części.
- Taka pani cwana? - zdziwił się Bones.
- Intelektronika to mój dział, doktorze. - wyjaśniła ze słodkim uśmiechem.
Xon uznał wyraźnie naradę za zakończoną, bo wstał i wyszedł, rzucając po drodze Aranie spojrzenie,
od którego muchy padają w powietrzu. Zauważyła to, ale nie zrobiło to na niej wrażenia.
- Niech pan weźmie na przeczyszczenie i odpuści tę zbolałą minę, komandorze! - krzyknęła za nim
wesoło.
- Słyszałem! - krzyknął Xon z korytarza.
- Ja też nie głucha! - odpaliła natychmiast. Nie ma za grosz instynktu samozachowawczego.
- Przestań go wreszcie drażnić - poprosił ją Seth i spojrzał na Bonesa - Doktorze, uratuje pan Spocka?
McCoy wzruszył ramionami.
- Postaram się - odpowiedział - Obiecuję, że się nie poddam. Ale nie mam wiele nadziei.
Seth skinął głową. W jego szarych oczach czaił sie smutek i rezygnacja, której nie rozumieliśmy, a
krępowaliśmy się pytać. Dopiero, gdy wychodził, Bones zatrzymał go w progu.
- Naprawdę zrobię, co w mojej mocy. - rzekł.
- Wiem - odparł Seth cicho - Dręczy mnie ta sprawa, bo jeśli Spock umrze... to ja również przestanę
istnieć.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu. Nie, proszę o nic nie pytać. I tak powiedziałem już za dużo.
A to ci dopiero rebus! Oto, do czego prowadzi zabawa liniami czasu. Choć niech nas wszystkich szlag
trafi, jeśli nas to bawi! Niech nasze wrogi mają taka rozrywkę.

Wpis nr 249

To było o piątej nad ranem. Nie mogłem spać, włóczyłem się więc po pokładzie jak ta dusza
potępiona, aż wpadłem na Bonesa. Szedł z hyposprayem w garści w kierunku kwatery pierwszego
oficera i wyglądał jak śmierć na chorągwi. Nie spał już od dwóch nocy, usiłując zsyntetyzować jakieś
lekarstwo dla Spocka, i wyglądało na to, że udało mu się coś zdziałać.
- Pomoże? - spytałem, zrównując się z nim.
- Nie wiem - odparł ponuro - To ostatnia nadzieja.
Byliśmy juz niedaleko, gdy drzwi kwatery Spocka znienacka rozsunęły się i wyszła stamtąd mała
Arana, niedbale poprawiając narzutkę. Na nasz widok nie speszyła się ani trochę, tylko podeszła i
poklepała Bonesa po ręce, w której trzymał hypospray.
- To już nie będzie potrzebne. Mr Spock jest równie zdrowy jak wy obaj.- powiedziała wesoło.
- Chcesz powiedzieć, że... Doktorze, mówił pan, że Spock nie zgodziłby się na takie rozwiązanie... -
zwróciłem się do Bonesa, który wyglądał teraz, jakby strzelił w niego piorun.
- A czy ja się go pytałam? - Arana uśmiechnęła się z politowaniem - Nauczcie się, panowie, że w tych
sprawach to kobieta ma ostatnie słowo. I na tak, i na nie.
Zbaranieliśmy obaj na amen, a mała gadzina terkotała dalej:
- Więc, by córce trochę szczęścia dać
Kazał Demolinus mędrców zwać.
Nazjeżdżali się różni oszuści.
Jeden radził jej podróż do Włoch
Tamten pracę, ów klasztorny loch
inny zasię polecał krew puścić.
A był słyszał zaś konsylium to
zawadiaka znany, giermek Piotr
i jak krzyknie: "Kto umie, niech uczy!"
I, łysnąwszy zębami jak klingą
z wylęknioną jako sarna Ingą
w alkierzyku się zamknął na kluczyk.
Po godzinie przekręcił się klucz
Wyszła Inga, blask aż bije z ócz.
Padł w objęcia giermka Demolinus.
Zasromani mędrcy poszli precz
A to przecież taka prosta rzecz
i tak stara jak bożek Gambrinus."
Znaliście to? Staroniemiecka ballada, bardzo adekwatna do tej sytuacji. Jeszcze nie rozumiecie? Gdy
mężczyzna potrzebuje kobiety, to czy jego krew jest zielona, czy czerwona, lekarstwo pozostaje
jedno.
- Ach, ty bezwstydnico - zawołał z wyrzutem Jurgen, która pojawił się właśnie na korytarzu w całej
swej mieszanej rasowo okazałości - W jakim świetle ty stawiasz nas wszystkich?
Arana zaśmiała się w odpowiedzi i otuliła się mocniej narzutką.
- Mój drogi taktyczny, a cóż to za uogólnianie? - powiedziała - Jeśli kogoś kompromituję, to najwyżej
siebie, co nie obchodzi nikogo poza mną. A wogóle nie rozumiem, o co ten gwałt? Myślałby kto, że
pierwszy raz od stworzenia świata dziewczyna wlazła facetowi do łóżka. Wielka mi, wielka,
wielgachna megaafera.
Odeszła w głąb korytarza tanecznym krokiem, równie pozbawiona cienia wstydu, co jakiejkolwiek
powagi. Zdobyliśmy się na odwagę i zajrzeliśmy do kwatery Spocka. Spał jak całe stado susłów i
nawet się nie ruszył, gdy McCoy przesuwał nad nim skaner.
- Zdrowy - rzekl wreszcie, opuszczając rękę - Miała rację ta mała puszczalska. Coś podobnego, żadna
z dziewczyn, które znam, nie miałaby na to dość zimnej krwi, zwłaszcza po tym, jak Spock pobił tych
dwóch z ochrony.
- Ratowała nie tylko Spocka, ale i Setha - przypomniałem mu - Nie wiem, o którego bardziej jej
chodziło. Ale fakt, ma dziewczyna odwagę. Na pewno wie przecież, że w okresie pon farr Wolkanie
łatwo dostają napadów szału, i nie panują wtedy nad sobą. Nie obroniłaby się przed Spockiem.
Skręciłby jej kark równie łatwo co perliczce. Sporo ryzykowała.
- Arana lubi ryzyko. Przeszła we wczesnej młodości tyle, że nie boi się już niczego. A że przy tym, co
tu ukrywać, pożądała Spocka, odkąd wizytował kiedyś Akademię... - Jurgen wzruszył ramionami i
skrzywił się z niesmakiem - Ludzkie kobiety... tylko jedno im w głowie.

Wpis nr 250

Nie wiem jak, ale cały statek dowiedział się o udanej kuracji pierwszego oficera i od plotek aż huczy
na wszystkich pokładach. Kapitan Spruance nie wie, jak się do tego ustosunkować - w zasadzie nie
może wtrącać się do prywatnego życia swych podwładnych, tak stanowi regulamin, ale w warunkach
kosmicznych nie bardzo wiadomo, gdzie się kończy życie prywatne, a zaczyna służbowe. Xon, jego
zastępca bądź co bądź, nie chce się wypowiadać, ale odnoszę wrażenie, że raczej mu ulżyło - on
również nie życzył Spockowi śmierci. Ich załoga podzieliła się na dwie frakcje. Jedna uważa, że ich
koleżanka zachowała się wysoce nieprzyzwoicie, druga twierdzi, że właśnie bardzo dobrze zrobiła.
Nasza załoga generalnie jest jej wdzięczna za interwencję, choć komentarze do tego bywają różnego
kalibru. Najmniej przejmuje się tym wszystkim sama Arana i jej nieodłączny towarzysz, Seth. Nie
dałbym głowy za to, czy nie konsultowała z nim całej sprawy - no, jeśli tak, to ich związek jest bardzo
dziwny, bardziej, niż mi się wydawało.
No a sam do bólu zainteresowany, to znaczy Spock? Chyba nic. Jak się wyspał po tym całym balu, to
przede wszystkim wrąbał solidne śniadanie, a potem poleciał na mostek i przejął z powrotem swoje
obowiązki. O ile zdołałem zaobserwować, to on i jego bezwstydna wybawicielka ani się nie unikają,
ani też nie szukają swego towarzystwa. Może nawet nie to, by byli zdania, że... och, nic się nie stało...
ale najwyraźniej oboje uważają ten offtopic za zamknięty. Pewnie tak jest lepiej.
- Tak naprawdę, to wszyscy powinniśmy podziękować tej małej. - stwierdził Bones poważnie, gdy
zgadało się o tym na mostku (pierwszy oficer był akurat nieobecny).
- Ja to już zrobiłam - powiedziała Uhura - A ona mi na to: 'No coś ty, to frajda była!'.
W jej głosie wychwyciłem lekką nutkę zazdrości. Żałuje pewnie czarnulka, ze to nie ona wpadła na
ten genialny pomysł. Mógłbym się założyć, ze nie ona jedna żałuje, bo przecież na niejedną uszy
Spocka działają jak afrodyzjak.
- Ja też z nią rozmawiałem - przyznał się w zamyśleniu Bones - Ale było dziwnie. Z tego, co mi
odćwierkała, zrozumiałem tylko tyle, że i mnie chciała w ten sposób pomóc. Mnie, nie tylko
Spockowi. Dodała jeszcze, że gdyby tak mogła, jak nie może, wyjaśnić mi pewne sprawy, to by
dopiero było wesoło.
- Mogę to sobie wyobrazić - mruknął kapitan - I tak jest już wesoło i śmiesznie. Tych młodych jest
tylko czternaścioro, nie licząc Gelnrun, a sprawiają wrażenie, jakby cały statek był ich pełny.
Wszędzie można się na nich natknąć. Mam nadzieję, że Strażnik Wieczności coś nam doradzi w ich
sprawie, inaczej to się może źle skończyć.

Wpis nr 251

Trzymamy kurs na Planetę Czasu. Bardzo jestem jej ciekaw, ale na razie mamy inne zmartwienia.
Gonią nas trzy romulańskie krążowniki. Do tej pory zmykaliśmy przed nimi, ale zdaje się, że kapitan
ma tego dosyć. Chce zawrócić i podjąć walkę, nim nasze nieporozumienie zagrozi jakiejś pokojowo
nastawionej planetce.
- Kadeci, wy póki co macie zakaz opuszczania kwater. - zadecydował pierszy oficer i kategorycznie
zagonił całe towarzystwo do wydzielonego dla nich sektora
- Niczego się nie nauczymy, jeśli będziecie nas izolować od wszystkiego, co ciekawe.- buntowała się
młodzież, ale Spock, jak to Spock, był nieubłagany.
Nie zdążył jeszcze na dobrze uporać się z kadetami, gdy dostaliśmy z flanki tak, az nami rzuciło.
Jeden z romulańskich okrętów zaszedł nas z boku i przyładował z całego serca, podczas gdy pozostałe
absorbowały uwagę załogi. Nim zdążylismy odpowiedzieć, dostaliśmy drugi raz, i to tak, że biedny
Enterprise przekoziołkował przez dobry kawałek próżni i wpadł na małą asteroidę. Paradoksalnie to
nas ocaliło - asteroida rozleciała się na kawałki, a Romulanie, przekonani, ze nas sprzątnęli na dobre,
zawrócili i polecieli sobie dalej. Obraz takiej rozlatującej się asteroidy wywołuje efekt zagłuszenia
czujników, dokładnie taki sam, jak w przypadku wybuchającej po trafieniu jednostki kosmicznej.
Tak więc Romulanie poszorowali sobie dalej, nadęci dumą ze zgładzenia słynnego Enterprise, ale
nasza sytuacja i tak była nieciekawa. Nie trzeba być fachowcem, by się domyślić, że jesli statek klasy
Constitution dostanie tak, ze ciśnie nim jak piłką o najbliższą skałę, to w środku musi być rodzaj
małej Apokalipsy. No i to własnie teraz mamy. Już nie mówię, że w urządzeniu wnętrza mamy groch z
kapustą, bo to zrozumiałe, ale paskudnie dostało się całej załodze. Ja sam jestem zablokowany w
składziku obok maszynowni i czekam na zmiłowanie niebios. Sam się stąd nie wydostanę.

Wpis nr 252

Scotty z ekipą wyciągnęli mnie ze składzika, skoro tylko się tam dokopali. Na statku panuje
nieprawdopodobny chaos. Nic nie działa, miejscami wybuchają pożary od zwarć, ambulatorium, dział
naukowy, replikatory, dział przetwarzania danych i pokład relaksacyjny są w proszku. Na razie nie ma
doniesień o ofiarach śmiertelnych, ale też nie wszystko jeszcze wiadomo.. Kapitan, z głową
obwiązaną zakrwawioną szmatą, dokonuje nadludzkich wysiłków, by opanować powstały burdel.
Pomaga mu oczywiście Spock, Uhura i Czekow. McCoy, Christie Chapel i Sulu kierują akcją
ratunkową w drugim końcu statku. Trzeci punkt obsługuje Scotty, Hansen, Ferguson i i Marvin. Vida,
Mysz i Sye zagarnęły dowództwo w czwartym miejscu i wzięły mnie do pomocy. Niełatwo cokolwiek
zrobić w warunkach, gdy właściwie nie mamy światła, za to wszędzie gruzy. Ekipa systemu
podtrzymywania życia na gwałt remontuje swoje aparaty, bo ostatecznie, jeśli stracimy tlen, ciśnienie
i ciążenie, to będzie po nas. Wogóle to cud, że ten system jakoś jeszcze działa - no ale ostatecznie
zaplanowano go tak, żeby wszystko wytrzymał. Ma nawet włóasne zasilanie awaryjne. Inna rzecz, że
to zasilanie, które włącza się samoczynnie w takich podbramkowych sytuacjach, to zwykły reaktor
jądrowy, sam w sobie raczej niebezpieczny. Lepiej, żeby nie pracował zbyt długo, bo gdy wzrośnie
radiacja, wszyscy będziemy mieć kłopoty.
Sporządziliśmy sobie prowizoryczne oświetlenie z powiązanych razem latarek na baterie.i pracujemy
jak mrówki. Jesteśmy daleko od wszystkich baz remontowych, musimy więc poradzić sobie sami. W
pierwszej kolejnosci musimy uruchomić system grzewczy i aparaturę oczyszczającą powietrze. Nie
mówimy o tym, ale wszyscy myślimy o jednym - że jeśli nie uda się naprawić replikatorów, to i tak
czeka nas śmierć z głodu i pragnienia, niezaleznie od tego, co zrobimy.
Płonie pokład drugi. Nasi młodociani goście są uwięzieni gdzies w środku, z nimi kilkunastu
"naszych". Nie możemy dostać sie do nich - robimy, co tylko możliwe, ale wszystkie drogi ewakułacji
są albo zawalone, albo odcięte przez ogień. Dobrze, ze mamy na pokładzie superwydajne gaśnice, i że
jest ich dużo.

Wpis nr 253

Kapitan Spruance opanował jakoś sytuację na drugim pokładzie, i przejął dowodzenie nad "naszą"
częścią ludzi. Pod jego kierunkiem odcięta załoga przebiła sobie przejście przez strop - w miejscach,
gdzie były szyby wentylacyjne. Sprawdził się jako przywódca i organizator, ale teraz nikt nie ma do
tego głowy. Z przejścia buchają kłęby czarnego dymu. W środku nadal jest kilku kadetów, ci, którzy
byli w dalej położonej kwaterze. Dym jest teraz tak gęsty, że musimy poprzestać na nawoływaniu -
nikt nie może tam wejść. Maski przeciwgazowe były, ale się zmyły. Po prostu nie można się do nich
dostać.
Przed chwilą dołączyła do nas Arana - jest całkiem czarna od sadzy i przeraźliwie kaszle. Nałykała się
dymu, ale udało się jej wyciągnąć Shrasa. Jest poparzony - mała twierdzi, że gdy pojawiły się
płomienie, osłonił ją i przyjął na siebie ich podmuch.
- Andorianie to odważne chłopy. - zakonkludowała i rozejrzała się za opatrunkami.
- Nic już nie mamy - powiedział jej Bones - Jesteśmy niemal bezradni. Doktorze Torvin, kapitanie
Spruance, ilu brakuje?
Spruance rozejrzał się po obecnych.
- Darnok i Gelnrun są w dalszej sekcji - uprzedziła jego słowa Arana - Drzwi są zablokowane. Ma
ktoś chociaż wodę, zrobię mu okład!
Xon wyrwał jednemu z ochroniarzy jeszcze nieużywaną gaśnicę, drugiemu toporek i, nim ktoś zdążył
go powstrzymać, wspiął się do przejścia, znikając w kłębach dymu. Za nim ruszył Seth, upewniwszy
się pierw, że jego przyjaciółce nic nie grozi. Wolkanie są odporniejsi niż ludzie na brak tlenu i dym,
taki jak ten... ale to i tak było z ich strony szaleństwo.
Kierująca akcją strażacką Vida wykrzykiwała polecenia, gaśnice pracowały pełną parą, dym zasnuwał
już dosłownie wszystko, piekąc nas w oczy i podrażniając drogi oddechowe. W pewnym momencie,
gdy myśleliśmy już, że bitwa jest przegrana, nagle zajarzyło się awaryjne światło i zaczęły działać
wentylatory. Grupa inżynieryjna, pracująca pod dowództwem Scotta, zdołała jakoś uruchomić
rezerwowy system mocy. Razem z wentylatorami zaczęły działać inne aparaty, a głównie prądnice,
więc zrobiło się nam raźniej. Wkrótce potem Xon i Seth, na których położyliśmy już krzyżyk,
wyciągnęłi z zadymionego pokładu Darnoka i kotowatą Gelnrun. Oboje są nieprzytomni od
zaczadzenia, ale doktor Torvin twierdzi, że nic im nie będzie. Xon rozwalił sobie rękę, przerąbując się
do nich, ale nie wyszedł z fasonu i jeszcze obsztorcował Setha za nieobyczajne okazywanie emocji. Ci
Wolkanie!

Wpis nr 254

Sytuacja na pokładzie opanowana. Pożary ugaszone, technicy naprawili też część replikatorów. Mamy
już wodę i można zareplikowac leki, co ma duże znaczenie, bo rannych i poparzonych jest do diabła i
trochę. Jakimś cudem nikt nie zginął, co jest doprawdy niepojęte, ale statek przedstawia żałosny
widok.
Obraliśmy kurs na najbliższą zamieszkałą planetę. Potrzebujemy pomocy przy naprawach i
wypoczynku po tych przeżyciach. To planeta dość dobrze rozwinięta, należąca do Federacji od
pięćdziesięciu lat, możemy więc liczyć na to, że podadzą nam pomocną dłoń (albo mackę, bo
zapomniałem spytać, czy oni tam sa człekokształtni).
Gwiezdni kadeci z Von Brauna spisali się podczas tego kryzysu na medal. Kapitan i Jurgen
zapanowali nad paniką uwięzionych przez płomienie ludzi, Mona i Kesa znalazły narzędzia, Abrams
zlokalizował szyby wentylacyjne, nawet niezrównoważony podobno Xon odłożył na bok uprzedzenia
i polazł w ogień ratować kolegów, którzy go nie cierpią... Zachowywali się jak profesjonaliści, a nie
jak ta skłócona wewnętrznie smarkateria, którą poznaliśmy. Zaimponowali nam, bez wątpienia. Jeśli
uda się nam dostarczyć ich w jednym kawałku do ich czasów, będą mieli z nich pociechę.
Żyjemy teraz nie tyle w statku kosmicznym, co w jednym wielkim śmietniku, okopconym,
śmierdzącym i niewygodnym jak diabli. Musimy to wytrzymac jeszcze jakiś czas, nie ma rady.
Wpis nr 255

Planeta Rohan jest ładna i zadbana. Jej mieszkańcy to głównie emigranci z Ziemi - rdenni mieszkańcy
stanowią mniejszość. Nie różnią się zbytnio od ludzi, tyle, że mają niebieskawą skórę. Kiedy
Ziemianie tu przybyli, Rohanie byli na granicy wymarcia wskutek jakiejś zarazy. Emigranci uratowali
ich przed zagładą, a potem zasymilowali się z nimi. Nie ma tarć, żyją w pokoju i duchu wzajemnej
współpracy, aż miło popatrzeć. Mam nadzieję, że nie jest to jakaś ściema.
Zostawiliśmy Enterprise w doku. Ekipa remontowa złapała się za głowe, gdy zobaczyła wnętrze, ale
zabrali się do roboty bez wydziwiania. Remont potrwa conajmniej osiemnaście dni, a Gwiezdna Flota
nieźle za niego beknie. Ale to już nie moja rzecz.
W związku z remontem przegnali nas wszystkich na ląd. Ekipa zapowiedziała, że nie chce nas
widzieć przez conajmniej dwa tygodnie w pobliżu doku, bo ich denerwujemy. Kierownictwo doku
skierowało nas do kapitanatu, a kapitanat znalazł nam kwatery, nie bez problemów - ponad czterysta
osób, to jest pewien kłopot. Na razie wolno nam wychodzić jedynie do portu, takie tu są przepisy. Od
dwóch dni mieszkam w jednym pokoju z kapitanem, Spockiem, doktorem i Scottem. Dokucza nam
przede wszystkim przeraźliwa nuda. Ze Spockiem jeszcze najmniej problemów - zazwyczaj medytuje
w swoim kącie, a medytacja nie jest hałaśliwa, więc niech sobie medytuje na zdrowie. Natomiast
McCoy i Kirk są ciągle podenerwowani i kłócą się bez powodu, a Scotty dzień w dzień wraca z portu
w dupę pijany. Nie może biedak przeboleć, że ktoś obcy grzebie w tych jego ukochanych silnikach, a
on nie może patrzeć mu na ręce.
Jeśli idzie o mnie, to jestem oklapnięty i nic mi się nie chce. Leżałbym tak, no i tyle.

Wpis nr 256

- Zniknęli Xon, Seth, Kesa, Strass i Gelnrun.- powiedział Spruance do Kirka. Nareszcie coś się dzieje.
Brzmi to okropnie, ale taka jest prawda - kapitan wręcz się ucieszył, że coś przerwało monotonię dni
oczekiwania na koniec remontu lub pozwolenie dla nas na włóczenie się, gdzie chcemy. Na razie nie
widać ani jednego, ani drugiego. To dziwne, ale wszyscy tak przywykliśmy, że co chwila możemy
wylecieć w powietrze, albo zostać niewolnikami w jakiejś zakazanej kolonii, że bezpieczny
wypoczynek "na tyłach" już po paru dniach wyłazi nam bokiem. Brzmi to idiotycznie, ale tak właśnie
jest.
- Nie mogli tak po prostu zniknąć - Scotty wzruszył ramionami - Może mówili, dokąd idą, jakie mają
zamiary?
- Kiedy oni na pewno nie poszli nigdzie razem! - zawołała Mona - Seth nie wybrałby się na
zwiedzanie bez Arany, a Xon prędzej by diabła wziął za towarzysza niz Gelnrun. Przecież oni się nie
cierpią. No a jeszcze Kesa, która pasuje do tego zestawu jak pięść do nosa. To jakaś zabagniona
sprawa.
Dołączył do nas Jurgen, meldując zdyszanym głosem, ze nie trafił na żaden ślad.. On i Mona mają w
sobie po jednej czwartej wolkańskiej krwi, ale jak się ktoś dobrze nie przygląda, to nie zauważy. Coś
zaczęło mi świtać.
- Trzeba zawiadomić Spocka - powiedziałem - Coś mi to pachnie nieładnie. Zniknęłi ci, którzy się
wyróżniali oznakami przynależności rasowej. Wolkanie, Andorianin i tak dalej. Wy dwoje, chowajcie
uszy pod włosami, póki sprawa się nie wyjaśni. Na oko trudno poznać, że jesteście mieszańcami, ale
te uszy mogą was zdradzić. Nigdzie nie chodźcie samotnie i wogóle trzymajcie się naszych.
Zawróciłem do naszej kwatery.
- Mr Spock! - zawołałem do siedzącego na łóżku "po turecku" Wolkanina.
- Taaak... - zamruczał półprzytomnie.
- Zaginęło pięcioro kadetów. Sprawa może mieć podtekst rasowy.
- Szkoda ich, dobre dzieciaki... - odpowiedział mi sennie i jakoś dziwnie rozwlekle.
Zdębiałem, i dopiero po dobrej chwili zorientowałem się, że jest w głębokim transie. Ciągle jeszcze
nadrabia biedak straty po swej krótkiej, ale owocnej znajomości z szefową działu psychiatrii w kolonii
naukowej, więc nie było w tym nic dziwnego. Kłopot w tym, że gdy wlezie w ten swój trans, mało co
do niego dociera. Rozejrzałem się i zobaczyłem na stoliku dzbanek z wodą. Niewiele myśląc wziąłem
go i wylałem całą zawartość na głowę Spocka. Podziałało. Zerwał się momentalnie i tak lunął mnie w
pysk, że od razu straciłem wiarygodność kredytową.
Gdy doszedłem do siebie, mała Arana zmieniała mi właśnie okład na czole. Moja zbolała mina
najwyraźniej ją bawiła, podobnie jak moja przygoda.
- Jeszcze pan nie wie, że Wolkanina nie wolno budzić z transu? - spytała, zauważywszy, że
oprzytomniałem - Co panu przyszło do głowy?
- Chciałem z nim pogadać o tych waszych zaginionych.- odparłem z mimowolnym jęknięciem.
Miałem wrażenie, że zaraz pęknie mi łeb.
Spoważniała.
- Poszli ich szukać - powiedziała - Chciałam iść z nimi, ale kazali mi zająć się panem i nie pyskować
tyle. Pani Vayadarez skompletowała drugą grupę i penetruje inny kierunek. To samo pan Scott.
Usiadłem, przytrzymując jedną ręką okład.
- Nie znajdą ich - powiedziałem - A ja chyba wiem, kogo spytać.
- Ale ja nie mam prawa spuścić pana z oka.
- No to chodź ze mną, mała pielęgniarko. Za bardzo nie urosłaś, ale jestes rezolutna, może się
przydasz.
- Do czego? - zabrzmiał nade mną chłodny głos doktora Torvina.
- Zobaczymy - odparłem wstając - Idę po fazer i po Bonesa, zaraz wracam.
Gdy wróciłem w towarzystwie McCoya, usłyszałem przede wszystkim głos Torvina, który tłumaczył
coś swej podwładnej, przystanąłem więc, by posłuchać.
- Jestes nieodpowiedzialna - tłumaczył - Nie wiesz, czym grozi takie zbliżanie się do tych ludzi?
- Gdybym byla nieodpowiedzialna, powiedziałabym mu już dawno - odparła Arana, bynajmniej
niespeszona - Nie ma pan pojęcia, jeffe, jak mnie korci, by to zrobić. Chciałabym go uściskać i
ucałować, a muszę udawać obojętną.
- Niech ci starczy, że wyściskałaś Spocka, i to dość dokładnie. Jesteś narwana, to wszyscy wiemy, ale
czy ty wogóle nie masz wstydu?
- Druga dyrektywa Kościoła Estetystów mówi, że wstydzenie się uczuć i spraw pozytywnych to
grzech śmiertelny.
- Więc dałaś im wyraz, tak? Już samo to było niebezpieczne, a gdybyś się jeszcze wygadała przed...
Wszystkie twe dotychczasowe błazeństwa mogłyby się schować. Lepiej milcz, bo skończy się tak, że
namieszamy w przeszłości i nie będziemy mieli przyszłości.
- Samo nasze przybycie namieszało i tego już nie zmienimy. A na razie pójdę z tym podporucznikiem
szukać naszych. Nie lubię siedzieć na tyłku, gdy coś się dzieje. - powiedziała dziewczyna stanowczo i
wyszła na zewnątrz.

Wpis nr 257

Ponieważ większość załogi juz szukała zaginionych, nie było potrzeby, zebyśmy my - ja, Arana,
McCoy i doktor Torvin, który w końcu do nas dołączył - również myszkowali po okolicy. Poszliśmy
tam, gdzie inni powinni zgłosic się w pierwszej kolejności - znaczy do kapitanatu.
- Myślałem, że do tego nie dojdzie... - rzekł comodor Ginnes, wysłuchawszy mojej historii. Wyglądał
na przygnębionego i zawstydzonego.
- Szkoda, ze wasi ludzie nie skonsultowali ze mną swoich zamiarów - dodał po chwili - Może
mógłbym pomóc. Widzi pan, podporuczniku, od jakichś dziesięciu lat na Rohanie istnieje partia
Rohan Clean. w tym roku, podczas wyborów do senatu, zyskała większość. To partia faszystowska.
Uznaje jedynie ludzi i Rohańczyków za istoty obdarzone pełnią praw. To dlatego wolałem, żebyście
nie opuszczali portu. Tych kilku Obcych między wami...
- Mówi pan o kadetach i naszym Pierwszym?
- Właśnie. Parta RC uważa, że przedstawiciele takich ras jak Wolkanie czy Klingoni mogą być
najwyżej niewolnikami i że nalezy o to walczyć, żeby ich sobie podporządkować. Powiem wprost:
wasi przyjaciele zostali uprowadzeni, ale nie przez wywrotowców, a przez przedstawicieli legalnej
władzy. Trudno będzie doprowadzić do ich uwolnienia, ponieważ nie możecie liczyć na pomoc
miejscowej policji. Ja jestem po waszej stronie, ale poza obrębem portu nic nie mogę zdziałać.
Masz! Wiedziałem, że coś jest nie w porządku na tej utopijnej gałce! Mr Spock by pewnie powiedział,
że przeczucia są ekstemalnie nielogiczne, ale co z tego, jeśli się sprawdzają?
- Dokąd mogli ich zabrać? - spytał doktor Torvin.
Comodor zwlekał przez chwilę z odpowiedzią.
- Prawdopodobnie do siedziby senatu - rzekł wreszcie - Tam nikt postronny nie ma wstępu, więc
pewnie tam ich... zreorientują.
- Znaczy?
- Znaczy dokonają na nich operacji neurochirurgicznych, zapewniających brak woli oporu i całkowite
posłuszeństwo wobec Rasy Panów. Wasz Pierwszy też jest zagrożony. I pan też, doktorze. Jest pan
Trillem.
Zwariuję. Czy choć raz nie mogłoby się obyć bez takich pokręconych warunków? Ile razy trafimy na
jakąś miłą planetę, to zaraz okazuje się, ze wcale nie jest taka znów miła, a my ledwo uchodzimy z
życiem.
- Jeśli użyjemy siły, będą mogli w majestacie prawa stracić nas wszystkich.- odezwał się McCoy -
Sprawa jest śliska. To społeczeństwo wybrało sobie ekipę rządową, a my nie mamy prawa
interweniować w suwerenne decyzje społeczeństwa danej planety. Musimy działać ostrożnie i z
głową.
Odszedł na bok i połączył się przez komunikator z kapitanem. Chwilę rozmawiali, potem doktor
wrócił do nas z miną raczej nietęgą.
- Kapitan kazał nam iść do senatu - rzekł - On tez się tam skieruje, ale liczy się czas. Jesli nawet nie
zdążyli jeszcze skrzywdzić tych młodziaków, to mogą to zrobić w każdej chwili.
- Weźcie mój ślizgacz. Ma wmontowany lokalizator, więc będziecie pod senatem w maksymalnie
krótkim czasie. - Ginnes najwyraźniej rzeczywiście chciał nam pomóc, choć ryzykował nie tylko
stanowiskiem, ale i wolnością.
- Dziękuję, commodorze - powiedziałem - Spróbujemy załatwić sprawę pokojowo.
Sam nie wierzyłem w to, co mówię. Co jednak miałem powiedzieć?

Wpis nr 258

Przede wszystkim zneutralizowaliśmy wartę pod senatem. Tu jednak wyłoniła się następna trudność -
wejście było zamknięte na głucho. Obszedłszy cały budynek znaleźliśmy wreszcie uchylone okienko,
dość wysoko i w dodatku bardzo małe. Jedynie Arana mogłaby się tamtędy przecisnąć.
- Podsadzę cię, ale czy dasz sobie radę? Jak cię schwytają, jesteś martwa.- przestrzegł ją Torvin dla
porządku.
- Nie opowiadaj pan dowcipów w środku akcji, bo dostanę zajadów. - parsknęła Arana lekceważąco i
wspięła się na jego ramiona. Stamtąd mogła dosięgnąć okienka. Było naprawdę wąskie - nawet ona
przecisnęła się z trudem, a jest przecież tak mała i chuda.
Czekaliśmy pod wejściem, niepewni, czy jej się uda, ale udało się. Po jakichś dziesięciu minutach
otworzyła szyfrowy zamek (skąd ona, u wszystkich międzyplanetarnych bogów, umie takie rzeczy?) i
wpuściła nas do wnętrza. A to wnętrze - fiuu, co za wystrój. Ściany skrzące się od klejnotów,
kunsztowne mozaiki, witraże, rzeźby, no istny wernisaż, nie tam żaden senat. W takim otoczeniu ani
Niesiołowski, ani Lepper nie odważyliby się pewnie gęby otworzyć.
Doktor McCoy włączył trykorder i zaczął skanować pilnie. Wkoło było pusto, ani żywej duszy i już
myśleliśmy, że szanowny commodor wpuścił nas w kanal, gdy trykorder wychwycił oznaki życia
gdzieś pod bogatą podłogą.
- Może to tutejsze szczury? - poddałem.
- Musiałyby być duże. To gdzieś w piwnicy chyba... Jak tam zejść? - wymruczał Bones, wpatrując się
w trykorder. Przeszperaliśmy z Torvinem wszystkie kąty i wreszcie znaleźliśmy zakamuflowane
zejście do piwnic. Zbiegliśmy po stromych i krętych jak diabli schodach (to juz windy nie można było
zainstalować, panowie senatorowie?), aż w głębokie podziemia.
- Bingo! Laboratorium.- zawołałem, zeskoczywszy z ostatnich stopni.
Rzeczywiście, urządzenia o niebo lepsze niż nasze laboratoria na Enterprise, wszędzie czyściutko, w
powietrzu lekki pobrzęk prądu. A w jakichś wielkich inkubatorach - nasi zaginieni, nieruchomi i
bladzi jak woskowe kukły.
- Już? - przelękła się Arana.
- Nie, fale mózgowe w normie - odpowiedział jej doktor Torvin, przesuwając skanerem nad
uśpionymi - Są pod wpływem jakiegoś anastetyku. Nie wiem, jakiego.
- Pełna premedykacja.- dodał McCoy, rozglądając się dokoła. Wskazał ruchem głowy na tacę,
przykrytą sterylną gazą. Pod cienką tkaniną wyraźnie rysowały się kształty jakichś narzędzi
chirurgicznych.
- Cóz, jesteście trochę za wcześnie - zabrzmiał nagle czyjś głos i z sąsiedniego pomieszczenia wyszło
kilku Rohanian w białych kombinezonach.
- Za wcześnie na co? - spytałem poniekąd spokojnie, bo już nie miałem siły się wściekać - Co wy
chcecie zrobić? Odwaliło wam?
Jeden z Rohanian podszedł do nas z wyrozumiałym uśmiechem. Kątem oka dostrzegłem skierowane
w naszą stronę miniaturowe lufy systemów obronnych i zakląłem w duchu. Mieli nas jak na widelcu.
- Widzicie, sprawa jest bardzo prosta - rzekł Rohanianin - Myśle, że ktoś już zdążył zamącić wam w
głowach opowiadaniem o tym, ze uważamy sie rzekomo za rasę panów. Tak nie jest, jesteśmy jednak
zdania, ze Federacja Planet to nasze dzieło i nasz związek. Zaś Gwiezdna Flota to nasze ramię zbrojne
i jeśli wśród naszych żołnierzy znajdują się przedstawiciele obcych ras, muszą zostać trwale
zreorientowani. W przeciwnym razie będą stanowić ciągłe zagrożenie.
Na schodach rozległ się tupot i do laboratorium wpadł kapitan w towarzystwie Scotta i Spocka. Na
widok tego, co tam było, zamurowało wszystkich trzech.
- No własnie - ciągnął nasz gospodarz - Choćby Mr Spock. Kapitanie, czy nie lepiej byloby, żeby
mógł pan być w każdej sytuacji pewny jego lojalności?
- Ja jestem pewny.- rzekł kategorycznie kapitan Kirk.
- A mnie się nie wydaje. Mr Spock jest Wolkaninem. Jeśli stwierdzi, że logiczne będzie odsunięcie
pana od steru w sytuacji podbramkowej, zrobi to. Nie lepiej byłoby uniknąć tak kłopotliwej sytuacji?
To bardzo łatwe. Zrobimy pana zastępcy drobny zabieg, i nie tracąc nic ze swych możliwości
intelektualnych straci on wszelką możliwość buntu przeciw pana władzy. Będzie pana czcił i słuchał
bez względu na okoliczności.
Zmierzył Spocka wzrokiem, od którego ciarki szły po krzyżu, a Spock odwzajemnił mu się stoickim
spojrzeniem bez cienia emocji. Jest strasznie zblazowany, ale, prawdę mówiąc, on ma już za sobą tyle
sfiksowanych przygód, tyle razy go porywano, więżono, bito, przesłuchiwano na najrozmaitsze
sposoby i straszono różnymi okropieństwami, że gwiżdże sobie na takich doktorków.
- Nic z tego. Po moim trupie ruszycie któreś z nich, łącznie z moim pierwszym oficerem. - warknął
kapitan ostro.
- Poczekajcie - zabrzmiał nagle władczy, kobiecy głos - Porozmawiamy sobie z panem kapitanem.

Wpis nr 259

Winda jednak była. Wielki, szklany walec zjechał z góry, a w nim zobaczyliśmy wyniosłą postać
pięknej, młodej kobiety w nieprawdopodobnie kunsztownych szatach. Na jej widok Rohanianie
przyklękli, a my zgłupieliśmy.
- Jestem Ozma, prezydent Rohanu - przedstawiła się dama i obrzuciła Jamesa Kirka spojrzeniem,
którego wymowa była aż nadto zrozumiała dla każdego, kto nie dureń - Miałam własnie wysłać
gońca, by zaprosił sławnego kapitana Kirka na obiad do mojej rezydencji, ale widzę, że nie będę
musiała tego robić. Kapitanie, zechce pan udac się ze mną. Porozmawiamy na temat tego, co pan tu
widział, a jeśli chodzi o was, moi drodzy, wstrzymajcie się od wszelkich działań aż do kolejnych
dyrektyw.
- Tak jest, pani.- powiedział z szacunkiem nasz rozmówca.
Ha, a to ci dopiero. Że kapitan podoba się babkom, to wiadomo. Zazwyczaj notowałem tylko
romantyczne powikłania Spocka, bo gdybym chciał wyliczać kolejne romanse kapitana, zabrakłoby
mi czasu na cokolwiek innego. Permanentnie zakochany, wplątuje się w miłosne awanturki wszędzie,
gdziekolwiek zawijamy. Tyle tylko, że ma to mniejsze reperkusje, niz to, co się wyprawia z naszym
Pierwszym, bo on ma pecha w tych sprawach i zawsze trafi na jakąś wariatkę.
Tak czy siak, Kirk łaskawie dał się porwać, a my zostaliśmy w laboratorium pilnować uśpionych
kadetów, bo oczywiście nie ufaliśmy Rohanianom ani na grosz. Oni sami zdawali się być mocno
zakłopotani interwencją pani prezydent - zdaje się, że ich demokracja przeżywa, powiedziałbym,
pewien kryzys. Niby mają senat, a prezydentówka trzyma ich za pysk. Dobrze chociaż, że nasz
przystojny kapitan spodobał się jej (a której on się nie podoba? i korzysta z tego, że tak powiem, do
syta), może to nam pomoże. Skoro nie możemy walczyć, ani tym bardziej dopuścić do przerobienia
kadetów w jakieś cholerne cyborgi. Nagle przypomniał mi się nasz "podrzutek" i usunięte z karków
załogi Kandal 8 implanty. Czyżby to ci tutaj byli odpowiedzialni za ten przeraźliwy bałagan?
- Ej, panie tego - zwróciłem się do Rohanianina, który z nami został - Skąd wy macie tę technologię?
sami ją odkryliście?
- Nie. To prezent od... od kogoś bardzo mądrego - odpowiedział - Więcej nie powiem.
Wystarczyło, że powiedział choć tyle. Nasz wróg, jak widać, prowadzi akcję zakrojoną na szeroką
skalę. Żeby tylko było wiadomo, kto nim jest, bo na razie natykamy się jedynie na efekty jego
działalności, a jego samego ani śladu.
Spróbowałem naciskać, ale to nic nie dało w sensie pogłębienia wiedzy, natomiast Torvin i Arana
wykorzystali to na swój sposób. We dwoje, korzystając z odwrócenia jego uwagi, zdezaktywowali
system obrony przy użyciu baterii z komunikatora - nie mam pojęcia, jak to zrobili, ale zrobili. Scotty,
który stał najbliżej Rohanianina, na dany przez nich znak przyłożył mu z całego serca przez łeb.
- Zabieramy ich. - powiedział krótko Mr Spock, odłączając zabezpieczenia "inkubatorów". No jasne,
że zabieramy! Znalezienie szklanej windy ułatwiło nam zadanie. Przenieśliśmy śpiących kadetów do
ślizgacza i sami się do niego próbowaliśmy wpakować. Zanim jeszcze przyszła moja kolej, zrobiło się
niemożliwie ciasno.
- Tak nie można - zdecydował Spock - Doktorze McCoy, pan, ja i Andy zostajemy. Panie Scott, proszę
zawieźć kadetów do portu. Niech doktor Chapel i doktor M'Benga zajmą się nimi. Pomoże im doktor
Torvin. Odwoła pan akcję poszukiwawczą i niech wszyscy wracają do kwater. My się tu jeszcze
rozejrzymy.
W to mi graj. Kroi się awanturka.

Wpis nr 260

Dopiero gdy ślizgacz znikł w oddali, spostrzegłem, że za plecami Spocka kryje się jakaś postaćka w
mundurze kadeta.
- Chorąży Arana! Co ma znaczyć ta niesubordynacja?! - zagrzmiałem.
- Przepraszam, ale nic nie wiem o żadnej niesubordynacji - odpowiedziała mi bezczelna osóbka - Nikt
mi nie wydał żadnego rozkazu. Zresztą i tak nie było już dla mnie miejsca w tej gospodzie.
Opadły mi ręce.
- Panie Spock...? - spytałem z jękiem.
- Uhm?
- Udusić?
- Uhm...
- Słodko i zaszczytnie jest polec za ojczyznę - zadeklamowała mała zaraza.
- A gdzie jest twoja ojczyzna, kadecie? - spytał McCoy z wyraźnym rozbawieniem.
- Ja nie mam ojczyzny. Jestem wolnym ptakiem.
- Jak to?
- Ano tak. Moja matka była Słowianką, ojciec amerykańskim Szkotem, zostałam adoptowana przez
małżeństwo Kubańczyków, którzy potem przyjęli obywatelstwo Urugwaju. Można być jeszcze
bardziej kundlem?
- Skończmy te jałowe dyskusje - przerwał im energicznie Spock, który najwyraźniej postanowił
przejść do porządku dziennego nad sprawą niesubordynacji bądź subordynacji Arany - Jesteśmy tu we
czwórkę i póki co musimy działać jak zespół. Chodźcie, zbadamy, co jest w tym laboratorium.
- A jak nas złapią Rohanianie, to sprawdzą, czy da się pan rozłożyć na części, potem skleić i czy
będzie pan chodził jak nowy. - przestrzegłem go.
Wzruszył ramionami całkiem po ludzku i zawrócił do budynku senatu, a my za nim.
W laboratorium przede wszystkim związaliśmy znokautowanego Rohanianina, a potem wszystko
obszukaliśmy. Jak stwierdził Spock, technologia była dokładnie ta sama, co w przypadku naszego
zdemaskowanego sabotażysty i implantów. Jednak nie dowiedzieliśmy się niczego nowego i
wyszliśmy stamtąd rozczarowani. Obcy przybysze technologie podarowali, ale się nie podpisali.
- Pozostaje mieć nadzieję, że Jim skorzysta z okazji i pociągnie jakoś Ozmę za język.- wyraził
przypuszczenie McCoy.
- O, o to możesz być pan spokojny, jak go obaj znamy, to pociągnie ją i to zapewne nie raz.-
zapewniłem go.
Postanowiliśmy wracać do portu, nim nas aresztują i wsadzą do miejscowego mamra, co może nie dla
nas, ale dla Spocka mogło się skończyć smutno. Szliśmy przez miasto, czując na sobie zaciekawione
spojrzenia rdzennych mieszkańców, za nami dreptała Arana, która dobrowolnie wzięła na siebie
funkcję ariegardy. Nie wiem, czy ktoś mógłby się jej przestraszyć, ale kto wie? Ku naszemu
zdziwieniu nikt nas nie zatrzymał, nawet na rogatkach, gdzie pokazaliśmy identyfikatory z Enterprise
i przepuszczono nas bez słowa. Do portu jednak jeszcze daleko, więc nie mówmy może "hop".

Wpis nr 261
W porcie przede wszystkim udaliśmy się do kwatery doktor Chapel, zamienionej na tymczasową izbę
chorych.
- I co? - spytał McCoy doktora M'Bengę. Ten potrząsnął smutno głową.
- W najlepszym razie, jest źle - oznajmił - Przynajmniej jeśli chodzi o trójkę z nich. Zastosowałem
sztuczne bodźce i odczyty momentalnie zaczęły wariować. Zdążyli im coś zrobić, choć nie wykryłem
jeszcze, co. Seth i Kesa są właściwie w porządku, nie zdążyli widać się za nich zabrać, jednak tamci...
No i mamy kolejny problem. Torvin i Jurgen zniknęli. Nie ma ich w porcie.
-Co takiego?!
- Wszędzie szukałam - wtrąciła się Mona, krzywiąc swe ładne usta jak do płaczu - Darnok i Kostenko
jeszcze to robią, ale mnie pani Vayadarez kazała zostac i wzięła ze sobą te Gordon.
- Ta Gordon, moja mała, to wysokiej klasy czujnik - uświadomiłem jej - Może namierzy zaginionych,
kto wie. A Ty naprawdę lepiej będzie, jak zostaniesz tutaj i pomożesz przy twoich kolegach. Razem z
Araną.
- Złośliwiec. - stwierdziła Arana z godnością, ale posłusznie zajęła się pacjentami według poleceń
M'Bengi.
Odciągnąłem Bonesa na bok.
- Są jakieś szanse, by przywrócić ich do normalnego stanu? - spytałem cicho.
- A ja wiem? - odpowiedział mi równie cicho - Nie znam technologii, za której pomocą ich zmieniono.
Jeśli uszkodzono połączenia synaptyczne i dokonano nowych, sprawa może być nieodwracalna. Będę
wiedział więcej, gdy zostaną wybudzeni ze śpiączki farmakologicznej. Lepiej jednak będzie, gdy
trochę sobie pośpią, nie wyłączając tych, którzy pozornie nie ucierpieli.
Tak więc uwolnieni kadeci jeszcze śpią, a my szukamy dwóch nowozaginionych. Ze wstępnych
ustaleń wynika, że dr Torvin i Jurgen wybrali się do tutejszej apteki po zestaw medykamentów. Poszli,
ale już nie wrócili, a co najciekawsze, ich komunikatory milczały jak zaklęte. Vida zorganizowała
poszukiwania i tym razem udało się jej namierzyć zaginionych. Obaj kadeci zostali skatowani do
nieprzytomności przez miejscową bandę, powiązaną z partią RC, i porzuceni w jednym z nieczynnych
doków.
- Nie przypuszczałem, że w jakimkolwiek cywilizowanym społeczeństwie można tak pobić kogoś za
to tylko, że należy do innej rasy. - powiedział doktor McCoy, badając Torvina skanerem.
- Natknęli się na tutejszych skinów czy co? - mruknąłem, bardziej do siebie niż do niego. Wkrótce
sprawa częściowo się wyjaśniła.
O ile Vida i Mysz zdołały ustalić, zajście miało miejsce w obecności conajmniej dwudziestu pięciu
osób, ale nikt nie chciał zeznawać przeciwko bandzie, która ich napadła. Portowa policja też nie
przykłada się zbytnio do śledztwa. Kapitan, który wrócił od pani prezydent w różowym nastroju i miał
ochotę pomarzyć sobie jeszcze trochę w łóżeczku, musiał od razu przestawić się na tryb pełnej
gotowości dowódczej. Przede wszystkim zakazał komukolwiek oddalać się dokądkolwiek w grupie
mniejszej niz dziesięcioosobowa i kazał wszystkim stale mieć broń przyboczną. Poza tym poszedł do
commodora Ginnesa i uciął sobie z nim pogawędkę, nie wiem o czym. Wróciwszy od niego
zwizytował dok remontowy i pocieszył nas, ze niedługo opuścimy to niegościnne miejsce.

Wpis nr 262

Przypadkowo (przysięgam, że tym razem naprawdę przypadkowo) podsłuchałem rozmowę Arany z


Moną, która praktycznie nie wychodziła z ambulatorium. Wydawało się, że siedzi tam przede
wszystkim ze względu na Jurgena, ale zauważyłem, że kilka razy podchodziła też do Xona i wtedy w
jej gestach pojawiała się taka czułość, jakiej Mona zwykle nikomu nie okazywała.
- Jesteś niezwykłą dziewczyną, Lil – powiedziała Mona. – Tak bardzo przejmujesz się Xonem...
Sethem, to rozumiem, on świata za tobą nie widzi, ale Xon cię nie cierpi.
- Dałam mu dość powodów - zaśmiała się Arana (ona się zawsze śmieje) - Gdybym była bardziej...
uległa, bardziej pasująca do reszty, pewnie lubiłby mnie bardziej, ale ja tam jestem zdania, ze jak się
nie spodoba brudno, to i czysto trudno. Innymi słowy, jeśli ktoś mnie nie chce zaakceptować
dokładnie taką, jaka jestem, to nie ma żadnego sensu próbować jakiegoś przystosowania. I tak bedzie
źle. Sumienie mam czyste, nie robię nic złego, a że jestem trochę odmienna, to co? Jak Xon nie lubi
odmieńców, to niech lepiej nie zagląda do lustra. A co do Setha, to nieprawda, że on swiata za mną nie
widzi. To po prostu osamotniony dzieciak, który pragnie akceptacji, chce, żeby nikt nie próbował go
zmieniać. Och, będę cię lubił, będę się z tobą przyjaźnił, ale musisz zmienić w sobie, w swoim
postępowaniu to i to. Co to za podejście? Albo się kogos akceptuje, albo nie. Wady to też składowa
osobowości. Nawet gdy jest ich tyle, co u Xona.
- Żartujesz sobie, jak zwykle.Nie obawiasz się, że Xon... o ile z tego wyjdzie... będzie chciał ci
jeszcze namieszać w życiorysie?
- Och, sam mnie wybrał do tego lotu.
- I wiesz, ile razy juz tego żałował?
- Jasne, ze wiem. Trudno. Jestem, jaka jestem, inna nie będę, z powodów, które już wymieniłam.
Zresztą byłoby to sprzeczne z moją religią. Trzecia dyrektywa Kościoła Estetystów: jeśli nie
wyrządzasz nikomu krzywdy, żyj, jak ci się podoba.
Mona załkała mimo woli i opanowała się dopiero po chwili.
- No tak - rzekła - Ale sama powiedz, mało już ci przykrości zrobił w trakcie lotu? A ty teraz chodzisz
koło niego jak sama Florence Nightingale.
- Teraz, moja mileńka, Xon nie jest ani moim pierwszym oficerem, ani moim przeciwnikiem w
sporze, tylko pacjentem. A ja zawsze zajmuję się pacjentami z pełnym oddaniem i każdemu
poświęcam tyle samo uwagi i troski.
Arana podeszła do Mony i objęła ją czule.
- Nie płacz, kochana - rzekła - Jurgen wyliże się z tego. Jest silny. Z nich dwóch to Xon jest w
gorszych tarapatach. Martwię się o ten jego wredny mózg. Shrass i Gelnrun mają się nieco lepiej,
kuracja na nich działa, natomiast ten nieszczęsny Wolkanin... Jedyna nadzieja w tak zwanej stymulacji
Rungego. Kłopot w tym, że starczy minimalne odchylenie wartości bodźców, a nastąpi przepalenie
dendrytów i Xon będzie warzywem do końca życia. Doktor M'Benga waha się, ale Spock twierdzi, że
dla Wolkanina lepsza śmierć niż świadomość, że jest mentalnym niewolnikiem, bezwzględnie
podległym temu, kto jest właśnie jego przełożonym. Pewnie ma rację.Zapadła chwila ciszy, którą
przerwał nagle podniesiony głos Arany:
- Mona, hej!, Mona! Dobrze się czujesz?! Tak bardzo zbladłaś... Tylko mi tu nie mdlej, mamy tutaj
wystarczająco dużo nieprzytomnych.
Mona otarła oczy chusteczką i po chwili uśmiechnęła się przez łzy.
- Masz szczególną słabość do Wolkanów. - zauważyła.
- A tak. Mój pierwszy chłopak był Wolkaninem. Nazywał się Tarik i mieszkał wraz z rodzicami na
Avenida del Paz. Jego starzy byli etnografami i prowadzili w Montevideo jakieś badania. Oczywiście
byli przeciwni temu, zeby ich syn stykał się z ziemskimi rówieśnikami, zabraniali mu tego, ale kto
młodziaka upilnuje? Spotykaliśmy się w dzikim sadzie, w posiadłości, która stała od lat pustkami.
Byliśmy parą zakochanych szczeniaków... To chyba moje najmilsze wspomnienie z dzieciństwa,
wiesz? Miałam trzynaście lat, może nawet jeszcze mniej, i warkocz aż po pupę. On był rok starszy. Z
nim wymieniłam pierwszy pocałunek, dziecinny i niezręczny. Może moja fascynacja wszystkim, co
wolkańskie, ma źródło własnie w tym?
- Może... A dlaczego obcięłaś włosy? Przeciez musiało ci być ładnie z tym warkoczem.
Arana wzruszyła ramionami, podeszła znowu do łóżka Xona i skontrolowała wskazania tablicy
parametrów.
- Nie zrobiłam tego dobrowolnie. I nie chcę o tym mówić. Zresztą w wojsku wygodniej mieć krótkie
włosy, przynajmniej nieprzyjaciel nie będzie miał cię za co złapać.- odpowiedziała szorstko po chwili.
Mona dotknęła swoich bujnych loków i powiedziała: Masz rację. Może też powinnam ściąć włosy...
Ale trochę mi żal...
Wycofałem się na paluszkach. Te dziewczyńskie zwierzenia wydały mi się nagle krępujące i
poczułem coś na kształt wstydu, że tak podsłuchiwałem. Choć, jak już zaznaczyłem, przysięgam, że to
było niechcący.

Wpis nr 263

Stan Torvina pogorszył się, Jurgena jest bez zmian.


- Obrażenia wewnętrzne - powiedział doktor McCoy - Ci chuligani bili naprawdę mocno, być może
chcieli ich nawet zabić. Dlaczego nazizm, zduszony na Ziemi, tak łatwo odradza się w koloniach?
- Bo człowiek jest tylko czlowiekiem, doktorze.- odpowiedział mu kapitan Kirk. Jemu też się to nie
podobało. Troje kadetów w stanie śpiączki po nieznanym zabiegu, dwóch ciężko pobitych, to nie jest
dobra sytuacja.
Seth i Kesa zostali już wybudzeni. Oboje czują się bardzo niekomfortowo, ale ich mózgi nie
ucierpiały. Gelnrun, ten wielki dziwaczny kot i Shrass dochodzą powoli do siebie pod silnymi polami
stymulującymi, ale stan Xona jest nadal bardzo ciężki.
- To ta cholerna wolkańska fizjologia - powiedział Bones, gdy spytałem go, czemu - Jego mózg
odrzuca to, co go spotkało, a to go niszczy. Musimy zdecydować się na system Rungego, inaczej go
stracimy.
- I tak możemy go stracić. Jeśli pomyli się pan o jakąś setną część milivolta...
- Miliampera. Tak, wiem. Ale wiem również, że Xon podjąłby to ryzyko.
- Czemu go więc nie spytać?
- Bo wtedy musiałbym go wybudzić i nie odważylbym się, po takim obciążeniu uśpić go ponownie. A
stymulacja Rungego jest ekstremalnie bolesna.
Przez chwilę milczał.
- Spock dokonuje obliczeń - dodał po chwili - Najmniejsze ryzyko, że się pomyli... To żywy
komputer. No i zależy mu pewnie na wyleczeniu rodaka.
- Nie bardziej niż na wyleczeniu każdego członka załogi, któremu wyrządzonoby taką rzecz -
zabrzmiał od progu chłodny głos - Proszę mnie nie obrażać. Nie kieruję się emocjami, tylko zdrowym
rozsądkiem.
- Od kiedy to? - spytałem złośliwie - Mam wyliczyć, ile razy...
Zamilkłem, bo Pierwszy rzucił mi spojrzenie zapowiadające nie lada burzę. Potem podszedł do Xona i
wpatrzył się w jego bladą, niewypowiedzianie obojętną twarz.
- Myślę, doktorze, że możemy zaczynać. - rzekł po chwili.
Chapel i McCoy zaczęli montować wokół głowy Xona jakieś urządzenie, składające się z wielu płyt,
najeżonych półprzewodnikami i ukladami scalonymi. Gdy skończyli, podłączyli do nich tablicę
kontrolną, na której Mr Spock wprowadził obliczone przez siebie współrzędne.
- Włączyć? - spytał go Bones z, jak mi się zdawało, lękiem.
- Włączyć - odparł stanowczo - Żaden Wolkanin nie będzie niewolnikiem z pociętym na kawałki
mózgiem, przynajmniej dopóki ja mam coś do powiedzenia..
McCoy przesunął dźwignię na panelu i zaimprowizowane ambulatorium wypełnił słabiutki pobrzęk.
- Długo to potrwa?
- Dwa, trzy dni. Potem nastąpi albo odkorowanie, albo całkowite wyzdrowienie.
-Doktorze! - krzyknęła nagle Arana.
Tablica kotrolna nad głową Jurgena zaczęła wydawać modulowany dźwięk, a wskaźniki jęły zjeżdżać
w dół.
- Stymulanty, prędko! - krzyknął McCoy - Christie, odczyt!
- Niewydolność wielonarządowa - zameldowała Christie Chapel - To kryzys. Adrenalina, szybko!
- Stój - zatrzymał ją Bones - Za późno.
- Jak to? - szepnęła Mona i jej oczy napełniły się łzami.
Kesa objęła ją współczująco.
- Przykro mi. Doktor McCoy robił, co mógł. Tak się po prostu zdarza.- powiedziała ze smutkiem i
krzyknęła ze złością - Powinniśmy zorganizować ekspedycję odwetową! Zabili jednego z nas!
- Mowy nie ma, kadecie Kesa - rzekł stanowczo kapitan - Nikt tu nie będzie szukał odwetu, póki ja
dowodzę. Zechce pani pójść i zawiadomić kapitana Spruance'a o tym, co się stało.
Podszedł do łóżka, na którym leżał Torvin. Rozumiałem, co czuł - te dzieciaki były pod jego opieką, a
on zawiódł. Przykra świadomość, zwłaszcza dla kogoś takiego jak James T. Kirk. W dodatku łatwo
mógł stracić drugiego kadeta - wskaźniki nad łóżkiem Torvina pulsowały niebezpiecznie nisko.
- Wszystko wskazywało na to, że przeżyje... - mruknął zgnębiony Bones, nakrywając zwłoki Jurgena
prześcieradłem.
- Zdarzyło się coś nieprawdopodobnego. Ten chłopak umarł, jeszcze zanim urodzili się jego
dziadkowie.- powiedziała Christie, przygotowując zastrzyk uspokajający dla szlochającej
rozpaczliwie Mony.
- Strażnik Wieczności nie zechce nam już pomóc - odezwał się Mr Spock - Przyszłość została
bezpowrotnie zmieniona. Zbyt wiele parametrów uległo zmianie. Nie nasza w tym wina, ale to fakt.
Moglibyśmy spróbować coś naprawić, gdyby okoliczności były inne, teraz jednak...
Pokręcił głową. Jak zwykle nie okazywał po sobie zbyt wiele, znam go jednak na tyle, by wiedzieć, że
był bardzo zmartwiony. Sprawy skomplikowały się beznadziejnie i wygląda na to, że teraz sam diabeł
już ich nie rozwikła.

Wpis nr 264

Doktor Torvin nadal jest pogrążony. Gelnrun i Shrass zaczynają się odrobinę poprawiać. Seth spędza
przy nich cały czas, na zmianę z Araną, która jaka jest, taka jest, ale pielęgniarka (choć nie jest to jej
właściwa specjalizacja) z niej bez zarzutu.
Mr Spock próbował porozmawiać z Sethem "jak Wolkanin z Wolkaninem", ale było dziwnie. Przede
wszystkim Seth sprawia wrażenie, jakby bał się naszego Pierwszego - właściwie może nawet nie tyle
się bał, co czuł się zmuszonym do trzymania go na dystans. Obserwując ich zauważyłem też coś
osobliwego - to Xon przypomina fizycznie Spocka, taki sam typ aparycji... ale Seth to młodziutka,
nieco przystojniejsza wersja Sareka. Jakby kto skórę zdarł. Zaczynam coś niecoś rozumieć i kręci mi
się od tego w głowie.
Doktor McCoy sterczy przy łóżku Xona, a gdy musi oddalić się choć na moment, wzywa M'Bengę.
Urządzenie, które stymuluje mózg kadeta, wymaga stałego nadzoru kogoś kompetentnego, co i tak
może nie zapobiec tragedii. Gdybyśmy znali technologię, za pomocą której dokonano okaleczenia,
pewnie byłoby łatwiej, a tak trzeba było zaryzykować.
- Xon się wyliże - powiedziała Kesa stanowczo, gdy ją spytałem, co myśli - Mógłby trwale ucierpieć,
gdyby miał lepszy charakter. Ale on jest zbyt niegodziwy. Na pewno wyzdrowieje.
- Klingońska wersja przysłowia, że złego diabli nie wezmą?
- My nie mamy demonów w swej mitologii, podporuczniku. To ziemski wynalazek. Prawda jednak, że
jeśli coś złego spotyka, to naogól tych lepszych z nas, nie tych gorszych. Niechbym ja dostała w ręce
tych, co pobili Torvina i Jurgena...
Mimo że domieszka betazoidzkiej krwi łagodzi nieco charakter Kesy, to w złości wyłazi z niej
Klingonka nad Klingonki. Wolałbym nie wejść jej w drogę, gdy jest wściekła, bo dobrze wiem, że u
klingońskich kobitek to nie ma zmiłuj. Można skończyć z poderżniętym gardłem, nim zdąży się "be"
lub "me" powiedzieć. Jakby ona zorganizowała bojówkę i poprowadziła ekspedycję karną na tych
chuliganów, to obawiam się, że połowę portu trzebaby stawiać na nowo.

Wpis nr 265

Gelnrun obudziła się, powiedziała "Miau" i znowu zasnęła. Bones cieszy sie nieprzytomnie, bo, jak
powiada, ona jest już uratowana. Shrass również dochodzi do siebie, choć nieco wolniej. Co z Xonem,
dalej nie wiemy. Skomplikowana aparatura stymulująca pracuje dzień i noc, ale, jak twierdzi dr
M'Benga, to jeszcze potrwa. Tymczasem z doku remontowego nadeszła wiadomość, że jutro mamy
się stawić celem podpisania protokołu odbioru. Nareszcie! Mam serdecznie dość tej planety
popaprańców.
Poszedłem do Vidy i Myszy, bo muszę wreszcie pogadać z kimś normalnym. Miałem jednak pecha,
bo trafiłem akurat na piżamową imprezkę - one dwie, Uhura, Sye i kilka innych załogantek -
właściwie trudno nazwać to pechem, bo wyglądały w zwiewnych kombinacjach niczym bóstwa - ale
sprały mnie poduszkami i wyrzuciły za drzwi. Solidarność jajników, psiamać.
Czułem się obrzydliwie. Z tego wszystkiego dołączyłem do Scotta, Marvina i kilku innych inzynierów
i poszedłem wraz z nimi coś wypić. Nie znam sytuacji, w której parę drinków nie rozluźniłoby
człowieka i nie skłoniło do jasniejszego spojrzenia na życie. No, parę drinków, a nie paręnaście...
Jednym słowem, znowu zalałem pałę, ale na usprawiedliwienie powiem, że pozostali wcale nie byli
gorsi. Mr Spock, który wraz z drużyną ochrony odszukał nas w portowej spelunie, nie dał się
namówić na "jeden dziecinny", za to odstawił nas z powrotem do kwater, cały czas zrzędząc po
drodze.O, to to on potrafi! Niejeden wolałby profilaktycznie wszyć sobie esperal, byle nie słuchać
gderania pana Spocka i jego morałów. Bardzo go lubię, ale na codzień ten facet jest doprawdy nie do
wytrzymania. Bez przerwy wnosi pretensje do garbatego, że ma proste dzieci.
Teraz mam kaca, jak zwykle po nadużyciu, ale mimo to czuję się lepiej niż przed tą bibką. I niech no
ktoś mi powie, ze alkohol to wróg! Być może zresztą, ale na pewno nie mój.

Wpis nr 266

Wskaźniki Torvina odrobinę poszły w górę. Doktorzy wyłączyli stymulator Rungego przy łóżku Xona
i z duszą na ramieniu sprawdzili odczyty. Wydają się obiecujące.
Prawie cała załoga sprawdza odremontowany Enterprise przed podpisaniem protokołu odbioru.
Została jedynie ekipa zaimprowizowanego ambulatorium i silny oddział ochrony, w tym ja.
Właściwie, jako mechanik, powinienem pomagać Scottowi, ale w razie jakiejś zadymy bardziej
przydam się tutaj.
Wszyscy kadeci też zostali. Kapitan Spruance siedzi przy swoim Pierwszym, Seth z Araną przy
Torvinie, a reszta, mówiąc obrazowo, się pęta. Och, zapomniałem zaznaczyć, że Andorianin odzyskał
przytomność! Rzyga jak kot, ale jest normalny. Nasz śliczny koteczek, znaczy się pani Gelnrun,
również. To znaczy, również normalna, a nie równiez rzyga.
Ciekawe, swoją drogą, co powiedzieliby nasi tajemniczy wrogowie, gdyby dowiedzieli się, że ich
metoda przemiany wolnych istot w niewolników daje się odwrócić. Powiem im to, kiedy ich wreszcie
spotkamy. No bo na razie trafiamy jedynie na strzępy ich technologii, w samej rzeczy zaawansowanej.
Cyborg, którego zostawiliśmy jednej z baz, uciekł z tamtejszego laboratorium i ślad po nim zaginął.
Szkoda. Mieliśmy nadzieję dowiedzieć się, czemu u licha sabotował Enterprise i usiłował
doprowadzić do śmierci niektórych z nas - w końcu nic mu nie zrobiliśmy. Jego twórcom chyba też
nie, choć może i tak... Ostatecznie, wciąż nie wiemy, kim są.
Stan doktora Torvina ulega dalszej poprawie. Wyjdzie z tego. Widocznie Trille mają większą
odporność niż ludzie.
- Owszem, ale też po prostu jego obrażenia były mniej poważne - powiedziała Christie Chapel -
Wyglądały gorzej, ale tylko na oko. Kadet Jurgen został pobity tak mocno, że gdyby nie jego jedna
czwarta wolkańskiej krwi, zmarłby na miejscu. Gdyby to była połowa, nie jedna czwarta, pewnie też
by przeżył.
Potrząsnęła głową ze smutkiem. Personel medyczny nie lubi tracić pacjentów, a tu w dodatku w grę
wchodził fakt, że Jurgen był jednym z gości na pokładzie.
- Lubiłaś Jurgena? - spytałem Aranę. Jakoś z nią mi się najswobodniej rozmawia z całej tej paczki.
- Nie cierpiałam - odparła - Ale bardzo mi go żal. Jeśli kogoś nie lubisz i temu komuś przytrafi się coś
naprawdę złego, mój kościół nakazuje opanowywać uczucie satysfakcji. Ćwiczymy to. W przypadku
śmierci ten trening duchowy owocuje tym, że czuje się żal nie mniejszy, niż gdyby zmarły był twoim
przyjacielem. Szczególnie, że piąta dyrektywa mówi: jeśli ktoś jest twym nieprzyjacielem, to znaczy,
ze ma miejsce w twoim życiu, a ty miejsce w jego życiu.
- Co to za religia?
- Kościół Estetystów. To taki niewojowniczy odłam religijny. Nikogo nie krzywdzimy czynem ani
słowem, nie wolno nam płakać, chyba że na osobności, za to niestrudzenie poszukujemy wesołości i
piękna.
- Always look on the bright side of life, tak?
- Mniej więcej. Przedstawiciele innych religii zarzucają nam, że jesteśmy niepoważni i nie mamy
ściśle określonych obrzędów religijnych, ale dla nas to nie zarzut, a komplement. Każdy estetysta
przynajmniej raz dziennie musi zaśpiewać wesołą piosenkę lub zażartować. Tańczymy, śpiewamy i
czcimy miłość. Nie myśl pan tylko zaraz o jakiejś rozpuście. Chodzi o samo uczucie. Jest naszym
nakazem religijnym. Według naszych zasad ktoś, kto nie kocha, jest jakby trupem. W myśl tegoż
nakazu staramy się też znaleźć w każdym, z kim się stykamy na codzień, coś, co będziemy mogli
polubić.
Osobliwa religia, ale chyba miła. Podoba mi się. Pomysł, by zmieniać świat w oazę śmiechu, nie w
dolinę płaczu, jest chyba dość nowy w całym religioznawstwie, i nie miałbym nic przeciwko temu,
żeby się rozpowszechnił.
- A co z piekłem? Wierzycie w piekło po śmierci? - spytałem.
- O, tak - odparła - Ale wierzymy w to, że po prostu każdy zły człowiek sam je sobie tworzy. To dość
skomplikowane i nie chce mi się teraz robić na ten temat wykładu, ale z grubsza tak to wygląda. Nasz
Bóg jest zbyt dobry, żeby stworzyć miejsce cierpienia. Ludzie zrobili to sami, a co ludzie zrobią, to
ludzie potem mają. Proste, nie?
Ciekawa koncepcja. Będę musiał jeszcze kiedyś pogadać z tą małą.

Wpis nr 267

Wyremontowany Enterprise lśni jak nowy. Chłopcy z doków odwalili kawał dobrej roboty, i to w
stosunkowo krótkim czasie. Nie możemy się doczekać chwili odpalenia silników, ale czekamy jeszcze
na kapitana, który zabrał ze sobą Scotta i Uhurę, i poszedł coś tam załatwiać.
Torvin i Xon leżą w odnowionym ambulatorium. Obaj są w marnym stanie, ale przeżyją, o ile tu ktoś
ich nie zabije. Ja już w nic nie wierzę. Cały czas boję się, czy Rohanianie nam tu czegoś nie podłożyli,
albo czy gdzieś nie ukrył się jakiś zamachowiec. Dziwne, że na planecie, na której koegzystują dwie
rasy, wszystkie inne uznawane są za gorsze. Muszę zgodzić się ze Spockiem, to po prostu nielogiczne.
Ale logiczne, czy nie, jest faktem. Dlatego włóczę się po statku jak Żyd po pustym sklepie i zaglądam
do każdego kąta - a oprócz mnie Vida, Mysz i kupa innych. Nie ja jeden czuję się niepewnie w tej
sytuacji. Wszędzie węszę zagrożenie, choć tak naprawdę może go nie być. Commodor Ginnes mówił,
że port jest bezpieczny... ale z drugiej strony Jurgen i Torvin zostali pobici właśnie w porcie. Nie
uspokoję się, póki nie przeskanujemy każdego zakamarka.
- Ja tym bardziej - powiedziała Vida - Jestem odpowiedzialna za bezpieczeństwo na tym gruchocie i
niech mnie diabli, jeśli dopuszczę, by jakiś łachudra wykończył tu kogoś.
Patrząc na jej zaciętą minę obawiałem się nie tyle hipotetycznego zamachowca, co raczej o
zamachowca. Vida jest śliczną dziewczyną, ale jej cios mógłby zatrzymać ciężarówkę. Gdyby złapała
tu jakiegoś Rohanianina, powiedzmy z nożem, złamałaby mu kark na dzień dobry, a dopiero potem
próbowałaby zadać parę pytań. Bezsensowna śmierć Jurgena wytrąciła ją z równowagi gorzej jeszcze
niż jego kumpli. Ma prawie równe poczucie winy co kapitan Kirk, zwłaszcza, że chuliganów nie dało
się złapać. Albo raczej nikt się do tego nie przyłożył.
- Może to my powinniśmy poprowadzić śledztwo i ukarać winnych? - powiedziałem do Spocka,
sprawdzającego na mostku komputer biblioteczny.
- Może powinienem wsadzić pana do aresztu, póki stąd nie odlecimy? - odpowiedział ostro i
zamknąłem się natychmiast. Przepowiednie Spocka mają to do siebie, że lubią się sprawdzać.
Na razie nic nie znaleźliśmy, ale nadal szukamy.

Wpis nr 268

Jesteśmy już w odległości trzech parseków od Rohanu i idziemy warp 1. Na razie nie przyspieszamy,
by nie zaszkodzić chorym. Obaj jeszcze nie odzyskali przytomności, a jeśli chodzi o resztę
uratowanych z laboratorium, to wszyscy chorują jakby pierwszy raz płynęli żaglowcem. Nie
wyłączając nawet Gelnrun, która czuje się z tego powodu strasznie poniżona. Nie wiem,
przedstawiciele jej rasy nie chorują, czy jak?
- To przez to świństwo, które im wstrzyknięto.- stwierdził doktor McCoy i dodał, ze im przejdzie.
Pewnie tak. Jednak problem zostanie, a problemem jest to, ze nadal nie wiemy, co z nimi zrobić. Po
śmierci Jurgena jest to nawet jeszcze bardziej zagmatwane. Póki co, możemy wozić ich ze sobą, ale
co dalej?
- Jednak musimy odwiedzić Planetę Czasu - zdecydował kapitan po długiej naradzie z dowództwem
Floty - Jeśli nawet Strażnik Wieczności nie zechce nam pomóc, to może choć da jakąś wskazówkę.
Inaczej znajdziemy się w kropce
- Choćbyśmy się znaleźli i w przecinku, to nic nie pomoże - warknąłem, nim zdążyłem ugryźć się w
język - Wiecie, panowie, co ja myślę? Że trzeba ich zwyczajnie odstawić do Akademii i niech tam się
martwią. W końcu za coś płacą tym ważniakom.
- A to, że mają mnóstwo wiadomości, które mogą zmienić przyszłość? To kolosalne ryzyko.
- Kiedy przyszłość już została zmieniona! Mamy wszyscy kłopoty jak cholera i nie ma co jojczeć.
Szkoda już się stała i raczej jej nie cofniemy...
Nabrałem tchu, chcąc mówić dalej, gdy do konferencyjnej wpadł doktor McCoy. Był blady niczym
sama śmierć.
- Ciało kadeta Jurgena znikło z chłodni - wysapał - Po prostu znikło!
- Tu dzieją się jakieś czary.- westchnął beznadziejnie kapitan i poszedł za doktorem do chłodni.
Rzeczywiście, była pusta, jak mój polski portfel przed pierwszym. Ponieważ nikt z nas nie znał
przypadku, by nieboszczyk sam wstał i poszedł sobie na spacerek, zatem jedynym logicznym
wnioskiem było, że ktoś mu pomógł. Ale kto u licha? W jakim celu? Zrobiło się makabrycznie jak w
kiepskim horrorze. Kapitan wezwał przez komunikator Vidę, kazał jej wybrać ludzi i przeszukać
statek od deski do deski, nie zdradzając przy tym, czego szukają. Całkiem słusznie wyrozumował, że
pełnowymiarowe zwłoki, 185 cm, nie mogły ot tak sobie zniknąć.
Szperaliśmy wszędzie i nasza bieganina narobiła w końcu takiego rozgardiaszu, ze wywabiła Spocka
z jego kwatery.
- Co tu się dzieje? - spytał rutynowo.
- Zgubiliśmy sztywniaka. - odparłem.
Spock przeniósł pytające spojrzenie na Vidę, pewnie uważając, że ode mnie jak zwykle nie dowie się
nic mądrego. Vida rozłożyła ręce.
- Mówi prawdę - rzekła - Zniknęły zwłoki Jurgena.
Kiwnął głowa ze zrozumieniem.
- Trzeba było tak od razu - rzekł - Kadet Jurgen jest tutaj.
Zaprosił nas gestem do swej kwatery. Mało brakowało, a na odmianę to my padlibyśmy trupem.
Zwłoki kadeta Jurgena siedziały na łóżku Spocka i trzymały się za głowę.

Wpis nr 269

- Wskrzesił go pan? - spytałem, gdy mogłem już wydobyć z siebie słówko. Patrzylem na Spocka
czując, jak moje oczy robią się coraz okrąglejsze.
- Co za nielogiczne pytanie. Jakże go mogłem wskrzesić, kiedy on wogóle nie był martwy? - odparł z
subtelnym politowaniem - Choć muszę przyznać, że letarg był tak głęboki, iż nawet ja dałem się
oszukać. Dopiero gdy aktywność mózgu nieco wzrosła, wyczułem, ze w chłodni dzieje się coś
niedobrego.
- Oooch... - jęknął Jurgen.
- Jak sie czujesz? Jesteś chory? - spytał Bones, przypadając do niego.
- Mam nadzieję - wybełkotał Jurgen, z trudem obracając językiem - Nie chciałbym być zdrowy i tak
się czuć.
- Wracasz do ambulatotium na kompleksowe badania, chłopcze - zarządził McCoy - Twój przypadek
jest najdziwniejszy, z jakim miałem doczynienia. Według wszelkich dostępnych mi parametrów byłeś
martwy, i masz szczęście, że nie zrobiliśmy ci sekcji.
- Część jego mózgu pozostała wolkańska i to go uratowało - wyjaśnił Spock - Autohealing. Jednak
badania będą przydatne. Nie wiemy, jakie szkody wyrządziło mu to wszystko, co przeżył.
Ależ sytuacja! Jeśli już martwi zaczynają ożywać, no to moje uszanowanie.
Na korytarzu spotkałem kocicę, tzn, pardon, Doradcę Gelnrun. Była bardzo niespokojna - z jej
pomruków wywnioskowałem, że powinna była wyczuć, iż Jurgen żyje. Zdaje się, że jej zdolności
telepatyczne okresowo wygasają, a ona tego bardzo nie lubi.
Wieść o cudownym wskrzeszeniu opłakanego już Jurgena musiała oblecieć Enterprise lotem
błyskawicy, bo McCoy nie zdążył jeszcze zapisac wyników wstępnego skanu, gdy do ambulatorium
wpadła Mona i z okrzykiem:
- Jurgen! Ty żyjesz!
rzuciła się koledze na szyję. Patrzący na to Seth pokręcił głowa z dezaprobatą i wrócił do
obserwowania tablicy kontrolnej nad głowa Xona.
Po chwili Mona, opanowawszy się, rzuciła okiem na Xona i spytała sztucznie obojetnym głosem:
- a co z nim?
- Miło, że pani pyta. Jeszcze nie odzyskał przytomności. A ja nie skończyłem badań. - odpowiedział
jej Bones - Zechce pani wyjść. Pani nam tu naprawdę przeszkadza. Andy, ciebie to też dotyczy. Od
kiedy jesteś personelem medycznym?
Wyszliśmy oboje, żeby nie drażnić doktora. Rozradowana Mona wyraźnie wstrzymywała się, by nie
zatańczyć na korytarzu, co narwana Arana zrobiłaby z całą pewnością. Ja też się ciesze. Szkoda
byłoby tego szczeniaka.

Wpis nr 270

Xon obudził się, co udokumentował tak, że przede wszystkim obraził się na czuwającą przy nim
Aranę. Powiedział:
- A pani co tu robi, chorąży Arana? Jeśli potrzebowałbym pielęgniarki, to na pewno nie wybrałbym
pani.
Miałem ochotę mu dołożyć, ale mała wogóle się tym nie przejęła.
- On właśnie taki jest - wyjaśniła mi, gdy wyszliśmy na korytarz - Tyle tylko, że mnie to nie
przeszkadza. Jemu się wydaje, że mnie jakoś rani, ale dla mnie to nawet nie prztyczek. Za dobrze go
drania znam i wiem, ze mało kogo traktuje inaczej. Lubię go mimo wszystko.
- On pani nie lubi. - zauważyłem.
- Och, przesada - roześmiała się - Nie znosi moich wad i tyle. I nie może sobie podarować, że to on
rekomendował mnie na ten lot. Zmyliły go moje osiągnięcia w Akademii i nie przypuszczał, że tak
szybko pokażę rogi. On i kapitan chcieliby, żeby wszyscy byli tacy sami, a to przecież niemożliwe,
nawet we Flocie.
- Jest pani niezdyscyplinowana?
- No troche. Ale głównie chodzi o to, że zawsze coś chlapnę, albo wytnę komuś jakiś numer, jak ten z
pająkami. Do licha, nie można brać życia tak poważnie! I tak bywa paskudne. Xon tego nie rozumie,
ale ja mu wybaczam. Lubię Wolkanów.
- A jak, zwłaszcza jednego... - wymknęło mi się.
- Ma pan na myśli Mr Spocka? Pudło. Kontakt między nami był jednorazowy i miał podłoże ściśle
medyczne. Każda mogła to załatwić i na pewno była niejedna chętna, tylko ze wasz Pierwszy
zamydlił wszystkim oczy tymi 'rytuałami', których rzekomo potrzebował... Lipa, panie
podporuczniku. Wolkanie uwielbiają dopisywać skomplikowaną filozofię do zwykłej biologii. Mr
Spock nie potrzebował żadnych tam tradycyjnych rytuałów, tylko normalnie, damskiej obsługi. Zanim
bym wam to wytłumaczyła, to on dawno byłby już kaput. Głupio, nie? No to wolałam nic nie
tłumaczyć, tylko wziąć się do roboty. On był pacjentem, a ja personelem medycznym... i co w tym
niby złego?
Aż mnie zamurowało na taką bezpośredniość.
Zza zakrętu korytarza wyszedł Seth, wyraźnie czymś zaambarasowany.
- Pozwól, Lil.- poprosił i Arana pospieszyła ku niemu, zapominając o mnie. Wróciłem do
ambulatorium.
- Doktorze, ze mną jest wszystko w porządku, nie musi mnie pan badać.- mówił Xon do Bonesa, który
w skupieniu wodził nad nim skanerem.
- Dobra, dobra - odpowiedział mu Bones - Wy, Wolkanie, macie osobliwą skłonność do
bagatelizowania tego, co dla was niewygodne. Niech pan się cieszy, że pan nie jest rośliną, a mnie
pozwoli pracować.
Urażony Xon zamilkł. Pewnie jest zdania, ze badanie go tak archaicznym sprzetem to obelga, ale nie
ma wyboru. Na łóżku obok doktor Chapel badała Jurgena, który wciąż ma zaburzenia metaboliczne i,
ogólnie mówiąc, ledwo żyje, ale żyje. Już samo to jest sporym zaskoczeniem.
Trzymamy dalej kurs na Planetę Czasu, choć nikt już nie ma nadziei, że te odwiedziny coś dadzą.
Chyba jedynie kapitan Spruance jeszcze na coś liczy. Ten młodzieniec czuje się chyba najbardziej
wyobcowany ze wszystkich naszych gości, bo nie wypada mu spoufalać się ani ze swoimi, ani z
naszymi. Niby jest kapitanem swojej załogi, ale jego słowo niewiele znaczy na pokładzie Enterprise...
Pokręcona sytuacja. Ciekawe, czy ów "Strażnik Wieczności" o którym ciągle słyszę, będzie umiał
jakoś ją naprostować. Bo Akademia Gwiezdnej Floty umywa ręce od całej sprawy.

Wpis nr 271

Dziś zdarzyło się coś nieprawdopodobnie dziwnego. Zaciął się napęd - to jeszcze nic takiego, zdarza
się - więc nami trzachnęło - jak to w takich wypadkach - i nic się nikomu nie stało, jedynie z szafki w
ambulatorium spadł naładowany hypospray. Trzeba trafu, że pętała się tam akurat Lilias Arana - i
nowoczesna szprycka trafiła akurat w nią. Dostała cały ładunek jakiegoś paskudztwa na uspokojenie.
- Nic jej nie będzie - uspokoiła nas doktor Chapel - Chociaz obawiam się, że zaraz zacznie mówić od
rzeczy.
- To jej wiele nie zmieni.- stwierdził Xon ze swego łóżka. Wciąż jest nadąsany, bo doktorzy nie
pozwalają mu jeszcze wstać.
Bones spiorunował go wzrokiem i ułożył oszołomioną dziewczynę na jednym z sąsiednich łóżek.
Chciał pójść po jakieś antidotum, ale Arana przytrzymała go za rękę.
- Nie odchodź, dziadku - poprosiła błagalnie - Zostań ze mną. Mam tylko ciebie.
Poczciwego Bonesa zatkało. Mnie też.
- Zamknij się, idiotko! - krzyknął Xon z niewolkańską złością.
- Ona majaczy.- powiedział Seth, który oczywiście też tam był. Właściwie lepiej, żeby się nie
odzywał. Ten chłopak nie umie kłamać, od razu wszystko po nim widać. Takiej ofiary losu Vulcan
chyba jeszcze nie oglądał, Enterprise też.
Dopiero teraz dostrzegłem uderzające podobieństwo - taki sam zarys szczęk, czoła i ust. Dopiero teraz
skojarzyłem ten sam uśmiech, identyczny sposób patrzenia, a nawet podobne ruchy. Mało brakowało,
a przysiadłbym wprost na podłodze. Spojrzałem na Setha, który wzruszył tylko bezradnie ramionami.
- No właśnie tego jeszcze potrzebowaliśmy.- mruknął ponuro Xon i zamknął wreszcie buźkę.
Faktycznie, nie było już nic do dodania.
- Czy ona, czyczyczy ona... - zająknął się doktor McCoy, patrząc na półprzytomną, szepczącą coś po
hiszpańsku dziewczynę.
- Teraz to się porobiło - stwierdziłem, odzyskując równowagę wewnętrzną - Niewykluczone,
doktorze, ze właśnie odnalazł pan wnuczkę. Moje gratulacje. Ładna, bystra i wesoła, czego chcieć
więcej?
- Na mój gust bywa nawet za wesoła - rzekł Xon - Proszę się nie turbować, doktorze, ona nie ma
prawa nosić pańskiego nazwiska. Do czasu naszego wypadku nie zdołała odnaleźć jedynego świadka,
który mógłby potwierdzić jej tożsamość.
- Xon, czy pan wreszcie zamilknie? - spytal McCoy z niebezpiecznym podźwiekiem w głosie -
Poczekam, aż dojdzie do siebie i wypytam ją. Jeśli to prawda...
Urwał, bo właściwie, jeśli prawda, to co? To tylko jeszcze bardziej komplikuje i tak zawikłaną
sprawę.
- Nikt nie zna prawdziwej rodziny Arany - odezwał się ponownie Xon, patrząc w sufit - Gdy chciałem
wyciągnąć od niej jakieś szczegóły, powiedziała, że pełną historię przedstawi dopiero po odnalezieniu
jakiegoś Seleka, albo stojąc przed sądem polowym, z kajdanami na rękach i oficjalnie oskarżona o
bunt. Może być pana wnuczką z tej lub innej linii czasu, a może tylko to sobie wmówiła. Nie
wiadomo. Jest sama na świecie, więc nie można by było mieć jej tego za złe. Prawdopodobieństwo
istnieje, ale...
Wzruszył ramionami, jak przedtem Seth.
Poleciałem po Vidę. Ona przynajmniej rozumie po hiszpańsku.

Wpis nr 272

Jeśli wierzyć w to, co wyłowiła Vida z bredzenia Arany, to albo ta mała jest rzeczywiście wnuczką
Bonesa, albo w każdym razie bezwzględnie w to wierzy. Można zrobić badanie DNA, ale doktor
jakoś się za to nie bierze.
- W tych czasach manipulacje genetyczne są tak powszechne, że żadne badanie nie da stuprocentowej
pewności - wyjaśnił mi dr M'Benga - Dlatego do wszczęcia dochodzenia o prawo do nazwiska
konieczny jest wiarygodny świadek.
W każdym razie po zastosowaniu antidotum Arana doszła do siebie i oświadczyła, że zupełnie nie
pamięta, żeby cokolwiek mówiła. Można i tak. Wkrótce po niej McCoy zwolnił z ambulatorium
również i Wolkanina, po to chyba, żeby mieć go z głowy.
Po południu kadeci urządzili sobie naradę w konferencyjnej. Narada trwała dwadzieścia minut, potem
przerodziła się w gorszącą awanturę. Wreszcie drzwi się rozsunęły i ze środka wypadł Xon,
wrzeszcząc na całe gardło:
- Mnie tu nikt nie będzie szantażował!
I potem, już zupełnie od rzeczy, zaczął wykrzykiwać, że mu niedobrze od ciągłego towarzystwa kupy
emocjonalnych pierwotniaków i że Wolkanie powinni trzymać się swej planety, a nie włóczyć z kąta
w kąt po galaktyce jak jakieś wypędki.
- Co jest z tym chłopakiem? - zdziwiła się Christie Chapel.
Do sprawy włączył się Spock, powiedział coś ostro po wolkańsku i zabrał Xona do swej kwatery.
Potem wrócił.
- Kazałem mu medytować - wyjaśnił Spruancowi, który miał minę człowieka, co to mu się świat wali
na głowę - To nic bardzo groźnego, ale obawiam się, że zbliża się jego pierwsze pełnoobjawowe pon
farr. Ponieważ będzie to pierwsze, stosunkowo łatwo je opanujemy, szczególnie gdy pomoże nam dr
McCoy.
- Może ożenimy go z Moną? On ma na nią smak. - zaproponowała Christie.
Kończyła, gdy na korytarzu zjawił się kapitan Kirk. Nie patrząc na nikogo, suchym głosem zażądał,
by Mr Spock raczył wytłumaczyć się, czemu wprowadził korektę kursu.
- Po to, żebyśmy ominęli Planetę Czasu. - odpowiedział mu pierwszy oficer.
- Postradał pan wolkański rozum?
- Nie, kapitanie. Rozmawiałem z doktor Vassilliy przez łącze podprzestrzenne. Twierdzi ona, że
podobny wypadek miał już miejsce i że Strażnik zabije naszych kadetów, by nie mogli naruszać
konstrukcji czasu.- wyjaśnił spokojnie Mr Spock.
- Po moim trupie! - krzyknąłem.
- No i po moim. - dołączył się kapitan, niemniej wzburzony.
- Po moim też - przytaknął im Spock (zabawnie brzmiała treść tych słów w zestawieniu z jego jak
codziennym chłodem i poprawnością, widać towarzystwo ludzi naprawdę szkodzi Wolkanom) -
Dlatego skorygowałem kurs. Jeśli pana następne pytanie będzie brzmiało "I co dalej?", to z góry
odpowiadam: "Nie mam pojęcia." Wiem tylko jedno. Nie pozwolę im zginąć.
- To zmieni naszą przyszłość bezpowrotnie.
- I tak nie wiemy, jaka miałaby być. Jest tyle możliwości, że na wyrażenie samej ich liczby brak
pojęć. Nieważne, kto tu jest czyim synem lub czyją wnuczką, ważne, że to są żywe, rozumne istoty, i
musimy je chronić.
- O kurcze. jak już przez pana Spocka zaczynają przemawiać emocje, to ja rezygnuję z całej zabawy.-
powiedziałem.
Spojrzał na mnie, jak to tylko on potrafi.
- Usiłuje mnie pan wyprowadzić z równowagi? - spytał ozięble.
- Skąd, próbuję pana tylko obrazic.
- Dość - uciął kapitan - Rozejdźmy się do zajęć. Chwilowo i tak nic nie wymyślimy.
Co do tego, miał rację. Podejrzewam mocno, że nie tylko chwilowo, ale wogóle.

Wpis nr 273

Nie było sensu ukrywać przed naszymi gośćmi tego, co się stało. Kapitan zebrał ich wszystkich w
konferencyjnej, kazał podać brandy na znieczulenie i jak mógł najdelikatniej wyjaśnił im, że nigdy nie
wrócą do domu, ani żywi, ani nawet w plastikowych pokrowcach. Dziwne, ale najgwałtowniej
zareagował najspokojniejszy z nich, Seth. Gdyby nie był Wolkaninem, to myślę, że zalałby się łzami.
- To jak ja skończę studia?! - zawołał z przestrachem - Miałem zostać chirurgiem, specjalizować się w
ksenomedycynie!
- Nic z tego, chłopcze. Musi wystarczyć ci do szczęścia to, co już umiesz. Żadna uczelnia cię nie
przyjmie, zresztą żadnego z was - powiedział kapitan Kirk - Być może wymyślimy, co z wami zrobić,
ale o karierze w tym kształcie, o jakim marzyliście, możecie zapomnieć. Przykro mi.
Xon uścisnął współczująco ramię kolegi - pierwszy raz widziałem u niego taki odruch. Może i on
złagodnieje?
- Wszyscy mamy ten sam problem.- rzekł pocieszająco.
- Nieprawda! Większość z was ma już jakąś specjalizację, a ja dopiero zaliczyłem trzeci rok
medycyny. Jestem jeszcze nikim.
- Jeśli się rozmażesz, to dam ci w ucho - odezwała się Arana - Weź się w garść. Jeszcze wszystko
przed nami. Jesteśmy młodzi, zdrowi, i kapitan Kirk jest po naszej stronie. Czegóż chcieć więcej?
- Tak, tym razem trafiła pani w sedno - kapitan Spruance podniósł głowę i zdecydował się widocznie
zaakcentować, ze wciąż jest leader of the pac - Póki będziemy trzymać się razem, mamy szansę
przetrwać. Dlatego od dziś koniec z kótniami w zespole. Wszyscy zrozumieli? To dobrze. Kapitanie
Kirk, dziękuję za zaangażowanie pana i pańskiego zespołu w naszą sprawę. Jeśli możemy się jakoś
odwdzięczyć, zrobimy to.
Kapitan Kirk pokiwał głową. Zaczynał czuć sympatię dla tego młodzieńca i czułem, że ma jakiś plan,
o którym nie chce nikomu mówić. Usłyszałem pomruk Gelnrun i zrozumiałem, że koteczka również
coś odczuła, i to na pewno w większym stopniu. Jest telepatką, a ja nie.
Podziwiam Jamesa Kirka. Ja w tej sytuacji nie miałbym żadnych koncepcji i pogubiłbym się
beznadziejnie. Pewnie dlatego nie jestem kapitanem i chyba na pewno bynajmniej nie będę.

Wpis nr 274

Jak już miałem zaszczyt, kadeci są zdruzgotani swoim losem, ale starają się pozbierać. To dzielna
grupa, mimo że skłócona wewnętrznie. Jednak teraz ich antagonizmy zaczęły wygasać same z siebie.
Mają obecnie większe zmartwienie niż to, co powodowało kiedyś kłótnie między nimi i pewnie coś,
co kiedyś zdawało się arcywazne, teraz wydaje się im śmiechu warte. Wszyscy, oprócz jednej Arany,
cierpią na silną tęsknotę za rodzinnym domem i za krewnymi. Arana nie ma ani jednego, ani drugiego,
nie może więc tęsknić. W nienajgorszej sytuacji są też Xon i Seth. Dowiedziałem się, że to przyrodni
bracia, a ich ojcem rzeczywiście jest Spock... czy raczej będzie... czy jeszcze jakoś. Tak że nie jest z
nimi jeszcze tak źle. Ale reszta... O Boże. Aż płakać się chce.
Nie ma rady, muszą się przystosować i jakoś żyć. Załoga Enterprise nie może cały czas pochylać się
nad ich problemami, bo mamy własne, i też nieliche. Mr Spock zbadał wreszcie implanty z Kandal 8,
porównał z dokumentacją techniczną, uzyskana na Rohanie, i jest tak samo mądry, jak i przedtem.
Podobnie jak w przypadku cyborga, nie sposób rozgryźć technologii ani znaleźć jakiejkolwiek
wskazówki co do jej twórców. Każdy normalny człowiek kląłby jak szewc i w najlepszym razie
zalałby się na sztywno z rozpaczy, ale ten cholerny ufok jest chłodny i niewzruszony jak zawsze.
Patrząc na niego mozna odnieść wrażenie, że cała ta sprawa to małe piwo i wogóle szkoda na nią
czasu. Trzeba znać tego zimnego drania tak dobrze, jak ja, żeby wiedzieć, że naprawdę leży mu coś na
sercu, niezależnie od tego, gdzie on to serce ma.
Jeśli chodzi o mnie, to przede wszystkim mam straszną ochotę spytać go, jak się czuje w roli ojca
dwóch niezdyscyplinowanych drabów, ale, prawdę mówiąc, nie ma odwagi. Mr Spock kiedy dobry, to
dobry, ale jak już się wścieknie, to niczym diabeł, którego zresztą bardzo przypomina aparycją.

Wpis nr 275

Zastanawiam się czasem, czy cały wszechświat nie jest przypadkiem domem niebezpiecznych
wariatów. Zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek w bazie Gwiezdnej Floty i pierwsze, co dostajemy,
to oficjalne wyzwanie.
Nie żartuję. W bazie mają jakiś zespół sportów ekstremalnych, który wyzywa na pojedynek załogę
każdego statku, zawijającego do portu. Jak się kto nie zgodzi, to nie wypuszczają z portu. To
wysunięta placówka, kontrole rzadko tu docierają, a naczelne dowództwo pewnie mało się tym
interesuje, bo ma inne rzeczy na głowie. Albo uważają to za niegroźne hobby.
Jaki będzie wynik starcia, nie wiemy i nie jest to w końcu takie ważne. Na pokładzie mamy tylu
mistrzów sportu, że starczyłoby na niejedną olimpiadę, więc tym się nie przejmujemy. Jednak cała
sprawa pachnie jakoś brzydko.
- Ludzie w obcych warunkach często dostają lekkiego szmergla, prawda, doktorze? - zaczepiłem
Bonesa.
- Nieprawda - odpowiedział zdecydowanie - Dostają ciężkiego. I co gorsza, nie ma na to żadnej rady.
Na dłuższą mete nie działa żaden medykament, psychika musi się sama dostroić.
Musi. Tylko jakoś się nie dostraja.
Nie ma zmiłuj, musimy wyznaczyć zawodników i zrobimy to, kiedy tylko dostaniemy listę dyscyplin,
w jakich będziemy próbować się z miejscowymi. Kapitan Kirk trochę się złości, a trochę śmieje, bo
rzeczywiście, przy naszych ostatnich przygodach to wyzwanie wygląda na operetkową farsę.
Najlepiej byłoby, gdyby w spisie dyscyplin był wrestling. Consensus omni już nawet ustalił, że
wystawimy wtedy Spocka - z jego wolkańskim uciskiem karku załatwi w kilka minut całą ich
reprezentację.

Wpis nr 276

Dziś dostaliśmy regulamin rozgrywek. Wyrywaliśmy go sobie z rąk, chcąc dowiedzieć się czegoś
konkretnego, na ten przykład, czy to zawody tylko dla ludzi? Nie, dopuszczone są wszystkie rasy,
tylko po wytypowaniu zawodników trzeba zaznaczyć, kto jest kim.
- Wykluczone, nie będę brał udziału w czymś tak nielogicznym. - oburzył się Mr Spock, gdy
zaproponowaliśmy go na zapaśnika.
- A co jest nielogicznego w zapasach? - chciała się dowiedzieć Vida - To poważna dyscyplina
sportowa, z tradycjami.
- Nie z wolkańskimi.- odparowal Spock.
- Znowu te różnice rasowe. Pan jest niepoprawny, komandorze.- westchnąłem.
- Oskarża mnie pan o... rasizm?
Oczy Spocka w tym momencie byłyby zdolne zamrozić Ocean Spokojny, ale znam go zbyt dawno, by
się tym przejmować.
- Wszystko, z czym pan się styka, porównuje pan z wolkańskimi odpowiednikami - odparłem - I to
porównanie nigdy nie wypada na niekorzyść pana planety i pana rasy. Jak mam to nazwać?
- Sprawiedliwym i logicznym osądem.
- Nie mam więcej pytań.
- Uspokójcie się obaj - zażądał kapitan, kryjąc uśmiech - Bo jak nie, to wystawię was obu do tag
teamu i będzie się z czego pośmiać. Jest tu zaznaczona taka konkurencja.
- A co to takiego? - spytał Spock bezradnie.
- Tag team? Walka dwóch na dwóch w zapaśniczym ringu. Ma swoje zasady, przestrzegane raczej
surowo. Zabawnie będzie popatrzeć, jak pan i Andy kłócicie się, kto ma wejść na ring lub kto zejść.
- Zmianę sygnalizuje się klepnięciem dłonią - dorzuciłem - Ale sędzia musi to widzieć, inaczej nie
uzna i będzie kaszana. A pan chyba nie lubi kaszanić, prawda?
Mr Spock miał już w tym momencie spojrzenie człowieka, któremu mają na żywca rwać zęby i widać
było, że rozumie jeszcze mniej niż na początku. Dręczenie go jest bardzo interesującą rozrywką, nie
mogliśmy się jednak oddawać jej zbyt długo. Trzeba było ustalić listę zawodników i zawiadomić bazę
o naszej gotowości. Z miejsca rozpętała się awantura, bo wszyscy pchali się jak wariaty i do
niektórych dyscyplin zrobił się fatalny tłok. Przepychanka trwała do późnego wieczora i przyniosła
nam niespodziewanie coś, czego bardzo potrzebowaliśmy - emocjonalne wytchnienie, rozładowanie
wszelkich stresów. Dość ich mieliśmy.
Ułożenie listy okazało się zadaniem bardzo trudnym, ale wreszcie kapitan, Bones i Spock dogadali się
co do możliwości poszczególnych kandydatów. Spock odmówił kategorycznie udziału, szkoda, bo
miałby szansę na ładny medal. Natomiast po długiej naradzie wciągnęli na listę Kesę, w konkurencji
walki na kije. Jako półKlingonka ma to w małym palcu i na pewno spierze przeciwniczkę na kwaśne
jabłko.

Wpis nr 277

Baza jest bardziej nowoczesna, niż przewiduje ustawa. Personel bardzo o nią dba, to widać na kazdym
kroku. Sami ludzie są weseli, uprzejmi i roznosi ich energia. Nic dziwnego, że wpadli na pomysł tak
głupiej zabawy jak zatrzymywanie docierających tu z rzadka statków i staczanie sportowych
pojedynków.
- Zrozumcie, tu jest straszliwie nudno - tłumaczył nam dowódca bazy,Taggert, jasnooki szatyn o
twarzy chłopca - Zabija nas monotonia naszej pracy, a tak rzadko mamy gości. Nawet kontrolę z
Centrum Dowództwa Floty każdy tu wita jak ciocię z pudełkiem czekoladek i bukietem róż. A sami
przecież orientujecie się, jakie świnie latają w takich kontrolach.
- Dobra, dobra - przerwał mu rozweselony kapitan Kirk - Rozumiemy to, przejdźmy więc do rzeczy i
zabierajmy się do tych zawodów. Oto lista naszych zawodników z wyliczeniem dyscyplin. Kiedy
będziemy wiedzieć, czy ją akceptujecie?
Taggert zabrał mu listę i przejrzał ją pobieżnie.
- A ten pański Wolkanin nie bierze udziału? - spytał - Szkoda. Byłoby ciekawie obserwować go w
akcji. Wolkanie są niezwykle sprawni fizycznie... choć ten nie wygląda mi na silnego.
- Pozory mylą. - powiedziałem, przypomniawszy sobie swoje fizyczne utarczki z pierwszym
oficerem.
- Nie zaciągnąłem się do Gwiezdnej Floty po to, by popisywać się w barbarzyńskich zmaganiach.
Takie zachowania są wysoce nielogiczne. - oświadczył Mr Spock. No, jeśli zaczyna od obrażania
naszych przygodnych gospodarzy, to pewnie nic dobrego nie wyniknie z tego postoju!
Taggert popatrzył na niego z uśmiechem.
- Mr Spock, pan mnie prowokuje - powiedział po chwili - Mogę łatwo zmusić pana do udziału w
którejś z konkurencji. Pamięta pan Venuvię?
- A pan skąd wie o Venuvii? - zasyczał nasz Pierwszy, nieprzyjemnie zaskoczony.
- Nasz księgowy jest Venuviańczykiem. Dużo nam opowiadał o szczegółach zawarcia traktatu z
Federacją, więc niech pan z łaski swojej nie podskakuje. Mogę z łatwością przytrzeć panu rogów,
tylko nie chcę psuć miłej atmosfery.
Pierwszy raz widzialem, by ktoś tak "obciął" naszego Spocka. O co chodzi jednak, nie wiem i aż mnie
skręca z ciekawości. Muszę to zgłębić.

Wpis nr 278

Już wiem. Venuwiańczycy to wielce wojownicza rasa, mająca swoisty kodeks honorowy i swoje
zasady. Historycznie uwarunkowane, rzecz jasna. Zabraniają one między innymi zawierania sojuszów
z kimś, kogo nie sprawdzono i nie pokonano na koniec. Gwiezdna Flota długo zastanawiała się, co
zrobić z tym fantem - z jednej strony Federacji bardzo zależało na podpisaniu traktatu, a z drugiej w
razie niepodpisania przez głupi błąd wplątanoby się w konflikt zbrojny. Venuwianie poczuliby się
obrażeni. Wreszcie jako przedstawiciela negocjacyjnego wysłano Spocka. Chcę wierzyć, że
dowództwo Floty nie wiedziało, na co go skazuje. Venuwianie nie mieli zamiaru rozmawiać o
traktacie, tylko zabrali się do sprawy w szokujący sposób. Najpierw założyli Spockowi bloker korowy
- wyjaśniono mi, że zapobiega on typowemu dla Wolkanów tłumieniu bólu przez autosugestię - a
potem wstrzyknęli mu środki osłabiające wolę i poddali go wielodniowym torturom fizycznym i
psychicznym. Było to w drugim roku po przejęciu przez kapitana Kirka dowództwa nad Enterprise.
Mogę sobie wyobrazić, co przeżywał nasz kapitan na orbicie, bo miał świadomośc tego, co zachodzi
na planecie, jednak było to niczym w porównaniu z "programem" pierwszego oficera.
Mr Spock wytrzymał wszystko, co z nim robiono, zresztą trzeba przyznać, ze Venuwiańczycy dbali o
to, by nie doznał trwałego uszczerbku. W końcu nie taki był ich cel. Mieli jedynie sprawdzić jego
odwagę i odporność, a potem złamać. O ile co do pierwszego punktu planu, to poszedł on świetnie, bo
Spock trzymał się, jak na Wolkanina przystało, o tyle z drugim punktem mieli trudności, a czemu? a
vide punkt pierwszy. Załamał się dopiero wtedy, gdy zagrożono załodze statku. Zasymulowano
morderstwo najpierw kapitana, potem kobiety, która była jego kancelistką i zapewniono, ze na tym nie
poprzestaną, a zabiją wszystkich. Wtedy powiedział Venuwiańczykom to, czego chcieli, nie było to
zresztą nic ważnego, liczył się sam fakt. Byli usatysfakcjonowani - sprawdzili, że przedstawiciel
Federacji jest w stanie odważnie patrzeć śmierci w oczy i sojusz z takim związkiem nie przyniesie
hańby, a z drugiej, pokonali silnego przeciwnika. Nie dziwię się jednak, że Spock woli tego nie
wspominać.
Dowiedziałem się o szczegółach sprawy niejako z pierwszej ręki, od venuwiańskiego księgowego.
Zdawał się być bardzo dumny z tego, że jego rasa używa tortur w celu nabrania szacunku dla wroga.
Im więcej ktoś wytrzyma, tym bardziej podziwiają go i szanują. By być bezstronnym, muszę dodać,
ze stosują ten mechanizm i do siebie nawzajem. Typowa jest sytuacja, gdy chłopak, oświadczając się
dziewczynie, manifestuje swą miłość przez przypalanie sobie ręki rozgrzanym żelazem. Kultura
oparta na zadawaniu bólu sobie i innym, co za okropność. A jednak przy tym wszystkim
Venuwiańczycy są bardzo inteligentną, wysoko rozwiniętą rasą o wspaniałych osiągnięciach. Widać
jedno nie przeszkadza drugiemu.
Nasza lista została zaakceptowana bez oporów. Personel bazy cieszy się jak dzieci na myśl o
zawodach, my trochę mniej, no ale niech tam. Trochę rozrywki jeszcze nikomu nie zaszkodziło,
przynajmniej ja nie słyszałem o takim przypadku.

Wpis nr 279

To ci dopiero zawody! Część załogi była z nami w bazie, włączając w to wszystkich kadetów (w
końcu jedna z nich miała walczyć), a ci, co nie mogli zejść "na ląd" obserwowali wszystko na
ekranach. Spisaliśmy się naprawdę dobrze, wygrywając w trzech konkurencjach i uzyskując
przyzwoite miejsca w innych. A najlepsze było po zawodach, bo Mr Spock przemówił się z tym
venuwiańskim księgowym i tak sobie pozwolił, ze Venuwianin zręcznym "bykiem" wyrzucił go z
trybuny wprost na tamtejszą arenkę. Widzowie, którzy już zbierali się do powrotu na swoje
stanowiska służbowe, oczywiście znowu usiedli, przewidując dobrą zabawę. Nas też przymurowało
do miejsca, ma się rozumieć. Venuwianin jest dobrze zbudowany i cholernie wojowniczy - o Spocku
nie da się powiedzieć ani jednego, ani drugiego, ale jak trzeba, to umie się bić.W dodatku ma z
Venuwianami zaległe rachunki do wyrównania (niech innemu opowiada, że zemsta jest nielogiczna i
że jej nie pragnie, bo ja nie głupi). W każdym razie po zajadłości, z jaką rzucił się na swego
adwersarza, można było domyślać się różnych rzeczy, niekoniecznie logicznych. Kotłowali się ponad
pół godziny, a tak byli zajęci, że sędziowie krępowali się im przeszkodzić, choć ani jeden, ani drugi
nie przestrzegał podstawowych reguł sportowych. Jedynym adekwatnym określeniem na styl, jaki
stosowali, byłoby "obszczaja rukopasznaja schwatka a la maniere russe". Widzowie na trybunach bili
brawo i aż klęli z uciechy. Nie wiadomo, jak długo by to trwało, gdyby nie kapitan, który, krztusząc
się ze śmiechu, zadecydował:
- Trzeba ich uspokoić. Chorąży Arana, pani to zrobi. Ma pani dobry wpływ na Spocka.
Miał to być żart, ale Arana zerwała się ochoczo, zasalutowała i, nim ktokolwiek zdążył ją
powstrzymać, zeskoczyła z trybun. Zabrawszy jednemu z sędziów młotek uderzyła nim w gong, a gdy
obaj awanturnicy, zaskoczeni tym dźwiękiem, przerwali na moment ręczną dyskusję, śmiało
wkroczyła między nich.
- Komandorze Spock, kapitan każe panu skończyć tę gorszącą awanturę - powiedziała z komiczną
powagą - Jeśli nie zrobi pan tego dobrowolnie, zobliguje mnie pan do użycia przymusu
bezpośredniego.
Trzeba było to widzieć i słyszeć... To maleństwo między dwoma rosłymi facetami, chcącymi się
pozabijać, grożące "przymusem bezpośrednim"... Nic dziwnego, że obaj gladiatorzy z przypadku
stracili nagle werwę i wytrzeszczyli tylko na nią oczy. Dopiero teraz dotarło do nich, że zrobili z
siebie widowisko, na jakim im wcale nie zależało. Spojrzeli na siebie już bez poprzedniej agresji,
choć nieprzyjaźnie i po chwili wahania obaj zeszli z areny. Mała Arana okazała się skuteczna i,
niezmiernie z tego zadowolona, wróciła do nas.
- Ty masz źle w głowie, wiesz? - fuknęła na nią Kesa - Przecież pan kapitan tylko żartował.
Arana spojrzala niewinnie na Kirka, który z trudem powstrzymywał śmiech i starał się wyglądać
poważnie, jak na dowódcę flagowego okrętu przystało.
- Ważne, że podzialalo, nie? - powiedziała - Mr Spock jest logiczny, starczyło więc przerwać walkę,
by ta jego logika wzięła górę.
Pierwszy oficer właśnie do nas dołączył.
- Przyznaję się do niegodnego zachowania i proszę o wyznaczenie mi kary. - powiedział sztywno,
starannie omijając wzrokiem Aranę.
- Niech go pan wyznaczy do czyszczenia wychodków.- zaproponowałem złośliwie.
- Spokój, Andy. Ja przez was dostanę pomieszania zmysłów. Mr Spock, ma pan dwa dni aresztu -
zdecydował kapitan - Tyle starczy. Wracamy na statek, skoro już po imprezie. Trzy złote medale,
srebrny i cztery brązowe, to nienajgorszy plon.
- Przynajmniej było po co tu przylatywać. - stwierdził McCoy.

Wpis nr 280

W drodze powrotnej dołączył do nas Taggert.


- Doskonała zabawa - powiedział z uznaniem - A nie chcieliście się zgodzić. I co, Mr Spock, jednak
pan wystąpił?
Pierwszy rzucił mu spojrzenie rozdeptanego zaskrońca i nic nie odrzekł. Po chwili jednak coś sobie
przypomniał i sięgnął do kieszeni.
- Commodor, macie tu lepszą technologię niż w innych bazach, a pan ma techniczne wykształcenie.
Czy poznaje pan to? - spytał, ukazując Taggertowi jeden z implantów, który stale nosi przy sobie.
Taggert wziął go do ręki, a na jego twarzy odbiło się niedowierzanie.
- Skąd to macie? To cardiassiańska technologia.
- Co takiego?
- I tak właśnie się mści lekceważenie młodzieży - stwierdził Kovalsky - My powiedzielibyśmy wam
to już dawno.
Cardassianie... Nie słyszałem o nich. Po minach kapitana, Spocka i reszty widać było, że oni też nie.
- Kontakt nie nastąpi jeszcze prędko - powiedział kapitan Spruance wyjaśniająco - I nie będzie
przyjemny. Cardassianie to rasa dość paskudna, ale ma takie możliwości techniczne, że trudno z nimi
walczyć jak równy z równym.
- Czyli że, rozpatrując sprawę z waszego punktu widzenia, ich flota zdążyła skroić dupę naszej. -
domyśliłem się.
- Bo to raz? - mruknął niechętnie Jurgen.
- Wojny Dominium. - dorzuciła Mona.
No tak. Nasi przeciwnicy mają już imię. Tylko że co nam z tego, trudno powiedzieć.
- Jeśli jeszcze nie było kontaktu, to skąd wiecie, jak się nazywają i kim są? - zadał Mr Spock
podstawowe pytanie, gdy jego genialny mózg przetrawił już to, co otrzymał.
Commodor Taggert speszył się trochę.
- No bo, tego - zająknął się - trafił tu do nas taki chłopak, Shelant, Andorianin... z przyszłości. Nie
mieliśmy serca odsyłać go do dowództwa Floty, więc został. Opowiada ciekawe rzeczy, a że jest
inżynierem, to usprawnia przy okazji naszą aparaturę.
Mr Spock przystanął.
- Czy nikt już nie przestrzega podstawowych wytycznych? - spytał z oburzeniem.
- My mamy najmniejsze prawo pouczać w tym względzie kogokolwiek - mruknął kapitan Kirk,
lustrując wzrokiem towarzyszących nam kadetów - Trudno, zrobił się bałagan i musimy z tym jakoś
wytrzymać. Niewykluczone zresztą, że tego inżyniera rzucił tu ten sam paroksyzm, który dogodził
Von Braunowi.
- To logiczny wniosek.- zgodził się z nim Spock. Na jego podłużnej, białoszarej twarzy coraz
wyraźniej występowały zielonkawe przekrwienia po pięściach Venuwianina - interesująca
kompozycja kolorystyczna. Gdybym był Rembandtem albo chociaż Picassem, to bym go namalował.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie wrócimy już do swoich czasów. - westchnęła idąca za mną Kesa.
Zwycięstwo w swojej konkurencji wyraźnie jej nie cieszyło. Zresztą, może gdy ktoś wie, że nie
przegra, to nie ma z tego frajdy.

Wpis nr 281
Rozkaz dowództwa skierował nas na pomoc planecie Tvokst. Planeta jest zasiedlona przez Argelian i,
jak twierdzi Scotty, lepiej uważać z tą pomocą. Miał kiedyś doczynienia z wymiarem sprawiedliwości
na Argelius II i z trudem wykręcił się od śmierci na torturach - tak tam wykonuje się egzekucje, jakby
nie można było przestępcy zwyczajnie powiesić!
- W tym celu to powinieneś udać się na Deneb IV, daliby ci do wyboru, jak chcesz być uśmiercony -
powiedziała mi Vida.
- Ale ja wogóle nie chcę!
- No to nie popełniaj przestępstw. - poradziła mi. Tyle to ja sam wiem.
Poszedłem do Myszy. Siedziała w pokoju łączności i popijała kawę czekając, aż komputery
przeanalizują zapisy, które im dała. Zwierzyłem się jej z obaw Scotta.
- Ach, słyszałam o tym - odparła lekceważąco - To była wyjątkowa sytuacja. Głównego inżyniera
wzięto za seryjnego mordercę, a tam rzeczywiście nie patyczkują się z takimi. Nie wyczuwam teraz
żadnego niebezpieczeństwa... chociaż wiesz, ja nie zawsze wszystko czuję. Pogadaj z panią Gelnrun,
jej talenty są większe niż moje.
Do pracowni weszła Uhura, kręcąc zgrabnym tyłeczkiem.
- Masz jeszcze jeden przekaz - powiedziała do Myszy - Kapitan prosi, żebyś jak najszybciej
opracowała profil zagrożenia, bo bez niego nie możemy przygotować schematu operacyjnego.
- Przekaż kapitanowi, że nie mogę przyspieszyć komputerów. Otrzyma swój profil, jak ja dostanę
wszystkie obliczenia. - obraziła się Mysz. I zaczęły się kłócić tak, jak to tylko baby potrafią. Wkrótce
dołączyła do nich Sye, która przyszła z zamówionym przez Myszę programem, więc wycofałem się
po angielsku. Musiałem wiać, nim mnie zakraczą. Jak tak dalej pójdzie, to rozdzióbią nas te kruki i
wrony...Za dużo kobiet jest ostatnio na pokładzie, a kobiety to nie płeć, to nacja, którą diabelnie
trudno rządzić. Jak to się udaje Kirkowi? Czyżby wszystkie leciały na jego muskulaturę i uśmiech, i w
tym tkwił cały sekret? Nie jest to tak całkiem wykluczone.

Wpis nr 282

Tyramy jak osły, by pomóc Argelianom. Dobrze się im oberwało od komety. Zniszczeń do diabła i
trochę, mnóstwo rannych. Najgorsze, że tak naprawdę wcale nie mamy ochoty im pomagać. Okazało
się, że komunikat, który zwabił nas do bazy Kandal 8, nie był sfałszowany, jak dotąd sądziliśmy, a
nadano go właśnie stąd, z Tvokst. To Argelianie oskarżają naszego Bonesa o błąd w sztuce i śmierć
pacjenta. Znając ich okrucieństwo, boimy się mającego nadejść procesu.
- Niech pan stąd lepiej ucieka, póki czas. - poradził Bonesowi Lebor, Telaryta, przedstawiciel
handlowy na Tvokst, gdy nasz doktor bandażował mu połamane żebra. Paskudna z wyglądu ta rasa, z
twarzy przypominają świnkę Piggy, ale chyba nie są tacy źli.W każdym razie nie należą do ras,
którym obce jest współczucie.
Doktor nie zdobył się nawet na odpowiedź. Jest bardzo zmęczony. Od rana do nocy zajmuje się
rannymi, z nieodłączną Araną u boku - ta go teraz nie odstępuje, straszliwie zgnębiona całą sprawą,
zresztą jak my wszyscy. Jest bardzo pomocna i ma chyba niespożyty zapas sił, co naprawdę dziwi u
takiej kruszyny. Co prawda Lilo była równie niska, może nawet niższa, ale sprawiała okazalsze
wrażenie. Miała bardziej kobiece kształty i obfitą czuprynę, więc pewnie dlatego. Arana jest bardzo
drobnej budowy, a włosy ma ostrzyżone tuż przy głowie.
Kapitan nie wychodzi niemal z tutejszego ośrodka badania przestępstw, wczytując się w akta sprawy.
Dowództwo nad nami przejął oczywiście Spock i jako główny popędzajło usiłuje być we wszystkich
miejscach naraz. Mam wrażenie, że wogóle nie sypia. Trzeba przyznać, że koordynuje nasze działania
bardzo sprawnie i bez niego kręcilibyśmy się jak muchy w rosole, ale jednocześnie działa nam na
nerwy tak, że chętnie byśmy go do spółki udusili. Dosłownie pójść za potrzebą nie można bez
złożenia szczegółowego meldunku!
Czeka nas jeszcze mnóstwo pracy. Jeśli nagrodą za to wszystko ma być śmierć naszego Bonesa, w
dodatku śmierć na torturach, to ja dziękuję za całą zabawę.

Wpis nr 283

- Kapitanie, ile można dostać za zamordowanie pierwszego oficera? - spytałem.


- Dożywocie. - odparł James T. Kirk surowo.
- Gra warta świeczki. - westchnąłem. Tak mam dość marudzenia Spocka, który niestrudzenie nawija
nam wszystkim makaron na uszy, że może gardła bym mu nie poderżnął, ale z chęcią spuściłbym mu
zdrowe lanie. Naprawdę zrobiłoby mu to bardzo dobrze. Ten skurczybyk tak zalazł za skórę calej
załodze, że jest teraz znienawidzony bardziej niż bin Laden.
- Martwi się o doktora - wyjaśniła sprawę Mysz - Zgodnie z dyrektywami Gwiezdnej Floty nie
mozemy sprzeciwić się postawieniu go przed sądem ani też wyrokowi, który zostanie wydany. Jedyna
nadzieja to ta, że kapitan coś znalazł w aktach sprawy.
Może i znalazł, ale się z tym nie zdradza. Zrobił się strasznie tajemniczy. Czyżby odkrył coś, jakby
powiedział Mr Spock, fascynującego? Niewykluczone. Bo w to, żeby nasz doktorek ukatrupił
pacjenta, nigdy nie uwierzę, choćbym nawet sam był tym pacjentem. W każdym razie udało mi się
wyszpiegować, że Kirk zadał jakąś robotę Sye i Myszce. Siedzą teraz biedule na Enterprise i męczą
pokładowe komputery, podczas gdy męczymy się na powierzchni.
Teraz jest dwie godziny później.
Mysiula podkablowała mi przy okazji odwiedzin u kapitana, że akta sprawy nie zostały jednak
sfałszowane, ale mimo to nie mówią prawdy. Obie dziewczyny pracują teraz nad zdekodowaniem
danych i oddzieleniem ziarna od plew. To niełatwe, bo nie tylko trzeba wyekstrapolować prawdę, ale
jeszcze zdezawuować świadków. Teraz pytanie: komu zależy aż tak na tym, by zniszczyć naszego
Bonesa? Przecież to najlepszy i najmilszy czlowiek pod każdym ze słońc! Poważka!

Wpis nr 284

Argelianie potrafią się odwdzięczyć. Na zakończenie współpracy urządzili nam taką zabawę, że niech
się schowają orgie Nerona z "Quo vadis". Jednak nie ma to nic wspólnego ze sprawą doktora, to
musimy załatwić osobno.
Dowody są silne. Jest trup, są akta, są świadkowie, i tylko jeden problem - że Bonesa na tej operacji
nie było. Słowo, jeśli ktoś narozrabiał, to nie on. Wygląda na to, że ktoś się pod niego podszył, i to
bardzo zgrabnie. Od razu przypomniał mi się nasz romulański cyborg. Poszedłem z tym do Spocka,
bo, co tu dużo gadać, jeśli trzeba kogoś, kto ma pomyśleć, to on jest najlepszym kandydatem.
- To ma sens - powiedział - Przedstawiliśmy tutejszemu trybunałowi dowód, że doktor McCoy w
chwili, gdy zostało popełnione przestępstwo, przebywał ponad piętnaście lat świetlnych stąd.
Zaskoczyliśmy ich. Tego się nie spodziewali. Zweryfikowali nasz dowód i nie mogą go podważyć,
więc znaleźli się w pacie. To jeden z tych rzadkich przypadków, gdy każda ze stron ma rację i nie
wiadomo, co dalej z tym zrobić. My nie klamiemy. Nie kłamią świadkowie ani akta sprawy. A
prestępstwo pozostanie bezkarne, bo nie wiadomo, kogo ścigać.
- Romulan.- zaproponowałem.
- Na podstawie jakiego zarzutu? Nie oszukujmy się, Andy.
- Cardassian?
- Taki pan mądry, to niech pan powie jeszcze, gdzie ich szukać.
Ale ba! Tego nikt nie wie. W dowództwie nie chcą nam nawet wierzyć, że taka rasa istnieje, a my na
poparcie tej tezy mamy jedynie słowa grupy kadetów, którzy są właściwie nie-obywatelami. Bez
sensu.
Tak więc Bones wykręcił się sianem ze śmiertelnie groźnej historii. Jednak i Argelianie, i my mamy
kaca moralnego, bo nie możemy nikogo oskarżyć ani ukarać. A co by było, gdyby nasz Bones nie
miał alibi, i to jeszcze potwierdzonego przez najwyższe dowództwo? Normalnie strach się bać, co by
było.
Mała Arana tak się ucieszyła z pomyślnego zakończenia sprawy, że poszła do argeliańskiego baru i
schlała się tam do nieprzytomności. Ta dziewczyna rzadko pije, jak wyjaśniła mi Kesa, która
przywlokła ją "do domu", ale gdy już zacznie, to nie przestaje, póki jest na nogach. Właśnie dlatego
zazwyczaj unika alkoholu. Mogę sobie wyobrazić, jakiego będzie miała jutro kaca, i to już nie
moralnego, a zupełnie zwykłego.

Wpis nr 285

Kesa, Mona, Alex Kostenko i Arana wyrzuciły mnie właśnie z siłowni. Ćwiczą tam jakieś klingońskie
zagrywki - przypominają kata w shotokan, ale trudno powiedzieć, do czego służą. Jak tak, to dobrze.
Nie powiem im, czego się dowiedziałem.
A dowiedziałem się właśnie za pośrednictwem Sye, że poza Planetą Czasu z jej Strażnikiem
Wieczności istnieje jeszcze planetoida Promin, mało zbadana i niegościnna, ale... no właśnie. Mieszka
tam ktoś, kto podobno może każdego wysłać w dowolny punkt czasoprzestrzeni i, co ważniejsze, ten
ktoś nie przejmuje się żadnymi regułami, przepisami, kodeksami, czy innymi dupersznytami. Pomoc
bądź jej brak zależy wyłącznie od dobrej woli tego kogoś.Kto to jest, nikt nie wie, bo też nikt nie
odwiedza tego miejsca. Obserwator, jak go nazywają, może z łatwością zniszczyć każdy na świecie
krążownik, a nawet całą planetę. Dysponuje jakąś szczególną mocą i nawet Klingoni połamali sobie o
niego zęby. Dobrze im tak zresztą, bo to stasznie niemiła rasa.
- Rozumiesz, musimy zrobić, co w naszej mocy, by pomóc kadetom wrócić do ich czasów -
powiedziała Sye poważnie - Oni nie są częścią naszej rzeczywistości, tylko swojej własnej. Gdy się
urodzą, większości z nas nie będzie już na świecie.
Szkoda. W gruncie rzeczy przywykłem do nich. Są jak powiew świeżego powietrza, bo nigdy nie
wiadomo, jaki numer wytną. Jednak kapitan ma rację i nie tylko nieznośna Sye to potwierdza. Oni
mają tam swoje rodziny, przyjaciół, całe swe życie i lepiej byłoby, gdyby je odzyskali. Nawet dla
Arany byłoby to lepiej, choć ona pewnie najmniej się ucieszy.
- Panie Sulu, proszę obliczyć kurs na Promin. - powiedział kapitan akurat w momencie, gdy
wchodziłem na mostek.
- Aye, sir. - odpowiedział Sulu i zabrał się do roboty, a kapitan Kirk usiadł na fotelu dowodzenia.
Widziałem, że "ma zgryza". Zerkał co chwila na Spocka, który coś tam majstrował przy komputerze
bibliotecznym i zdawał się być całkowicie pochłonięty tym, co robił. Mógł sobie robić tę swoją
nieprzeniknioną minę, nas nie oszuka. Jemu również ciężko rozstać się z Xonem i Sethem, choć nie
wiem, czy czuje się ich ojcem. Jest od nich starszy, ale znowuż nie o tyle. Jednak Xon ma jego rysy, a
Seth jego ruchy - sposób, w jaki pochyla głowę czy zakłada ręce za plecy, jest identyczny jak u
Spocka, również jego mimika... Nie wiem, czemu mają różne matki, nie pytałem, a sądzę, że i sam
zainteresowany nie pytał. Spock uważa, że nie należy znać przyszłości z góry. Przesądny, czy co?
Patrzyłem na niego tak uporczywie, że w końcu nie wytrzymał i spojrzał na mnie. W jego oczach
czaiła się nieokreślona groźba, tak że nie odważyłem się otworzyć ust. Coraz bardziej umacniam się w
przekonaniu, że cała ta gadka o wolkańskim "braku emocji" to zwykła pereelowska propaganda.
Wolkanie umieją tłumić emocje, zgoda, ale bynajmniej nie są ich pozbawieni. O nie. No, chyba że
towarzystwo ludzi tak źle na nich wpływa. To nie jest wykluczone.
Wpis nr 286

Dziś wieczorem podpatrzyłem Monę i Xona w sytuacji, delikatnie mówiąc, wieloznacznej. Oni chyba
mają się ku sobie - jak to możliwe, że wcześniej mi to umknęło? Dopiero teraz pewne drobiazgi
nabrały dla mnie znaczenia. Słowa, drobne gesty, spojrzenia - Wolkanie są powściągliwi w wyrażaniu
uczuć, a, jak zauważyłem, dużo łatwiej przychodzi im manifestacja uczuć negatywnych, niz
pozytywnych, kiedy już jakieś muszą zademonstrować. Ale głupi co Wolkanie, powiedziałby Obelix.
Trochę jestem zazdrosny. Mona jest tak piękna, że sam bym się do niej dostawiał, gdyby mnie chciała.
Tyle, że ona to bardziej miałaby oko na naszego kapitana. Obrzuca go czasem powłóczystymi
spojrzeniami, a James T. Kirk musi wtedy mocno trzymać się w ryzach. Przy jego melodii do
uwodzenia wszystkiego, co nosi spódniczkę i na drzewa nie ucieka... Och, drań ze mnie. W końcu on
jeden nie ma żadnych romansów na pokładzie. Pod tym wzgledem ma rzeczywiście przegwizdane,
bo, jak już miałem zaszczyt, tu każdy romansuje ile się da, a jemu nie wolno. Odbija to sobie za to,
gdy gdzieś zawiniemy. Wraca zazwyczaj zbradziażony i zadowolony z siebie niczym jaki domowy
kocur, który wybrał się na nocną włóczęgę. I rzadko bywa trzeźwy. Cóż, kapitan też człowiek,
zwłaszcza taki kapitan jak nasz. Którejś nocy po takim powrocie obudził pierwszego oficera i przez
pół godziny tłumaczył mu, jaka to frajda mieć randkę z ładną dziewczyną. Mr Spock słuchał
cierpliwie, aż wreszcie spytał:
- Kapitanie, czy ja już mogę wracać do łóżka?
I na tym skończyła się jego edukacja w tych sprawach.
Mamy kłopot z koordynatami Prominu. Na tym kursie leżą aż cztery planetoidy o niemal
identycznych parametrach i bądź tu człowieku mądry, która z nich jest ta właściwa. Trzeba będzie
przeszukać obie. Na żadnej skaning nie wykrył śladów życia, ale to żadna wskazówka. Trzeba
wyliczyć najbardziej prawdopodobne miejsca i przeszukać je "ręcznie". To ci dopiero robota. Żeby się
tylko opłaciła. Cóż, jeśli na którejś z tych planetoid rzeczywiście mieszka Obserwator, to go
znajdziemy, kimkolwiek, a może raczej czymkolwiek by był.
Wyznaczono juz drużyny poszukiwawcze. Cała załoga musiała się włączyć, bo łączny teren do
przeszukania jest naprawdę ogromny, a my nie mamy zbyt wiele czasu. Ostatecznie wciąż jesteśmy na
służbie i nie możemy robić, co nam się podoba. Ten dzień czy dwa możemy wyrwać z życiorysu, ale
nie więcej.

Wpis nr 287

Nie mam pojęcia, czy to złośliwość losu, ale okazało się, że jestem w jednej drużynie ze Spockiem,
doktorem i Araną. Kolektyw z nas, że niech ręka Boska broni. Tak jakoś wyszło. Przydzielono nam do
przeszukania fragment terenu na planetoidzie nr 3 i przesłano w dół z wyposażeniem jako pierwszych.
Planetoida, podobnie jak inne, ma dość przyjemną atmosferę, pozbawioną bakterii, wirusów i
grzybów, nie musieliśmy więc nosić skafandrów. Nie da się ukryć, było to duże ułatwienie. Właściwie
nie wyobrażam sobie eksploracji takiego terenu w skafandrze, bo i tak było trudno. Teren przypomina
bardziej niestabilną jurę niz cokolwiek innego. Zbitek minerałów, z którego jest zbudowany, to nie
budulec, nie podloże, tylko czysta rozpacz. W jednym miejscu twardszy od granitu, w drugim kruszy
się jak herbatnik.
- Fascynujące. - skomentował to Mr Spock, badając skały trikorderem. Tak go to zajęło, że omal nie
zapomniał, po co tak naprawdę tu jesteśmy.
- Jeśli on się naprawdę któregoś dnia ożeni, to miej Boże w opiece tę nieszczęsną kobietę.- powiedział
Bones, gdy nasz Pierwszy oddalił się nieco.
- Raczej nie będzie musiała go znosić - zapewniła nas Arana - Będzie się zjawiał w domu zgodnie z
cyklem pon farr i może raz od wielkiego dzwonu na większe święto. Będzie wielkim i sławnym
Wolkaninem... ale jego życie prywatne to będzie totalna porażka.
- Raczej mnie to nie zaskakuje... - zaczął doktor, ale nie skończył. Podłoże zatrzęsło się. To był rodzaj
wstrząsu tektonicznego, identycznego jak na Ziemi. Runęlismy jak kłody.Tam, gdzie poszedł Spock,
cienka widocznie skała załamała się, jakby była z cienkiej płyty gipsowej. Przez chwilę niewiele było
widać, gdyż wszystko zasłonił wirujący w powietrzu kurz, potem wszystko uspokoiło się i kurz opadł.
- Szlag by to. Gdzie nasz goblin? - stęknąłem, podnosząc się z podłoża. Łokcie i kolana miałem
pościerane do krwi, ale poza tym nie odniosłem wiekszych obrażeń.
- Spock! - krzyknął doktor McCoy. W jego głosie brzmiał niepokój, a nawet lęk. Mimo wiecznych
kłótni on i Pierwszy bardzo się lubią, i jeden skoczyłby za drugiego w ogień.
- Musimy go znaleźć. - Arana poderwała się i, nim zdążyłem ją złapać, pobiegła w stronę obwału.
- Stój, wariatko! To rozkaz! - ryknąłem. Zatrzymała się jak wryta, ale nie dlatego, że jej rozkazałem,
ale dlatego, że dotarła tam, gdzie chciała.
- On tu jest! - krzyknęła - Ale nie wiem, czy żyje. Spadł z dużej wysokości.
Położyła się na ziemi i podpełzła do brzegu urwiska. Zrobiliśmy to samo. Przy tym typie podłoża
lepiej było uważać.
Urwisko miało na oko kilkanaście metrów głebokości. Najwyraźniej wcześniej było przykryte cienką
warstwa skalną, która wskutek wstrząsu pękła i runęła w dół. Spock leżał tam, pośród kamieni i
wydawał się martwy, ale na nasze krzyki jednak zareagował.
- Wracajcie na Enterprise - powiedział dość głośno, żebyśmy usłyszeli - Zostawcie mnie i wracajcie
natychmiast. To rozkaz.
- Mr Spock, wsadź pan sobie takie rozkazy! - ryknąłem ze złością - Wrócić, jeszcze czego! Najpierw
pana stąd wyciągniemy.
- Dołóż mu jeszcze trochę z mojej kasy, Andy - poparł mnie McCoy - Powiedz mu tak, żeby mu w
pięty poszło.
- Arana, dawaj linę. - zwróciłem się do naszej towarzyszki, która jednak już rozwijała pleciony sznur i
przewiazywała się nim w pasie.
- No co? Jestem najlżejsza z was, to logiczne, że zejdę pierwsza - burknęła - Zbadam podłoże, zanim
wy zjedziecie.
Nie było sensu się spierać. Chwyciłem drugi koniec liny i dziewczyna zręcznie jak cyrkowa akrobatka
zeszła na dno urwiska. Tymczasem MacCoy nadał komunikat na statek, by natychmiast wstrzymano
eksplorację i wysłano ekipę ratunkową z odpowiednim wyposażeniem.
- Podłoże stabilne! - krzyknęła z dołu panna chorążanka - Możecie schodzić!
Pochyliła się nad Spockiem i zaczęła badać go ręcznym skanerem. Była tym całkowicie pochłonięta,
gdy ja i Bones znaleźliśmy się na dole urwiska. Skała, do której przywiązaliśmy linę, jakoś
wytrzymała, ale wrócić tą droga raczej nie możemy. Nie ze Spockiem, który jest solidnie
kontuzjowany. Na moje oko powinien być nieprzytomny, a nawet martwy, ale nie mamy tyle
szczęścia.

Wpis nr 288

- W każdej chwili może nastąpić drugi wstrząs - mówił monotonnie Spock, podczas gdy McCoy
opatrywał jego rany - Musicie mnie zostawić i wracać na Enterprise. To jedyne logiczne rozwiazanie.
Inaczej zginiemy tu wszyscy i nikomu nic z tego nie przyjdzie.
- Zawrzyj, Tomuś, ta kłapaczka.- mruknąłem ze złością i po polsku.
- Lilias, ucisz ten automat, bo nie ręczę za siebie. - warknął Bones, z trudem utrzymując jakitaki
spokój.
- Rozkaz - odparła Arana i zwróciła się do Spocka, który był, zdaje się, dopiero w połowie tyrady -
Komandorze, daję panu wybór: albo pan sam zamknie usta, albo ja je panu zamknę. Pocałunkiem. I to
przy nich.
Mr Spock z miejsca zamilkł, a mnie zachciało się śmiać, mimo wyraźnego zagrożenia. Jacy ci
Wolkanie są dziwni. Gdyby to mnie Arana chciała zamknąć usta w taki sposób, nie broniłbym się
zbytnio. Nie jest tak piękna jak Mona, ale zupełnie ładna.
Tymczasem McCoy skończył swoją robotę i rozejrzał się.
- Musimy zawiadomić Enterprise - rzekł - Spock jest w fatalnym stanie. Nie wywindujemy go z tej
przepaści, a zostawić go też nie możemy. Nie, proszę milczeć, Spock! Pańska logika wychodzi mi już
bokiem, podobnie jak nam wszystkim. Logika i logika, a za każdym razem okazuje się ona nic nie
warta. Po jakiego diabła wstąpił pan do Gwiezdnej Floty, skoro lepiej by się pan czuł w jakimś
matematycznym klasztorze?!
- Doktorze, ja tylko częściowo rozumiem to, co pan do mnie mówi. - westchnął Mr Spock.
- Uderzył się pan w głowę. - pospieszyła z wyjasnieniem Arana.
- Nie sądzę, żeby miała pani rację, to nie dlatego.
Arana zachichotała lekko.
- Co za facet - powiedziała - Nawet w łóżku nie zaczął mi mówić na "ty", i nie ma obawy, że zacznie
teraz. Uwielbiam Wolkanów, są tak nieprawdopodobnie pokręceni.
Mr Spock wymruczał coś w rdzennym wolkańskim, o dobrze ile zrozumiałem, że nie wie, co robić z
tą wcieloną le-matyą.
- Kiedy pan jej potrzebował, to pan nie narzekał. - zwróciłem mu uwagę.
Cisnął mi spojrzenie zaprawione żółcią, ale nic nie powiedział. Mam wrażenie, że on naprawdę nie
wie, jak ma się odnosić do Arany, jak z nią rozmawiać i co o niej myśleć. Gdyby raczył mniem spytać,
wytłumaczyłbym mu, że nadmiar myślenia w tych sprawach raczej nie pomaga i że dobry romans nie
jest zły, ale czy z nim da się gadać po ludzku?
- Niech pan lepiej oszczędza siły, panie komandorze - doradziła mu Arana - Pan sie naprawdę mocno
potłukł. Doktorze, czy ściągną nas wreszcie, czy nie?
McCoy włączył komunikator i przez chwilę spierał się cicho z kimś po drugiej stronie.
- Za chwilę - rzekł wreszcie - Jeszcze nas namierzają. W tym terenie to niełatwe.
Wyłączył komunikator i pochylił się ponownie nad Spockiem, by sprawdzić jego stan. Włączał
właśnie skaner, gdy poczuliśmy znajome mrowienie i na chwilę rozpłynęliśmy się w niebycie. Kiedy
nasze atomy ponownie pozbierały się do kupy (zawsze mam wrazenie, że tym razem zmaterializuję
się z flakami na wierzchu), odetchnęliśmy z ulgą. Jak się okazało, przedwcześnie.
Tableau, jak powiadają Francuzi. Znajdowaliśmy się co prawda na statku, ale absolutnie nie naszym.
A o konsolę transportera opierał się niedbale, z sarkastycznym uśmiechem, komandor Kor.

Wpis nr 289

- Ilu? - spytał Kor, zwracając się do drugiego Klingona, który właśnie wszedł.
- Jeszcze druga grupa, komandorze - odpowiedział mu tamten - Reszta zdążyła umknąć za osłonę.
Ktoś ich ostrzegł.
Kilku żołnierzy otoczyło nas z wymierzoną bronią. Poczułem się niewyraźnie, doktora też
przymurowało.
- Mnie możecie zabić, ale Spocka nie ruszajcie.- powiedziała Arana dziwnie cienkim głosem i objęła
Wolkanina obronnym ruchem.
- Jak zwykle, idiotyczne pomysły.- warknął Spock, próbując zachować ten swój kamienny spokój -
Niechże pani raz będzie logiczna. Pewnie zabiją nas wszystkich razem.
- Zawsze coś.
Klingoni, nie przejmując się tą wymianą zdań, wywlekli nas na korytarz, gdzie spotkaliśmy od razu
ową "drugą grupę" - Kesa, Mona, Jurgen i.. sam kapitan. Masz ci los.Na widok Kirka Kor
rozpromienił się niczym supernowa. To ci łup wojenny!
- Co za spotkanie, kapitanie! - zawołał, po czym jego wzrok padł na Kesę - Klingonka? O, zdrajczyni.
Już my tu się z tobą policzymy.
Chciałem wyjaśnić mu, skąd na Enterprise wzięła się Kesa, ale po namyśle dałem spokój. Zanim ten
trep by coś zrozumiał, wygadałbym całe płuca.
- Myśl, co chcesz, śmieciu. - Kesa zmierzyła Kora od stóp do głów swymi betazoidzkimi oczami.
Zauważyłem, że różnią się oni między sobą, i to dość znacznie. Kor bardziej przypomina człowieka -
ta dziewczyna jest chyba z jakiejś osobnej klingońskiej rasy, ale mniejsza tam o to.
Zamknęli nas, póki co, w jakiejś pakamerze. Nie jest dobrze, ale nie trzeba tracić nadziei, jak
powiedział pewien Irlandczyk, gdy kat zaciągał mu petlę na szyi.
- Boję się. Co z nami zrobią? - załkała Mona i przytuliła się do kapitana Kirka jak psiak.
Może i wziąłbym to za dobrą monetę, ale zauważyłem kątem oka, jak Kesa i Jurgen trącają się
łokciami i stroją miny. Kapitan nic się nie połapał.
- Coś wymyślimy - rzekł pocieszająco, obejmując Monę opiekuńczym ruchem - Głowa do góry,
kadecie Schaff. Przecież nasi przyjaciele na Enterprise też nie będą zasypiać gruszek w popiele.
Coś przedłużyli sobie ten uścisk - niby z roztargnienia spowodowanego sytuacją. Gdyby nas tam nie
było, to kto wie, w jaki sposób nasz niepoprawny kapitan zacząłby pocieszać zrozpaczoną, hehe,
Monę. Ale swoją drogą cwana to ona jest, nie da się ukryć. Umie wykorzystać sytuację i to bardzo
sprytnie.
- Gdybyście mnie posłuchali, to chociaż wy bylibyście bezpieczni, ale czego się spodziewać po tak
nielogicznych.... - zaczął ponuro Mr Spock swe zwykłe wywody.
- Komandorze, zmień pan płytę, dobrze? - zaproponowałem - I bez pana pomocy jest tu dość ponuro.
- Mówię tylko, że logicznie rzecz biorąc...
- Rany Boskie, zamknie się pan, czy chorąży Arana ma pana ukarać pocałunkiem?! - krzyknąłem ze
złością. Co prawda w ten sposób nie mówi się do oficera wyższego stopniem, ale wyprowadził mnie z
równowagi. Ten gość potrafi zaleźć za skórę, doprawdy.
Spock zamilkł, wyraźnie obrażony na cały świat. Bones, który przez ten czas zdążył go jeszcze raz
przeskanować, pokręcił głową.
- Nie jest dobrze - powiedział - Ale tutaj nic na to nie poradzimy. Jim, puść może ten miły ciężar,
który przylgnął ci do piersi i zastanów się, co mamy robić.
- Co takiego? - kapitan spojrzał na niego trochę nieprzytomnie - A tak. Faktycznie. Trzeba by jakiś
plan ułożyć albo co...
Wyraźnie był bez głowy. Bliskość ponętnej Mony rozproszyła go beznadziejnie. Gorszego momentu
nie mógł już sobie wybrać! Dość czasu było na pokładzie, a on, cholerny kosmiczny donżuan, musiał
się podgrzać akurat w klingońskim więzieniu!

Wpis nr 290

Wieczorem strażnicy przynieśli nam wodę - po kubku na osobę. Mało, ale dobre i to. Pierwszą wartę
dostała Kesa.Ponieważ nie mogłem spać, przysiadłem się do niej, by nie czuła się zbyt samotna.
- Czemu tak bardzo różni się pani od Kora i innych Klingonów? - spytałem.
- To skutek mutacji - odparła - Reakcja na wirus, a własciwie na terapię, która uratowała miliony
Klingonów przed śmiercią. Przez ponad wiek koegzystowały dwie rasy Klingonów, taka jak ja i taka,
z jaką wy macie doczynienia. Potem sprawa się wyrówna... znaczy, w czasach, z których pochodzę, a
nawet wcześniej. Ja jestem trochę mniejsza niż przeciętna Klingonka, bo jestem w połowie
Betazoidką. Wychowałam się na Betazod, u ciotki. Zaopiekowała się mną, kiedy ludzie w mundurach
zabrali moją matkę, i wychowała mnie na sposób Betazoidów. Jednak trudno zabić w kimś
klingońskiego ducha, a zresztą, wystarczy na mnie spojrzeć, żeby wiedzieć, jaka krew we mnie
płynie.
No tak. Tamten Worf z Enterprise D też był - a raczej będzie - wielki jak stodoła. Większy niż ta
panna, ale i bardziej szpetny. Ona nie jest pozbawiona pewnej urody i swoistego wdzięku.
Pogadaliśmy jeszcze trochę, a potem poszedłem spać.
Mam ostatnią "psią" wachtę. Już niedługo pobudka na statku, jeśli Klingoni mają podobny rytm pracy
i odpoczynku jak my. Trochę przysypiałem i gdy otworzyłem oczy, usłyszałem cichy głos Arany.
Klęczała przy Spocku, przemywając mu twarz kawałkiem materiału z munduru, zmoczonym w
przydziałowej wodzie..
- Powinna pani to wypić - powiedział Spock - Nie dostanie pani ani kropli przed następnym
capstrzykiem.
- Jakoś wytrzymam - odparła Arana spokojnie - Ma pan gorączkę, a nic lepszego pod ręką nie widzę.
Niech pan pomyśli trochę o sobie, chociaz raz na jakiś czas.
Spock milczał przez chwilę.
- Ja pani nawet nie podziękowałem... za tamto. - rzekł wreszcie z wysiłkiem.
- Nie oczekiwałam podziękowań. Wolkanie nie dziękują za rzeczy oczywiste.
- To nie było oczywiste.
- Dla pana, nie. Ale dla mnie było. Jedna Mona, która to zrozumiała. No i Seth, dobra, łagodna
duszyczka. Inni mają mnie po prostu za puszczalską. Zna pan to słowo?
- Znam, choć nie do końca rozumiem pejoratywny wydźwięk.
- Nieważne. Mogą mówić, co chcą, mało mnie to wzrusza. Ja jestem Da'nal, wojowniczka, i nie
muszę się nikomu tłumaczyć z moich prywatnych spraw.
- Da'nal? To klingoński ptak.
- To moje klingońskie imię. Nadała mi je kobieta, która odrodziła mnie z popiołów i wyszkoliła. Była
ponurą, zamkniętą w sobie, twardą i bezlitosną istotą, ale ocaliła mnie. Nauczyła wszystkiego, co
umiem, dała nowa duszę. Dzięki niej jeszcze żyję.
- A ja żyję dzięki pani.- głos Spocka był teraz słaby i zrozumiałem, że musi być z nim bardzo źle.
Zazwyczaj tylko w takich chwilach jest bardziej ludzki.
Arana pochyliła się i niespodziewanie pocałowała go w usta. Dziwne, ale ta scena nie miała w sobie
źdźbła erotyzmu. Mnóstwo ciepła, ale nic seksu.
- Wiem, że źle się pan czuje - szepnęła - To tylko etap. To minie. Przed panem długie życie, pełne
przygód, pełne bólu i wyzwań. Zestarzeje się pan w ogniu walki, ale kiedyś będzie pan miał śliczną
żonę, której imię, podobnie jak pańskie, będzie się zaczynało na S. Może nie pozna pan smaku
prawdziwego szczęścia, Wolkanom nie bywa ono dane, ale nie zmarnuje pan życia, to pewne.
Spock uniósł z trudem rękę i niezręcznie, z wahaniem, dotknął palcami jej ostrzyżonej głowy.
Patrzyłem jak urzeczony, nie mogąc oderwać oczu od tej sceny. Była aż nierealna.
Dopiero wejście klingońskich strażników wszystko przerwało.
Wpis nr 291

Wszystkich nas, oprócz Spocka, który został uznany za konającego, zabrano przed wątpliwej
piękności oblicze Kora. Klingoński komandor nie był specjalnie zadowolony.
- Wasi przyjaciele z Enterprise skazali was na śmierć - zakomunikował nam na wstępie - Nie chcą
poddać statku w zamian za wasze życie. To znaczy, że zginiecie.
- Wielkie mi halo - odezwała się Arana - I co osiągniecie w ten sposób? zadowolicie swoje ego?
Gwiezdna Flota nie wybaczy wam śmierci kapitana Kirka i jego przyjaciół. Każdy statek Gwiezdnej
Floty będzie was tropił.
- Usiłujesz mnie przestraszyć, smarkulo? - spytał wzgardliwie Kor (Arana przez swą drobną budowę
może w oczach Klingona uchodzić za dużo młodszą, niż jest).
- A po co miałabym to robić? Ja tylko podaję fakty, a pan, komandorze, zrobi, co już zechce.
- Cicho, Lilias. - McCoy położył jej rękę na ramieniu. On tez wiedział to, co my wszyscy: że mała jest
myślami przy Spocku, którego po cichu uwielbia. Że boi się o niego bardziej niż o siebie.
Kapitan popatrzył Korowi w oczy i powiedział wolno:
- Zrobi pan, co zechce. Wiem, że powoduje panem zemsta i gardzę tym, bo dobry żołnierz powinien
działać w myśl rozkazów dowództwa, a nie szukać osobistego rewanżu. Ale to już nieważne. Chodzi
o to, że pan nie wie, a ja wiem, jakie są procedury w takich przypadkach. Enterprise będzie
negocjować z wami zwolnienie nas, a w razie braku wyników zniszczy wasz okręt.
- Razem z wami? - zdziwił się Kor.
- Razem z nami. Jeśli myślał pan, że skryje się pan za nami jak za tarczą, to był pan w błędzie.
Nie wiedziałem, blefuje czy nie, ale zrobiło mi się niefajnie.
- Będziemy was torturować, jednego po drugim - Kor podszedł bliżej, ale kapitan nie cofnął się ani o
krok -, A wasi towarzysze z Enterprise będą na to patrzeć, az...
- Aż co? - podchwycił Kirk - Aż odpalą pierwsze torpedy? Nie złamie ich pan. Co gorsza, dobrze pan
o tym wie. Chce pan nas zabić? Proszę. Jesteśmy żołnierzami, a żołnierze giną, to nic osobliwego. Ale
i wy zginiecie, i muszę przyznać, że będzie mnie to radować nawet w chwili mojej własnej śmierci.
Usmiechał się przy tym drwiąco i bezczelnie, patrząc Klingonowi prosto w oczy. Ten wytrzymał przez
chwilę, potem przeniósł spojrzenie na Kesę.
- Jak to się stało, że jesteś z nimi? - spytał.
- Nie twoja sprawa, świnio. - odparła Kesa krótko.
- Jesteś renegatką.
- Jestem kadetem Gwiezdnej Floty i jestem z tego dumna. Jeśli wam to przeszkadza, możecie się
powiesić.
Kesa nabrała wprawy w klingońskim sposobie prowadzenia rozmowy dzięki Aranie. To zabawne, ale
ona wychowywała się na pokojowej planecie. Dopiero Arana pokazała jej, co to znaczy być
klingońską wojowniczką, a Kesa skorzystała z tego skwapliwie. Zresztą ma to we krwi.
Kor namyślał się chwilę potem zwrócił się do swej obstwy i zaczął cos mówić. Przerwał mu dźwięk
rozsuwanych drzwi.
- O co chodzi? - spytał groźnie wchodzącego żołnierza. Nie lubi, żeby mu przerywać.
Żołnierz postąpił jeszcze dwa kroki, a potem zwiotczał i osunął się na podłogę. Zza jego pleców
wyłonił się niczym diabeł z pudełka nasz Pierwszy, uzbrojony w zdobyczny fazer. Kor wytrzeszczył
na niego oczy.
- Byłeś umierający, Wolkaninie! - krzyknął.
- Przykro mi, ale wasze skanery się pomyliły - odparł Spock grzecznie - Zdaje się, że my mamy
zdolność oszukania każdego skanera i chyba musiałem z takowej skorzystać.
Dopiero teraz zauważyliśmy, że za jego plecami stoi ktoś jeszcze, i mało nie fiknęlismy ze zdumienia.
Był to "nasz" cyborg.
Wpis nr 292

- To on mnie uwolnił - mówił Mr Spock, gdy siedzielismy juz bezpeicznie w mesie Enterprise -
Technologia jest cardassiańska, ale skonstruowali go Klingoni w celu infiltracji Gwiezdnej Floty. Nie
przewidzieli jednak, że w pewnym momencie ich twór uzna swoją niezawisłość. Postanowił wyłamać
się z programu i założyć własną rasę.
- I pewnie stąd wzięły sie Borgi - domyśliła się Mona - Co myśmy narobili...
- Nic. Chciał klingońskiego statku, dostał go. To mała cena za nasze życie. Co za Borgi? - spytał
kapitan Kirk.
Mona machnęła wdzięcznie ręką.
- Nieważne. Może to on był ich protoplastą, a może nawet nie - odparła - Ważne, że żyjemy.
- A Klingonów puściliśmy w skarpetkach. - dokończyłem za nią z wielkim zadowoleniem.
Fakt, po sterroryzowaniu załogi mostka z resztą statku poszło nam już łatwo. Klingońska załoga była
zresztą nieliczna jak na statek tej klasy, zastanawialiśmy się nawet, czy komandor Kor po prostu nie
zdezerterował z garścią wypróbowanych podkomendnych, by nas prześladować. To bardzo
prawdopodobne. Cyborg, który okazał się nie romulański, a klingońsko-cardassiański, pomógł nam
dla własnych celów, ale pomógł i to ważne. Kor i jego załoga zostali przez nas wysłani w małym
wahadłowcu w stronę najbliższej bazy ich sił, a znając stosunki panujące w klingońskiej armii,
czekała ich nie lada kara. Nie powiem, żeby było mi ich żal.
- Skoro udało się nam pozbyć tych bałwanów, to może znajdziemy ów Promin i Obserwatora? -
zaproponowałem po chwili, chlapnąwszy sobie brandy. Wszyscy popijaliśmy tęgo, za wyjątkiem
Spocka, oczywiście. Prawdę mówiąc, to zdaniem Bonesa nie powinien nie tylko pić, ale nawet
siedzieć z nami, tylko leżeć w ambulatorium, jednak Pierwszy jak zwykle postawił na swoim.
- Jasne, że tak. Musimy go znaleźć - przyświadczył kapitan, nie bez żalu zezując na Monę, która,
rozgrzana kilkoma kieliszkami, miała rozkoszne rumieńce i uśmiechała się bardzo ślicznie - Martwi
mnie to, ze Klingoni tak łatwo nas tu wytropili, ale miejmy nadzieję, że to się nie powtórzy. Któraś z
tych planetoid to ta właściwa. Wiemy już, że raczej nie ta, na której doszło do wypadku. Jest zbyt
niestabilina. Zatem musimy przeszukać trzy pozostałe. Będziemy przygotowani na kolejny atak, nie
dlatego, żeby był prawdopodobny, ale dlatego, że lepiej mieć się na baczności. Już raz nas
zaskoczono.
- Przykre, lecz prawdziwe.- westchnął Jurgen, powstrzymując się szlachetnie od uwagi w rodzaju
"Gdybyście nas zapytali...". On uważa, że właściwie kapitan, gdyby miał trochę oleju w głowie,
powinien przekazać mostek kadetom, ale szczęśliwie nie obnosi się zanadto z tym przekonaniem.
Do mesy zajrzał Shrass, niebieskoskóry Andorianin, oficer naukowy z Von Brauna.
- Kapitanie Kirk, zdaje się, że zwiad nr 23 namierzył Obserwatora. - powiedział. Jego czułki,
sterczące ze śnieżnobiałej czupryny, drżały lekko z podniecenia.
- Koniec bibki - zarządził kapitan, wstając z krzesła - Zobaczymy, co tam wykryto. Czas posłać was
do domu, bo jeśli przywiążemy się do siebie jeszcze bardziej, to w życiu nie zdołamy się rozstać.

Wpis nr 293

Wracałem do kwatery po służbie późnym wieczorem, gdy na korytarzu


usłyszałem Monę i Xona. Musieli stać gdzieś na załomie korytarza. Nie
mówili głośno, ale ponieważ na korytarzu było zupełnie pusto, dotarły do
mnie wyraźnie strzępy rozmów:
- ...ja nigdy nikogo... tak jak ciebie...(Xon)
-...jak mogłeś tak łatwo odpuścić... więc nie mów mi teraz, jak bardzo ci na mnie zależy... (Mona)
- ...to był błąd, sama takpowiedziałaś... (Xon) ...
- Miałam zobowiązania... (znów Mona).
Nadstawiłem uszu, rozmowa zapowiadała się ciekawie.
- ...to już nie ma znaczenia, z pewnością szybko się pocieszysz... widzę, jak patrzysz na kapitana...
(Xon)
...a może ja nie chcę się pocieszać?! (Mona, głośno, z wyrzutem)
...dałaś mi jasno do zrozumienia, że nie odwzajemniasz moich uczuć...(Xon) ...
- Uczuć...?! co ty możesz wiedzieć o uczuciach, ty... ty...wolkańska maszyno...!
Po tej kwestii zapadła podejrzana cisza. Zajrzałem za róg, żeby sprawdzić, czy się nie pozabijali i...
stanąłem jak wryty.
Mona i Xon całowali się z takim entuzjazmem, jakby świat poza nimi
przestał istnieć. Gapiłem się na nich jak żaba na piorun, bo nigdy nie
widziałem całujących się Wolkan. Gdybym tego nie widział, to nie
uwierzyłbym, że w ogóle to potrafią. Niestety stałem tam o sekundę za
długo. Wycofałem się po angielsku i kiedy już już wydawało mi się, że
sprawę wolkańskich uniesień mam za sobą, jak spod ziemi wyrosła przede mną
Mona.
- Nie słyszałeś nigdy, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła? -
syknęła i zanim zdołałem wykrztusić przeprosiny, złapała mnie za kark i
przycisnęła do ściany.
- Nie wsadzaj nosa w nieswoje sprawy - syknęła
ponownie. Mona mogła wyglšdać jak elf utkany z mgły i marzeń, ale uścisk
miała jak żelazne imadło. Przysunęła twarz tak blisko mojej, że mogłem
policzyć dokładnie jej rzęsy. Przesunęła rękę z mojego karku na ramię i
zanim zdążyłem odczuć przyjemność z jej dotyku, zobaczyłem wszystkie
gwiazdy, a potem ciemność. Gdy ocknąłem się po kilku minutach, leżałem na
podłodze w korytarzu. Ta piękna zgaga musiała zaserwować mi nerve-pincha!
Nawet Spock nigdy nie ośmielił się mi tego zrobić! Przysięgam, od dzisiaj
będę omijał Wolkan szerokim łukiem!

Wpis nr 294

Co za dziwne miejsce! Podobno dziwniejsze jeszcze niż osławiona Planeta Czasu, której w końcu nie
udało mi się zobaczyć. Trudno nawet opisać: skały, ale rozgałęziające się ażurowo jak rośliny,
tworzące jakieś fantastyczne, mineralne festony, a między tym wszystkim jakaś aparatura, jakby
wpleciona w krajobraz. Strażnik nie jest ani człowiekiem, ani maszyną, to hologram obdarzony
autonomią. Nie wiem, jak to możliwe.
- Sprawa jest wykonalna - powiedział, wysłuchawszy raportu kapitana Kirka - Sami jednak musicie
obliczyć koordynaty ślizgu. Podam wam wszystkie dane, ale obliczeń dokonacie wy.
My - no ściślej mówiąc Mr Spock, bo to on ma ten swój supermóżdżek po wolkańsku przyrządzony.
Ja bym się tego nigdy nie podjął, bo przy tylu zmiennych pogubiłbym się beznadziejnie już na samym
początku. Samo przygotowanie programu dla komputera do obliczeń zajmie Spockowi tydzień, a
wiem, że po otrzymaniu wyników będzie musiał wszystko sprawdzić ręcznie. Komputer też może się
pomylić. Ma nasz geniusz huk roboty, ale chyba warto. Warto?
Przyzwyczaiłem się do naszych kadetów. Polubiłem ich i ciężko będzie mi się z nimi rozstać. Im też
nie jest tak dobrze, jak chyba powinno być, bo włóczą się po pokładzie z rzadkimi minami.
Szczególnie mała Arana posmutniała i nie ma nawet ochoty na żadne psie figle. Ciągle przesiaduje w
ambulatorium i snuje się za Bonesem jak cień. Kilka razy widziałem, jak opowiadała mu coś po cichu,
przytulona do niego niczym zwykła, delikatna dziewczyna, a nie maszyna wojenna w wersji mini,
którą wszyscy znamy. W końcu spytałem go wprost:
- Wierzy pan w to, że to pana wnuczka?
- A pan nie wierzy? - odpowiedział - No, to niech pan na nas spojrzy.
Rzeczywiście, trudno zaprzeczyć fizycznemu podobieństwu. Nie tylko zresztą fizycznemu.
Charaktery też w gruncie rzeczy mają podobne. Może Bones ma rację? Może kiedyś...?
- Nie - powiedział z ciężkim westchnieniem - Ojciec Arany, Kirk McCoy, urodzi się, gdy będę miał
około osiemdziesiątki, a on sam zostanie ojcem, gdy będzie miał sześćdziesiąt dwa lata. Nigdy nie
spotkamy się w jej czasach. Kiedy odejdzie, stracę ją na zawsze, ale nie mogę jej zatrzymywać.
Należy do swoich czasów i mimo wszystko powinna tam wrócić.
- Powinna, ale może nie chce?
No jasne, że nie chce. Sama jednak rozumie, że nie może tu z nami zostać, choć bardzo tego pragnie.
- Lilias jest mądrzejsza, niż można to wnioskować z jej skłonności do dziecinnych psot i wiecznego
żartowania - powiedział Bones smutno, gdy siedzieliśmy w mesie - Opowiedziała mi historię swego
życia. To jedna tragedia, Andy, straszna, przerażająca tragedia. Nic dziwnego, że już niczego się nie
przestraszy. Dziwne jest raczej to, że umie się jeszcze śmiać.
Nie śmiałem pytać, jak wyglądało życie tej małej. Sam zresztą nie wiem, czy chciałbym to wiedzieć.
Słowa Bonesa brzmiały tak, że można domyślać się absolutnie wszystkiego. Poszedłem do Spocka
zobaczyć, jak mu idzie, ale wyrzucił mnie za drzwi. Jest tak pochłonięty obliczeniami, że nie je, nie
pije i nie śpi.

Wpis nr 295

W nocy zachciało mi się jeść. Poszedłem do mesy, a po drodze musiałem minąć kwaterę kapitana.
Wokół panowała cisza, spokój i w tej ciszy wyraźnie usłyszałem głos naszego "pierwszego po Bogu":
- Dla ciebie łamię wszelkie zasady. I zrobiłbym to jeszcze dziesięć razy. Jaka ty jesteś piękna...
A zaraz potem rozmarzony głos Mony:
- Och, Jim, Jim... Dla samej tej nocy warto było cofnąć się w czasie.
No nie, ja wymiękam! Jednak nie odmówili sobie! Rozumiem, że Arana... ale z czego Mona chce
leczyć Jamesa Kirka? Jeśli z nadpobudliwości seksualnej, to po pierwsze wybrała złą metodę, a po
drugie nie sądzę, żeby w jego przypadku było to uleczalne.
Posłuchałem jeszcze przez chwilę pod drzwiami i, upewniwszy się bezapelacyjnie co do swych
podejrzeń (szkoda, ze nie miałem wizjera), powlokłem się do mesy. Ładne rzeczy. To już nie ma nic
świętego? Zdaje się, że nie. I właściwie bardzo dobrze.
Jeśli już mam być szczery, to sądzę, że Mona lepiej ubawiła się na całej sprawie niż Arana. Spock, co
tu dużo gadać, na pewno nie jest zbyt rozrywkowy, a James T. Kirk - wiadomo. Praktyka czyni
mistrza.

Wpis nr 296

W mesie zastałem Aranę. Siedziała po turecku obok replikatora i pojadała jakieś granulki.
- Też glodny? - spytała na mój widok.
- Owszem - przytaknąłem i włożyłem swoją kartę identyfikacyjną do otworu w replikatorze - Mona
jest z kapitanem, wiesz?
- Fascynujące - odparła, naśladując zabawnie intonację Spocka - No, to jeszcze potrwa jakiś czas.
Mona jest bardzo wymagająca.
Wziąłem sobie paczkę krakersów i kefir, i siadłem obok niej.
- Sięgnęła wyżej niż ty.- zauważyłem złośliwie.
- Zawsze była ambitna - Arana niewzruszenie wsypała sobie do ust kolejną porcję granulek - Ambitna
i wybredna.Interesuje ją wyłącznie towar z najwyższej półki.
- Mówisz, że na Spocka uwagi by nie zwróciła?
- Raczej nie. Ma wymagania, jak już powiedziałam i jeśli już decyduje się pójść z kims do łóżka, to
chce coś z tego mieć. Wolkanie znani sa z tego, że traktują seks bardzo instrumentalnie. Wstydzą się
tego, że doświadczają takich zwierzęcych potrzeb, no i to doprowadziło do wyewoluowania zjawiska
pon farr. Przyroda nie lubi, by ją oszukiwać. A to wszystko razem powoduje, że wśród Wolkanów
próżnoby szukać Casanovy. Póki starczy im sił, po prostu odmawiają.
- Wiedziałaś o tym i mimo to poszłaś?
- Jasne. Byłam gotowa przeprowadzić swoją wolę, choćbym miała przywiązać Spocka do łóżka.
Brałam pod uwagę i taką ewntualność. Miałam hypospray ze środkiem uspokajającym w kieszeni
piżamy. Oszołomiłby go na parę minut. Na szczęście Spock był zbyt rozkojarzony, by, że tak powiem,
protestować. Chciał już tylko przestać cierpieć, a wiedział, że to jedyna droga.
- Jednym słowem, nie ubawiłaś się zanadto?
Arana popatrzyła na mnie z osobliwym półusmiechem.
- Czy ja wiem...? - odpowiedziała po chwili z taką jakąś intonacją, ze za sam jej wydźwięk powinna
iść do spowiedzi.
W tej chwili na korytarzu zabrzmiał śmiech na dwa głosy. Zerknęliśmy na siebie i zgodnym ruchem,
nie umawiając się, szurnęliśmy za nieczynny automat do lodów.
Do mesy wpadł kapitan i Mona, oboje w znakomitym nastroju i w strojach raczej, rzekłbym, skąpych.
- Ależ jestem głodna! - zawołała Mona podbiegając do replikatora.
- Weź coś extra: ostrygi, kawior, szampana.. i wracajmy. - zaproponował kapitan. Był taki rozanielony,
że możnaby mu usunąć wyrostek na żywca, nic by nie spostrzegł.
Objął Monę i pocałował ją w ucho.
- Jim, nie przeszkadzaj, bo zamiast ostryg zareplikuję rzeczne małże.- zaśmiała się Mona.
- Przestaję się od dziś dziwić, że dziewczyny szaleją za Spockiem - zamruczał rozkosznie kapitan,
tuląc ją w ramionach i zanurzając twarz w jej włosy - Te spiczaste uszka są takie seksowne...
- Jeszcze chwila i obrzydzę sobie te sprawy na resztę życia. - mruknęła Arana, z trudem tłumiąc
złośliwy chichot. Było coś perwersyjnego w tym, że tak siedzieliśmy i podsłuchiwaliśmy to
świergolenie.
Dopiero, gdy gorąca parka zgarnęła zareplikowany prowiant i znikła z mesy, wyleźliśmy zza
automatu i wymieniliśmy spojrzenia. W tych spojrzeniach kryły się wszystkie komentarze, których ze
względu na szacunek wobec dowódcy nie mogliśmy powiedzieć głośno - nawet na osobności.

Wpis nr 297

Wreszcie mamy wszystkie koordynaty "ślizgu". Mr Spock wygląda, jakby go przepuszczono przez
wszystkie diabelskie młyny Disneylandu, i doktor McCoy musiał podać mu podwójną dawkę jakiegoś
stymulantu, by mógł nam towarzyszyć do siedziby Obserwatora. Nie chciał tego odpuścić, ze
zrozumiałych zresztą względów.
Obliczenia, których dokonał, ujawniły pewną przeszkodę - jedyna data, do której można było odesłać
naszą piętnastkę, była odległa od daty startu ich statku szkoleniowego o prawie sześć lat! Nie można
tak wcześniej?
- Nie można - odpowiedział - Biorąc pod uwagę relatywne koniugacje czasoprzestrzenne i nieciągłość
liniową anomalii temporalnych, wyliczyłem najbezpieczniejszy punkt.
Powiedzmy, że coś z tego zrozumiałem. Powiedzmy i nie czepiajmy się szczegółów.
- Ale jak to wpłynie na ich życie? - spytałem, omijając zręcznie wszystkie rafy.
Wzruszył tylko ramionami. Wiadomo, to akurat trudno przewidzieć. Przed samym przesyłem do
siedziby Obserwatora kapitan Kirk uścisnął rękę Spruance'owi i wręczył mu trikoder oraz
konwencjonalny, papierowy zwój.
- Nagrałem relację z waszego pobytu i nasze teorie dotyczące waszego skoku - powiedział - Na
wszelki wypadek opisałem też wszystko ręcznie i poświadczyłem podpisami całej kadry oficerskiej
Enterprise. Niech zbadają to wasi eksperci, a przekonają się, że mówicie prawdę.
- Dziękuję w imieniu szeroko pojętych następnych pokoleń, kapitanie. - Spruance uścisnął dłoń Kirka
i zasalutował. Był wyraźnie wzruszony, podobnie jak reszta. Wszyscy mieli mocno niewyraźne miny,
może z wyjątkiem pani Gelnrun, po której kocim pyszczku mało widać, w każdym razie dla mnie jej
mimika jest nie do odczytania.
Pożegnanie z całą załogą trochę trwało, co przy takiej ilości osób jest zrozumiałe, ale wreszcie trzeba
było się przesłać. Zrobiliśmy to, i ponownie znaleźliśmy się w kubistycznej, dziwacznej siedzibie
Obserwatora. Hologramowy strażnik czekał na nas nieporuszony w swoim sanktuarium - miejscu,
skąd, jak wyjaśnił, może mieć oko na wszystko. Tam zbiegają się linie czegoś tam - nie wiem, nie
zrozumiałem z jego wyjasnień ani zakichanego słowa.
Pod kierunkiem hologramu Mr Spock wprowadził koordynaty do pamięci najdziwniejszej aparatury,
jaką w życiu widziałem. Nie podejmuję się nawet zgadywać, z czego była wykonana, ale w każdym
razie ma dające się ustawić liczniki i o to chodzi. Kiedy nasz Wolkanin skończył swoje, w owalu
utworzonym przez coś, co w pierwszej chwili wszyscy wzięliśmy za skamieniałe rośliny, utworzyła
się opalizująca tarcza.
- Można już przechodzić - powiedział Obserwator - Po jednym.
- Ja pierwszy. - zdecydował kapitan Spruance i zanurzył się w opalizującej poświace.
Siedzący za konsolą Mr Spock skontrolował wskazania aparatury i skinął głową z zadowoleniem.
Wyglądało na to, że Spruance'owi udało się dotrzeć do portu przeznaczenia. Można było przesyłac
następnych.
Grupa kadetów szybko topniała. Wreszcie koło nas stała już tylko trójka - Xon, Seth i Arana, która
trzymała Bonesa za rękę i miała taką minę, jakby miała się za chwilę rozpłakać. Xon odwrócił się do
Spocka, przekazał mu taal i wypowiedział sztywno słowa wolkańskiego pozdrowioenia. Po nim
zrobił to Seth, choć w dużo serdeczniejszy sposób. Kiedy znikł w przejściu, Spock oparł głowę na
rękach i znieruchomiał, jakby zabrakło mu siły. Wyglądał jak posąg milczacego zniechęcenia. Arana,
która zdążyła już pożegnać się z Bonesem, zatrzymała się przy nim na moment. Szybko jak myśl
objęła go, pocałowała w pochylony kark i szepnęła mu coś do ucha. Potem pobiegła do przejścia i, nie
oglądając się na nikogo, weszła w tęczowy owal jak inni.
- Co panu powiedziała?- spytał McCoy pierwszego oficera.
- Do zobaczenia, mniejwięcej. - odpowiedział mu Spock bezbarwnym głosem, patrząc w skamieniałą
ramę, ponownie na przestrzał pustą. Chyba rozumiałem, co obaj czuli, ale milczałem, podobnie jak
kapitan i towarzysząca nam drużyna ochrony.

Wpis nr 298
Tak więc wesołej drużyny kadetów już z nami nie ma. Cicho i smutno. Nie przypuszczaliśmy
wszyscy, że aż tak będzie nam ich brakować. Wszyscy snuja się z kwaśnymi minami, za wyjątkiem
Spocka, który odsypia swoje. Jest wymęczony i na dodatek struł się stymulantami. Oprócz tego, co
podał mu Bones, wziął na własną rękę jeszcze dwie dawki, a to w konsekwencji powaliłoby wołu.
- Trudno mu się dziwić. Potrzebował tego - stwierdziła Vida, gdy zjawiłem się w siłowni na lekcję
samoobrony - Wyżej ręce, Andy. Spock, jako Wolkanin, może i jest irytującym łajzą, ale kiedy
pracuje, to naprawdę daje z siebie wszystko. Gotów zginąć dla wykonania zadania, a nie ma dla niego
zadań ważnych i mniej ważnych.
- Kiedyś pewnie mu się to uda. Sukinsyn ma jakąś cholerną manię samobójczą, powinien iść do
psychiatry.
W tym momencie zaliczyłem taką "bombę" w szczękę, że poleciałem do tyłu jak rażony piorunem.No
nie! Od kiedy to Spock jest dla Vidy taki znów nietykalny?!
- Mówiłam, ręce wyżej - dotarł do mnie jak przez watę głos naszej ważniaczki - Nawet gdy masz myśl
zajętą czym innym, twoje ciało musi reagować instynktownie. Inaczej nie będzie z ciebie żadnego
pożytku.
Pewnie ma rację, nie musi jednak tak wymachiwać przy tym pięściami. Jak czlowieka trzaśnie, to mu
się gwiazdy pokazują.Co prawda można jej oddać bez ryzyka i obrazy, ale do tego trzebaby w nią
trafić, a to rzecz problematyczna. Jest zwinna niczym makak.
Po lekcji poszedłem do Myszy i ku swemu zdumieniu zastałem ją, roniącą łzy na panel kontrolny/
- Mysiula, co ci?! - zawołałem z niepokojem.
- Nie wiem - odparła żałośnie - A waściwie wiem. Tak tu pusto bez nich...
Siadłem na jednym z wolnych foteli i zmusiłem się, by pomyśleć, jak mawia Spock, logicznie.
Musiałem przemówić do Myszy tak, jak tego potrzebowała, a to ona jest psychologiem, nie ja.
- Takie jest zycie, ciągle kogoś tracimy - powiedziałem wreszcie - To zabawne, wszyscy
przywiązaliśmy się do tego narybku z dalekiej przyszłości, i to bardziej, niz powinniśmy. Jeśli się nie
mylę, wnieśli w nasze życie wesoły rozgardiasz i element niepewności w naszym codziennym
rozgardiaszu i niepewności. Byli... odmienni. A teraz odeszli i jest nam przykro. Jednak musimy po
prostu pracować dalej. Bądźmy rozsądni. Oni sie jeszcze nawet nie urodzili.
Mysz popatrzyła na mnie i spróbowała się uśmiechnąć, co wypadło dość blado. I pomyśleć, że tak
czuje się praktycznie cała załoga...

Wpis nr 299

Cały dzień pracy, łatwej, ale żmudnej. Skończyłem dwie godziny przed kolacją. Byłem i zmęczony i
znudzony, gdy zakończyłem naprawę uszkodzonej części napędu. Właściwie nawet nie było to jakieś
"uczciwe uszkodzenie" - po prostu odpadła część osłon i trzeba było wkroczyć ze spawarką. Równie
dobrze jak ja zrobiłaby to małpa z małpim mózgiem, ale ja byłem pod ręką.
Poszedłem na mostek zameldować, że w zasadzie juz wszystko OK. Oprócz Sulu była tam tylko
Uhura, która na mój widok uśmiechnęła się i zdjęła słuchawki.
- Własnie o panu myślałam, Andy. - powiedziała.
- Bardzo mi to pochlebia - odparłem zdziwiony - A czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
Uhura podała mi wydruk z tutejszego odpowiednika faksu. Przeczytałem kilkanaście linijek tekstu i
otworzyłem szeroko oczy. Przeniosłem wzrok na Uhurę
- Tak - rzekła - Wiedzialam o tym już wcześniej, ale same pogloski, nie chciałam więc pana
niepotrzebnie niepokoić. Rozumie pan, fałszywe nadzieje potrafią być bardzo bolesne. Ale teraz to juz
fakt.
Ponownie spojrzałem na kartkę. Ten tekst był niczym "Sezamie otwórz się", choć suchy i zwięzły.
"Na ostatnim posiedzeniu ONZ zapadła ostateczna decyzja o przyznaniu fundacji Poland Reactivation
prawa do rozpoczęcia odbudowy kraju ich przodków. Badania naukowe wykazały, że zarówno poziom
radiacji, jak i ekosystem pozostają w równowadze na spornym terenie. Uroczystość położenia
kamienia węgielnego pod budowę stolicy przyciągnęła przedstawicieli wszystkich krajów Ziemi..."
- Dziewczyno, czy ty wiesz, co to dla mnie jest? - wybełkotałem.
- Wiem - odparła - Dlatego poprosiłam o przysłanie tej wiadomości i dałam to panu. Teraz będzie pan
miał ojczyznę. Ludzie mojej krwi dobrze rozumieją, jakie to ważne.
To było... nie umiem tego nawet nazwać. Poczułem się, jakby dodano mi świeżej krwi. Jakbym nagle
stał się królem życia.
Nie mogąc się opanować pocałowałem Uhurę w policzek i z krzykiem radości wyleciałem na
korytarz.

KONIEC

You might also like