You are on page 1of 302

Tytuł oryginału

MOMMA AND THE MEANING OF LIFE

Redakcja
Anna Brzezińska

Korekta
Małgorzata Denys

Projekt okładki
Agata Jaworska

Zdjęcie na okładce
www.shutterstock.com

Skład i łamanie
Dorota Borkowska

Copyright © 1999 by Irvin D. Yalom.


Afterword copyright © 2000 Irvin D. Yalom
All rights reserved.
Copyright © for the Polish edition by Czarna Owca 2011

Wydanie III

ISBN 978-83-7554-694-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego
i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).

Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie


całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody
właściciela praw jest zabronione.

ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa

e-mail: wydawnictwo@czarnaowca.pl

Dział handlowy: tel. (22) 616 29 36; faks (22) 433 51 51

Zapraszamy do naszego sklepu internetowego:


www.czarnaowca.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.


Spis treści

Dedykacja
Podziękowania
1. Mama i sens życia
2. Podróże z Paulą
3. Magnolia
4. Siedem zaawansowanych lekcji z terapii żalu
Lekcja 1: Pierwszy sen
Lekcja 2: Mur ludzkich ciał
Lekcja 3: Gniew wywołany żalem
Lekcja 4: Czarna plama
Lekcja 5: Rozsądek kontra zdrada
Lekcja 6: Nie dowiaduj się nigdy, komu bije dzwon
Lekcja 7: Zgoda na odejście
5. Terapia wzajemna
6. Klątwa węgierskiego kota
Od Autora
Przypisy
Saulowi Spiro, psychiatrze, poecie, artyście,
z wdzięcznością za czterdzieści lat przyjaźni,
czterdzieści lat dzielenia się życiem,
książkami, twórczymi pomysłami i niezłomnym
sceptycyzmem wobec świata takiego, jaki jest.
Podziękowania

Dziękuję wszystkim, którzy przeczytali maszynopis, służyli radą lub


w inny sposób wywarli znaczący wpływ na ostateczny kształt książki:
Sarze Lippincott, Davidowi Spiegelowi, Davidowi Vannowi, Jo Ann
Miller, Murrayowi Bilmesowi, Ann Arvin, Benowi Yalomowi, Bobowi
Bergerowi, Richardowi Furmosie i mojej siostrze Jean Rosie. Jak
zwykle jestem wdzięczny bardziej, niż można to wyrazić, mojej żonie
Marylin Yalom. Wyrażam także wdzięczność mojej redaktorce Phoebe
Hoss, która w tej książce, tak jak i w wielu innych, nieubłaganie
wymagała ode mnie, abym pisał najlepiej, jak tylko potrafię.
1. Mama i sens życia

Zmierzch. Być może umieram. Złowieszcze kształty otaczają moje


łóżko: monitory kardiologiczne, butle z tlenem, kroplówki, zwoje
plastykowych rurek – oznaki śmierci. Zamykam oczy i pogrążam się
w ciemności.
Nagle wyskakuję ze swego łóżka i wybiegam ze szpitalnego pokoju
prosto do zalanego słońcem parku rozrywki Glen Echo, gdzie
dziesiątki lat temu spędziłem niejedną letnią niedzielę. Słyszę muzykę
na karuzeli. Oddycham wilgotnym powietrzem przesiąkniętym
słodkawym zapachem lepkiego popcornu i jabłek. I maszeruję prosto
przed siebie – nie zatrzymując się przy stoisku Mrożonego Kremu
Niedźwiedzi Polarnych ani przy kolejce górskiej, ani przy diabelskim
kole – aby stanąć w kolejce po bilety do Domu Horroru. Zapłaciłem za
bilet i czekałem, aż najbliższy wagonik wyjedzie zza zakrętu i zatrzyma
się przede mną z metalicznym szczękiem. Po wejściu i opuszczeniu
poręczy zabezpieczającej usadowiłem się wygodnie i ostatni raz
rozejrzałem wokół siebie – i w samym środku niewielkiej grupki
gapiów zobaczyłem ją.
Zacząłem machać do niej rękami i wołać, wystarczająco głośno, aby
wszyscy usłyszeli: „Mamo! Jak mi się udało, mamo? Jak mi się
udało?”.

Nawet wtedy, kiedy uniosłem głowę na poduszce i próbowałem


otrząsnąć się ze snu, w gardle tkwiły mi uwięzione słowa: „Jak mi
poszło, mamo? Mamo, jak mi poszło?”.
Ale mama leży dwa metry pod ziemią. Od dziesięciu lat, zimna
i martwa niczym kamień w jasnej sosnowej trumnie na cmentarzu
w Anacostii niedaleko Waszyngtonu. Co z niej pozostało? Chyba tylko
kości. Z pewnością mikroby pochłonęły każdy skrawek jej ciała. Może
pozostało kilka kosmyków siwych włosów – może resztki chrząstek
przylegających do większych kości. I oczywiście obrączka.
Zagrzebana gdzieś w kostnym pyle musi być tą cienką, srebrną,
misternie wykonaną obrączką, którą mój ojciec kupił na Hester Street,
krótko po ich przypłynięciu najtańszą klasą do Nowego Jorku
z rosyjskiego sztetla na drugim końcu świata.
Tak, wiele czasu minęło. Dziesięć lat. Śmierć i rozkład. Nic poza
włosami, chrząstkami, kośćmi i srebrną obrączką ślubną. I jej obraz
ukryty w moich wspomnieniach i snach.
Dlaczego w swoich snach machałem mamie? Przestałam machać
tyle lat temu. Ile? Może dziesiątki. Być może było to tego popołudnia
ponad pół wieku temu, kiedy miałem osiem lat i zabrała mnie do
Sylvan, kina znajdującego się tuż za rogiem ulicy, przy której mój
ojciec prowadził sklepik. Mimo że było dużo wolnych miejsc, usiadła
ciężko na fotelu obok jednego z łobuziaków z sąsiedztwa, chłopaka
starszego ode mnie o rok.
– To miejsce jest zajęte, proszę pani – warknął.
– Tak, tak! Zajęte! – odpowiedziała pogardliwie matka, kiedy
usadowiła się już wygodnie. – On zajmuje miejsca, ważniak! –
oznajmiła każdemu w zasięgu słuchu.
Próbowałem rozpłynąć się w obitym brązowym aksamitem fotelu.
Później, w ciemnej sali, zebrałem się na odwagę i powoli odwróciłem
głowę. Był tam, siedział kilka rzędów dalej obok swego kolegi. Nie
myliłem się, patrzyli nienawistnym wzrokiem i pokazywali na mnie.
Jeden z nich potrząsnął pięścią, szepcząc: „Później!”.
Mama pozbawiła mnie kina Sylvan. Stało się dla mnie wrogim
terytorium. O każdej porze bez wyjątku, przynajmniej w ciągu dnia.
Jeśli chciałem być na bieżąco z sobotnimi filmami – Królikiem
Rogersem, Batmanem, Zielonym Szerszeniem, Duchem –
musiałem wchodzić po rozpoczęciu seansu, kiedy na sali było ciemno,
zajmować swoje miejsce w ostatnim rzędzie, tak blisko wyjścia
ewakuacyjnego, jak się tylko dało, i wychodzić przed włączeniem
świateł. W mojej okolicy największym nieszczęściem, jakie mogło cię
spotkać, było dostać lanie. Oberwać pięścią – nietrudno to sobie
wyobrazić: cios w szczękę, i już. Albo policzek, kopniak czy
skaleczenie – nie ma problemu. Ale dostać lanie – o mój Boże. Czy to
się kiedyś skończy? Co z ciebie zostanie? Przestajesz się w ogóle
liczyć, na zawsze napiętnowany jako ten, który „dostał lanie”.
I machać matce? Dlaczego miałbym machać teraz, kiedy od lat
żyłem z nią jak z największym wrogiem? Była: zarozumiała,
kontrolująca, natrętna, podejrzliwa, mściwa, bardzo uparta
i niebywale ograniczona (ale inteligentna – nawet ja to mogłem
dostrzec). Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek, choć raz, okazała
mi jakieś cieplejsze uczucia. Ani razu nie byłem z niej dumny i nie
odczuwałem zadowolenia z tego powodu, że jest moją matką. Miała
cięty język i złe zdanie na temat każdego – z wyjątkiem mojego ojca
i swojej siostry.
Kochałem ciotkę Annę, siostrę mojego ojca: jej łagodność,
niewyczerpana dobroć, jej zapiekane hot dogi owinięte chrupiącymi
plastrami wędzonej szynki, jej niezrównana strucla (utracona dla mnie
raz na zawsze, ponieważ jej syn nie wyśle mi przepisu na nią – ale to
już inna historia). Najbardziej kochałem ciotkę Annę w niedziele. Tego
dnia jej delikatesy w Navy Yard niedaleko Waszyngtonu były
zamknięte – odblokowywała automat do gry i godzinami mogłem grać
za darmo. Nigdy się nie sprzeciwiała, gdy podkładałem pod przednie
nogi automatu małe kawałki papieru, aby spowolnić spadanie kulek
i zdobyć więcej punktów. Moje uwielbienie dla Anny doprowadzało
matkę do szaleńczych i mściwych ataków na szwagierkę. Miała Annie
do zarzucenia biedę, wstręt do pracy w sklepie, brak zmysłu
handlowego, głupkowatego męża, brak godności i gotowość do
przyjmowania wszelkich używanych rzeczy.
Matka mówiła w obrzydliwy sposób, z silnym akcentem, wtrącając
mnóstwo wyrażeń w jidysz. Nigdy nie przyszła do mojej szkoły na
wywiadówkę lub spotkanie PTA 1 . Dzięki Bogu! Skręcałem się na
samą myśl, że miałbym przedstawić ją swoim przyjaciołom.
Walczyłem z mamą, przeciwstawiałem się jej, krzyczałem na nią,
unikałem jej i w końcu, jako nastolatek, w ogóle przestałem się do
niej odzywać.
Największą zagadką mojego dzieciństwa było to, jak tata mógł z nią
wytrzymać. Przypominam sobie wspaniałe chwile w niedzielne
poranki, kiedy on i ja graliśmy w szachy. Przyśpiewywał wtedy wesoło
do nagrań rosyjskiej lub żydowskiej muzyki, kołysząc głową w rytm
melodii. Wcześniej czy później dochodzący z góry skrzeczący głos
matki niszczył atmosferę poranka:
– Gevalt, Gevalt, dosyć! Vay iz mir, dosyć muzyki, dosyć hałasu!
Ojciec bez słowa się podnosił, wyłączał adapter i kończyliśmy
naszą grę w ciszy. Ileż razy modliłem się: proszę, tato, proszę, nie
daj się jej chociaż raz!
Tak więc po co machać? I po co pytać u kresu mojego życia: „Jak
mi się udało, mamo?”. Czy to możliwe – i ta możliwość wprawia mnie
w osłupienie – że przez całe życie szukałem aprobaty tej żałosnej
kobiety? Przez całe życie usiłowałem uciec, wznieść się ponad moją
przeszłość – żydowską osadę, najtańszą kajutę na statku, getto,
talmudyczne opowieści, śpiewy religijne, gabardynę 2 i sklepik

spożywczy. Całe życie dążyłem do wolności i rozwoju. Czy może tak


być, że nie uciekłem ani od mojej przeszłości, ani od mojej matki?
Ci koledzy, którzy mieli kochające, łagodne i wspierające matki –
jakże ja im zazdrościłem. I jakie to dziwne, że dzisiaj nie są związani
ze swoimi matkami, nie dzwonią do nich, nie odwiedzają, nie
przywołują ich w swoich snach i prawie w ogóle o nich nie myślą.
Podczas gdy ja łapię się na myśleniu o niej wielokrotnie w ciągu dnia
i nawet teraz, dziesięć lat po jej śmierci, często odruchowo sięgam po
telefon, aby do niej zadzwonić.
Och, rozumiem to wszystko intelektualnie. Dawałem wykłady na
ten temat. Wyjaśniam moim pacjentom, że wykorzystywane dzieci
mają często problemy z oddzieleniem się od swoich
dysfunkcjonalnych rodzin, podczas gdy dzieci wychowane przez
dobrych i kochających rodziców przeżywają w późniejszym życiu
znacznie mniej konfliktów. Zresztą, czy zadaniem dobrego rodzica nie
jest przygotowanie dziecka do opuszczenia domu?
Rozumiem to, ale tego nie lubię. Nie lubię mojej matki składającej
mi codzienne wizyty. Nienawidzę tego, że wkradła się w zakamarki
mojego umysłu i że za nic nie mogę jej stamtąd wyrugować.
A najbardziej nienawidzę tego, że pod koniec życia czuję się zmuszony
pytać: „Jak mi poszło, mamo?”.
Myślę o zbyt grubo wyściełanym krześle w waszyngtońskim domu
spokojnej starości. Częściowo blokowało wejście do jej pokoju
i otoczone było stoliczkami broniącymi do niego dostępu. Na każdym
z nich leżał przynajmniej jeden, a czasami więcej egzemplarzy każdej
z napisanych przeze mnie książek. Stoliczki, na których leżało
kilkanaście moich książek i ze dwa razy tyle ich wydań
obcojęzycznych, chwiały się niebezpiecznie. Często sobie
wyobrażałem, że wystarczyłoby jedno niewielkie trzęsienie ziemi, aby
moja matka została pogrzebana pod zwałami książek autorstwa jej
jedynaka.
Ilekroć ją odwiedzałem, zastawałem ją usadowioną na krześle
z dwiema lub trzema moimi książkami na kolanach. Ważyła je
w dłoniach, wąchała, głaskała – robiła wszystko poza ich
przeczytaniem. Miała zbyt słaby wzrok. Ale nawet zanim jej wzrok się
pogorszył, nie mogłaby ich zrozumieć: jej całe wykształcenie stanowiły
kursy naturalizacyjne dla osób ubiegających się o amerykańskie
obywatelstwo.
Jestem pisarzem. A mama nie umie czytać. Mimo to wciąż zwracam
się do niej z pytaniem o sens pracy całego mojego życia. Czym
mierzonego? Zapachem, ciężarem moich książek? Rysunkami na
okładce, śliskimi w dotyku lakierowanymi obwolutami? Wszystkie moje
żmudne badania, źródła inspiracji, mozolne poszukiwania właściwej
myśli czy ulotnego i pełnego wdzięku zdania – o tym nigdy nie miała
pojęcia.
Sens życia? Sens mojego życia. Wiele książek ułożonych
w chwiejące się sterty na stoliku mamy zawierało pretensjonalne
odpowiedzi na takie pytania. „Jesteśmy istotami poszukującymi sensu
– napisałem – które muszą sobie poradzić z kłopotliwym faktem, że
zostały rzucone w świat pozbawiony w istocie sensu”. I później, aby
uniknąć posądzenia o nihilizm, wyjaśniłem, że musimy zmierzyć się
z podwójnym zadaniem. Najpierw obmyślamy lub tworzymy projekt
nadający życiu sens, dostatecznie solidny, aby uniósł ciężar życia.
Następnie musimy zapomnieć o naszym akcie kreacji i przekonać
samych siebie, iż nie stworzyliśmy, lecz odkryliśmy taki projekt – że
ma on swoją własną, niezależną od nas egzystencję.
Chociaż udaję, że akceptuję wszystkie pomysły na życie, potajemnie
dzielę je na brązowe, srebrne i złote. Niektórzy ludzie żyją nadzieją
mściwego triumfu; inni – pogrążeni w rozpaczy – marzą tylko
o spokoju, izolacji i uwolnieniu się od bólu; niektórzy poświęcają życie
walce o sukces, bogactwo, władzę, prawdę; inni dążą do
przekroczenia samych siebie i poświęcają się wyższym celom lub
drugiej istocie – człowiekowi lub Bogu. Są też tacy, którzy znajdują
sens życia, służąc innym, dążąc do osobistego rozwoju lub oddając
się twórczości.
Potrzebujemy sztuki, powiedział Nietzsche, inaczej prawda nas
zniszczy. Twórczość jest dla mnie złotym pomysłem i obróciłem całe
moje życie, całe moje doświadczenie, całą moją wyobraźnię w stertę
tlącego się kompostu, z której od czasu do czasu staram się stworzyć
coś nowego i pięknego.
Ale moje sny mówią coś innego. Utrzymują, że poświęciłem życie
zupełnie innemu celowi – zdobyciu akceptacji mojej zmarłej matki.
Ta wskazówka ze snu jest bardzo ważna: zbyt ważna, aby ją
ignorować, zbyt niepokojąca, aby zapomnieć. Nauczyłem się jednak,
że sny nie są takie tajemnicze i niezmienne. Przez większość swojego
życia byłem specem od snów. Nauczyłem się je poskramiać, rozkładać
na części pierwsze, a następnie składać. Wiem, jak wydobywać z nich
sekrety.
Tak więc pozwalam głowie opaść na poduszkę i odpływam,
powracając do wagonika w Domu Horroru.
Wagonik zatrzymuje się ze zgrzytem, rzucając mnie na poręcz
zabezpieczającą. Chwilę później zmienia kierunek i powoli wraca
w kierunku drzwi wahadłowych na zalany słońcem park Glen Echo.
– Mamo, mamo! – krzyczę, machając rękami. – Jak mi poszło?
Słyszy mnie. Widzę, jak przedziera się przez tłum, roztrącając ludzi
na prawo i lewo.
– Oyvin, co za pytanie – mówi, podnosząc poręcz i wyciągając mnie
z wagonika. Patrzę na nią. Wygląda na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat,
jest silna, krępa i bez wysiłku niesie wypchaną torbę na zakupy,
wyszywaną, z drewnianą rączką. Mama jest brzydka, ale nie zdaje
sobie z tego sprawy i idzie z podniesioną głową, jak gdyby była
pięknością. Zauważam znajome fałdy skóry zwisające z jej ramion
i zawiązane tuż nad kolanami zrolowane pończochy. Całuje mnie
mocno, pozostawiając mokry ślad na moim policzku. Udaję
zadowolonego.
– Dobrze się sprawiłeś. Czego można więcej chcieć? Wszystkie te
książki. Jestem z ciebie dumna. Gdyby tylko twój ojciec mógł to
zobaczyć.
– Co rozumiesz przez to, że dobrze się sprawiłem? Skąd to wiesz?
Nie możesz przeczytać tego, co napisałem – przecież twój wzrok…
– Wiem swoje. Popatrz na te książki. – Otwiera torbę na zakupy,
wyciąga dwie z moich książek i zaczyna czule je głaskać. – Wielkie
książki. Piękne książki.
Zdenerwowała mnie tym swoim zachowaniem.
– Ważne jest to, co jest w książkach. Może w nich są same bzdury!
– Oyvin, nie mów narishkeit – głupot. Piękne książki!
– Nosisz torbę z książkami przez cały czas? Nawet w Glen Echo?
Zrobiłaś z nich relikwie. Nie uważasz, że…
– Każdy ciebie zna. Cały świat. Moja fryzjerka powiedziała mi, że jej
córka uczy się z twoich książek w szkole.
– Twoja fryzjerka? Czy ona jest dla ciebie wyrocznią?
– Wszyscy. Mówię o tobie wszystkim. Co w tym złego?
– Mamo, nie masz nic lepszego do roboty? Miałaś spędzić niedzielę
ze swoimi przyjaciółmi: Anną, Gertą, Lubą, Dorotą, Samem i twoim
bratem Szymonem? A swoją drogą, co ty w ogóle tutaj robisz?
– Wstydzisz się mnie? Zawsze się mnie wstydziłeś. Gdzie indziej
miałabym być?
– Mówię tylko, że oboje jesteśmy już dorosłymi ludźmi. Mam ponad
sześćdziesiąt lat. Może to już najwyższy czas, aby każde z nas miało
własne sny.
– Cały czas wstydzisz się mnie.
– Nie powiedziałem tego. Nie słuchasz mnie.
– Zawsze uważałeś mnie za głupią. Zawsze wydawało ci się, że nic
nie rozumiem.
– Nie powiedziałem tego. Zawsze uważałem, że nie musisz
wszystkiego wiedzieć. Chodzi raczej o sposób, w jaki… w jaki…
– W jaki? Mów śmiało. Zacząłeś, to dokończ. Wiem, do czego
zmierzasz.
– Do czego?
– Nie, Oyvin, ty to powiedz. Kiedy ja ci powiem, odwrócisz kota
ogonem.
– Chodzi o to, że mnie nigdy nie słuchasz. I o to, w jaki sposób
mówisz o rzeczach, na których w ogóle się nie znasz.
– Nie słucham? Ja ciebie nie słucham? Powiedz mi, Oyvin, a ty
mnie słuchasz? Co ty o mnie wiesz?
– Masz rację, mamo, nie potrafiliśmy słuchać się nawzajem.
– Nie ja, Oyvin, ja potrafiłam słuchać. Każdej nocy po powrocie do
domu ze sklepu słyszałam ciszę, a tobie nie przyszło do głowy, żeby
przyjść do mnie na górę ze swego pokoju. Nawet się nie witałeś. Nie
pytałeś mnie, czy miałam ciężki dzień. Jak mogłam słuchać, skoro nic
do mnie nie mówiłeś?
– Coś mnie powstrzymywało; między nami był mur.
– Mur? Miło, że mi to mówisz. Mur. Ja go zbudowałam?
– Nie powiedziałem tego. Powiedziałem tylko, że był mur. Wiem, że
się od ciebie odsunąłem. Dlaczego? Jak mogę pamiętać? To było
pięćdziesiąt lat temu, mamo, ale wtedy czułem, że każde słowo, które
do mnie mówisz, zawiera reprymendę.
– Vos? Repry… co?
– Mam na myśli krytykowanie. Musiałem trzymać się z daleka od
twojego krytycyzmu. Miałem wtedy zbyt niskie mniemanie o sobie,
żeby jeszcze wysłuchiwać twojej krytyki.
– Z jakiego powodu miałbyś źle się czuć? Przez te wszystkie lata
tata i ja pracowaliśmy w sklepie, abyś mógł studiować. Do północy.
I ile razy dzwoniłeś do mnie, żebym przyniosła ci coś ze sklepu?
Ołówki lub papier? Pamiętasz Ala? Pracował w sklepie z alkoholem.
Ten, któremu pocięto twarz w czasie napadu?
– Oczywiście, że pamiętam Ala, mamo. Szrama przez pół twarzy od
nosa w dół.
– Tak, Al odbierał telefon i krzyczał na cały sklep: „To król! Król
dzwoni! Trzeba królowi kupić ołówki. Król ma do odrobienia pracę
domową!”. Al był zazdrosny, bo jego rodzice nic mu nie dali. Nigdy
nie zwracałam uwagi na to, co mówił. Ale miał rację. Traktowałam
ciebie jak króla. Za każdym razem, kiedy dzwoniłeś, w dzień czy
w nocy, zostawiałam ojca w sklepie pełnym klientów i biegłam kilka
przecznic do Mensch’s Five 8 Dime. Kiedy potrzebowałeś, kupowałam
także znaczki. I zeszyty, i atrament. I długopisy. Wszystkie twoje
ubrania były upaprane atramentem. Byłeś traktowany jak król, a nie
krytykowany.
– Mamo, teraz nareszcie rozmawiamy. To dobrze. Nie oskarżajmy
się nawzajem. Spróbujmy się zrozumieć. Powiedzmy, że czułem się
krytykowany. Wiem, że przy innych dobrze o mnie mówiłaś.
Przechwalałaś mnie. Ale nigdy tego nie powiedziałaś w mojej
obecności.
– Nie było zbyt łatwo z tobą rozmawiać, Oyvin. I nie tylko mnie, ale
wszystkim wokół. Wszystko wiedziałeś. Wszystko czytałeś. Chyba
ludzie się ciebie trochę bali. Ja pewnie też. Ver veys? Kto wie? Ale
pozwól, że coś ci powiem, Oyvin. Po pierwsze, ty także nigdy nie
powiedziałeś nic miłego na mój temat. Zajmowałam się domem
i gotowałam dla ciebie. Jadłeś moje jedzenie przez dwadzieścia lat.
I wiem, że ci smakowało. Skąd wiem? Bo przez dwadzieścia lat talerze
i garnki były zawsze puste. Ale nigdy mi tego nie powiedziałeś. Nawet
raz w życiu. Prawda? Nawet raz w życiu?
Zawstydzony pochyliłem głowę.
– Po drugie, wiem, że nigdy nie powiedziałeś nic miłego poza moimi
plecami – ty przynajmniej wiesz, Oyvin, że ja ciebie chwaliłam przed
innymi. Wiem, że się mnie wstydziłeś. Wstydziłeś się mnie pod każdym
względem – i w mojej obecności, i kiedy mnie nie było. Wstydziłeś się
mojego angielskiego, mojego akcentu. Wszystkiego, czego nie
wiedziałam. I wszystkiego, co źle powiedziałam. Słyszałam, w jaki
sposób ty i twoi przyjaciele żartowaliście sobie ze mnie – Julie, Shelly,
Jerry. Słyszałam wszystko. Więc?
Spuszczam głowę jeszcze niżej.
– Niczego nie przegapiłaś, mamo.
– Skąd mogłam wiedzieć, co jest w twoich książkach? Gdybym
miała możliwości, gdybym chodziła do szkoły, wtedy dopiero
zrobiłabym użytek ze swojej głowy, mojej satchel! W Rosji,
w sztetlu, do szkoły mogli chodzić tylko chłopcy.
– Wiem, mamo, wiem. Wiem, że radziłabyś sobie równie dobrze
jak ja, gdybyś tylko miała taką szansę.
– Zeszłam na ląd z matką i ojcem, mając zaledwie dwadzieścia lat.
Przez sześć dni w tygodniu musiałam pracować w szwalni. Dwanaście
godzin dziennie od siódmej rano do siódmej wieczorem, czasami
nawet do ósmej. A dwie godziny wcześniej, o piątej rano, musiałam
iść z ojcem do jego kiosku z gazetami i pomóc mu je wypakować. Moi
bracia nigdy tego nie robili. Szymon poszedł do szkoły dla
księgowych. Hymie był kierowcą taksówki – nigdy nie pojawiał się
w domu i nigdy nie przysłał pieniędzy. Później wyszłam za mąż za
tatę, przeniosłam się do Waszyngtonu i aż do starości pracowałam
z nim w sklepie po dwanaście godzin dziennie, zajmowałam się
domem, gotowałam i sprzątałam. Potem urodziła się Jean, która nigdy
nie sprawiała mi kłopotu. A później pojawiłeś się ty. Nie było z tobą
łatwo. A ja ciągle pracowałam. Widziałeś mnie! Wiesz o tym!
Słyszałeś mnie ciągle biegającą w górę i w dół po schodach. Czy ja
kłamię?
– Wiem, mamo.
– I przez całe życie, aż do ich śmierci, pomagałam Bubbie i Zeydzie,
moim rodzicom. Oni nie mieli niczego, tylko kilka groszy, które mój
ojciec zarobił w kiosku z gazetami. Później otworzyliśmy dla niego
sklep ze słodyczami, ale nie mógł pracować – mężczyźni musieli się
modlić. Pamiętasz Zeydę?
Skinąłem głową.
– Jak przez mgłę, mamo.
Musiałem mieć cztery albo pięć lat… kwaśny odór czynszowej
kamienicy w Bronksie… kawałki chleba i kulki z folii aluminiowej
rzucane z piątego piętra kurom na podwórku… mój dziadek, cały
ubrany na czarno, w wielkiej czarnej jarmułce, z rozwichrzoną
i poplamioną sosem brodą, z ramionami i czołem owiniętymi czarnymi
sznurkami, mamroczący modlitwy. Nie mogliśmy rozmawiać – mówił
tylko w jidysz – ale mocno szczypał mnie w policzek. Natomiast
kobiety – Bubba, mama, ciocia Lena – pracowały, biegały w górę
i w dół do sklepu i z powrotem, pakując, rozpakowując, gotując,
skubiąc kurczaki, czyszcząc wagi z resztek ryb i kurzu. Ale Zeyda nie
ruszył palcem. Po prostu siedział i czytał. Jak król.
– Każdego miesiąca – mama mówi dalej – wsiadałam do pociągu
do Nowego Jorku i przywoziłam im pieniądze i jedzenie. Później, kiedy
Bubba była w domu opieki, płaciłam za nią i odwiedzałam ją co dwa
tygodnie – pamiętasz, czasami brałam cię do pociągu. Czy ktoś inny
z rodziny pomagał? Nikt! Twój wujek Szymon przyjeżdżał raz na kilka
miesięcy, przywożąc butelkę 7Up, a ja przez całą następną wizytę
musiałam wysłuchiwać tylko o tej wspaniałej butelce od wujka
Szymona. Nawet wtedy, kiedy była już niewidoma, musiała mnie
okłamywać, zachowując starą butelkę po 7Up. I nie tylko Bubbie
pomagałam, ale wszystkim w rodzinie – moim braciom, Szymonowi
i Hymiemu, mojej siostrze Lenie, ciotce Annie i wujkowi Ablowi,
którego dopiero co ściągnęłam z Rosji – każdy, cała rodzina
utrzymywała się ze schmutzig, małego, nędznego sklepiku
spożywczego. Mnie nigdy nikt nie pomógł! I nikt mi nawet nie
podziękował.
Biorąc bardzo głęboki oddech, wypowiadam słowa:
– Dziękuję ci, mamo. Dziękuję.
To nie jest takie trudne. Dlaczego zajęło mi to pięćdziesiąt lat?
Dotykam jej ramienia może po raz pierwszy w życiu. Tej części tuż
nad łokciem. Ramię jest miękkie i ciepłe w dotyku, podobnie jak jej
kichel, ciepłe ciasto na chleb, na chwilę przed włożeniem do pieca.
– Pamiętam, jak mówiłaś Jean i mnie o 7Up wujka Szymona. To
musiało być dla ciebie trudne.
– Trudne? Mnie to mówisz? Czasami popijała tym 7Up kawałek
mojego kichel – ty wiesz, jak trudno jest zrobić kichel – i mówiła
tylko o tym 7Up.
– Dobrze, że rozmawiamy, mamo. To zdarza się nam po raz
pierwszy. Może ja zawsze tego pragnąłem i dlatego jesteś ciągle
obecna w moim umyśle i w moich snach. Może teraz będzie inaczej.
– Jak inaczej?
– Może będę w stanie być bardziej sobą – poświęcić się celom
i sprawom, które uważam za najważniejsze.
– Chcesz się mnie pozbyć?
– Nie, nie w ten sposób, nie w zły sposób. Chcę tego samego dla
ciebie. Chciałbym, abyś mogła odpocząć.
– Odpocząć? Czy widziałeś mnie kiedyś odpoczywającą? Tata ucinał
sobie drzemkę każdego dnia. Widziałeś kiedyś, żebym ucięła sobie
drzemkę?
– Myślę o tym, że powinnaś mieć swój własny cel w życiu, nie ten
– mówię, szturchając jej torbę. – Nie moje książki! I ja też
powinienem mieć własny cel.
– Ale ja ci właśnie wyjaśniłam – odpowiada, przekładając torbę do
drugiej ręki, jak najdalej ode mnie. – To nie są tylko twoje książki. To
są także moje książki!
Jej ramię, które wciąż ściskam, staje się nagle zimne i puszczam je.
– Co ty przez to rozumiesz – ciągnie – że ja powinnam mieć swój
cel? Te książki to jest mój cel. Pracowałam na ciebie i na nie. Całe
życie pracowałam na te książki – moje książki.
Sięga do torby i wyciąga jeszcze dwie. Kulę się ze strachu,
obawiając się, że jest gotowa podnieść je do góry i pokazać grupce
gapiów, którzy się wokół nas zebrali.
– Ale, mamo, ty tego nie rozumiesz. Musimy się od siebie oddzielić
– nie ograniczać się nawzajem. W ten sposób kształtuje się człowiek.
O tym właśnie piszę w swoich książkach. Chcę, aby takie były moje
dzieci – wszystkie dzieci. Nieskrępowane.
– Vos meinen – nieoskubane?
– Nie, nie, nieskrępowane – słowo, które oznacza kogoś wolnego
lub wyzwolonego. Widzę, mamo, że nie możemy się zrozumieć.
Powiem to w ten sposób: każdy człowiek na świecie jest w swojej
istocie samotny. To trudne do zniesienia, ale tak po prostu jest
i musimy się z tym zmierzyć. Dlatego chcę mieć własne myśli i sny. Ty
także powinnaś mieć swoje. Mamo, chcę, abyś znikła z moich snów.
Jej twarz tężeje w napięciu. Odchodzi ode mnie na kilka kroków.
Pospiesznie dodaję:
– Nie chodzi o to, że cię nie lubię, ale chcę dobrze dla nas obojga
– dla mnie i dla ciebie. Powinnaś mieć w życiu swoje własne marzenia.
Na pewno to zrozumiesz.
– Oyvin, wciąż myślisz, że nic nie rozumiem, a ty rozumiesz
wszystko. Ale ja sporo wiem o życiu. I o śmierci. Wiem o śmierci
więcej niż ty. Wierz mi. I rozumiem, co to znaczy być samotnym –
lepiej niż ty.
– Ale, mamo, nie będziesz samotna. Zostajesz ze mną. Nie
opuszczasz mnie. Wciąż jesteś obecna w moich myślach. W moich
snach.
– Nie, synku.
„Synku” – nie słyszałem tego słowa od pięćdziesięciu lat
i zapomniałem, że mama i tata tak mnie często nazywali.
– To nie jest tak, jak myślisz, synku – mówi dalej. – Nie rozumiesz
wielu rzeczy i niektóre rzeczy rozumiesz opacznie. Znasz ten sen, ten,
w którym czekałam na ciebie w tłumie i widziałam, jak machasz do
mnie z wagonika, wołasz mnie i pytasz, jak udało ci się w życiu?
– Tak, oczywiście, że pamiętam mój sen, mamo. Od tego wszystko
się zaczęło.
– Twój sen? To jest właśnie to, co chcę ci powiedzieć. Mylisz się,
Oyvin – ty myślisz, że ja byłam w twoim śnie. To nie był twój sen,
synku. To był mój sen. Matki także mają sny.
2. Podróże z Paulą

Kiedy byłem studentem medycyny, uczono mnie sztuki patrzenia,


słuchania i dotykania. Patrzyłem na cynobrowe gardła, nabrzmiałe
błony bębenkowe i strumyki tętniczek wijących się w siatkówce.
Słuchałem szmeru zastawek sercowych, tubalnego bulgotania jelit
i kakofonii szmerów oddechowych. Dotykałem śliskich brzegów
śledziony i wątroby, napiętych jajników i twardego niczym marmur
raka prostaty.
Uczyć się o pacjentach – tak, tym zajmowała się akademia
medyczna. Ale uczyć się od pacjentów – tego nauczyłem się dużo
później. Być może na początku tej drogi stał mój profesor John
Whitehorn, który często mawiał: „Słuchaj swoich pacjentów i ucz się
od nich. Jeśli chcesz stać się mądrym, musisz być wiecznym
studentem”. I miał na myśli coś znacznie więcej niż banalną prawdę,
że dobry słuchacz dowiaduje się więcej o swoich pacjentach.
W istocie uważał, że powinniśmy pozwolić pacjentom, aby nas uczyli.

Wytworny, kulturalny i pełen dystansu mężczyzna, z błyszczącą


łysiną okoloną starannie przystrzyżonym wianuszkiem siwych włosów,
John Whitehorn był dziekanem Wydziału Psychiatrii Uniwersytetu
Johna Hopkinsa przez trzydzieści lat. Nosił okulary w złotej oprawce
i wszystko miał dokładnie na swoim miejscu. Żadnej zbytecznej
zmarszczki na twarzy ani na brązowym, noszonym dzień w dzień
garniturze (domyślaliśmy się, że musiał mieć w szafie ze dwa lub trzy
identyczne). I żadnych zbytecznych ruchów: kiedy wykładał, tylko
jego usta się poruszały, a wszystko inne – ręce, policzki, brwi –
pozostawały kompletnie nieruchome.
Podczas trzeciego roku mojej specjalizacji z psychiatrii w każde
czwartkowe popołudnie wraz z pięcioma kolegami chodziłem na
obchód z doktorem Whitehornem. Wcześniej jedliśmy lunch w jego
obitym dębową boazerią gabinecie. Posiłek był prosty i niezbyt
urozmaicony – kanapki z tuńczykiem, zimne mięso, szarlotka na
zimno, a po niej sałatka z owoców i cienki placek orzechowy – ale
wszystko to było podane z elegancją rodem z Południa: lniany obrus,
błyszczące srebrne tace, kostna porcelana. W czasie lunchu toczyliśmy
długie i spokojne rozmowy. Chociaż każdego z nas nagliły wezwania
pacjentów, nie było sposobu, aby pośpieszyć doktora Whitehorna,
i ostatecznie nawet ja, najbardziej rozgorączkowany z całej grupy,
nauczyłem się cierpliwości. W czasie tych dwóch godzin mieliśmy
możliwość pytania profesora o wszystko: pamiętam, że pytałem go
o takie rzeczy, jak przyczyny paranoi, odpowiedzialność lekarza za
osobę o skłonnościach samobójczych, niespójność pomiędzy zmianą
terapeutyczną a determinizmem. Chociaż odpowiadał najpełniej jak
potrafił, bardziej interesowały go inne tematy: precyzja perskich
łuczników, różnice w jakości pomiędzy greckim a hiszpańskim
marmurem, główne błędy popełnione w bitwie pod Gettysburgiem czy
jego własne ulepszenia tablicy okresowej pierwiastków (początkowo
studiował chemię).
Po lunchu doktor Whitehorn przyjmował czterech czy pięciu
pacjentów z oddziału, a my przyglądaliśmy się temu w ciszy. Nigdy
nie dało się przewidzieć długości żadnej z wizyt. Niektóre trwały
piętnaście minut, inne mogły się ciągnąć przez dwie lub trzy godziny.
Najlepiej pamiętam miesiące wakacyjne, chłodne, zaciemnione biuro,
markizy w pomarańczowo-zielone pasy broniące dostępu rozpalonemu
baltimorskiemu słońcu i drążki markiz okolone pnączami magnolii,
których delikatne kwiaty zwisały tuż za oknem. Z narożnego okna
mogłem dostrzec krawędź kortu tenisowego dla pracowników
uniwersytetu. Och, jak bardzo chciało mi się wtedy grać! Niespokojnie
myślałem o asach serwisowych i wolejach, gdy wydłużone cienie
graczy nieubłaganie sięgały poza kort. Dopiero gdy ostatnie zarysy
półcieni rozpływały się w zapadającym zmierzchu, traciłem wszelką
nadzieję i zaczynałem skupiać się na wykładach doktora Whitehorna.
Tempo jego pracy było niespieszne. Miał mnóstwo czasu. Nic go
tak nie interesowało jak zawód i zainteresowania pacjentów.
W jednym tygodniu mógł zachęcać południowoamerykańskiego
plantatora do opowiadania przez godzinę o krzewach kawowych,
a w następnym wysłuchiwać opowieści profesora historii o klęsce
hiszpańskiej Armady. Można było pomyśleć, że jego nadrzędnym
celem jest zrozumienie związku między położeniem geograficznym
plantacji a jakością ziaren kawy lub motywów politycznych twórców
Wielkiej Armady. Tak niepostrzeżenie przechodził do coraz bardziej
osobistych tematów, że zawsze ogarniało mnie zdumienie, kiedy
podejrzliwy, paranoidalny pacjent zaczynał nagle mówić szczerze
o sobie i o swoim psychotycznym świecie.
Dając się uczyć pacjentowi, doktor Whitehorn odnosił się bardziej do
osoby niż do zaburzeń tego pacjenta. W swoim podejściu uwzględniał
zarówno jego szacunek dla samego siebie, jak i gotowość do
mówienia na tematy osobiste.
Przebiegły rozmówca – ktoś mógłby powiedzieć – ale to nie była
„przebiegłość”. Nie było w tym obłudy: doktor Whitehorn chciał się
uczyć. Był kolekcjonerem i w ten sposób przez lata zgromadził
zdumiewający zasób faktów i ciekawostek. „Ty i twoi pacjenci
odniesiecie zwycięstwo – mawiał – jeśli pozwolisz im, by pokazali ci
swoje życie i zainteresowania. Poznaj ich życie, a wyjdziesz z tego nie
tylko wzbogacony, ale w efekcie dowiesz się o ich chorobie
wszystkiego, czego potrzebujesz”.
Piętnaście lat później, na początku lat siedemdziesiątych, doktor
Whitehorn już nie żył, a ja stałem się profesorem psychiatrii. Wtedy
w moje życie wkroczyła Paula, kobieta z zaawansowanym rakiem
piersi, aby dopełnić mojej edukacji. Chociaż jeszcze o tym wówczas
nie wiedziałem, a ona nigdy tego nie potwierdziła, wierzę, że od
samego początku jej celem było służyć mi za przewodnika.
Paula zadzwoniła do mnie, żeby umówić się na wizytę po tym, jak
usłyszała od pracownika socjalnego w klinice onkologicznej, że jestem
zainteresowany stworzeniem grupy terapeutycznej dla nieuleczalnie
chorych pacjentów. Kiedy po raz pierwszy weszła do mojego gabinetu,
natychmiast urzekł mnie jej wygląd: pełne godności ruchy, promienny,
zniewalający uśmiech, burza krótkich, po chłopięcemu bujnych,
błyszczących siwych włosów. I jeszcze coś, co mogę określić tylko jako
światło bijące z jej mądrych, intensywnie niebieskich oczu.
Zwróciła moją uwagę swoimi pierwszymi słowami:
– Nazywam się Paula West – powiedziała. – Jestem nieuleczalnie
chora na raka. Ale nie jestem pacjentem rakowym.
I rzeczywiście, podczas naszej wieloletniej wspólnej podróży nigdy
nie postrzegałem jej jako pacjentki. Zaczęła opowiadać w dokładny
i uporządkowany sposób historię swojej choroby: wykryty pięć lat
temu rak piersi; mastektomia; rak drugiej piersi i ponowna amputacja.
Później przyszła chemioterapia z całym okropieństwem, jakie jej
towarzyszy: mdłościami, wymiotami, utratą włosów. A potem
radioterapia: maksymalne dopuszczalne dawki. Ale nic nie zdołało
spowolnić rozprzestrzeniania się jej nowotworu – do czaszki,
kręgosłupa i oczodołów. Rak Pauli domagał się pożywienia i chociaż
chirurdzy składali mu w ofierze jej piersi, węzły chłonne, jajniki,
nadnercza – pozostawał nienasycony.
Kiedy wyobrażałem sobie nagie ciało Pauli, widziałem poprzecinaną
bliznami klatkę piersiową, pozbawioną piersi, tkanki tłuszczowej,
mięśni, podobną do ożebrowania ocalałego z katastrofy galeonu,
a poniżej pokryty bliznami brzuch. A wszystko to wsparte na
pogrubionych od przyjmowania hormonów, niezgrabnych biodrach.
Krótko mówiąc, pięćdziesięciopięcioletnia kobieta bez piersi,
nadnerczy, jajników, macicy i – jestem pewien – bez libido.
Zawsze podobały mi się emanujące zmysłowością, pełne wdzięku
i dobrze zbudowane kobiety o wydatnych piersiach. Niemniej zdarzyło
się coś dziwnego, kiedy po raz pierwszy spotkałem Paulę: była piękna
i zakochałem się w niej.
Spotykaliśmy się raz na tydzień przez kilka miesięcy bez jasno
określonego kontraktu psychoterapeutycznego 3 . Ktoś mógłby to
nazwać psychoterapią, ponieważ wpisywałem jej nazwisko do książki
wizyt, ona zaś spędzała rytualne pięćdziesiąt minut na fotelu dla
pacjenta. Ale nie było między nami jasnego podziału ról. Na przykład
nigdy nie wypłynęła kwestia honorarium. Od samego początku
wiedziałem, że nie był to zwykły kontrakt psychoterapeutyczny,
i nigdy nie miałem ochoty mówić w jej obecności o pieniądzach – to
byłoby prostackie. I nie chodziło tylko o pieniądze, ale również o takie
rzeczy, jak cielesność, pożycie małżeńskie czy kontakty towarzyskie.
Życie, śmierć, duchowość, spokój ducha, transcendencja – to były
tematy naszych rozmów. Tylko to interesowało Paulę. Najwięcej
mówiliśmy o śmierci. Co tydzień spotykaliśmy się nie we dwoje, ale
we czworo – Paula i ja, jej śmierć i moja śmierć. Stała się moją
przewodniczką po śmierci – wprowadziła mnie w nią, nauczyła o niej
myśleć, a nawet się z nią zaprzyjaźnić. Zacząłem rozumieć, że śmierć
ma złą prasę. Chociaż znalezienie się w jej objęciach nie jest zbyt
radosne, nie jest ona jednak potwornym złem, które porywa nas
w jakieś przerażająco okropne miejsce. Nauczyłem się
demitologizować śmierć, widzieć ją taką, jaką jest – zdarzeniem,
częścią życia, kresem przyszłych możliwości.
– To jest neutralne zdarzenie – mówiła Paula – na które
nauczyliśmy się reagować strachem.
Każdego tygodnia Paula wchodziła do mojego gabinetu, posyłała mi
szeroki uśmiech, który tak uwielbiałem, sięgała do dużej słomkowej
torby, wyciągała swój dziennik, kładła go sobie na kolana i dzieliła się
ze mną swoimi przemyśleniami i snami z zeszłego tygodnia.
Słuchałem uważnie i starałem się właściwie reagować. Ilekroć
wyraziłem wątpliwość co do tego, czy jestem jej przydatny, wydawała
się zakłopotana; następnie, po krótkiej pauzie, uśmiechała się, jakby
dodając mi otuchy, i wracała do swojego dziennika.
Wspólnie przeżyliśmy jej ponowne spotkanie z rakiem: początkowy
szok i niedowierzanie, okaleczenie ciała, stopniową akceptację
i przyzwyczajanie się do mówienia: „Mam raka”. Opisała pełną miłości
opiekę, jaką otaczał ją mąż i najbliżsi przyjaciele. Mogłem to łatwo
zrozumieć: trudno było nie kochać Pauli. (Oczywiście o mojej miłości
do niej powiedziałem jej znacznie później, ale ona już mi wtedy nie
wierzyła).
Później opisała przerażające dni nawrotu nowotworu. To była jej
droga krzyżowa, powiedziała, gdzie stacjami krzyżowymi były
wszystkie zabiegi, którym poddawano pacjentów z nawrotami. Pokoje
z zawieszonymi u sufitu gałkami ocznymi aparatów do radioterapii,
przywodzącymi na myśl dzień Sądu Ostatecznego, śpieszący się
bezosobowi technicy, zaniepokojeni przyjaciele, powściągliwi lekarze
i przede wszystkim – dzwoniące w uszach milczenie na temat ich
choroby. Płacząc, opowiadała mi o tym, jak telefonowała do
zaprzyjaźnionego od dwudziestu lat chirurga, aby w odpowiedzi
usłyszeć za pośrednictwem asystującej mu pielęgniarki, że nie będzie
następnych wizyt, ponieważ lekarz nie ma jej już nic do zaoferowania.
– Co takiego dzieje się z lekarzami? Dlaczego nie rozumieją
znaczenia najzwyklejszej obecności? – pytała mnie. – Dlaczego nie
mogą pojąć, że właśnie w momencie, w którym nie mogą już nic
zaoferować, są najbardziej potrzebni?
Przerażenie towarzyszące dowiadywaniu się o swojej śmiertelnej
chorobie – uczyłem się od Pauli – potęguje się na skutek wycofania
się innych. Izolacja umierającego pacjenta pogłębia się z powodu
głupich wybiegów tych, którzy usiłują zataić informacje
o nadchodzącej śmierci. Ale śmierci nie można ukryć, jej znaki są
wszechobecne: pielęgniarki mówią przyciszonym głosem, lekarze na
obchodzie kierują uwagę na zdrowe części ciała, studenci medycyny
wchodzą na paluszkach do szpitalnego pokoju, rodzina dziarsko się
uśmiecha, a goście udają wesołość. Jedna pacjentka z rakiem
powiedziała mi kiedyś, że zrozumiała, iż śmierć jest blisko, kiedy jej
lekarz, który poprzednio zawsze kończył badanie, klepiąc ją
żartobliwie w pośladek, tym razem zakończył wizytę serdecznym
uściskiem dłoni.
Bardziej niż śmierci człowiek boi się towarzyszącej jej całkowitej
izolacji. Próbujemy iść przez życie we dwoje, ale każdy z nas musi
umrzeć samotnie – nikt nie może umrzeć naszą śmiercią z nami lub za
nas. Wstępem do całkowitego ostatecznego opuszczenia jest unikanie
umierającego przez żywych. Paula nauczyła mnie, jakie skutki
wywołuje samotność umierającego. Są one dwojakie. Pacjent odcina
się od żywych, nie chcąc wciągać rodziny czy przyjaciół w swój pełen
cierpienia świat, wypełniony lękami i makabrycznymi myślami.
A przyjaciele odsuwają się, czując swoją bezradność i niezręczność,
nie wiedząc, co powiedzieć lub zrobić, i chcąc odsunąć od siebie jak
najdalej przedsmak własnej śmierci.
Ale izolacja Pauli właśnie dobiegła końca. Ja stałem przy niej wbrew
wszystkiemu. Wszyscy inni mogli opuścić Paulę, lecz nie ja. Jak to
dobrze, że trafiła na mnie! Jak mogłem wtedy wiedzieć, że nadejdzie
czas, kiedy będzie mnie uważać za swojego Piotra 4 , który wyparł się
jej nie raz, ale wiele razy?
Nie mogła znaleźć właściwych słów na opisanie goryczy swej
samotności, okresu, który często określała jako swój Ogród Getsemani
5 . Jednego razu przyniosła mi litografię wykonaną przez jej córkę, na

której kilka postaci o pełnych ekspresji ruchach kamienowało świętą,


samotną, drobną, skuloną kobietę, na próżno usiłującą ochronić się
wątłymi ramionami przed gradem kamieni. Wciąż wisi ona w moim
gabinecie i ilekroć na nią spojrzę, zawsze myślę o słowach Pauli: „To
ja jestem tą bezradną wobec ataku kobietą”.
Byłem niczym ksiądz Kościoła episkopalnego, który pomógł jej
odnaleźć wyjście z Ogrodu Getsemani. Znając mądry aforyzm
Nietzschego z Antychrysta, „Ten, kto wie dlaczego, poradzi sobie
z każdym jak”, nadałem inne znaczenie jej cierpieniu.
– Twoje cierpienie jest twoim krzyżem – powiedziałem jej. – Twoje
cierpienie jest twoim posłannictwem.
To sformułowanie, to „cudowne olśnienie” – jak je Paula
nazywała – zmieniło wszystko. W momencie kiedy uznała swoje
posłannictwo, którego celem było ulżenie doli ludzi chorych na raka,
zacząłem rozumieć przydzieloną mi rolę: to nie ona brała udział
w moim projekcie, lecz ja w jej projekcie, stając się obiektem jej
posłannictwa. Nie mogłem pomóc Pauli, wspierając ją, otaczając
opieką, dokonując interpretacji czy dochowując jej wierności. Moją
rolą było pozwolić, aby mnie uczyła.
Czy osoba, której dni są policzone i której ciało toczy rak, może
przeżyć swój „złoty okres”? W przypadku Pauli tak było. To ona mnie
nauczyła, że odważne spojrzenie śmierci w twarz może uczynić życie
człowieka bogatszym i bardziej satysfakcjonującym. Na początku
odnosiłem się do tego sceptycznie. Podejrzewałem, że mówienie
o „złotym okresie” jest typową dla niej, malowniczą przenośnią.
– Złoty? Naprawdę? Och, Paulo, jaką wartość może mieć
umieranie?
– Irv – beształa mnie Paula – to jest źle postawione pytanie!
Spróbuj zrozumieć, że najcenniejsze jest nie umieranie, ale właśnie
życie pełnią życia w obliczu śmierci. Pomyśl o znaczeniu i doniosłości
ostatnich chwil: ostatniej wiośnie, ostatnim locie puchu dmuchawca,
ostatnim przekwitaniu kwiatów wisterii. Najcenniejsze jest także to –
powiedziała – że jest to czas wielkiej wolności – czas, kiedy masz
możliwość powiedzieć nie wszystkim trywialnym powinnościom
i poświęcić się całkowicie temu, co jest dla ciebie najważniejsze –
byciu z przyjaciółmi, zmieniającym się porom roku, przelewającym się
falom morza.
Była nastawiona bardzo krytycznie wobec Elizabeth Kübler-Ross,
najwyższej medycznej kapłanki śmierci, która nie potrafiła dostrzec
„złotego okresu” i rozwinęła pesymistyczne, kliniczne podejście do
śmierci 6 . Wyróżnione przez nią pięć stadiów emocjonalnych
umierania – złość, odrzucenie, pertraktacje, depresja i akceptacja –
zawsze budziły wściekłość Pauli. Upierała się – i jestem pewien, że
miała rację – że taka sztywna kategoryzacja reakcji emocjonalnych
prowadzi do odczłowieczenia zarówno pacjenta, jak i lekarza.
Złoty okres Pauli był dla niej etapem intensywnych osobistych
poszukiwań: śniła o przemierzaniu ogromnych korytarzy i odkrywaniu
w swoim domu nowych, nieznanych pokojów. I był to zarazem okres
przygotowań: śniła o sprzątaniu swojego mieszkania od piwnic aż po
strych i o porządkach w szafach i komodach. Przygotowała męża na
swoją śmierć, kierując się rozsądkiem i miłością. Były okresy, kiedy na
przykład czuła się dostatecznie silna, żeby sama robić zakupy
i gotować, ale specjalnie się od tego powstrzymywała, aby nauczyć go
większej samodzielności. Jednego razu powiedziała mi, że była
z niego bardzo dumna, kiedy po raz pierwszy wspomniał o „swojej”
zamiast „ich” emeryturze. W takich momentach siedziałem z oczami
szeroko otwartymi ze zdziwienia. Czy była uczciwa? Czy taka
szlachetność może istnieć poza stworzonym przez Dickensa światem
Peggotty, Małej Dorrit, Toma Pincha czy Boffinsa? Teksty
psychiatryczne nie zajmują się taką cechą osobowości jak „dobroć”,
chyba że traktują ją jako obronę przed niskimi popędami. Dlatego na
początku nie dowierzałem intencjom Pauli i dyskretnie szukałem rys
i szczelin na jej świętym wizerunku. Kiedy niczego nie znalazłem,
doszedłem w końcu do wniosku, że to nie są pozory, i przerwawszy
poszukiwania, napawałem się jej dobrocią i urodą.
Przygotowanie do śmierci – wierzyła Paula – jest czymś niezmiernie
ważnym i wymaga skupionej uwagi. Dowiedziawszy się, że ma
przerzuty do kręgosłupa, Paula napisała do swojego trzynastoletniego
syna list pożegnalny, który doprowadził mnie do łez. W ostatnim
akapicie przypomniała mu, że płuca ludzkiego płodu nie oddychają,
a oczy nie widzą. Co oznacza, że embrion jest przygotowywany do
życia, którego nie może sobie nawet wyobrazić. „Czy my także –
podsuwała myśl synowi – nie jesteśmy przygotowywani do egzystencji
poza granicami naszego poznania, a nawet poza obszarem naszych
snów?”.

Wiara religijna zawsze wprawiała mnie w zdumienie. Odkąd


pamiętam, było dla mnie oczywiste, że systemy religijne rozwinęły się
po to, aby dodać człowiekowi otuchy i złagodzić niepewność jego
egzystencji. Pewnego dnia, kiedy miałem dwanaście lub trzynaście lat
i pracowałem w sklepiku spożywczym ojca, miałem okazję rozmawiać
o swoim braku wiary z weteranem drugiej wojny światowej, który
właśnie wrócił z Europy. W odpowiedzi dał mi pogniecione i wyblakłe
zdjęcie Matki Boskiej z Jezusem, które nosił przy sobie w czasie
lądowania w Normandii.
– Odwróć je – powiedział – i przeczytaj, co tam jest napisane.
Przeczytaj to głośno.
– „W okopach nie ma ateistów” – przeczytałem.
– Słusznie! Nie ma ateistów w okopach – powtórzył powoli, grożąc
mi palcem przy każdym słowie. – Chrześcijański Bóg, żydowski Bóg,
chiński Bóg czy jakikolwiek inny – ale jakiś bóg, na Boga! Nie
przetrwasz bez tego.
To pogniecione zdjęcie, które mi pozostawił kompletnie obcy
mężczyzna, zafascynowało mnie. Przeżył Normandię i kto wie, ile
jeszcze innych bitew. Być może, myślałem, to był omen, a może znak
boskiej Opatrzności, która w ten sposób utorowała sobie do mnie
drogę. Przez dwa lata trzymałem to zdjęcie w portfelu, często je
wyciągając i rozmyślając nad nim. I później któregoś dnia zadałem
sobie pytanie: „No i co? Co z tego, jeśli to prawda, że w okopach nie
ma ateistów? Jeśli nawet tak jest, potwierdza to tylko moje sceptyczne
stanowisko: oczywiście, im większy strach, tym większa wiara. O to
tutaj chodzi! Strach jest ojcem wiary; potrzebujemy i chcemy Boga,
ale nasze życzenia wcale go nie stwarzają. Wiara, choćby nie wiem jak
żarliwa, czysta i głęboka, nie mówi niczego o rzeczywistym istnieniu
Boga”. Następnego dnia, będąc w księgarni, wyciągnąłem z portfela
bezużyteczne już teraz zdjęcie i – ostrożnie, z całym szacunkiem, na
jakie zasługiwało – włożyłem pomiędzy kartki książki zatytułowanej
Spokój umysłu, gdzie być może znajdzie je jakaś inna targana
sprzecznościami dusza i zrobi z niego lepszy użytek.
Chociaż myśl o umieraniu długo napełniała mnie przerażeniem,
wolałem owo nieskrywane przerażenie od przeświadczenia opartego
na absurdalnej przesłance. Zawsze nienawidziłem tej niewzruszonej
deklaracji: Wierzę, bo wierzyć jest niedorzecznością. Niemniej, jako
psychoterapeuta, zachowywałem te opinie dla siebie: wiedziałem, że
wiara religijna jest potężnym źródłem otuchy, toteż nigdy nie
ingerowałem w tę kwestię, jeśli nie miałem niczego innego do
zaoferowania w zamian.
Mój agnostycyzm rzadko ulegał zachwianiu. Hm, być może kilka
razy w szkole podczas porannej modlitwy czułem się niewyraźnie,
patrząc na moich nauczycieli i kolegów, którzy ze spuszczonymi
głowami zwracali się szeptem do Ojca w Niebiosach. Czy wszyscy poza
mną oszaleli? Zdumiewało mnie to. I później, kiedy w gazetach
pojawiały się fotografie ukochanego Franklina Delano Roosevelta
chodzącego do kościoła w każdą niedzielę – to mi dało do myślenia:
poglądy FDR trzeba było traktować bardzo poważnie.
A co z poglądami Pauli? Co z jej listem do syna, co z jej wiarą
w życie po życiu, którego kształtu nie możemy sobie nawet
wyobrazić? Freuda ubawiłaby metafora Pauli – i jeśli chodzi o religię,
zawsze się z nim całkowicie zgadzałem. „Myślenie życzeniowe jest
jasne i proste – mógłby powiedzieć – pragniemy być, lękamy się
niebytu i tworzymy przyjemne bajki, w których nasze życzenia stają
się rzeczywistością. Niezbadana przyszłość, wieczna dusza, niebo,
nieśmiertelność, Bóg, reinkarnacja – wszystko to iluzje, które mają
nam osłodzić gorycz śmierci”.
Paula zawsze z taktem reagowała na mój sceptycyzm – łagodnie
przypominała mi, że chociaż nie podzielam jej wiary, to nie mogę jej
obalić. Mimo moich wątpliwości lubiłem metafory Pauli i słuchałem jej
„kazań” z większą tolerancją, niż gdybym słuchał kogoś innego. Być
może była to po prostu wymiana, w której oddawałem niewielką
część swojego sceptycyzmu za możliwość przebywania w jej
towarzystwie. Czasami słyszałem nawet siebie mruczącego pod
nosem takie słowa: „Kto wie? Gdzie, w końcu, leży prawda? Czy
kiedykolwiek możemy mieć pewność?”. Zazdrościłem jej synowi. Czy
zdawał sobie sprawę, jakie spotkało go szczęście? Jak bardzo
pragnąłem być synem takiej matki.
Mniej więcej w tym samym czasie byłem na pogrzebie matki
przyjaciela. Wysłuchałem mowy pogrzebowej księdza, który porównał
zgromadzonych do ludzi żegnających na brzegu odpływający statek.
Statek niknie na horyzoncie, aż widać tylko wierzchołek jego masztu.
Kiedy zniknie także i on, żegnający szepczą: „Odpłynęła”. Ale w tym
samym momencie, chociaż daleko stąd, inna grupa ludzi patrzy na
horyzont i widząc pojawiający się maszt, krzyczy: „Już jest!”.
Naiwna bajka – żachnąłbym się, gdybym nie poznał Pauli. Ale teraz
traktowałem sprawy mniej protekcjonalnie. Patrząc wokół na
towarzyszy żałoby, czułem przez krótką chwilę, że jesteśmy
zjednoczeni wspólną wizją okrętu dobijającego do brzegów nowego
życia.
Zanim poznałem Paulę, często śmiałem się z „duchowego”
krajobrazu Kalifornii. Na horyzoncie bez końca ciągnął się New Age:
Tarot, I Ching, praca nad ciałem, reinkarnacja, sufizm, przepływ dusz,
astrologia, numerologia, akupunktura, scjentologia, rolfing,
oddychanie holotropiczne, terapia przeszłych wcieleń. Cóż,
najwidoczniej ta żałosna wiara jest ludziom do czegoś potrzebna –
myślałem. Jest ona wyrazem głębokiej tęsknoty, a wielu ludzi jest zbyt
słabych, aby wytrwać samemu. Dajcie tym biednym dzieciom ich bajki!
Teraz z większą powściągliwością wyrażałem opinie. Na usta cisnęły
mi się łagodniejsze określenia: „Któż to wie? Może! Życie jest złożone
i niepoznawalne”.

Po wielu tygodniach spotkań z Paulą zaczęliśmy planować stworzenie


grupy dla umierających pacjentów. Obecnie takie grupy są
codziennością i wiele się o nich mówi w mediach, ale w 1973 roku
był to precedens: ludzie umierający podlegali tak silnej cenzurze jak
pornografia. Tak więc musieliśmy przecierać szlaki. Najtrudniejszy był
początek. W jaki sposób stworzyć taką grupę? Jak zwerbować
uczestników grupy? Dać ogłoszenie o treści „Szukamy umierających”?
Ale kościół Pauli oraz znane jej szpitale i ośrodki zajmujące się
opieką domową stały się potencjalnym źródłem pacjentów. Oddział
dializ szpitala w Stanfordzie jako pierwszy skierował Jima,
dziewiętnastolatka z poważną chorobą nerek. Chociaż chłopak musiał
wiedzieć, że jego dni są policzone, nie wykazywał szczególnego
zainteresowania zawarciem bliższej znajomości ze śmiercią. Unikał
kontaktu wzrokowego z Paulą i ze mną i w ogóle nie chciał poruszać
tego tematu.
– Jestem człowiekiem bez przyszłości – mówił. – Która chciałaby
mnie za męża albo przyjaciela? Po co narażać się na ból odrzucenia?
Dostatecznie dużo już powiedziałem. Za często mnie odrzucano.
Dobrze daję sobie radę sam.
Paula i ja widzieliśmy go tylko dwa razy, nie pojawił się na trzeciej
sesji. Doszliśmy do wniosku, że Jim był zbyt zdrowy. Dializy nerek
dają zbyt wiele nadziei, opóźniając śmierć tak długo, aż człowiek
przestaje w nią wierzyć. Nie, my potrzebowaliśmy skazanych, dla
których nie było nadziei i którym zostało niewiele życia.
Później przybyli do nas Rob i Sal. Żaden z nich nie spełniał ściśle
naszych kryteriów. Rob często zaprzeczał, że jest umierający, a Sal
twierdził, iż pogodził się ze swoją chorobą i nie potrzebuje już naszej
pomocy. U dwudziestosiedmioletniego Roba wykryto przed sześcioma
miesiącami bardzo złośliwy guz mózgu. Na przemian negując
i akceptując swoją chorobę, mógł w jednym momencie się
przechwalać, że zobaczymy, jak za sześć tygodni będzie wędrował
z plecakiem po Alpach (nie wierzę, że biedny Rob był kiedykolwiek
dalej niż na wschodzie Nevady), by w chwilę później przeklinać swoje
sparaliżowane nogi, które nie pozwalały mu się wybrać do biura jego
firmy ubezpieczeniowej:
– Muszę się dowiedzieć, czy wypłata dla mojej żony i dzieci zostanie
cofnięta, jeśli popełnię samobójstwo.
Aczkolwiek wiedzieliśmy, że grupa nie jest wystarczająco liczna,
zaczęliśmy jako czwórka uczestników – Paula, Sal, Rob i ja. Ponieważ
Sal i Paula nie potrzebowali pomocy, a ja byłem terapeutą,
skoncentrowaliśmy się na Robie. Ale praca z Robem nie dawała nam
zbytniej satysfakcji. Staraliśmy się dodać mu otuchy i służyć radą,
szanując jednocześnie jego wybór – zaprzeczanie chorobie. Jednakże
umacnianie takiej postawy jest mało satysfakcjonującym
i nieuczciwym zajęciem, zwłaszcza że naszym celem było pomóc
Robowi zaakceptować swoją śmierć i wykorzystać jak najpełniej życie,
które mu pozostało. Nie byliśmy zadowoleni z efektów naszych
spotkań. Po dwóch miesiącach bóle głowy Roba nasiliły się i którejś
nocy zmarł spokojnie we śnie. Wątpię, czy na coś mu się przydaliśmy.
Sal podchodził do śmierci w zupełnie inny sposób. Im bardziej
zbliżał się ku śmierci, tym silniejszy stawał się jego duch. Nieuchronna
śmierć nadała jego życiu nieznany dotychczas sens. Sal cierpiał na
niezwykle bolesnego raka kości. Wiele z nich było złamanych i miał
założony gips od szyi aż po uda. Tak dużo ludzi kochało Sala, że
trudno było uwierzyć, iż ma dopiero trzydzieści lat. W chwili
największej rozpaczy, podobnie jak Paula, uświadomił sobie, że
choroba wyznacza mu misję do spełnienia. To odkrycie wpłynęło na
całe późniejsze życie Sala, także na jego wstąpienie do grupy: czuł,
że może podzielić się swoimi doświadczeniami i w ten sposób pomóc
innym odnaleźć transcendentne znaczenie ich choroby.
Ponieważ Sal dołączył do naszej grupy o sześć miesięcy za
wcześnie, kiedy była jeszcze zbyt mała i nie miał tam słuchaczy, na
jakich zasługiwał, to znalazł inne fora – głównie szkoły średnie,
w których zwracał się do przeżywających problemy nastolatków.
– Czy chcesz zniszczyć swoje ciało narkotykami? Chcesz je zabić
alkoholem, trawką, kokainą? – jego głos grzmiał w sali. – Chcesz
zmasakrować swoje ciało w wypadku samochodowym? Zabić je?
Rzucić je z mostu Golden Gate? Nie chcesz go? Dobrze, w takim razie
daj mi swoje ciało! Oddaj mi je. Potrzebuję go. Wezmę je, bo chcę
żyć!
To były niesamowite apele. Drżałem, słuchając jego słów. Siłę jego
przekazu wzmacniała ta szczególna moc, którą zawsze przypisujemy
słowom umierającego. Uczniowie słuchali w ciszy, czując, podobnie
jak ja, że mówi prawdę, bo nie ma czasu na granie, udawanie czy lęk
przed konsekwencjami.
Miesiąc później na grupie pojawiła się Evelyn, co dało mu kolejną
okazję do wypełnienia swojej misji. Zgorzkniała i ciężko chora na
białaczkę, sześćdziesięciodwuletnia Evelyn wjechała do sali spotkań na
wózku, podłączona do aparatu do transfuzji krwi. Mówiła szczerze
o swojej chorobie. Wiedziała, że umiera.
– Godzę się na to – powiedziała – to nie ma już większego
znaczenia. Tym, co ma znaczenie, jest moja córka. Zatruwa mi
ostatnie dni!
Evelyn opowiedziała o swojej „mściwej i bezdusznej” córce, będącej
z zawodu psychologiem klinicznym. Wiele miesięcy temu doszło
pomiędzy nimi do ostrej i bezsensownej sprzeczki spowodowanej tym,
że córka dała jej kotu niewłaściwą karmę. Od tej pory nie odzywały się
do siebie.
Wysłuchawszy jej, Sal powiedział prosto i dobitnie:
– Posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Ja też umieram. Jakie to
ma znaczenie, co je twój kot? Jakie to ma znaczenie, kto pierwszy
ustąpi? Wiesz, że nie zostało ci zbyt wiele czasu. Przestań udawać.
Miłość córki jest dla ciebie najważniejszą rzeczą na świecie. Nie
umieraj, proszę, nie umieraj, zanim jej tego nie powiesz! To zatruje
jej życie, nigdy sobie z tym nie poradzi i przeleje tę truciznę na swoją
córkę. Przełam ten zaklęty krąg! Przełam ten zaklęty krąg, Evelyn!
Wezwanie to odniosło skutek. Chociaż Evelyn umarła kilka dni
później, siostra oddziałowa powiedziała nam, że pod wpływem słów
Sala doszło do pełnego łez pojednania z córką. Byłem bardzo dumny
z Sala. To było pierwsze zwycięstwo naszej grupy!
Dołączyło do nas dwoje nowych pacjentów i po kilku miesiącach
Paula i ja byliśmy przekonani, że nauczyliśmy się wystarczająco dużo,
aby pracować z większą liczbą osób. Paula poważnie zabrała się za
rekrutację. Dzięki jej kontaktom z Amerykańskim Towarzystwem ds.
Raka szybko pojawili się nowi chętni. Po przeprowadzeniu rozmów
i przyjęciu siedmiu nowych pacjentek, wszystkich z rakiem piersi,
oficjalnie rozpoczęliśmy działalność naszej grupy.
Na pierwszym spotkaniu pełnej grupy Paula zaskoczyła mnie,
rozpoczynając sesję od przeczytania na głos starej chasydzkiej
opowieści:

Rabbi rozmawiał z Panem o Niebie i Piekle.


– Pokażę ci Piekło – powiedział Pan i zaprowadził rabbiego do pokoju, w którym
stał wielki, okrągły stół. Siedzący wokół stołu ludzie byli zrozpaczeni i bliscy śmierci
głodowej. Na środku stołu stał ogromny kocioł z gulaszem, który pachniał tak
wspaniale, że rabbiemu pociekła ślinka. Każda z osób siedzących przy stole
trzymała łyżkę z bardzo długą rączką. Chociaż długie łyżki sięgały akurat do kotła,
ich rączki były dłuższe niż ramiona biesiadników – w rezultacie nikt nie mógł
sięgnąć łyżką do ust i wszyscy byli głodni. Rabbi widział, jak bardzo cierpieli.
– Teraz pokażę ci Niebo – powiedział Pan i weszli do innego pokoju, dokładnie
takiego samego jak ten pierwszy. Był tam identyczny wielki, okrągły stół
i identyczny kocioł z gulaszem. Ludzie, tak jak poprzednio, mieli takie same łyżki
z długimi rączkami – ale tutaj wszyscy byli najedzeni, pulchni, śmiali się
i rozmawiali. Rabbi nie mógł tego zrozumieć.
– To proste, ale wymaga pewnej umiejętności – powiedział Pan. – W tym
pokoju oni nauczyli się karmić siebie nawzajem.
Chociaż samowolna decyzja Pauli o rozpoczęciu sesji od przeczytania
przypowieści wytrąciła mnie z równowagi, nie zareagowałem. Taki ma
styl działania – pomyślałem, wiedząc, że jeszcze nie podzieliliśmy
między siebie ról i nie określiliśmy zasad współpracy. Poza tym jej
ocena sytuacji była bez zarzutu – do dzisiaj jest to dla mnie
najbardziej inspirujący początek grupy, jaki kiedykolwiek widziałem.
Jak nazwać grupę? Paula zasugerowała nazwę Grupa Most.
Dlaczego? Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, grupa stworzyła most
pomiędzy jednym pacjentem chorym na raka a drugim. Po drugie,
była to grupa, w której każdy wykładał karty na stół 7 . Stąd Grupa
Most. Typowe posunięcie Pauli.
Nasze, jak je nazywała Paula, stadko gwałtownie się powiększało.
Co tydzień lub dwa pojawiały się nowe osoby z przerażeniem
malującym się na twarzy. Paula wzięła na siebie odpowiedzialność za
nowych uczestników – zapraszała ich na lunch, instruowała,
oczarowywała i budziła w nich ducha. Wkrótce tak się rozrośliśmy, że
musieliśmy się podzielić na dwie ośmioosobowe grupy i zaprosić do
współpracy kilku innych psychiatrów. Wszyscy uczestnicy opierali się
podziałowi. To było zagrożenie jedności „rodziny”. Zaproponowałem
kompromis: przez godzinę i piętnaście minut będziemy pracować
w dwóch grupach, a ostatnie piętnaście minut spędzimy razem, aby
członkowie obu grup mogli sobie nawzajem opowiedzieć, co się u nich
wydarzyło.
Spotkania miały dużą moc oddziaływania i dotyczyły, jestem o tym
przekonany, problemów boleśniejszych od tych, z którymi zmagały się
jakiekolwiek inne grupy. Na kolejne spotkania uczestnicy przychodzili
z nowymi przerzutami i nowymi tragediami; i za każdym razem
udawało nam się zaoferować pomoc i dodać otuchy każdej z tych
przerażonych osób. Czasami, kiedy ktoś był zbyt słaby, zbyt bliski
śmierci, żeby przyjść, spotkanie odbywało się w jego sypialni.
Uczestnicy grupy nie mieli przed sobą tajemnic, a Paula odgrywała
kluczową rolę we wszystkich istotnych dyskusjach. Jedno ze spotkań
rozpoczęła Eva, która powiedziała, że zazdrości przyjacielowi, który
w tym tygodniu nagle i niespodziewanie zmarł we śnie na serce.
– To jest najlepszy sposób na odejście – stwierdziła. Ale Paula nie
zgodziła się z nią i powiedziała, że nagła śmierć jest śmiercią
tragiczną.
Paula wprawiła mnie w zakłopotanie. Co ją skłania do zajmowania
takiego stanowiska? – zastanawiałem się. Któż nie zgodziłby się
z poglądem Evy, że śmierć we śnie jest najlepszym sposobem na
odejście? Jednakże Paula z wrodzonym sobie darem przekonywania
uzasadniała, dlaczego nagła śmierć jest najgorszą śmiercią.
– Potrzebujesz czasu i spokoju – powiedziała – żeby przygotować
innych na swoją śmierć: męża, przyjaciół i przede wszystkim dzieci.
Musisz pozałatwiać swoje niedokończone sprawy. Są one na pewno na
tyle ważne, żeby nie porzucać ich ot tak sobie. Trzeba je
uporządkować lub zakończyć. W przeciwnym razie, jaki sens miałoby
twoje życie? Co więcej – kończyła – umieranie jest częścią życia. Jeśli
je przegapisz lub prześpisz, to ominie cię jedno z najważniejszych
życiowych doświadczeń.
Eva, także bardzo ciekawa osobowość, zachowała ostatnie słowo
dla siebie:
– Mów, co chcesz, Paula, ale wciąż zazdroszczę mojemu
przyjacielowi nagłej śmierci. Zawsze lubiłam niespodzianki.
Grupa wkrótce stała się znana w stanfordzkiej społeczności. Młodzi
psychiatrzy na stażu, pielęgniarki, studenci zaczęli obserwować
spotkania przez lustro weneckie. Czasami ból wyrażany w grupie był
nie do zniesienia i studenci wybiegali z pokoju obserwacyjnego,
zalewając się łzami. Ale zawsze wracali. Chociaż grupy
psychoterapeutyczne zazwyczaj pozwalają, aby studenci ich
obserwowali, czynią to niechętnie. Lecz nie w tej grupie – tutaj
obserwatorzy byli mile widziani. Podobnie jak Paula, uczestnicy
niecierpliwie oczekiwali na gości. Czuli, że dzięki wyrokom śmierci
zyskali mądrość i że mają wiele do przekazania innym. Jedną lekcję
opanowali szczególnie dobrze – że życia nie można odłożyć na później;
trzeba je przeżyć teraz, a nie czekać na koniec tygodnia, na wakacje,
na rozpoczęcie studiów przez dzieci czy na wciąż odwlekaną
emeryturę. Nieraz słyszałem rozpaczliwe słowa: „Jaka szkoda, że
musiałem czekać, aż rak zaatakuje całe moje ciało, aby nauczyć się
żyć”.
W tym czasie byłem pochłonięty karierą naukową i mój
przeładowany plan zajęć, wypełniony badaniami, występowaniem
o granty, wykładami, nauczaniem i pisaniem, ograniczał moje
kontakty z Paulą. Czy bałem się, że zbliżę się do niej za bardzo? Być
może jej spojrzenie na życie z kosmicznej perspektywy, obojętność na
problemy dnia codziennego stawiały pod znakiem zapytania moją
walkę o sukces na polu nauki. Oczywiście, widziałem ją co tydzień na
grupie, którą formalnie prowadziłem, a Paula była nie tyle
współterapeutą, ile kimś w rodzaju koordynatora, łącznika czy
facylitatora. Wprowadzała nowych członków do grupy, upewniała się,
czy zostali dobrze przyjęci, dzieliła się swoimi osobistymi
doświadczeniami, dzwoniła do uczestników w tygodniu, zabierała ich
na lunch i służyła pomocą każdemu, kto tego potrzebował.
Być może rolę Pauli oddaje najlepiej określenie „doradca duchowy”.
Wprowadziła grupę jakby na wyższy i głębszy poziom rozwoju. Ilekroć
mówiła, uważnie jej słuchałem – zawsze miała zaskakujące
spostrzeżenia. Nauczyła uczestników medytacji, wglądu w siebie,
odnajdywania źródeł spokoju i opanowywania bólu. Jednego razu,
kiedy spotkanie dobiegało już końca, ku mojemu zaskoczeniu
wyciągnęła z torby świecę, zapaliła ją i ustawiła na podłodze.
– Zbliżmy się do siebie – powiedziała, wyciągając ręce do osób
znajdujących się po obu jej stronach. – Popatrzmy na świecę
i pomedytujmy przez chwilę w milczeniu.
Zanim spotkałem Paulę, byłem lekarzem do tego stopnia
wychowanym w duchu racjonalności, że nie miałbym żadnej
wyrozumiałości dla psychoterapeuty, który na zakończenie sesji
terapii grupowej bierze uczestników za ręce i w milczeniu wpatruje się
wraz z nimi w świecę. Ale sugestia Pauli wydała się wszystkim, a także
mnie tak bardzo na miejscu, że odtąd kończyliśmy w ten sposób
każde spotkanie. Zacząłem cenić sobie te końcowe chwile i kiedy
zdarzało mi się siedzieć obok Pauli, uściskiem dłoni dawałem wyraz
swym ciepłym uczuciom do niej. Zazwyczaj prowadziła medytację na
głos, improwizując, zawsze z uderzającym dostojeństwem.
Uwielbiałem jej medytacje i do końca życia będę słyszał jej spokojny
głos mówiący: „Pozwólmy odejść, pozwólmy odejść złości, pozwólmy
odejść bólowi, pozwólmy odejść użalaniu się nad sobą. Sięgnijmy do
naszego wnętrza, do naszych pokładów spokoju i otwórzmy się na
miłość, przebaczenie i na Boga”. Dziwne słowa jak na skostniałego,
racjonalnie myślącego i wychowanego na empirii medyka!
Czasami zastanawiałem się, czy Paula miała jakiekolwiek potrzeby
prócz pomagania innym. Chociaż często ją pytałem, co grupa może dla
niej zrobić, nigdy mi nie odpowiedziała. Zadziwiało mnie jej tempo
życia – odwiedzała kilku pacjentów dziennie. Co ją napędza? –
pytałem sam siebie. I dlaczego mówi o swoich problemach wyłącznie
w czasie przeszłym? Przedstawia nam tylko swoje rozwiązania, nigdy
nie wspominając o nierozwiązanych problemach. Ale nie
zastanawiałem się nad tym zbyt długo. W końcu Paula miała
zaawansowanego raka z przerzutami i żyła dłużej, niż zakładały to
nawet najbardziej optymistyczne prognozy. Pełna energii, przez wielu
kochana i wielu kochająca, była źródłem inspiracji dla każdego
skazanego przez los na życie z rakiem. Czego więcej można pragnąć?

To był najpiękniejszy okres w mojej podróży z Paulą. Być może


wszystko powinno pozostać na tym etapie. Ale któregoś dnia
rozejrzałem się wokół siebie i zobaczyłem, jak bardzo rozrosło się całe
przedsięwzięcie – liderzy grupowi, sekretarki przepisujące streszczenia
wywiadów i sesji, nauczyciele spotykający się ze studentami
obserwatorami. Zdecydowałem, że tak duże przedsięwzięcie wymaga
dodatkowych źródeł finansowania, i zacząłem starać się o subwencje
badawcze, aby grupa mogła przetrwać. Nie myślałem o sobie jako
o profesjonaliście od śmierci, toteż nigdy nie brałem opłat od
pacjentów ani nawet nie pytałem o ubezpieczenie zdrowotne.
Niemniej poświęcałem grupie wiele czasu i energii i czułem się
w obowiązku pokryć koszty wynagrodzenia, które płacił mi
Uniwersytet Stanforda. Czułem także, że moja praktyka kliniczna
w prowadzeniu grup pacjentów chorych na raka dobiega końca.
Nadszedł czas, aby coś zrobić z tym przedsięwzięciem, poddać je
badaniom, ocenić jego skuteczność, opublikować rezultaty i je
rozpowszechnić. Krótko mówiąc, nadszedł czas promowania
dotychczasowych osiągnięć.
Korzystna sposobność pojawiła się, kiedy Narodowy Instytut ds.
Raka rozesłał ofertę dotyczącą ubiegania się o subwencję na
społeczno-behawioralne badania nad rakiem piersi. W efekcie
zdołałem uzyskać grant, który pozwalał mi ocenić skuteczność mojego
podejścia terapeutycznego do pacjentek z nieuleczalnym rakiem piersi.
To był prosty i nieskomplikowany projekt. Byłem głęboko przekonany,
że moja metoda leczenia poprawiła jakość życia nieuleczalnie chorych
kobiet, i musiałem jedynie opracować system ewaluacji – zestawienie
kwestionariuszy wypełnionych przez uczestniczki na początku terapii,
a następnie w regularnych odstępach w trakcie jej trwania.
Zauważcie, że zacząłem używać czasowników w pierwszej osobie: ja
zadecydowałem, ja złożyłem wniosek, moja metoda leczenia.
Kiedy patrzę wstecz i przesiewam przez sito prochy mojego związku
z Paulą, to podejrzewam, że te zaimki „ja”, „moje” były zapowiedzią
końca naszej miłości. Ale w tamtym okresie mojego życia nie
widziałem żadnych problemów. Pamiętam tylko, że Paula wypełniała
moje życie światłem, a ja byłem jej opoką i schronieniem, których tak
jej brakowało, zanim zetknął nas ze sobą szczęśliwy los.
Jednej rzeczy jestem pewien: wszystko zaczęło psuć się wkrótce po
rozpoczęciu tych subwencjonowanych badań. Najpierw w naszej
relacji pojawiły się drobne pęknięcia, które z czasem stawały się coraz
większe. Być może pierwszym wyraźnym sygnałem, iż coś jest nie
w porządku, był dzień, w którym Paula powiedziała mi, że projekt
badawczy wyczerpał jej siły. Uwaga wydała mi się dziwna, ponieważ
starałem się przydzielać jej takie zadania, o jakie sama zabiegała:
przeprowadzała wywiady ze wszystkimi nowymi kandydatkami do
grupy – kobietami mającymi raka piersi z przerzutami – i pomagała
w przygotowaniu kwestionariusza ewaluacyjnego. Co więcej,
zadbałem o to, żeby nieźle zarabiała – o wiele lepiej niż zwykły
asystent i więcej, niż sobie zażyczyła.
Kilka tygodni później w czasie poruszającej rozmowy powiedziała mi,
że czuje się przepracowana i potrzebuje więcej czasu dla siebie.
Wyraziłem współczucie i próbowałem dać jej kilka wskazówek, jak
mogłaby zwolnić swoje gorączkowe tempo pracy.
Wkrótce potem złożyłem w Narodowym Instytucie ds. Raka pisemny
raport z pierwszego etapu badań. Mimo że zadbałem, aby nazwisko
Pauli zostało umieszczone jako pierwsze na liście asystentów
badawczych, wkrótce dotarły do mnie głosy, iż była niezadowolona
z uznania, jakie ją spotkało. Popełniłem błąd, nie przywiązując do
tych pogłosek większego znaczenia – to było takie niepodobne do
Pauli.
Niedługo potem do jednej z grup wprowadziłem jako
współterapeutkę doktor Kingsley – młodą psycholog, która chociaż nie
miała doświadczenia w pracy z chorymi na raka, była osobą niezwykle
inteligentną, pełną zapału i dobrych chęci. Paula szybko mnie
odnalazła.
– Ta kobieta – wybuchła – jest najbardziej zimną i nieczułą osobą,
jaką kiedykolwiek spotkałam! Nie będzie w stanie pomóc żadnej
z pacjentek nawet za tysiąc lat!
Byłem zaskoczony – zarówno jej rażąco błędną oceną nowej
terapeutki, jak i ostrym, pełnym potępienia tonem. „Dlaczego jesteś
taka surowa, Paulo? – pomyślałem. – Co z twoim współczuciem
i chrześcijańskim miłosierdziem?”.
Jednym z warunków sfinansowania badań było to, abym w ciągu
sześciu miesięcy od przyznania pieniędzy przeprowadził dwudniowy
warsztat, w trakcie którego sześciu ekspertów od leczenia raka,
projektowania badań i analizy statystycznej podzieli się ze mną swoją
wiedzą i doświadczeniem. Do udziału, jako przedstawicieli pacjentów,
zaprosiłem Paulę oraz cztery inne osoby z grupy. Warsztat był
wyłącznie kwiatkiem do kożucha i skandalicznym marnotrawstwem
czasu i pieniędzy. Ale taka jest rzeczywistość badań celowych
finansowanych z funduszy federalnych – trzeba po prostu wziąć udział
w tej farsie. Jednakże Paula nie mogła tego zrozumieć. Podliczając
pieniądze wydane na dwudniowe spotkanie (około pięciu tysięcy
dolarów), ostro wytknęła mi niemoralność tego przedsięwzięcia:
– Pomyśl, ile można by zrobić dla chorych na raka za pięć tysięcy
dolarów!
„Paula, naprawdę cię kocham, ale czemu jesteś tak mało
rozgarnięta” – pomyślałem. I powiedziałem:
– Czy nie widzisz, że kompromis jest konieczny? Nie ma możliwości,
aby wydać te pięć tysięcy dolarów na bezpośrednią opiekę nad
chorymi. Co więcej, gdybyśmy nie dostosowali się do wytycznych
władz federalnych i nie przeprowadzili warsztatu dla ekspertów, to
stracilibyśmy wszystkie pieniądze. Jeśli wytrwamy, jeśli zakończymy
badania i udowodnimy skuteczność naszego podejścia do chorych na
raka, to będziemy mieli więcej pacjentek, znacznie więcej niż kilka,
którym można by pomóc dzięki tym pięciu tysiącom dolarów. Nie czas
żałować róż, gdy płoną lasy, Paulo. Pójdźmy na kompromis –
apelowałem do niej – tylko ten jeden raz.
Wyczułem, że jest mną rozczarowana. Kręcąc powoli głową,
odpowiedziała:
– Iść raz na kompromis, Irv? Nie skończy się na jednym. Jeden
kompromis pociąga za sobą następne.
Podczas warsztatu wszyscy konsultanci zrobili to, co do nich
należało (i nieźle im za to zapłacono). Jeden omawiał testy
psychologiczne mierzące depresję, lęk, strategie przetrwania
i umiejscowienie kontroli 8 ; inny mówił o systemie opieki zdrowotnej,
a jeszcze inny o opiece środowiskowej.
Paula zaangażowała się w warsztat z całą energią. Jak mi się
wydaje, czuła, że nie warto się oszczędzać, gdy ma się przed sobą tak
niewiele życia. Była niczym sokratejski giez atakujący grono
szacownych konsultantów. Kiedy na przykład omawiali przejawy
nieradzenia sobie pacjentów z chorobą, takie jak niewychodzenie
z łóżka, nieubieranie się, wycofywanie i płacz, Paula twierdziła, że dla
niej każde z tych zachowań jest często etapem inkubacji 9 , po którym
może nastąpić etap wzrostu. Nie dała przekonać się ekspertom, że
jeżeli uwzględnimy wystarczająco dużą grupę badanych, wyniki łączne
i grupę kontrolną, to takie przesłanki można bez trudu ująć
statystycznie w analizie danych.
Później przyszedł moment, kiedy uczestniczki warsztatu poproszono
o wymienienie zmiennych poprzedzających, tzn. czynników, na
podstawie których można przewidzieć stopień psychologicznego
oswojenia się danej osoby z chorobą. Doktor Lee, specjalista od raka,
wypisywał na tablicy czynniki podawane przez uczestniczki: stabilność
małżeńska, warunki bytowe, profil osobowości, historia rodziny.
Podnosząc rękę, Paula zasugerowała: – A co z odwagą? I głębią
duchową?
Ostrożnie i bez słowa doktor Lee zlustrował ją spojrzeniem,
podrzucając kilka razy kredę w powietrzu. W końcu odwrócił się
i zapisał sugestie Pauli na tablicy. Chociaż nie uważałem ich za
nierozsądne, wiedziałem – i wiedziałem, iż wszyscy to wiedzą – że
doktor Lee, przyglądając się lecącej kredzie, myślał: „Proszę, niech
ktoś, ktokolwiek, zabierze stąd tę kobietę!”. Później w trakcie lunchu
określił pogardliwie Paulę mianem kaznodziei. Mimo że doktor Lee był
wybitnym onkologiem, którego poparcie i opinia były niezbędne dla
powodzenia projektu, zaryzykowałem zrażenie go sobie i stanowczo
broniłem Pauli, podkreślając jej kluczową rolę w tworzeniu
i funkcjonowaniu grup. Chociaż nie udało mi się go przekonać, byłem
z siebie dumny, że stanąłem w jej obronie.
Tego wieczora Paula zadzwoniła do mnie. Była bardzo wściekła.
– Wszyscy ci lekarze specjaliści z warsztatu są automatami,
nieludzkimi automatami. My, pacjenci walczący z rakiem dwadzieścia
cztery godziny na dobę – kim my dla nich jesteśmy? Powiem ci:
niczym więcej niż „niewłaściwymi strategiami radzenia sobie
z chorobą”.
Długo z nią rozmawiałem i zrobiłem wszystko, co możliwe, aby ją
udobruchać. Próbowałem delikatnie jej zasugerować, żeby nie
sprowadzała wszystkich lekarzy do wspólnego mianownika, i prosiłem
o cierpliwość. Podkreślając moją lojalność wobec zasad, które nam
przyświecały przy tworzeniu grupy, zakończyłem:
– Pamiętaj, Paulo, że oni nie mają na mnie żadnego wpływu,
ponieważ to jest mój własny projekt badawczy. Nie dopuszczę, aby
zdominował go ich mechanistyczny punkt widzenia. Zaufaj mi!
Paula jednak nie dała się ani udobruchać, ani, jak się okazało, nie
chciała mi zaufać. Warsztat był dla niej jątrzącą się raną. Myślała
o nim tygodniami i w końcu oskarżyła mnie o to, że sprzedałem się
biurokracji. Do Narodowego Instytutu ds. Raka wysłała przepełniony
gniewem i nienawiścią jednoosobowy raport mniejszości.
W końcu któregoś dnia Paula przyszła do mojego biura
i oświadczyła, że postanowiła opuścić grupę.
– Dlaczego? – zapytałem.
– Cóż, jestem po prostu nią zmęczona.
– Paulo, za tym kryje się coś więcej. Co jest prawdziwą przyczyną?
– Powiedziałam ci, że jestem nią zmęczona.
Mimo moich dociekań wciąż trzymała się tej wymówki, chociaż
oboje wiedzieliśmy, że prawdziwą przyczyną było jej rozczarowanie
moją osobą. Użyłem całej swojej przebiegłości (a po wielu latach
pracy umiałem przekonywać ludzi), ale bez skutku. Każda z moich
prób, łącznie z żartami i powoływaniem się na naszą długotrwałą
przyjaźń, spotkała się z lodowatym przyjęciem. Przestaliśmy się
rozumieć i musiałem pogodzić się ze swoją porażką.
– Po prostu za ciężko pracuję. To mnie przerasta – powiedziała.
– Czy nie mówię ci tego od kilku miesięcy, Paulo? Przerwij wizyty
i telefony do dziesiątek pacjentek ze swojej listy. Po prostu przychodź
na grupę. Grupa ciebie potrzebuje. I ja ciebie potrzebuję.
A dziewięćdziesiąt minut tygodniowo to na pewno nie jest za dużo.
– Nie, nie potrafię pracować na pół gwizdka. Muszę zrobić sobie
przerwę. Poza tym grupa nie jest już tam, gdzie ja jestem. Jest zbyt
powierzchowna. Chcę iść dalej w głąb – pracować z symbolami, snami
i archetypami.
– Zgadzam się z tobą, Paulo. – W tym czasie byłem już bardzo
spokojny. – Ja także tego chcę i właśnie zaczynamy się zbliżać
w grupie do tego punktu.
– Nie, jestem zbyt zmęczona, zbyt wyczerpana. Każda nowa
pacjentka zmusza mnie do ponownego przeżywania mojego dramatu,
mojej drogi krzyżowej. Nie, już zdecydowałam: za tydzień przychodzę
na spotkanie po raz ostatni.

I tak się stało. Paula nigdy nie powróciła do grupy. Poprosiłem ją, aby
dzwoniła do mnie zawsze, kiedy będzie miała ochotę porozmawiać.
Odpowiedziała mi na to, że równie dobrze to ja mogę do niej
zadzwonić. Chociaż nie była złośliwa, jej uwaga mocno mnie zabolała
i zmieniła moje nastawienie wobec niej. Nie zadzwoniła do mnie nigdy
więcej. Ja zadzwoniłem do niej kilkakrotnie i dwa razy zaprosiłem ją
na lunch. Pierwszy lunch (który był tak bolesny, że minęły miesiące,
zanim zaprosiłem ją na następny) zaczął się złowróżbnie. Ponieważ
lokal, który wybraliśmy, był przepełniony, przeszliśmy na drugą stronę
ulicy do Trotter’s – dużej, przypominającej pieczarę i całkiem
pozbawionej gustu restauracji. Jej wystrój przypominał o jej
poprzednich wcieleniach: przedstawicielstwie handlowym
Oldsmobile’a, sklepie ze zdrową żywnością, sali tanecznej. Teraz była
to restauracja serwująca menu złożone z „tańczących” kanapek –
Walca, Twista czy Charlestona.
Nie, coś tu nie grało. Podejrzewałem to, kiedy usłyszałem siebie
zamawiającego kanapkę Hula, a nabrałem pewności, kiedy Paula
otworzyła torebkę, wyciągnęła z niej kamień wielkości małego
grejpfruta i położyła go między nami na stole.
– To mój kamień złości – powiedziała.
Od tego momentu moja pamięć jest dziwnie dziurawa. Na szczęście
zrobiłem notatki po spotkaniu – rozmowa z Paulą była dla mnie zbyt
ważna, aby zaufać pamięci.
– Kamień złości? – powtórzyłem bezmyślnie, wpatrując się
w pokryty mchem kamień leżący na stole pomiędzy nami.
– Wycierpiałam tak wiele, Irv, że zebrało się we mnie mnóstwo
złości. Nauczyłam się oddawać ją temu kamieniowi. Musiałam go
dzisiaj przynieść. Jest mi potrzebny podczas naszego spotkania.
– Dlaczego jesteś na mnie zła, Paulo?
– Nie jestem już na ciebie zła. Mam za mało czasu, żeby się złościć.
Ale skrzywdzono mnie. Zostałam opuszczona wtedy, kiedy najbardziej
potrzebowałam pomocy.
– Paulo, nigdy cię nie opuściłem – powiedziałem, ale ona nie
zwróciła uwagi na moje słowa i mówiła dalej:
– Po warsztacie byłam zdruzgotana. Patrząc na doktora Lee
podrzucającego kredę, ignorującego mnie, ignorującego wszystkie
problemy pacjentów, czułam, że ziemia usuwa mi się spod nóg. My,
pacjenci, jesteśmy ludźmi. Walczymy. Czasami z niezwykłą odwagą.
Często mówimy o wygranej lub przegranej bitwie – bo to jest walka.
Czasami jesteśmy fizycznie wyczerpani, poddajemy się rozpaczy, ale
czasami udaje nam się wznieść ponad naszą chorobę. Nie jesteśmy
„strategiami radzenia sobie z chorobą”, ale czymś znacznie, znacznie
więcej.
– Ależ Paulo, to był doktor Lee, a nie ja. Ja nie myślę w ten sposób.
Broniłem cię podczas późniejszej z nim rozmowy – mówiłem ci to. Jak
możesz myśleć, że po tym wszystkim, co razem zrobiliśmy, jesteś dla
mnie jakąś „strategią radzenia sobie z chorobą”. Nienawidzę tego
określenia i tego podejścia tak samo jak ty!
– Wiesz, że nie zamierzam wrócić na grupę.
– Nie o to chodzi, Paulo. I nie o to chodziło. – To, czy Paula wróci,
czy nie, nie było dla mnie najważniejsze. Była jedną z sił napędowych
grupy, ale zacząłem sobie uświadamiać, że jest zbyt silna i za bardzo
wpływa na innych: jej odejście umożliwiło kilku innym pacjentkom
rozwój i znalezienie własnej drogi. – Dla mnie najważniejsze jest,
żebyś mi ufała i żeby ci na mnie zależało.
– Po warsztacie, Irv, płakałam przez dwadzieścia cztery godziny.
Zadzwoniłam do ciebie. Nie oddzwoniłeś do mnie tego dnia. I nie
pomógł mi twój późniejszy telefon. Poszłam pomodlić się do kościoła
i przez trzy godziny rozmawiałam z ojcem Elsonem. On mnie
słuchał. Zawsze mnie słucha. Myślę, że mnie uratował.
– Przeklęty ksiądz!
Wysilałem pamięć, aby odtworzyć ten dzień sprzed trzech miesięcy.
Na tyle, na ile pamiętałem tę rozmowę telefoniczną, to nie
przypominałem sobie, aby prosiła mnie o pomoc. Byłem pewien, że
dzwoniła, aby po raz kolejny ponarzekać na warsztat. Rozmawiałem
z nią na ten temat wiele razy – zbyt wiele razy. Dlaczego nie mogła
tego zrozumieć? Ile razy miałem jej mówić, że cała ta cholerna
sprawa jest bez znaczenia, że to nie ja byłem doktorem Lee, że to nie
ja bawiłem się kredą, że później broniłem ją przed nim, że miałem
zamiar prowadzić grupę w ten sam sposób, co dotychczas i że jedyna
różnica polegałaby na tym, że uczestniczki wypełniłyby kilka
kwestionariuszy raz na trzy miesiące. Tak, Paula zadzwoniła do mnie
tego dnia, ale nie poprosiła mnie o pomoc ani wtedy, ani kiedykolwiek
indziej.
– Paula, myślisz, że odmówiłbym ci, gdybyś powiedziała, że
potrzebujesz pomocy?
– Płakałam przez dwadzieścia cztery godziny.
– Nie potrafię czytać w myślach. Powiedziałaś mi, że chcesz
rozmawiać o badaniu i o swoim raporcie mniejszości.
– Płakałam przez dwadzieścia cztery godziny.
I tak to się ciągnęło, a żadne z nas nie mogło zrozumieć drugiego.
Zrobiłem, co w mojej mocy, aby do niej dotrzeć. Powiedziałem, że jej
potrzebuję. Miałem wtedy problemy osobiste i rzeczywiście
potrzebowałem jej rady i kojącej obecności. Pewnego wieczoru, na
kilka miesięcy przed jej odejściem, zadzwoniłem do niej, rzekomo,
aby porozmawiać na temat grupy, a w rzeczywistości dlatego, że
moja żona była poza miastem, a ja czułem się samotny i niespokojny.
Po naszej trwającej ponad godzinę rozmowie moje samopoczucie
znacznie się poprawiło, choć trochę mi doskwierało poczucie winy
z powodu ukradkiem uzyskanej terapii.
Myślałem teraz o tej długiej, uspokajającej rozmowie z Paulą.
Dlaczego nie byłem wobec niej bardziej szczery? Dlaczego nie
powiedziałem po prostu: „Słuchaj, Paulo, chcę z tobą porozmawiać.
Potrzebuję twojej pomocy – czuję się opuszczony, niespokojny
i rozdrażniony. Nie mogę spać”. Nigdy w życiu! Wolałem uzyskać jej
pomoc dyskretnie.
Jaką w takim razie hipokryzją było z mojej strony domaganie się od
Pauli, aby otwarcie poprosiła mnie o pomoc. Czyżby prosiła mnie
o pomoc, używając warsztatu jako przykrywki? Więc o to chodziło!
Powinienem jej pomóc, nie oczekując, że będzie mnie o to błagała na
kolanach.
I kiedy zastanawiałem się nad kamieniem złości Pauli,
uświadomiłem sobie, jak mało prawdopodobne jest uratowanie
naszego związku. Z pewnością nie był to czas na bawienie się
w subtelności i otworzyłem się przed nią jak nigdy dotąd.
– Potrzebuję cię – powiedziałem, przypominając jej, że terapeuci
także mają swoje potrzeby. – I być może – kontynuowałem – nie
byłem dość czuły na twoje cierpienie. Ale nie potrafię czytać
w myślach i czy nie odrzucałaś dotychczas moich wszystkich propozycji
pomocy?
W istocie chciałem powiedzieć: „Paulo, daj mi jeszcze jedną szansę.
Nawet jeśli wtedy nie dostrzegłem twojego cierpienia, to nie odchodź
ode mnie na zawsze”. Tego dnia prawie ją o to błagałem, ale Paula
pozostała niewzruszona i rozstaliśmy się bez słowa.
Usunąłem Paulę z moich myśli na wiele miesięcy aż do momentu,
w którym doktor Kingsley, młoda psycholog, do której Paula żywiła
nieuzasadnioną niechęć, powiedziała mi o nieprzyjemnym z nią
zdarzeniu. Paula wróciła na grupę prowadzoną przez doktor Kingsley
(wówczas istniało już kilka grup) i przemawiając – według słów
psycholog – jak Pani Chora na Raka, zmonopolizowała sesję, nie dając
nikomu dojść do głosu. Natychmiast zadzwoniłem do Pauli i ponownie
zaprosiłem ją na lunch.
Byłem zaskoczony radością, z jaką przyjęła moje zaproszenie, ale
już od początku – a spotkaliśmy się tym razem w klubie dla
wykładowców Stanfordu, gdzie nie serwowano kanapek Hula – jej cel
stał się jasny. Przyszła porozmawiać wyłącznie o doktor Kingsley.
Według Pauli terapeuta współprowadzący poprosił ją, aby zwróciła się
do grupy, ale gdy tylko zaczęła mówić, doktor Kingsley oskarżyła ją
o to, że zabiera zbyt wiele czasu.
– Powinieneś udzielić jej nagany – niecierpliwie powiedziała Paula. –
Wiesz, że nauczyciele są i powinni być odpowiedzialni za
nieprofesjonalne zachowania swoich studentów.
Doktor Kingsley była moją koleżanką, a nie studentką, i znałem ją
od lat. Jej mąż nie tylko był moim bliskim przyjacielem, ale też ja i ona
prowadziliśmy wspólnie wiele grup. Uważałem ją za znakomitą
terapeutkę i byłem pewien, że ocena Pauli jest w znacznym stopniu
zniekształcona.
Powoli, zbyt powoli zaczęło do mnie docierać, że Paula jest
zazdrosna o uwagę i uczucia, jakimi obdarzałem doktor Kingsley, oraz
zazdrosna o moją współpracę z nią i pozostałymi członkami zespołu
badawczego. Oczywisty stał się dla mnie opór Pauli wobec tego
warsztatu i zniechęcanie mnie do współpracy z innymi badaczami. Ona
nie chciała żadnej zmiany. Tak naprawdę jej pragnieniem był powrót
do czasów, kiedy byliśmy tylko we dwoje z naszym małym stadkiem.
Co mogłem zrobić? Jej domaganie się, abym dokonał wyboru
pomiędzy nią a doktor Kingsley, postawiło mnie przed
nierozwiązywalnym dylematem.
– Troszczę się zarówno o ciebie, jak i o doktor Kingsley, Paulo. Co
mogę zrobić, aby być w zgodzie z samym sobą i nadal współpracować
i przyjaźnić się z doktor Kingsley, a jednocześnie sprawić, abyś znowu
nie czuła się odrzucona?
Chociaż starałem się wyjść jej naprzeciw na wszystkie sposoby,
dystans pomiędzy nami tylko się zwiększał. Nie potrafiłem znaleźć
właściwych słów i wydawało się, że nie ma dla nas bezpiecznych
tematów. Nie miałem dłużej prawa zadawać jej osobistych pytań, tak
jak ona nie wykazywała żadnego zainteresowania moim życiem.
Przez cały lunch opowiadała mi o okropnym traktowaniu jej przez
lekarzy:
– Ignorują moje pytania, a ich leki wyrządzają mi więcej szkody niż
pożytku – mówiła. Ostrzegła mnie także przed psychologiem, który
rozmawiał z niektórymi pacjentkami z naszej grupy: – Kradnie nasze
wyniki, aby je wykorzystać w swojej książce. Postaraj się coś z tym
zrobić, Irv.
Paula miała oczywiście poważne problemy – jej paranoja niepokoiła
mnie i napawała smutkiem. Moje strapienie było chyba widoczne, bo
kiedy zbierałem się do wyjścia, Paula poprosiła mnie, abym został
jeszcze kilka minut.
– Mam dla ciebie historię, Irv. Usiądź i pozwól mi opowiedzieć
o kojocie i koniku polnym.
Wiedziała, że uwielbiam historie, szczególnie jej historie. Cały
zamieniłem się w słuch.

Był sobie jednego razu kojot, którego przytłaczał nadmiar życiowych obowiązków.
Wokół siebie nie widział niczego poza głodnymi kojociątkami, myśliwymi
i pułapkami. W końcu któregoś dnia uciekł, aby nacieszyć się samotnością. Nagle
usłyszał dźwięki uroczej melodii, która niosła w sobie spokój i ukojenie. Idąc
w kierunku jej źródła, trafił na leśną polanę, na której w wydrążonej kłodzie
śpiewał wygrzewający się na słońcu duży konik polny.
– Naucz mnie swojej melodii – poprosił kojot konika polnego. Nie usłyszał
żadnej odpowiedzi. Ponownie zażądał, aby ten nauczył go swojej muzyki. Konik
polny nadal pozostawał niewzruszony. W końcu, kiedy kojot zagroził mu, że go
pożre, konik polny uległ i zagrał swoją melodię tyle razy, aż kojot się jej nauczył.
Nucąc sobie nową melodię pod nosem, kojot udał się w drogę powrotną do
domu. Nagle jego uwagę odwróciło stado podrywających się do lotu gęsi. Kiedy
znów zebrał myśli i otworzył usta do śpiewu, uświadomił sobie, że zapomniał
melodii.
Tak więc wrócił na osłonecznioną leśną polanę. Ale konik polny do tego czasu
stracił swój pancerzyk, który pozostawił w zagłębieniu kłody, a sam przeniósł się
na gałąź drzewa. Kojot chciał mieć pewność, że melodia będzie należała do niego.
Jednym kłapnięciem paszczy połknął pancerzyk, myśląc, że konik jest nadal
w środku. Wyruszając do domu, uświadomił sobie, że nadal nie zna piosenki.
Zrozumiał, że połknięcie konika polnego nic mu nie dało i że lepiej było go jeszcze
raz zmusić, aby nauczył go śpiewać. Wziął nóż i rozpruł sobie brzuch, aby uwolnić
konika. Ale rana była tak głęboka, że zmarł.

– Tak więc, Irv – powiedziała Paula, uśmiechając się swoim uroczym


i napawającym mnie błogością uśmiechem. – Musisz odnaleźć swoją
własną melodię.
Byłem bardzo poruszony – jej uśmiech, tajemniczość, mądrość – to
była Paula, którą tak bardzo kochałem i którą znałem z przeszłości.
Podobała mi się jej przypowieść. Wziąłem zawarte w niej przesłanie
za dobrą monetę – o tym, że powinienem grać swoją własną melodię
– i odsunąłem od siebie przykre i wywołujące niepokój aluzje do
mojej relacji z Paulą. Do dzisiaj nie znalazłem czasu, aby głębiej
zastanowić się nad tą przypowieścią.

Każde z nas oddzielnie śpiewało swoją melodię. Moja kariera się


rozwijała: prowadziłem badania, pisałem dużo książek, awansowałem
i otrzymywałem nagrody, na których tak bardzo mi zależało. Minęło
dziesięć lat. Projekt badawczy dotyczący raka piersi, który
rozpoczynałem razem z Paulą, dawno się zakończył, a jego wyniki
zostały opublikowane. Zaproponowaliśmy pięćdziesięciu kobietom
z rakiem piersi terapię grupową i odkryliśmy, że w porównaniu
z trzydziestosześcioosobową grupą kontrolną 10 jakość życia
pacjentek uczestniczących w grupie uległa znaczącej poprawie. (Wiele
lat później mój kolega doktor David Spiegel, którego poprosiłem
kiedyś o nadzorowanie projektu, opublikował artykuł w czasopiśmie
„Lancet”. Potwierdził w nim ostatecznie, że udział w grupie znacznie
wydłużył życie uczestniczek). Dzisiaj grupa jest już historią – wszystkie
trzydzieści kobiet z pierwszej grupy „Most” oraz osiemdziesiąt sześć
kobiet chorych na raka piersi z przerzutami, które objął mój projekt
badawczy, już nie żyje.
Wszystkie poza jedną. Pewnego razu na szpitalnym korytarzu
odezwała się do mnie kobieta o rudych włosach i rumianej twarzy.
– Przekazuję pozdrowienia od Pauli West – powiedziała. Paula! Czy
to możliwe? Czy wciąż żyje? Nawet tego nie wiedziałem. Zadrżałem na
samą myśl, że jestem osobą, która nie wie, czy postać tego formatu
jest jeszcze wśród żywych.
– Paula? Co z nią? – zająknąłem się. – Skąd ją pani zna?
– Dwa lata temu, kiedy wykryto u mnie toczeń 11 , Paula zaczęła
mnie odwiedzać i zaprosiła mnie na grupę wsparcia dla pacjentów z tą
chorobą. Troszczy się o mnie od samego początku, a szczerze mówiąc,
o wszystkich chorych na toczeń.
– Przykro mi słyszeć o twojej chorobie. Ale co z Paulą? Toczeń? Nie
wiedziałem o tym.
„Co za hipokryzja – pomyślałem. – Jak mogłem wiedzieć? Czy
chociaż raz do niej zadzwoniłem?”.
– Ona mówi, że przyczyną tego były lekarstwa, które dostawała na
raka.
– Czy jest bardzo chora? – zapytałem.
– Z Paulą nigdy nic nie wiadomo. Z pewnością na tyle zdrowa, aby
uruchomić nową grupę wsparcia, zapraszać wszystkich nowych
pacjentów z toczniem na lunch, odwiedzać nas, kiedy jesteśmy zbyt
chorzy, by ruszyć się z domu, organizować spotkania z prelegentami,
żebyśmy na bieżąco wiedzieli o postępach w badaniach medycznych
nad tą chorobą. No i na tyle zdrowa, aby wystąpić do rady etyki
lekarskiej ze skargą na swoich onkologów.
Organizowanie, edukowanie, opieka, agitowanie, uruchomienie
grupy wsparcia, ściganie swoich lekarzy – to rzeczywiście musiała być
Paula.
Podziękowałem młodej kobiecie i jeszcze tego samego dnia
wykręciłem numer do Pauli, który wciąż znałem na pamięć, mimo że
upłynęło dziesięć lat od chwili, kiedy ostatni raz do niej dzwoniłem.
Czekając, aż odbierze telefon, myślałem o ostatnich badaniach
geriatrycznych, które pokazywały zależność między typem osobowości
a długowiecznością – marudni, paranoidalni, czujni i asertywni
pacjenci zdają się żyć dłużej. Lepsza kłótliwa i irytująca, ale żywa
Paula niż spokojna, ale martwa!
Była wyraźnie zadowolona z mojego telefonu i zaprosiła mnie do
siebie na lunch. Toczeń spowodował, że stała się nadwrażliwa na
słońce i nie mogła wychodzić do restauracji w ciągu dnia. Z chęcią
przystałem na jej propozycję. Podjeżdżając pod jej dom, zobaczyłem
Paulę w ogrodzie. Spowita w płótno od stóp do głów, miała na głowie
plażowy kapelusz z ogromnym rondem. Pieliła grządkę wybujałej
hiszpańskiej lawendy.
– Ta choroba prawdopodobnie mnie zabije, ale nie pozwolę, aby
wypędziła mnie z mojego ogrodu – powiedziała Paula, ściskając mnie
za ramię i prowadząc do środka. Poprowadziła mnie do
ciemnofioletowej kanapy i, siadając obok, natychmiast przeszła do
poważnej rozmowy.
– Wieki minęły, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni, ale często
o tobie myślę. Modlę się często za ciebie.
– Cieszę się, że o mnie myślisz, Paula. A co do modlitw, to znasz
moje poglądy na ten temat.
– Tak, tak, wiem, że musisz otworzyć się na religię. To mi
przypomina – powiedziała, uśmiechając się – że mamy jeszcze trochę
do zrobienia. Czy pamiętasz, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy o Bogu?
Wieki temu, ale pamiętam, że mówiłeś mi, iż moje poczucie jedności
z Bogiem nie różni się specjalnie od bolesnych gazów nocnych!
– Słowa wyrwane z kontekstu brzmią nieprzyjemnie nawet dla mnie.
Nie chciałem cię urazić. Chciałem tylko powiedzieć, że uczucie jest
jedynie uczuciem. Subiektywny stan nigdy nie jest dowodem na
istnienie obiektywnej prawdy. Tęsknota, lęk, zachwyt nad boskością
świata nie znaczą, że…
– Tak, tak – przerwała mi Paula z uśmiechem – znam twoją litanię
twardogłowego materialisty. Słyszałam ją wiele razy i zawsze uderzała
mnie pasja, oddanie i wiara, z jakimi bronisz swoich przekonań.
Pamiętam, iż podczas naszej ostatniej rozmowy powiedziałeś mi, że
żaden z twoich bliskich przyjaciół ani z ludzi, których podziwiasz, nie
jest osobą głęboko wierzącą.
Przytaknąłem.
– Dobrze, zatem jest coś, co chciałabym ci powiedzieć: zapomniałeś
o jednym przyjacielu, który jest wierzący – o mnie!
Jak bardzo żałuję, że nie mogłam odsłonić przed tobą tajemnic
wiary! Jakie to dziwne, że akurat teraz do mnie zadzwoniłeś, bo od
dwóch tygodni dużo o tobie myślę. Właśnie wróciłam
z dwutygodniowych medytacji w klasztorze w górach Sierra Nevada
i bardzo żałowałam, że nie mogłam zabrać cię ze sobą. Usiądź
wygodnie i pozwól mi o tym opowiedzieć.
Pewnego ranka poproszono nas, abyśmy oddali się rozmyślaniom
o ukochanej osobie, która już nie żyje, a od której wciąż nie możemy
się oddzielić. Zaczęłam myśleć o moim bracie, którego bardzo
kochałam, a który zmarł w wieku siedemnastu lat, będąc jeszcze
prawie dzieckiem. Poproszono nas, abyśmy napisali list pożegnalny,
w którym mieliśmy powiedzieć tej osobie o wszystkich ważnych
sprawach, o których nigdy dotychczas jej nie powiedzieliśmy. Później
szukaliśmy w lesie przedmiotu, który symbolizowałby dla nas tę osobę.
Na końcu mieliśmy zakopać ten przedmiot wraz z listem. Wybrałam
niewielki granitowy kamień i zakopałam go w cieniu jałowca. Mój brat
był jak skała – solidny i niezachwiany. Gdyby żył, byłby dla mnie
wsparciem. Nigdy nie przeszedłby obok mnie obojętnie.
Mówiąc to, Paula spojrzała mi w oczy i już chciałem zaprotestować,
ale położyła mi palec na ustach i kontynuowała.
– O północy dzwony klasztorne biły za każdą utraconą przez nas
osobę. Na medytacji było nas dwadzieścioro czworo i dzwony biły
dwadzieścia cztery razy. Siedząc w moim pokoju i słysząc pierwsze
uderzenie dzwonu, doświadczyłam, naprawdę doświadczyłam śmierci
mojego brata i ogarnęła mnie fala nieopisanego smutku, kiedy
pomyślałam o wszystkim, co nam się wspólnie przydarzyło,
i o wszystkim, czego nie przeżyliśmy. I nagle zdarzyła się dziwna
rzecz: kiedy dzwony wciąż biły, każde uderzenie dzwonu przywoływało
w mojej pamięci każdego zmarłego pacjenta z naszej grupy Most.
Kiedy przebrzmiało ostatnie uderzenie, przypomniałam sobie
wszystkich dwudziestu jeden. I cały czas w trakcie bicia dzwonów
płakałam. Płakałam tak głośno, że jedna z zakonnic usłyszała mnie,
weszła do mojego pokoju, objęła mnie i ukoiła w swoich ramionach.
Irv, czy pamiętasz ich? Czy pamiętasz bindę i Bunny’ego…
– I Evę, i Lilly. – Czułem łzy napływające mi do oczu, kiedy
zacząłem wraz z nią przypominać sobie twarze, historie i ból
uczestników naszej pierwszej grupy.
– I Madeline, i Gabbiego.
– I Judy, i Joan.
– I Evelyn, i Robina.
– I Sala, i Roba.
Obejmując się ramionami i delikatnie się kołysząc, Paula i ja
ciągnęliśmy naszą żałobną litanię, aż pochowaliśmy wszystkich
z naszej małej dwudziestojednoosobowej rodziny.
– To jest cudowna chwila, Irv – powiedziała, odrywając się ode
mnie i patrząc mi w oczy. – Czy czujesz obecność ich dusz?
– Widzę ich bardzo wyraźnie i czuję twoją obecność, Paulo. To dla
mnie wystarczająco cudowne.
– Irv, znam cię dobrze. Zapamiętaj moje słowa. Nadejdzie dzień,
w którym uświadomisz sobie, jak bardzo jesteś w istocie wierzący. Ale
nie byłoby w porządku nawracać cię, gdy jesteś głodny. Przyniosę
lunch.
– Poczekaj moment, Paulo. Przed chwilą powiedziałaś, że twój brat
nigdy nie przeszedłby obok ciebie obojętnie. Co chciałaś mi przez to
powiedzieć?
– Jednego razu – powiedziała Paula, patrząc na mnie błyszczącymi
oczami – kiedy tak bardzo cię potrzebowałam, opuściłeś mnie. Ale to
było dawno temu i minęło. Teraz do mnie wróciłeś.
Byłem pewien, co to znaczy jednego razu – chodziło o moment,
w którym doktor Lee podrzucał kredę. Ile czasu leciała ta kreda?
Sekundę? Dwie? Ale ten moment na zawsze utkwił jej w pamięci.
Potrzebowałbym chyba szpikulca do lodu, aby go stamtąd wydobyć.
Nie byłem na tyle głupi, aby podjąć taką próbę. Zamiast tego wróciłem
do tematu jej brata.
– Kiedy mówisz o swoim bracie, który był jak skała, przychodzi mi
na myśl inny kamień, kamień złości, który położyłaś kiedyś na stole
pomiędzy nami. Czy wiesz, że nigdy aż do dzisiejszego spotkania nie
wspomniałaś mi o swoim bracie? Ale jego śmierć pozwala mi
zrozumieć znacznie więcej o nas dwojgu. Być może zawsze byliśmy
we trójkę – ty, ja i twój brat? Zastanawiam się, czy jego śmierć nie
była przyczyną, dla której postanowiłaś stać się opoką dla samej siebie
– przyczyną, dla której nigdy mi nie pozwoliłaś, abym to ja stał się
twoim oparciem? Może jego śmierć utwierdziła cię w przekonaniu, że
inni mężczyźni są słabi i zawodni?
Przerwałem i czekałem. Jak mogła na to odpowiedzieć? Przez te
wszystkie lata, od kiedy ją znałem, po raz pierwszy dokonałem
interpretacji na jej temat. Milczała. Kontynuowałem:
– Myślę, że mam rację, i myślę, że to dobrze, że wyjechałaś na te
medytacje i próbowałaś pożegnać swego brata. Być może sprawy
między nami ułożą się teraz inaczej.
Ciągle cisza. Po chwili, uśmiechając się tajemniczo, wstała
i powiedziała:
– Teraz trzeba cię nakarmić. – I poszła do kuchni.
Czy jej słowa „teraz trzeba cię nakarmić” są potwierdzeniem, że
przed chwilą ja ją nakarmiłem? Cholera, ciężko było jej cokolwiek dać!
Chwilę później, kiedy usiedliśmy do jedzenia, popatrzyła mi prosto
w oczy i powiedziała:
– Irv, mam problem. Czy chcesz mi teraz pomóc?
– Oczywiście – odpowiedziałem zadowolony, odczytując jej prośbę
jako odpowiedź na moje pytanie. – Możesz na mnie polegać. Jaki
masz problem?
Ale moja radość z dopuszczenia mnie w końcu do pomocy szybko
zmieniła się w konsternację, kiedy Paula zaczęła wyjaśniać, o co jej
chodzi.
– Jestem tak szczera wobec swoich lekarzy, iż wydaje mi się, że
umieścili mnie na czarnej liście. Nie jestem już leczona na
odpowiednim poziomie. Wszyscy lekarze z Larchwood Clinic są
przeciwko mnie. Nie mogę jednak zmienić szpitala, bo moje
towarzystwo ubezpieczeniowe wymaga ode mnie, abym leczyła się
właśnie tam. A w moim stanie jakie inne towarzystwo
ubezpieczeniowe chciałoby mnie przejąć? Jestem przekonana, że
postępują wobec mnie nieetycznie – w wyniku ich leczenia
zachorowałam na toczeń. Przecież to jest oczywisty błąd w sztuce!
Boją się mnie! W mojej karcie niektóre notatki piszą czerwonym
atramentem, aby w razie wezwania do sądu móc je szybko znaleźć
i usunąć. Jestem ich królikiem doświadczalnym. Specjalnie przestali
mnie leczyć steroidami, aż było za późno. A później dawali mi ich za
dużo.
Jestem przekonana, że chcą się mnie pozbyć – kontynuowała. –
Przez cały ostatni tydzień pisałam list do rady lekarskiej opisujący ich
postępowanie. Ale jeszcze go nie wysłałam – głównie dlatego, że się
boję, co stanie się z lekarzami i z ich rodzinami, kiedy stracą prawo
do wykonywania zawodu. Jednak czy można pozwolić, aby nadal
krzywdzili pacjentów? Nie mogę iść na kompromis. Pamiętam, że
powiedziałam ci kiedyś, iż nie można iść na kompromis raz: jeden
pociąga za sobą następne i szybko zdradzasz to, w co naprawdę
wierzyłeś. A milczenie w tej sytuacji jest kompromisem! Modlę się
o jakąś wskazówkę!
Moja konsternacja rosła. Być może w jej oskarżeniach tkwiło ziarno
prawdy. Być może niektórzy lekarze, tak jak doktor Lee przed laty, nie
akceptowali jej sposobu bycia i lekceważyli ją. Ale karty wypisywane
czerwonym atramentem, rola królika doświadczalnego, odstawianie
niezbędnych leków? To były absurdalne oskarżenia i nie ulegało dla
mnie wątpliwości, że są oznaką jej paranoi. Znałem niektórych z tych
lekarzy i wierzyłem w ich uczciwość. Znów postawiła mnie przed
koniecznością wyboru pomiędzy jej silnymi przekonaniami a moimi
silnymi przekonaniami. Bardziej niż kiedykolwiek nie chciałem, by
myślała, że ją opuszczam. Ale w jaki sposób mogę stanąć po jej
stronie?
Czułem się jak w pułapce. W końcu, po wszystkich tych latach,
Paula zwróciła się do mnie z konkretną prośbą. Wiedziałem, że mogę
zareagować tylko w jeden sposób: potraktować ją jako silnie
zaburzoną osobę i leczyć ją – ale „leczyć” w złym i zdradliwym sensie
tego słowa, polegającym na „manipulowaniu”. To jest to, czego
zawsze chciałem uniknąć w stosunku do Pauli – czy, szczerze mówiąc,
w stosunku do każdego pacjenta – ponieważ „manipulowanie” jest
odnoszeniem się do drugiego człowieka jak do obiektu i stanowi
przeciwieństwo bycia z tą osobą.
Tak więc starałem się okazać jej zrozumienie. Słuchałem, taktownie
wypytywałem, a swoje zdanie zachowywałem dla siebie. W końcu
zasugerowałem, aby jej list do rady lekarskiej był napisany
w łagodniejszym tonie.
– Uczciwy, ale łagodniejszy – powiedziałem. – Lekarze dostaną
wówczas tylko naganę i nie stracą prawa do wykonywania zawodu.
Wszystko to mówiłem w złej wierze. Żadna rada lekarska na
świecie nie potraktuje takiego listu poważnie. Nikt nie uwierzy w to, że
wszyscy lekarze z kliniki zmówili się przeciwko niej. Było
nieprawdopodobne, aby ktokolwiek udzielił im nagany czy odebrał
prawo do wykonywania zawodu.
Paula pogrążyła się w myślach, zastanawiając się nad moją radą.
Wierzyłem, że wyczuła moją troskę o nią, i miałem nadzieję, że się
nie domyśli, iż ją oszukuję. Po pewnym czasie przytaknęła.
– Udzieliłeś mi dobrej i mądrej rady, Irv. Właśnie tego
potrzebowałam.
Boleśnie odczuwałem ironię losu, który ofiarował mi jej wdzięczność
i zaufanie dopiero wtedy, kiedy działałem w złej wierze.
Mimo wrażliwości na słońce Paula odprowadziła mnie do
samochodu. Włożyła plażowy kapelusz, woalkę i owinęła się w swoje
płótna, a kiedy zapaliłem silnik, nachyliła się do okna samochodu, aby
po raz ostatni mnie uściskać. Odjeżdżając, patrzyłem przez wsteczne
lusterko. Jej sylwetka w połyskującym kapeluszu i owinięta płótnem
jaśniała na tle słońca. Nadeszła lekka bryza. Ubranie Pauli trzepotało
na wietrze. Była podobna do drżącego na gałęzi listka,
przygotowującego się do nadejścia jesieni.

Dziesięć lat przed tą wizytą postanowiłem poświęcić swoje życie


pisaniu. Pisałem książkę za książką – efektywność ta wynikała
z przyjęcia prostej strategii: pisanie stało na pierwszym miejscu i nic
ani nikt nie mógł mi w tym przeszkodzić. Strzegąc swego czasu tak
zaciekle, jak matka strzeże swoich młodych, ograniczyłem się do
spełniania wyłącznie niezbędnych obowiązków. Nawet Paula nie
mieściła się w kategorii tych obowiązków i nie znalazłem czasu, aby
ponownie do niej zadzwonić.
Kilka miesięcy później umarła moja matka i kiedy leciałem na jej
pogrzeb, w moich myślach znów pojawiła się Paula. Pomyślałem o jej
liście pożegnalnym do nieżyjącego brata – liście zawierającym
wszystko, czego nigdy mu nie powiedziała. I pomyślałem o wszystkim,
czego nigdy nie powiedziałem mojej matce. Prawie niczego jej nie
powiedziałem! Moja matka i ja, chociaż kochaliśmy się nawzajem,
nigdy ze sobą szczerze i od serca – tak jak rozmawiają ze sobą ludzie
niemający nic do ukrycia – nie porozmawialiśmy. Zawsze sobą
„manipulowaliśmy”, puszczając mimo uszu swoje słowa, obawiając się
siebie, kontrolując się wzajemnie i sprawiając zawód. Jestem pewien,
że tu leży przyczyna, dla której zawsze chciałem rozmawiać z Paulą
otwarcie i uczciwie. I dlatego nienawidziłem tego, że musiałem ją
okłamać.
W noc po pogrzebie miałem ważny sen.
Moja matka i wielu jej nieżyjących przyjaciół oraz krewnych siedziało
bardzo spokojnie na schodach na półpiętrze. Słyszałem moją matkę
wołającą mnie swoim piskliwym głosem. Szczególnie wyraźnie
widziałem ciotkę Minny, która siedziała w bezruchu na najwyższym
schodku. Nagle zaczęła się poruszać, z początku wolno, a później
coraz szybciej i szybciej, aż zaczęła wibrować niczym trzmiel. W tym
momencie wszystkie siedzące na schodach ważne postacie z mojego
dzieciństwa zaczęły wibrować. Wujek Abel wyciągnął rękę, aby
uszczypnąć mnie w policzek, gdacząc „drogi synu”, jak to miał
w zwyczaju. Za nim następni krewni wyciągnęli ręce do moich
policzków. Czułe na początku uszczypnięcia stawały się coraz bardziej
drapieżne i bolesne. Obudziłem się przerażony, z rwącymi policzkami,
o trzeciej w nocy.
Sen był obrazem mojego pojedynku ze śmiercią. Na początku woła
mnie moja nieżyjąca matka i widzę całą dawno zmarłą rodzinę
siedzącą na schodach w upiornym spokoju. Swoją obecnością
żyjącego usiłuję naruszyć spokój zmarłych. W szczególny sposób
zwracam uwagę na ciotkę Minny, która umarła rok po silnym wylewie,
jaki na kilka miesięcy całkowicie ją sparaliżował, tak że mogła
poruszać tylko oczami. We śnie Minny zaczyna się poruszać, ale
szybko traci nad tym kontrolę i wpada w szał. Następnie usiłuję
złagodzić swój strach przed śmiercią, wyobrażając sobie, że krewni
czule szczypią mnie w policzki. Ale strach znów wydobywa się na
powierzchnię – szczypanie staje się groźne i nieznośne, a strach przed
śmiercią mnie przytłacza.
Obraz ciotki wibrującej jak trzmiel prześladował mnie przez lata. Nie
mogłem się po nim otrząsnąć. Być może, myślałem, ten sen mówi mi,
że moje szalone tempo życia jest niczym więcej jak nieporadną próbą
zagłuszenia lęku przed śmiercią. Czy nie wynika z niego, że
powinienem zwolnić i zająć się rzeczami, które stanowią dla mnie
prawdziwą wartość?
Zastanawianie się nad wartościami przywiodło mi na myśl Paulę.
Dlaczego do niej nie zadzwoniłem? Była osobą, której śmierć zajrzała
prosto w oczy, a ona wytrzymała to spojrzenie. Pamiętam sposób,
w jaki prowadziła medytacje na zakończenie naszych spotkań:
wpatrywała się w ogień świecy, a jej donośny głos wiódł nas do
spokojniejszego i mądrzejszego świata. Czy powiedziałem jej
kiedykolwiek, jak ważne były dla mnie te momenty? Nie powiedziałem
jej tak wielu rzeczy. Powiem je teraz. Lecąc z pogrzebu matki do
domu, postanowiłem odnowić naszą przyjaźń.
Nigdy jednak tego nie zrobiłem. Zbyt wiele było do zrobienia: żona,
dzieci, pacjenci, studenci, pisanie. Pisałem swoją stronę dziennie
i ignorowałem wszystko inne – przyjaciół, listy, telefony i zaproszenia
na wykłady. Wszystko. Wszystkie inne aspekty życia musiały
zaczekać, aż skończę książkę. I Paula także musiała zaczekać.
Ale Paula, oczywiście, nie czekała. Kilka miesięcy później dostałem
krótki list od jej syna – tego chłopca, któremu zazdrościłem, że ma
taką matkę jak Paula, i któremu wiele lat temu tak przepięknie
napisała o nadchodzącej śmierci. Napisał do mnie: „Moja matka
zmarła i jestem pewien, że chciałby Pan, aby Pana o tym
poinformować”.
3. Magnolia

Poświęciłem temu wiele czasu. Pięć lat. Przez pięć lat prowadziłem
codziennie terapię grupową na oddziale psychiatrycznym. Każdego
ranka o dziesiątej rano opuszczałem swój wygodny, wypełniony
książkami pokój w Akademii Medycznej Uniwersytetu Stanforda
i jechałem rowerem na oddział. Kiedy tam wchodziłem, krzywiłem się,
wdychając pierwszy haust przesiąkniętego lizolem powietrza,
i nalewałem sobie kawę z termosu dla personelu (pacjenci nie mieli
prawa do kofeiny, tytoniu, alkoholu i seksu – wszystkie te zakazy
służyły, jak przypuszczam, temu, aby nie poczuli się zbyt komfortowo
i nie przebywali w szpitalu zbyt długo). Później ustawiałem w sali
krzesła w kręgu, wyciągałem batutę i przez osiemdziesiąt minut
dyrygowałem sesją terapii grupowej.
Chociaż oddział liczył dwadzieścia łóżek, na spotkanie przychodziło
niewiele osób – czasami tylko czworo lub pięcioro pacjentów. Byłem
wybredny co do mojej klienteli i przyjmowałem wyłącznie lepiej
funkcjonujących pacjentów. Co było biletem wstępu? Potrójna
orientacja: dotycząca czasu, miejsca i osoby. Moi uczestnicy musieli
wiedzieć, kiedy coś się zdarzyło, kim są i gdzie są. Nie przeszkadzali
mi pacjenci psychotyczni (dopóki nie mówili o swoich psychozach i nie
przeszkadzali innym), ale nalegałem, aby każdy z uczestników był
w stanie mówić, skupić uwagę przez osiemdziesiąt minut i uznać, że
potrzebuje pomocy.
Każdy elitarny klub ma swoje kryteria przyjęć. Być może moje
oczekiwania uczyniły uczestnictwo w prowadzonej przeze mnie grupie
– grupie celowej, jak ją nazywano z powodów, które wyjaśnię później
– bardziej pożądanym. A co działo się z pacjentami bez biletu wstępu
– tymi bardziej zaburzonymi i wycofanymi? Brali udział w tzw. grupie
komunikacyjnej, także prowadzonej na oddziale, ale jej sesje były
krótsze, bardziej ustrukturalizowane i mniej wymagające. No
i oczywiście zawsze pozostawali pacjenci „na wygnaniu” – zbyt
zaburzeni umysłowo, zbyt rozkojarzeni, zbyt agresywni lub maniakalni,
aby dostosować się do jakiejkolwiek grupy. Często pozwalano im
uczestniczyć w grupie komunikacyjnej na dzień lub dwa po zażyciu
przez nich leków uspokajających.
„Zezwolenie na uczestnictwo” – to sformułowanie wywołałoby
uśmiech na twarzy nawet najbardziej wycofanego pacjenta. Pozwólcie
mi na szczerość. Nigdy w historii szpitala nie było przypadku, aby
zaburzeni pacjenci tłoczyli się u drzwi sali, w której odbywa się
terapia, prosząc o pozwolenie wejścia. Bardziej typowa była scena
obławy, w której grupa pościgowa złożona z sanitariuszy
i pielęgniarek galopowała przez oddział, wyciągając ukrywających się
pacjentów z szaf, toalet, pryszniców i zapędzając ich na sesję.
Grupa celowa cieszyła się niewątpliwą reputacją: była trudna,
wymagająca i co najgorsze, brakowało kątów, w których można by się
ukryć. Na oddziale nigdy nie było gapowiczów. Lepiej funkcjonujący
pacjenci za żadne skarby nie poszliby na grupę komunikacyjną.
Z kolei, jeśli niektórzy gorzej funkcjonujący i zagubieni pacjenci trafili
przypadkiem na grupę celową, to kiedy uświadamiali sobie, gdzie się
znaleźli, oczy rozszerzały im się z przerażenia i nikt nie musiał ich
odprowadzać do wyjścia. Chociaż przejście z niższej do wyższej grupy
było technicznie możliwe, niewielu pacjentów pozostawało w szpitalu
dostatecznie długo, by mogło do tego dojść. Tak więc oddział był
nieformalnie podzielony – każdy znał swoje miejsce, ale nikt o tym
głośno nie mówił.
Zanim zacząłem prowadzić grupę szpitalną, wydawało mi się, że
najtrudniejsi są pacjenci ambulatoryjni 12 . Nie jest łatwo prowadzić
grupę złożoną z siedmiu czy ośmiu potrzebujących osób, z których
każda ma problemy w relacjach z innymi. Pod koniec takiej sesji
czułem się zmęczony, wyczerpany i podziwiałem terapeutów, którzy
mieli siłę prowadzić dwie grupy z rzędu. Jednakże kiedy zacząłem
prowadzić grupę dla pacjentów szpitalnych, z rozrzewnieniem
wspominałem stare dobre grupy ambulatoryjne.
Wyobraźcie sobie grupę ambulatoryjną – sprawnie przebiegające
spotkanie współpracujących i silnie zmotywowanych pacjentów;
spokojny, przytulny pokój bez pielęgniarek stukających do drzwi
i zabierających pacjentów na badania czy zabiegi; bez pacjentów
z nadgarstkami zabandażowanymi po próbach samobójczych; bez
pacjentów, którzy nie chcą nic powiedzieć; bez pacjentów tracących
świadomość pod wpływem leków, zapadających w sen i chrapiących
podczas sesji. I co najważniejsze, z tymi samymi pacjentami
i terapeutami współprowadzącymi na każdej sesji, tydzień po
tygodniu, miesiąc po miesiącu. Co za luksus! Nirwana terapeuty.
W przeciwieństwie do tego obraz mojej grupy szpitalnej jawił się jako
koszmar – ciągła wymiana pacjentów, ataki psychotyczne, oszukujący
i manipulujący uczestnicy, pacjenci wykończeni ciągnącą się od lat
depresją lub schizofrenią, która nie rokowała nadziei na poprawę. I ta
wyczuwalna atmosfera rozpaczy panująca na sali.
Ale prawdziwym źródłem problemów i główną przeszkodą w tej
pracy była szpitalna i ubezpieczeniowa biurokracja.
Zespoły inspektorów szpitalnych i nadzoru HMO 13 codziennie robiły
naloty na oddziały szpitalne, grzebały w kartach pacjentów
i nakazywały wypisanie tego czy innego rozkojarzonego
i pogrążonego w depresji pacjenta tylko dlatego, że poprzedniego dnia
czuł się stosunkowo dobrze, a w karcie nie było adnotacji lekarza, że
ma skłonności samobójcze albo jest niebezpieczny dla otoczenia.
Czy rzeczywiście istniały nie tak dawno temu czasy, kiedy
najważniejszy był pacjent? Kiedy lekarze przyjmowali chorego do
szpitala i leczyli go, aż wyzdrowiał? Czy to był tylko sen? Nie poruszam
już więcej tego tematu, aby opowieściami o czasach, w których rolą
administracji było pomaganie lekarzowi w leczeniu pacjenta, nie
wywoływać protekcjonalnych uśmiechów na twarzach moich
studentów.
Paradoksy biurokracji doprowadzały do wściekłości. Weźmy
przykład Johna, paranoidalnego, lekko opóźnionego w rozwoju
mężczyznę w średnim wieku. Zaatakowany kiedyś w schronisku dla
bezdomnych, unikał od tej pory schronisk i spał poza nimi. John znał
magiczne słowa, które otwierają drzwi szpitali, i często w zimne,
wilgotne noce, zazwyczaj około północy, nacinał sobie nadgarstki
przed izbą przyjęć i groził, że zrobi sobie większą krzywdę, jeśli
państwo nie zapewni mu bezpiecznego i samodzielnego miejsca do
spania. Ale żadna agencja nie jest władna zapłacić dwudziestu
dolarów za pokój, toteż lekarze na dyżurze, nie mogąc być pewni
(z medycznego i prawnego punktu widzenia), czy John nie spróbuje
popełnić samobójstwa po odesłaniu go do schroniska, w niejedną noc
układali go do snu w kosztującym siedemset dolarów za dobę
szpitalnym łóżku, za które płacił niekompetentny i nieludzki system
ubezpieczeń zdrowotnych.
Krótka hospitalizacja psychiatryczna odnosi skutek jedynie wtedy,
gdy pacjenci objęci są właściwą opieką poszpitalną. Niestety,
gubernator Ronald Reagan w 1972 roku jednym śmiałym
i radykalnym posunięciem „uzdrowił” chorych psychicznie w Kalifornii,
nie tylko zamykając duże stanowe szpitale psychiatryczne, ale także
likwidując większość programów opieki poszpitalnej. W rezultacie
personel szpitala z dnia na dzień został zmuszony do udziału w farsie,
w której pacjenci po leczeniu powracali do destrukcyjnego środowiska
będącego źródłem ich choroby. Przypominało to opatrywanie rannych
żołnierzy tylko po to, aby od razu wysłać ich z powrotem na front.
Wyobraźcie sobie, że poświęcacie pacjentom dużo pracy – wywiady
po przyjęciu na oddział, codzienne obchody, informowanie dyżurnych
psychiatrów o stanie pacjentów, spotkania z personelem medycznym,
zajęcia ze studentami, zapisywanie zaleceń w kartach szpitalnych,
codzienne sesje terapeutyczne – wszystko to robicie, wiedząc, że za
kilka dni nie pozostanie wam nic innego, jak wysłać pacjentów
z powrotem w to samo wrogie środowisko, z którego przybyli.
Z powrotem do pełnych przemocy rodzin alkoholików. Z powrotem do
nienawidzących się małżonków, którzy już dawno wyczerpali swoje
pokłady miłości i cierpliwości. Z powrotem do wypełnionych szmatami
wózków. Z powrotem do spania we wrakach samochodów.
Z powrotem do naćpanych kumpli i bezlitosnych dealerów czekających
u bram szpitala.
Pytanie: Jak lekarze mają nie zwariować? Odpowiedź: Ucząc się
hipokryzji.
Temu zatem poświęcałem swój czas. Na początku nauczyłem się
mniej przejmować pacjentami, mimo że pomaganie im było głównym
powodem, dla którego wybrałem ten zawód. Następnie opanowałem
reguły umożliwiające mi zawodowe przetrwanie: unikaj
zaangażowania – nie pozwól, aby pacjenci znaczyli dla ciebie zbyt
dużo. Pamiętaj, że jutro już ich nie będzie. Nie przejmuj się tym, co
się z nimi stanie po wypisaniu ze szpitala. Pamiętaj, że małe jest
piękne – stawiaj sobie małe cele – nie próbuj zbyt wiele osiągnąć –
nie narażaj się na porażkę. Jeśli uczestnicy grupy nauczą się, że
rozmowa pomaga, że bycie z drugim człowiekiem jest czymś
wartościowym i że mogą być użyteczni dla innych – to bardzo dużo.
Stopniowo, po kilku pełnych frustracji miesiącach prowadzenia
grupy z codziennie zmieniającymi się pacjentami, przyzwyczaiłem się
do sytuacji i wypracowałem sobie metody osiągania maksimum tego,
co możliwe podczas tych często pojedynczych sesji. Najbardziej
radykalnym krokiem była zmiana perspektywy czasowej.
Pytanie: Jaka jest długość trwania grupy terapeutycznej na oddziale
psychiatrycznym? Odpowiedź: Jedna sesja.
Grupy ambulatoryjne utrzymują się przez wiele miesięcy czy nawet
lat, ponieważ niektóre problemy wymagają czasu, aby dojrzeć, aby je
dostrzeżono i rozwiązano. W terapii długoterminowej jest czas na
„przepracowanie” – rozpoznanie problemu i następnie wielokrotne do
niego powracanie (stąd zabawny termin cykloterapia). Ale
w szpitalnej terapii grupowej nie ma ciągłości ani nawiązywania do
poprzednich tematów, ponieważ uczestnicy tego przedstawienia
zmieniają się zbyt szybko. Podczas pięciu lat pracy na oddziale rzadko
miałem ten sam skład grupy przez dwa kolejne spotkania, a nigdy
przez trzy. Wielu, bardzo wielu pacjentów widziałem tylko raz –
uczestniczyli w jednej sesji i następnego dnia byli wypisywani. Tak oto
stałem się Johnem Stuartem Millem utylitarnego podejścia do grupy
terapeutycznej i w trakcie moich trwających jedną sesję grup
starałem się dać jak najwięcej maksymalnej liczbie uczestników.
To, że byłem w stanie zaangażować się w pracę skazaną na
niepowodzenie przez siły pozostające poza moją kontrolą, wynikało
zapewne z tego, że traktowałem szpitalną terapię grupową jako rodzaj
sztuki. Wierzyłem, że tworzę wspaniałe sesje grupowe – urzekające
i pełne artyzmu spotkania. Odkrywszy dosyć wcześnie, że nie potrafię
śpiewać, tańczyć, rysować ani grać na instrumentach muzycznych,
pogodziłem się z tym, iż nigdy nie będę artystą. Musiałem jednak
zmienić zdanie, kiedy zacząłem prowadzić grupy terapeutyczne. Być
może mimo wszystko miałem talent i jego ujawnienie się było kwestią
wyboru właściwego zawodu. Pacjenci lubili te spotkania – przeżyliśmy
wiele wzruszających i emocjonujących chwil, a osiemdziesiąt minut
mijało jak z bicza strzelił. Uczyłem innych tego, czego sam się
nauczyłem. Obserwujący mnie studenci byli pod wrażeniem.
Prowadziłem wykłady. Napisałem książkę o moich szpitalnych grupach
terapeutycznych.
Ale wraz z upływem lat nudziło mnie to coraz bardziej. Sesje się
powtarzały, bo więcej w tak krótkim czasie nie można było zrobić.
Czułem się skazany na ciągłe powtarzanie kilku pierwszych minut
ciekawie zapowiadającej się konwersacji. Tęskniłem za czymś innym.
Chciałem iść dalej, aby odcisnąć wyraźniejsze piętno na życiu moich
pacjentów.
Tak więc już wiele lat temu przestałem prowadzić grupy szpitalne,
koncentrując się na innych formach terapii. Ale co trzy miesiące, kiedy
na oddziale pojawiali się nowi stażyści, wsiadałem na rower
i jechałem ze swojego biura w Akademii Medycznej na oddział
psychiatryczny, gdzie przez tydzień, dzień w dzień, uczyłem ich, jak
należy prowadzić szpitalną grupę terapeutyczną.
To dlatego przyjechałem dzisiaj na oddział. Ale akurat dzisiaj nie
miałem serca do tej pracy. Czułem się przeciążony. Ciągle lizałem się
z ran. Trzy tygodnie temu zmarła moja matka i jej śmierć głęboko
mnie poruszyła, co miało wyjść na jaw podczas sesji terapeutycznej.
Wchodząc do sali, rozejrzałem się wokół i natychmiast zobaczyłem
młode i pełne zapału twarze trzech nowych stażystów. Jak zawsze
poczułem napływające wzruszenie na widok moich studentów
i zapragnąłem dać im z siebie jak najwięcej – dobrze poprowadzoną
terapię, która byłaby dla nich pożyteczną lekcją i dostarczyła im tego,
co ja dostawałem od swoich nauczycieli, będąc w ich wieku. Ale mój
zapał szybko ostygł, kiedy rozejrzałem się po sali. Nie chodziło o to, że
była zastawiona sprzętem medycznym – stojakami do kroplówek,
cewnikami, monitorami kardiologicznymi i wózkami inwalidzkimi – co
przypomniało mi, że oddział specjalizował się w pacjentach
psychiatrycznych, którzy byli ciężko chorzy fizycznie i przez to
szczególnie oporni na terapię opartą na rozmowie. Tym, co ostudziło
mój zapał, był wygląd samych pacjentów.
Było ich w sali pięcioro i siedzieli obok siebie w rzędzie. Siostra
przełożona opisała mi krótko stan każdego z nich przez telefon.
Pierwszym z nich był Martin, starszy mężczyzna na wózku inwalidzkim,
cierpiący na zaawansowany zanik mięśni. Był przywiązany do wózka
i od pasa w dół przykryty prześcieradłem, spod którego wystawały
podudzia – suche, pozbawione mięśni dwa piszczele, pokryte ciemną
i luźną skórą. Jedno z przedramion miał obandażowane
i unieruchomione na temblaku – było jasne, że próbował podciąć
sobie żyły (Dowiedziałem się później, że jego zgorzkniały
i wyczerpany trwającą od trzynastu lat opieką syn przyjął jego próbę
samobójczą słowami: „Nawet to ci się nie udało”).
Obok Martina siedziała Dorothy, która rok temu próbowała się zabić,
skacząc z trzeciego piętra, i od tej pory miała sparaliżowane nogi.
Była pogrążona w tak silnej depresji, że z trudem mogła podnieść
głowę.
Dalej siedziały Rosa i Carol, dwie młode podłączone do kroplówek
anorektyczki, które były odżywiane dożylnie, ponieważ głodówka
zaburzyła ich metabolizm, a waga spadła do poziomu zagrażającego
życiu. Szczególnie niepokojąco wyglądała Carol – miała regularne,
prawie idealne rysy twarzy, ale skóra przylegała bezpośrednio do
kości. Patrząc na nią, widziałem twarz zaskakująco pięknego dziecka
na przemian ze szczerzącą zęby czaszką.
Ostatnią z tej piątki była Magnolia, zaniedbana i otyła
siedemdziesięcioletnia Murzynka ze sparaliżowanymi nogami, których
paraliż stanowił dla lekarzy tajemnicę. Jej grube okulary w złotej
oprawce były sklejone taśmą samoprzylepną, a we włosy miała
wpięty delikatny koronkowy czepek. Kiedy się przedstawiała, byłem
zaskoczony spojrzeniem jej jasnobrązowych oczu i godnością, która
brzmiała w jej słowach, wypowiadanych z przeciągłym południowym
akcentem.
– Ach, bardzo miło mi pana poznać, doktorze. Słyszałam o panu
wiele dobrych rzeczy.
Pielęgniarki powiedziały mi, że Magnolia, siedząca teraz spokojnie
i cierpliwie na wózku inwalidzkim, często się rzucała i drapała, chcąc
się pozbyć urojonych robaków chodzących po jej ciele.
Moim pierwszym krokiem było usadowienie uczestników w kole
i poproszenie stażystów, aby usiedli za pacjentami poza bezpośrednim
zasięgiem ich wzroku. Rozpocząłem spotkanie, jak zwykle zapoznając
uczestników z podstawowymi zasadami terapii grupowej.
Przedstawiłem się, zaproponowałem, żebyśmy mówili sobie po
imieniu, i poinformowałem, że będę się z nimi spotykał przez
następne cztery dni.
– Później grupa będzie prowadzona przez dwóch stażystów – tutaj
pokazałem na nich, wymieniając ich imiona. – Celem grupy –
kontynuowałem – jest pomóc wam dowiedzieć się czegoś więcej na
temat waszych relacji z innymi.
Patrząc na wraki ludzkie siedzące naprzeciwko mnie – bezwładne
nogi Martina, wyszczerzoną w grymasie śmierci twarz Carol, kroplówki
dostarczające Rosie i Carol życiodajnych składników, których nie
chciały przyjmować doustnie, woreczek Dorothy, do którego był
odprowadzany mocz z jej niefunkcjonującego pęcherza,
sparaliżowane nogi Magnolii – moje słowa wydały się głupie i nijakie.
Ci ludzie potrzebowali tak wiele, że pomoc w relacjach z innymi
wydawała się czymś żałośnie mało znaczącym. Ale po co było
udawać, że grupy mogą osiągnąć więcej, niż rzeczywiście mogą?
Pamiętaj o swojej mantrze, powtarzałem sobie: Małe jest piękne.
Małe jest piękne – małe cele, małe sukcesy.
Nazywałem swoją grupę grupą celową, ponieważ każdego nowego
uczestnika prosiłem o podanie swojego celu – obszaru swego życia,
który chciałby zmienić. Grupa pracowała lepiej, jeżeli cele uczestników
odnosiły się do umiejętności międzyludzkich – szczególnie tych, nad
którymi można pracować w grupowym tu-i-teraz 14 . Pacjenci,

których hospitalizowano z powodu poważnych problemów życiowych,


nie rozumieli, dlaczego kładę taki nacisk na relacje, i nie dostrzegali,
jak ważne jest określenie swoich celów. Wówczas zawsze
odpowiadałem: „Wiem, że trudne stosunki z innymi nie muszą być
przyczyną waszej hospitalizacji, ale w ciągu lat pracy odkryłem, że
każdy, kto przeżył poważny wstrząs psychiczny, może poczuć się
lepiej, poprawiając swoje relacje z innymi. Trzeba pamiętać, że
najwięcej skorzystamy z terapii, jeśli skupimy się na naszych
stosunkach z innymi ludźmi, ponieważ do tego grupa nadaj e się
najlepiej. To jest główna zaleta terapii grupowej”.
Sformułowanie istotnych celów było trudne i nawet po kilku
spotkaniach większość uczestników grup nie potrafiła tego zrobić. Ale
mówiłem im, żeby się nie stresowali: „Moim zadaniem jest wam
pomóc”. Tak czy inaczej, proces ten pochłaniał do pięćdziesięciu
procent czasu spotkania. Resztę czasu poświęcałem analizie celów
poszczególnych uczestników (tylu, ilu się da). Linia demarkacyjna
pomiędzy tworzeniem a analizowaniem celów nie zawsze jest jasno
określona. Dla niektórych pacjentów samo tworzenie celów jest
terapią. Nauczyć się nazwać swój problem i poprosić o pomoc jest dla
wielu, jak na tak krótki czas pobytu razem, wystarczającym
sukcesem.
Zaczęły anorektyczne pacjentki, Rosa i Carol. Carol powiedziała, że
nie ma problemów i nie czuje potrzeby polepszania swoich relacji
z innymi.
– Przeciwnie – oznajmiła – chcę mieć mniej kontaktów z ludźmi.
Dopiero kiedy powiedziałem, iż nie znam nikogo, kto nie chciałby
czegoś w sobie zmienić, dodała niepewnie, że zbyt często czuje strach
przed złością innych, szczególnie swoich rodziców, którzy zmuszają ją
do jedzenia. W związku z tym bez przekonania sformułowała swój cel:
– Postaram się być asertywna w trakcie tego spotkania.
Rosa także nie miała ochoty poprawiać swoich relacji z innymi;
chciała pozostać na uboczu. Nie ufała nikomu:
– Ludzie w ogóle mnie nie rozumieją i chcą mnie zmieniać.
– Czy chciałabyś – dopytywałem się, próbując dodać wymiar tu-i-
teraz do jej celów – aby zrozumiano cię dzisiaj w tej grupie?
– Chciałabym – odpowiedziała, ostrzegając jednak, iż ma trudności
z publicznym zabieraniem głosu. – Zawsze czułam, że inni są lepsi
i ważniejsi ode mnie – dodała.
Dorothy pochyliła głowę bardzo nisko, aby nie musieć na nikogo
patrzeć, a z ust ciekła jej ślina. Mówiła pełnym rozpaczy szeptem i nic
nie wniosła do rozmowy. Powiedziała, że jest w zbyt dużej depresji,
aby uczestniczyć w grupie, i że pielęgniarki powiedziały jej, iż
wystarczy, jeśli będzie po prostu słuchać. „Tutaj nie da się nic zrobić”
– pomyślałem i zwróciłem się do ostatnich dwóch pacjentów.
– Nie wierzę, że w życiu spotka mnie jeszcze coś dobrego –
powiedział Martin.
Ciało coraz bardziej odmawiało mu posłuszeństwa; jego żona
i przyjaciele zmarli; od lat z nikim nie rozmawiał, a syn miał dość
opiekowania się nim.
– Doktorze, ma pan ważniejsze rzeczy do roboty. Niech pan nie
marnuje na mnie czasu – powiedział. – Spójrzmy prawdzie w oczy:
mnie już nie można pomóc. Kiedyś byłem dobrym żeglarzem. Na
okręcie mogłem zrobić wszystko. Szkoda, że nie widzieliście mnie
wspinającego się na bocianie gniazdo. Nie było rzeczy, z którą bym
sobie nie poradził. Wszystko wiedziałem. Ale teraz, kto może mi coś
dać? I co ja mogę dać drugiej osobie?
Magnolia przedstawiła swój cel:
– Hm, w tej grupie chciałabym nauczyć się lepiej słuchać. Czy nie
sądzisz, doktorze, że byłaby to dobra rzecz? Moja mama zawsze mi
mówiła, jak ważne jest być dobrym słuchaczem.
Dobry Boże! To będzie długa, bardzo długa sesja. W jaki sposób
wypełnić czas, który pozostał do końca? Chociaż starałem się
zachować pozory, czułem, że zaczynam wpadać w panikę. To będzie
rzeczywiście świetna sesja pokazowa dla stażystów! Spójrzcie, z kim
przyszło mi pracować: Dorothy w ogóle nie miała zamiaru nic mówić.
Magnolia chciała się nauczyć słuchać. Martin, którego życie było
pozbawione kontaktów z ludźmi, czuł, że nie ma nikomu nic do
zaoferowania (Trzymałem się tego – to była moja jedna szansa na
sto). Cel Carol, aby stać się bardziej asertywną i nie bać się konfliktów,
był – miałem co do tego pewność – nieprawdziwy. Ona tylko udawała,
że ze mną współpracuje. Poza tym, aby zachęcić kogoś do
asertywnego zachowania, potrzebowałbym aktywnej grupy, w której
pacjenci zadawaliby pytania i szczerze wyrażali swoją opinię. Dzisiaj
raczej nie znajdzie się osoba, wobec której Carol będzie mogła
zachować się asertywnie. Rosa dała mi cień nadziei – chodziło o jej
przekonanie, że jest niezrozumiana i gorsza od innych. Może to będzie
punkt zaczepienia. Może uda się pójść tym tropem.
Zacząłem od strachu Carol przed asertywnym zachowaniem,
prosząc ją o wyrażenie chociażby najmniejszej krytyki na temat
sposobu, w jaki prowadziłem do tej pory grupę. Ale ona wzdragała się
przed tym, zapewniając, że uważa mnie za wyjątkowo sympatycznego
i kompetentnego psychoterapeutę.
Zwróciłem się do Rosy. Nikt inny mi nie pozostał. Na moją prośbę,
aby opowiedziała więcej o ludziach, którzy są od niej ważniejsi,
stwierdziła, że nic jej się w życiu nie udało – nie ma wykształcenia,
przyjaciół, a wszystkie swoje szanse zmarnowała. Próbowałem
odnieść jej komentarz do tu-i-teraz (co zawsze zwiększa skuteczność
terapii).
– Popatrz na salę – zasugerowałem – i postaraj się opisać, dlaczego
inni uczestnicy są od ciebie ważniejsi.
– Zacznę od Carol – powiedziała, ożywiając się na to pytanie. – Ona
jest piękna. Cały czas na nią patrzę. Patrzę na nią jak na piękny obraz.
Jestem zazdrosna o jej ciało. Jest gładkie i doskonale proporcjonalne,
podczas gdy ja – popatrzcie na mnie – jestem gruba i nabita.
Popatrzcie na to – tutaj Rosa ujęła w dwa palce trzymilimetrowy fałd
skóry na swoim brzuchu.
To było czyste szaleństwo anorektyczki. Rosa, jak większość
anorektyczek, tak wyćwiczyła się we wkładaniu kilku warstw odzieży,
że łatwo było zapomnieć o jej wychudzeniu. Ważyła poniżej
czterdziestu kilogramów. I jej podziw dla Carol, która była jeszcze
chudsza od niej, świadczył o rozmiarach jej szaleństwa. Miesiąc temu,
kiedy miałem dyżur telefoniczny, wezwano mnie na oddział z powodu
omdlenia Carol. Przybyłem w momencie, gdy pielęgniarki przenosiły ją
do łóżka. Jej szpitalna koszula rozchyliła się, odsłaniając pośladki,
przez które przebijały ledwo osłonięte skórą główki kości udowych.
Przypomniało mi to makabryczne fotografie więźniów oswobodzonych
z obozów koncentracyjnych. Ale przekonywanie Rosy, że nie jest
gruba, nie miało sensu. Zaburzenia w postrzeganiu własnego ciała są
u anorektyków zbyt głębokie – próbowałem je podważać tak często
i w tak wielu grupach i wiedziałem, że nie jestem w stanie zmienić
toku ich rozumowania.
Rosa ciągnęła swoje porównania. Martin i Dorothy zmagali się
z o wiele poważniejszymi problemami niż ona.
– Czasami – powiedziała – żałuję, że nie mam jakiegoś widocznego
kalectwa, na przykład paraliżu. Czułabym się wtedy bardziej
usprawiedliwiona.
To tak poruszyło Dorothy, że podniosła głowę i po raz pierwszy (i,
jak się okazało, ostatni) zabrała głos podczas tej sesji:
– Chcesz mieć sparaliżowane nogi? – zapytała chrapliwym szeptem.
– Weź moje.
Ku memu wielkiemu zdziwieniu Martin pośpieszył Rosie na odsiecz:
– Nie, nie, Dorothy… czy dobrze zapamiętałem imię? Jesteś
Dorothy, prawda? Rosa nie miała tego na myśli. Wiem, że ona nie
chciała powiedzieć, że chciałaby twoje lub moje nogi. Popatrz na
moje nogi. Popatrz na nie. Po prostu popatrz. Kto przy zdrowych
zmysłach mógłby je chcieć?
Jedyną zdrową ręką Martin zerwał przykrywające je prześcieradło.
Okropnie zdeformowane, kończyły się dwoma lub trzema
bezkształtnymi wypustkami. Reszta jego palców u stóp całkowicie
zgniła. Dorothy i wszyscy pozostali uczestnicy szybko odwrócili wzrok
od nóg Martina. Mimo mojego medycznego wykształcenia także we
mnie wzbudziły odrazę.
– Rosa po prostu użyła takiej figury retorycznej – ciągnął Martin. –
Rozumiała przez to, że chciałaby mieć jakąś bardziej oczywistą
chorobę, coś, co można zobaczyć. Nie chciała pomniejszyć naszego
kalectwa. Zgadza się, Roso? Czy to prawda, Roso?
Martin mnie zaskoczył. Pozwoliłem, aby kalectwo przesłoniło mi jego
przenikliwą inteligencję. Ale on jeszcze nie skończył:
– Czy mógłbym cię o coś zapytać, Roso? Nie chcę być wścibski,
więc nie musisz mi odpowiadać, jeśli nie chcesz.
– Pytaj – odparła Rosa – ale mogę nie odpowiedzieć.
– Jaki jest twój stan? To znaczy, co jest z tobą nie w porządku?
Jesteś rzeczywiście chuda, ale nie wyglądasz na chorą. Dlaczego
dostajesz kroplówkę? – zapytał, wskazując zawieszoną na stojaku
butelkę.
– Nie jem. Dostaję jedzenie w kroplówce.
– Nie jesz? Nie pozwalają ci jeść?
– Nie, chcą, żebym jadła, ale ja nie chcę. – Przeczesując włosy
palcami, Rosa wyraźnie czyniła próby przywrócenia się do porządku.
– Czy nie jesteś głodna? – Martin nalegał.
– Nie.
Byłem zafascynowany tą wymianą zdań. Wokół pacjentów
z zaburzeniami odżywiania każdy chodzi na paluszkach (są tacy
defensywni, krusi, zaprzeczający). Nigdy wcześniej nie widziałem, aby
do pacjenta z anoreksją mówiono tak szczerze.
– Zawsze jestem głodny – powiedział Martin. – Szkoda, że nie
widziałaś, co dzisiaj zjadłem na śniadanie: około dwunastu
naleśników, jajka, a popiłem to dwoma szklankami soku
pomarańczowego. – Zawiesił z wahaniem głos. – Nie jeść? Czy nigdy
nie miałaś apetytu?
– Nie. Przynajmniej od kiedy pamiętam. Nie lubię jeść.
– Nie lubić jeść?
Widziałem malujący się na twarzy Martina wysiłek, kiedy usiłował
to sobie wyobrazić. Był kompletnie zaskoczony – jakby spotkał kogoś,
kto nie lubi oddychać.
– Zawsze dużo jadłem. Zawsze lubiłem jeść. Kiedy moi starzy
zabierali mnie na przejażdżkę samochodem, zawsze mieli ze sobą
orzeszki i chipsy. W istocie taki miałem przydomek.
– Jaki? – zapytała Rosa, obracając nieznacznie krzesło w stronę
Martina.
– Pan Chrupek. Moja mama i tata przybyli z Anglii i nazywali chipsy
chrupkami 15 . Stąd nazywali mnie Panem Chrupkiem. Lubili jeździć do
portu i patrzeć na wpływające wielkie statki. „Chodź, Panie Chrupek –
mówili – jedziemy na przejażdżkę”. I wtedy biegłem do samochodu –
a w bloku tylko my mieliśmy samochód. Wtedy miałem zdrowe nogi.
Zupełnie jak ty, Roso.
Martin pochylił się w wózku i spojrzał w dół.
– Wygląda na to, że masz zdrowe nogi – trochę chude, znaczy,
sama skóra i kości. Uwielbiałem biegać…
Głos Martina zamarł. Jego twarz wyrażała konsternację, gdy
z powrotem nakrywał nogi prześcieradłem.
– Nie lubi jeść – powtarzał sobie pod nosem. – Zawsze lubiłem
jedzenie. Myślę, że tracisz wiele przyjemności.
W tym momencie Magnolia, która, zgodnie z ustalonym przez siebie
celem, uważnie słuchała Martina, odezwała się:
– Roso, moje dziecko, przypominam sobie, kiedy mój Darnell był
mały. Także czasami nie chciał jeść. I wiesz, co zrobiłam? Zmieniłam
krajobraz! Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do Georgii –
mieszkaliśmy przy granicy. I w Georgii jadł. O mój Boże, jak jadł!
Zawsze sobie tam żartowaliśmy z jego apetytu. Kochanie – tutaj
Magnolia nachyliła się w kierunku Rosy i ściszyła głos do szeptu –
może powinnaś opuścić Kalifornię, aby zacząć jeść.
Próbując nadać tej rozmowie wymiar terapeutyczny, przerwałem ją
i poprosiłem uczestników, aby zastanowili się nad zachodzącymi
między nimi interakcjami (w żargonie nazywa się to „analizą
procesu”).
– Roso, jakie uczucia wywołują w tobie pytania Martina i Magnolii
oraz to, co dzieje się w grupie?
– Pytania są w porządku. Nie mam nic przeciwko nim. Lubię
Martina…
– Czy mogłabyś mówić bezpośrednio do niego – poprosiłem.
Rosa obróciła się do Martina.
– Lubię cię. Nie wiem dlaczego. – Ponownie zwróciła się w moją
stronę. – Jest tutaj od tygodnia, ale dopiero dzisiaj na grupie
rozmawiamy ze sobą po raz pierwszy. To jest tak, jakbyśmy mieli ze
sobą wiele wspólnego, choć wiem, że tak nie jest.
– Czy czujesz się zrozumiana?
– Zrozumiana? Nie wiem. Cóż… w jakiś dziwny sposób tak. Można
to tak nazwać.
– Zauważyłem to. Widziałem Martina, który próbował cię zrozumieć
ze wszystkich sił. I nie próbował robić niczego innego. Nie słyszałem,
aby starał się tobą kierować ani mówić ci, co masz robić, ani nawet
mówić ci, że powinnaś jeść.
– Dobrze, że nie próbował. To by nic nie dało. – Mówiąc to, Rosa
obróciła się do Carol, aby wymienić z nią porozumiewawcze uśmiechy.
Chciałem potrząsnąć nimi tak, żeby zagrzechotały wszystkie kości.
Chciałem krzyknąć: „Przestańcie pić tę dietetyczną colę! Zejdźcie
z tych cholernych rowerów treningowych! To nie są żarty – od
śmierci dzieli was dziesięć, dwanaście kilogramów i kiedy obie
umrzecie, wasze życie będzie można streścić w dwuwyrazowym
epitafium: «Umarłam chuda»”.
Ale oczywiście zachowałem te myśli dla siebie. Jedynym skutkiem
moich słów byłoby zerwanie cienkiej nici porozumienia, jaką udało mi
się z nimi nawiązać. Zamiast tego powiedziałem Rosie:
– Czy uświadamiasz sobie, że rozmawiając z Martinem, po części
osiągnęłaś postawiony sobie cel? Powiedziałaś, iż chciałabyś, by ktoś
cię zrozumiał, i wydaje mi się, że Martin właśnie to zrobił.
Następnie zwróciłem się do Martina:
– Jak się z tym czujesz?
Martin po prostu wpatrywał się we mnie. Być może rozmowa z Rosą
była najintensywniejszym kontaktem, jaki przeżył od lat.
– Pamiętaj – przypomniałem mu – iż na początku spotkania
powiedziałeś, że nie jesteś już nikomu do niczego przydatny. A Rosa
powiedziała, że jej pomogłeś. Usłyszałeś to?
Martin przytaknął. Zauważyłem, że oczy mu zwilgotniały i że jest
zbyt poruszony, aby dalej mówić. Ale to mi wystarczyło. Mimo
trudnych początków udało mi się zrobić dobrą robotę z Martinem
i Rosą. Przynajmniej nie wyjdziemy z niczym (i muszę przyznać, że
myślałem jednocześnie o stażystach i pacjentach).
Wróciłem do Rosy.
– Co czujesz w związku z tym, co powiedziała ci Magnolia? Nie
jestem pewien, czy wystarczy opuścić Kalifornię, aby zacząć jeść, ale
zauważyłem, że Magnolia wyciągnęła do ciebie przyjazną rękę.
– Wyciągnęła rękę? Dziwnie to brzmi – powiedziała Rosa. – Nie
myślę o Magnolii jak o kimś, kto wyciąga rękę. Dawanie jest dla niej
czymś tak naturalnym jak oddychanie. Ona jest bratnią duszą. Żałuję,
że nie mogę zabrać jej ze sobą do domu albo pojechać razem z nią.
– Kochanie – Magnolia posłała Rosie szeroki uśmiech – nie
chciałabyś ze mną mieszkać. Nie jestem w stanie ich wyplenić. Cały
czas wracają. – Najwidoczniej Magnolia mówiła o swoich
halucynacjach z robakami.
– Powinniście zatrudnić Magnolię – powiedziała Rosa, zwracając się
w moim kierunku. – Ona jest jedyną osobą, która mi naprawdę
pomaga. I nie tylko mnie. Każdemu. Nawet pielęgniarki przychodzą do
Magnolii ze swoimi kłopotami.
– Dziecino, robisz coś z niczego. Tobie wiele nie potrzeba. Jesteś
taka chuda, że łatwo można ci coś dać. I masz wielkie serce. Dlatego
ludzie chcą się z tobą dzielić. A ja czuję się dobrze, kiedy pomagam
innym. To dla mnie najlepsze lekarstwo. To moje najlepsze lekarstwo,
doktorze – powtórzyła, uważnie mi się przyglądając. – Po prostu niech
mi pan pozwoli pomagać ludziom.
Przez kilka chwil nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa.
Magnolia mnie oczarowała – jej mądre oczy, promienny uśmiech
i pełne kształty. I te ramiona – zupełnie jak ramiona mojej matki.
Obwisłe fałdy skóry nie pozwalały dostrzec łokci. Jakie to uczucie być
trzymanym i kołysanym w tych wielkich czekoladowych ramionach?
Pomyślałem o swoim pełnym stresów życiu – pisaniu, uczeniu,
konsultacjach, pacjentach, żonie, czworgu dzieciach, zobowiązaniach
finansowych, inwestycjach i o śmierci mojej matki. Potrzebuję
ukojenia – pomyślałem. Magnolia – ukojenie – to jest to, czego mi
potrzeba – ukojenia jej potężnych ramion. Przypomniał mi się refren
starej piosenki Judy Collins: „Zbyt wiele smutku… zbyt wiele zła… ale
gdybyś mógł… zebrać swe troski i dać je mnie… pozbyłbyś się ich…
a ja bym wiedziała, co z nimi zrobić… daj mi je wszystkie”.
Nie myślałem o tej piosence od bardzo dawna. Lata temu, kiedy po
raz pierwszy usłyszałem melodyjny głos Judy Collins śpiewający:
„Zbierz swe troski i daj je mnie”, poczułem taką potrzebę głęboko
w sobie. Chciałem podbiec do radia, aby odnaleźć tę kobietę i utulić
moje troski w jej ramionach.
Rosa wyrwała mnie z marzeń:
– Doktorze Yalom, pytał się mnie pan wcześniej, dlaczego uważam,
że inni tutaj są lepsi ode mnie. Teraz pan widzi, co miałam na myśli.
Niech pan spojrzy, jaką niezwykłą osobą jest Magnolia. I Martin także.
Oboje troszczą się o innych. Ludzie – moi znajomi, moje siostry –
zawsze mi mówili, że jestem samolubna. Mieli rację. Nikomu w niczym
nie pomagam. Nie mam nic do dania drugiemu człowiekowi. Chcę
tylko, żeby ludzie zostawili mnie w spokoju.
Magnolia nachyliła się w moim kierunku.
– To dziecko jest takie zmyślne – powiedziała. „Zmyślne” zabrzmiało
dosyć dziwnie. Czekałem, aż wyjaśni, co ma na myśli.
– Powinieneś widzieć obrus, który wyhaftowała dla mnie na terapii
zajęciowej. Pośrodku dwie róże, a wokół nich malutkie fiołki. Było ich
chyba ze dwadzieścia. A na rogach wyszyła delikatny czerwony
wzorek. Kochanie – Magnolia zwróciła się do Rosy – czy przyniesiesz
ten obrus jutro na grupę? I ten rysunek, który namalowałaś?
Rosa zarumieniła się i skinęła potakująco głową.
Czas mijał. Uświadomiłem sobie nagle, że nie zajęliśmy się tym, co
grupa mogłaby zaoferować Magnolii. Byłem zbyt oczarowany jej
szczodrością i rozpamiętywaniem refrenu: „pozbyłbyś się ich… a ja
wiedziałabym, co z nimi zrobić…”.
– Magnolio, ty także powinnaś coś dostać od grupy. Rozpoczęłaś
spotkanie, mówiąc, że na grupie chciałabyś nauczyć się słuchać. Ale
jestem pod wrażeniem, naprawdę pod wrażeniem tego, jak dobrze
potrafisz słuchać. I jesteś także bardzo dobrym obserwatorem:
popatrz, jak szczegółowo potrafiłaś sobie przypomnieć obrus Rosy. Nie
sądzę, żebyś potrzebowała zbyt wiele pomocy w nauce słuchania. Jak
jeszcze moglibyśmy ci pomóc na grupie?
– Hm. Nie wiem, jak ta grupa może mi pomóc.
– Usłyszałem dzisiaj dużo dobrych rzeczy na twój temat. Jak się
w związku z tym czujesz?
– To oczywiste, że czuję się z tym dobrze.
– Magnolio, coś mi mówi, iż takie rzeczy słyszałaś już wcześniej –
ludzie kochają cię za to, że tak dużo im z siebie dajesz. Pielęgniarki
powiedziały mi dzisiaj przed sesją ważną rzecz: że wychowałaś syna
i piętnaścioro przybranych dzieci i nigdy nie przestajesz poświęcać się
innym.
– Nie teraz. Teraz nie mogę już nic dać. Nie mogę poruszać
nogami… i te robaki. – Wzdrygnęła się nagle, ale z twarzy nie zniknął
jej ciepły uśmiech. – Ach, nie chcę więcej wracać do domu.
– Myślę, Magnolio, że raczej nie ma sensu mówić ci rzeczy,
o których od dawna wiesz. Jeśli mamy ci tutaj pomóc, chcielibyśmy
dać ci coś więcej. Może moglibyśmy pomóc ci dowiedzieć się czegoś
nowego o samej sobie, powiedzieć ci o twoich białych plamach –
o rzeczach, z których nie zdajesz sobie sprawy.
– Och, czy nie powiedziałam ci, że dla mnie najlepszą pomocą jest
pomaganie innym?
– Wiem o tym i to jest jedna z rzeczy, którą naprawdę w tobie lubię.
Ale wiesz, że każdy czuje się dobrze, będąc pomocny dla innych. Jak
Martin – spójrz, ile dla niego znaczy to, że pomógł Rosie, starając się
ją zrozumieć.
– Martin jest kimś. Nie porusza się zbyt dobrze, ale ma głowę na
karku, naprawdę tęgą głowę.
– Pomagasz innym i jesteś w tym dobra. Jesteś cudowna i zgadzam
się z Rosą, że szpital powinien cię zatrudnić. Ale, Magnolio – tutaj
zrobiłem pauzę, aby nadać słowom większą siłę – także innym
dobrze by zrobiło, gdyby mogli ci pomóc. Kiedy tylko dajesz z siebie,
pozbawiasz innych tego, co mogliby zyskać, pomagając tobie. Kiedy
Rosa powiedziała, że chciałaby z tobą zamieszkać, pomyślałem, jak
wspaniale byłoby, gdybyś się zaopiekowała także mną. Chciałbym
tego. Pragnąłbym tego. Ale kiedy dłużej się nad tym zastanowiłem,
uświadomiłem sobie, że nigdy nie byłbym w stanie się odwdzięczyć,
pomagając tobie, ponieważ nigdy nie narzekasz i nigdy o nic nie
prosisz. W istocie – znów zawiesiłem na moment głos – nie miałby m
nigdy przyjemności z tego, że coś c i z siebie dałem.
– Och, nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. – Magnolia kiwnęła
głową ze zrozumieniem. Jej uśmiech zniknął.
– Ale to prawda, nie sądzisz? Może powinniśmy tutaj w grupie
pomóc ci nauczyć się skarżyć? Możesz potrzebujesz doświadczyć, co
to znaczy być wysłuchanym.
– Moja mama zawsze mówiła, że stawiam się na ostatnim miejscu.
– Nie zawsze zgadzam się z matkami. W istocie zazwyczaj się z nimi
nie zgadzam, ale w tym przypadku myślę, że twoja mama miała rację.
Dlaczego więc nie spróbować ponarzekać? Powiedz nam, co cię boli?
Co chcesz w sobie zmienić?
– Mam kłopoty ze zdrowiem… te łażące po mnie świństwa. I te
nogi. Nie mogę nimi ruszać.
– To dobry początek, Magnolio. I wiem, że to są rzeczywiste
problemy w twoim życiu. Chciałbym, żebyśmy wszyscy mogli ci w tym
pomóc, ale tu grupa nie jest w stanie nic zrobić. Spróbuj ponarzekać
na rzeczy, w których moglibyśmy ci pomóc.
– Źle się czuję w moim domu. Jest okropny. Nie mogę, a może
nie chcę wyplenić tego robactwa. Nie chcę tam wracać.
– Wiem, że źle się czujesz w domu i że narzekasz na nogi
i robactwo. Ale te rzeczy nie są tobą. To są prostu rzeczy związane
z tobą, a nie istota twojego ja. Spójrz w głąb siebie. Co chciałabyś tam
zmienić?
– Hm, nie jestem zadowolona ze swojego życia. Żałuję wielu
rzeczy. Czy to masz na myśli, doktorze?
– Dokładnie – przytaknąłem z zapałem.
– Zawiodłam samą siebie – mówiła dalej. – Zawsze chciałam być
nauczycielką. Marzyłam o tym. Ale nigdy nią nie zostałam. Czasami,
kiedy jestem przygnębiona, myślę, że niczego nie osiągnęłam.
– Ależ Magnolio – odezwała się Rosa – zobacz, ile zrobiłaś dla
Darnella i tych wszystkich przybranych dzieci. I to ma być nic?
– Czasami myślę, że to nic. Darnell do niczego nie dojdzie i niczego
nie osiągnie. Zupełnie jak jego ojciec.
Rosa nie dała jej dokończyć. Podekscytowanym głosem powiedziała,
że jej dzieci są wspaniałe. Mówiła do mnie, jak gdybym był sędzią,
a ona adwokatem broniącym Magnolii. Nie miała warunków, żeby się
uczyć, doktorze Yalom. Kiedy była nastoletnią dziewczyną, jej ojciec
zmarł, a matka zniknęła na piętnaście lat.
Nagle włączyła się Carol, także mówiąc do mnie:
– Musiała sama wychować siedmioro rodzeństwa.
– Nie sama. Miałam dużo pomocy od pastora, Kościoła i wielu
dobrych ludzi.
Ignorując sprzeciw Magnolii, Rosa zwróciła się do mnie:
– Spotkałam Magnolię rok temu, kiedy razem byłyśmy w szpitalu,
i któregoś dnia, po wypisie, wsiadłyśmy do samochodu i przez całe
popołudnie jeździłyśmy – przez Palo Alto, Stanford, Menlo Park aż na
wzgórza. Magnolia była moją przewodniczką. Pokazała mi wszystko,
nie tylko te ważne miejsca z turystycznych przewodników, ale
wszystkie miejsca związane z przeszłością tego hrabstwa, także te,
w których zdarzyło się coś ciekawego w ciągu ostatnich trzydziestu,
czterdziestu lat. To była najwspanialsza przejażdżka, jaką kiedykolwiek
odbyłam.
– Co czujesz, słuchając słów Rosy, Magnolio?
Magnolia znów złagodniała.
– To dobrze, to dobrze. To dziecko wie, że ją kocham.
– Tak więc, Magnolio – powiedziałem – wygląda na to, że mimo
wszystko, mimo wszystkich piętrzących się przeciwności, zostałaś
nauczycielką. I to dobrą nauczycielką!
Nareszcie grupa zaczynała pracować. Z dumą patrzyłem na
stażystów. Mój ostatni komentarz – wspaniały przykład spojrzenia na
życie Magnolii z innego punktu widzenia – był majstersztykiem.
Miałem nadzieję, że go usłyszeli.
Magnolia z pewnością usłyszała. Wyglądała na głęboko poruszoną
i płakała przez kilka minut. Uszanowaliśmy to, siedząc w całkowitej
ciszy. Następne słowa Magnolii zaskoczyły mnie. Najwyraźniej nie
słuchałem jej dość uważnie.
– Masz rację, doktorze. Masz rację. – I później dodała: – Masz rację
i jej nie masz. Miałam sen. Chciałam być prawdziwą nauczycielką,
dostawać nauczycielską pensję, mieć prawdziwych uczniów, którzy
mówiliby do mnie: pani Clay. O tym myślałam.
– Ale Magnolio – upierała się Rosa – pomyśl o tym, co zrobiłaś.
Pomyśl o Darnellu i tych piętnaściorgu przybranych dzieciach, które
nazywają cię mamą.
– To nie ma nic wspólnego z tym, czego pragnęłam i o czym
marzyłam – powiedziała Magnolia silnym i ostrym głosem. – Miałam
takie sny, jakie mają biali ludzie. Czarni też mają swoje sny! Nie udało
mi się moje małżeństwo. Chciałam małżeństwa na całe życie,
a skończyło się na czternastu miesiącach. Byłam głupia. Wybrałam
niewłaściwego mężczyznę. Lubił dżin – o wiele bardziej niż mnie. Bóg
mi świadkiem – mówiła dalej, zwracając się do mnie – że aż do tego
spotkania nigdy nie mówiłam źle o moim mężu. Och, nie chciałabym,
aby Darnell usłyszał kiedykolwiek coś złego o swoim tacie. Ale masz
rację, doktorze. Masz rację. Żałuję wielu rzeczy. Tylu rzeczy nie
zrobiłam. Moje marzenia nie spełniły się. Czasami czuję się naprawdę
rozgoryczona. – Cicho szlochała, a łzy ściekały jej po policzkach. Po
chwili odwróciła się do okna i zaczęła drapać się po całym ciele,
najpierw delikatnie, a później coraz głębiej wbijając paznokcie
w skórę. – Naprawdę rozgoryczona. Naprawdę rozgoryczona –
powtarzała.
Byłem zdezorientowany. Podobnie jak Rosa, czułem narastający
niepokój. Chciałem powrotu dawnej Magnolii. Jej drapanie
denerwowało mnie. Czy usiłowała pozbyć się robaków, czy może
swojej czarnej skóry? Chciałem złapać ją za nadgarstki i unieruchomić
jej ręce, zanim pokaleczy się do krwi.
Długa przerwa i potem jej słowa:
– Są też inne sprawy, o których mogłabym powiedzieć, ale są
bardzo osobiste.
Wiedziałem, że Magnolia była na to gotowa. Przy najmniejszej
zachęcie powiedziałaby wszystko. Ale powiedziała więcej, niż
mogliśmy wytrzymać. Zbyt dużo. Oszalałe oczy Rosy mówiły mi:
„Proszę, proszę, już wystarczy. Dość!”. Ja także czułem, że wystarczy.
Uchyliłem pokrywkę, ale nie chciałem zaglądać, co się pod nią kryje.
Po dwóch lub trzech minutach Magnolia przestała płakać i drapać
się. Powoli na jej twarz powrócił uśmiech, a głos złagodniał.
– Ale później zrozumiałam, że dobry Bóg ma swoje powody,
obarczając każdego z nas ciężarem. Czy nie byłoby cudowne, gdybym
odkryła, dlaczego tak bardzo zostałam doświadczona?
Uczestnicy nic nie mówili. Najwyraźniej zakłopotani, wszyscy –
nawet Dorothy – siedzieli z oczami utkwionymi w krajobraz za oknem.
To jest, próbowałem siebie przekonać, dobra terapia: Magnolia
musiała stawić czoło swoim demonom i w ten sposób przygotowała
się na dalszą terapię.
Mimo to czułem, że ją zbezcześciłem. Być może inni uczestnicy
grupy czuli to samo. Lecz nikt niczego nie powiedział. Zapadła
grobowa cisza. Popatrzyłem na każdego z obecnych, zachęcając go
wzrokiem do zabrania głosu. Być może Magnolia stała się dla mnie za
bardzo symbolem opiekuńczej i kochającej matki. Ale jej ostatnia
wypowiedź ukazała mi jej prawdziwe oblicze. Męczyłem się, szukając
słów, za pomocą których mógłbym powiedzieć grupie
o zbezczeszczeniu Magnolii. Nic nie przyszło mi na myśl. W mojej
głowie panowała pustka. Dając za wygraną, z bólem ograniczyłem się
do wyświechtanej formułki, którą powtarzałem dziesiątki razy na
wszystkich grupach terapeutycznych:
– Magnolia powiedziała ważne rzeczy. Jakie uczucia to w was
wywołało?
Nienawidziłem tych słów, ich zwyczajności i banalności. Wstydząc
się swoich słów, zapadłem się w fotelu. Dokładnie znałem odpowiedzi
uczestników i zniechęcony czekałem na ich zdawkowe komentarze.
– Czuję, że dopiero teraz naprawdę cię poznałem, Magnolio.
– Czuję, że stałaś mi się bliższa.
– Stałaś się dla mnie osobą z krwi i kości.
Nawet jedna ze stażystek, rezygnując ze swojej roli cichego
obserwatora, wtrąciła:
– Ja także, Magnolio. Stałaś się dla mnie kimś autentycznym, kimś,
z kim mogę nawiązać kontakt. Wyrazistą i żywą osobą.
Nasz czas się skończył. Musiałem w jakiś sposób podsumować sesję
i podać jasną i zrozumiałą dla wszystkich interpretację:
– Magnolio, to było trudne, ale ważne spotkanie. Jeśli mogę
zrekapitulować, to zaczęliśmy od stwierdzenia, że nie potrafisz się
skarżyć i może nawet nie dajesz sobie prawa, żeby się skarżyć. To, co
dzisiaj przeżyłaś, nie należało do najprzyjemniejszych rzeczy, ale to
jest punkt wyjścia do dalszej pracy nad sobą. Problem polega na
tym, że jest w tobie wiele bólu i jeśli nauczysz się go wyrażać i radzić
sobie z nim bezpośrednio, tak jak zrobiłaś to dzisiaj, nie będziesz
musiała wyrażać go w sposób pośredni – na przykład poprzez
problemy w twoim domu, z twoimi nogami i może nawet poprzez
przekonanie o robakach na twoim ciele.
Magnolia milczała. Patrzyła prosto na mnie oczami pełnymi łez.
– Czy rozumiesz, o co mi chodzi, Magnolio?
– Rozumiem, doktorze. Rozumiem naprawdę dobrze. – Wytarła oczy
maleńką chustką do nosa. – Przepraszam, że zajęłam tyle czasu. Nie
powiedziałam wam wcześniej, a może powinnam, że jutro mija równo
rok od śmierci mojej mamy.
– Wiem, co znaczy to uczucie, Magnolio. Straciłem matkę
w zeszłym miesiącu.
Zaskoczyłem samego siebie. Zwykle nie byłbym taki szczery
w stosunku do pacjenta, którego ledwo znam. Myślę, że chciałem coś
jej dać. Ale Magnolia nie doceniła mojego podarunku. Grupa zaczęła
się rozchodzić. Otwarto drzwi. Weszły pielęgniarki, aby pomóc
pacjentom wyjść. Przypatrywałem się wywożonej na wózku
i zawzięcie drapiącej się Magnolii.

W trakcie dyskusji, która nastąpiła po zakończeniu sesji, w pełni


mogłem nacieszyć się owocami mojej pracy. Stażyści nie szczędzili
pochwał. Przede wszystkim byli pod wrażeniem spektaklu, podczas
którego udało się osiągnąć tak wiele z czegoś zapowiadającego się tak
słabo. Mimo niewielkiej ilości materiału i braku motywacji ze strony
pacjentów w grupie wytworzyły się znaczące interakcje: pod koniec
spotkania uczestnicy, którzy w większości byli nieświadomi istnienia
innych pacjentów na oddziale, zaangażowali się i zainteresowali sobą
nawzajem. Stażyści byli także pod wrażeniem mojej końcowej
interpretacji problemów Magnolii: gdyby bezpośrednio zwracała się
o pomoc, znikłyby jej symptomy, które były ukrytą, symboliczną
formą wołania o pomoc.
– Jak tego dokonałeś? – pytali zachwyceni. Na początku spotkania
Magnolia wydawała się taka niedostępna. To nie było trudne,
powiedziałem. Jeżeli znajdziecie właściwy klucz, możecie otworzyć
drzwi do wnętrza każdej cierpiącej osoby. W przypadku Magnolii było
to odwołanie się do jej najgłębszych wartości – potrzeby służenia
innym. Zmiękczyłem jej opór, przekonując ją, że mogłaby pomóc
innym, pozwalając im, aby także pomogli jej.
W trakcie naszej rozmowy Sarah, naczelna pielęgniarka, uchyliła
drzwi i podziękowała mi za przyjście.
– Znowu dokonałeś cudu, Irv. Powiem ci coś miłego. Zanim
wyjdziesz, zerknij na pacjentów podczas lunchu i zwróć uwagę, jak się
ze sobą trzymają. Co zrobiłeś z Dorothy? Czy możesz uwierzyć, że
ona, Martin i Rosa rozmawiają ze sobą?
Słowa Sarah brzmiały mi w uszach, kiedy pedałowałem z powrotem
na wydział. Wiedziałem, że mam wszelkie powody, aby być
zadowolonym z efektów mojej pracy. Stażyści mieli rację: to było
dobre spotkanie – wręcz świetne – ponieważ nie tylko sprawiło, że
polepszyły się relacje w życiu tych pacjentów, ale – jak wskazywały
słowa Sarah – dzięki niemu bardziej zaangażowali się we wszystkie
formy terapii na oddziale.
Przede wszystkim pokazałem im, że nie istnieje nudny czy pusty
pacjent – lub grupa. W każdym pacjencie, w każdej sytuacji klinicznej
tkwi zalążek głębokiego ludzkiego dramatu. A sztuka psychoterapii
polega właśnie na wyzwoleniu tego dramatu.
Ale dlaczego to spotkanie przyniosło mi tak niewiele satysfakcji?
Czułem się winny, jakbym zrobił coś niestosownego. Pochwały, które
zawsze tyle dla mnie znaczyły, tym razem nie sprawiły mi większej
przyjemności. Studenci (ukradkiem przeze mnie „podprowadzeni”)
nauczyli mnie jednej ważnej rzeczy. W ich oczach to ja byłem
autorem trafnych interpretacji, dokonałem cudu i poprowadziłem
grupę pewną ręką według założonego z góry planu. Tylko ja znałem
prawdę: przez całe spotkanie miotałem się i w znacznym stopniu
improwizowałem. Zarówno studenci, jak i pacjenci uważali mnie za
kogoś, kim nie byłem, za kogoś więcej, niż byłem i mogłem być.
Uświadomiłem sobie, że pod tym względem Magnolia, archetypiczna
matka opiekunka, i ja mieliśmy ze sobą wiele wspólnego.
Przypomniałem sobie, że małe jest piękne. Moim zadaniem było
przeprowadzenie pojedynczej sesji grupowej i udzielenie pomocy tylu
uczestnikom, ilu się tylko dało. Czy nie zrobiłem tego? Przyjrzałem się
grupie z punktu widzenia każdego z jej pięciu uczestników.
Martin i Rosa? Dobra robota. Byłem tego pewien. Cele, które sobie
postawili, zostały do pewnego stopnia zrealizowane. Pogrążony
w rozpaczy Martin zobaczył, że może coś zaoferować drugiemu
człowiekowi. Udało mi się także zachwiać przekonaniem Rosy, że
każda różniąca się od niej osoba – to znaczy każda, która nie jest
anorektykiem – nie rozumie jej i próbuje nią manipulować.
Dorothy i Carol? Mimo że nie zabierały głosu, z uwagą śledziły
przebieg sesji. Być może skorzystały na samej obserwacji:
przyglądanie się, jak inni rozwiązują swoje problemy w trakcie terapii,
zachęca pozostałych do zaangażowania się i skutecznej pracy nad
samym sobą.
A Magnolia? Tutaj tkwił problem. Czy pomogłem Magnolii? Czy
w ogóle można było jej pomóc? Z rozmowy z naczelną pielęgniarką
dowiedziałem się, iż nie pomogły jej żadne leki psychotropowe i że
każdy, włączając jej wieloletniego psychoterapeutę, zrezygnował
z prowadzenia z nią jakiejkolwiek terapii wglądowej 16 . Czy miałaby
sens kolejna próba?
Czy jej pomogłem? Wątpiłem w to. Chociaż stażyści uważali moją
końcową interpretację za niezwykle trafną i mimo że za taką mogła
rzeczywiście uchodzić, w głębi serca zdawałem sobie sprawę z całej
jej sztuczności – nie było najmniejszej szansy, aby mogła
poskutkować w przypadku Magnolii. Jej symptomy – niewyjaśniony
paraliż nóg, urojenia o robakach na ciele, przekonanie, że inwazja
robactwa jest efektem spisku – były zbyt poważne, aby mogła pomóc
sama psychoterapia. Nawet w najbardziej sprzyjających warunkach –
przy nieograniczonym dostępie do dobrze wyszkolonych
psychoterapeutów – psychoterapia niewiele mogła zaoferować
Magnolii. I co więcej, nie było żadnych sprzyjających warunków:
Magnolia nie miała ani pieniędzy, ani ubezpieczenia i po wypisaniu ze
szpitala groził jej powrót do jakiegoś ośrodka opiekuńczego bez szans
na dalszą psychoterapię. Moje przekonanie, że podana przeze mnie
interpretacja będzie dla niej wstępem do dalszej pracy nad sobą, było
czystym złudzeniem.
Biorąc te wszystkie czynniki pod uwagę, jaką moc oddziaływania
miała w istocie moja interpretacja? I w jakim sensie? Jej siła była
moim przywidzeniem. W istocie moja wypowiedź była skierowana nie
przeciwko siłom pętającym Magnolię, ale do moich studentów.
Magnolia stała się natomiast ofiarą mojej próżności.
Teraz byłem bliższy prawdy. Mimo to mój niepokój nie ustępował.
Zacząłem się zastanawiać, dlaczego aż do tego stopnia pomyliłem się
w ocenie sytuacji. Złamałem fundamentalną zasadę psychoterapii,
która mówi, że nie wolno pozbawiać pacjenta jego mechanizmów
obronnych, jeśli nie ma się niczego, co można by mu zaoferować
w zamian. Ale dlaczego tak postąpiłem? Dlaczego Magnolia stała się
dla mnie taka ważna?
Podejrzewałem, że odpowiedź na to pytanie leży w mojej reakcji na
śmierć matki. Jeszcze raz przypomniałem sobie przebieg sesji
w grupie. W którym momencie poczułem się tak silnie zaangażowany
emocjonalnie? To było w momencie, kiedy po raz pierwszy ujrzałem
Magnolię – jej uśmiech i potężne ramiona. Ramiona mojej matki.
Jakże one przyciągnęły moją uwagę! Jak bardzo pragnąłem znaleźć
w nich ukojenie. I ta piosenka, którą śpiewała Judy Collins – jak
brzmiały jej słowa? Szukałem ich w pamięci.
Ale zamiast piosenki przypomniałem sobie wydarzenia z dawno
zapomnianego popołudnia. W sobotnie popołudnia, kiedy miałem
osiem czy dziewięć lat i mieszkałem w Waszyngtonie, mój przyjaciel
Roger i ja często jeździliśmy rowerami do parku leśnego zwanego
„Domem Weterana” i urządzaliśmy tam sobie piknik. Pewnego dnia,
zamiast wziąć ze sobą hot dogi, postanowiliśmy z domu graniczącego
z parkiem ukraść kurę i upiec ją na ognisku, które przygotowaliśmy na
słonecznej leśnej polanie.
Ale najpierw trzeba było ją zabić – po raz pierwszy zetknąłem się ze
śmiercią. Roger przejął inicjatywę i uderzył kurę wielkim kamieniem.
Chociaż zakrwawiona i zmiażdżona, nie przestawała walczyć o życie.
Byłem przerażony. Odwróciłem się, nie mogąc znieść widoku tych
walczących o życie resztek. To było ponad moje siły. Chciałem to
wszystko odwrócić. Nie chciałem stać się nigdy dorosłym.
Potrzebowałem matki. Chciałem wrócić do domu, aby mogła utulić
mnie w ramionach. Chciałem cofnąć czas, wymazać wszystko
z pamięci i zacząć dzień od nowa. Ale nie było odwrotu i pozostało mi
tylko patrzeć, jak Roger łapie kurczę za pogruchotaną głowę i wykręca
ją dopóty, dopóki ptak nie przestał się ruszać. Musieliśmy go oskubać,
oczyścić i nadziać na rożen. Najprawdopodobniej upiekliśmy go na
rożnie i zjedliśmy. Być może nawet ze smakiem. I chociaż
przypominam sobie bardzo dokładnie pragnienie, by odwrócić bieg
wydarzeń, nie pamiętam nic z tego, co później zrobiliśmy.
Wspomnienie tego popołudnia tkwiło mi tak mocno w pamięci, że
nie pozostało mi nic innego, jak tylko zastanowić się nad przyczynami
jego pojawienia się po tylu dziesiątkach lat. Co łączyło wypełnioną
wózkami inwalidzkimi salę terapeutyczną z wydarzeniami przy
ognisku w zagajniku Domu Weterana. Być może łączyła je
świadomość przekroczenia jakiejś niedozwolonej granicy – pozwoliłem
sobie na zbyt wiele z Magnolią. Być może było to poczucie
nieodwracalności czasu. A może ból i tęsknota za matką, która
ochroniłaby mnie przed brutalnością życia i śmierci.
Chociaż wciąż odczuwałem niesmak po sesji w grupie, lepiej
rozumiałem jego przyczyny: bez wątpienia kryła się za tym moja
głęboka tęsknota za troskliwą matką, której uosobieniem była właśnie
Magnolia. A moja matka właśnie niedawno umarła… Czy nie specjalnie
odarłem ze świętości Magnolię, zbezcześciłem ją i pozbawiłem
władzy, aby pozbyć się tęsknoty za prawdziwą matką? Ta piosenka –
ta piosenka matki opiekunki – znów stanęła mi w pamięci: „Zbierz swe
troski i daj mi je… Pozbyłbyś się ich… a ja bym wiedziała, co z nimi
zrobić…”. Głupie, infantylne słowa. Z trudem mogłem sobie
przypomnieć przytulne, szczodrobliwe i ciepłe miejsce, do którego
mnie kiedyś prowadziły. Teraz te słowa nie były mi już do niczego
potrzebne. Tak jak trzeba zamrugać oczami, aby dostrzec złudzenia
optyczne Vasarely’ego i Eschera 17 , tak ja próbowałem powrócić do
atmosfery tamtych dni – ale bezskutecznie.
Czy mógłbym poradzić sobie bez tej iluzji? Przez całe życie szukałem
wsparcia u różnych matek opiekunek. Ich twarze pojawiły mi się przed
oczami: moja umierająca matka, od której zawsze czegoś chciałem –
nie wiem czego – nawet wtedy, gdy wydawała już ostatnie tchnienie.
Wiele czułych czarnoskórych służących, których imiona już dawno
zatarły się w mojej pamięci, a które opiekowały się mną, kiedy byłem
niemowlęciem i dzieckiem. Moja siostra, która sama spragniona
miłości, dzieliła się ze mną tym, co miała. Udręczeni nauczyciele,
którzy jednak nie szczędzili mi pochwał, czy mój dawny analityk, który
lojalnie i w milczeniu towarzyszył mi przez trzy lata.
Teraz lepiej zrozumiałem, jak wszystkie te uczucia – nazwijmy je
„przeciwprzeniesieniem” – spowodowały, że udzielenie skutecznej
pomocy Magnolii było z mojej strony prawie niemożliwe. Gdybym po
prostu pozwolił jej być, grzejąc się w jej cieple tak jak Rosa, stawiając
sobie małe cele, miałbym później do siebie pretensje o to, że
wykorzystałem pacjentkę, by zaznać pocieszenia. Jednakże
podważyłem jej mechanizmy obronne i potępiałem teraz siebie za
swoje poczucie wielkości i wykorzystanie Magnolii do celów
dydaktycznych. Nie chciałem albo nie potrafiłem zdystansować się
wobec moich uczuć, żeby spotkać prawdziwą Magnolię – Magnolię
z krwi i kości, a nie wyimaginowaną osobę, której obraz sobie
stworzyłem.
Następnego dnia po spotkaniu grupy Magnolia została wypisana ze
szpitala i przez okno apteki zobaczyłem ją czekającą na szpitalnym
korytarzu. Oprócz swojego malutkiego, delikatnego koronkowego
czepka i niebieskiego haftowanego koca, który okrywał jej nogi na
wózku inwalidzkim, wyglądała normalnie – znużona i w zniszczonym
ubraniu, niczym nie wyróżniała się z długiej, szarej kolejki stojących
przed i za nią interesantów. Skinąłem jej głową, ale nie zauważyła
mnie, i poszedłem dalej. Kilka minut później zreflektowałem się
i wróciłem do niej. Wciąż siedziała przy oknie i pakowała otrzymane
lekarstwa do małej wyszywanej torebki, leżącej na jej kolanach.
Obserwowałem, jak jechała w kierunku wyjścia, zatrzymała się,
otworzyła torebkę, wyciągnęła z niej małą chusteczkę, zdjęła grube
okulary w złotych oprawkach i delikatnie wytarła łzy cieknące jej po
policzkach. Podszedłem do niej.
– Witaj, Magnolio, pamiętasz mnie?
– Twój głos wydaje mi się znajomy – powiedziała, zakładając
z powrotem okulary. – Poczekaj chwilę, aż będę mogła na ciebie
spojrzeć. – Popatrzyła na mnie, zamrugała dwa lub trzy razy oczami
i szeroko się do mnie uśmiechnęła.
– Doktor Yalom, oczywiście, że cię pamiętam. Miło mi, że się
zatrzymałeś, aby pogadać. Chciałam z tobą porozmawiać na
osobności. – Pokazała mi krzesło na końcu korytarza. – Widzę tam
miejsce dla ciebie. Swoje mam ze sobą. Czy mógłbyś mnie tam
zawieźć?
Kiedy usiadłem, Magnolia powiedziała:
– Musiałeś zobaczyć moje łzy. Nie mogę dzisiaj nad nimi
zapanować.
Coraz bardziej się bojąc, że przyczyną tych łez były wydarzenia na
sesji w grupie, powiedziałem łagodnie:
– Magnolio, czy twoje łzy mają coś wspólnego ze wczorajszym
spotkaniem grupy?
– Grupy? – Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. – Doktorze
Yalom, nie zapomniałeś, co powiedziałam pod koniec spotkania?
Dzisiaj upływa dokładnie rok od śmierci mojej mamy.
– Oczywiście, przepraszam, że tak wolno myślę. W moim życiu także
dzieje się zbyt wiele, Magnolio. – Uspokojony, szybko powróciłem do
roli terapeuty. – Z pewnością bardzo ci jej brakuje, prawda?
– O tak. A pamiętasz, że Rosa ci powiedziała, iż moja mama
odeszła któregoś dnia, kiedy miałam kilkanaście lat, i pojawiła się
znów dopiero po piętnastu latach.
– A czy po powrocie troszczyła się o ciebie? Czy stała się dla ciebie
prawdziwą matką?
– Matka jest matką. Ma się ją tylko jedną. Ale wiesz, mama nigdy
o mnie specjalnie nie dbała, a umarła w wieku dziewięćdziesięciu lat.
Po prostu była obok mnie. Przypisywałam jej ważniejszą rolę, niż
rzeczywiście spełniała, ale było mi to potrzebne. Rozumiesz, o co mi
chodzi?
– Rozumiem dokładnie, o co ci chodzi, Magnolio. Naprawdę
rozumiem.
– Może nie powinnam tego mówić, doktorze, ale wydaje mi się, że
jesteś podobny do mnie – także brakuje ci matki. Doktorzy też
potrzebują matek, tak jak matki potrzebują matek.
– Masz rację, Magnolio. Masz szósty zmysł, jak powiedziała Rosa.
Ale wspomniałaś, że chcesz ze mną rozmawiać?
– Tak, tak jak już powiedziałam – o twojej tęsknocie za matką. To
jedna sprawa. I o tym spotkaniu grupowym. Chciałam ci po prostu
podziękować, to wszystko. Dużo mi ono dało.
– Czy możesz mi powiedzieć, co ci dało?
– Dowiedziałam się czegoś ważnego. Dowiedziałam się, że mam
dość wychowywania dzieci. Mam tego dość raz na zawsze… – Jej głos
zamarł, a spojrzenie odpłynęło gdzieś w głąb korytarza.
Czegoś ważnego? Na zawsze? – Słowa Magnolii zaintrygowały
mnie. Chciałem dłużej z nią porozmawiać i poczułem się
rozczarowany, kiedy powiedziała:
– O, popatrz, idzie po mnie Claudia.
Claudia potoczyła wózek Magnolii do drzwi frontowych, gdzie czekał
na nią mikrobus, który miał ją zabrać do wyznaczonego domu opieki.
Odprowadziłem ją na zewnątrz i obserwowałem, jak podnośnik
zainstalowany z tyłu mikrobusu wciąga ją do środka.
– Do widzenia, doktorze Yalom – powiedziała, machając do mnie. –
Uważaj na siebie.
Dziwne, zadumałem się, przyglądając się odjeżdżającemu
pojazdowi. Ja, który strawiłem życie na poznawaniu świata drugiego
człowieka, nie zdawałem sobie sprawy, naprawdę nie zdawałem sobie
sprawy aż do spotkania z Magnolią, że ci, którzy stają się dla nas
mitem, sami także żyją mitami. Cierpią. Opłakują śmierć matki.
Szukają szczęścia. Są wściekli na życie i być może muszą stać się
inwalidami, aby przestać dawać.
4. Siedem zaawansowanych lekcji z terapii żalu

Dawno temu Earl, mój przyjaciel od wielu lat, zadzwonił do mnie, aby
mi powiedzieć, że u jego najbliższego przyjaciela, Jacka, wykryto
złośliwego i nienadającego się do operacji raka mózgu. Zanim
zdążyłem złożyć wyrazy współczucia, powiedział:
– Słuchaj, Irv, dzwonię w imieniu kogoś innego. Chodzi o bardzo
ważną dla mnie przysługę. Czy przyjąłbyś na terapię żonę Jacka,
Irene? Jack umiera w okropny sposób – być może jest to najgorsza
z możliwych śmierci. To, że Irene jest chirurgiem, nic w tej sytuacji nie
pomoże: będzie wiedziała za dużo i przeżyje straszne chwile,
przyglądając się bezradnie, jak rak powoli wyżera mu mózg. A potem
zostanie sama z małą córką i pracą na cały etat. Jej przyszłość jawi
się jak koszmar.
Po wysłuchaniu prośby Earla chciałem mu pomóc. Chciałem zrobić
wszystko, o co prosił. Ale istniały pewne przeszkody. Dobra terapia
wymaga zachowania jasno określonych granic, a ja znałem zarówno
Jacka, jak i Irene. Co prawda niezbyt dobrze, ale spotkaliśmy się na
kilku obiadach w domu Earla. Raz nawet zdarzyło mi się oglądać
z Jackiem rozgrywki o mistrzostwo ligi w bejsbolu i parę razy grałem
z nim w tenisa.
Wszystko to powiedziałem Earlowi, a także, sprawiając mu jeszcze
więcej bólu, dodałem:
– Prowadzenie terapii z osobą, z którą utrzymujesz kontakty
towarzyskie, nigdy nie wróży nic dobrego. Najlepsze, co mogę zrobić,
to polecić ci kogoś bardzo kompetentnego – kogoś, kto nie zna
rodziny.
– Wiedziałem, że tak powiesz – odrzekł. – Przygotowałem Irene na
taką odpowiedź. Przerabialiśmy to w kółko, ale ona nie pójdzie na
wizytę do nikogo innego. Jest dość uparta i chociaż psychiatria nie
budzi jej zbytniego respektu, myśli tylko o tobie. Mówi, że przyglądała
się twojej pracy i jest przekonana, Bóg wie dlaczego, że tylko ty jesteś
wystarczająco mądry.
– Pozwól mi się z tym przespać. Oddzwonię do ciebie jutro –
powiedziałem, kończąc rozmowę.
Co zrobić? Z jednej strony przyjacielskie zobowiązania: Earl i ja
nigdy niczego sobie nie odmówiliśmy. Ale możliwość przekroczenia
owej granicy przyprawiała mnie o ból głowy. Earl i jego żona Emily
byli jednymi z najbliższych mi osób. A Emily z kolei była najlepszą
przyjaciółką Irene. Już sobie wyobrażałem, jak plotkują na mój
temat. O tak, odezwały się we mnie dzwonki ostrzegawcze. Ale je
wyciszyłem. Wymusiłbym zarówno od Irene, jak i Emily przyrzeczenie,
że nie będą rozmawiać na temat terapii. Niebezpieczna
i skomplikowana sytuacja. Ale gdybym rzeczywiście był tak mądry,
jak ona myślała, poradziłbym sobie.
Kiedy odłożyłem słuchawkę, zastanawiałem się, dlaczego byłem taki
chętny do pomocy mimo sygnałów ostrzegawczych dźwięczących
w mojej głowie. Zdałem sobie sprawę, że na tym etapie mojego życia
prośba Earla była jak zrządzenie losu. Razem z kolegą zakończyliśmy
właśnie trzyletnie empiryczne badania nad skutkami śmierci jednego
z partnerów w małżeństwie. Były one oparte na analizie przypadków
osiemdziesięciu świeżo owdowiałych mężczyzn i kobiet. Z każdą z tych
osób przeprowadzałem długie wywiady, a następnie leczyłem je
w ośmioosobowych krótkoterminowych grupach terapeutycznych.
Nasza grupa badawcza śledziła ich postępy przez rok, zbierając przy
tym mnóstwo informacji oraz publikując kilka artykułów
w specjalistycznych magazynach. Nabrałem nawet przekonania, że
mało kto wie na ten temat więcej ode mnie. Jako doświadczony
specjalista w tej dziedzinie, jak mógłbym z czystym sumieniem
odmówić Irene?
Poza tym wypowiedziała magiczne słowa – byłem dla niej jedynym
wystarczająco mądrym terapeutą, aby ją leczyć. Doskonała „wtyczka”
do mojego „gniazdka” próżności.
Lekcja 1: Pierwszy sen

Parę dni później spotkałem się na pierwszej sesji z Irene. Mówiąc


szczerze, okazała się najbardziej interesującą, inteligentną, upartą,
zadręczoną, wrażliwą, władczą, elegancką, pracowitą, dowcipną,
nieugiętą, odważną, atrakcyjną, dumną, niedostępną, romantyczną
i rozwścieczoną kobietą, jaką kiedykolwiek znałem.
W połowie pierwszej sesji opisała sen, który przyśnił się jej
poprzedniej nocy:

Nadal jestem chirurgiem, ale jednocześnie studiuję anglistykę. Przygotowuję się


do zajęć, zapoznając się z dwoma tekstami: starożytnym i współczesnym, oba
noszą ten sam tytuł. Jestem nieprzygotowana, ponieważ nie przeczytałam żadnego
z nich. W szczególności nie przeczytałam pierwszego tekstu, który miał mnie
przygotować do lektury drugiego.

– Co jeszcze pamiętasz, Irene? – zapytałem, kiedy zamilkła.


– Mówisz, że oba teksty miały ten sam tytuł. Czy wiesz, jaki?
– Och, tak, pamiętam dokładnie. Tak jak wspomniałam, stary
i nowy tekst miały ten sam tytuł: Śmierć niewinności.

Słuchając Irene, rozmarzyłem się. Jej sen był szczerym złotem,


intelektualną ambrozją dla mojego umysłu – darem zesłanym przez
bogów. Marzenie psychologicznego detektywa spełniło się. Nagroda za
cierpliwość, zapłata za niezliczone godziny spędzone na obserwacjach
zakompleksionych inżynierów.
Ten sen sprawiłby, że nawet najbardziej drażliwy i zrzędliwy
terapeuta zamruczałby z rozkoszy. Zamruczałem i ja. Dwa teksty –
starożytny i współczesny. Mrrr… mrrr… Stary tekst potrzebny do
zrozumienia nowego. Mrrr… mrrr… I ten tytuł – Śmierć niewinności.
Mrrr… mrrr… mrrr…
Nie chodziło tylko o to, że sen Irene dawał nadzieję na dotarcie do
najcenniejszego skarbu; był to także pierwszy sen. Od 1911 roku,
kiedy Freud po raz pierwszy zajął się tym tematem, pierwszy sen,
który pacjent opowiada podczas terapii, otoczony jest nimbem
tajemnicy. Freud wierzył, że pierwszy sen jest najprostszy do
interpretacji i najbardziej odkrywczy, ponieważ początkujący pacjenci
są naiwni i mało czujni. Później, w trakcie terapii, kiedy staje się
jasne, że terapeuta doskonale potrafi interpretować sny, tkacz tkający
nasze sny w podświadomości zaczyna być bardziej ostrożny, dbając
o to, aby tworzyć coraz bardziej złożone i zagmatwane sny.
Podobnie jak Freud, często wyobrażałem sobie tkacza snów jako
prymitywnego, rubasznego karła, wiodącego dostatnie życie w lesie
dendrytów i aksonów. W dzień śpi, ale w nocy, wylegując się na
poduszkach z brzęczących synaps, pije miodowy nektar i leniwie
przędzie senne historie dla swojego gospodarza. W nocy przed
pierwszą wizytą u psychoterapeuty gospodarz zasypia z głową pełną
sprzecznych myśli o czekającej go terapii, a karzeł przystępuje do
pracy na drugą zmianę, beztrosko tkając z lęków i nadziei prosty
i zrozumiały sen. Później, mocno zatrwożony, dowiaduje się, że
terapeuta błyskotliwie zinterpretował jego dzieło. Karzeł łaskawie
uchyla kapelusza przed swoim zdolnym przeciwnikiem – terapeutą,
który złamał jego szyfr – ale od tej pory czuwa nad tym, aby
znaczenie snu było ukryte coraz głębiej i głębiej pod osłoną nocy.
Głupia bajka. Typowa dziewiętnastowieczna antropomorfizacja.
Szeroko rozpowszechniony błąd sprowadzania freudowskich koncepcji
do wolnej woli elfów. Ale co na to poradzę, że w nią wierzyłem!
Przez dziesięciolecia wielu uważało pierwszy sen za bezcenny
dokument, który tłumaczył na język snów wszystkie objawy nerwicy.
Freud posunął się do stwierdzenia, że pełna interpretacja pierwszego
snu w zupełności pokryje się z wnioskami z całej analizy.
Pierwszy sen podczas mojej własnej analizy do dziś tkwi mi
w pamięci ze wszystkimi szczegółami i uczuciami związanymi z dniem,
w którym go śniłem czterdzieści lat temu, zaraz po rozpoczęciu stażu
na psychiatrii.

Leżę u lekarza na leżance. Prześcieradło jest za małe, abym mógł się


odpowiednio nakryć. Widzę pielęgniarkę wbijającą mi igłę w nogę – w goleń. Nagle
słyszę rozrywający bębenki w uszach syk i bulgotanie – szsssssssssss.

Istota snu – głośne szssss – od razu była dla mnie jasna. Jako
dziecko chorowałem na chroniczne zapalenie zatok. Każdej zimy
mama zabierała mnie na ich punkcję i płukanie do doktora Davisa.
Nienawidziłem jego żółtych zębów i rybiego oka przyglądającego mi się
przez środek okrągłego lusterka przytwierdzonego do opaski, jaką
noszą laryngolodzy. Kiedy wprowadzał do mojej zatoki cewkę, czułem
gwałtowny ból, a następnie słyszałem ogłuszające szsssssss, gdy
wstrzyknięty roztwór soli fizjologicznej wytryskiwał z zatoki. Patrząc na
wydzieliny pływające w półkolistej chromowanej nerce, myślałem, że
razem z ropą i śluzem zostały wypłukane kawałki mojego mózgu.
Tak jak sugerował wcześniej Freud, mój pierwszy sen stał się
zapowiedzią długich lat analizy: lęków przed odkryciem się, utratą
zmysłów, praniem mózgu, doznaniem bolesnej kontuzji długiej
i twardej części ciała (opisanej jako kość goleniowa).
Freud i wielu późniejszych analityków ostrzegali przed zbyt
szybkim docieraniem do znaczenia pierwszego snu, żeby wczesna
interpretacja i ujawnienie nieświadomej treści nie przytłoczyły
pacjentów i nie unieruchomiły naszego tkającego sny karła. Takie
przestrogi uważałem za niestosowne, ponieważ nie zwiększały
skuteczności terapii, a służyły wyłącznie obronie zaściankowych
interesów psychoanalizy. Dlatego zawsze im się opierałem.
Od lat czterdziestych do sześćdziesiątych XX wieku panowała moda
na terapię, którą można było porównać do „chodzenia po
skorupkach jajek”. Tworzenie precyzyjnych i szczegółowych metod
interwencji było przedmiotem niekończących się debat
w instytutach psychoanalitycznych. Bombardowani informacjami
o konieczności formułowania nienagannych interpretacji w dokładnie
określonym momencie, pełni strachu i trwogi nowicjusze chodzili na
paluszkach koło pacjentów, tłumiąc w ten sposób swoją
spontaniczność i efektywność. Odkryłem, że takie podejście
zmniejszało skuteczność terapii. Kłóciło się bowiem z nadrzędnym jej
celem, jakim było nawiązanie autentycznej i pełnej zrozumienia relacji
z pacjentem. Według mnie ostrzeżenie Freuda, aby nie pracować nad
snami, dopóki nie zostanie nawiązane przymierze terapeutyczne,
wydaje się postawione na głowie: wspólna praca nad snami jest
wspaniałym sposobem na zbudowanie przymierza.

Tak więc od razu zabrałem się za sen Irene.


– Nie czytałaś więc żadnego tekstu – zacząłem. –
W szczególności tego starego.
– Tak, tak, spodziewałam się, że mnie o to zapytasz. Oczywiście,
to nie ma sensu, wiem o tym. Ale dokładnie tak było w tym śnie. Nie
odrobiłam pracy domowej – nie przeczytałam żadnego z nich, a
w szczególności nie przeczytałam starożytnego.
– Tego, który miałby cię przygotować do lektury współczesnego
tekstu. Czy masz jakieś domysły, co mogą znaczyć te dwa teksty
w twoim życiu?
– Nie tylko domysły – odpowiedziała Irene. – Dokładnie wiem, co
one oznaczają.
Czekałem, aż będzie kontynuować, ale ona po prostu siedziała
w milczeniu, wpatrując się w okno. Wtedy nie znałem jeszcze
irytującej cechy Irene polegającej na tym, że nie zabierała głosu,
dopóki wyraźnie jej o to nie poprosiłem.
Zirytowany, pozwoliłem, aby cisza trwała przez minutę lub dwie.
W końcu powiedziałem:
– I te dwa teksty oznaczają…
– Śmierć mojego brata, kiedy miałam dwadzieścia lat, to stary
tekst. A zbliżająca się śmierć mojego męża to ten drugi, współczesny
tekst – dokończyła.
– Tak więc sen mówi nam, że możesz nie poradzić sobie ze śmiercią
męża, jeżeli najpierw nie poradzisz sobie ze śmiercią brata –
zauważyłem.
– Właśnie tak. Trafiłeś w sedno.
Badanie tego snu wpłynęło nie tylko na samą treść terapii, ale
również na proces. To znaczy na naturę relacji między pacjentem
a terapeutą. W jednej sprawie Irene zawsze postępowała rozważnie
i była gotowa do współpracy. Nigdy nie zadałem pytania, na które nie
uzyskałbym oryginalnej i przemyślanej odpowiedzi. Czy znała tytuły
dwóch tekstów? W rzeczy samej – tak. Czy snuła jakiekolwiek
domysły, dlaczego potrzebowała przeczytać stary tekst, aby
zrozumieć współczesny? Oczywiście, wiedziała dokładnie, co to
oznacza. Nawet rutynowe pytania:
„Jaki z tego wniosek?” albo „O czym teraz myślisz?” – zawsze
przynosiły owocny plon podczas pięcioletniej terapii. Odpowiedzi
Irene często wytrącały mnie z równowagi. Były zbyt szybkie
i dokładne. Przywoływały mi na myśl panią Fernand, moją
nauczycielkę z piątej klasy, która często mówiła: „Dalej, Irvin”,
niecierpliwie stukając nogą o podłogę i patrząc na zegarek,
w oczekiwaniu, aż skończę śnić na jawie i zabiorę się do lekcji.
Odsunąłem od siebie wspomnienia o pani Fernand i kontynuowałem:
– A jakie znaczenie mają dla ciebie słowa Śmierć niewinności?
– Wyobraź sobie, co znaczyło dla mnie, dwudziestoletniej
dziewczyny, stracić w wypadku drogowym brata, od którego
oczekiwałam, że zawsze będzie dla mnie wsparciem. Później poznałam
Jacka. I wyobraź sobie, co znaczy stracić go teraz, w wieku
czterdziestu pięciu lat. Wyobraź sobie, jak to jest mieć żyjących
rodziców po siedemdziesiątce, nieżyjącego brata i umierającego męża.
Czas zwariował. Młodzi umierają pierwsi.
Irene opowiedziała mi o świetnych stosunkach, jakie łączyły ją ze
starszym o dwa lata bratem Allenem. Kiedy była nastolatką, był jej
opiekunem, powiernikiem i mentorem, o którym marzy każda młoda
dziewczyna. Lecz później w jednej chwili, której towarzyszył pisk opon,
Allen leżał martwy na bostońskiej ulicy. Powiedziała mi, jak policja
zadzwoniła do małego domu, który dzieliła ze znajomymi z uczelni.
Każdy szczegół tego dnia na zawsze wrył jej się w pamięć.
– Pamiętam wszystko: dzwonek telefonu na dole, mój aksamitny
szlafrok obszyty małymi różowo-białymi frędzelkami, odgłos
futerkowych klapek, kiedy schodziłam do przedpokoju, gdzie na
ścianie wisiał aparat, drewnianą i gładką poręcz wzdłuż schodów.
Pamiętam, że myślałam o tych wszystkich studentach Harvardu
i Radcliffe, którzy wygładzili drewno na długo przed moim przybyciem.
A potem głos tego nieznajomego człowieka, który usiłował być miły,
mówiąc mi, że Allen nie żyje. Siedziałam godzinami, gapiąc się przez
załamujące światło okno w przedpokoju. Ciągle widzę mieniące się
tęczowymi kolorami zaspy brudnego śniegu na podwórku –
wspominała.
Podczas terapii w nieskończoność powracaliśmy do snu o dwóch
tekstach i znaczenia Śmierci niewinności. Śmierć brata odcisnęła
piętno na całym życiu Irene i na zawsze pozbawiła ją niewinności.
Odeszły w niepamięć dziecięce mity o sprawiedliwości, stałości,
dobrym Bogu, naturalnym porządku rzeczy, opiekuńczych rodzicach
i bezpiecznym domu. Samotna i bezbronna, Irene walczyła
o przetrwanie z przeciwnościami losu. Wierzyła, że Allen mógłby
przeżyć, gdyby go odpowiednio reanimowano. Kusiła ją medycyna,
która jako jedyna dawała nadzieję na przezwyciężenie śmierci. Na
pogrzebie Allena Irene niespodziewanie postanowiła, że będzie
ubiegać się o przyjęcie na akademię medyczną i że zostanie
chirurgiem.
Kolejna decyzja, którą podjęła pod wpływem śmierci brata, miała
bardzo daleko idące skutki dla naszej terapii.
– Odkryłam sposób, dzięki któremu nikt nigdy więcej mnie nie
zrani. Jeśli nie dopuszczę, aby ktokolwiek znaczył cokolwiek w moim
życiu, to wówczas nie będę cierpieć z powodu straty.
– Jak ta decyzja wpłynęła na twoje życie?
– Przez następne dziesięć lat z nikim się nie związałam i nie
wykorzystywałam nadarzających się okazji. Znałam wielu mężczyzn,
ale szybko zrywałam znajomości – zanim oni zaczynali je traktować
na serio i zanim we mnie budziły się jakiekolwiek uczucia – wyjaśniła.
– Ale potem coś się zmieniło. Wyszłaś za mąż. Dlaczego tak się
stało? – zdziwiłem się.
– Znałam Jacka od czwartej klasy podstawówki i zawsze
podejrzewałam, że on będzie tym jedynym. Nawet kiedy zniknął
z mojego życia i wziął ślub z inną dziewczyną, wiedziałam, że wróci.
Mój brat znał go i szanował. Można powiedzieć, że w pewnym sensie
pobłogosławił naszą znajomość.
– Czy to dlatego, że Allen zaakceptował Jacka, podjęłaś ryzyko
wyjścia za mąż?
– To nie było takie proste. To trwało bardzo długo i przekonało
mnie dopiero zapewnienie Jacka, że nie umrze młodo.
Doceniłem ironię Irene i szeroko się do niej uśmiechnąłem,
oczekując, że odwzajemni mój uśmiech. Ale nie odwzajemniła. To nie
była ironia – Irene była śmiertelnie poważna.
Taki scenariusz powtarzał się nieustannie podczas naszej pracy.
Byłem jej głosem rozsądku. Często stosowałem przynętę:
krytykowałem jej nieracjonalne zachowania, polemizowałem,
odwoływałem się do jej rozsądku, próbowałem obudzić jej precyzyjnie
wyćwiczony umysł naukowca. Czasami po prostu czekałem. Ale
skutek był zawsze taki sam. Pozostawała niewzruszona i nie
zmieniła swojej postawy ani na jotę. Ale ja nigdy nie przyzwyczaiłem
się do dwoistości jej natury – nadzwyczajnej przytomności umysłu
kłócącej się z niedorzeczną irracjonalnością.
Lekcja 2: Mur ludzkich ciał

Jeśli pierwszy sen Irene zapowiadał charakter naszej przyszłej


relacji, to sen, który miała w drugim roku psychoterapii, był jego
przeciwieństwem – rzucał snop światła na drogę, którą razem do tej
pory przebyliśmy.

Siedzę na krześle w twoim gabinecie. Na środku pokoju, między nami, stoi


dziwny mur. Nie widzę cię. W pierwszej chwili widzę mur niewyraźnie; jest
zniekształcony przez wiele otworów i nierówności. Widzę mały skrawek
czerwonego wzorzystego materiału, potem rękę, a następnie stopę i kolano. Teraz
już wiem, co to jest – mur zbudowany z ułożonych jedno na drugim ludzkich ciał.

– A jakie uczucia temu towarzyszyły, Irene? – zapytałem. To pytanie


padało z reguły jako pierwsze. Uczucie towarzyszące snowi często
prowadzi do sedna jego znaczenia.
– Nieprzyjemne i przerażające. Najsilniejsze emocje wiązały się
z początkiem snu, kiedy spostrzegłam ścianę. Czułam się zagubiona.
Samotna, zagubiona, wystraszona – odpowiedziała.
– Opowiedz mi o murze – poprosiłem.
– Brzmi to przerażająco – jakbym opisywała stos ciał w Oświęcimiu.
Wzór na czerwonym skrawku materiału wydaje mi się znajomy. Jack
tej nocy, kiedy zmarł, miał na sobie piżamę w takie właśnie wzory.
Ale mur nie jest wcale tak makabryczny, jak by się mogło wydawać –
po prostu jest czymś, co staram się poznać i zbadać. Działa na mnie
uspokajająco – odpowiedziała.
– Mur między nami, mur zbudowany z ciał – co o tym sądzisz,
Irene?
– Nie ma w tym nic zagadkowego, jak i zresztą w całym śnie.
Obrazuje on moje przeżycia. Mówi, że nie możesz mnie dostrzec. Moją
osobę zasłaniają ci martwe ciała ludzi, którzy mnie opuścili. Nie
potrafisz sobie tego wyobrazić. Tobie nic takiego się nie przydarzyło!
Nigdy w życiu nie spotkała cię żadna tragedia.
Przybywało zmarłych w rodzinie Irene. Najpierw jej brat. Potem
mąż, który umarł pod koniec pierwszego roku naszej terapii. Parę
miesięcy później u jej ojca wykryto zaawansowanego raka prostaty,
a wkrótce potem u matki stwierdzono objawy choroby Alzheimera.
Później, kiedy się wydawało, że Irene robi postępy w terapii, utonął
jej dwudziestoletni syn chrzestny – jedyne dziecko jej kuzyna
i bliskiego przyjaciela od lat. I to właśnie w okresie rozpaczy
i zwątpienia po ostatniej stracie przyśnił się jej mur zbudowany z ciał.
– Mów dalej, Irene, cały czas cię słucham – zachęcałem.
– Zastanawiam się, jak możesz mnie zrozumieć? Twoje życie jest
nieprawdziwe – ciepłe, wygodne i niewinne. Zupełnie jak ten gabinet
– powiedziała, wskazując palcem na regały pełne książek za jej
plecami i purpurowy klon japoński jaśniejący za oknem. – Brakuje mi
tu jedynie poduszek w kwiaty, kominka i płonącego w nim ognia.
Twoja rodzina jest razem z tobą – wszyscy mieszkają w jednym
mieście. Niczym niezmącona idylla. Co ty tak naprawdę wiesz
o stracie? Myślisz, że poradziłbyś sobie lepiej ode mnie? Przypuśćmy,
że twoja żona lub jedno z dzieci właśnie zmarło. Co byś zrobił? Nawet
ta twoja lśniąca czystością koszula w paski – nienawidzę jej. Niedobrze
mi się robi za każdym razem, kiedy ją wkładasz. Nienawidzę tego, co
mówi! – dodała.
– A co takiego mówi? – zdziwiłem się.
– Mówi: „Moje problemy są rozwiązane. Porozmawiajmy o twoich”
– odparła.
– Rozmawialiśmy o tych uczuciach wcześniej. Ale dzisiaj są one
szczególnie silne. Dlaczego dzisiaj? I ten sen, dlaczego przyśnił ci się
właśnie teraz? – spytałem.
– Mówiłam ci, że miałam spotkać się z Erykiem. Wczoraj byłam
z nim na obiedzie.
– I co? – zachęciłem ją do mówienia po kolejnej z irytujących pauz,
które sugerowały mi, że powinienem dostrzec związek pomiędzy
Erykiem a snem. Wspomniała o tym mężczyźnie tylko raz, mówiąc mi,
że jego żona umarła dziesięć lat temu. Irene poznała go na wykładzie
na temat żałoby po stracie bliskiej osoby.
– Potwierdził wszystko, co mówiłam. Mówi, że grubo się mylisz co do
mojego pogodzenia się ze śmiercią Jacka. Tego nigdy nie można
zapomnieć ani nigdy się z tym pogodzić. Eryk ma nową żonę
i pięcioletnią córeczkę, ale rana wciąż krwawi. Codziennie rozmawia ze
swoją nieżyjącą żoną. On mnie rozumie. Teraz jestem pewna, że tylko
ci, którzy byli w podobnej sytuacji, potrafią zrozumieć. Gdzieś obok
nas istnieje tajne stowarzyszenie…
– Tajne stowarzyszenie? – przerwałem.
– Ludzi, którzy naprawdę wiedzą. Tych wszystkich, którzy przeżyli
śmierć najbliższej osoby. Cały czas mnie ponaglasz, żebym uwolniła
się od Jacka, zaczęła wreszcie żyć i na nowo się zakochała. Tak myślą
zadowoleni z życia podobni do ciebie faceci, którzy nigdy nikogo nie
stracili.
– Tak więc tylko ci, którym zmarł ktoś bliski, mogą leczyć ludzi
pogrążonych w żałobie? – zapytałem.
– Ci, którzy przez to przeszli – odparła.
– Wysłuchuję takich bredni od momentu, kiedy zacząłem pracować
w tym fachu! – wybuchnąłem. – Tylko alkoholicy mogą leczyć
alkoholików? A narkomani narkomanów? Czy trzeba mieć zaburzenie
łaknienia, żeby leczyć anoreksję, lub też cierpieć na manię albo
depresję, aby leczyć zaburzenia emocjonalne? A co myślisz
o schizofrenikach leczących schizofreników?
Irene wiedziała, jak mnie sprowokować. Miała osobliwy talent do
wynajdywania moich słabych punktów.
– O, nie. Nie waż się! – odkrzyknęła. – Byłam kapitanem
uniwersyteckiej grupy dyskusyjnej w Radcliffe i znam tę taktykę –
reductio ad absurdum! Nie dam się na to nabrać. Musisz przyznać mi
rację.
– Nie! Nie zgadzam się. Zupełnie nie doceniasz wyszkolenia
psychoterapeutów! A przecież jego celem jest nabycie wrażliwości
i umiejętności współczucia. Wszystko po to, aby móc wkroczyć
w świat drugiej osoby i doświadczyć tego, co ona.
Byłem oczywiście poirytowany. Ale nauczyłem się nie ustępować.
Pracowało nam się o wiele lepiej, kiedy nie ukrywałem emocji. Irene
przychodziła czasem do mojego gabinetu tak przygnębiona, że ledwo
była w stanie mówić. Lecz kiedy zaczynaliśmy się o coś kłócić,
natychmiast się ożywiała. Wiem, że w tych potyczkach brałem na
siebie rolę Jacka. Był jedyną osobą, która kiedykolwiek stawiła jej
czoło. Jej oschłość onieśmielała innych (stażyści mówili o niej
„Królowa”), ale Jack nie zwracał na to uwagi. Irene powiedziała mi, że
nie zadawał sobie trudu, aby ukrywać swoje uczucia, i często
wychodził z pokoju, mrucząc pod nosem: „Nie mam czasu na takie
pierdoły”.
Zirytował mnie nie tylko jej z uporem wygłaszany pogląd, że
wyłącznie pogrążony w żałobie terapeuta jest w stanie leczyć
pacjentów cierpiących po śmierci bliskich. Byłem także wściekły na
Eryka za to, że utwierdził ją w przekonaniu, iż żałoba nigdy nie ma
końca. To przekonanie było częścią niekończącego się sporu
pomiędzy mną a Irene. Stałem na opartym na solidnych podstawach
i rozsądnym stanowisku, że w procesie żałoby uwalniamy się
stopniowo od zmarłych i przenosimy swoją energię na innych. Freud
po raz pierwszy szczegółowo opisał to w 1915 roku w swojej książce
Żałoba i melancholia. Od tamtego czasu koncepcja ta została
potwierdzona w wielu obserwacjach klinicznych i badaniach
empirycznych.
Moje badania, które zakończyłem tuż przed przyjęciem Irene na
psychoterapię, dowiodły, że zarówno wdowcy, jak i wdowy stopniowo
uwalniali się od zmarłego współmałżonka i angażowali się w coś lub
w związek z kimś. Sprawdzało się to nawet u tych, którzy tworzyli
kochające się pary. W istocie znaleźliśmy dowody na to, że wdowy,
które żyły w udanych związkach, często łatwiej radziły sobie ze stratą
i żałobą niż te, które żyły w małżeństwach pełnych konfliktów.
(Wydaje mi się, że wytłumaczenie tego paradoksu tkwi w „żalu”. Tym,
którzy spędzili życie z niewłaściwą osobą, trudniej było pogodzić się
z jej stratą, ponieważ jednocześnie rozpaczali nad swoim
zmarnowanym życiem). Małżeństwo Irene było oparte na miłości
i wzajemnym szacunku, zakładałem więc, że przebieg żałoby nie
będzie zbyt skomplikowany.
Irene była jednak nastawiona bardzo krytycznie wobec większości
tradycyjnych koncepcji żałoby. Nienawidziła moich uwag na temat
„uwalniania się” od zmarłej osoby, a wyniki badań z miejsca
odrzucała.
– My, owdowiali, nauczyliśmy się udzielać odpowiedzi, jakich
badacz od nas oczekuje. Nauczyliśmy się, że świat chce, abyśmy jak
najszybciej wyzdrowieli, i niecierpliwi się, jeśli ktokolwiek poświęca
zmarłemu partnerowi zbyt wiele czasu – mówiła.
Czuła się głęboko urażona, kiedy sugerowałem, żeby pozwoliła
Jackowi odejść. Dwa lata po śmierci jego rzeczy osobiste wciąż
wypełniały szuflady biurka, jego zdjęcia wisiały w całym domu,
ulubione czasopisma i książki wciąż leżały na swoich miejscach,
a Irene codziennie prowadziła z nim długie rozmowy. Martwiło mnie, iż
jej rozmowa z Erykiem mogła cofnąć terapię o wiele miesięcy,
umacniając ją w przekonaniu, że nie mam racji. W takiej sytuacji
przekonywanie jej, że w końcu przezwycięży rozpacz, było trudniejsze
niż kiedykolwiek. Weźmy na przykład jej głupie przekonanie
o istnieniu stowarzyszenia ludzi cierpiących po stracie bliskiej osoby,
którzy myślą tak samo jak ona. To tylko jeden z wielu jej
irracjonalnych pomysłów.
Jednak, jak zwykle, niektóre z uwag Irene były słuszne. Weźmy
historię szwajcarskiego rzeźbiarza Alberta Giacomettiego, który złamał
nogę w wypadku drogowym. Kiedy leżał na ulicy, czekając na karetkę,
mówił: „Nareszcie! Nareszcie coś mi się przytrafiło”. Wiedziałem
doskonale, co miał na myśli. Irene trafiła w sedno. Uczyłem na
Uniwersytecie Stanforda od trzydziestu lat, mieszkałem ciągle w tym
samym domu, moje dzieci chodziły do tej samej szkoły i nigdy nie
spotkała mnie żadna tragedia. Nie byłem świadkiem przedwczesnej
i ciężkiej śmierci: moi rodzice zmarli w podeszłym wieku – ojciec, gdy
miał siedemdziesiąt lat, a matka ponad dziewięćdziesiąt. Mojej starszej
o siedem lat siostrze nic nie dolega. Nigdy nie straciłem żadnego
z bliskich przyjaciół, a czworo moich mieszkających niedaleko dzieci
ma się bardzo dobrze.
Dla myśliciela egzystencjalisty takie spokojne życie jest
obciążeniem. Wiele razy marzyłem o opuszczeniu uniwersyteckiej
wieży z kości słoniowej, aby zmierzyć się z trudami prawdziwego życia.
Przez lata wyobrażałem sobie mój urlop naukowy. Pracowałbym wtedy
jako pracownik fizyczny – może jako kierowca karetki w Detroit albo
kucharz w Bowery lub też sprzedawca kanapek gdzieś na małej
uliczce Manhattanu. Ale nigdy do tego nie doszło. Nie mogłem się
oprzeć ani urokowi weneckiego mieszkania mego kolegi, ani wyjazdom
w gronie przyjaciół do Bellagio nad jeziorem Como. Nigdy na dłużej
nie rozstawałem się z żoną ani nie odczuwałem samotności. Poznałem
swoją żonę Marilyn, kiedy miałem piętnaście lat. Od razu wiedziałem,
że jest to idealna kobieta dla mnie. (Założyłem się nawet z najlepszym
przyjacielem o pięćdziesiąt dolarów, że się z nią ożenię. Po ośmiu
latach odebrałem wygraną). Nasze małżeństwo nie zawsze było
spokojne – dziękuję Bogu za okres burzy i naporu – ale przez całe
nasze wspólne życie żona była dla mnie kochającym przyjacielem,
zawsze stojącym u mego boku.
Czasami zazdrościłem moim znajdującym się na skraju przepaści
pacjentom, że mieli odwagę, aby całkowicie zrewidować swoje życie:
zmienić miejsce zamieszkania, rzucić pracę, zdobyć nowy zawód,
rozwieść się. Zacząć wszystko od początku. Martwi mnie, że jestem
jedynie biernym obserwatorem. Zastanawiam się, czy nieświadomie
nie zachęcam pacjentów do podejmowania ryzyka za mnie.
Mówię o tym wszystkim Irene. Niczego nie pomijam. Ma całkowitą
rację, mówiąc o moim życiu – ale tylko do pewnego momentu.
– Mylisz się, mówiąc, że nie mam żadnego poczucia tragedii.
Robię wszystko, aby być jej w pełni świadomym. Często rozmyślam
o swojej śmierci. Kiedy jestem z tobą, często wyobrażam sobie, jak
bym się czuł, gdyby moja żona była śmiertelnie chora, i za każdym
razem ogarnia mnie nieopisany smutek. Doskonale zdaję sobie
sprawę, że moje życie nie stoi w miejscu i wkraczam w kolejny jego
etap. Nieuniknionym krokiem staje się przejście niedługo na emeryturę
i odejście ze Stanfordu. Zbliżam się do końca życia. Wszystkie objawy
starzenia się: rwący ból kolana, słabnący wzrok, bóle pleców, zmiany
na skórze, siwiejąca broda i włosy oraz sny o własnej śmierci – mówią
mi, że śmierć jest coraz bliżej. Przez dziesięć lat pracowałem z ludźmi
chorymi na raka, mając nadzieję, że dzięki nim zbliżę się do tragizmu
ludzkiego życia. I tak rzeczywiście się stało – wróciłem na trzyletnią
terapię do Rolla Maya, którego książka Egzystencja stanowiła
istotny element mojego treningu psychoterapeutycznego. Terapia ta
różniła się od dotychczasowej pracy nad samym sobą.
Skoncentrowałem się na przeżywaniu własnej śmierci.
Irene pokiwała głową. Dobrze znałem ten gest. Ten
charakterystyczny układ ruchów. Silny ruch podbródka, po którym
następowały dwa lub trzy delikatne kiwnięcia – jej somatyczny alfabet
Morse’a oznaczający, że moja odpowiedź ją zadowoliła. Zdałem
egzamin, przynajmniej na razie.
Wciąż nie skończyłem jednak ze snem.
– Myślę, że w twoim śnie tkwi coś więcej – zwróciłem się do Irene.
Odwołałem się do notatek (a prawie wszystkie dotyczą snów, gdyż ich
ulotność powoduje, że pacjenci często natychmiast je wypierają lub
zniekształcają). – „Siedzę na krześle w twoim gabinecie. Na środku
pokoju, między nami, wznosi się dziwny mur. Nie widzę cię” –
przeczytałem na głos pierwszą część snu. – Najbardziej uderza mnie
ostatnie zdanie – kontynuowałem. – We śnie to ty mnie nie widzisz
. A przez całą sesję rozważamy to od drugiej strony – to ja jestem
osobą, która cię nie widzi. Pozwól, że o coś spytam. Kilka minut temu,
kiedy mówiłem o moim starzeniu się, no wiesz, o operacji kolana,
oczach…
– Tak, tak… Słyszałam to wszystko! – wykrzyknęła, ponaglając
mnie.
– Słuchałaś, ale jak zwykle, kiedy wspominam o swoim zdrowiu,
twoje spojrzenie stało się nieobecne. Tak jak parę tygodni temu po
mojej operacji oczu, kiedy nosiłem ciemne okulary i było oczywiste,
że nie czuję się najlepiej. A ty nigdy nie zapytałaś mnie o operację ani
o to, jak się czuję.
– Nie muszę nic wiedzieć o twoim zdrowiu. Ja tu jestem pacjentem
– odrzekła.
– O, nie – zaprzeczyłem. – To coś więcej niż tylko brak
zainteresowania z twojej strony, Irene. Coś więcej niż podział na
pacjenta i lekarza. Unikasz mnie. Nie chcesz nic wiedzieć na mój
temat. Szczególnie gdy wydarzy się coś, co w pewien sposób odbiera
mi siły. Na samym początku powiedziałem, że z powodu naszej
wcześniejszej znajomości i wspólnych przyjaciół, Earla i Emily, nie
jestem dla ciebie osobą nieznaną. Jak dotąd jednak ani razu nie
wyraziłaś najmniejszego zainteresowania moją osobą. Nie sądzisz, że
to dziwne?
– Kiedy zaczęłam przychodzić na wizyty, nie chciałam ponownie
ryzykować utraty kogoś bliskiego. Nie chciałam przez to przechodzić.
Miałam tylko dwa wyjścia…
Irene za każdym razem, kiedy urywała zdanie, myślała, że jestem
w stanie domyślić się reszty. Chociaż nie chciałem jej niczego
sugerować, najważniejsze było, żeby kontynuowała wypowiedź.
– A te dwa wyjścia to…
– Cóż… Nie dopuścić do tego, abyś coś dla mnie znaczył, co było
niestety niemożliwe. Albo nie postrzegać ciebie jako realnej osoby,
która ma swoją historię.
– Historię?
– Tak. Historię życia, która ma swój początek i koniec. Chciałam,
żebyś istniał poza czasem.
– Dzisiaj, jak zwykle, weszłaś do gabinetu i od razu usiadłaś
w swoim fotelu, w ogóle na mnie nie patrząc. Zawsze unikasz mojego
spojrzenia. Czy to dla ciebie znaczy „poza czasem”?
Kiwnęła głową.
– Gdybym na ciebie patrzyła, stałbyś się zbyt realny.
– A realni ludzie umierają.
– Dobrze mnie zrozumiałeś.
Lekcja 3: Gniew wywołany żalem

– Właśnie się dowiedziałem, że parę godzin temu zmarł mój


szwagier – powiedziałem Irene, rozpoczynając jedną
z popołudniowych sesji. – Niespodziewanie, na zawał. Jestem
wstrząśnięty i nie czuję się w pełni sił – wyznałem, słysząc swój
drżący głos. – Postaram się jednak poprowadzić sesję.
Słowa te przyszły mi z trudem, ale czułem, że nie mam wyboru.
Morton, mąż mojej jedynej siostry, był oddanym przyjacielem
i ważną osobą w moim życiu, odkąd skończyłem piętnaście lat.
Popołudniowy telefon od siostry dosłownie ściął mnie z nóg.
Natychmiast zarezerwowałem miejsce na najbliższy lot do
Waszyngtonu. Chciałem jak najszybciej spotkać się z siostrą.
Odwołując wizyty na najbliższe kilka dni, zauważyłem, że za dwie
godziny mam się spotkać z Irene, ale i tak zostałoby mi dość czasu,
żeby zdążyć na samolot. Czy powinienem odbyć tę wizytę?
Przez trzy lata Irene nigdy się nie spóźniła ani nie opuściła żadnej
wizyty, nawet w najgorszym okresie, kiedy guz niszczył mózg
i osobowość Jacka. Mimo towarzyszenia mężowi w postępującej
i pełnej cierpienia chorobie przez cały czas była oddana naszej pracy.
Ja również. Podczas pierwszej wizyty obiecałem, że przejdę przez to
wszystko razem z nią. Postanowiłem być z nią na dobre i na złe. Mój
wybór tego dnia wydawał się zatem jasny: spotkam się z nią i będę
szczery.
Lecz Irene nie odpowiedziała. Posiedzieliśmy kilka minut w ciszy, aż
w końcu zapytałem:
– O czym myślisz?
– Zastanawiałam się, ile miał lat.
– Siedemdziesiąt. Miał właśnie odejść na emeryturę i zakończyć
praktykę lekarską – przerwałem i czekałem. Ale na co? Być może na
wyrażone z czystej przyzwoitości kondolencje. Albo nawet na
podziękowanie, że zdecydowałem się z nią zobaczyć mimo mojego
stanu.
Cisza. Irene siedziała w milczeniu, wpatrując się w niewielką
wyblakłą plamę po kawie na dywanie.
– Irene, co się dzisiaj dzieje między nami?
Zadawałem to pytanie obowiązkowo podczas każdej wizyty,
wychodząc z założenia, że analiza naszej relacji jest najważniejszym
zadaniem podczas terapii.
– Cóż… Musiał być miłym człowiekiem – powiedziała. Jej oczy
pozostały nieruchome. – Inaczej nie byłbyś taki smutny.
– No, dalej, Irene, bądź ze mną szczera. Co się dzieje w środku?
Nagle podniosła wzrok znad dywanu i spojrzała na mnie płonącymi
oczami.
– Mój mąż umarł w wieku czterdziestu pięciu lat. I jeżeli ja mogę
codziennie operować, prowadzić praktykę i uczyć moich studentów, to,
do jasnej cholery, ty też możesz przyjść i spotkać się ze mną! –
wykrzyknęła.
W osłupienie wprawiły mnie nie same słowa, ale ich dźwięk. Ten
szorstki i głęboki głos nie należał do Irene. Nienaturalnie gardłowe
brzmienie skojarzyło mi się z głosem dziewczynki z Egzorcysty. Zanim
zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Irene sięgnęła po torebkę.
– Wychodzę! – oznajmiła.
Napiąłem mięśnie łydek. Byłem gotowy ją zatrzymać.
– O nie! Nie wyjdziesz! Nie po tym, co tu się wydarzyło. Zostaniesz
i wszystko mi powiesz.
– Nie mogę. Nie mogę normalnie funkcjonować. Nie mogę tutaj
zostać. Nie jestem w stanie z nikim być.
– W tym gabinecie obowiązuje jedna zasada. Mówisz dokładnie to,
co masz na myśli. Nieźle ci idzie. Nigdy nie szło lepiej.
Irene upuściła torebkę na podłogę i opadła na krzesło.
– Mówiłam ci, że po śmierci brata zawsze zrywałam znajomości
z mężczyznami w ten sposób.
– W jaki sposób? Powiedz mi jeszcze raz.
– Jeśli coś im się przydarzało, mieli jakiś problem albo byli chorzy,
stawałam się nieprzyjemna i usuwałam ich ze swojego życia. To było
jak szybkie chirurgiczne cięcie! Szybkie i precyzyjne – wyznała.
– Porównywałaś znikomość ich problemów do śmierci Allena?
I czułaś się po tym jeszcze gorzej?
Kiwnęła z uznaniem głową.
– Masz rację. Nie chciałam również, aby coś dla mnie znaczyli. Nie
chciałam wysłuchiwać opowieści o ich nic nieznaczących problemach.
– A co czułaś ze mną dzisiaj? – spytałem.
– Wściekłość! Gniew! Chciałam czymś w ciebie rzucić!
– Ponieważ miałaś wrażenie, że porównuję moją stratę z twoją?
– Tak. I pomyślałam, że po skończonej wizycie pójdziesz ze swoim
smutkiem wąską ogrodową dróżką prosto do swojej żony, która będzie
z tobą do końca twojego ułożonego i wygodnego życia. Poczułam
wściekłość.
Mój gabinet znajduje się zaledwie kilkadziesiąt metrów od mojego
domu i mieści się w wygodnym, otoczonym zielenią i porośniętym
pnączami glicynii domku. Z okna mam widok na ogródek, w którym
pyszni się fiolet łubinu, czerwieni uroczyn i niebiesko kwitnie
hiszpańska lawenda. Mimo że Irene lubiła spokój mojego gabinetu,
często robiła uwagi na temat mojego życia jak z obrazka.
– Nie jestem wściekła wyłącznie na ciebie – kontynuowała – ale na
każdego człowieka, którego nie dotknęła w życiu żadna tragedia.
Mówiłeś mi o wdowach, które nienawidzą bywania na przyjęciach, bo
czują się jak piąte koło u wozu. Ale nie chodzi tu o bycie piątym
kołem u wozu – chodzi o nienawiść do wszystkiego, co żyje. Zazdrość.
Zgorzknienie. Myślisz, że lubię tak się czuć?
– Przed chwilą, kiedy szykowałaś się do wyjścia, powiedziałaś mi, że
nie jesteś zdolna do tego, by być z kimkolwiek.
– A jestem? Czy chcesz spotykać się z osobą, która cię nienawidzi
za to, że twoja żona żyje? Czy ktokolwiek chciałby spotykać się z taką
osobą? Czarna plama – pamiętasz? Nikt nie chce się ubrudzić, prawda?
– Przecież cię zatrzymałem. Żadnej reakcji.
– Zastanawiam się, jak zmieszana musisz się czuć, będąc z jednej
strony tak na mnie wściekła, a z drugiej wdzięczna za to, że jestem
przy tobie.
Przytaknęła.
– Głośniej, Irene. Nic nie słyszę.
– Cóż, czuję się zmieszana od momentu, w którym powiedziałeś mi
o śmierci szwagra.
– Chyba jesteś podejrzliwa.
– I to bardzo – zgodziła się.
– Domyślasz się, dlaczego?
– Ja to wiem. Myślę, że z twojej strony była to próba manipulacji
moją osobą. Chciałeś zobaczyć, jak zareaguję. Sprawdzałeś mnie.
– Nic dziwnego, że wybuchłaś gniewem. Może to okaże się
pomocne, jeżeli opowiem ci dokładnie, co się ze mną działo od
momentu otrzymania wiadomości o śmierci Mortona.
Powiedziałem, że mimo odwołania wszystkich zaplanowanych wizyt
postanowiłem się z nią spotkać, i wyjaśniłem dlaczego.
– Nie mogłem odwołać wizyty, widząc, z jaką odwagą przychodzisz
na każde nasze spotkanie niezależnie od wszystkiego. Niestety –
kontynuowałem – cały czas stoję przed dylematem, jak być z tobą
i jednocześnie poradzić sobie ze stratą bliskiej mi osoby. Jak mogłem
rozwiązać dziś ten problem? Miałem się zamknąć w sobie i oddzielić
od twoich problemów? To byłoby gorsze niż odwołanie spotkania.
A spróbować być blisko ciebie, pozostać szczerym i nie mówić
o mojej tragedii? Niemożliwe – to przepis na klęskę. Dawno temu
nauczyłem się, że jeżeli dwoje ludzi ma jakiś problem i nie rozmawia
o tym, to nie jest w stanie rozmawiać o żadnych innych ważnych
rzeczach. To miejsce tutaj – wskazałem na przestrzeń między nami –
musi być wolne od wszelkich niedomówień. To zarówno moje, jak
i twoje zadanie. Właśnie dlatego powiedziałem ci o śmierci mojego
szwagra. Tak uczciwie, jak tylko mogłem – nie było w tym żadnej
manipulacji, sprawdzania cię ani ukrytych intencji.
Po raz kolejny Irene potaknęła, dając mi do zrozumienia, że
udzieliłem zadowalającej odpowiedzi.
Pod koniec wizyty przeprosiła mnie za swoje słowa. Podczas
następnej powiedziała, że opisała całe zdarzenie znajomemu, który był
przerażony okrucieństwem, z jakim mnie potraktowała, i ponownie
mnie przeprosiła.
– Nie musisz przepraszać – zapewniłem ją. I tak naprawdę
uważałem. W rzeczywistości byłem niezmiernie zadowolony, kiedy
usłyszałem jej słowa: „Do jasnej cholery, ty też możesz przyjść
i spotkać się ze mną”. Wprowadziły ożywczą atmosferę w naszą
relację i zbliżyły nas do siebie. Jej słowa zawierały prawdę
o uczuciach, które do mnie żywiła. Albo przynajmniej część prawdy,
której resztę poznam wraz z upływem czasu.
Gniew Irene, z którym po raz pierwszy zetknąłem się w drugim
miesiącu terapii, był bardzo silny i głęboko zakorzeniony. Pomimo że
Irene zazwyczaj go powściągała, czułem, że kipi w niej tuż pod
powierzchnią. Jednak na początku niezbyt się tym przejmowałem.
Moje badania utwierdzały mnie w przekonaniu, że taka złość nie jest
bardziej niepokojąca niż utrzymujące się poczucie winy, żalu
i zachowywanie się tak, jak gdyby ta druga osoba nie umarła. Lecz
w tym wypadku, co często zdarzało się w pracy z Irene, wyniki moich
badań były mylące. Bezustannie przekonywałem się, że „statystycznie
istotna” prawda (gdzie wyjątki „leżące” poza średnią pomijano
w obliczeniach ze względów statystycznych) nie była zbyt przydatna,
kiedy za każdym razem naprzeciwko mnie siadała inna osoba z krwi
i kości.
W trzecim roku terapii zadałem Irene pytanie:
– Z jakimi uczuciami wyszłaś z naszej ostatniej wizyty? Czy
myślałaś o mnie przez ostatni tydzień?
Często zadaję takie pytania jako element mojego podejścia
zorientowanego na tu-i-teraz, którego celem jest doprowadzenie do
autentycznego spotkania pomiędzy mną a pacjentem.
Siedziała przez chwilę w milczeniu, po czym spytała:
– A ty myślisz o mnie między sesjami?
Chociaż większość terapeutów boi się tego pytania, mimo że nie jest
ono takie rzadkie, to jakoś nie spodziewałem się go ze strony Irene.
Być może sądziłem, że nie będzie ją to obchodziło lub że przynajmniej
nie będzie tego okazywać.
– Ja… Ja… Ja… często myślę o twojej sytuacji – zająknąłem się. To
była zła odpowiedź!
Siedziała przez chwilę. Nagle wstała.
– Wychodzę – powiedziała i szybko wyszła, nie zapominając mocno
trzasnąć drzwiami.
Widziałem przez okno, jak chodząc po ogrodzie, paliła papierosa.
Siedziałem i czekałem. Pomyślałem, jak łatwo pasywny terapeuta
mógłby zbyć pytanie, które mi zadała, zdawkową uwagą: „A dlaczego
pytasz?” albo: „Dlaczego teraz?”, albo: „Jak chciałabyś, abym
odpowiedział?”. Dla terapeuty takiego jak ja, który jest zwolennikiem
relacji równoważnej i opartej na obustronnej szczerości, odpowiedź
na podobne pytanie nie jest łatwa. Być może dlatego, że takie pytanie
ujawnia granice autentyczności procesu terapeutycznego: bez
względu na to, jak prawdziwy, bliski i szczery stara się być terapeuta,
zawsze pomiędzy nim a pacjentem istnieje przepaść wynikająca
z zasadniczej pomiędzy nimi nierówności.
Zdawałem sobie sprawę, iż Irene miała mi za złe, że myślałem
o niej jak o „sytuacji”, i była zła, dopuszczając do tego, abym tak
wiele dla niej znaczył. Mogłem być oczywiście o wiele milszy i czulszy,
używając słowa bardziej osobistego niż „sytuacja”. Ale byłem
przekonany, że żadna moja odpowiedź nie mogła jej dać tego, czego
chciała. Oczekiwała zmysłowej miłości, uwielbienia czy może nawet
pełnego oddania. Tak, pełnego oddania – to najlepsze określenie.
Kiedy skończyła papierosa, wróciła całkowicie opanowana i zajęła
swoje miejsce, jak gdyby nic się nie stało. Kontynuowałem, odwołując
się do jej zdrowego rozsądku.
– Oczywiście – mówiłem rzeczowo – pacjenci myślą częściej
o swoich terapeutach niż terapeuci o pacjentach. W końcu terapeuta
ma wielu pacjentów, podczas gdy pacjent tylko jednego terapeutę.
Podobnie było ze mną, gdy sam chodziłem na terapię. A czy nie jest
tak z twoimi pacjentami i studentami? Czy nie myślą o tobie więcej niż
ty o nich?
W istocie sytuacja nie jest tak klarowna. Nie wspomniałem o tym, że
terapeuci naprawdę myślą o swoich pacjentach pomiędzy wizytami –
zwłaszcza o trudnych pacjentach, którzy sprawiają im najwięcej
problemów. Terapeuci mogą analizować swoje emocje wobec
pacjentów lub głowić się nad najlepszą techniką terapeutyczną
(terapeuta, w którym pacjent wywołuje nadmierną złość, chęć
zemsty, miłość czy wyzwala fantazje erotyczne, powinien oczywiście
porozmawiać z kolegą po fachu, profesjonalnym konsultantem bądź
osobistym terapeutą).
Oczywiście nie powiedziałem Irene, że często o niej myślę. Była dla
mnie zagadką. Martwiłem się o nią. Dlaczego jej stan się nie
polepszał? U większości wdów, które przychodziły do mnie na terapię,
można było zaobserwować pozytywne efekty już po pierwszym roku.
Pod koniec drugiego roku terapii każda z nich czuła się
zdecydowanie lepiej. Ale nie Irene. Jej rozpacz i bezradność cały czas
się pogłębiały. W jej życiu nie było miejsca na radość. Każdego
wieczoru, po położeniu córki do łóżka, płakała. Ciągle przez długie
godziny rozmawiała z nieżyjącym mężem. Odrzucała wszelkie
zaproszenia na spotkania, podczas których mogłaby poznać nowych
ludzi, i nawet nie dopuszczała myśli o ponownym związku.
Jestem niecierpliwym terapeutą i byłem coraz bardziej
sfrustrowany. I także coraz bardziej zaniepokojony – ogrom jej
cierpienia uruchomił dzwonki alarmowe w mojej głowie. Bałem się, czy
nie popełni samobójstwa. Jestem przekonany, że targnęłaby się na
swoje życie, gdyby nie miała córki. Dwukrotnie wysyłałem ją na
konsultacje do kolegów.
Chociaż wybuchy gniewu Irene wystawiały mnie na ciężką próbę,
trudniej było mi sobie poradzić z mniej gwałtownymi, ale
wszechobecnymi przejawami jej złości. Lista jej zastrzeżeń wobec
mojej osoby była długa, coraz bardziej się wydłużała i rzadko kiedy
udawało nam się przebyć wizytę, nie złoszcząc się na siebie.
Była na mnie wściekła, ponieważ próbowałem pomóc jej uwolnić się
od Jacka, kierując jej energię na coś innego i zachęcając do
nawiązania znajomości z innym mężczyzną. Była na mnie wściekła za
to, że nie jestem Jackiem. Dzięki naszemu głębokiemu
zaangażowaniu, atmosferze intymności, dzięki kłótniom i wzajemnej
trosce Irene żywiła wobec mnie uczucia najbardziej zbliżone do tych,
jakimi darzyła swego męża. I później, po zakończonej wizycie,
nienawidziła powrotu do normalnego życia, w którym nie było ani
mnie, ani Jacka. Właśnie dlatego każde nasze spotkanie kończyło się
w tak burzliwy sposób. Nienawidziła przypominania jej, że nasza
relacja ma swoje granice, i niezależnie od tego, jak kończyłem każdą
wizytę, często wybuchała:
– I ty to nazywasz prawdziwą relacją?! Ona nie jest prawdziwa.
Patrzysz tylko na zegarek, żeby jak najprędzej mnie wyrzucić. Chcesz
się mnie pozbyć!
Czasami po zakończonej wizycie siedziała na swoim miejscu,
patrzyła na mnie wściekłym wzrokiem i nie chciała się ruszyć.
Wszelkie próby odwoływania się do jej rozsądku – przypominanie o jej
własnych pacjentach, terminach operacji, sugestie, żeby to ona
patrzyła na zegarek i kończyła sesję, czy ciągłe powtarzanie, że koniec
wizyty nie jest tożsamy z odrzuceniem, było jak rzucanie grochem
o ścianę. Najczęściej opuszczała mój gabinet wściekła.
Złościła się, gdyż byłem dla niej ważny i nie robiłem pewnych
rzeczy, które robił Jack. Na przykład nie prawiłem jej komplementów
na temat wyglądu, pomysłowości i inteligencji. I właśnie
o komplementy często toczyliśmy bitwy. Czułem, że pod wpływem
komplementów staje się infantylna. Lecz dla niej było to bardzo
ważne i domagała się ich z takim uporem, że często jej ulegałem.
Pytałem, co mam jej powiedzieć, i praktycznie powtarzałem jej słowa,
starając się dorzucić kilka własnych spostrzeżeń. To, co dla mnie było
głupią zabawą, ją prawie zawsze podnosiło na duchu. Lecz nie na
długo. Nie miała nigdy dość, więc podczas kolejnej wizyty domagała
się kolejnej porcji komplementów.
Irene złościło moje przeświadczenie, że ją rozumiem. Kiedy
próbowałem walczyć z jej pesymizmem i przypominałem, że jest
w trakcie procesu, który ma swój początek i koniec, i popierałem to
wynikami moich badań, reagowała złością:
– Depersonalizujesz mnie. Lekceważysz moje indywidualne
doświadczenie.
Kiedy wyrażałem wiarę w jej wyzdrowienie, niezmiennie oskarżała
mnie, że chcę, aby zapomniała o Jacku.
Jakakolwiek wzmianka o możliwości poznania innego mężczyzny
przypominała wejście na pole minowe. Irene przez większość czasu
miała pogardliwy stosunek do poznanych mężczyzn i była na mnie zła,
kiedy podawałem jej opinie w wątpliwość. Wszelkie praktyczne rady
z mojej strony wywoływały jej wybuch gniewu.
– Jeżeli zechcę się z kimś umówić na randkę – mówiła
z wściekłością – sama sobie z tym poradzę! Dlaczego mam ci płacić
tyle pieniędzy za porady matrymonialne, których mogą mi udzielić
przyjaciele?
Złościły ją moje sugestie na jakikolwiek temat.
– Nie staraj się mnie „naprawiać” – mówiła. – Mój ojciec tak robił
przez całe moje życie.
Wściekała się, widząc moje zniecierpliwienie z powodu jej
niezmiennie złego stanu, i miała mi za złe, że nie doceniam jej prób
pomocy samej sobie (choć nigdy mi o tym nie powiedziała).
Irene chciała, abym był zdrowy i silny. Każda oznaka słabości:
bolące plecy, wymagająca operacji kontuzja kolana, przeziębienie czy
grypa, wywoływała jej irytację. Wiedziałem, że była jednocześnie
pełna obaw, ale starannie je ukrywała.
A najbardziej złościło ją to, że żyję, podczas gdy Jack był martwy.
To wszystko nie było dla mnie łatwe. Nie jestem zwolennikiem
pełnych złości konfrontacji i w życiu prywatnym zazwyczaj unikam
rozzłoszczonych ludzi. Ponieważ jestem wyciszonym myślicielem
i pisarzem, kłótnia spowalnia moje myślenie. W ciągu całej swojej
kariery odmawiałem udziału w publicznych debatach i dusiłem
w zarodku wszelkie próby uczynienia mnie dziekanem wydziału.
W jaki zatem sposób poradziłem sobie z gniewem Irene? Przede
wszystkim opierałem się na starej mądrości terapeutycznej, która
mówi, że należy oddzielić rolę od osoby. Często gniew pacjenta
skierowany pod adresem terapeuty dotyczy jej lub jego roli, a nie
osoby. Nie bierz tego do siebie – uczy się młodych terapeutów. Albo
przynajmniej nie bierz wszystkiego do siebie. Postaraj się oddzielić
to, co jest częścią twojej osoby, od odgrywanej przez siebie roli. Było
oczywiste, że gniew Irene miał wiele źródeł – życie, przeznaczenie,
Bóg, obojętność wszechświata. Wyładowywała go jednak na mnie –
swoim terapeucie. Irene wiedziała, że jej gniew mi ciąży, i dawała mi
to do zrozumienia na wiele sposobów. Na przykład pewnego dnia, gdy
moja sekretarka zadzwoniła do Irene, aby przełożyć spotkanie
z powodu mojej wizyty u dentysty, ta odpowiedziała:
– No cóż… Wizyta u dentysty jest najprawdopodobniej dla niego
przyjemnością w porównaniu ze spotkaniem ze mną.
Ale mogłem znieść jej wściekłość chyba tylko dlatego, że
wiedziałem, iż kryje się za nią głęboki smutek, rozpacz i strach. Kiedy
się na mnie wściekała, czasami reagowałem ze złością i irytacją,
najczęściej jednak budziło się we mnie współczucie. Niekiedy
nawiedzały mnie jej wizje. W szczególności jedna utkwiła mi
w pamięci i zawsze łagodziła moje reakcje na jej wściekłość i żal. Był
to jeden ze snów związanych z lotniskiem (przez pierwsze dwa lata po
śmierci męża często w swoich snach błąkała się po lotniskach).

Biegam po całym lotnisku. Szukam Jacka. Nie znam ani nazwy linii lotniczych,
ani numeru lotu. Jestem zrozpaczona… Patrzę na tablicę odlotów w poszukiwaniu
jakiejś wskazówki, ale nic nie ma sensu – zamiast portów docelowych znajdują się
na niej zbitki sylab pozbawionych znaczenia. Nagle pojawia się cień nadziei. Nad
jednym z wyjść widzę napis: Mikado. Biegnę do tego wyjścia, ale jest już za
późno. Samolot właśnie odleciał, a ja budzę się z płaczem.

– Celem podróży jest Mikado? Masz jakieś skojarzenia związane


z tym miejscem? – zapytałem.
– Nie potrzebuję skojarzeń – odpowiedziała bez namysłu.
– Wiem dokładnie, dlaczego śniłam o Mikado. Gdy byłam
dzieckiem, często śpiewałam arię z operetki pod tym tytułem. Jednego
z wersów nigdy nie zapomnę:

Chociaż noc może przyjść za wcześnie,

Wiele popołudni przed sobą mamy jeszcze.

Irene przerwała i spojrzała na mnie oczami pełnymi łez. Słowa nie


były potrzebne. Ani jej. Ani mnie. Nie można było jej pocieszyć. Od
tego dnia słowa: „Wiele popołudni przed sobą mamy jeszcze”, często
powracały w moich myślach. Irene i Jackowi nie było dane dzielić tych
popołudni – i to sprawiło, że byłem zdolny wybaczyć jej wszystko.
Moja trzecia zaawansowana lekcja dotycząca wściekłości wywołanej
żalem okazała się bardzo pomocna w leczeniu innych pacjentów.
Podczas gdy w przeszłości zbyt szybko uciekałem od gniewu, usiłując
go zrozumieć i pozbyć się tak szybko, jak to możliwe, teraz
dowiedziałem się, jak dotrzeć do jego źródeł i go opanować. Co dała
ta lekcja? Na horyzoncie pojawiła się czarna plama.
Lekcja 4: Czarna plama

Kiedy umarł mój szwagier, a Irene zagroziła mi wyjściem z gabinetu,


pytając po chwili, czy chcę być z kimś, kto mnie nienawidzi za to, że
moja żona żyje, powiedziała wtedy o czarnej plamie.
– Pamiętasz? – spytała. – Nikt nie chce się pobrudzić, prawda?
Przez pierwsze dwa lata terapii Irene często nawiązywała do tej
metafory.
Czym była czarna plama? Irene nigdy nie mogła znaleźć
odpowiednich słów, aby ją opisać.
– To coś w rodzaju czarnej, obrzydliwej i gryzącej substancji, która
wylewa się ze mnie i tworzy wokół mnie kałużę. Czarna plama jest
wstrętna i cuchnąca. Odrzuca z odrazą każdego, kto się do mnie
zbliża. A kto się ubrudzi, temu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Czarną plamę można było interpretować na wiele sposobów, ale
była ona przede wszystkim symbolem wściekłości Irene po śmierci
męża. Stąd brała się jej nienawiść do mnie za moją żyjącą żonę.
Irene miała okropny dylemat – mogła milczeć, dusząc w sobie furię
i czując potworną samotność. Mogła również wybuchnąć gniewem,
odstręczając od siebie wszystkich i w konsekwencji także pozostać
bardzo samotną.
Odkąd obraz czarnej plamy odcisnął niezatarte piętno na jej
wyobraźni, nie przekonywały jej żadne argumenty. Musiałem zmienić
sposób działania – gdy zawodzą słowa, koniecznością staje się akt
terapeutyczny.
Od tej pory starałem się nie unikać gniewu Irene i stawić mu czoło,
tak jak to robił Jack. Musiałem podjąć rękawicę, stanąć do pojedynku
z jej wściekłością i nie pozwolić się odepchnąć. Jej złość przybierała
różne formy – przez cały czas poddawała mnie próbom i zastawiała
na mnie pułapki. Jedna z nich, szczególnie zdradliwa, dała mi
możliwość odwołania się do aktu terapeutycznego.
Pewnego dnia, po kilku miesiącach burzliwych zmian nastroju, Irene
przyszła do mojego gabinetu nadspodziewanie spokojna i opanowana.
– Cieszę się, że widzę cię taką spokojną – zauważyłem. – Co się
stało?
– Właśnie podjęłam życiową decyzję – powiedziała. – Przestałam
oczekiwać od życia, że uda mi się osiągnąć szczęście i spełnić
marzenia. Koniec z szukaniem miłości, seksu, towarzystwa czy
poświęcaniem się sztuce. Od tej pory mam zamiar poświęcić się
całkowicie mojej pracy i wychowaniu córki.
Z jej słów emanowały spokój i zadowolenie z siebie.
Przez kilka ostatnich miesięcy byłem mocno zaniepokojony
intensywnością i uporczywością jej rozpaczy i zastanawiałem się, ile
jeszcze Irene jest w stanie wytrzymać. Tak więc pomimo
zaskakującej gwałtowności tej przemiany cieszyłem się, że znalazła
jakiś, jakikolwiek sposób, aby zmniejszyć swoje cierpienie,
i postanowiłem nie wnikać w jej przyczyny. Potraktowałem to jako
dar z nieba – trochę jako stan osiągany przez buddystów, którzy
dzięki medytacji uwalniają się od ziemskich pragnień
i towarzyszących im cierpień.
Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się, że Irene wytrwa w swoich
zamiarach, ale miałem nadzieję, iż uwolnienie się nawet na krótko od
nieustającego cierpienia może przynieść pozytywne zmiany w jej
życiu. Gdyby uspokojenie pozwoliło jej przestać się zadręczać, podjąć
właściwe decyzje, nawiązać nowe przyjaźnie lub nawet znaleźć
odpowiedniego mężczyznę, to katalizator tych przemian nie miał tak
wielkiego znaczenia. Po osiągnięciu pierwszego stopnia mogła
przecież spokojnie przejść na wyższy poziom.
Jednak następnego dnia zadzwoniła do mnie wściekła.
– Czy zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś? Jaki z ciebie terapeuta?
Mówisz, że o mnie dbasz! To wszystko pozory! Pozory! – krzyczała. –
Prawda jest taka, że wolisz siedzieć i spokojnie przyglądać się z boku,
jak rezygnuję z najważniejszych rzeczy w moim życiu – miłości,
radości, przyjemności – wszystkiego! Nie, nie… To coś więcej niż tylko
przyglądanie się z boku. Chcesz się przyczynić do mojej zguby!
Znów zagroziła przerwaniem terapii, lecz udało mi się ją przekonać,
aby przyszła na kolejną wizytę.
Przez następnych kilka dni zastanawiałem się nad kolejnością
zdarzeń. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej byłem wściekły. Po
raz kolejny zagrałem rolę bohatera komiksu, Charleya Browna
z balonową głową, próbującego kopnąć piłkę, którą Lucy ciągle
zabiera mu sprzed nosa. Do czasu następnej wizyty moja wściekłość
dorównała wściekłości Irene. To spotkanie przypominało bardziej
zapasy niż sesję terapeutyczną. Wtedy doszło do naszej
najpoważniejszej kłótni. Rzucała jedno po drugim oskarżenia pod
moim adresem:
– Odpuściłeś mnie sobie! Chciałeś, żebym poszła na kompromis,
zabijając to, co we mnie najwartościowsze.
Nawet nie udawałem, że rozumiem jej stanowisko.
– Mam szczerze dość – powiedziałem jej – twoich zastawianych na
mnie pułapek. Mam dość twoich ciągłych testów, które najczęściej
oblewam. A ten ostatni jest najbardziej nieprzyzwoity i zdradliwy.
Mamy zbyt wiele do zrobienia, Irene. Szkoda czasu na takie pierdoły –
zakończyłem, używając słów jej męża.
To była jedna z najbardziej udanych sesji. Po tej wizycie
(oczywiście po kolejnej sprzeczce dotyczącej kończenia na czas
i oskarżeniach, że wyrzucam ją z gabinetu) nasze przymierze
terapeutyczne stało się silniejsze niż kiedykolwiek. W moich
podręcznikach, podczas superwizji czy wykładów nigdy nie przyszłoby
mi do głowy radzić studentom, aby zwarli się we wściekłym uścisku
z pacjentem. Niemniej jednak tego rodzaju sesje pozwalały Irene iść
naprzód.
Kierunek naszym wysiłkom wytyczała metafora czarnej plamy.
Nawiązując kontakt – emocjonalny kontakt – i walcząc z Irene (mówię
to w przenośni, choć zdarzały się chwile, że byliśmy o krok od
rękoczynów), udowadniałem raz za razem, że czarna plama jest fikcją,
która ani mnie nie brudzi, ani nie wywołuje odrazy, ani mi nie
zagraża. Irene tak bardzo się przywiązała do tej metafory, za każdym
razem, kiedy odpierałem jej wściekłość, była pewna, że albo ją
porzucę, albo umrę.
W końcu, aby pokazać raz na zawsze, że jej wściekłość mnie nie
zniszczy ani do niej nie zniechęci, wprowadziłem nową zasadę
terapeutyczną:
– Jeśli jeszcze kiedykolwiek zdarzy ci się wybuchnąć na mnie,
automatycznie będziemy umawiać się na dodatkowe spotkanie.
Takie działanie okazało się niezwykle skuteczne i z perspektywy
czasu wydaje mi się, że to był świetny pomysł.
Metafora czarnej plamy miała tak wielką moc, ponieważ była
niedookreślona – była wyobrażeniem, które odzwierciedlało kilka
nieuświadomionych problemów. Wściekłość wywołana żalem po
stracie męża była jednym z najważniejszych. Ale istniały także inne –
na przykład przekonanie Irene, że nosi w sobie truciznę i jest fatum.
– Każdy, kto wdepnie w czarną dziurę, podpisuje jednocześnie swój
akt zgonu – powiedziała podczas jednej z sesji.
– Tak więc nie chcesz nikogo ponownie pokochać, ponieważ możesz
zaoferować jedynie miłość Meduzy, która zniszczy każdego, kto się do
ciebie zbliży? – spytałem.
– Wszyscy mężczyźni, których darzyłam miłością, umarli. Mój mąż,
ojciec, brat, chrześniak i Sandy, o którym jeszcze ci nie opowiadałam.
To był mój psychicznie chory chłopak. Popełnił samobójstwo
dwadzieścia lat temu.
– To znowu przypadek! Musisz o tym zapomnieć! – upierałem się. –
To są nieszczęśliwe przypadki, a nie żadne fatum. Kostka do gry nie
ma pamięci.
– Przypadek… Przypadek… To twoje ulubione słowo! – żachnęła się
Irene. – Właściwym określeniem jest karma, zgodnie z którą nie
wolno mi pokochać żadnego mężczyzny.
Jej postrzeganie siebie jako pechowca przywołało mi na pamięć
postać Joego Bfstplka, bohatera komiksu Li’l Abner, nad którego
głową ciągle wisiała złowroga czarna chmura. W jaki sposób mogłem
podważyć wiarę Irene w tę przeklętą karmę? W końcu podszedłem do
tego problemu podobnie jak do jej gniewu. Potrzebowałem czegoś
więcej niż słów. Musiałem zaoferować akt terapeutyczny, który
polegał na ignorowaniu ostrzeżeń Irene, ciągłym zbliżaniu się do niej,
wkraczaniu w pechową, toksyczną przestrzeń – i mimo to zachowaniu
zdrowych zmysłów.
Inne znaczenie czarnej plamy było związane w umyśle Irene ze
snem o pięknej czarnookiej kobiecie, która z wpiętą we włosy
czerwoną różą odpoczywa na sofie.
Kiedy podchodzę bliżej, uświadamiam sobie, że kobieta nie jest taka, jaką
wydawała mi się na początku. Sofa okazuje się katafalkiem, a ciemne oczy
kobiety nie mają w sobie piękna, lecz śmierć. A karmazynowa róża we włosach nie
jest kwiatem, lecz krwawą, śmiertelną raną.

– Wiem, że to ja jestem tą kobietą i każdy, kto się do mnie zbliży,


narazi się na śmierć. To kolejny powód, aby trzymać się ode mnie
z daleka – skomentowała Irene.
Obraz kobiety z karmazynową różą we włosach przypomniał mi
wątek z niezwykłej futurystycznej powieści Philipa Dicka Człowiek
w labiryncie. Główny bohater zostaje wysłany na nowo odkrytą
planetę, aby nawiązał kontakt z istotami bardziej rozwiniętej
cywilizacji. Mimo że używa wszelkich dostępnych środków
komunikacji – symboli geometrycznych, stałych matematycznych,
motywów muzycznych, pozdrowień, krzyków i gestów – jest wyniośle
ignorowany. Jego wysiłki zakłócają jednak spokój owych istot, które
nie puszczają mu tej bezczelności płazem. Tuż przed powrotem na
Ziemię odkrywca zostaje poddany tajemniczemu zabiegowi
neurochirurgicznemu. Dopiero o wiele później zrozumie charakter
wymierzonej mu kary – wskutek operacji nie jest zdolny poradzić
sobie z lękiem egzystencjalnym. Nie tylko dręczy go lęk przed
niepewnością ludzkiego losu i nieuniknioną śmiercią, ale jest także
skazany na samotność, ponieważ jego uczucia udzielają się każdemu,
kto się do niego zbliży.
Choćbym nie wiem jak przekonywał Irene, że czarna plama jest jej
wymysłem, sam często wpadałem w jej pułapkę. Podczas pracy
z Irene dzieliłem losy tych, którzy zbliżyli się do bohatera powieści
Philipa Dicka, i borykałem się ze swoimi problemami egzystencjalnymi.
Nasze sesje spowodowały, że musiałem stanąć oko w oko z własną
śmiercią. Chociaż zawsze wiedziałem, że od śmierci dzieli mnie tylko
cienka membrana życia, dotychczas udawało mi się o tym nie myśleć.
Oczywiście rozmyślanie o śmierci może mieć zbawienne skutki.
Wiem, że fakt (fizyczność) śmierci pozbawia nas życia, lecz mimo to
świadomość śmierci może nas ocalić. To stara życiowa mądrość –
dlatego właśnie mnisi przez wieki trzymali w celach czaszki,
a Montaigne radził, aby mieszkać w pokoju z widokiem na cmentarz.
Świadomość śmierci przez długi czas ożywiała moje życie, pomagając
mi bagatelizować rzeczy nieistotne, a doceniać to, co naprawdę
wartościowe. Tak, pojmowałem to umysłem, ale wiedziałem
również, że nie da się nieustannie żyć w cieniu lęku przed śmiercią.
W przeszłości spychałem myśli o śmierci głęboko w nieświadomość,
ale moje sesje z Irene wszystko zmieniły. Nasze spotkania uwrażliwiły
mnie nie tylko na śmierć i wartość życia, ale także na lęk przed
śmiercią. Częściej, niż jestem w stanie to spamiętać, rozmyślałem
o jej mężu, który zmarł w wieku czterdziestu pięciu lat, podczas gdy ja
przekroczyłem już sześćdziesiątkę. Wiem, że może mnie zabraknąć
w każdej chwili.
I kto powiedział, że terapeuci za dużo zarabiają?
Lekcja 5: Rozsądek kontra zdrada

Gdy upływał trzeci rok naszej terapii, czułem się coraz bardziej
zniechęcony. Terapia utknęła w martwym punkcie. Irene tak bardzo
pogrążyła się w rozpaczy, że nie byłem w stanie jej z tego wyrwać.
Nie mogłem się do niej zbliżyć. Kiedy pytałem, jak ocenia istniejący
między nami dystans, odpowiadała:
– Dzielą nas dziesiątki kilometrów. Ledwo cię widzę.
– Irene, wiem, że możesz być już zmęczona tym, co mówię, ale
powinnaś zastanowić się nad lekiem antydepresyjnym. Musimy
postarać się rozwiązać problem twojej niechęci wobec leków.
– Oboje wiemy, co oznaczają leki – stwierdziła.
– Tak?
– Świadczą o tym, że się poddajesz i rezygnujesz z dalszej terapii.
Nie oczekuję, że mnie szybko wyleczysz.
– Szybko? Minęły już trzy lata, Irene – zauważyłem.
– Myślę, że poprawienie mojego samopoczucia nic nie rozwiąże.
Tylko opóźni proces pogodzenia się z poczuciem straty.
Niezależnie od tego, jakich używałem argumentów, nie udało mi się
zmienić jej przekonań. W końcu spełniła moją zachciankę, dając sobie
zapisać lek antydepresyjny. Skutki były takie same jak podczas
poprzedniej próby dwa lata temu. Trzy różne leki były nie tylko
nieskuteczne, ale też wywołały nieprzyjemne skutki uboczne:
nadmierną senność, koszmary senne, zanik popędu seksualnego
i zmysłowości, napawające przerażeniem poczucie nieistnienia
i wyobcowania oraz utratę kontaktu z rzeczywistością. Kiedy
zasugerowałem jej wizytę u psychofarmakologa, stanowczo odmówiła.
W końcu, zdesperowany, postawiłem jej ultimatum:
– Musisz spotkać się z konsultantem i stosować się do jego
wskazówek. Jeżeli tego nie zrobisz, przestanę się z tobą spotykać.
Irene patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Nieprzenikniona
i opanowana jak zazwyczaj, nie dała niczego po sobie poznać.
– Zastanowię się nad tym i dam ci odpowiedź następnym razem –
odrzekła.
Ale następne spotkanie nie przyniosło konkretnej odpowiedzi na
moje ultimatum. Zamiast tego Irene wręczyła mi numer „New
Yorkera” otwarty na artykule rosyjskiego poety Josifa Brodskiego
zatytułowanym Żal i rozsądek.
– W tym – powiedziała – znajdziesz odpowiedź, co w terapii poszło
nie tak. Jeżeli po przeczytaniu nie będziesz znał odpowiedzi, pójdę do
konsultanta.
Pacjenci często mnie proszą, abym przeczytał coś, co ich
zainteresowało – poradnik, artykuł na temat nowej teorii czy metody
leczenia albo powieść, w której znaleźli odniesienia do swojej sytuacji.
Niejeden pacjent-pisarz dawał mi obszerny maszynopis ze słowami:
„Czytając to, wiele się o mnie dowiesz”. Stwierdzenia takie nigdy się
nie sprawdzały – pacjent mógł zawsze dostarczyć tych informacji
podczas terapii w znacznie krótszym czasie. Nie oczekiwali też z mojej
strony uczciwej oceny ich twórczości – zazwyczaj byłem dla
pacjentów zbyt ważną osobą, aby pozwolić sobie na obiektywne
zdanie. Oczywiste było, że szukają czegoś innego – mojego podziwu
i aprobaty. Terapeuta ma jednak dużo więcej sposobów, by zaspokoić
tę potrzebę, niż spędzać wiele godzin na czytaniu ich maszynopisów.
Zazwyczaj próbuję grzecznie odmówić lub co najwyżej zgadzam się
rzucić na nie okiem. Cenię i staram się chronić mój czas przeznaczony
na czytanie.
Czytając jednak artykuł od Irene, nie czułem się wykorzystywany.
Żywiłem głęboki szacunek nie tylko dla jej dobrego smaku, ale także
dla jej inteligencji, i jeśli ona wierzyła, iż w tym artykule znajduje się
coś, co pozwoli mi zrozumieć nasz kryzys, to byłem pewien, że czas
poświęcony na lekturę nie pójdzie na marne. Oczywiście wolałbym
bardziej bezpośrednią komunikację, ale stałem się otwarty na
zawoalowany i często poetycki sposób wyrażania się Irene – styl,
którego nauczyła się od matki. W przeciwieństwie do ojca, który był
wzorem niedoścignionej racjonalności i uczył nauk przyrodniczych
w liceum w środkowo-zachodniej części Stanów, jej matka, artystka,
porozumiewała się ze światem w inny sposób. Irene nie dowiadywała
się o jej nastroju wprost. Gdy matka miała dobry dzień, mogła
powiedzieć na przykład:
„Myślę, że nazrywam trochę irysów do niebiesko-białego wazonu”,
lub przekazywała swój nastrój poprzez sposób, w jaki układała lalki
na łóżku Irene.
Artykuł rozpoczynał się analizą dwóch pierwszych strof wiersza
Roberta Frosta Wejdź, dokonaną przez Brodskiego:

Stanąłem na skraju lasu:


Drozd śpiewał. A za tym progiem
Zmierzch zewnętrzny się stawał
Wewnętrznym mrokiem.
Zbyt ciemno było w gęstwinie,
By fruwać z gałęzi na gałąź,
I poprawiać swe gniazdo na noc.
Jedynie śpiewem ptak mógł się zająć 18 .
Był to dla mnie cudownie prosty wiersz o przyrodzie, którego
nauczyłem się jako nastolatek i recytowałem na głos podczas
wycieczek rowerowych po Domu Weterana w Waszyngtonie. Ale tutaj
w doskonałej, linijka po linijce, słowo po słowie, analizie Brodski
odsłonił tragiczny wymiar tego wiersza. Na przykład w pierwszej
strofie jest coś złowieszczego w obrazie zbliżającego się na skraj lasu
drozda (jest nim sam poeta), który kontempluje jego mroczne
wnętrze. A czy druga strofa nie wydaje się czymś więcej niż tylko
liryczną melodią? Co faktycznie autor chciał przekazać, mówiąc, że
w lesie jest za ciemno dla poety, „by fruwać z gałęzi na gałąź”
i „poprawiać swe gniazdo na noc”? Czy „fruwanie z gałęzi na gałąź”
odnosi się do religijnego rytuału? A może do ostatniego
namaszczenia? Czy Frost opłakuje fakt, iż jest już zbyt późno i że jest
skazany na potępienie? I rzeczywiście, późniejsze zwrotki
potwierdzają tę interpretację. Krótko mówiąc, Brodski nie tylko
ukazuje tragizm tego wiersza, ale uważa, że Frost był bardziej
mrocznym poetą, niż się powszechnie uważa.
Byłem zafascynowany. Analiza ta wyjaśniła mi, dlaczego ten wiersz,
jak i inne z pozoru łatwe utwory Frosta wywarły na mnie takie
wrażenie w młodości. Ale jaki to wszystko ma związek z Irene? Gdzie
jest owo obiecane przez nią wyjaśnienie problemów naszej terapii?
Czytałem dalej.
Następnie Brodski przeszedł do analizy długiego utworu
narracyjnego, ponurej sielanki pt. Domowy pogrzeb. Wiersz, który
opisuje zdarzenia rozgrywające się na schodach z balustradą
w niewielkim domu pary farmerów, jest rozmową, sekwencją zdarzeń,
baletem z udziałem farmera i jego żony (od razu pomyślałem
o rodzicach Irene, którzy mieszkali na farmie na Środkowym
Zachodzie, i o schodach z balustradą, którymi Irene schodziła prawie
trzydzieści lat temu, aby odebrać telefon z wiadomością o śmierci
Allena). Wiersz zaczyna się tak:

Wchodząc na schody, zobaczył ją pierwszy,


Nim ona jego idąc w dół, dostrzegła.
Niepewną stopę stawia i znów cofa,
Na palcach wspiąwszy się, by znowu spojrzeć 19 .

Farmer, zbliżając się do żony, pyta: Cóż widzisz? Tam z góry/Na


co tak zawsze patrzysz? – Muszę wiedzieć. Chociaż kobieta jest
przerażona i odmawia odpowiedzi, jest przekonana, iż on nigdy nie
zobaczy tego, co ona, i pozwala mu wejść na schody. Farmer
podchodzi do okna na piętrze, wygląda przez nie i odkrywa, na co
patrzyła jego żona. Ze zdziwieniem stwierdza, że nigdy wcześniej nie
zwrócił na to uwagi.

Ten mały cmentarz, gdzie są nasi bliscy!


Tak mały, że okienna rama go objęła.
Nie większa niż sypialnia. Prawda?
Są tam trzy płyty z łupku, jeden marmur.
Ciosane głazy tam w promieniach słońca,
Na zboczu wzgórza. Nie, nie o nie idzie.
Teraz rozumiem, to nie są kamienie,
Ale grób dziecka.
Nie, nic nie wiesz.

Z tymi słowy żona przemyka się obok męża, zbiega na dół, odwraca
się do niego z taką groźbą w oku i rusza w stronę drzwi wejściowych.
Zakłopotany mąż pyta: Czyż nie wolno wspominać o swym zmarłym
dziecku?
Nie, nie masz prawa! – odpowiada żona. – Nikt nie ma prawa
o tym mówić. Żaden ojciec – dodaje, sięgając po kapelusz.
Farmer, prosząc żonę, aby podzieliła się z nim swym żalem,
wypowiada te niefortunne słowa:

(…) Nie jestem tak różny


Od innych, jak myślisz, patrząc z boku.
Więc daj mi szansę. A przecież nad miarę
Jątrzysz matczyną stratę – śmierć pierwszego,
Niepocieszoną śmierć – w oczach miłości.
Myślisz, że jego pamięć będzie tak uczczona?

Gdy żona wciąż nie przejawia żadnej reakcji, mężczyzna


wykrzykuje: Boże, cóż za kobieta! Do tego już doszło,/Człowiek nie
może już wspomnieć o swym zmarłym dziecku.
Kobieta odpowiada, iż on nie potrafi mówić, że nie ma uczuć.
Obserwowała go przez okno, gdy energicznie kopał grób dla syna, aż
żwir wzbijał się w powietrze. A gdy skończył kopać, przyszedł do
kuchni. Ona dobrze pamięta:

Mogłeś tak siedzieć z błotem na cholewach,


Ze świeżą ziemią z grobu twego dziecka,
I mówić o codziennych sprawach,
Gdy szpadel został, oparty o ścianę,
Tam, przy wejściu do domu.

Żona nie chce, aby w ten sposób obchodzono się z jej żalem. I nie
pozwoli łatwo mu przeminąć.
Nie, wtedy gdyśmy na śmierć chorzy,
Jesteśmy zawsze sami, coraz bardziej sami.
Przyjaciele udają, że za nami idą
Aż do grobu, lecz nim nas tam złożą,
Ich myśli biegną znów drogami życia
I żywych ludzi, wplątane w rzeczy im dostępne.
Lecz świat jest straszny. Gdybym mogła
Zmienić ten świat, lżej by mi było.

Mąż mówi protekcjonalnie, jest pewny, że ona poczuje się lepiej, gdy
wypowie te słowa. Sugeruje, że czas już skończyć z żalem. Ta rana
już nie krwawi. Po co ją jątrzyć.
Wiersz się kończy, gdy żona otwiera drzwi, aby wyjść. Mąż stara się
ją zatrzymać:

Gdzie biegniesz? Najpierw powiedz.


Pójdę i ściągnę cię choć siłą. Słyszysz?

Zafascynowany, przeczytałem utwór za jednym zamachem i pod


koniec musiałem sobie przypominać, dlaczego to zrobiłem. Gdzie
w nim znajdował się klucz do życia Irene? Najpierw pomyślałem
o pierwszym śnie Irene, w którym musiała przeczytać stary tekst, aby
przygotować się do lektury nowego. Nie ulegało wątpliwości, że
musieliśmy więcej popracować nad stratą jej brata. Wiedziałem już,
że jego śmierć stała się początkiem, zupełnie jak w dominie, wielu
kolejnych strat. Jej dom już nigdy nie był taki sam. Matka nigdy nie
pozbierała się po śmierci syna i żyła w ciągłej depresji, a związek
rodziców Irene na zawsze utracił harmonię.
Być może wiersz odzwierciedlał to, co działo się w domu Irene po
śmierci jej brata, w szczególności konflikt pomiędzy rodzicami, którzy
starali poradzić sobie ze stratą syna w odmienny sposób. Po śmierci
dziecka taka sytuacja jest dość powszechna. Mąż i żona przeżywają
żałobę na różne sposoby (potwierdza to stereotypy dotyczące płci:
kobieta częściej wyraża swój żal otwarcie i nie hamując emocji,
podczas gdy mężczyzna tłumi emocje i rzuca się w wir obowiązków).
Dla wielu par te dwa sposoby są ze sobą nie do pogodzenia – to
dlatego tak wiele małżeństw rozpada się po stracie dziecka.
Pomyślałem o związku pozostałych scen z wiersza Frosta z sytuacją
Irene. Doskonałą metaforą były różnice w postrzeganiu wielkości
cmentarza. Dla farmera był on wielkości sypialni i tak mały, że objęła
go okienna rama. Dla matki był tak wielki, że zasłaniał wszystko inne.
Także okna. Irene lubiła okna.
– Chciałabym przeżyć moje życie, wyglądając przez okno
z apartamentu na ostatnim piętrze wysokiego budynku – powiedziała
kiedyś.
Wyobrażała sobie również przeprowadzkę do dużego,
wiktoriańskiego domu, położonego nad morzem, w którym:
– Mogłabym dzielić czas pomiędzy wpatrywanie się przez okno
w ocean i spacery po tarasie widokowym na dachu budynku –
mówiła.
Gorzkie słowa wypowiedziane przez żonę farmera pod adresem
przyjaciół, którzy po krótkiej wizycie na grobie natychmiast wrócili do
swoich codziennych obowiązków, były znajomym motywem w terapii
Irene. Kiedyś, aby zilustrować swój punkt widzenia, przyniosła
reprodukcję obrazu Pietera Brueghla Upadek Ikara.
– Spójrz na tych wieśniaków – powiedziała. – Pracują i nawet się nie
pofatygują, aby spojrzeć w górę na spadającego chłopca. Przyniosła
nawet poetycki opis obrazu autorstwa W.H. Audena:
Na przykład w Ikarze Brueghla: jak wszystko spokojnie

Odwraca się od nieszczęścia; może tylko rolnik


Usłyszał plusk i krzyk zapomniany,
Lecz dla niego nie był to wypadek ważny i słońce
Oświetlało, jak oświetlać winno, białe nogi znikające
W zielonej wodzie; delikatny i kosztowny okręt,
Z którego na pewno widziano
Rzecz zdumiewającą, chłopca lecącego z nieba,
Musiał żeglować i płynąć, gdzie trzeba 20 .

Co jeszcze łączyło Irene z Domowym pogrzebem Frosta? Matczyne


trwanie w żalu oraz ojcowska rzeczowość i zniecierpliwienie
zachowaniem żony, która nie chciała się uwolnić od żalu. Irene tak
właśnie opisywała mi swoją sytuację rodzinną po śmierci brata.
Lecz te informacje, aczkolwiek obrazowe i pouczające, nie
wyjaśniały wystarczająco, dlaczego Irene tak zależało, żebym
przeczytał ten artykuł. „Tutaj znajdziesz wyjaśnienie naszych
niepowodzeń w terapii” – to były jej słowa, jej obietnica. Poczułem
się zawiedziony. Pomyślałem, że być może ją przeceniłem i że tym
razem się pomyliła.
Na początku następnej wizyty Irene, jak zwykle, usiadła na swoim
krześle, nie patrząc na mnie. Usadowiła się, położyła torebkę na
podłodze i zamiast wpatrywać się przez jakiś czas w okno, jak to
miała w zwyczaju, od razu zwróciła się do mnie z pytaniem:
– Przeczytałeś artykuł?
– Tak, przeczytałem. Jest świetny. Dziękuję, że mi go dałaś –
odrzekłem.
– I? – dopytywała się dalej.
– Był fascynujący. Mówiłaś mi o życiu swoich rodziców po śmierci
Allena, ale wiersz unaocznił mi to z niezwykłą siłą. Teraz rozumiem
o wiele lepiej, dlaczego nigdy nie mogłaś z nimi powtórnie zamieszkać
i jak bardzo utożsamiałaś się z matką i jej walką z ojcem i…
Nie mogłem mówić dalej. Wyraz rosnącego niedowierzania na jej
twarzy odebrał mi głos. Jej zdziwione spojrzenie przypominało wzrok
nauczycielki zastanawiającej się, jakim cudem tak głupi uczeń mógł
znaleźć się w jej klasie.
W końcu wycedziła przez zaciśnięte zęby:
– Farmer i jego żona z wiersza to nie są mój ojciec i matka. To my
– ty i ja.
Przerwała, z trudem powstrzymując się przed kolejnymi słowami. Po
chwili dodała łagodniejszym głosem:
– To znaczy oni mogą mieć cechy moich rodziców, ale zasadniczo
farmer i jego żona to ty i ja w tym pokoju.
Zakręciło mi się w głowie. Oczywiście! Oczywiście! Momentalnie
każda linijka Domowego pogrzebu nabrała nowego znaczenia.
Przebiegłem myślą cały utwór. Nigdy wcześniej ani później nie
myślałem tak szybko.
– Więc to ja jestem tym, który przynosi brudną łopatę do domu?
Irene energicznie kiwnęła głową.
– I to ja wchodzę do kuchni w butach zabrudzonych ziemią
z grobu?
Ponownie przytaknęła. Tym razem życzliwie. Być może moje celne
pytania pozwolą mi odzyskać jeszcze jej szacunek.
– I to ja jestem tym, który łaja cię za twoje trwanie w żalu? Który
mówi ci, żebyś nie przesadzała, i pyta: „Po co trwać w żalu tak
długo?”. To ja kopię grób tak energicznie, aż żwir wzbija się
w powietrze? I to moje słowa są obraźliwe? I to ja próbuję
wepchnąć się pomiędzy ciebie a twój ból? I z pewnością to ja usiłuję
zatrzymać cię w drzwiach i wsadzić ci leki do gardła?
Irene przytakiwała, a łzy spływały jej po policzkach. Po raz pierwszy
od trzech lat otwarcie płakała w mojej obecności. Podałem jej
chusteczkę. Drugą wziąłem dla siebie. Ścisnęliśmy się za ręce. Znowu
byliśmy razem.

Jak mogliśmy tak bardzo się od siebie odsunąć? Patrząc wstecz,


widzę, że mieliśmy zupełnie inną wrażliwość. Ja jestem
egzystencjalnym racjonalistą, a ona przepojoną żalem romantyczką.
Być może ten rozdźwięk był nie do uniknięcia. Być może nasze
sposoby radzenia sobie z tragedią były całkowicie odmienne. Jak
stawić czoło brutalnym faktom naszej egzystencji? Wierzę, że w głębi
duszy Irene czuła, iż istnieją tylko dwie, równie bolesne strategie:
zaprzeczać oczywistym faktom życia lub przyjąć je z towarzyszącym
im lękiem i niepokojem. Czy Cervantes nie wyraził tego dylematu
w nieśmiertelnym pytaniu Don Kichota: „Co wybierasz: mądre
szaleństwo czy głupią mądrość?”.
Na moim podejściu terapeutycznym zaciążyło jedno przeświadczenie
– otóż nigdy nie wierzyłem, że świadomość prowadzi do szaleństwa,
a zaprzeczenie do mądrości. Przez długi czas uważałem zaprzeczanie
za nieprzyjaciela, któremu rzucałem wyzwanie przy każdej
nadarzającej się okazji, zarówno w terapii, jak i w życiu osobistym.
Nie tylko sam starałem się nie ulegać złudzeniom, które ograniczały
moją perspektywę widzenia, zubożały moje życie i odbierały mi
niezależność, ale także zachęcałem swoich pacjentów do tego
samego. Jestem przekonany, że chociaż uczciwa konfrontacja z własną
sytuacją egzystencjalną może wywołać lęk i drżenie, to koniec
końców leczy i wzbogaca. Moją koncepcję psychoterapeutyczną
najlepiej wyrażają słowa Thomasa Hardy’ego: „Jeśli jest droga do
Lepszego, to wiedzie ona przez Najgorsze”.
Tak więc od samego początku terapii odwoływałem się do
rozsądku Irene. Zachęciłem ją, aby na zasadzie próby generalnej
omówiła ze mną swoją reakcję na wieść o śmierci męża i następujące
po tym wydarzenia:
– W jaki sposób dowiesz się o jego śmierci?
– Czy będziesz przy nim w chwili śmierci?
– Co będziesz wtedy czuła?
– Do kogo zadzwonisz?
W ten sam sposób omówiliśmy jego pogrzeb. Powiedziałem jej, że
przyjdę na pogrzeb i że nawet jeżeli jej przyjaciele szybko się rozejdą,
to ja zostanę do samego końca. Jeżeli inni będą zbyt przerażeni, aby
wysłuchać jej pełnych rozpaczy słów, to będzie mogła podzielić się
nimi ze mną. Starałem się osłabić siłę nawiedzających ją co noc
koszmarów.
Ilekroć uciekała w złudzenia, natychmiast sprowadzałem ją na
ziemię. Weźmy na przykład jej poczucie winy z powodu mile
spędzonego czasu u boku innego mężczyzny. Każda chwila radości
była dla niej zdradą Jacka. Jeżeli poszła z mężczyzną na plażę lub do
restauracji, w której była kiedyś z mężem, czuła, że go zdradza,
naruszając wyjątkowość ich miłości. Równocześnie, chodzenie w nowe
miejsca wywoływało w niej poczucie winy osoby pozostałej przy życiu:
„Dlaczego mam żyć i cieszyć się nowymi doświadczeniami, kiedy Jacka
już nie ma?”. Czuła się również winna za to, że nie była wystarczająco
dobrą żoną. W trakcie psychoterapii zaszło w niej wiele zmian. Stała
się łagodniejsza, bardziej czuła i troskliwa.
– Jakie to niesprawiedliwe w stosunku do Jacka, że teraz jestem
w stanie dać więcej z siebie innemu mężczyźnie, niż dałam jemu.
Wielokrotnie podważałem takie opinie.
– Gdzie jest teraz Jack? – pytałem.
– Nigdzie… tylko w pamięci – odpowiadała zawsze.
W jej pamięci i pamięci innych. Nie była osobą religijną i nigdy nie
wierzyła w ciągłość świadomości czy inną formę życia po życiu. Byłem
jej głosem rozsądku:
– Jeżeli on nic nie odczuwa i nie obserwuje twojego zachowania, to
w jaki sposób twój związek z innym mężczyzną może go zranić?
Poza tym przypomniałem jej o tym, że Jack wyraził przed śmiercią
pragnienie, aby była szczęśliwa i ponownie wyszła za mąż.
– Czy chciałby, abyście ty i twoja córka były pogrążone w żałobie?
Tak więc nawet gdyby jego świadomość wciąż istniała, nie czułby
się zdradzony. Twój powrót do zdrowia sprawiłby mu przyjemność.
W obu przypadkach – kończyłem – niezależnie od tego, czy
świadomość Jacka przetrwała, czy nie, takie pojęcia jak
niesprawiedliwość i zdrada nie mają sensu.
Niekiedy Irene miała wyraziste sny o wciąż żyjącym Jacku. To
powszechne zjawisko towarzyszące ludziom pogrążonym w żałobie.
Budziła się nagle, uświadamiając sobie, że to tylko sen. Innym razem
gorzko płakała, myśląc o jego cierpieniu na tamtym świecie. Czasami
płakała na cmentarzu, myśląc o Jacku zamkniętym w zimnej trumnie.
Śniła o tym, jak otwiera zamrażarkę i znajduje tam miniaturowego
Jacka, który patrzy na nią szeroko otwartymi oczami. Konsekwentnie
i uporczywie przypominałem Irene o jej przekonaniu, że nie ma go
na tym świecie i nie jest już żywą istotą. Przypominałem jej także
o wyrażanym przez nią pragnieniu, aby Jack mógł ją obserwować.
Z doświadczenia wiedziałem, że każdy owdowiały małżonek lub
małżonka cierpi, wiedząc, że nikt nie obserwuje jego czy jej życia.
Irene przechowywała zbyt wiele osobistych rzeczy Jacka. Za każdym
razem, kiedy potrzebowała prezentu dla córki, przetrząsała szuflady
jego biurka, aby znaleźć jakąś pamiątkę po nim. Była otoczona
pamiątkami po mężu do tego stopnia, że obawiałem się, aby nie
upodobniła się do panny Havisham, jednej z bohaterek powieści
Dickensa Wielkie nadzieje. Kobieta ta była tak pogrążona w żalu
(została porzucona przed ołtarzem), że przez lata żyła jakby porażona
stratą i nigdy nie zdjęła ślubnej sukni ani nie posprzątała ze stołu
weselnej zastawy. Toteż przez całą terapię usilnie namawiałem Irene,
by odwróciła się od przeszłości, wróciła do życia i rozluźniła więzi
łączące ją z Jackiem.
– Pochowaj niektóre z jego zdjęć. Przemebluj domu. Kup nowe
łóżko. Posprzątaj szuflady w biurku. Wyrzuć jego rzeczy. Wybierz się
w podróż w nowe, nieznane ci miejsce. Zrób coś, czego nie robiłaś
nigdy wcześniej. Przestań z nim tyle rozmawiać.
Lecz to, co ja nazywałem rozsądkiem, Irene nazywała niewiernością.
To, co ja nazywałem powrotem do życia, ona nazywała zdradą. To,
co ja nazywałem uwalnianiem się od zmarłego, ona nazywała
porzuceniem.
Uważałem się za głos rozsądku, którego potrzebowała. Ona
natomiast była przekonana, że bezczeszczę jej żałobę. Ja uważałem,
że wiodę ją z powrotem ku życiu, a ona sądziła, iż zmuszam ją, by
odwróciła się plecami do Jacka. Ja myślałem, że uczę ją odwagi
stawiania czoła życiu, a ona uważała mnie za zadowolonego z siebie
widza, który przygląda się jej tragedii z trybuny.
Byłem zaszokowany jej uporem. Dlaczego ona niczego nie
rozumie? – zastanawiałem się. Dlaczego do niej nie dociera, że Jack
naprawdę nie żyje, a jego świadomość przestała istnieć? I że to nie
jest jej wina? Dlaczego nie potrafi zrozumieć, iż nie przynosi nikomu
pecha, że nie spowoduje ani mojej śmierci, ani śmierci innego
mężczyzny, którego pokocha? Że nie jest skazana na wieczne
przeżywanie tragedii? Że upiera się przy swoich fałszywych
przekonaniach, ponieważ boi się innego wyjścia – uzmysłowienia
sobie, iż żyje we wszechświecie całkowicie obojętnym na jej szczęście
czy nieszczęście.
Dla Irene moja tępota była zdumiewająca. Dlaczego Irv tego nie
pojmuje? Dlaczego nie widzi, że pozbawia mnie wspomnień o Jacku,
bezczeszcząc moją żałobę ziemią z mogiły wniesioną na butach
i pozostawionym w kuchni szpadlem? Dlaczego nie może zrozumieć,
że chcę po prostu popatrzeć przez okno na grób Jacka? I że
doprowadza mnie do wściekłości, próbując wyrzucić go z mojego
serca? Że choć go potrzebuję, to zdarzają się chwile, kiedy osaczona
przez niego na schodach, muszę od niego uciec i odetchnąć świeżym
powietrzem? Że tonę, trzymając się szczątków mojego życia, a on
usiłuje mi te szczątki odebrać? Dlaczego nie może zrozumieć, że
powodem śmierci Jacka była moja toksyczna miłość?

Tego wieczoru, gdy jeszcze raz odtworzyłem w myślach tę sesję,


przypomniała mi się historia pacjentki, którą leczyłem dziesiątki lat
temu. Przez cały okres dojrzewania prowadziła długą i gorzką wojnę
ze swoim zawsze nastawionym na nie ojcem. Gdy po raz pierwszy
opuszczała rodzinny dom, ojciec, odwożąc ją do college’u, w typowy
dla niego sposób zepsuł podróż, narzekając przez całą drogę na
zanieczyszczony strumień płynący obok drogi. Ona natomiast widziała
cudownie piękny i czysty strumyk. Wiele lat później, kiedy ojciec już
nie żył, miała okazję odbyć tę samą podróż. Zauważyła wówczas, że
po obu stronach drogi płynęły strumienie!
– Lecz tym razem to ja prowadziłam samochód – powiedziała ze
smutkiem. – Strumień, który widziałam przez okno od strony
kierowcy, był tak obrzydliwy i zanieczyszczony, jak to opisywał mój
ojciec.
Wszystkie elementy tej lekcji – mój impas w terapii z Irene, jej upór,
abym przeczytał wiersz Frosta, moje wspomnienie o pacjentce
podróżującej samochodem – były głęboko pouczające. Z zadziwiającą
jasnością zrozumiałem, że nadszedł czas, abym słuchał, odłożył na
bok własny punkt widzenia i przestał narzucać pacjentce swoje
poglądy. Nadszedł czas, aby wyjrzeć przez okno Irene.
Lekcja 6: Nie dowiaduj się nigdy, komu bije dzwon

Pewnego dnia, w czwartym roku terapii, Irene przyniosła dużą


teczkę. Położyła ją na podłodze, powoli rozwiązała i wyjęła duże
płótno. Trzymała je odwrócone, tak abym nie widział, co jest na nim
namalowane.
– Mówiłam ci, że chodzę na lekcje malarstwa? – spytała
rozbawionym głosem.
– Nie. Pierwsze słyszę. Ale myślę, że to bardzo dobry pomysł.
Nie zdziwiło mnie specjalnie, że dowiaduję się tego dopiero teraz.
Wielu pacjentów nie wspomina terapeutom o pozytywnych
wydarzeniach w ich życiu. Wydaje im się, że ponieważ celem terapii
jest ich wyleczenie, to powinni mówić wyłącznie o swoich problemach.
Inni z kolei są tak uzależnieni od terapeutów, że ukrywają korzystne
zmiany w swoim życiu z obawy, iż przyspieszy to koniec terapii.
Irene wzięła głęboki oddech i odwróciła obraz. Zobaczyłem owoce:
półmisek z cytryną, pomarańczą i awokado. Byłem zachwycony
graficzną stroną pracy, rozczarował mnie jednak jej płytki, banalny
temat. Liczyłem na coś bardziej związanego z naszą terapią. Mimo to
powstrzymałem się od uwag i wyraziłem entuzjastyczną pochwałę.
Wkrótce dowiedziałem się, że nie byłem tak przekonujący, jak
myślałem. Podczas następnej wizyty Irene powiedziała mi, że zapisała
się na kolejne sześć miesięcy kursu.
– To wspaniale. Do tego samego nauczyciela?
– Tak. Ten sam nauczyciel, te same zajęcia. Czyżbyś miał nadzieję,
że nie? Chyba nie jesteś ze mną do końca szczery…?
– Tak? – Poczułem się trochę niepewnie. – Co masz na myśli?
– Widzę, że zgadłam – powiedziała Irene z uśmiechem. – Prawie
nigdy nie odpowiadasz pytaniem na pytanie.
– Niczego nie da się przed tobą ukryć. Prawda jest taka, że twój
obraz wzbudził we mnie mieszane uczucia. – Przypomniałem sobie
zasadę, którą zawsze przekazywałem swoim studentom: jeżeli dwa
sprzeczne uczucia wywołują w tobie dylemat, to najlepiej powiedzieć
o nich obu i przedstawić swój dylemat. – Ale, jak już mówiłem, obraz
bardzo mi się podobał. Ja nie mam za grosz talentu, więc tak dobra
praca budzi mój najwyższy podziw. – Zawahałem się przed dalszymi
słowami, więc mnie ponagliła:
– Więc…
– No cóż, cieszę się, że malowanie sprawia ci przyjemność i nie
chcę cię krytykować, spodziewałem się jednak, że twoje malowanie
będzie bardziej… jak by to powiedzieć… współbrzmieć z naszą pracą.
– Współbrzmieć?
– Jedną z rzeczy, którą lubię w naszej pracy, jest to, że kiedy cię
pytam, o czym myślisz, nigdy nie unikasz odpowiedzi. Czasami
wyrażasz swoje myśli wprost, ale częściej posługujesz się obrazem.
Sądziłem, że lepiej wykorzystasz swój niezwykły zmysł wizualny
i połączysz sztukę z terapią. Nie wiem – chyba miałem nadzieję, że
przy twojej zmysłowości to, co namalujesz, będzie bardziej
ekspresyjne, terapeutyczne, pouczające. Tworząc obrazy, mogłabyś
popracować nad niektórymi bolesnymi doświadczeniami. Tymczasem
te owoce… owszem, są doskonałe technicznie, ale wydają się tak
spokojne i tak odległe od bólu i konfliktów, które przeżywasz.
Widząc, że jej oczy robią się okrągłe ze zdziwienia, dodałem:
– Zapytałaś mnie, co sądzę o obrazie, więc ci mówię. Nie twierdzę,
że mam rację. Zresztą, jestem prawie pewien, że popełniłem poważny
błąd, krytykując coś, co przynosi ci ukojenie i spokój.
– Niewiele wiesz o malarstwie, prawda? Wiesz, jak nazywa się ten
rodzaj obrazu?
– Martwa natura?
– Właśnie. Malowanie martwej natury jest kontemplacją życia
i śmierci. Kiedy maluję owoce, widzę, jak z dnia na dzień moje
modele obumierają. Malując, jestem bardzo bliska naszej terapii
i w pełni świadoma tego, że Jack nie jest teraz niczym więcej niż
kupką prochu. Czuję obecność śmierci i rozpadu we wszystkim, co
żyje.
– We wszystkim?
Przytaknęła.
– W tobie? We mnie?
– We wszystkim. Szczególnie we mnie.
Nareszcie. Czekałem na to zdanie od początku terapii. Zwiastowało
nowy etap pracy, czego potwierdzeniem był bardzo wymowny sen,
który mi opowiedziała parę tygodni później.

Siedzę przy stole konferencyjnym w jakiejś firmie. Są też inne osoby, a ty


przewodniczysz obradom. Pracujemy nad czymś. Prosisz mnie, żebym przyniosła ci
jakieś papiery. Pokój jest bardzo mały i żeby się do ciebie dostać, muszę przejść
bardzo blisko rzędu otwartych i sięgających podłogi okien. Bardzo łatwo mogę
wypaść. Budzę się z myślą: jak mogłeś mnie narazić na takie niebezpieczeństwo?

Niebezpieczeństwo, przed którym nie potrafiłem jej obronić, stało się wkrótce
motywem przewodnim jej snów. Kilka nocy później miała dwa następujące po
sobie sny. (Takie następujące po sobie sny często niosą to samo przesłanie. Nasz
tkający sny karzeł lubi się bawić, tworząc kilka wariacji na jeden temat).

Pierwszy sen:
Jesteś liderem grupy. Wszystkim nam grozi jakieś
niebezpieczeństwo, nie jestem pewna jakie, ale ty prowadzisz nas do
lasu w jakieś bezpieczne miejsce. Lecz droga, którą nas prowadzisz,
robi się coraz węższa, ciemniejsza, bardziej skalista. Potem znika
zupełnie. Również ty znikasz. Zostajemy sami, zagubieni i zatrwożeni.
Drugi:
Tą samą grupą jesteśmy w pokoju hotelowy m i znowu grozi nam
jakieś niebezpieczeństwo. I znowu mas z nas zaprowadzić
w bezpieczne miejsce. Prowadzisz nas d o góry po schodach
ewakuacyjnych. Wchodzimy, wchodzimy, ale schody nigdzie nie
prowadzą – dochodzimy do sufitu i musimy zacząć schodzić w dół.
Potem były jeszcze inne sny. W jednym z nich oboje zdawaliśmy
egzamin i żadne z nas nie znało odpowiedzi na pytania. W następnym
– Irene patrzy na siebie w lustrze i widzi czerwone gnijące plamy na
swojej twarzy. W innym z kolei tańczy z młodym, przystojnym
mężczyzną, który nagle pozostawia ją na środku parkietu. Odwraca
się do lustra i widzi, że jej twarz pokryta jest obwisłą czerwoną skórą
pełną ohydnych czyraków i krwawych pęcherzy.
Przesłanie snów jest oczywiste: nie można uciec przed
niebezpieczeństwem i rozpadem. A ja nie potrafię jej obronić; wręcz
przeciwnie – nie można na mnie polegać, ponieważ sam jestem
bezsilny. Wkrótce przyśnił się jej szczególnie ważny sen.

Jesteś moim przewodnikiem po jakimś odludnym miejscu w obcym kraju –


może Grecji, a może Turcji. Jedziemy samochodem terenowym i kłócimy się. Ja
chcę obejrzeć klasyczne, starożytne ruiny, a ty chcesz mnie zawieźć do jakiegoś
nowoczesnego obskurnego miasta. Jedziesz coraz szybciej, a ja coraz bardziej się
boję. Nagle samochód zawiesza się nad jakąś dziurą. Nie możesz pojechać ani
w przód, ani w tył. Spoglądam w dół: dziura jest tak głęboka, że nie widzę dna.

Kontrast pomiędzy pięknymi starożytnymi zabytkami


a nowoczesnym obskurnym miastem oddaje sprzeczność pomiędzy
zdradą a rozsądkiem. Którą drogę wybrać? Klasyczne ruiny,
symbolizujące jej poprzednie życie (pierwszy tekst), czy żałosne nowe
życie, które ma przed sobą? Ale ten sen stanowił również punkt
zwrotny w naszej wspólnej pracy. W poprzednich snach byłem
bezsilny, gubiłem drogę w lesie, prowadziłem Irene po schodach
ewakuacyjnych, nieprowadzących do żadnego wyjścia, nie znałem
odpowiedzi na pytania egzaminacyjne. W tym śnie nie tylko nie
sprawdzam się jako opiekun, ale sam staję się źródłem
niebezpieczeństwa – doprowadzam ją na krawędź śmierci.
Kilka nocy wcześniej śniło jej się, że obejmujemy się i delikatnie
całujemy. Ale to, co zaczęło się przyjemnie, wkrótce przerodziło się
w koszmar. Moje usta stawały się coraz większe, aż zaczęły ją
pochłaniać. „Próbowałam się wyrwać, walczyłam z tobą – opowiadała
Irene – ale nie mogłam się uwolnić”.
„Nie dowiaduj się nigdy, komu bije dzwon – bo zawsze bije on
tobie” – John Donne prawie czterysta lat temu zauważył, że dzwony
pogrzebowe biją nie tylko dla zmarłego, ale także dla nas, żyjących.
To prawda stara jak świat. Cztery tysiące lat temu w babilońskim
poemacie Gilgamesz, widząc śmierć swego przyjaciela Enkidu, ujrzał
również swą własną:
„Enkidu odszedł w mrok i nie może mnie usłyszeć. Czy po śmierci
odejdę w to samo miejsce? Smutek ogarnia moje serce. Boję się
umrzeć”.
Śmierć innych uświadamia nam naszą własną. Czy to dobrze? Czy
ta konfrontacja może być pomocna w terapii żalu? Pytanie: Czy należy
prowokować dodatkowy smutek? Po co konfrontować ludzi
cierpiących po odejściu bliskich z ich własną śmiercią? Odpowiedź: Bo
ta konfrontacja może doprowadzić do pozytywnej przemiany.

Terapeutyczny potencjał konfrontacji z własną śmiercią u ludzi


opłakujących stratę najbliższych po raz pierwszy dostrzegłem wiele lat
temu, kiedy sześćdziesięcioletni mężczyzna opisał mi swój
przerażający sen, który przyśnił mu się w nocy po tym, jak się
dowiedział, że u jego cierpiącej na raka mózgu żony wykryto
nieuleczalne przerzuty. W owym śnie biegnie przez stary, walący się
dom – powybijane okna, odpadające kafelki, przeciekający dach –
ścigany przez podobnego do Frankensteina potwora. Broni się: kopie,
odpycha go, próbuje zepchnąć z dachu. Ale – i to jest główne
przesłanie snu – potwora nie można powstrzymać, cały czas
pojawia się na nowo i kontynuuje pościg. Ów potwór nie jest mu obcy,
nawiedzał go już w snach z dzieciństwa, tuż po śmierci ojca. Straszył
go miesiącami, a potem zniknął, by pojawić się po pięćdziesięciu
latach na wieść o nieuleczalnej chorobie żony. Kiedy go zapytałem, co
myśli o tych snach, jego pierwsze słowa brzmiały: „Moje dni też są
policzone”. Wtedy zrozumiałem, że śmierć innych – najpierw ojca,
a teraz nadchodząca śmierć żony – przypominały mu o kresie
własnego życia. Frankenstein jest uosobieniem śmierci, a walący się
dom oznacza starość i rozpad ciała.
Ta rozmowa pozwoliła mi dostrzec nowe możliwości do
wykorzystania w terapii żalu. Wkrótce starałem się poruszać ten
problem podczas terapii z każdym pacjentem cierpiącym po stracie
bliskiej osoby i właśnie chęć sprawdzenia tej hipotezy zachęciła mnie
do przeprowadzenia badań nad osobami pogrążonymi w żałobie
(badania te wykonałem wspólnie z kolegą, Mortonem Liebermanem).
Spośród osiemdziesięciu wdów i wdowców, których objęliśmy
badaniami, jedna trzecia odczuwała zwiększoną świadomość własnej
śmierci, a owa świadomość miała znaczący wpływ na ich rozwój
wewnętrzny. Mimo że powrót do dawnego życia generalnie uważa się
za punkt docelowy terapii, zebrane przez nas dane świadczą, iż wiele
wdów i wdowców osiąga znacznie więcej: pod wpływem
bezpośredniego kontaktu ze śmiercią stają się bardziej dojrzali,
świadomi i mądrzejsi.

Na długo zanim psychologia stała się oddzielną dyscypliną naukową,


rolę psychologów odgrywali wielcy pisarze. Dzieła literackie
dostarczają wielu przykładów przemian osobowości pod wpływem
uświadomienia sobie własnej śmierci. Przeanalizujmy terapię szokową,
jaką przeszedł Ebenezer Scrooge z Opowieści wigilijnej Dickensa.
Jego zaskakująca przemiana dokonuje się nie pod wpływem uroku
Bożego Narodzenia, ale w konfrontacji z własną śmiercią. Przewodnik
Dickensa (Duch Bożego Narodzenia) poddaje go szokowej terapii
egzystencjalnej – zabiera Scrooge’a w przyszłość, gdzie obserwuje on
swoje ostatnie godziny, przygląda się, jak niewiele jego śmierć
kogokolwiek obeszła, i widzi walkę o pozostawiony przez siebie
majątek. Przemiana Scrooge’a następuje zaraz po scenie, w której
klęczy on na cmentarzu, dotykając liter na swoim nagrobku.
Kolejnym przykładem jest Pierre z Wojny i pokoju Tołstoja, który
błąka się bez celu przez pierwszych dziewięćset stron, aż pojmany
przez wojska Napoleona staje przed plutonem egzekucyjnym
i w ostatniej chwili zostaje ułaskawiony. Bliskość śmierci zmienia go
tak bardzo, że ostatnich trzysta stron przemierza świadomie, upajając
się życiem. Jeszcze bardziej znaczącym przykładem z Tołstoja jest
Iwan Iljicz, obłudny biurokrata, umierający na raka żołądka, który na
łożu śmierci uświadamia sobie, że umiera tak źle, ponieważ równie
źle żył. Na kilka dni przed śmiercią Iwan przechodzi zadziwiającą
przemianę wewnętrzną – poznaje, czym są szczodrość, empatia
i spójna, zintegrowana osobowość.
Tak więc konfrontacja ze zbliżającą się śmiercią pozwala nam
wznieść się na wyższy stopień świadomości istnienia. Prowadzone
przeze mnie grupy nieuleczalnie chorych pacjentów zawsze chętnie
przyjmowały studentów obserwatorów, ponieważ ich uczestnicy
uważali, że można się od nich wiele nauczyć. Zwykli mówić: „Wielka
szkoda, iż czekałem, aż rak będzie toczyć moje ciało, żeby nauczyć
się żyć”. W rozdziale Podróże z Paulą opisuję osoby nieuleczalnie
chore na raka, które osiągnęły mądrość w konfrontacji z własną
śmiercią.
Ale co ze zwykłymi, fizycznie zdrowymi pacjentami – tymi, którym
nie grozi rychła śmierć ani pluton egzekucyjny? Jak my, terapeuci,
możemy pomóc im odkryć prawdę o ich sytuacji egzystencjalnej?
Czasem odwołuję się do ważnych sytuacji życiowych zwanych
„doświadczeniami z pogranicza”, które pozwalają dotrzeć do głębszych
pokładów świadomości. Oczywiście, bliskie spotkanie z własną
śmiercią jest najsilniejszym „doświadczeniem z pogranicza”, ale są też
inne przykłady – poważna choroba lub wypadek, rozwód, utrata pracy,
tzw. życiowe punkty zwrotne (przejście na emeryturę, odejście dzieci
z domu, kryzys wieku średniego, okrągłe urodziny) i niewątpliwie
śmierć bliskiej osoby.

W pracy z Irene starałem się konfrontować ją z prawdami


egzystencjalnymi tak często, jak to tylko możliwe. Próbowałem
odwrócić jej uwagę od śmierci Jacka i skierować na jej własne życie
i śmierć. Kiedy mówiła, że żyje jedynie dla córki, wolałaby umrzeć
i spędzi resztę życia, patrząc przez okno na cmentarz, na którym leżą
jej najbliżsi, zwykłem odpowiadać: „A więc postanowiłaś zmarnować
swoje cenne życie?”.
Po śmierci męża Irene często miewała sny, w których jakiś
kataklizm – na ogół pożar – pochłania całą jej rodzinę. Według Irene
sny odzwierciedlały śmierć Jacka i spowodowany nią rozpad rodziny.
– Chyba czegoś nie dostrzegasz, Irene – mówiłem, gdy
opowiadała mi swoje sny. – Te sny są nie tylko o waszej rodzinie
i śmierci Jacka, one mówią także o twojej śmierci.
Przez pierwsze lata terapii Irene nie chciała tego słuchać.
– Ty nic nie rozumiesz. Ja po prostu straciłam zbyt wielu bliskich,
zbyt często obcowałam ze śmiercią.
Śmierć jawiła jej się bardziej jako wybawienie od bólu niż
zagrożenie. Podobnie jak wielu depresyjnych pacjentów, postrzegała
śmierć jako magiczny, pełen spokoju azyl. A przecież śmierć nie jest
ani spokojem, ani wyzwoleniem od bólu – jest ostatecznym końcem
świadomości.
Być może za bardzo ją ponaglałem. A może Irene była osobą,
u której terapia egzystencjalna nie wywołuje pożądanych skutków.
W każdym razie nie przynosiła ona żadnych rezultatów, postanowiłem
zatem poszukać innej drogi. Jednak parę miesięcy później, kiedy się
tego najmniej spodziewałem, przyszła pochwalić się swoją martwą
naturą, a następujące po tym wydarzeniu sny ujawniły jej skrywany
lęk przed śmiercią.
Tak więc nadszedł właściwy czas. Kolejny sen był tak przejmujący,
że bardzo długo nie mogła się po nim otrząsnąć.

Jestem na ganku jakiegoś domku letniskowego, a pod gankiem czai się


straszliwa bestia. Jestem przerażona. Boję się o córkę. Próbuję oszukać bestię,
rzucając jej na pożarcie wypchane zwierzę. Bestia pożera zwierzę, ale wciąż czyha.
Jej oczy utkwione są we mnie. To ja mam być ofiarą.

Irene natychmiast zinterpretowała wypchane zwierzę: „To Jack.


Taki sam kolor miała piżama, w której umarł”. Ten sen utkwił jej
w pamięci na wiele tygodni. Powoli docierało do niej, że choć
początkowo obawiała się o córkę – to ona sama miała być ofiarą
bestii.
– To, że bestia nie spuszcza ze mnie wzroku, mogę zinterpretować
tylko w jeden sposób – zawahała się. – Podświadomie postrzegam
śmierć Jacka jako ofiarę złożoną po to, abym ja mogła żyć. – Jej
własne słowa zaszokowały ją, a jeszcze bardziej myśl, że śmierć czyha
tuż obok nie na jej córkę, ale na nią samą.
Wychodząc od tego snu, stopniowo omówiliśmy jej szczególnie
uporczywe i bolesne emocje. Zaczęliśmy od poczucia winy, które
towarzyszy większości wdów i wdowców. Kiedyś moją pacjentką była
kobieta, która prawie w ogóle nie odchodziła od łóżka chorego męża.
Pewnego dnia, gdy zeszła na dół do szpitalnego kiosku po gazetę, jej
mąż umarł. Po tym wydarzeniu nie mogła się uwolnić od poczucia winy
przez wiele miesięcy. Podobnie postępowała Irene: opiekowała się
Jackiem z niezwykłym poświęceniem, odrzucając moje sugestie, że
powinna odpocząć, odmawiała wszelkiej pomocy i wszystko robiła przy
nim sama. Wypożyczyła nawet szpitalne łóżko, które postawiła obok
łóżka męża, i była przy nim aż do śmierci. Mimo to nie mogła uwolnić
się od myśli, że mogła zrobić więcej: „Nie powinnam opuszczać go ani
na chwilę. Powinnam być delikatniejsza, bardziej czuła, być bliżej
niego”.
– A może poczucie winy to sposób na zagłuszenie strachu przed
śmiercią? – pytałem. – Może w twoim „mogłam zrobić więcej” kryje
się przekonanie, że gdybyś postępowała inaczej, mogłabyś zapobiec
jego śmierci?
Być może strach przed śmiercią leżał u podstaw także innych
irracjonalnych przekonań Irene. Na przykład wierzyła, iż to przez nią
umierają wszyscy, których kocha, że przynosi innym pecha i otacza ją
toksyczna, śmiertelna aura. Była złem, a jej miłość niosła ze sobą
śmierć. To było jej przekleństwo, kara za jakiś niewybaczalny grzech.
Być może wszystkie te wymysły służyły ukryciu brutalnej prawdy
życia. Jeśli to ona przynosi pecha i wywołuje śmierć, to śmierć sama
w sobie nie jest nieuchronna – powoduje ją człowiek i ludzkie
działanie, którego można uniknąć; życie da się okiełznać, a jednostka
nie jest „wrzucona” w egzystencję i zdana wyłącznie na własne siły.
Istnieje jakiś wszechobejmujący, choć niepojęty ład kosmiczny,
wszechświat zaś nadzoruje nas i osądza. Na tym etapie terapii Irene
potrafiła szczerze rozmawiać o lękach egzystencjalnych i zmierzyć się
z przyczynami swojej niechęci do nawiązywania bliższych kontaktów,
szczególnie z mężczyznami. Wcześniej twierdziła, że unika zbliżenia
z innymi, także ze mną, aby uniknąć bólu po kolejnej stracie. Teraz
potrafiła przyznać, że nie chodziło tylko o uniknięcie bólu po stracie
bliskich, ale także o unikanie wydarzeń mogących przypominać jej
o własnej śmiertelności.
Opowiedziałem jej o poglądach Ottona Ranka na temat ludzi, którzy
boją się życia. Pisząc: „Niektórzy boją się pożyczać od życia, aby nie
musieć spłacać śmiercią”, Rank, skłaniający się ku egzystencjalizmowi
uczeń Freuda, trafnie opisał dylemat Irene.
– Rezygnujesz z życia, siedzisz w oknie, unikasz emocji i wzruszeń,
zagrzebujesz się w pamiątkach po Jacku – beształem ją.
– Nie decyduj się na żadną wyprawę do Europy – radziłem. – Przy
twoim podejściu taka podróż byłaby jednym pasmem udręki. Po co
angażować się w cokolwiek, zawierać nowe przyjaźnie i kimkolwiek się
interesować, skoro każda podróż ma swój kres?
Rosnąca gotowość Irene do zaakceptowania ograniczoności własnej
egzystencji była zwiastunem wielu zachodzących w niej zmian.
Podczas gdy kiedyś miała teorię o tajnym stowarzyszeniu ludzi, którzy
stracili najbliższych, to teraz stwierdziła, że istnieje inne
stowarzyszenie, złożone częściowo z tych samych osób, które – jak to
ujęła – „są świadome swego przeznaczenia”.
Ze wszystkich zmian w zachowaniu Irene najbardziej ucieszyło mnie
to, że zaczęła się do mnie stopniowo zbliżać. Od początku byłem dla
niej kimś ważnym i nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Były
miesiące, kiedy mówiła, że żyje tylko po to, aby przychodzić na
terapię. Jednak do tej pory wciąż odnosiłem wrażenie, że jesteśmy
bardziej obok siebie niż ze sobą. Nie dopuszczała mnie do swojego
świata. Chciała wiedzieć o mnie jak najmniej i udawała, że nie
jestem prawdziwym człowiekiem. Teraz to się zmieniło.
Na początku terapii, podczas wizyty w domu rodziców, natknęła się
na ilustrowaną wersję Czarnoksiężnika z krainy Oz. Po powrocie
powiedziała, że fizycznie przypominam czarnoksiężnika z Oz. Teraz,
po trzech latach terapii, wróciła do książki, ale stwierdziła, że
podobieństwo nie jest aż tak uderzające. Wyczułem, że dzieje się
w niej coś ważnego, kiedy powiedziała:
– Cóż, może ty wcale nie jesteś czarodziejem. Może czarodzieje
w ogóle nie istnieją – mówiła dalej, bardziej do siebie niż do mnie. –
Chyba po prostu powinnam pogodzić się z myślą, że jesteśmy
współpasażerami w pociągu życia, a gdzieś tam biją nasze dzwony.
Nie miałem żadnych wątpliwości, że zaczął się nowy etap terapii,
kiedy pewnego dnia w czwartym roku naszych sesji weszła do
mojego gabinetu, spojrzała mi prosto w oczy, usiadła, znów na mnie
spojrzała i rzekła:
– To dziwne, ale wydajesz mi się jakby mniejszy.
Lekcja 7: Zgoda na odejście

Nasza ostatnia sesja byłaby całkiem zwyczajna, gdyby nie dwa


wydarzenia. Po pierwsze, Irene zadzwoniła, żeby spytać o datę
wizyty. Chociaż w ciągu pięciu lat wspólnej pracy często zmienialiśmy
terminy spotkań ze względu na specyfikę zawodu chirurga, nigdy nie
zapomniała ani daty, ani godziny wizyty. Po drugie, na krótko przed
wizytą potwornie rozbolała mnie głowa. Ponieważ niezwykle rzadko
miewam bóle głowy, podejrzewam, że miało to jakiś związek
z rakiem mózgu Jacka, którego pierwszym objawem był właśnie ostry
ból głowy.
– Zastanawiam się nad czymś od tygodnia – zaczęła Irene. – Czy
zamierzasz opisać naszą wspólną pracę?
Nie myślałem o opisywaniu tej terapii, poza tym przymierzałem się
wtedy do napisania powieści. Powiedziałem jej to i dodałem:
– Na ogół nie piszę o tak świeżych sprawach. Czekam wiele lat,
dziesięć czy nawet więcej, od zakończenia terapii, zanim ją opiszę –
tak było w przypadku Kata miłości 21 . Poza tym, jeśli kiedykolwiek
postanowię napisać o naszej pracy, nie omieszkam zapytać cię
o pozwolenie.
– Irv, nie o to chodzi – przerwała mi. – Nie martwię się, że o mnie
napiszesz. Martwię się, że mógłbyś nie napisać. Chcę, abyś
opowiedział moją historię. Zbyt wielu terapeutów nie wie, jak
postępować z osobami cierpiącymi po stracie bliskich. Chcę, żebyś im
opowiedział nie tylko to, czego ja się nauczyłam, ale też to, czego
ty się nauczyłeś.
W okresie, który nastąpił po zakończeniu terapii, nie tylko
brakowało mi spotkań z Irene, ale coraz częściej myślałem o opisaniu
naszej wspólnej drogi. Inne moje projekty zeszły na dalszy plan
i zacząłem pisać szkic opowiadania o terapii z Irene. Z początku
robiłem to trochę od niechcenia, ale stopniowo wciągało mnie to
coraz bardziej.
Parę tygodni później spotkałem się z Irene na ostatniej sesji
kontrolnej. Przebolała już zakończenie naszej terapii. Na początku
śniło jej się, że cały czas się spotykamy; wyobrażała sobie nasze
rozmowy i parę razy wydawało jej się, że widzi moją twarz w tłumie
przechodniów albo że słyszy mój głos. Jednak do wizyty kontrolnej jej
żal po zakończonej terapii minął – teraz cieszyła się życiem i dobrze
czuła się ze sobą i z innymi. Zaskoczyły ją zwłaszcza zmiany
w postrzeganiu świata. Wszystko, co kiedyś było szare i płaskie,
nabrało teraz blasku i głębi. Poza tym jej związek z Kevinem, którego
poznała kilka miesięcy przed końcem terapii, nie tylko przetrwał, ale
wręcz rozkwitał. Kiedy wspomniałem, że zmieniłem zdanie i chciałbym
jednak opisać naszą pracę, bardzo się ucieszyła i zgodziła się
przeczytać pierwszy szkic.
Kilka tygodni później wysłałem Irene zarys pierwszych trzydziestu
stron i zaproponowałem spotkanie w kawiarni, aby o nich
porozmawiać. Wchodząc do kawiarni i szukając jej wzrokiem, czułem
się nadspodziewanie spięty. Zauważyłem ją, zanim ona mnie
dostrzegła, więc mogłem się jej przyjrzeć, podchodząc do stolika.
Podziwiałem ją z daleka, pastelowy sweter i pełne gracji ruchy, kiedy
podnosiła do ust filiżankę z kawą i przeglądała gazetę. Zobaczywszy
mnie, wstała i pocałowaliśmy się w policzki jak starzy przyjaciele,
którymi w gruncie rzeczy byliśmy. Również zamówiłem cappuccino. Po
pierwszym łyku Irene uśmiechnęła się, pochyliła w moją stronę
z chusteczką w ręku i wytarła mi wąsy białe od kawy. Podobała mi się
jej troska i również pochyliłem się, aby mocniej poczuć dotyk jej
chusteczki.
– Już – powiedziała – teraz lepiej. Żadnych białych wąsów, nie chcę,
żebyś się przedwcześnie zestarzał.
Potem, wyjmując z teczki maszynopis, powiedziała:
– Napisałeś dokładnie tak, jak chciałam, żeby było napisane.
– A ty powiedziałaś dokładnie to, co chciałem usłyszeć. Ale może
porozmawiamy o całym projekcie?
Zapewniłem ją, iż zadbam o to, aby tak zmienić jej tożsamość, że
nikt znajomy nie skojarzy jej z postacią z opowiadania.
– Co myślisz o tym, by zrobić z ciebie mężczyznę handlującego
dziełami sztuki? – zapytałem.
Pokręciła przecząco głową.
– Chcę być tym, kim jestem. Nie mam nic do ukrycia, nic, czego
mogłabym się wstydzić. Oboje wiemy, że nie miałam zaburzeń
psychicznych, ale po prostu cierpiałam.
Jednak coś nie dawało mi spokoju i postanowiłem się z nią tym
podzielić.
– Pozwól, że opowiem ci pewną historię.
I opowiedziałem jej o Mary, mojej dobrej przyjaciółce, pełnej
współczucia i niezwykle oddanej pracy terapeutce, i pewnym jej
pacjencie, którego leczyła przez dziesięć lat. Jako dziecko Howard był
bardzo źle traktowany. W pierwszym roku terapii kilkakrotnie trafiał
do szpitala po próbach samobójczych, przedawkowaniu leków czy
z powodu poważnej anoreksji. Mary przeżywała to razem z nim
i jakimś cudem udało jej się go z tego wyciągnąć. Pomogła mu
skończyć szkołę średnią, college, a potem szkołę dziennikarską.
– Jej poświęcenie było niezwykłe. Zdarzały się okresy, kiedy
spotykała się z nim siedem dni w tygodniu, i to za poważnie zaniżone
stawki. Wiele razy ostrzegałem ją, że powinna chronić swoją
prywatność i nie dawać tyle z siebie. Miała gabinet w domu i jej mąż
miał za złe niedzielne wizyty Howarda oraz to, że Mary poświęca mu
tyle czasu i energii. Howard był wzorcowym przypadkiem klinicznym
i Mary często prowadziła z nim sesje pokazowe dla studentów. Przez
pięć lat pracowała nad podręcznikiem psychoterapii, w którym
przypadek Howarda odgrywał główną rolę. Każdy rozdział bazował na
innym aspekcie ich wspólnej pracy. Przez te wszystkie lata Howard był
jej bardzo wdzięczny za pomoc i zaangażowanie. Nie miał nic
przeciwko studentom uczestniczącym w sesjach ani przeciwko książce.
Kiedy Mary skończyła pisać, Howard, wtedy już żonaty, z dwójką
dzieci, dziennikarz na kontrakcie za granicą, wycofał zgodę na
publikację. W krótkim liście wyjaśnił, że chce zapomnieć o tamtym
życiu. Mary poprosiła o wyjaśnienia, lecz on, nic nie wyjaśniając,
zerwał wszelkie kontakty. Mary była zdruzgotana, poświęciła tej
książce tyle lat, a teraz mogła wszystko wyrzucić do kosza. Jeszcze
wiele lat później była rozgoryczona i przygnębiona.
– Rozumiem cię – powiedziała Irene, uspokajająco poklepując moją
dłoń. – Nie chcesz powtórzyć błędu Mary. Ale zapewniam cię: ja nie
tylko pozwalam ci opisać mój przypadek, ja cię o to proszę. Byłabym
zawiedziona, gdybyś tego nie zrobił.
– Aż tak ci na tym zależy?
– Tak. Pamiętasz, jak mówiłam, że większość terapeutów nie ma
pojęcia o tym, jak pomóc osobom pogrążonym w żałobie. Wiele
nauczyłeś się podczas pracy ze mną, nie chcę, żebyś zabrał tę
wiedzę do grobu.
Widząc moje uniesione ze zdziwienia brwi, dodała:
– Tak, wreszcie to do mnie dotarło. Nie jesteś wieczny.
– W porządku – powiedziałem, wyjmując notatnik – masz rację,
nasze spotkania sporo mnie nauczyły. Przeczytałaś moją wersję tych
wydarzeń. Ale chciałbym znać również twój punkt widzenia. Co twoim
zdaniem było najważniejsze w naszej pracy, czego nie powinienem
pominąć?
– Wiesz to równie dobrze jak ja.
– Ale chcę usłyszeć twoje zdanie. Jak już mówiłem, chciałem,
żebyśmy napisali to razem, ale skoro odmówiłaś, to próbuję
przynajmniej poznać twój punkt widzenia.
– Zaangażowanie – odpowiedziała bez namysłu. – Byłeś przy mnie,
pochylałeś się nade mną, aby być bliżej. Tak jak przed chwilą, gdy
wycierałam ci wąsy z kawy.
– Masz na myśli bliskość?
– Właśnie. I to nie w sensie metafizycznym. Potrzebowałam wtedy
jednego: żebyś był blisko, gotowy narazić się na działanie
śmiercionośnej aury, która z e mnie emanowała. Terapeuci zwykle
tego nie rozumieją. Tylko ty to potrafiłeś. Moi przyjaciele nie mogli ze
mną wytrzymać, sami zajęci opłakiwaniem Jacka i ukrywaniem
strachu przed własną śmiercią. Żądali, tak, żądali, żebym po roku
żałoby wróciła do normalności. I to właśnie było najważniejsze –
kontynuowała Irene, przerywając tylko po to, aby napić się
cappuccino. – Byłeś cierpliwy, byłeś blisko, zmuszałeś mnie do
mówienia o wszystkim, niezależnie od tego, jak było to nieprzyjemne.
Kiedy nie chciałam mówić, potrafiłeś odgadnąć, bardzo trafnie, muszę
ci to przyznać, co czułam. Zresztą nie tylko słowa były ważne. Same
słowa niewiele znaczą. Jednym z twoich najważniejszych posunięć
było to, że kazałeś mi przychodzić na dodatkowe spotkanie za każdym
razem, kiedy czułam w stosunku do ciebie złość.
Przerwała. Spojrzałem na nią znad notatek.
– Inne trafne posunięcia?
– Przyszedłeś na pogrzeb Jacka. Ilekroć wyjeżdżałeś na dłużej,
zawsze dzwoniłeś, żeby zapytać, co u mnie słychać. Trzymałeś mnie
za rękę zawsze, gdy tego potrzebowałam. To bardzo wiele dla mnie
znaczyło, szczególnie w czasie gdy Jack umierał. Czasami miałam
wrażenie, że twoja ręka jest jedynym ogniwem łączącym mnie
z życiem i że gdyby nie ona, rozpłynęłabym się w niebycie. To
śmieszne, ale wtedy byłeś dla mnie kimś w rodzaju maga, kogoś, kto
zna przyszłość. Przestałeś być magiem zaledwie parę miesięcy temu,
kiedy zacząłeś wydawać mi się mniejszy. Jednocześnie przez cały czas
miałam przeciwstawną, antymagiczną wizję twojej osoby. Jako kogoś,
kto nie wie, co się wydarzy, nie zna reguł, bardziej improwizuje, niż
postępuje zgodnie z planem.
– I co myślałaś o tej improwizacji? – zapytałem, pisząc
jednocześnie.
– Czasami byłam przerażona. Chciałam, żebyś był
czarnoksiężnikiem z Oz. Czułam się zagubiona. Chciałam, żebyś mi
wskazał drogę do domu. Czasami bałam się twojej niepewności.
Zastanawiałam się, czy naprawdę nie wiesz, co dalej nastąpi, czy tylko
tak udajesz, jak to potrafią czarnoksiężnicy. Kolejna rzecz: wiedziałeś,
jak bardzo chciałam poradzić sobie sama ze swoimi problemami. Tak
więc myślałam, że twoja improwizacja jest planem – całkiem
sprytnym planem, żebym stała się bardziej spontaniczna. Inna
myśl… Czy o takie wskazówki ci chodziło, Irv?
– Dokładnie tak. Mów dalej.
– Kiedy opowiedziałeś mi o innych wdowach i o swoim projekcie
badawczym, wiem, że chciałeś mnie podnieść na duchu, i przez chwilę
to mi nawet pomogło. Zdałam sobie sprawę, iż jestem w trakcie
pewnego procesu, że będę podlegać różnym emocjom, tak samo jak
inne kobiety. Ale w istocie ta uwaga sprawiła, że poczułam się
bezosobowo, jakbyś sprowadził mnie do przypadku medycznego. Gdy
improwizowaliśmy, nigdy nie czułam się jak przypadek. Byłam wtedy
kimś szczególnym, wyjątkowym. Razem szukaliśmy drogi.
– Jakieś inne uwagi?
– Takie pozornie nic nieznaczące gesty. Może tego nie pamiętasz,
ale na zakończenie jednej z naszych pierwszych sesji, kiedy zbliżyłam
się do wyjścia, położyłeś mi dłoń na ramieniu i powiedziałeś:
„Przejdziemy przez to razem” – cały czas to pamiętam, bardzo mnie
wtedy tym podbudowałeś.
– Pamiętam to.
– Podobało mi się, że czasem przestawałeś mnie analizować,
interpretować moje słowa, tylko mówiłeś coś zwykłego, ludzkiego,
w rodzaju: „Przechodzisz przez największy koszmar, jaki jestem
w stanie sobie wyobrazić”. Ale najlepsze, co mogłeś powiedzieć,
i powinieneś to robić częściej, to wyrażać podziw dla mojej odwagi
i wytrwałości.
Próbując naprędce wymyślić, co mógłbym teraz powiedzieć o jej
odwadze, spostrzegłem, że patrzy na zegarek, mówiąc:
– Muszę już iść.
A więc teraz to ona kończy sesję. Oto, jak daleko zaszliśmy. Przez
moment miałem ochotę wybuchnąć, oskarżając ją, że wyrzuca mnie
za drzwi, ale stwierdziłem, że to zbyt dziecinne.
– Wiem, o czym myślisz, Irv.
– Tak?
– Zapewne ta zamiana ról wydaje ci się zabawna – to ja, a nie ty,
kończę spotkanie.
– Masz rację. Jak zwykle.
– Będziesz tu jeszcze parę chwil? Mam się spotkać z Kevinem na
lunchu, tu w pobliżu. Przyprowadzę go, żebyście mogli się poznać.
Chciałabym, abyście się poznali.

Czekając na powrót Irene, porównywałem jej wrażenia z terapii


z moimi. Powiedziała, że najbardziej jej pomogłem, angażując się
w relację z nią i nie uciekając od niczego, co zrobiła lub powiedziała.
I że pomogłem jej, trzymając ją za rękę, improwizując, uznając
tragizm jej sytuacji i obiecując, że przejdziemy przez to razem.
Wzdragałem się przed takim uproszczeniem. Moje podejście do
terapii z pewnością było bardziej złożone i wyrafinowane! Chociaż im
więcej o tym myślałem, tym bardziej skłonny byłem przyznać rację
Irene.
Z pewnością miała rację, jeśli chodzi o zaangażowanie – to
podstawa mojej terapii. Od początku naszej wspólnej pracy
postanowiłem tak właśnie postępować. Wiedziałem, że nie wystarczy
po prostu jej wysłuchać, pocieszyć i przeprowadzić przez
najtrudniejszy okres. Musiałem się do niej zbliżyć, popracować nad
„przestrzenią między nami” (wyrażenie, którego używałem na każdej
sesji z Irene), skupić się na tym, co jest tu-i-teraz: to znaczy na
związku pomiędzy nami tu (w gabinecie) i teraz (w danym
momencie).
Ale co innego znaczy skupić się na tu-i-teraz z pacjentami, którzy
zgłosili się na terapię z powodu problemów małżeńskich, a co innego
przerabiać tu-i-teraz z Irene. Bo czyż nie jest czymś absurdalnym
i wręcz grubiańskim zmuszać kobietę, której mąż umiera na raka
mózgu, która straciła matkę, ojca, brata i syna chrzestnego, żeby
skupiła się na związku z terapeutą, którego ledwie zna?
Niemniej jednak to właśnie zrobiłem. Zacząłem na pierwszej sesji
i nigdy z tego nie zrezygnowałem. Podczas każdego spotkania pytałem
o jakiś aspekt naszych wzajemnych relacji: „Czy czujesz się samotna,
będąc tutaj ze mną?”, „Czy dzisiaj czujesz, że jesteśmy blisko, czy
daleko od siebie?”. Często odpowiadała: „Czuję się oddalona o setki
mil”, a ja wtedy drążyłem temat: „W którym momencie sesji
zauważyłaś to oddalenie?” albo „Co zrobiłem lub powiedziałem, żeby
zwiększyć ten dystans?”. I przede wszystkim: „Co mogę zrobić, żeby
go zmniejszyć?”.
Starałem się traktować z powagą jej odpowiedzi. Jeśli odpowiadała:
„Podaj mi tytuł jakiejś dobrej powieści, to się zbliżymy”, to zawsze
proponowałem jakiś tytuł. Jeśli mówiła, że jej smutek jest zbyt wielki,
żeby go wyrazić słowami, i najlepsze, co mogę zrobić, to przysunąć się
i potrzymać ją za rękę, przybliżałem krzesło i brałem ją za rękę,
czasem na minutę lub dwie, a czasem na piętnaście. Niekiedy czułem
się niezręcznie, trzymając ją za rękę, ale nie ze względu na prawny
zakaz fizycznego kontaktu lekarza z pacjentem. Raczej dlatego, że
zawsze przynosiło to zadziwiająco pozytywne rezultaty. Czułem się
jak czarnoksiężnik, ktoś mający nadnaturalne zdolności, których sam
nie rozumiałem. W końcu, parę miesięcy po pogrzebie męża, Irene
przestała prosić, bym potrzymał ją za rękę.
Przez całą terapię starałem się być zaangażowany. Nie pozwalałem
się odepchnąć. Na jej: „Jestem dziś przygnębiona, nie mam ochoty
rozmawiać, nie wiem, po co tu przyszłam”, odpowiadałem: „Ale jednak
tu jesteś. Jakaś część ciebie chce, żebyś tu była, a ja chcę
porozmawiać z tą właśnie częścią”.
Kiedy było to tylko możliwe, przekładałem wydarzenia na ich
odpowiedniki tu-i-teraz. Na przykład – początek i koniec naszych
spotkań. Na ogół Irene wchodziła do gabinetu i nawet na mnie nie
spojrzawszy, szybko siadała na swoim miejscu. Rzadko pozostawiałem
to bez komentarza i mówiłem: „Och, więc to będzie jedna z tych
sesji”, i drążyłem temat unikania kontaktu wzrokowego. Czasem
odpowiadała: „Patrzenie na ciebie sprawia, że stajesz się kimś
realnym, a to oznacza, iż niedługo umrzesz”. Albo: „Jeśli na ciebie
spojrzę, to być może będę miała ochotę cię pocałować”. Lub:
„W twoich oczach widzę nakaz, żebym szybko doszła do siebie”.
Koniec każdej sesji również stwarzał wiele problemów; denerwowało
ją to, że mam nad nią kontrolę i przypominam, iż skończył się nasz
czas. Każdy koniec był jak śmierć. W najtrudniejszym okresie nie była
w stanie pamiętać twarzy i bała się, że jak zniknę jej z oczu, to zniknę
w ogóle. Dla Irene koniec sesji świadczył też o tym, jak mało dla mnie
znaczyła, skoro tak szybko chciałem się jej pozbyć. Każde moje
wakacje czy podróż służbowa stanowiły problem i utrzymywałem z nią
wtedy kontakt telefoniczny.
Wszystko było podporządkowane tu-i-teraz – jej prośby
o komplementy, o to, bym jej mówił, że myślę o niej częściej niż
o innych pacjentach, że łączy nas coś więcej niż związek
terapeutyczny i że jej pożądam jak kobiety.
Zwykle podejście tu-i-teraz w psychoterapii ma wiele zalet.
Wprowadza bardziej bezpośrednie relacje pomiędzy terapeutą
a pacjentem i dostarcza bardziej wiarygodnych danych niż te
przywoływane przez zawodną pamięć pacjenta. Sposób wchodzenia
w związek z terapeutą w tu-i-teraz skupia jak w soczewce sposoby
wchodzenia pacjenta w relacje w realnym świecie, zarówno
w teraźniejszości, jak i w przeszłości. Problemy pacjenta w kontaktach
z innymi ludźmi ukazują mu się stopniowo w coraz jaskrawszych
barwach. Co więcej, taka terapia jest intensywniejsza i ciekawsza –
żaden pacjent ani grupa pracująca w tu-i-teraz nie może narzekać na
nudę. Stanowi także bezpieczne forum, na którym pacjent może
wypróbowywać nowe zachowania, zanim je wypróbuje w świecie
zewnętrznym.
Ale najważniejsze ze wszystkiego jest to, że podejście tu-i-teraz
doprowadziło do wytworzenia się między nami głęboko intymnej
relacji. Wewnętrzny strażnik Irene – surowy, zdystansowany
i niedostępny – nie dopuszczał do niej nikogo innego. Tak właśnie
było w trakcie sześciomiesięcznej terapii grupowej, w okresie gdy
umierał jej mąż. Mimo że Irene szybko zdobyła respekt i zaufanie
grupy i służyła pomocą wielu jej członkom, to nie otrzymywała wiele
w zamian. Otaczająca ją aura samowystarczalności utwierdzała innych
pacjentów w przekonaniu, że niczego od nich nie potrzebuje.
Jedynie mąż Irene potrafił przechytrzyć strażnika i stworzyć
prawdziwie głęboką, intymną więź. Tylko przy nim potrafiła płakać
i pozwalała dojść do głosu małej, skrzywdzonej dziewczynce, którą
w sobie nosiła. Wraz ze śmiercią Jacka utraciła jedyną osobę, z którą
mogła dzielić swoje najbardziej intymne przeżycia. Wiem, że to
zabrzmi zarozumiale, ale chciałem jej go zastąpić.
Czy naprawdę tego chciałem? To zaskakujące pytanie. Nie, nigdy
o tym nie myślałem. Ale próbowałem przywrócić jej na godzinę czy
dwie w tygodniu poczucie utraconej intymności, stwarzając miejsce,
gdzie mogłaby przestać być trzeźwo myślącym chirurgiem i pozwolić
sobie na otwartą i szczerą rozmowę.
Kiedy niedługo po śmierci męża umarł jej ojciec, podróż do domu
na jego pogrzeb napawała ją przerażeniem. Nie mogła znieść myśli
o spotkaniu z chorą na alzheimera matką, o otwartym grobie ojca,
znajdującym się tuż obok grobu brata. Poradziłem jej, żeby nie
jechała. Ustaliłem datę wizyty dokładnie w godzinę pogrzebu
i poprosiłem, żeby przyniosła zdjęcia ojca. Spędziliśmy ten czas,
wspominając go. Było to piękne i poruszające doświadczenie, za które
Irene później mi dziękowała.
Gdzie leży granica między intymnością a uwodzeniem? Czy Irene
nie uzależni się zbytnio ode mnie? Czy będzie umiała odejść? Czy
przeniesie na mnie uczucia, które żywiła do męża? Dręczyły mnie te
pytania, ale postanowiłem, że zajmę się nimi później.
W toku mojej pracy z Irene nigdy nie miałem szczególnych
trudności z utrzymaniem zasady tu-i-teraz. Była bardzo zaangażowana
w terapię. Ani razu w ciągu tylu lat pracy nie usłyszałem z jej ust
sprzeciwu ani słów w rodzaju: „To nie ma sensu… nie po to tu
przychodzę… to nie o ciebie tu chodzi… Nie jesteś częścią mojego
życia – widzę cię tylko przez dwie godziny w tygodniu, mój mąż zmarł
zaledwie dwa tygodnie temu, a ty mnie wypytujesz o moje uczucia
wobec ciebie?… To jakieś chore… Wszystkie te pytania o to, jak na
ciebie patrzę i jak wchodzę do gabinetu – przecież to są nieistotne
szczegóły. Zbyt wiele w tej chwili dzieje się w moim życiu”. Wręcz
przeciwnie, Irene od razu zrozumiała cel takiego podejścia i była mi
wdzięczna za wszelkie próby zaangażowania jej w terapię.
Uwagi Irene na temat mojej „improwizacji” były dla mnie
wyjątkowo cenne. Przypomniały mi się moje własne słowa o tym, że
„dobry terapeuta musi stworzyć nową terapię dla każdego pacjenta”.
Oczywiście to bardzo radykalne podejście, bardziej nawet od
stwierdzenia Junga sprzed wielu lat, że dla każdego pacjenta
powinniśmy stworzyć nowy język terapii. Ale nowe czasy wymagają
nowego podejścia.
Współczesny system opieki zdrowotnej stwarza wielkie zagrożenie
dla psychoterapii. Przyjrzyjmy się jego założeniom: (1) terapia
powinna być jak najkrótsza i winna skupiać się przede wszystkim na
widocznych objawach, a nie na ukrytych konfliktach leżących u źródeł
tych objawów; (2) terapia powinna być tania (co uderza zarówno
w szkolących się przez wiele lat terapeutów, jak i w pacjentów, którzy
będą zmuszeni leczyć się u źle wykształconych terapeutów); (3)
terapeuci, podobnie jak lekarze, powinni stawiać jednoznaczne,
precyzyjne diagnozy, określać cele terapii oraz dokonywać
cotygodniowej oceny postępów; (4) terapeuci winni ograniczyć swą
działalność do tych technik, których działanie zostało empirycznie
potwierdzone (co działa na korzyść terapii behawioralno-poznawczej,
najszybciej usuwającej zewnętrzne objawy zaburzeń).
Ale wszystkie te przerażające próby ingerencji w świat psychoterapii
to nic w porównaniu z tendencjami do wprowadzenia psychoterapii
protokolarnej. Zgodnie z jej wytycznymi terapeuta powinien pracować,
posługując się szczegółowym planem terapii, określającym nawet
zagadnienia, które należy poruszyć na każdej sesji.
Żądni zysku urzędnicy opieki zdrowotnej i ich niespełna rozumu
profesjonalni doradcy uznali, że powodzenie terapii zależy bardziej od
wymiany informacji pomiędzy pacjentem a terapeutą niż od związku
pacjenta z terapeutą. To poważny błąd.
Nikt spośród osiemdziesięciu wdowców i wdów, których badałem
w ramach mojego projektu, nie przypominał Irene. Nikt nie
doświadczył tylu strat jedna po drugiej – mąż, ojciec, matka,
przyjaciel, chrześniak. Nikt nie przeżył straty ukochanego brata. Nikt
nie żył w takiej symbiozie ze swoim mężem jak Irene. Nikt nie
oglądał współmałżonka powolnie wyniszczanego przez raka mózgu.
Nikt nie był lekarzem, który doskonale rozumiał istotę choroby
współmałżonka i wiedział, jakie są w tym przypadku rokowania.
Przypadek Irene był niepowtarzalny i wymagał niepowtarzalnej
terapii, którą ona i ja musieliśmy wspólnie stworzyć. I nie polegało to
na tym, że usiedliśmy i wymyśliliśmy terapię, którą następnie można
było zastosować – wręcz przeciwnie: projekt terapii tworzył się
w trakcie samej terapii.

Spojrzałem na zegarek. Gdzie ona jest? Podszedłem do okna kawiarni


i wyjrzałem na ulicę. Szła, trzymając się za ręce z mężczyzną, którym
musiał być Kevin. Irene trzymająca za rękę mężczyznę – czy to
możliwe? Pomyślałem o tych wszystkich godzinach, w czasie których
starałem się ją przekonać, iż nie jest skazana na samotność, że w jej
życiu pojawi się następny mężczyzna. Boże, jaka ona była uparta!
Zmarnowała tyle okazji: na początku żałoby ustawiła się do niej
kolejka atrakcyjnych i godnych uwagi kandydatów.
Odrzucała każdego z takiej czy innej przyczyny, a zawsze jakąś
znalazła. „Nie mogę znowu się zakochać, bo nie zniosę kolejnej straty”
(to pierwszy powód na jej liście, który z góry eliminował wszystkich
mężczyzn, choćby odrobinę starszych od Irene lub mających bodaj
najdrobniejsze problemy ze zdrowiem). „Nie chcę skazywać na śmierć
żadnego mężczyzny, którego pokocham”. „Nie mogłabym zdradzić
Jacka”. Porównania z Jackiem nie wytrzymał żaden mężczyzna. On
był jej przeznaczony (znał jej rodzinę, został wybrany przez jej brata
i był ostatnim ogniwem łączącym ją ze zmarłym bratem, ojcem
i umierającą matką). Poza tym Irene wierzyła, że nie istnieje
mężczyzna, który rozumiałby ją tak dobrze jak Jack, tak jak nie istnieje
mężczyzna, który nie wniósłby łopaty do kuchni, tak jak to zrobił
farmer z wiersza Frosta. No, może z wyjątkiem takiego, który też
stracił bliskich, kto czuł to samo co ona i potrafił docenić wartość
życia.
No właśnie. Doskonałe zdrowie. Wysportowany. Szczupły. Młodszy
od Irene. Niedawno owdowiały. Wyjątkowa wrażliwość na sztukę,
literaturę i problemy egzystencjalne. Niecierpliwił mnie upór Irene i jej
wygórowane wymagania. Inne wdowy, z którymi pracowałem,
oddałyby wszystko za odrobinę zainteresowania ze strony
któregokolwiek z odrzucanych przez Irene mężczyzn. Ukrywałem
zniecierpliwienie, ale Irene niczego nie przeoczyła, nawet moich
niewyrażonych myśli, i wściekała się, odgadując moje życzenie, aby
związała się w końcu z mężczyzną. „Zmuszasz mnie do
kompromisów!” – oskarżała mnie.
Być może wyczuła moje obawy, że nie będzie umiała się ze mną
rozstać. Wydawało mi się, że przywiązanie do mnie stanowiło główną
przyczynę jej niechęci do związania się z mężczyzną. Boże, czy nigdy
się od niej nie uwolnię? Może to była moja kara za to, że udało mi się
nawiązać z nią tak bliski kontakt.
I wtedy pojawił się Kevin. Od początku wiedziała, że to mężczyzna,
na którego czekała. Zaimponowała mi swoją pewnością
i zdecydowaniem. Pomyślałem o tych wszystkich śmiesznych,
niemożliwych do spełnienia wymaganiach, które stawiała
potencjalnym partnerom. A tu proszę, Kevin spełniał je co do joty.
Młody, zdrowy, wrażliwy, wdowiec. Jego żona zmarła w zeszłym roku,
co spowodowało, że on i Irene bardzo dobrze nawzajem się rozumieli.
Wszystko pasowało jak ulał. Cieszyłem się ze szczęścia Irene
i z własnego wyzwolenia.
Zanim poznała Kevina, prowadziła już normalne życie towarzyskie,
jednak pozostał w niej głęboki, niewysłowiony smutek i rezygnacja.
Teraz i to się zmieniało. Czy to za sprawą Kevina? A może mogła się
z nim związać, ponieważ dokonała się w niej przemiana? A może po
trochu jedno i drugie? Nigdy się tego nie dowiem.
A teraz prowadziła go na spotkanie ze mną.
Weszli do kawiarni. Idą w moim kierunku. Dlaczego jestem
zdenerwowany? Spójrz na tego faceta: jest wspaniały – wysoki, silny,
jakby codziennie przed śniadaniem robił sobie trening kondycyjny,
a ten nos… nieprawdopodobny… gdzie sprzedają takie nosy?
Wystarczy, Kevin, puść jej rękę. No, dosyć tego! W tym facecie jest
coś, co mi się nie podoba. Kurczę, będę musiał podać mu rękę.
Dlaczego pocą mi się dłonie? Może nie zauważy. A co to kogo
obchodzi?
– Irv – usłyszałem głos Irene – to jest Kevin. Kevin, poznaj Irva.
Uśmiechnąłem się, podałem mu rękę i pozdrowiłem przez zaciśnięte
zęby. Niech cię – pomyślałem – lepiej dobrze się nią opiekuj. I, do
cholery, nie waż się umierać!
5. Terapia wzajemna

– Takie są, doktorze Lash, przyczyny mojego zniechęcenia. Tutaj w ogóle nie ma
mężczyzn. A jeśli już znajdą się jacyś nieżonaci czterdziestoletni faceci, to coś
musi być z nimi nie w porządku – jacyś niedorobieni, odrzuceni albo chorzy –
i inne kobiety ich nie chciały. Po prostu wywaliły ich za drzwi. Ostatni trzej
mężczyźni, z którymi chodziłam, nie mieli nawet ubezpieczenia społecznego. Zera.
Kto mógłby ich szanować? Szanowałbyś ich? Założę się, że odkładasz mnóstwo
forsy na swoją emeryturę, co? Och, nie martw się, wiem, że nie masz zamiaru
odpowiedzieć na to pytanie. Mam trzydzieści pięć lat. Budzę się, myśląc o swojej
wielkiej trzydziestce piątce. Jestem w połowie drogi. Im częściej myślę o swoim
eksmężu, tym bardziej sobie uświadamiam, że mnie zniszczył. Zniszczył dziesięć lat
mojego życia – dziesięć najważniejszych lat. Dziesięć lat – nie mogę mu tego
darować. To jest jak zły sen – budzę się po jego odejściu ze swoimi trzydziestoma
pięcioma latami na karku, rozglądam się wokół i widzę, że moje życie jest
zrujnowane – wszyscy normalni mężczyźni są już zajęci.
(Chwila ciszy)
– O czym teraz myślisz, Myrno?
– Myślę, że jestem uwięziona, myślę, żeby wyjechać na Alaskę, gdzie na jedną
kobietę przypada więcej mężczyzn. Albo o szkole biznesu – tam też jest sporo
facetów.
– Zostań myślami w tym pokoju ze mną, Myrno. Jakie masz uczucia w związku
z dzisiejszą sesją?
– Co masz na myśli?
– To co zwykle. Postaraj się powiedzieć o tym, co dzieje się tutaj między nami.
– Frustrujące! Pozbędę się kolejnych stu pięćdziesięciu dolarów, nie czując się
ani trochę lepiej.
– Tak więc dzisiaj znów ci nie pomogłem. Wziąłem twoje pieniądze i nie
pomogłem. Powiedz mi coś, Myrno. Gdybym…

Ostro hamując, Myrna skręciła w ostatniej chwili, aby uniknąć


zderzenia z wciskającą się na jej pas ciężarówką. Przyśpieszyła
i wyprzedzając ją, krzyknęła: „Dupek!”.
Wyłączyła kasetę i wzięła kilka głębokich wdechów. Kilka miesięcy
temu, po swoich kilku pierwszych sesjach, jej nowy psychiatra, doktor
Ernest Lash, zaczął nagrywać ich sesje na magnetofon i dawał jej
kasety, aby posłuchała ich w drodze na następną wizytę. Co tydzień
zwracała kasetę, a on zapisywał na niej nową sesję. To dobry sposób,
powiedział, żeby wykorzystać czas dojazdu z Los Altos do San
Francisco. Nie była tego pewna. Już sama terapia okazała się dla niej
na tyle frustrująca, że przechodzenie przez nią jeszcze raz było dla niej
torturą. Ciężarówka doścignęła ją i błysnęła światłami, domagając się
przepuszczenia. Zjeżdżając na prawy pas, Myrna zaklęła, kiedy
kierowca pokazał jej środkowy palec. Załóżmy, że miałaby wypadek
z powodu kasety, która rozpraszała jej uwagę. Czy mogłaby pozwać
go do sądu? Zaciągnąć tego dupka do sądu? Uśmiechnęła się na tę
myśl. Pochylając się, Myrna przez kilka chwil przyciskała „cofnij”,
a następnie włączyła przycisk „odtwarzaj”.

– Zostań tutaj w tym pokoju ze mną, Myrno. Jakie masz uczucia w związku
z dzisiejszą sesją?
– Co masz na myśli?
– To co zwykle. Postaraj się powiedzieć o tym, co dzieje się tutaj między nami.
– Frustrujące! Pozbędę się kolejnych stu pięćdziesięciu dolarów, nie czując się
ani trochę lepiej.
– Tak więc dzisiaj znów ci nie pomogłem. Wziąłem twoje pieniądze i nie
pomogłem. Powiedz mi coś, Myrno. Gdybyś mogła zastanowić się nad minioną
godziną i odpowiedzieć na następujące pytanie: Co mogłem dzisiaj zrobić?
– Skąd mam wiedzieć? To tobie za to płacą, prawda? I dobrze ci płacą.
– Wiem, że nie wiesz, Myrno. Ale powiedz mi o swoich wyobrażeniach. Jak
mógłbym ci dzisiaj pomóc?
– Mógłbyś mnie przedstawić jednemu ze swoich bogatych i samotnych
pacjentów.
– Czy zauważyłaś na moim T-shircie napis „biuro matrymonialne”?

Ty gnojku, zamruczała do siebie, naciskając „stop”. To ja ci płacę sto


pięćdziesiąt dolarów za godzinę, żebyś mi opowiadał takie głodne
kawałki? Nacisnęła „cofnij” i jeszcze raz odtworzyła dialog.

– …mógłbym ci dzisiaj pomóc?


– Mógłbyś mnie przedstawić jednemu ze swoich bogatych i samotnych
pacjentów.
– Czy zauważyłaś na moim T-shircie napis „biuro matrymonialne”?
– To nie jest śmieszne, doktorze.
– Masz rację, przepraszam. Chciałem powiedzieć, że izolujesz się ode mnie – nie
chcesz mi powiedzieć ani słowa o tym, co do mnie czujesz.
– Ty, ty, ty. Dlaczego zawsze moje uczucia do ciebie? Ty nie jesteś problemem,
doktorze Lash. Nie mam zamiaru umawiać się z tobą na randkę – chociaż może
miałabym z tego więcej pożytku niż z tej terapii.
– Przypomnijmy sobie jeszcze raz pewne rzeczy, Myrno. Na początku przyszłaś
do mnie, mówiąc, że chcesz coś zmienić w swoich relacjach z mężczyznami.
W trakcie naszych pierwszych spotkań powiedziałem, że najlepiej ci pomogę
w zrozumieniu twoich relacji z innymi, jeśli skupimy się na tym, co się dzieje
między nami tutaj, w tym gabinecie. Ten gabinet jest, lub powinien być,
bezpiecznym miejscem, w którym, mam nadzieję, możesz mówić bardziej otwarcie
niż gdziekolwiek indziej. I w tym bezpiecznym miejscu możemy analizować sposób,
w jaki się do siebie nawzajem odnosimy. Czy trudno to zrozumieć? Tak więc
przyjrzyjmy się jeszcze raz twoim uczuciom do mnie.
– Przecież już powiedziałam: „frustrujące”.
– Postaraj się powiedzieć coś bardziej osobistego, Myrno.
– „Frustrujące” jest stwierdzeniem osobistym.
– Tak, na swój sposób jest, ponieważ mówi o twoich wewnętrznych przeżyciach.
Wiem, że te myśli cały czas krążą ci po głowie. Także wtedy, kiedy jesteś tutaj.
Jestem wobec tego bezradny. Czuję twoją frustrację. Ale słowo frustracja nic nie
mówi o nas. Pomyśl o przestrzeni pomiędzy nami. Postaraj się pozostać w niej
przez chwilę. Co tam się dzisiaj znajduje? Czy możesz powiedzieć coś więcej o tym
swoim stwierdzeniu sprzed kilku minut, że więcej wyniosłabyś, umawiając się ze
mną na randkę, niż przychodząc na terapię?
– Już ci powiedziałam, że nic. Przestrzeń jest pusta. Po prostu frustracja.
– To, co dzieje się między nami w tej chwili, jest dokładnie tym, o czym mówię –
wzbraniasz się przed nawiązaniem ze mną prawdziwego kontaktu.
– Jestem zakłopotana i zagubiona.
– Nasz czas dobiega końca, Myrno, ale chciałbym, żebyś jeszcze czegoś
spróbowała, zanim zakończymy – to samo ćwiczenie, o które poprosiłem cię kilka
tygodni temu. Pomyśl przez minutę lub dwie o czymś, co ty i ja moglibyśmy robić
razem. Zamknij oczy. Puść wodze fantazji. Opisz mi, co widzisz.
(Cisza)
– Co widzisz?
– Nic.
– Wysil się. Pozwól, aby coś się wydarzyło.
– Dobra, dobra. Widzę nas spacerujących razem. Rozmawiających. Cieszących
się swoją obecnością. Idziemy którąś z ulic San Francisco, może to Chesnut Street.
Trzymam cię za rękę i prowadzę do pubu dla samotnych. Niechętnie, ale idziesz ze
mną. Chcę, żebyś zobaczył to miejsce i na własne oczy się przekonał, że nie ma
tam żadnych ciekawych mężczyzn. Są albo puby dla samotnych, albo ogłoszenia
w internecie, o których wspomniałeś w zeszłym tygodniu. Internet jest jeszcze
gorszy od barów. Mówisz o bezosobowości! Nie mogę uwierzyć, że mogłeś mi coś
takiego zaproponować. Oczekujesz, że poznam kogoś przez komputer, nie widząc
nawet drugiej osoby, nie…
– Wróć do swojego wyobrażenia. Co się dzieje dalej?
– Obraz zniknął – koniec.
– Tak szybko! Co cię powstrzymało przed dalszym ciągiem?
– Nie wiem. Czułam się samotna i opuszczona.
– Byłaś ze mną. Trzymałaś mnie za rękę. Co wtedy czułaś?
– Wciąż czułam się samotna.
– Musimy kończyć, Myrno. Ostatnie pytanie. Czy nasze ostatnie kilka minut
różniło się od pozostałej części godziny?
– Nie, to było wciąż takie same – frustrujące.
– Ja czułem się bardziej zaangażowany – odległość między nami się zmniejszyła.
A ty nic nie czułaś?
– Może, nie jestem pewna. I dalej nie widzę celu, dla którego to wszystko
robimy.
– Dlaczego wciąż mam uczucie, że jest w tobie coś, co nie pozwala ci dostrzec
sensu tego wszystkiego? O tej samej porze w następny czwartek?

Myrna usłyszała przesuwanie krzeseł, swoje kroki, kiedy szła do


wyjścia, i odgłos zamykanych drzwi. Skręciła na drogę I-280. „Strata
czasu i pieniędzy – pomyślała. – Psychiatrzy. Jest taki jak wszyscy
inni. Chociaż nie do końca. Przynajmniej ze mną rozmawia”. Przez
chwilę wyobraziła sobie jego twarz: śmieje się, wyciąga do niej ręce,
zaprasza, żeby podeszła bliżej. „Muszę przyznać, że lubię doktora
Lasha. On jest przy mnie – a przynajmniej sprawia wrażenie, że się
o mnie troszczy i jest aktywny: próbuje coś robić – wychodzi mi
naprzeciw i nie pozwala siedzieć w milczeniu, tak jak to robiło dwóch
poprzednich psychiatrów”. Szybko odepchnęła od siebie te myśli. Cały
czas zachęcał ją do zapamiętywania snów na jawie, zwłaszcza tych,
które przychodziły jej do głowy w drodze na terapię i z powrotem, ale
ona nie miała zamiaru opowiadać mu tych sentymentalnych
kawałków.
Nagle ponownie usłyszała jego głos na taśmie.

Dzień dobry. Mówi Ernest Lash w odpowiedzi na twój telefon. Przykro mi, że cię nie
zastałem, Desmond. Zadzwoń do mnie pod numer 767–1735 pomiędzy 18.00
a 20.00 dzisiaj albo jutro rano do mojego biura.

Co się dzieje, dziwiła się. Nagle sobie przypomniała, iż kiedy


poprzednim razem wyszła z jego gabinetu i ujechała już kawałek
drogi, uświadomiła sobie, że zapomniał dać jej kasetę, i wróciła się po
nią. Zaparkowała przed wiktoriańskim budynkiem, zastawiając inny
samochód, i pobiegła na górę długimi schodami do jego gabinetu na
drugim piętrze. Była ostatnią pacjentką tego dnia, więc nie obawiała
się, iż mu przeszkodzi. Drzwi były uchylone, weszła prosto do jego
gabinetu i ujrzała go mówiącego do dyktafonu. Kiedy powiedziała mu,
po co wróciła, wyciągnął kasetę z magnetofonu stojącego na stole
obok krzesła pacjenta i jej podał. „Do zobaczenia za tydzień” –
powiedział. To jasne, że zapomniał wyłączyć magnetofon po jej
wyjściu z biura za pierwszym razem, i zapisywało się wszystko do
momentu, kiedy kaseta się skończyła.
Nastawiając odtwarzacz najgłośniej, jak tylko można, Myrna
słyszała słabe odgłosy: prawdopodobnie było to pobrzękiwanie
kubków do kawy, kiedy zdejmował je ze stołu. Później znów jego głos,
kiedy dzwonił, umawiając się z kimś na tenisa. Odgłos kroków,
skrzypienie krzesła. A później coś bardziej interesującego. Dużo
bardziej interesującego.

Zapis doktora Lasha na seminarium na temat przeciwprzeniesienia. Zapis dotyczy


Myrny, czwartek, 28 marca.
„Notatki na mój temat? Nie mogę w to uwierzyć!”. Wytężając słuch,
drżąc z niepokoju i ciekawości, nachyliła się, aby być jak najbliżej
głośnika. Nagle samochód skręcił i prawie straciła nad nim kontrolę.
Zjechała na pobocze autostrady, pośpiesznie wyciągnęła kasetę,
wyjęła ze schowka walkmana, włożyła do niego kasetę, przewinęła ją,
nałożyła słuchawki, wjechała z powrotem na autostradę i nastawiła
walkmana na cały regulator.

Zapis doktora Lasha na seminarium na temat przeciwprzeniesienia. Zapis dotyczy


Myrny, czwartek, 28 marca. Typowa, przewidywalna i frustrująca godzina.
Spędziła większość czasu, jęcząc z powodu braku jakichkolwiek wolnych mężczyzn.
Staję się coraz bardziej zniecierpliwiony… poirytowany – straciłem na chwilę
cierpliwość i zrobiłem niestosowną uwagę: „Czy zauważyłaś na moim T-shircie
napis «biuro matrymonialne»?”. Jak na mnie, jest to bardzo nieprzyjazna
i zupełnie do mnie niepodobna uwaga. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy
ostatnio okazałem pacjentowi taki brak szacunku. Czy chcę ją od siebie odsunąć?
Nigdy nie powiedziałem jej nic pozytywnego ani wspierającego. Próbuję, ale ona
tego nie ułatwia. Jest dla mnie… taka nudna, irytująca, prymitywna i ograniczona.
Myśli wyłącznie o zarobieniu dwóch milionów na akcjach i znalezieniu faceta. Nic
ponadto… ograniczona, ograniczona, ograniczona… nie ma marzeń, fantazji,
wyobraźni. Nie ma głębi. Czy kiedykolwiek przeczytała dobrą powieść? Czy
kiedykolwiek powiedziała coś pięknego? Lub interesującego… chociaż jedną
interesującą uwagę? O mój Boże, chciałbym ją widzieć, jak pisze wiersze – lub
przynajmniej próbuje. To byłaby terapeutyczna zmiana. Ona mnie wysysa. Czuję
się, jakbym był wielkim cyckiem. Wciąż mówimy o tym samym. Bez końca suszy mi
głowę o moje wynagrodzenie. Każde spotkanie z nią jest dla mnie nudą.
Dzisiaj, jak zwykle, namawiałem ją, żeby się zastanowiła, na ile przyczynia się do
swojego położenia, na ile sama jest odpowiedzialna za swoją samotność. To nie
jest zbyt trudne pytanie, ale równie dobrze mógłbym mówić po aramejsku. Ona
tego po prostu nie rozumie. Zamiast tego oskarża mnie, że nie wierzę w trudną
sytuację samotnych kobiet. I później, co jej się często zdarza, zaczyna fantazjować
o swojej chęci umówienia się ze mną na randkę. Ale kiedy usiłuję się na tym
skupić, na tym, co do mnie czuje i jak się izoluje, będąc ze mną w gabinecie, jest
jeszcze gorzej. Nie chce mówić na ten temat. Ona nie chce się do mnie zbliżyć ani
nawet przyznać do tego, że tego nie chce – upiera się, iż to i tak nie jest ważne.
Nie jest głupia. Ukończyła Wellesley, jest bardzo dobrym grafikiem
komputerowym, świetnie zarabia, o wiele lepiej niż ja. Bije się o nią połowa firm
z Doliny Krzemowej, a ja mam uczucie, jakbym rozmawiał z głupią osobą. Ile razy
mam jej tłumaczyć, jak ważne jest analizowanie naszej relacji? I te jej wszystkie
narzekania, że terapia nie jest warta wydawanych na nią pieniędzy – czuję się
poniżony. Jest prostacka. Stara się, jak tylko może, unikać jakiegokolwiek zbliżenia
ze mną. Nic, co robię, nie jest dla niej wystarczająco dobre. Dotyka tylu…

Trąbienie przejeżdżającego samochodu uświadomiło jej, że jedzie


zygzakami. Serce Myrny mocniej zabiło. To było niebezpieczne.
Wyłączyła walkmana i przez kilka minut jechała w ciszy do zjazdu
z autostrady. Potem skręciła w boczną uliczkę, zaparkowała,
przewinęła kasetę i słuchała dalej.

…czuję się poniżony. Jest prostacka. Stara się, jak tylko może, unikać
jakiegokolwiek zbliżenia ze mną. Nic, co robię, nie jest dla niej wystarczająco
dobre. Dotyka tylu moich bolesnych punktów. Musi mieć w sobie coś z mojej
matki. Za każdym razem, kiedy ją pytam o naszą relację terapeutyczną, patrzy na
mnie ostrożnie, jakbym chciał ją uwieść. Czy chcę? Nie czuję nawet cienia takiej
chęci. Czy miałbym ochotę z nią być, gdyby nie była moją pacjentką? Wygląda
nieźle, podobają mi się jej włosy, są błyszczące, dobrze uczesane, świetnie
wyglądający biust rozsadzający bluzkę jest rzeczywiście jej mocną stroną. Boję się
spojrzeć na jej piersi, ale chyba do tego nie dochodzi – dzięki Alice! W szkole
średniej rozmawiałem raz z dziewczyną o imieniu Alice i nie zdawałem sobie
sprawy, że patrzę na jej piersi, aż do chwili, kiedy złapała mnie za brodę,
wyprostowała mi głowę i powiedziała: „Hej, hej, jestem tutaj, na górze!”. Nigdy
tego nie zapomniałem. Alice wyświadczyła mi wielką przysługę.
Ręce Myrny są zbyt duże, to mnie do niej zniechęca. Ale lubię przyjemny
i podniecający szelest jej pończoch, kiedy zakłada nogę na nogę. Tak, myślę, że
jest tutaj trochę seksualnych uczuć. Gdybym się na nią natknął, kiedy byłem
samotny, czy zacząłbym się z nią spotykać? Prawdopodobnie tak, pociągałaby
mnie fizycznie, dopóki nie otworzyłaby ust i nie zaczęła jęczeć albo żądać. Po
czymś takim natychmiast próbowałbym od niej uciec. Nie ma w niej czułości
i delikatności. Jest zbyt skoncentrowana na sobie, zbyt kanciasta w obejściu, zbyt
zimna…
(Kliknięcie kasety, która właśnie się skończyła)

Oszołomiona Myrna zapaliła silnik, jechała przez kilka minut i skręciła


w prawo w ulicę Sacramento. Była o kilka budynków od biura doktora
Lasha. Ku swemu zaskoczeniu zauważyła, że się trzęsie. „Co robić? Co
mu powiedzieć? Szybko, szybko – zostało kilka minut do momentu,
w którym zegar zacznie odmierzać godzinę wartą sto pięćdziesiąt
dolarów. Jedna rzecz jest pewna – powiedziała sobie. – Nie mogę
oddać mu kasety tak, jak to zazwyczaj robię. Muszę przesłuchać ją
jeszcze raz. Skłamię, powiem, że jej zapomniałam, zostawiłam
w domu. Mogę przegrać jego komentarz na inną kasetę i przynieść
oryginalną za tydzień. Albo po prostu powiem, że zgubiłam kasetę.
Jeśli tego nie lubi – ciężka sprawa!”.
Im więcej o tym myślała, tym bardziej była pewna, że mu nie
powie, iż usłyszała jego nagranie. „Dlaczego mam mu pomagać? Może
powiem mu za jakiś czas. Może nigdy. Drań!”. Zatrzymała się przy
jego biurze. Godzina czwarta. Czas rozmowy.
– Myrno, wejdź proszę. – Ernest zawsze mówił do niej Myrna, a ona
nazywała go doktorem Lashem, mimo że często wspominał o tej
nierówności i zachęcał ją, aby zwracała się do niego po imieniu. Tego
dnia ubrany był jak zwykle w niebieski blezer i golf. „Czy nie ma
żadnych innych ubrań? – zastanawiała się. – I te zdarte buty. Może je
nosić na co dzień, ale czy muszą być takie zaniedbane? Czy
kiedykolwiek je pastował? I ten jego blezer nieukrywający fałdy
tłuszczu na brzuchu. Gdybym grała z tobą w tenisa, zalobowałabym
22 cię na śmierć. Szybko pozbyłbyś się tego swojego tłuszczyku”.

– W porządku – mruknął przyjaźnie, kiedy powiedziała, że


zapomniała kasety. – Przynieś ją za tydzień, a dzisiaj dam ci inną.
Rozpakował nową kasetę i włożył ją do magnetofonu.
Po tym nastąpiła zwyczajowa cisza. Myrna westchnęła.
– Wyglądasz na wzburzoną – stwierdził Ernest.
– Ależ nie – zaprzeczyła Myrna. „Ale fałszywy – pomyślała – co za
dwulicowość! Usiłujesz stworzyć wrażenie, że ci na mnie zależy. Nie
dbasz o to, jak się czuję. Gówno cię to obchodzi. Wiem, co do mnie
naprawdę czujesz”.
Wciąż cisza.
– Czuję, że jest między nami spory dystans – stwierdził Ernest. –
Czy ty także to czujesz?
– Nie wiem.
Myrna wzruszyła ramionami.
– Zastanawiałem się, Myrno, nad naszym spotkaniem w zeszłym
tygodniu. Czy ostatnia sesja wywołała w tobie jakieś silniejsze
uczucia?
– Nic szczególnego. – Mam nad nim przewagę, pomyślała Myrna,
i chcę, żeby ostro się napracował za te swoje sto pięćdziesiąt dolarów.
Chcę widzieć, jak się poci. Zrobiła długą pauzę, zanim zapytała: –
A powinna?
– Słucham?
– Czy powinna wywołać we mnie jakieś silniejsze uczucia? Na
twarzy Ernesta odmalowało się zdziwienie. Spojrzał na Myrnę. Ich
spojrzenia się spotkały.
– Cóż – powiedział. – Zastanawiałem się, czy ostatnia sesja w ogóle
wywołała w tobie jakiekolwiek uczucia. Może jakieś reakcje na uwagę
o napisie „biuro matrymonialne” na moim T-shircie?
– A jakie były twoje uczucia po tym komentarzu, doktorze Lash?
Ernest poprawił się w fotelu.
– Tak, miałem wiele uczuć z tym związanych – powiedział
niezdecydowanie. – I to nie były dobre uczucia. Czułem, że w ten
sposób cię obraziłem. Potrafię sobie wyobrazić, że możesz być na mnie
zła.
– Rzeczywiście, byłam zła.
– I zraniona?
– Tak, także zraniona.
– Pomyśl o tym uczuciu zranienia. Czy przenosi cię w jakieś inne
miejsce? W jakiś inny okres?
„O nie, ty nędzny wszarzu! Chcesz się wywinąć. A te wszystkie
tygodnie, podczas których mówiłeś mi, żebyśmy się trzymali tu-i-
teraz?” – pomyślała Myrna.
– Czy możemy pozostać przy tobie, doktorze Lash? – powiedziała
z niespotykaną u siebie bezpośredniością. – Chciałabym wiedzieć,
dlaczego to powiedziałeś? Dlaczego, jak to ująłeś, obraziłeś mnie?
Ernest jeszcze raz spojrzał na Myrnę. Tym razem dłużej.
Zastanawiał się nad możliwymi reakcjami. Przede wszystkim obowiązki
wobec pacjenta. Dzisiaj w końcu Myrna wykazuje chęć
zaangażowania się. Od miesięcy ją namawiał, zachęcał i prosił, żeby
trzymała się tu-i-teraz. „Nagrodź jej wysiłki – powiedział sobie. –
I bądź uczciwy”.
Uczciwość przede wszystkim. Będąc z natury sceptykiem, wierzył
wiarą fundamentalisty w uzdrawiającą siłę uczciwości. Jego katechizm
nakazywał uczciwość – ale uczciwość złagodzoną i wybiórczą.
Odpowiedzialna i przepojona troską uczciwość: uczciwość w służbie
troski o pacjenta. On nigdy, na przykład, nie wyjawiłby Myrnie swoich
ostrych i negatywnych – ale uczciwych – opinii na jej temat, które
zaprezentował dwa dni temu na seminarium na temat
przeciwprzeniesienia.
Seminarium rozpoczęło się przed rokiem, gdy grupa dziesięciu
terapeutów postanowiła spotykać się raz na dwa tygodnie, by lepiej
zrozumieć własne reakcje wobec pacjentów. Na każdym spotkaniu
jeden z uczestników prezentował swojego pacjenta, skupiając się
niemal wyłącznie na uczuciach, jakie ów pacjent w nim budzi
w trakcie terapii. Jakiekolwiek były ich uczucia wobec poszczególnych
pacjentów – irracjonalne, prymitywne, miłosne, nienawistne, pełne
pożądania, agresywne – uczestnicy zobowiązali się do otwartego ich
wyrażania i zgłębiania ich znaczenia i korzeni.
Wśród licznych celów tego seminarium najważniejszym było
stworzenie poczucia wspólnoty. Izolacja stanowi główne zagrożenie
w pracy terapeuty prowadzącego prywatną praktykę
i psychoterapeuci radzą sobie z tym problemem, przynależąc do
różnych organizacji, stowarzyszeń zawodowych, instytutów
szkoleniowych oraz grup, takich jak to seminarium.
Seminarium na temat przeciwprzeniesienia było dla Ernesta bardzo
ważne. Z niecierpliwością czekał na każde spotkanie grupy – nie tylko,
żeby spotkać się z przyjaciółmi, ale żeby skonsultować swoje
przypadki. W zeszłym roku zakończył długą superwizję
z ortodoksyjnym psychoanalitykiem, Marshalem Striderem,
i seminarium pozostało teraz jedynym miejscem, gdzie mógł
porozmawiać o swoich pacjentach. Chociaż celem grupy było
skupienie się bardziej na wewnętrznym życiu terapeuty niż na samej
terapii, to dyskusje w oczywisty sposób oddziaływały na charakter
prowadzonej terapii. Sama świadomość, że będziesz prezentował
pacjenta, wpływa na sposób, w jaki prowadzisz z nim terapię.
I podczas dzisiejszej sesji z Myrną Ernest wyobraził sobie
uczestników seminarium, którzy obserwują go w ciszy, jak zastanawia
się nad odpowiedzią na pytanie, dlaczego ją obraził. Zadbał o to, żeby
nie powiedzieć niczego, co obawiałby się później powtórzyć w gronie
kolegów.
– Nie jestem pewien wszystkich przyczyn, Myrno, ale wiem, że
byłem zniecierpliwiony, kiedy to powiedziałem. Wydawałaś się uparta.
Czułem się, jakbym stukał i stukał do twoich drzwi i nikt mi nie
otwierał.
– Starałam się jak mogłam.
– Nie zauważyłem tego. Wydawało mi się, że wiesz, dlaczego
skupienie się na tu-i-teraz, na relacjach pomiędzy nami, jest tak
ważne, a mimo to udawałaś, że nie wiesz. Bóg wie, ile razy
usiłowałem ci to wyjaśnić. Pamiętasz, co podczas naszego pierwszego
spotkania mówiłaś o swoich poprzednich terapeutach? Że byli zbyt
zdystansowani, zbyt mało zaangażowani, zbyt mało troskliwi. A ja ci
powiedziałem, że będę z tobą i że analiza relacji między nami będzie
jednym z naszych podstawowych zadań w trakcie terapii. A ty
odpowiedziałaś, że tego oczekujesz, prawda?
– To nie ma sensu. Myślisz, że jestem źle nastawiona do ciebie.
Powiedz mi, jak mogłabym wtedy przyjeżdżać do ciebie co tydzień,
robić taki kawał drogi i wydawać sto pięćdziesiąt dolarów za godzinę?
Sto pięćdziesiąt dolarów – może dla ciebie to niewiele, ale na pewno
nie dla mnie.
– Myrno, to, co mówisz, ma sens i nie ma sensu. Tak to widzę.
Jesteś niezadowolona ze swojego życia, jesteś samotna, czujesz się
niekochana i niezdolna wzbudzić miłość. Przyszłaś do mnie po pomoc
– to duży wysiłek – to jest długa droga. I także kosztowna – ja ciebie
słyszę, Myrno. Ale dzieje się coś dziwnego – wydaje mi się, że to
strach. Mam wrażenie, że zbliżenie się do kogoś wprawia cię
w niepokój i zaraz się wycofujesz, zamykasz w sobie, zwalasz winę na
mnie i wyśmiewasz się z tego, co robimy. Nie mówię, że robisz to
rozmyślnie.
– Jeśli rozumiesz mnie tak dobrze, to skąd się wziął twój komentarz
z T-shirtem. Wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Odezwałem się tak do ciebie, bo byłem zniecierpliwiony.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Ernest jeszcze raz spojrzał z uwagą na pacjentkę i pomyślał: „Czy
rzeczywiście ją znam? Skąd ten nagły wybuch bezpośredniości? Ale to
jest jak ożywczy powiew i wszystko jest lepsze od tego, co robiliśmy
dotychczas. Postaram się iść z wiatrem, jak długo się da”.
– Rozumiem, Myrno. Dowcip z T-shirtem nijak tutaj nie pasuje.
Głupia uwaga. I raniąca. Przykro mi. Nie wiem, co mi strzeliło do
głowy. Żałuję, że nie mogę sobie przypomnieć, co ją wywołało.
– Pamiętam z taśmy…
– Myślałem, że jej nie słuchałaś.
– Nie powiedziałam tego. Powiedziałam, że zapomniałam
przynieść kasetę, ale słuchałam jej w domu. Uwaga o T-shircie
pojawiła się natychmiast po tym, jak powiedziałam, że mógłbyś mnie
przedstawić jednemu ze swoich bogatych, samotnych pacjentów.
– Tak, tak, pamiętam. Jestem pod wrażeniem, Myrno. Wydawało mi
się, że nasza sesja nie jest dla ciebie na tyle ważna, abyś tak dobrze
ją zapamiętała. Wróćmy do moich uczuć w trakcie poprzedniej wizyty.
Jedną rzecz pamiętam na pewno – twoja sugestia, żebym cię
przedstawił któremuś z moich bogatych pacjentów, rzeczywiście mnie
wkurzyła. A ja chwilę wcześniej myślałem, żeby cię zapytać, co ci
mogę zaoferować, i to była twoja odpowiedź. Czułem się poniżony –
twoja uwaga mnie zraniła. Powinienem być ponad tym, ale mam
swoje czułe miejsca i słabe punkty.
– Zraniony? Czy nie jesteśmy nieco przewrażliwieni? To był żart.
– Być może. A może coś więcej. Może wyraziłaś przekonanie, że
niewiele mam ci do zaoferowania – co najwyżej mogę cię przedstawić
innemu mężczyźnie. Poczułem się nic nieznaczący. Zdewaluowany.
I sądzę, że dlatego na ciebie naskoczyłem.
– Biedactwo – zamruczała Myrna.
– Słucham?
– Nic, nic – kolejny żart.
– Nie dam się wyprowadzić z równowagi twoimi uwagami. W istocie
zastanawiam się, czy nie powinniśmy spotykać się częściej niż raz
w tygodniu. Na dzisiaj wystarczy. Przekroczyliśmy czas. Zaczniemy od
tego miejsca w przyszłym tygodniu.
Ernest cieszył się, że godzina z Myrną dobiegła końca. Ale z innego
niż zwykle powodu; nie był nią znudzony ani zirytowany. Był
wyczerpany. Skołowany. Wstrząśnięty. Powalony na kolana.
Ale Myrna nie skończyła ataku.
– Naprawdę mnie nie lubisz, co? – zapytała, podnosząc z ziemi
torebkę i kierując się do wyjścia.
– Przeciwnie – powiedział Ernest, zdecydowany wytrzymać jeszcze
chwilę z pacjentką. – Czułem, że podczas tej sesji jestem blisko ciebie.
Było bardzo ciężko, ale zrobiliśmy kawał dobrej roboty.
– To nie jest dokładnie to, o co cię pytałam.
– Ale w ten sposób to odczuwam. Są chwile, kiedy czuję się od
ciebie odizolowany. I są chwile, kiedy czuję, że jestem blisko ciebie.
– Ale tak naprawdę to mnie nie lubisz?
– Lubienie jest pojęciem ogólnym. Czasami robisz rzeczy, których
nie lubię, a czasami takie, które bardzo mi się w tobie podobają.
„Dobra, dobra. Jak moje duże cycki i szelest pończoch” – pomyślała
Myrna, kiedy na parkingu wyciągała kluczyki do samochodu.
W drzwiach Ernest jak zwykle podał jej rękę. Czuła do niego odrazę.
Kontakt fizyczny z nim był ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, ale
nie wiedziała, jak mu odmówić podania ręki. Lekko ją ujęła, szybko
puściła i wyszła, nie oglądając się za siebie.
Trudno było zasnąć Myrnie tej nocy. Leżała na łóżku, myśląc
o słowach doktora Lasha, które usłyszała na taśmie. Jęcząca, nudna,
kanciasta w obejściu, ograniczona, prostacka – jego określenia bez
końca krążyły jej po głowie. Wstrętne słowa, ale żadne z nich nie było
tak bolesne jak jego opinia, że nigdy nie powiedziała nic
interesującego ani pięknego. Wyrażona przez niego nadzieja, że
mogłaby napisać wiersz, zakłuła ją jak żądło i doprowadzała do łez.
Przyszło jej na myśl dawno zapomniane zdarzenie. Kiedy miała
dziesięć albo jedenaście lat, pisała sporo poezji, ale nikomu o tym nie
mówiła – zwłaszcza szorstkiemu, nieustannie ją krytykującemu ojcu.
Zanim się urodziła, wyrzucono go ze specjalizacji na chirurgii za
alkoholizm i resztę życia spędził jako pozbawiony złudzeń,
znieczulający się alkoholem małomiasteczkowy lekarz. Gabinet miał
w domu, a każdy wieczór spędzał przed telewizorem, popijając
burbona ze szklanki. Nigdy nie udało się jej wzbudzić jego
zainteresowania. Nigdy, ani razu, nie powiedział jej, że ją kocha.
Jako dziecko była zapamiętałym szperaczem. Któregoś dnia, kiedy
ojciec pojechał na wizyty domowe, grzebała w szufladach i schowkach
jego biurka z otwieranym blatem. Znalazła w nim pod stosem kart
chorobowych paczkę pożółkłych listów miłosnych, część była od jej
matki, a część od kobiety o imieniu Christine. Ku swemu zaskoczeniu
pod listami odkryła kilka swoich wierszy, a kartki, na których je
napisała, wyglądały, jakby ktoś je zmoczył. Wzięła je razem z listami
od Christine. Parę dni później, któregoś pochmurnego jesiennego
popołudnia, rzuciła je razem z resztą swoich wierszy na stertę
zeschłych liści jaworu i podpaliła. Całe popołudnie siedziała,
przyglądając się, jak wiatr rozwiewa prochy jej poezji na cztery strony
świata.
Od tej pory pomiędzy nią a ojcem zapadło głuche milczenie.
Nieprzeniknione milczenie. Ojciec nigdy się nie przyznał do naruszenia
jej prywatności. A ona nigdy nie powiedziała, że naruszyła jego
prywatność. On nigdy nie wspomniał o brakujących listach, a ona
nigdy nie powiedziała o brakujących wierszach. Chociaż potem nie
napisała już żadnego wiersza, zawsze zastanawiała się, dlaczego
zachował kartki z jej poezjami i dlaczego były wilgotne. W marzeniach
na jawie wyobrażała sobie, że ojciec czyta je, wzruszony do łez ich
pięknem. Kilka lat temu zadzwoniła do niej matka, mówiąc, że ojciec
miał rozległy wylew. Chociaż Myrna pognała na lotnisko i złapała
pierwszy samolot, to kiedy przybyła do szpitala, zobaczyła tylko jego
pusty pokój i łóżko przykryte czystym plastikowym pokrowcem. Chwilę
przedtem sanitariusze zabrali jego ciało.
Kiedy poznała doktora Lasha, zaskoczył ją widok zabytkowego
biurka z otwieranym blatem w jego gabinecie. Przypominało biurko jej
ojca i często podczas długich chwil ciszy łapała się na tym, że się
w nie wpatruje. Nigdy nie powiedziała Lashowi o biurku ani o jego
sekretach, ani o swoich wierszach, ani o latach ciszy pomiędzy nią
a ojcem.

Ernest także źle spał tej nocy. Bez końca rozpamiętywał swoją
prezentację Myrny na seminarium na temat przeciwprzeniesienia,
które odbyło się kilka dni wcześniej w sali terapii grupowej na Couch
Row, jak często nazywano górną część ulicy Sacramento. Chociaż na
początku seminarium nie miało lidera, dyskusje stawały się niekiedy
tak zażarte i niosły tyle zagrożeń dla poszczególnych uczestników, że
kilka miesięcy temu wynajęli konsultanta, doktora Fritza Wernera,
starszego psychoanalityka, który opublikował w fachowych
czasopismach wiele wnikliwych artykułów o przeciwprzeniesieniu.
Opowieść Ernesta o Myrnie wywołała szczególnie ożywioną dyskusję.
Chociaż doktor Werner pochwalił go za tak szczerą wypowiedź,
odniósł się bardzo krytycznie do sposobu prowadzenia terapii,
w szczególności do uwagi o T-shircie.
– Skąd ta niecierpliwość? – pytał, czyszcząc cybuch fajki
i napełniając go ostro pachnącym tytoniem Balkan Sobranie, który
następnie ugniótł i zapalił. Kiedy zaproszono go po raz pierwszy,
zgoda na palenie fajki była warunkiem przyjęcia zaproszenia. – A więc
powtarza się? – ciągnął. – Narzeka? Wymaga od ciebie rzeczy
niemożliwych? Jest wobec ciebie krytyczna i nie zachowuje się jak
dobry, wdzięczny pacjent? Mój Boże, młody człowieku, spotykasz się
z nią dopiero od czterech miesięcy. Co to jest – wszystkiego
piętnaście czy szesnaście wizyt? Ja mam teraz pacjentkę, która
przychodzi do mnie równo od roku cztery razy w tygodniu, co daje
dwieście godzin terapii, i po prostu się powtarza. Ciągle to samo
narzekanie, to samo jęczenie, że chciałaby mieć innych rodziców,
innych przyjaciół, inną twarz, inne ciało – wieczna tęsknota za tym,
czego nigdy nie będzie. W końcu obrzydnie jej słuchanie samej siebie,
ciągłe powtarzanie się. Ona sama sobie uświadomi, że trwoni nie tylko
godziny terapii, ale całe swoje życie. Nie możesz wygarnąć prawdy
w oczy pacjentom: jedyną rzeczywistą prawdą jest ta, którą
odkrywamy dla samych siebie.
– Skupiona uwaga, młody człowieku – powiedział z mocą. – Bez
tego nie uda ci się pomóc pacjentowi. Skupiona uwaga. Słowa te są
wciąż tak samo ważne jak wtedy, kiedy po raz pierwszy zostały
wypowiedziane przez Freuda. Tego właśnie się od nas wymaga –
przyjmowania słów pacjenta bez wstępnych założeń, bez uprzedzeń,
bez osobistych reakcji, które ograniczają nam jasność widzenia. To
jest sedno całej psychoanalizy. Usuń to, a nic z niej nie pozostanie.
W tym momencie uczestnicy nie wytrzymali i jeden zaczął mówić
przez drugiego. Krytyka Wernera pod adresem Ernesta była niczym
puszka Pandory, z której wydobyły się narastające od miesięcy
napięcia między członkami grupy a prowadzącym. Tych, którzy
pragnęli stać się lepszymi terapeutami, zirytował, jak to nazywali,
arogancki elitaryzm ich starszego konsultanta. Byli wyrobnikami
psychoterapii pracującymi na pierwszej linii frontu. Każdego dnia
musieli się zmagać z wymaganiami narzuconymi przez urzędników
HMO i byli wściekli na Wernera, który nie brał pod uwagę warunków
ich pracy. Należał on do tych szczęśliwców, którego nie dotykały
dyskusje o publicznej służbie zdrowia, ponieważ jego pacjenci płacili
gotówką za swoją terapię. Byli to bogaci ludzie, których stać na
opłacenie czterech godzinnych sesji tygodniowo, i terapeuta mógł
spokojnie czekać, aż sami się pozbędą swoich mechanizmów
obronnych. Uczestnicy seminarium buntowali się przeciwko
bezkompromisowemu stanowisku twardogłowego psychoanalityka.
Jego pewność, zadowolenie z siebie i niezachwiana wiara w dogmaty
psychoanalizy – to także wywoływało wiele pretensji, jakie pełni żółci
i zazdrości sceptycy żywią zawsze wobec bezkrytycznych ortodoksów.
– Jak możesz mówić, że Ernest widział ją tylko czternaście razy? –
zapytał ktoś. – Ja jestem szczęśliwy, jeśli HMO zapłaci mi za osiem
wizyt. I tylko wtedy, kiedy uda mi się wydobyć z pacjenta jedno
z magicznych słów: samobójstwo, zemsta, podpalenie albo
zabójstwo – mam szansę wyprosić kilka dodatkowych wizyt od
nieznającego się na rzeczy urzędnika, którego celem jest odrzucenie
jak największej liczby próśb.
– Nie jestem taki pewny jak pan, doktorze Werner, że Ernest
popełnił błąd – powiedział ktoś inny. – Być może dowcip z T-shirtem
wcale nie był gafą. Być może właśnie to jego pacjentka potrzebowała
usłyszeć. Mówiliśmy tutaj, że godzina terapeutyczna jest
skondensowanym w pigułce życiem pacjenta. Tak więc jeśli Myrna
nudzi i doprowadza do frustracji Ernesta, bez wątpienia działa tak na
wszystkie osoby ze swego otoczenia. Niewykluczone, że wyświadczył
pacjentce przysługę, dając jej to do zrozumienia. Może Ernest nie ma
dwustu godzin na to, aby czekać, aż ona będzie miała dość samej
siebie.
I następny:
– Czasami ta dopracowana w najdrobniejszych szczegółach
procedura analityczna wydaje się przesadą, doktorze Werner. Jest
zbyt precyzyjna, zbyt odległa od rzeczywistości. Nie zgadzam się
z tym, że pacjent zawsze wychwyci nastawienie psychoterapeuty
wobec siebie. Moi pacjenci zazwyczaj przeżywają kryzys. Przychodzą
raz w tygodniu, a nie cztery razy, jak do pana, i są zbyt pochłonięci
własnymi problemami, żeby wczuwać się w mój nastrój. Moi pacjenci
nie mają ani czasu, ani chęci wychwytywać uczuć psychoterapeutów.
Doktor Werner nie mógł nie zareagować.
– Wiem, że te spotkania poświęcone są przeciwprzeniesieniu, a nie
technikom terapii, ale nie można ich od siebie oddzielić. Raz
w tygodniu, siedem razy w tygodniu – to bez znaczenia. Sposób,
w jaki radzimy sobie z przeciwprzeniesieniem, zawsze wpływa na
terapię. Na pewnym poziomie uczucia terapeuty wobec pacjenta są
zawsze widoczne. Nigdy się nie zdarzylo, żeby bylo inaczej –
powiedział, machając fajką dla wzmocnienia swoich słów. – I dlatego
musimy zrozumieć, przepracować i ograniczyć liczbę neurotycznych
odpowiedzi udzielanych pacjentom.
Ale tutaj, w przypadku tego T-shirta – ciągnął – nie mówimy
o drobnym błędzie; nie zajmujemy się subtelnymi niuansami relacji
pacjent–terapeuta. Doktor Lash otwarcie obraził pacjentkę – ona nie
musiała się tutaj niczego domyślać. Nie byłbym doświadczonym
terapeutą, gdybym nie powiedział, że jest to poważny błąd
terapeutyczny – błąd, który zagraża istocie terapeutycznego
przymierza. Nie pozwólcie, aby kalifornijskie powiedzenie: „Cokolwiek
się dzieje, wszystko jest dozwolone”, zniszczyło waszą terapię.
Anarchia i terapia nie mają ze sobą nic wspólnego. Jaki jest punkt
wyjścia w terapii? Musicie nawiązać bezpieczną relację terapeutyczną.
Jak, na Boga, po tym zdarzeniu, pacjentka doktora Lasha może mieć
wolne skojarzenia? Jak może być pewna, że terapeuta słucha jej ze
stale skupioną uwagą?
– Czy stałe skupienie uwagi jest możliwe w przypadku
jakiegokolwiek terapeuty? – zapytał Ron, poważny terapeuta z wielką
brodą, jeden z najbliższych przyjaciół Ernesta, z którym od czasów
ukończenia akademii medycznej łączyła go niechęć do powszechnie
uznawanych opinii i teorii. – Nie było możliwe w przypadku Freuda.
Spójrz na jego przypadki: Dora, człowiek szczur, Mały Hans. Zawsze
wkraczał w życie pacjentów. Nie wierzę, że zachowanie neutralności
leży w ludzkiej mocy – o tym mówi nowa książka Donalda Spence’a.
Ty w istocie nie zrozumiałeś prawdziwego doświadczenia pacjenta.
– To nie znaczy, żeby nie próbować słuchać pacjenta, nie
dopuszczając, aby osobiste uczucia zaciemniały twój ogląd sytuacji –
odparł doktor Werner. – Im bardziej jesteś neutralny, tym szybciej
dotrzesz do prawdziwego znaczenia, jakie pacjent nadaje swoim
słowom.
– Prawdziwe znaczenie? Odkrycie prawdziwego znaczenia czyichś
słów jest iluzją – szybko odpowiedział Ron. – Spójrz, jak zawodna jest
komunikacja międzyludzka. Najpierw pacjenci przekształcają niektóre
swoje uczucia w obrazy, a następnie ubierają je w słowa…
– Dlaczego powiedziałeś: niektóre? – zapytał go Werner.
– Ponieważ wielu uczuć nie da się wyraić. Ale pozwól mi dokończyć.
Mówiłem o przetwarzaniu obrazów mentalnych na słowa: nawet ten
proces jest zakłócony – dobór słów zależy od wyobrażenia, jakie dana
osoba ma o swoim słuchaczu lub słuchaczach. To są zakłócenia ze
strony mówiącego. A teraz musi zajść przeciwny proces – jeśli
terapeuta chce zrozumieć znaczenie słów pacjenta, musi powtórnie
przetłumaczyć jego słowa na swoje własne obrazy mentalne i później
na uczucia. O jakiej neutralności można więc tu mówić? Jakie jest
prawdopodobieństwo, że jedna osoba może naprawdę zrozumieć
doświadczenie drugiej? Albo, ujmując to inaczej, że każdy
z uczestników rozmowy usłyszy dokładnie to, co chciała mu
powiedzieć druga osoba?
– To jest jak zabawa w „głuchy telefon”, w którą bawiliśmy się jako
dzieci – włączył się do rozmowy Ernest. – Jedna osoba szepcze od
ucha drugiej jakieś zdanie, ta następnej, i tak dalej, aż zdanie
zostanie powtórzone wszystkim uczestnikom gry. Kiedy zdanie wraca
do tego, który je ułożył i puścił w obieg, niewiele ma wspólnego
z oryginałem.
– To oznacza, że słuchanie nie jest zapisywaniem – powiedział
Ron, wymawiając z naciskiem każde słowo. – Słuchanie jest
procesem twórczym. Dlatego dążenie psychoanalizy, aby uchodzić za
naukę, zawsze napełniało mnie gniewem. Ona nie może być nauką,
skoro od nauki wymaga się dokładnych pomiarów wiarygodnych
danych zewnętrznych. W terapii nie jest to możliwe, ponieważ
słuchanie jest procesem twórczym – umysł terapeuty zniekształca
słowa pacjenta w trakcie dokonywania pomiaru.
– Wszyscy wiemy, że popełniamy błędy – włączył się do rozmowy
ucieszony Ernest – chyba że jesteśmy na tyle głupi, żeby wierzyć w
czystą percepcję. – Odkąd kilka tygodni temu przeczytał gdzieś to
określenie, czuł nieodpartą chęć użycia go w tej rozmowie.
Doktor Werner, który nigdy nie wzbraniał się przed dyskusją, nie
był wytrącony z równowagi falą krytyki ze strony swoich słuchaczy
i odpowiedział stanowczym tonem:
– Nie dajcie się zaślepić fałszywemu celowi całkowitej jedności myśli
mówiącego i percepcji słuchającego. W najlepszym razie możemy
oczekiwać jedynie przybliżenia. Ale powiedzcie mi – zapytał – czy jest
tutaj ktoś, nawet ten obrazoburczy duet parodystów – tutaj skinął
w kierunku Rona i Ernesta – kto wątpi, że jednostka o dobrze
zintegrowanej osobowości ma większą szansę właściwie zrozumieć
intencję mówiącego niż, powiedzmy, paranoik, który doszukuje się
zagrożenia w każdej rozmowie? Osobiście wierzę, że się nie
doceniamy, bijąc się w piersi za naszą nieumiejętność poznania
drugiego człowieka czy odtworzenia jego przeszłości. Ta skromność,
doktorze Lash, prowadzi nas do wątpliwej praktyki skupiania się
wyłącznie na tu-i-teraz.
– Jak to? – zapytał chłodno Ernest.
– Ponieważ ze wszystkich uczestników jesteś najbardziej sceptyczny
wobec możliwości dokładnego odtworzenia przeszłości pacjenta.
I wydaje mi się, iż posuwasz się tak daleko, że wprawiasz
w zakłopotanie swoich pacjentów. Oczywiście, przeszłość jest trudno
uchwytna i zmienia się w zależności od nastroju pacjenta,
i niewątpliwie nasze teoretyczne założenia mają wpływ na to, co sobie
przypominamy, ale wciąż wierzę, że za tym wszystkim kryje się
istotny podtekst, prawdziwa odpowiedź na pytanie: „Czy mój brat
mnie uderzył, kiedy miałem trzy lata?”.
– Istotny podtekst to przestarzała iluzja – odparł Ernest. – Nie ma
przekonującej odpowiedzi na to pytanie. Kontekst sytuacji – czy
uderzył specjalnie, czy dla żartu, czy to było przypadkowe klepnięcie,
czy powalające uderzenie – jest bowiem nie do odtworzenia.
– Masz rację – wtrącił Ron. – Albo czy uderzył cię w samoobronie,
w odpowiedzi na twój cios zadany przed chwilą? Albo w obronie
siostry? Albo dlatego, że właśnie został ukarany przez matkę za coś,
co ty przeskrobałeś?
– Nie ma istotnego podtekstu – powtórzył Ernest. – Wszystko jest
interpretacją. To wiedział już Nietzsche sto lat temu.
– Czy nie za bardzo odbiegamy od tematu naszego seminarium? –
przerwała Barbara, jedna z dwóch kobiet uczestniczących
w spotkaniu. – O ile mnie pamięć nie myli, to jest seminarium
poświęcone przeciwprzeniesieniu. – Zwróciła się do doktora Wernera:
– Chciałabym dorzucić uwagę na temat procesu. Ernest robi
dokładnie to, co powinniśmy robić na tym seminarium – mówi
o swoich najskrytszych uczuciach wobec pacjentki – i później jest za to
potępiany. Jak to możliwe?
– Dobrze, dobrze – skwitował jej słowa Werner. Błysk w jego
szaroniebieskich oczach zdradzał, że ów bunt napawa go rozkoszą.
Czy może być coś piękniejszego od przyglądania się rodzeństwu,
które zawiesza rywalizację między sobą, aby wspólnie przystąpić do
ojcobójstwa? W istocie kochał to! „Na Boga – myślał – cóż za spektakl.
Grupa pierwotna Freuda ożyła i sieje zniszczenie tutaj, na ulicy
Sacramento!”. Przez moment się zastanawiał, czy im podać swoją
interpretację, ale się rozmyślił. Dzieci nie były jeszcze na to gotowe.
Może później.
Zamiast tego powiedział:
– Ale pamiętajcie, ja nie krytykowałem uczuć doktora Lasha wobec
Myrny. Który z żyjących kiedykolwiek terapeutów nie miał takich myśli
wobec irytującego pacjenta? Nie krytykuję jego myśli, krytykuję
jedynie jego brak cierpliwości, niezdolność do zachowania swoich
uczuć dla siebie.
To wywołało kolejną falę protestu. Niektórzy bronili prawa Ernesta
do otwartego wyrażania własnych uczuć. Inni krytykowali doktora
Wernera za to, że nie stworzył na seminarium atmosfery zaufania.
Chcieli się czuć na nim bezpiecznie. A najbardziej nie życzyli sobie, aby
krytykowano ich techniki terapeutyczne, zwłaszcza z punktu widzenia
ortodoksyjnej psychoanalizy, której założenia nijak się nie miały do
warunków, w jakich pracowali.
W końcu Ernest sam zasugerował, żeby nie ciągnąć dłużej tej
bezproduktywnej dyskusji, i zachęcił grupę, aby wróciła do tematu
jego przeciwprzeniesienia. Kilku uczestników opowiedziało
o podobnych pacjentach, którzy ich wyczerpali i znudzili, ale
najbardziej zainteresowała go uwaga Barbary:
– Ona nie zachowuje się jak zwykły pacjent wykazujący opór wobec
zmiany – powiedziała. – Mówisz, że denerwuje cię bardziej niż
ktokolwiek inny i że nigdy wcześniej nie okazałeś takiego braku
szacunku żadnemu pacjentowi.
– To prawda i do końca nie wiem dlaczego – odpowiedział Ernest. –
Denerwuje mnie w niej kilka rzeczy. Jestem na nią wściekły za ciągłe
przypominanie o moim wynagrodzeniu. Przez cały czas sprowadza
terapię do transakcji handlowej.
– A czy to nie jest transakcja handlowa? – przerwał doktor Werner.
– Bo cóż by innego? Ty świadczysz usługę i w zamian ona wypisuje ci
czek. Dla mnie jest to transakcja handlowa.
– W porządku, parafianie też dają pieniądze, ale nabożeństwo
kościelne nie staje się przez to transakcją handlową – odparł Ernest.
– Oczywiście, że się staje! – upierał się Werner. – W bardziej
zawoalowanej i mniej rzucającej się w oczy formie. Przeczytaj słowa
napisane ozdobną czcionką na końcu książeczki do nabożeństwa:
„Brak opłaty – brak posługi”.
– To typowy analityczny redukcjonizm, gdzie wszystko zostaje
sprowadzone do najniższego poziomu – powiedział Ernest. – Nie
przekonuje mnie to. Terapia nie jest transakcją, a ja nie jestem
sprzedawcą. Nie po to się tym zajmuję. Gdyby pieniądze były
najważniejsze, zajmowałbym się czymś innym – prawem,
bankowością czy przynoszącą większy dochód okulistyką lub
radiologią. Terapia to co innego – można ją nazwać aktem miłości.
Poświęciłem moje życie w służbie drugiego człowieka. Za co, przy
okazji, otrzymuję wynagrodzenie. Ale ta pacjentka rzuca mi pieniądze
w twarz.
– Ty dajesz i dajesz – powiedział donośnie doktor Werner,
stopniowo zniżając głos. – Ale ona nie daje ci nic w zamian.
Ernest skinął głową.
– Rzeczywiście! Nic mi nie daje w zamian.
– Ty dajesz i dajesz – powtórzył Werner. – Dajesz jej, co masz
najlepszego, a ona ci mówi: „Daj mi coś wartościowego”.
– Dokładnie takie mam odczucia – powiedział nieco łagodniej
Ernest.
Ta wymiana zdań przeszła tak gładko, iż nikt z uczestników
seminarium nie uświadomił sobie, że doktor Werner przybrał ton
opiekuńczego i mądrego terapeuty, a Ernest łatwo się poddał jego
ciepłemu i kojącemu głosowi.
– Powiedziałeś, że ona ma w sobie coś z twojej matki – zauważyła
Barbara.
– Też nie dostałem od niej zbyt wiele.
– Czy jej duch wpływa na twoje uczucia wobec Myrny?
– Z moją matką było inaczej. To ja nie dopuszczałem jej do siebie.
Wprawiała mnie w zakłopotanie. Nie lubiłem myśleć, że to ona mnie
urodziła. Kiedy byłem mały – miałem może osiem, dziewięć lat –
dusiłem się, kiedy matka za bardzo się do mnie zbliżyła. Pamiętam, że
powiedziałem swojemu analitykowi, iż matka wysysała cały tlen
z pokoju. To stwierdzenie stało się głównym motywem mojej analizy:
powracaliśmy do tego bez końca. Patrzyłem na matkę i myślałem, że
muszę ją kochać jako moją matkę, ale gdyby była obcą osobą,
niczego bym w niej nie polubił.
– Tak więc – powiedział doktor Werner – dowiedzieliśmy się czegoś
istotnego o twoim przeciwprzeniesieniu. Mimo że zachęcasz pacjentkę,
aby się do ciebie zbliżyła, nieświadomie przekazujesz jej komunikat:
„Nie zbliżaj się do mnie”. Podejdzie za blisko i wyssie cały tlen. I bez
wątpienia ona odczytuje ten nieświadomy komunikat i idzie ci na
rękę. Jeszcze raz pozwól mi powiedzieć, że nie ukryjemy tych uczuć
przed pacjentami. Powtórzę to znowu: nie da się ukryć tych uczuć
przed pacjentami. To jest nasza dzisiejsza lekcja. Nie muszę już tego
bardziej podkreślać. Żaden doświadczony terapeuta nie wątpi
w istnienie nieświadomej empatii.
– Jest także wiele dwuznaczności w twoich skierowanych do niej
uczuciach erotycznych – powiedziała Barbara. – Uderzyła mnie twoja
reakcja na jej piersi – jest w niej zarazem tęsknota i obraza. Lubisz te
z trudem dopinające się na jej obfitych piersiach guziki, a z drugiej
strony przywodzą ci nieprzyjemne myśli o twojej matce.
– Tak – dodał Tom, inny z bliskich przyjaciół Ernesta – i później
zaczynasz się pilnować, żeby przypadkowo nie wpatrywać się w jej
piersi. Mnie także często się to zdarza.
– A jej atrakcyjność seksualna w połączeniu z chęcią ucieczki od
niej? Co to dla ciebie znaczy? – zapytała Barbara.
– Bez wątpienia ma to związek z moją fantazją o drapieżnej waginie
23 – odpowiedział Ernest. – Ale oprócz tego jest w tej pacjentce coś,

co wzbudza we mnie strach.

Na krótko przed zaśnięciem Ernest zastanawiał się, czy nie powinien


przerwać terapii z Myrną. Może ona potrzebowała kobiety
psychoterapeutki? – myślał. – „Może moje negatywne wobec niej
uczucia są zbyt głębokie i ugruntowane?”. Ale kiedy zadał to pytanie
podczas seminarium, wszyscy, nawet doktor Werner, powiedzieli,
żeby z nią został. Uważali, że Myrna ma głównie problem
z mężczyznami i najbardziej pomocny w ich rozwiązaniu może być
terapeuta mężczyzna.
„Tym gorzej” – pomyślał Ernest; rzeczywiście chciał zrezygnować
z tej terapii.
Zastanawiał się, co się stało podczas dzisiejszej dziwnej sesji.
Chociaż Myrna zachowywała się równie okropnie jak zazwyczaj,
włączając w to jej uwagi o pieniądzach, to przynajmniej uznała jego
obecność w gabinecie. Postawiła przed nim trudne zadanie, pytając
go, czy ją lubi, i dociekając przyczyn obraźliwej uwagi o T-shircie.
Wyczerpująca sesja, ale przynajmniej coś się działo – coś innego
i rzeczywistego.
Jadąc na następną wizytę, Myrna powtórnie odsłuchała pełną
nienawiści wypowiedź doktora Lasha, a później taśmę z nagraniem
z ostatniej sesji. „Nieźle” – pomyślała; podobał jej się sposób, w jaki
poprowadziła z nim ostatnią rozmowę. Cieszyło ją, że zdołała zmusić
frajera, aby wziął się wreszcie do roboty za jej pieniądze. I jaką
przyjemność sprawiło jej przyglądanie się, jak Lash niespokojnie się
wierci, kiedy wspomniała o pieniądzach. „Postaram się – postanowiła
– przypominać mu o pieniądzach na każdej sesji”. Długa droga
dobiegła końca.
– Wczoraj w pracy – Myrna rozpoczęła swoją wypowiedź –
siedziałam w toalecie i podsłuchałam dziewczyny, które o mnie
rozmawiały.
– Hm, i co usłyszałaś? – Ernesta zawsze intrygowały sytuacje, kiedy
ktoś podsłuchuje rozmowę na swój temat.
– Rzeczy, które mi się nie podobają. O tym, że mam obsesję na
punkcie zarabiania pieniędzy, że o niczym innym nie mówię, że nie
mam innych zainteresowań, że jestem nudna i trudno ze mną
wytrzymać.
– Okropne! To musiało być dla ciebie bardzo bolesne.
– Tak, poczułam się zdradzona przez kogoś, o kim myślałam, że mu
na mnie zależy. To był cios w samo serce.
– Zdradzona? Co cię z nimi łączyło?
– Cóż, one udawały, że mnie lubią, zależy im na mnie i są moimi
przyjaciółkami.
– A co z innymi w biurze? Jak się do ciebie odnoszą?
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, doktorze Lash, to myślałam
o tym, co mówiłeś, żebyśmy skoncentrowali się na tu-i-teraz. To
znaczy skupili się na naszej wzajemnej relacji. Chciałabym, żebyśmy
tego spróbowali.
– Oczywiście. – Na twarzy Ernesta pojawił się wyraz zaskoczenia.
Nie mógł uwierzyć własnym uszom.
– Tak więc pozwól, że cię zapytam – powiedziała Myrna i założyła
nogę na nogę, głośno szeleszcząc pończochami. – Czy ty myślisz
podobnie na mój temat?
– To znaczy jak? – grał na zwłokę Ernest.
– Tak jak przed chwilą powiedziałam. Czy uważasz, że jestem
ograniczona? Nudna? Trudna do wytrzymania?
– Nie myślę o tobie ani o nikim innym w jeden i ten sam sposób.
– Dobrze, powiedzmy, że generalnie rzecz biorąc – powiedziała
Myrna, która wyraźnie nie dawała się zbyć.
Ernest poczuł, że robi mu się sucho w ustach. Usiłował ukradkiem
przełknąć ślinę.
– Pozwól mi to ująć w ten sposób. Kiedy mnie unikasz, kiedy
powtarzasz ciągle te same rzeczy – na przykład o akcjach i giełdzie
albo o swoim ciągłym konflikcie z szefem – wówczas czuję, że mam
z tobą słaby kontakt. Jestem mniej zaangażowany, jeśli mogę użyć
tego określenia.
– Mniej zaangażowany? Czy w waszym języku nie oznacza to
znudzony?
– No nie, chodzi o to, że znudzenie w sensie towarzyskim nie odnosi
się do sytuacji terapeutycznej. Pacjent – to znaczy ty – nie
przychodzi, aby mnie zabawiać. Skupiam się na tym, jak pacjenci
odnoszą się do mnie i do innych, tak więc…
– Ale na pewno – przerwała – uważasz, że niektórzy pacjenci są
nudni.
– Cóż – powiedział Ernest, wyciągając chusteczkę higieniczną
z pudełka stojącego na bocznym stoliku i mnąc ją w palcach. –
Przyglądam się swoim uczuciom przez cały czas i kiedy jestem, hm,
mniej zaangażowany…
– Chciałeś powiedzieć: znudzony?
– No tak, w pewien sposób. Jeśli czuję dystans pomiędzy mną
a pacjentem, nie staram się tego wartościować. Myślę o swoich
uczuciach jak o danych i próbuję wywnioskować, co się dzieje między
mną a pacjentem.
Ernest mnący chusteczkę nie uszedł uwagi Myrny. „Dobrze –
pomyślała. – Niech się napoci za te sto pięćdziesiąt dolców za
godzinę”.
– A dzisiaj? Czy dzisiaj ciebie nudzę?
– Teraz? Z całą pewnością mogę powiedzieć, że dzisiaj nie jesteś
ani nudna, ani nie do wytrzymania. Czuję się zaangażowany. Nieco
zagrożony. Staram się pozostać otwarty i nie zachowywać się
defensywnie. A teraz powiedz mi, czego ty doświadczasz?
– Tak, dzisiaj jest w porządku.
– W porządku? Czy mogłabyś mówić jeszcze trochę bardziej
wymijająco?
– Słucham?
– Przepraszam, Myrno. Usiłowałem być dowcipny. Próbuję
powiedzieć, iż mam wrażenie, że udzielasz wymijających odpowiedzi
i nie chcesz powiedzieć, czego doświadczasz.
Czas wizyty dobiegł końca i Myrna, podnosząc się z krzesła, rzekła:
– Mogę ci powiedzieć o innej rzeczy, której doświadczam.
– Tak?
– Trochę się boję, czy nie za dużo od ciebie wymagam. Czy nie
każę ci zbyt dużo pracować.
– A co jest złego w tym, że za dużo pracuję?
– Nie chcę, żebyś mi podniósł stawkę za wizytę.
– Do zobaczenia za tydzień, Myrno.

Ernest spędził wieczór, czytając, ale czuł się znużony


i zaabsorbowany. Chociaż miał tego dnia ośmiu pacjentów, więcej
uwagi poświęcił Myrnie niż siedmiu pozostałym razem wziętym.

Tego wieczoru Myrnę rozpierała energia. Kiedy przejrzała już witryny


internetowe z ogłoszeniami towarzyskimi i posiedziała na czacie dla
samotnych, odbyła długą i serdeczną rozmowę z siostrą, z którą nie
rozmawiała od wielu miesięcy.
Kiedy w końcu usnęła, śniło jej się, że trzyma walizkę i wygląda
przez okno. Podjeżdża dziwna taksówka – kolorowa i radosna jak
z kreskówki. Na jej drzwiach widniał napis: „Przedsiębiorstwo
taksówkowe Freuda”. Chwilę później napis zmienił się na
„Przedsiębiorstwo taksówkowe oszustów” 24 .
Mimo zranionych uczuć i braku zaufania do Ernesta terapia stała się
dla Myrny bardziej interesująca. Nawet w pracy łapała się na tym, że
myśli o nadchodzącej wizycie.
Sztuczka z podsłuchaną w toalecie rozmową odegrała swoją rolę
i Myrna miała zamiar wymyślać różne sposoby, aby na każdej sesji
wykorzystywać jakiś fragment nagranego niechcący komentarza
Ernesta. Za tydzień będzie o jęczeniu.
– Siostra powiedziała mi parę dni temu przez telefon – skłamała –
że rodzice nazywali mnie często Panną Marudą, kiedy byłam mała.
Wydaje mi się, że coś w tym jest. Powiedziałeś, że powinnam
wykorzystać to bezpieczne miejsce w twoim gabinecie, aby zastanowić
się nad rzeczami, o których nie mogę mówić gdzie indziej.
Ernest energicznie przytaknął.
– Tak więc zastanawiam się, czy też myślisz, że dużo jęczę?
– Co rozumiesz przez „jęczenie”?
– No wiesz, narzekanie, mówienie jęczącym głosem i w taki sposób,
że ludzie mają ochotę od ciebie uciec. Czy zachowuję się tak?
– A ty tak myślisz?
– Nie wydaje mi się. A twoje zdanie?
Nie mogąc już dłużej się wymigiwać ani kłamać, ani też powiedzieć
prawdy, Ernest skręcał się w środku.
– Jeśli przez „jęczenie” rozumiesz skłonność do ciągłego
i nieefektywnego narzekania na swoją sytuację, to rzeczywiście,
słyszałem cię mówiącą w ten sposób.
– Proszę o przykład.
– Obiecuję, że ci na to odpowiem – powiedział Ernest, uznawszy, że
nadszedł czas na uwagę o procesie – ale pozwól mi najpierw coś
powiedzieć, Myrno. Jestem pod wrażeniem zmian, jakie w tobie zaszły
w ciągu ostatnich tygodni. To nastąpiło tak szybko. Czy zdajesz sobie
z tego sprawę?
– Zmieniłam się. Jak?
– Jak? We wszystkim. Spójrz na to, co teraz robisz: jesteś
bezpośrednia, skoncentrowana i stawiasz przede mną wyzwania. Tak
jak to ujęłaś – starasz się pozostać w tym pokoju. Mówisz o rzeczach,
które dzieją się pomiędzy nami.
– Czy to dobrze?
– Doskonale, Myrno. Jestem tym zachwycony. Mówiąc szczerze,
były w przeszłości chwile, kiedy czułem, iż prawie nie dostrzegałaś, że
jestem z tobą w gabinecie. Kiedy mówię, że to świetnie, to znaczy, iż
zmierzasz we właściwym kierunku. Ale wciąż wydajesz się – jak to
powiedzieć? – taka jednostronna, taka zgryźliwa, jakbyś ciągle była na
mnie zła. Czy mam rację?
– Nie jestem na ciebie zła, po prostu sfrustrowana całym moim
życiem. Ale powiedziałeś, że dasz mi przykłady mojego jęczenia.
Nagle ta kobieta, która była dla niego zbyt powolna, stała się prawie
za szybka. Ernest musiał skupić całą uwagę na rozmowie.
– Nie tak prędko. Twoje stwierdzenie mnie nie przekonuje, Myrno.
Czuję, że próbujesz mi przypisać określenie „jęcząca”. Natomiast ja
mówiłem o ciągłym narzekaniu i dam ci tego przykład: twoje uczucia
wobec szefa. Narzekasz, jaki to on jest mało efektywny, jak powinien
„odchudzić” firmę, że powinien zwolnić niewydajnych pracowników,
i ile z powodu jego miękkiego serca stracisz na spadku kursu twoich
akcji – myślę o tego rodzaju rzeczach. Omawiasz to ciągle od nowa,
wizyta po wizycie. Albo weźmy twoje uwagi na temat szans poznania
samotnego mężczyzny – wiesz, co mam na myśli. Podczas tych sesji
czuję się mniej zaangażowany w pracę z tobą i czuję, że w niczym nie
mogę ci pomóc.
– Ale to są rzeczy, które mnie absorbują. Przecież mówisz mi,
żebym dzieliła się z tobą tym, o czym myślę.
– Masz całkowitą rację, Myrno. Znam ten dylemat, ale to nie jest
kwestia tego, co mówisz, ale jak to mówisz. Nie chcę jednak
zbytnio zbaczać z tematu. Sam fakt, że rozmawiamy tak otwarcie,
potwierdza to, co niedawno powiedziałem – zmieniłaś się i pracujesz
lepiej i więcej. Niestety, musimy na dzisiaj kończyć, ale zaczniemy od
tego miejsca w przyszłym tygodniu. O, a tutaj jest rachunek za ostatni
miesiąc.
– Hmmm – powiedziała Myrna, zdejmując nogę z nogi w ten
sposób, żeby wyraźnie było słychać szelest pończoch. Dokładnie
przestudiowała podany jej rachunek, zanim włożyła go do torebki.
– Jakie to smutne!
– Co masz na myśli?
– Ciągle sto pięćdziesiąt za godzinę. Żadnego rabatu za to, że
stałam się lepszą pacjentką?

Tydzień poźniej, po kolejnym odsłuchaniu w drodze na terapię


wypowiedzi Ernesta na seminarium, Myrna postanowiła poruszyć tym
razem temat swojego wyglądu fizycznego i atrakcyjności seksualnej.
To nie było trudne.
– W zeszłym tygodniu – zaczęła – powiedziałeś, że zaczniemy
dzisiaj od miejsca, w którym skończyliśmy.
– Tak. Od czego powinniśmy zacząć?
– Pod koniec ostatniej wizyty mówiłeś o moim narzekaniu na brak
samotnych mężczyzn…
– Chwila! Cytujesz mnie, jakbym powiedział, że narzekasz albo
jęczysz. To nie są, powtarzam, to nie są moje słowa. Ja mówiłem
o stwierdzeniach, które ty ciągle powtarzasz.
Myrna oczywiście wiedziała lepiej. Były to dokładnie jego określenia:
słyszała je nagrane na kasetę. Ale chcąc iść dalej, pozwoliła mu na to
małe kłamstewko.
– Powiedziałeś, że byłeś znudzony moim ciągłym mówieniem
o braku samotnych facetów. Jak mogę sobie z tym poradzić, skoro
o tym nie rozmawiamy?
– Oczywiście powinnaś mówić o najważniejszych problemach
swojego życia. Ale, jak powiedziałem, problem leży w tym, jak o nich
mówisz.
– Co rozumiesz przez „jak”?
– Cóż, miałem wrażenie, że nie mówisz do mnie. Czułem się
pozostawiony gdzieś z boku. Przez cały czas mówiłaś mi to samo –
więcej kobiet niż mężczyzn, szukanie wyłącznie seksu, kierowanie się
wyłącznie wyglądem zewnętrznym w pubach dla samotnych,
bezosobowość ogłoszeń towarzyskich w internecie. I za każdym razem
brzmiało to tak, jakbyś mówiła to po raz pierwszy, jakbyś w ogóle nie
zadawała sobie pytania, czy mówiłaś to już wcześniej i co mogę
pomyśleć o tym twoim ciągłym powtarzaniu.
Cisza. Myrna wpatrywała się w podłogę.
– Jaka jest twoja reakcja na to, co właśnie powiedziałem?
– Muszę to przetrawić. Trochę to gorzkie. Przepraszam, że nie
liczyłam się z tobą.
– Myrno, ja ciebie nie oceniam. To dobrze, że ten problem
wypłynął, i to dobrze, że dostałaś ode mnie informację zwrotną. W ten
sposób się uczymy.
– Trudno jest myśleć o innych, kiedy czujesz się jak w pułapce
i masz wrażenie, że poruszasz się w błędnym kole.
– Nie wydobędziesz się z tego błędnego koła, dopóki nie
przestaniesz szukać winy wyłącznie w innych. W twoim
niekompetentnym szefie, w myślących o seksie mężczyznach czy
w głupich ludziach z marketingu. Nie mówię, iż to nie jest prawda.
Mówię – Ernest powiedział to z mocą, akcentując każde słowo – że
nie mogę ci w tym pomóc. Ja mogę ci pomóc w przełamaniu błędnego
koła jedynie w taki sposób, że skupimy się na tym, na ile ty jesteś
sprawczynią tych sytuacji.
– Przychodzę na jakąś imprezę dla samotnych, gdzie na dziesięć
kobiet przypada jeden facet – Myrna mówiła z wahaniem, a para
uchodziła z niej z każdym słowem – a ty chcesz, żebym szukała w tym
swojej winy?
– Zaczekaj, zatrzymaj się, Myrno! Znów zaczynamy się kręcić w tym
błędnym kole. Posłuchaj mnie. Ja tego nie neguję – sytuacja
samotnych jest trudna. Posłuchaj mnie: ja tego nie neguję. Ale
naszym wspólnym zadaniem jest pomóc ci dokonać zmian w samej
sobie, co może polepszyć twoją sytuację. Powiem to wprost. Jesteś
inteligentną i atrakcyjną kobietą, bardzo atrakcyjną. Gdyby nie
ograniczające cię uczucia, takie jak zawiść i złość, strach i rywalizacja,
nie miałabyś problemu z poznaniem właściwego mężczyzny.
Myrna była wstrząśnięta bezceremonialnością doktora Lasha.
Chociaż wiedziała, że powinna się zatrzymać i odpowiedzieć na jego
słowa, uparcie realizowała swój plan:
– Nigdy wcześniej mi nie powiedziałeś, że jestem atrakcyjna.
– Nie uważasz, że jesteś atrakcyjna?
– Czasami tak, czasami nie. Ale mężczyźni raczej mnie w tym nie
utwierdzają. Mogłabym posłużyć się informacją zwrotną od ciebie.
Ernest zamilkł. Ile powiedzieć? Wiedząc, że musi powtórzyć swoje
słowa za kilka tygodni na seminarium na temat przeciwprzeniesienia,
zawahał się.
– Mam przeczucie, że jeśli nie wywierasz na mężczyznach wrażenia,
to na pewno nie z powodu wyglądu fizycznego.
– Gdybyś był samotny, to czy zareagowałbyś na mój wygląd
fizyczny?
– To samo pytanie. Już na nie odpowiedziałem. Powiedziałem, że
jesteś atrakcyjną kobietą. Więc powiedz mi, o co naprawdę mnie
pytasz?
– Nie, zadaję ci inne pytanie. Przyznałeś, że jestem atrakcyjna, ale
nie powiedziałeś, czy wywarłabym na tobie wrażenie.
– Wrażenie?
– Doktorze Lash, wykręcasz się. Wydaje mi się, że wiesz, o czym
mówię. Gdybyś nie spotkał mnie jako pacjentki, ale jako potencjalną
partnerkę, co wtedy? Czy rzuciłbyś na mnie okiem i odszedł? Czy
flirtowałbyś ze mną albo może próbowałbyś mnie zaciągnąć do łóżka
na jedną noc, porzucając następnego dnia?
– Czy możemy przyjrzeć się temu, co się dzisiaj między nami dzieje?
Stawiasz mnie w trudnej sytuacji. Dlaczego? Co ci to daje? Co się
dzieje w środku, Myrno?
– Ale czy nie robię tego, co według ciebie powinnam robić, doktorze
Lash? Mówić o naszej relacji tu-i-teraz?
– Zgadzam się. Wiele się zmieniło, i to na lepsze. Lepiej mi się
z tobą pracuje i mam nadzieję, że ty także czujesz się lepiej.
Cisza. Myrna nie odwzajemniła spojrzenia Ernesta.
– Mam nadzieję, że ty także czujesz się lepiej – powtórzył Ernest.
Myrna leciutko skinęła głową.
– Widzisz? Twoje przytaknięcie, to mikroskopijne, ledwo
dostrzegalne przytaknięcie! Trzy milimetry w najlepszym wypadku. To
właśnie mam na myśli. Nie mogę go prawie zauważyć. Zupełnie
jakbyś chciała mi dać tak mało, jak to tylko możliwe. To stanowi dla
mnie zagadkę. Wydaje mi się, że przede wszystkim pytasz, a nie
rozmawiasz o naszej relacji.
– Ale mówiłeś – i to nie raz, nie dwa – że punktem wyjścia do
zmiany jest otrzymywanie informacji zwrotnej.
– Otrzymywanie i przyswajanie informacji zwrotnej. Owszem. A ty
przez kilka ostatnich wizyt po prostu kolekcjonujesz informacje
zwrotne – tak jak w wywiadzie, gdzie po pytaniu następuje odpowiedź.
Chodzi o to, że udzielam ci odpowiedzi, a ty od razu przechodzisz do
następnego pytania.
– Zamiast?
– Zamiast wielu rzeczy. Na przykład zamiast wejrzeć w głąb siebie,
żeby przemyśleć, przetrawić i przedyskutować znaczenie informacji
zwrotnej. Jak ją odbierasz, czy wydaje ci się prawdziwa, co się dzieje
w twoim wnętrzu, jak czujesz się ze słowami, które do ciebie kieruję.
– Dobrze, w porządku. Mówiąc szczerze, jestem naprawdę
zaskoczona, słysząc, że uważasz mnie za osobę atrakcyjną. W żaden
sposób mi tego nie okazujesz.
– Uważam, że jesteś atrakcyjna, ale tutaj, w tym gabinecie, jestem
bardziej zainteresowany spotkaniem z tobą na głębszym poziomie:
z istotą ciebie, z twoją – wiem, że to zabrzmi staromodnie – z twoją
duszą.
– Może nie powinnam się upierać – Myrna czuła energię emanującą
z jej pytania – ale atrakcyjność fizyczna jest dla mnie ważna i wciąż
jestem ciekawa, jak mnie postrzegasz, które cechy mojego wyglądu
uważasz za atrakcyjne. I to drugie pytanie: co mogłoby się stać,
gdybyśmy się spotkali na gruncie towarzyskim, a nie zawodowym?
„Mam z nią krzyż pański” – Ernest westchnął cicho do siebie. Jego
najgorszy koszmar o tu-i-teraz właśnie się spełniał. Wyczerpał
wszystkie swoje możliwości. Zawsze się bał, że któregoś dnia ktoś
zapędzi go w kozi róg, jak dzisiaj. Typowy psychoterapeuta nie
odpowiedziałby oczywiście na pytanie wprost, ale zapytałby
o przyczyny, dla których ktoś o coś pyta: dlaczego zadajesz to pytanie,
dlaczego teraz, jakie są twoje fantazje, jak chciałabyś, abym
odpowiedział?
Ale takie załatwienie sprawy dla Ernesta było nie do przyjęcia.
Opierając swoje podejście terapeutyczne na autentycznym
zaangażowaniu, nie mógł z niego zrezygnować i wrócić na utarty szlak
psychoterapii. Nie pozostało nic innego, jak odwołać się do swojej siły
psychicznej i zaryzykować mówienie prawdy.
– Fizycznie jesteś atrakcyjna pod każdym względem – ładna twarz,
piękne błyszczące włosy, wspaniała figura…
– Czy mówiąc o figurze, masz na myśli moje piersi? – przerwała
Myrna, prostując odrobinę plecy.
– Cóż, tak, wszystko – twoja postawa, zadbanie, szczupła sylwetka
– wszystko.
– Czasami mi się wydaje, że patrzysz na moje piersi – lub na guziki
bluzki. – Myrnie zrobiło się go żal i dodała: – Wielu mężczyzn patrzy.
– Jeśli to robię, to nieświadomie – powiedział Ernest. Zbyt
zdenerwowany, aby zrobić to, co wiedział, że powinien zrobić –
zachęcić Myrnę do wyrażenia uczuć związanych z jej wyglądem,
włączając w to piersi – próbował wycofać się na bezpieczny grunt:
– Ale, tak jak powiedziałem, uważam, że jesteś atrakcyjną kobietą.
– Czy to oznacza, że mógłbyś się mną zainteresować – oczywiście
hipotetycznie?
– Cóż, nie jestem sam, jestem od jakiegoś czasu w związku, ale
gdybym cofnął się do czasów, kiedy byłem samotny, to pod względem
fizycznym spełniałabyś wszystkie moje warunki. Ale inne rzeczy,
o których wcześniej rozmawialiśmy, mogłyby mnie powstrzymać.
– Takie jak?
– Takie jak na przykład to, co się dzieje między nami w tej chwili,
Myrno. Posłuchaj uważnie tego, co mam ci do powiedzenia. Jesteś
zbieraczką i kolekcjonerką. Wyciągasz ode mnie informacje, niczego
w zamian nie dając! Wierzę, że próbujesz nawiązać ze mną kontakt,
ale nie odbieram tego jako zaangażowania. Nie czuję jeszcze, żebyś
odnosiła się do mnie jak do osoby – jestem dla ciebie bardziej
bankiem danych, z którego możesz pobierać informacje.
– Chodzi ci o to, że nie nawiązuję relacji z powodu mojego jęczenia?
– Nie, nie to miałem na myśli. Czas dzisiejszej sesji minął i musimy
ją zakończyć, ale kiedy będziesz odsłuchiwać kasetę, chciałbym, abyś
uważnie posłuchała tego, co ci przed chwilą powiedziałem o twoim
zaangażowaniu. Myślę, że to jest najważniejsza rzecz, jaką ci
kiedykolwiek powiedziałem.

Po zakończonej sesji Myrna nie traciła czasu i włączyła kasetę, aby


wysłuchać jej zgodnie z zaleceniem Ernesta. Poczynając od słów: „…
pod względem fizycznym spełniałabyś wszystkie moje warunki”,
słuchała z uwagą.

Ale inne rzeczy, o których wcześniej rozmawialiśmy, mogłyby mnie powstrzymać…


Posłuchaj uważnie tego, co mam ci do powiedzenia. Jesteś zbieraczką
i kolekcjonerką. Wyciągasz ode mnie informacje, niczego w zamian nie dając!…
Nie czuję jeszcze, żebyś odnosiła się do mnie jak do osoby – jestem dla ciebie
bardziej bankiem danych, z którego możesz pobierać informacje… kiedy będziesz
odsłuchiwać kasetę, chciałbym, abyś uważnie posłuchała tego, co ci przed chwilą
powiedziałem… Myślę, że to jest najważniejsza rzecz, jaką ci kiedykolwiek
powiedziałem.

Zmieniając kasety, Myrna jeszcze raz odsłuchała słowa Ernesta


nagrane na seminarium na temat przeciwprzeniesienia. Niektóre
zdania zabrzmiały dziwnie znajomo:

Ona nie chce się do mnie zbliżyć i nie chce się przyznać do tego, że tego nie chce
– upiera się, że to i tak nie jest ważne… Ile razy mam jej tłumaczyć, jak ważne
jest analizowanie naszej relacji?… Stara się unikać jakiegokolwiek zbliżenia ze
mną. Nic, co robię, nie jest dla niej wystarczająco dobre… Nie ma w niej czułości…
Jest zbyt skoncentrowana na sobie… zbyt zimna…

„Być może doktor Lash ma rację – pomyślała. – Nigdy nie myślałam


o nim, jego życiu i doświadczeniach. Ale mogę to zmienić. Dzisiaj. Jak
tylko wrócę do domu”.
Ale jej myśli były rozbiegane i nie mogła skupić się dłużej niż przez
minutę albo dwie. Aby uspokoić umysł, zastosowała użyteczną
technikę wyciszania umysłu, której nauczyła się kilka lat temu na
tygodniowej sesji medytacyjnej w Big Sur (która poza tym nic jej nie
dała). Jedną częścią umysłu pilnując drogi, pozostałą częścią
wyobrażała sobie zamaszyste ruchy miotły wymiatającej wszystkie
poutykane w jej głowie myśli. Kiedy to zrobiła, skoncentrowała się na
oddechu – na wdychaniu zimnego powietrza i wydychaniu powietrza
ogrzanego w płucach.
W porządku. Uspokoiwszy umysł, wyobraziła sobie twarz doktora
Lasha – najpierw uśmiechniętą i pełną uwagi, a później skrzywioną
i odpychającą. W ciągu ostatnich kilku tygodni, od momentu kiedy
wysłuchała jego nagrania, jej uczucia wobec niego ulegały
gwałtownym zmianom. „Jedną rzecz mogę o nim powiedzieć –
pomyślała – jest wytrwały. Od kilku tygodni daję mu nieźle popalić.
Nie daję mu spokoju. Atakuję go wciąż jego własnymi słowami. Ale on
przyjmuje moje ataki i pozostaje niewzruszony. Nie poddaje się. I nie
jest pochlebcą: nie ucieka chyłkiem od tematu, nie owija w bawełnę,
nie odwraca kota ogonem, tak jak ja bym zrobiła. No, może trochę
bujał, kiedy nie przyznawał się do użycia słowa «jęczenie». Ale może
chciał mi po prostu oszczędzić bólu”.
Myrna przerwała na moment rozmyślania, aby zjechać na
autostradę nr 380. Po chwili znów się w nich pogrążyła. „Ciekawe, co
teraz robi doktor Lash? Nagrywa? Robi notatki z naszej sesji? Chowa
je do szuflady? Albo może po prostu siedzi przy biurku, właśnie o mnie
myśląc. Tamto biurko. Biurko taty. Czy tata myśli o mnie teraz? Może
wciąż gdzieś tam jest, może mnie obserwuje. Nie, z taty nic nie
pozostało. Co najwyżej czaszka i kupka prochu. I wszystkie jego myśli
o mnie – są także prochem. I całe jego wspomnienia, jego miłości,
jego nienawiści, jego troski – wszystko jest prochem. Nie, mniej niż
prochem – elektromagnetycznymi cząstkami, po których już dawno
nie pozostał żaden ślad. Wiem, że tata musiał mnie kochać – mówił to
wszystkim wokół – ciotce Eileen, ciotce Marii, wujkowi Joemu – ale nie
powiedział tego mnie. Gdybym tylko mogła usłyszeć wtedy jego
słowa”.
Zjechawszy z autostrady, Myrna zaparkowała na tarasie
widokowym, z którego mogła popatrzeć na dolinę rozciągającą się
od San Jose aż po San Francisco. Spojrzała w górę przez przednią
szybę samochodu. „Co za niebo dzisiaj – zadumała się. – Wspaniałe
niebo. Słowa – jakimi słowami można je opisać? Rozlegle –
majestatyczne – zachmurzone. Przezroczyste wstęgi chmur. Nie,
przeświecające. Brzmi lepiej – uwielbiam to słowo. Przeświecające –
przeświecające wstęgi chmur. Albo może zasłona z postrzępionych
chmur – chmury niczym jasnożółty piasek przesypywany łagodnymi
podmuchami wiatru? Ładnie. Ładnie. Podoba mi się”.
Sięgnęła po długopis i zapisała te słowa na odwrocie różowego
kwitu z pralni, który znalazła w samochodowym schowku. Zapaliła
silnik, chciała już jechać, ale później wyłączyła go i ponownie się
zamyśliła.
„Ale przypuśćmy, że tata wypowiedziałby te słowa? »Myrno,
kocham cię, Myrno, napełniasz mnie dumą – kocham cię – kocham cię
– Myrno, jesteś najwspanialszą – najwspanialszą córką, jaką
kiedykolwiek ktokolwiek miał«. I co z tego? Wciąż proch. Słowa
rozkładają się jeszcze szybciej niż mózgi. I co z tego, jeśli nigdy ich
nie powiedział? Czy ktokolwiek powiedział je jemu? Jego rodzice?
Nigdy. Historie, które o nich słyszałam – wiecznie popijający ojciec,
który umarł cichy i poszarzały, i matka, która wyszła jeszcze dwa razy
za mąż, także za alkoholików. I ja? Czy kiedykolwiek powiedziałam
mu, że go kocham? Czy kiedykolwiek powiedziałam to komukolwiek?”.
Myrna zadrżała, ocknąwszy się z zamyślenia. Te myśli były takie do
niej niepodobne. Język, szukanie pięknych słów. I te myśli o ojcu? To
także było dziwne. On rzadko nawiedzał ją w myślach. A gdzie jej
postanowienie, żeby skupić się na doktorze Lashu?
Spróbowała jeszcze raz. Wyobraziła go sobie przez moment
siedzącego za biurkiem z otwieranym blatem, ale zaraz na jego
miejsce pojawił się inny obraz z przeszłości. Późna noc. Musiała już
dawno spać. Ktoś idzie na palcach po korytarzu. Strumień światła
wydobywający się spod drzwi pokoju rodziców. Miękkie i kameralne
głosy. Ktoś wymówił jej imię – Myrna. Musieli leżeć pod grubą
puchową kołdrą. Rozmowa przed snem. Mówili o niej. Przywarła do
podłogi, przyciskając policzek do lodowatego ciemnoczerwonego
linoleum i usiłując zajrzeć pod drzwi, aby lepiej usłyszeć tajemnicze
słowa rodziców wypowiadane na jej temat.
„A teraz – pomyślała, patrząc na swego walkmana – posiadłam
sekret. Mam słowa. Te słowa z końca sesji – jak one brzmiały?”.
Włożyła kasetę, trochę ją przewinęła i posłuchała:

…Myrno. Posłuchaj uważnie tego, co mam ci do powiedzenia. Jesteś zbieraczką


i kolekcjonerką. Wyciągasz ode mnie informacje, niczego w zamian nie dając!
Wierzę, że próbujesz nawiązać ze mną kontakt, ale nie odbieram tego jako
zaangażowania. Nie czuję jeszcze, żebyś odnosiła się do mnie jak do osoby –
jestem dla ciebie bardziej bankiem danych, z którego możesz pobierać informacje.

Bank danych, z którego można pobierać informacje. Pokiwała głową.


Może on ma rację.
Włączyła silnik i z powrotem wjechała na autostradę nr 101.
Myrna siedziała cicho na początku kolejnej sesji. Jak zwykle
niecierpliwy Ernest próbował ją zachęcić:
– O czym myślałaś przez ostatnich kilka minut?
– O tym, że jestem ciekawa, jak rozpoczniesz sesję.
– A jak byś chciała, Myrno? Gdyby twoje życzenia mogły się
spełnić, to jak chciałabyś, abym zaczął? Jak wyglądałby początek?
– Mógłbyś powiedzieć: „Witaj, Myrno. Naprawdę cieszę się, że cię
widzę”.
– Witaj Myrno. Naprawdę cieszę się, że cię dzisiaj widzę –
natychmiast powtórzył Ernest, ukrywając zdziwienie słowami Myrny.
Podczas poprzednich wizyt takie otwarcia nie miałyby żadnych szans
powodzenia i zadał początkowe pytanie bez specjalnej nadziei na
sukces. Jakie to wspaniałe, że stała się tak otwarta! I to, że było mu
rzeczywiście przyjemnie ją widzieć – to zakrawało na cud.
– Dziękuję ci. To miło z twojej strony, nawet jeśli nie zrobiłeś tego
dokładnie tak, jak chciałam.
– Hm?
– Dodałeś jedno słowo – powiedziała Myrna. – Słowo „dzisiaj”.
– A to oznacza, że…?
– Pamiętasz, doktorze Lash, jak zawsze mi mówiłeś, że „Pytanie nie
jest pytaniem, jeśli znasz odpowiedź”.
– Masz rację, ale spełnij moją zachciankę. Pamiętaj, Myrno, że
czasami terapeuci mają specjalne przywileje w rozmowie
z pacjentami.
– Wydaje mi się, że „dzisiaj” oznacza, że często nie cieszyłeś się na
mój widok.
„Czy jeszcze niedawno – pomyślał Ernest – uważałem Myrnę za
niezbyt bystrą osobę?”.
– Mów dalej – powiedział, uśmiechając się. – Dlaczego nie chciałem
cię widzieć?
Zawahała się. To nie w tę stronę miała iść rozmowa.
– Spróbuj. Spróbuj odpowiedzieć na to pytanie, Myrno. Dlaczego
uważasz, że nie zawsze jestem zadowolony, kiedy cię widzę? Wolne
skojarzenia. Po prostu powiedz, co ci przychodzi do głowy.
Cisza. Czuła, że te słowa poruszyły w niej coś, co od dawna w niej
wzbierało. Próbowała jakoś to nazwać i zrozumieć, ale myśli zbyt
szybko przebiegały jej przez głowę.
– Dlaczego nie jesteś zadowolony, że mnie widzisz?! – wybuchnęła.
– Dlaczego? Wiem dlaczego. Ponieważ jestem gruboskórna, prostacka
i nie mam gustu.
„Nie chcę tego robić” – pomyślała, ale nie mogła powstrzymać
kipiących w niej emocji ani nad nimi zapanować.
– I ponieważ jestem prymitywna i ograniczona, i nigdy nie
powiedziałam niczego pięknego lub poetyckiego! – „Dość, dość!”,
powiedziała sobie, usiłując zacisnąć zęby i zewrzeć szczęki. Ale słowa
cisnęły się jej na usta z taką siłą, że nie mogła się oprzeć i musiała je
z siebie wyrzucić: – Nie jestem delikatna i mężczyźni ode mnie
uciekają. Jestem zbyt kanciasta, niewdzięczna i psuję naszą relację,
mówiąc ciągle o pieniądzach i… i… – Zatrzymała się na moment
i zakończyła dziwnym stwierdzeniem: – I mam zbyt duże cycki.
Wyczerpana, osunęła się na krześle. Wszystko zostało powiedziane.
Ernest był w szoku. Odjęło mu mowę. Te słowa – jego słowa. Skąd
się one wzięły? Patrzył na pochyloną i trzymającą się za głowę Myrnę.
Jak odpowiedzieć? Kręciło mu się w głowie. W pierwszym odruchu
korciło go, żeby powiedzieć: „Twoje cycki wcale nie są za duże”. Ale
Bogu dzięki nie zrobił tego. Przekomarzanie się było nie na miejscu.
Wiedział, że musi potraktować słowa Myrny z szacunkiem i jak
najbardziej poważnie. Skorzystał z kamizelki ratunkowej, po którą
terapeuci mogą zawsze sięgnąć nawet podczas największego sztormu
– komentarza procesowego, to znaczy komentarza na temat
wypowiedzi pacjenta, którego celem jest analiza tego, co zachodzi
w relacji pomiędzy terapeutą a pacjentem.
– W twoich słowach jest dużo emocji, Myrno – powiedział
spokojnie. – Wygląda, jakbyś chciała je wyrazić już dawno temu.
– Tak mi się wydaje. – Myrna wzięła kilka głębokich wdechów. –
Słowa mają swoje własne życie. Chcą wydostać się na zewnątrz.
– Mnóstwo w twoich słowach złości do mnie – a może do nas
obojga.
– Obojga? Do ciebie i do mnie? Pewnie to prawda. Ale złość powoli
słabnie. Może dlatego mogłam dzisiaj powiedzieć to, co powiedziałam.
– Dobrze, że nabierasz do mnie zaufania.
– Naprawdę chciałam dzisiaj mówić o czymś innym.
– O czym? – Ernest skorzystał z okazji, aby zmienić temat.
Kiedy Myrna zamilkła, aby złapać oddech, zamyślił się nad jej
niesamowitą intuicją i zimnym prysznicem jej słów. Zadziwiające, jak
bardzo go przeniknęła! Jak mogła to zrobić? Tylko w jeden sposób –
używając podświadomej empatii. Tak jak powiedział doktor Werner.
„A więc Werner cały czas miał rację – pomyślał. – Dlaczego nie
chciałem się od niego uczyć? Jakim byłem palantem i przygłupem. Jak
to powiedział Werner? Że jestem obrazoburczym parodystą? Cóż,
może nadszedł czas, aby oduczyć się ciągłego kwestionowania
i obalania poglądów starszych – nie wszystko, co mówią, jest głupotą.
Już nigdy więcej nie zwątpię w siłę podświadomej empatii. Być może
podobne przeżycie skłoniło Freuda do poważnego potraktowania
zjawiska telepatii”.
– O czym myślisz, Myrno? – zapytał w końcu.
– Tyle jest do powiedzenia. Nie wiem, od czego zacząć. Oto sen,
który miałam ostatniej nocy. – Wyciągnęła notes. – Popatrz, zapisałam
go, to mój pierwszy.
– Traktujesz naszą pracę coraz bardziej poważnie.
– Moje sto pięćdziesiąt dolarów musi na siebie zapracować. Uups! –
Zakryła usta rękami. – Nie słyszałeś tego, przepraszam, wciśnij
przycisk „kasuj”.
– Przycisk „kasuj” wciśnięty. Sama się przyłapałaś – to wspaniale.
Pewnie zdenerwował cię mój komplement pod twoim adresem.
Myrna przytaknęła i w pośpiechu zaczęła czytać swój sen:

Miałam operację nosa. Zdejmują mi bandaże. Mój nos jest w porządku, ale
skóra jest albo pomarszczona, albo naciągnięta i nie mogę zamknąć ust. Otwarte
usta są jak wielka dziura wielkości połowy mojej twarzy. Widać nawet migdałki –
wielkie, nabrzmiałe, zaognione. Intensywnie czerwone. Później podchodzi do mnie
lekarz w aureoli. Nagle mogę zamknąć usta. Zadaje mi pytania, ale nie chcę
odpowiadać. Nie chcę otworzyć ust i pokazać mu wielkiej, ziejącej dziury.

– W aureoli? – zapytał Ernest, kiedy skończyła.


– No, wiesz – światłość otaczająca osobę.
– O tak. Aureola. No i co myślisz o tym śnie?
– Myślę, że wiem, co powiesz na jego temat.
– Pozostańmy przy twoim odbiorze. Twoje wolne skojarzenia. Co
ci przychodzi do głowy, kiedy myślisz o tym śnie?
– Wielka dziura w mojej twarzy.
– Co przychodzi ci na myśl, kiedy o niej myślisz?
– Czerń lochu, otchłani, rozpaczliwa atramentowa czerń. Więcej?
– Mów dalej.
– Ogromna, olbrzymia, porażająca, monstrualna, tartaryjska.
– Tartaryjska?
– Wiesz, chodzi o piekło, Tartar przepaść pod Hadesem, w której
trzymano tytanów.
– W porządku. Interesujące słowo. Hmm – ale wróćmy do snu.
Mówisz, iż jest coś, czego nie chcesz pokazać lekarzowi, i domyślam
się, że to ja jestem tym lekarzem?
– Trudno się z tym spierać. Nie chcę, aby widział tę wielką, ziejącą
dziurę, tę pustkę.
– A kiedy otworzysz usta, zobaczę ją. Tak więc pilnujesz się
i niewiele mówisz. Wciąż masz ten sen przed oczami? Wciąż jest
żywy?
Potaknęła.
– Patrz jeszcze na niego – co w nim przyciąga teraz twoją uwagę?
– Migdałki – mieści się w nich wiele energii.
– Popatrz na nie. Co widzisz? Co przychodzi ci na myśl?
– Są gorące, bardzo gorące.
– Mów dalej.
– Zaognione, nabrzmiałe, sine, opuchnięte, obrzękłe, powiększone…
– Obrzękłe, nabrzmiałe? I to słowo „tartaryjskie”. Skąd takie słowa,
Myrno?
– Szukałam ich w słowniku wyrazów bliskoznacznych.
– Chciałbym usłyszeć na ten temat więcej, ale zostańmy przy śnie.
Te migdałki. Widać je, kiedy otworzysz usta. Tak jak widać pustkę. Są
zaognione. Co ci to mówi?
– Ropa, brzydota, coś wstrętnego, ohydnego, obmierzłego,
obrzydliwego, odpychającego, koszmarnego, budzącego odrazę…
– Znów znalezione w słowniku?
Myrna przytaknęła.
– A zatem sen pokazuje, że widzisz lekarza – mnie – i nasza praca
odsłania pewne rzeczy, których nie chcesz widzieć albo których nie
chcesz pokazać – olbrzymia pustka i migdałki gotowe pęknąć
i wyrzucić z siebie coś obrzydliwego. W pewien sposób rozgrzane
migdałki przywodzą mi na myśl sytuację sprzed kilku minut, kiedy
wyrzucałaś z siebie wszystkie te słowa.
Znów skinęła głową.
– Jestem poruszony tym, że opowiedziałaś mi swój sen – przyznał
Ernest. – To znak, że mi ufasz i wierzysz w naszą wspólną pracę.
Dobra robota, naprawdę dobra robota. – Przerwał. – A czy teraz
możemy porozmawiać o słowniku wyrazów bliskoznacznych?
Myrna opowiedziała o „płomiennym” zakończeniu swojej kariery
poetyckiej w dzieciństwie i o swojej coraz silniejszej potrzebie
napisania wiersza.
– Tego ranka, kiedy zapisałam mój sen, wiedziałam, że mnie
zapytasz o dziurę i migdałki, co skłoniło mnie do poszukania
ciekawych określeń.
– Wygląda na to, jakbyś czegoś ode mnie chciała.
– Zainteresowania, jak mi się wydaje. Nie chcę być dłużej nudna.
– To są twoje słowa, nie moje. Nigdy tego nie mówiłem.
– Ale wciąż jestem przekonana, że tak o mnie myślisz.
– Wrócimy do tego, ale najpierw spójrzmy na coś innego w tym
śnie – aureolę, która mnie otacza.
– Aureola – tak, to ciekawe. Domyślam się, że stałeś się dla mnie
pozytywnym bohaterem.
– A więc myślisz o mnie lepiej i być może chcesz się do mnie
zbliżyć, ale problem polega na tym, że jeśli się do mnie zbliżysz, to
mogę odkryć rzeczy, których się wstydzisz: może pustkę w środku,
może coś jeszcze – wzbierającą wściekłość, obrzydzenie do samej
siebie.
Spojrzał na zegarek.
– Przepraszam, ale musimy kończyć. Czas minął bardzo szybko.
Muszę powiedzieć, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Cieszę się, że
byłem z tobą.

Terapia zaczęła przynosić efekty, a udane sesje następowały jedna


po drugiej. Tydzień po tygodniu Ernest i Myrna nabierali do siebie
coraz większego zaufania. Ona nigdy wcześniej nie podjęła takiego
ryzyka. On czuł się zaszczycony, mogąc towarzyszyć tej przemianie.
To właśnie dla takich doświadczeń Ernest został psychoterapeutą.
Czternaście tygodni po ostatniej prezentacji przypadku Myrny na
seminarium na temat przeciwprzeniesienia usiadł przy biurku
z dyktafonem w ręku i przygotował następną prezentację.

Nagranie doktora Lasha na seminarium na temat przeciwprzeniesienia. W ciągu


ostatnich czternastu tygodni w mojej pacjentce i w samej terapii zaszły
zaskakujące zmiany. Wygląda to tak, że terapię można podzielić na dwa etapy:
przed i po moim nierozważnym komentarzu na temat T-shirta.
Myrna wyszła z mojego gabinetu zaledwie kilka minut temu i jestem świadomy
swojego zaskoczenia, że godzina minęła tak szybko. I było mi smutno, kiedy
wizyta dobiegła końca. Zadziwiające. Przedtem Myrna nudziła mnie. Teraz jest
osobą ujmującą i pełną życia. Od tygodni nie słyszałem słowa skargi. Sporo
żartujemy – ma tak cięty dowcip, że często nie nadążam z odpowiedziami. Jest
otwarta na poznawanie samej siebie, ma interesujące sny, zajmuje się nawet
wyszukiwaniem ciekawych wyrazów. Nie wygłasza już monologów: jest bardzo
świadoma mojej obecności w gabinecie i nasze spotkania stały się rozmowami.
Czekam na jej kolejną wizytę tak jak na innych pacjentów, a może nawet bardziej.
Pytanie za sześćdziesiąt cztery dolary: w jaki sposób uwaga o T-shircie
wyzwoliła proces zmian? W jaki sposób zrekonstruować i zinterpretować
wydarzenia ostatnich czternastu miesięcy?
Doktor Werner był przekonany, że uwaga o T-shircie była rażącym błędem,
który w efekcie doprowadzi do rozpadu przymierza terapeutycznego. Zupełnie nie
miał racji. Mój bezmyślny i nietaktowny żart okazał się punktem zwrotnym
w terapii!
Ale miał rację, w stu procentach miał rację, mówiąc o zdolności pacjenta do
wczucia się w nastawienie terapeuty wobec niego. Myrna intuicyjnie
wychwytywała każde moje uczucie, które opisałem na poprzednim seminarium.
I z jaką niezwykłą trafnością! To wystarczy, aby uczynić ze mnie zwolennika
Melanie Klein 25 . Myrna nie pominęła niczego. Przyłapała mnie na wszystkim. Pod
wpływem jej pytań musiałem przyznać się do każdego stwierdzenia wygłoszonego
podczas poprzedniej prezentacji. Być może w parapsychologii tkwi ziarnko
prawdy. Co z tego, że nie da się jej naukowo potwierdzić? Wystarczy takie jedno
doświadczenie jak moje, aby wykazać bezużyteczność badań empirycznych.
Dlaczego Myrna funkcjonuje lepiej? Co innego mogłoby się do tego przyczynić
poza uwagą o T-shircie? Ten przypadek przekonuje mnie, że istnieje w terapii
miejsce na okrutną prawdę, którą grupy Synanon 26 zwykły nazywać „twardą
miłością”. Ale terapeuta musi udzielać wsparcia, musi być przy swoim pacjencie
i musi być wobec niego uczciwy. Wymaga to dobrze ugruntowanej relacji
terapeutycznej, co pozwoli i pacjentowi, i terapeucie przetrwać przetaczające się
sztormy. W tych trudnych okresach niezbędna jest odwaga. Ostatnim razem, kiedy
prezentowałem przypadek Myrny, ktoś, chyba Barbara, nazwał moją uwagę o T-
shircie terapią szokową. Zgadzam się z tym – to było dokładnie to. To radykalnie
zmieniło Myrnę i po tym incydencie zacząłem ją bardziej lubić. Cenię ją za
wytrwałość i umiejętność stawania twarzą w twarz z problemami. Jest odważna.
Musiała wyczuć, że darzę ją coraz większym szacunkiem. Ludzie kochają siebie,
jeśli widzą pełne miłości spojrzenie w oczach osoby, na której naprawdę im zależy.

Kiedy Ernest dyktował swoją wypowiedź na seminarium, Myrna


jechała do domu, także zastanawiając się nad kilkoma ostatnimi
wizytami. „Zrobiliśmy kawał dobrej roboty” – powiedział doktor Lash
i odpowiadało to prawdzie. Była z siebie dumna. W ciągu ostatnich
kilku miesięcy otworzyła się jak nigdy dotąd. Podjęła duże ryzyko.
Rozmawiała o każdym aspekcie swojego związku z doktorem Lashem.
Oczywiście poza jednym: nigdy mu się nie przyznała, że wysłuchała
jego wypowiedzi przygotowanej na seminarium.
Dlaczego nie? Na początku chciała rozkoszować się cierpieniem,
jakie zadawała mu swoimi słowami. Mówiąc szczerze, torturowanie go
sekretną wiedzą sprawiało jej radość. Były chwile – szczególnie wtedy,
kiedy czuł się tak pewny, zadowolony z siebie i przekonany o swojej
mądrości – że bawiła się, wyobrażając sobie jego twarz, kiedy
w końcu powie mu prawdę.
Ale później sprawy przybrały inny obrót. W ciągu ostatnich kilku
tygodni, odkąd się do niego zbliżyła, wyznanie sekretu nie sprawiłoby
jej radości. Stał się ciężarem i balastem, którego chciała się pozbyć.
Nawet próbowała mu o tym powiedzieć. Niejeden raz otwierała drzwi
jego gabinetu i brała głęboki oddech, zamierzając wszystko wyznać.
Ale nigdy tego nie zrobiła – po części ze wstydu, że ukrywała to przez
tak długi czas, a po części ze szczerej troski. Doktor Lash grał fair: nie
wyparł się żadnego z określeń, które mu przytaczała – no, prawie
żadnego. Zależało mu na jej dobru. Po co teraz miałaby go
zawstydzać? Po co przysparzać bólu? To była jedna z przyczyn. Ale
chodziło też o coś jeszcze innego. Lubiła być czarnoksiężnikiem
i cieszyło ją posiadanie tajemnej wiedzy.
Jej skłonność do tajemnic ujawniła się w najbardziej
nieprzewidzianych okolicznościach. Ze słownikiem w ręku spędzała
wieczory na pisaniu poezji, w której przewijał się motyw tajemnicy,
oszustwa, biurek z otwieranymi blatami i ukrytych szuflad. Internet
okazał się idealnym miejscem do umieszczania poezji – wiele wierszy
wysłała na stronę singlepoet.com 27 .

Patrzę w górę
na zalakowane plastry miodu
pełne nektarowych sekretów.
Gdy będę duża
napełnię własne zakamarki
dorosłą tajemnicą.

Sekret nigdy nieujawniony przed ojcem urastał do coraz większych


rozmiarów. Czuła jego obecność jak nigdy dotąd. Jego szczupła,
przygarbiona sylwetka, jego instrumenty medyczne, biurko kryjące
tajemnice stawały się dla niej obiektem szczególnej fascynacji, którą
starała się wyrazić w swoich strofach.

Przygarbiona postać nigdy się już nie pojawi


pokryty pajęczyną stetoskop
rubinowy fotel z popękaną skórą
szuflady biurka pełne tajemnic i zapachów
dawno zmarłych pacjentów
którzy rozmawiają w ciemności
póki nie uciszą ich promienie porannego słońca
przebijające się przez kurz
aby spocząć na drewnianym biurku które
podobnie jak łąka deptana niegdyś przez roztańczone stopy
dziś trwa bezczynnie
lecz pamięta gwar czasów wypełnionych ludźmi.

Myrna nie pokazała tych wierszy doktorowi Lashowi. W czasie wizyt


było tyle rzeczy do omówienia, że poezja wydawała się przy nich mało
ważna. Poza tym wiersze mogły sprowokować pytania o jej
zamiłowanie do tajemnicy i wywołać temat kasety. Czasami obawiała
się, że ten sekret położy się cieniem na terapii. Przekonała się jednak,
że udaje jej się tego uniknąć.
Nie potrzebowała także aprobaty doktora Lasha dla swej poezji.
Zewsząd przychodziły wyrazy uznania. Na stronie singlepoet.com
przewijało się wielu samotnych mężczyzn poetów.
Życie stało się ekscytujące. Koniec z nadgodzinami w biurze
w Dolinie Krzemowej. Co wieczór Myrna spieszyła do domu, aby
odebrać maile od osób, które podziwiały bezpretensjonalną świeżość
jej wierszy. Może zbyt pochopnie uznała relacje nawiązywane przez
internet za bezosobowe. Może było dokładnie na odwrót. Może
elektroniczna przyjaźń – ponieważ nie zależała od wyglądu – była
bardziej szczera i wielopłaszczyznowa.
Elektroniczni kandydaci, którzy chwalili poezję Myrny, nie omieszkali
załączać informacji o sobie oraz numerów telefonów. Jej poczucie
własnej wartości wzrosło. Czytała wielokrotnie listy od swoich
wielbicieli. Zbierała pochwały, informacje o osobach, numery
telefonów. Mgliście pamiętała uwagę doktora Lasha o pobieraniu
informacji z banku danych. Ale lubiła kolekcjonować. Stworzyła
drobiazgowy system oceny starających się kandydatów, który pozwalał
jej oceniać ich dochody, posiadane akcje, władzę, jakość ich wierszy
oraz cechy osobowości, takie jak otwartość, wspaniałomyślność
i umiejętność wysławiania się. Kilku kandydatów ze strony
singlepoet.com chciało się z nią umówić na popołudniową kawę
w jednej z kawiarni w Dolinie Krzemowej, na spacer, obiad czy lunch.
Jeszcze nie teraz – potrzebowała więcej danych. Ale już niedługo.
6. Klątwa węgierskiego kota

– Powiedz mi, Halston, dlaczego chcesz przerwać terapię? Wydaje mi


się, że dopiero zaczynamy. Spotkaliśmy się zaledwie… ile?… trzy razy?
– Ernest Lash przerzucił kilka kartek w notatniku. – Zgadza się. To
nasze czwarte spotkanie.
Czekając cierpliwie na odpowiedź, przyglądał się ubraniu swojego
rozmówcy i usiłował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miał pacjenta,
który nosiłby tak elegancki trzyczęściowy garnitur i krawat.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć, doktorze – powiedział Halston. –
To nie chodzi o pana, ale wiele się ostatnio wydarzyło. Trudno mi
znaleźć czas, żeby przychodzić na wizyty w ciągu dnia – to znaczy
trudniej, niż myślałem… to wywołuje stres… co wydaje się
paradoksalne, bo przecież spotykamy się po to, aby zmniejszyć stres…
No i pieniądze na terapię, nie będę ukrywał, że to też powód… mam
obecnie pewne problemy finansowe. Utrzymanie dziecka… co miesiąc
trzy tysiące na alimenty… najstarszy syn zaczyna na jesieni studia
w Princeton… trzydzieści tysięcy rocznie… wie pan, jak to jest.
Szczerze mówiąc, myślałem, żeby odwołać już dzisiejsze spotkanie, ale
uznałem, że powinienem przyjść na tę ostatnią sesję, że jestem to
panu winien.
Nagle Ernestowi przypomniało się jedno z żydowskich powiedzonek
jego matki i wyszeptał je sobie po cichu: Geb Gesunter Heit (Niech ci
będzie na zdrowie), życzenie wypowiadane na przykład po czyimś
kichnięciu. Ale jego matka używała tego wyrażenia raczej ironicznie,
w znaczeniu: „Odejdź i trzymaj się ode mnie z daleka” lub „Bogu dzięki
nie spotkamy się w najbliższej przyszłości”.
Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby Halston wyszedł i więcej nie
wrócił, pomyślał Ernest. Ten człowiek zupełnie mnie nie interesuje.
Spojrzał na swojego klienta z półprofilu, bowiem Halston nie patrzył
mu prosto w oczy. Pociągła, smutna twarz, śniada cera – pochodził
z Trynidadu, prawnuk zbiegłych niewolników. Jeśli kiedykolwiek tliła
się w nim jakaś iskierka, to dawno zgasła. Składał się z odcieni
szarości. Siwiejące włosy, perfekcyjnie przycięta bródka z pierwszymi
oznakami siwizny, przygaszone oczy, popielaty garnitur, ciemne
skarpetki. Szary zamknięty umysł, który nie zdradzał żadnych oznak
życia.
Geb Gesunter Heit – odejdź i trzymaj się z daleka. Czyż nie o to
chodziło Ernestowi? „Ostatnia sesja” – powiedział Halston. Hm, to
brzmi nieźle, pomyślał Ernest, nie mam nic przeciwko temu. Był
przepracowany, miał za dużo pacjentów. Wróciła Megan, dawna
pacjentka, której nie widział od lat. Dwa tygodnie temu próbowała
popełnić samobójstwo, więc będzie musiał znaleźć dla niej
przynajmniej trzy godziny w tygodniu. Musi ją chronić zarówno przed
zamknięciem w szpitalu, jak i przed autodestrukcją.
„Hej, obudź się – napomniał sam siebie – jesteś terapeutą, a ten
człowiek przyszedł do ciebie po pomoc, masz wobec niego
zobowiązania. Nie przepadasz za nim? Nie bawi cię? Jest nudny,
zamknięty w sobie, sztywny? Świetnie, to ważne wskazówki.
Wykorzystaj je. Jeśli ty tak o nim myślisz, tak samo zapewne odbiera
go większość ludzi. Pamiętaj, że głównym powodem, dla którego
zgłosił się na terapię, było głębokie poczucie wyobcowania”.
To jasne, że u podłoża problemów Halstona leżały różnice
kulturowe. Od dziewiątego roku życia mieszkał w Wielkiej Brytanii.
Niedawno przyjechał do Stanów, do Kalifornii, gdzie został
dyrektorem filii Bank of England. Niemniej Ernest uważał, że różnice
kulturowe nie są jedynym źródłem jego problemów – w Halstonie
było coś, co w znaczący sposób izolowało go od innych ludzi
niezależnie od miejsca, w którym przebywał.
„Dobra, dobra – Ernest usłuchał własnej reprymendy – już więcej
nie powiem ani nie pomyślę: Geb Gesunter Heit”. Postanowił skupić
się na pracy, tak dobierając słowa, aby wciągnąć Halstona do
rozmowy.
– Doskonale rozumiem, że chcesz się pozbyć stresu, zamiast go
powiększać, zamartwiając się brakiem czasu i pieniędzy. To logiczne.
Ale w twojej decyzji o zakończeniu terapii jest coś, co mnie
zastanawia.
– Tak?
– Podczas naszego pierwszego spotkania wyjaśniłem ci dokładnie,
ile czasu zajmie terapia i jakie wiążą się z nią koszty. Wiedziałeś, na
co się decydujesz.
Halston przytaknął: – Ma pan całkowitą rację, doktorze.
– Skoro tak, to za twoją decyzją kryje się coś innego niż troska
o czas i pieniądze. Może to coś związanego ze mną? Może wolałbyś
spotykać się z ciemnoskórym terapeutą?
– Nie, doktorze. Nie tędy droga. Różnice rasowe nie mają tu nic do
rzeczy. Proszę pamiętać, że spędziłem parę lat w Eton i w Londyńskiej
Szkole Ekonomicznej, gdzie czarnych było jak na lekarstwo.
Ciemnoskóry terapeuta niczego by nie zmienił.
Ernest postanowił podjąć jeszcze jedną próbę, aby nie mieć
poczucia winy z powodu niedopełnienia obowiązków.
– Powiem to inaczej. Doskonale rozumiem twoje argumenty. Są
całkiem logiczne. Załóżmy, że są to wystarczające powody, aby
zakończyć terapię. Szanuję twoją decyzję. Ale zanim ją zakończymy,
proszę, odpowiedz mi na jedno pytanie.
Halston spojrzał na Ernesta z ciekawością i skinieniem głowy
zachęcił go, aby ten kontynuował.
– Zastanawiam się, czy nie ma żadnej innej przyczyny. Jak każdy
terapeuta, miałem wielu pacjentów, którzy rezygnowali z terapii
z innych powodów, niż mówili. Może za twoją decyzją także kryją się
powody, których nie potrafisz wyjaśnić?
Przerwał. Halston zamknął oczy. Ernest mógł niemal usłyszeć, jak
pracują jego szare komórki. Czy Halston skorzysta z okazji? „Szansa
pięćdziesiąt na pięćdziesiąt” – pomyślał Ernest. Patrzył, jak Halston
otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie padło żadne słowo.
– To nie musi być nic wielkiego, wystarczy jakaś wskazówka,
poszlaka, która mogłaby nam pomóc znaleźć prawdziwą przyczynę.
– Może – zaczął Halston – mam wrażenie, że nie pasuję ani do tej
terapii, ani do Kalifornii.
Popatrzyli na siebie. Ernest na jego wypielęgnowane paznokcie
i elegancką popielatą marynarkę, Halston na zaniedbane wąsy i biały
golf terapeuty. Ernest zaryzykował.
– Nie odpowiada ci kalifornijski luz. Wolisz londyński formalizm?
Bingo!
Halston niemal żywiołowo przytaknął.
– Tu też?
– Tak, tu też.
– Na przykład?
– Proszę się nie obrazić, doktorze, ale jestem przyzwyczajony do
większego profesjonalizmu podczas wizyt lekarskich.
– Profesjonalizmu? – Ernest poczuł przypływ energii. Wreszcie coś
się zaczyna dziać.
– Wolałbym iść do lekarza, który postawiłby jednoznaczną diagnozę
i zajął się leczeniem.
– A tutaj?
– Proszę się nie obrazić, doktorze Lash…
– Nic nie szkodzi. W końcu jesteś tutaj po to, aby swobodnie mówić
to, co myślisz.
– Jak by to powiedzieć? Chodzi o to, że tu jest zbyt nieoficjalnie,
zbyt swojsko. Na przykład to pańskie życzenie, abyśmy mówili sobie
po imieniu.
– I to sprawia, że naszym spotkaniom brakuje profesjonalizmu?
– Właśnie. Czuję się nieswojo.
Ernest postanowił zaryzykować. Nie miał nic do stracenia. Halston
zapewne i tak już nigdy więcej się nie pojawi. Ale przyda mu się to
w pracy z następnym terapeutą.
– Rozumiem, że wolałbyś, aby nasze stosunki były bardziej
formalne. I doceniam szczerość, z jaką wypowiadasz się o pracy ze
mną. Pozwól, że zrobię to samo i powiem ci o moich doświadczeniach
w pracy z tobą.
Halston zamienił się w słuch. Niewielu pacjentów potrafi ukryć
zainteresowanie, gdy terapeuta zaczyna mówić na ich temat.
– Przede wszystkim odczuwam pewną frustrację – myślę, że ma to
związek z twoją oszczędnością.
– Oszczędnością?
– Tak, oszczędnością w słowach. Nie ułatwiasz mi pracy. Kiedy
zadaję ci jakieś pytanie, odpowiadasz krótko i zwięźle, jakbyś wysyłał
telegram. Używasz tak niewielu słów i zdradzasz tak niewiele
szczegółów ze swojego życia prywatnego, że mniej już się nie da.
Właśnie dlatego chciałem, aby nasze stosunki były mniej formalne.
Moje podejście do terapii wymaga, aby pacjent dzielił się ze mną
swoimi najgłębszymi przeżyciami. A z doświadczenia wiem, że
trzymanie się formalnych ról utrudnia ten proces. Oto powód mojego
zachowania. I dlatego też tak często pytam cię o twoje odczucia
w stosunku do mnie.
– Wszystko, co pan mówi, brzmi logicznie. Zapewne pan dobrze wie,
co robi. Nic na to nie poradzę, że cały ten kalifornijski luz tak mnie
drażni. Taki już jestem.
– Mówisz, że taki już jesteś, ale pytanie brzmi, czy jesteś z tego
zadowolony?
– Czy jestem zadowolony? – Halston zdawał się zakłopotany
pytaniem.
– Skoro mówisz, że taki już jesteś, rozumiem, że to był twój wybór,
że taki chcesz być, więc pytam, czy jesteś zadowolony z dokonanego
wyboru?
– Nie wydaje mi się, że jest to kwestia wyboru. Ja taki po prostu
jestem. To jedna z podstawowych cech mojej osobowości.
Ernest rozważał dwie możliwości. Albo uświadomić Halstonowi, że
sam jest odpowiedzialny za swoje wyizolowanie, albo podjąć ostatnią
próbę dowiedzenia się, jakie zdarzenie bezpośrednio poprzedziło
zgłoszenie się na terapię. Zdecydował się na drugą możliwość.
– Wróćmy jeszcze raz do samego początku, do tej nocy, kiedy
zgłosiłeś się na ostry dyżur. Pozwól, że opowiem o niej z mojego
punktu widzenia. Około czwartej nad ranem odebrałem telefon od
lekarza z izby przyjęć, który powiedział, że ma pacjenta w stanie
głębokiego szoku po koszmarze sennym. Powiedziałem mu, aby podał
ci leki uspokajające, i umówiliśmy się, że przyjadę za dwie godziny,
o szóstej. Kiedy się spotkaliśmy, nie pamiętałeś ani snu, ani tego, co
wydarzyło się poprzedniego wieczoru. Krótko mówiąc, nie miałem nic,
na czym mógłbym się oprzeć.
– Nic na to nie poradzę, tamten wieczór pozostaje dla mnie czarną
dziurą. Nic nie pamiętam.
– Próbowałem więc do tego dotrzeć, ale – i tutaj się z tobą zgodzę
– niewiele nam się udało osiągnąć. Ale podczas tych trzech godzin,
które razem spędziliśmy, uderzyło mnie twoje oddalenie od innych
ludzi, ode mnie i prawdopodobnie od siebie samego. Myślę, że to
właśnie z powodu tej izolacji i poczucia dyskomfortu chcesz przerwać
terapię. I jeszcze jedna rzecz. Zaskakuje mnie twój brak ciekawości
samego siebie. Mam wrażenie, że sam muszę wykonywać całą pracę
za mnie i za ciebie.
– Proszę mi wierzyć, doktorze, że nic świadomie przed panem nie
ukrywam. Dlaczego miałbym to robić? Ja taki po prostu jestem –
powiedział Halston beznamiętnym głosem.
– Spróbujmy zatem po raz ostatni. Opowiedz mi, co się wydarzyło
w dniu, w którym miałeś ten koszmar. Nie pomijaj żadnych
szczegółów.
– Jak już mówiłem, to był normalny dzień w banku, a potem ten
koszmar, którego nie pamiętam, a później jazda do szpitala…
– Nie, nie, to już słyszałem. Spróbujmy inaczej. Wyjmij kalendarz.
Zobaczmy. – Ernest zerknął do swojego notatnika. – Pierwszy raz
spotkaliśmy się dziewiątego maja, przypomnij sobie, co robiłeś
ósmego, zaczynając od samego rana.
Halston wyjął kalendarz, otworzył go na ósmym maja i zaczął
czytać.
– Mill Valley – powiedział – co ja, u diabła, robiłem w Mill Valley?
O tak, moja siostra. Już wiem. Tego ranka w ogóle nie byłem
w banku. Rozglądałem się po Mill Valley.
– Rozglądałeś się? Możesz wyrażać się jaśniej?
– Moja siostra mieszka w Miami, ale firma przenosi ją w rejon
zatoki. Myśli o kupnie domu w Mill Valley i obiecałem jej, że rozejrzę
się po okolicy – no wie pan, chodzi o korki, parkingi, sklepy,
sąsiedztwo.
– Znakomicie. Bardzo dobry początek. I co było dalej?
– Wszystko jest jakoś dziwnie niewyraźne, jakieś niesamowite. Nic
więcej nie pamiętam.
– Mieszkasz w San Francisco, pamiętasz, jak jechałeś do Mill Valley
przez Golden Bridge, która była wtedy godzina?
– Wcześnie, chciałem zdążyć, zanim zaczną się korki, pewnie około
siódmej.
– I co było potem? Jadłeś śniadanie w domu czy w Mill Valley?
Spróbuj to zobaczyć. Zamknij oczy i cofnij się pamięcią do tamtego
poranka.
Halston zamknął oczy. Po trzech, czterech minutach ciszy Ernest,
zastanawiając się, czy Halston aby nie usnął, cichym głosem
powiedział:
– Halston? Halston? Nie ruszaj się, zostań tam, gdzie jesteś, tylko
spróbuj myśleć na głos. Co widzisz?
– Doktorze… – Halston powoli otworzył oczy. – Czy kiedykolwiek
mówiłem panu o Artemidzie?
– O Artemidzie? Tej greckiej bogini? Nie, nigdy.
– Doktorze – zaczął Halston, mrugając oczami i potrząsając głową,
jak gdyby chciał coś wymazać z pamięci. – Jestem trochę
wstrząśnięty. Właśnie przeżyłem najdziwniejsze doświadczenie
w moim życiu. Jakby mi się w głowie otworzyła jakaś klapka
z wydarzeniami tamtego dnia. Nie chcę, aby pan pomyślał, że
wcześniej świadomie coś przed panem ukrywałem.
– Zapewniam cię, że wcale tak nie myślę. Zacząłeś mówić coś
o Artemidzie.
– Tak, muszę to wszystko sobie poukładać. Najlepiej zacznę od
początku owego feralnego dnia, który skończyłem w szpitalu…
Ernest uwielbiał historie, usiadł zatem wygodnie i nadstawił uszu.
Miał przeczucie, że ten mężczyzna, z którym spędził trzy bezowocne,
nużące godziny, ujawni w końcu swoją tajemnicę.
– Mówiłem panu, że prawie od trzech lat jestem sam i trochę się
obawiam – właściwie to nawet nie trochę – kolejnego związku. Czy
wspominałem też, że moja była żona wykorzystała mnie emocjonalnie
i finansowo?
Ernest przytaknął. Rzucił okiem na zegarek. Cholera, zostało tylko
piętnaście minut. Będzie musiał mu przerwać.
– A co z Artemidą?
– Tak, tak, do rzeczy, dziękuję. To zabawne, ale pańskie pytanie,
gdzie jadłem śniadanie tamtego dnia, coś we mnie otworzyło. Teraz
widzę to bardzo wyraźnie. Zatrzymuję się na śniadanie w kawiarni
w Mill Valley, siedzę sam przy dużym czteroosobowym stoliku. Później
kawiarnia się zapełnia, podchodzi kobieta i pyta, czy może się
przysiąść. Patrzę na nią i muszę przyznać, że spodobało mi się to, co
zobaczyłem.
– To znaczy?
– Niezwykła kobieta. Piękna. Idealne kształty, ujmujący uśmiech. Na
oko w moim wieku, około czterdziestki, ale ciało jędrne jak
u nastolatki. Warta grzechu.
Ernest obserwował zmienionego, ożywionego Halstona i czuł, że
nabiera do niego większej sympatii.
– Mów dalej.
– Nosiła chyba stanik numer dziesięć, jak Bo Derek. Wąska w talii
i imponujący biust. Wielu moich angielskich kolegów woli
androginiczne kobiety, ale ja uwielbiam duże biusty i szczerze mówiąc,
nie mam ochoty tego zmieniać.
Ernest uśmiechnął się ze zrozumieniem. Nie zamierzał zmieniać
upodobania Halstona, a tym bardziej swojego, do kobiecych piersi.
– A więc?
– A więc zaczęliśmy rozmawiać. Miała bardzo dziwne imię,
Artemida, i wyglądała – jakby to określić? – dziwnie, w typie New Age.
Nie była podobna do klientek przychodzących do banku.
Rozsmarowała awokado na bułce, następnie wyjęła z torebki
paczuszkę przypraw i posypała kanapkę jodowaną solą i kiełkami dyni.
Miała na sobie kostium prosto z King’s Road – bluzkę w kwiaty i długą
fioletową spódnicę, również ozdobioną kwiatami, cienki sznurkowy
pasek, mnóstwo złotych łańcuszków i wisiorków. Wyglądała jak
dorosłe dziecko kwiat. Jednak – mówił dalej – w rzeczywistości mocno
stąpała po ziemi, była wykształcona i błyskotliwa. Momentalnie się
zaprzyjaźniliśmy i rozmawialiśmy wiele godzin, aż podeszła kelnerka,
aby przygotować stolik do obiadu. Artemida oczarowała mnie
i zaprosiłem ją na obiad, mimo że byłem umówiony z klientem. Nie
muszę panu chyba mówić, że to nie w moim stylu. Właściwie cała
sytuacja była dziwna i nie w moim stylu.
– Co masz na myśli?
– Dziwnie się czuję, mówiąc to tutaj, ponieważ uważam ten gabinet
za ostoję racjonalizmu, ale naprawdę było w niej coś niesamowitego,
powiedziałbym nawet – kosmicznego, jakby rzuciła na mnie urok. Ale
proszę pozwolić mi skończyć. Powiedziała, że nie może zostać na
obiad, ponieważ jest już umówiona, więc zaproponowałem wspólną
kolację – nie sprawdzając nawet, czy sam nie jestem z kimś
umówiony. Zgodziła się i zaprosiła mnie na wieczór do siebie.
Powiedziała, że mieszka sama i zaplanowała na dziś potrawkę
z kurek, które nazbierała poprzedniego dnia w lesie Mount Tamalpais.
– I poszedłeś?
– Czy poszedłem? Oczywiście. To był jeden z najwspanialszych
wieczorów w moim życiu, przynajmniej do pewnego momentu.
Przerwał. Potrząsnął głową jak przed chwilą, gdy przypomniał sobie
wszystkie wydarzenia tej pamiętnej nocy. Potem mówił dalej.
– To było niesamowite. Wszystko działo się tak naturalnie. Bajeczny
obiad, była znakomitą kucharką. Przyniosłem dobre kalifornijskie wino.
Na deser podała prawdziwą angielską tartę, którą jadłem w tym kraju
po raz pierwszy. Później przyniosła marihuanę. Przez moment
zawahałem się, ale potem pomyślałem: „W końcu jesteś w Kalifornii”,
i zapaliłem po raz pierwszy w życiu… – Halston przerwał z wyrazem
zakłopotania na twarzy.
– No i?
– Pozmywaliśmy naczynia. Zacząłem odczuwać przyjemne ciepło –
znowu przerwał.
– Tak?
– Wtedy stała się rzecz najbardziej niesamowita – zapytała, czy
chciałbym pójść z nią do łóżka. Tak po prostu, bez owijania
w bawełnę. Była przy tym tak naturalna, pełna wdzięku i taka – jak to
powiedzieć? – dojrzała. Żadnych tych typowo amerykańskich
melodramatów typu: „Może nie powinniśmy”.
Dobry Boże, pomyślał Ernest. Co za kobieta, co za wieczór!
Szczęściarz. Znowu spojrzał na zegarek i ponaglił Halstona.
– Powiedziałeś, że to był jeden z najwspanialszych wieczorów
twojego życia, ale tylko do pewnego momentu?
– Tak. Seks był boski. Niesamowity. Wcześniej nawet sobie czegoś
takiego nie byłem w stanie wyobrazić.
– To znaczy?
– Pamiętam to jak przez mgłę. Lizała mnie jak kotka, każdy
centymetr mojego ciała, od stóp do głów, aż cały płonąłem, błagając
o więcej, i drżałem z rozkoszy pod wpływem jej dotyku, języka,
zapachu i ciepła. – Przerwał. – Czuję się zażenowany, mówiąc to
wszystko.
– Wszystko w porządku. Przecież po to tu przychodzisz. Mów dalej.
– Przyjemność coraz bardziej narastała. To było fantastyczne,
brakuje mi słów, żeby to opisać. Mówię panu, koniec mojego – jak wy
to mówicie? – organu był rozżarzony do czerwoności i po chwili
eksplodowałem, przeżywając najwspanialszy orgazm w moim życiu.
I wtedy chyba zemdlałem.
Ernest siedział osłupiały. Czy to ten sam mdły mężczyzna, z którym
spędził trzy nużące, męczące godziny?
– Co było potem?
– To był właśnie punkt zwrotny. Wtedy wszystko się zmieniło. Nagle
znalazłem się gdzie indziej. Teraz wiem, że to musiał być sen, ale
wtedy wszystko wydawało się tak realne, że mogłem tego dotknąć,
poczuć, powąchać. Pamiętam to jak przez mgłę, ale przypominam
sobie, że byłem w lesie i gonił mnie olbrzymi, przerażający kot
podobny do domowego, ale o rozmiarach rysia, cały czarny, z białym
pyskiem i czerwonymi błyszczącymi oczami. Miał gruby, potężny ogon,
ogromne kły i ostre pazury. Gonił mnie. W oddali zobaczyłem nagą,
stojącą w stawie kobietę. Wyglądała jak Artemida, więc wskoczyłem
do stawu i zacząłem iść jej z pomocą. Gdy się zbliżyłem, zobaczyłem,
że to nie była ona, ale robot z ogromnymi piersiami, z których tryskało
mleko. Podchodząc jeszcze bliżej, zauważyłem, że to wcale nie było
mleko, tylko jakiś świecący, radioaktywny płyn. Wtedy uświadomiłem
sobie z przerażeniem, że stoję po uda w tej żrącej cieczy, która
zaczyna wypalać moje stopy i nogi. Zacząłem brnąć z powrotem do
brzegu, ale tam, sycząc złowrogo, czekał na mnie ten cholerny kot,
teraz jeszcze większy, jak lew. Wtedy wyskoczyłem z łóżka i zacząłem
biec co sił w nogach. Zbiegając w dół po schodach, włożyłem ubranie
i, ciągle bez butów, zapaliłem silnik samochodu. Nie mogłem złapać
tchu. Zadzwoniłem do mojego lekarza. A on powiedział mi, żebym
pojechał na ostry dyżur, i wtedy skierowali mnie do pana.
– A Artemida?
– Artemida? Nic. Nigdy więcej się do niej nie zbliżę. To trucizna.
Nawet teraz, gdy tylko o niej mówię, uczucie paniki powraca. Pewnie
dlatego pogrzebałem to tak głęboko w pamięci. – Halston szybko
sprawdził swój puls. – Proszę zobaczyć, jak mi szybko bije puls.
Dwadzieścia osiem w piętnaście sekund. To około stu dwunastu na
minutę.
– Ale jak ona musiała się poczuć, widząc, że nagle wybiegasz?
– Nie wiem. I wcale mnie to nie obchodzi. Spała.
– Więc zasnęła obok ciebie, a gdy się rano obudziła, ciebie już nie
było i nawet nie wie dlaczego.
– I tak zostanie. Mówię panu, ten sen był z innego świata, z innego
wymiaru, z piekła.
– Halston, musimy zakończyć na dzisiaj. Czas dobiegł końca. Ale
z pewnością trzeba będzie nad tym popracować. Chodzi mi o twój
stosunek do kobiet – kochasz się z kobietą, śnisz o kocie, który
symbolizuje niebezpieczeństwo i karę, a potem zostawiasz ją bez
słowa wyjaśnienia. Następna sprawa – piersi – obietnica pożywienia,
ale zamiast mleka tryska z nich trucizna. Powiedz mi, czy nadal chcesz
przerwać terapię?
– To oczywiste nawet dla mnie, że pozostaje jeszcze wiele do
zrobienia. Ma pan czas w przyszłym tygodniu?
– Tak. I dobrze ci dzisiaj poszło. Bardzo się cieszę, że zaufałeś mi
na tyle, aby przypomnieć sobie to ważne i przerażające wydarzenie
i mi o nim opowiedzieć.
Dwie godziny później, idąc do wietnamskiej restauracji, w której
często jadał obiad, Ernest rozmyślał o dzisiejszej sesji z Halstonem.
Ogólnie rzecz biorąc, był zadowolony ze sposobu, w jaki zareagował
na jego decyzję o zakończeniu terapii. Mimo zbyt dużej liczby
pacjentów miałby do siebie pretensję, gdyby pozwolił mu odejść.
Halston przypomniał sobie dzisiaj coś bardzo ważnego i Ernest
wiedział, że się to udało dzięki jego metodycznemu, spokojnemu
i troskliwemu podejściu do pacjenta.
„To zastanawiające – pomyślał Ernest – im bardziej doświadczonym
jestem terapeutą, tym mniej pacjentów rezygnuje przed końcem
terapii”. Jako młody terapeuta traktował każde takie przedwczesne
rozstanie jako osobistą porażkę, podważenie jego umiejętności czy
wręcz zniewagę. Był wdzięczny Marshalowi, swojemu superwizorowi,
który nauczył go, że dopóki będzie tak myślał, nigdy nie stanie się
dobrym terapeutą. Jeśli terapeuta traktuje decyzję pacjenta zbyt
osobiście, jeśli potrzebuje, aby pacjent kontynuował terapię, to jego
praca staje się nieskuteczna, ponieważ zaczyna się podlizywać,
spełniać zachcianki pacjenta, mówić mu to, co ten chce usłyszeć, a
wszystko po to, aby przyszedł na kolejną wizytę.
Był zadowolony, że udało mu się wesprzeć i pochwalić Halstona,
zamiast podważać autentyczność jego dramatycznych doświadczeń
z Artemidą. Nie był pewien, jak zinterpretować to, co dziś usłyszał.
Oczywiście znane mu były przypadki nagłego odzyskania utraconej
pamięci, ale podczas pracy klinicznej miał z tym zjawiskiem niewiele
do czynienia. Jest to dość częste zjawisko w pourazowych
zaburzeniach stresowych 28 oraz motyw terapii z upodobaniem
pokazywany przez Hollywood.
Jednak zarówno zadowolenie z samego siebie, jak i cieplejsze
uczucia w stosunku do Halstona szybko ustąpiły trosce o Artemidę.
Im więcej o tym myślał, tym bardziej był zły na Halstona za jego
zachowanie wobec niej. Trzeba być potworem, żeby pójść do kobiety,
kochać się z nią, i to w jaki sposób, a potem odejść bez słowa
wyjaśnienia, bez listu, bez telefonu. Aż trudno w to uwierzyć.
Całym sercem był z Artemidą. Dobrze wiedział, jak się musiała
poczuć. Kiedyś, piętnaście lat temu, umówił się na weekend z Myrną,
swoją dawną dziewczyną, w jednym z nowojorskich hoteli. Spędzili
razem cudowną noc, a przynajmniej tak mu się wydawało. Rano
wyszedł na krótkie spotkanie, a kiedy wrócił z ogromnym bukietem
kwiatów, jej już nie było. Żadnego śladu. Spakowała walizki i odeszła
bez słowa. Nie odpowiadała również na jego późniejsze listy ani na
telefony. Żadnego wyjaśnienia. Nic. Był załamany. Przebyta
psychoterapia dużo mu dała, ale nawet teraz, po tylu latach,
wspomnienie tamtych zdarzeń wywoływało cierpienie i ból. Najbardziej
ze wszystkiego nie znosił nie wiedzieć. A Halston? Biedna Artemida:
tyle mu z siebie dała, podjęła takie ryzyko i została tak nikczemnie
potraktowana.

Przez kilka następnych dni myślał czasami o Halstonie, ale znacznie


częściej zatrzymywał się myślą przy Artemidzie. Wyobrażał ją sobie
jako boginię – piękną, szczodrą, opiekuńczą i okrutnie zranioną. Była
kobietą godną szacunku, czci i uwielbienia. Skrzywdzenie takiej
kobiety wydawało mu się czymś nieludzkim. Jakże musi być
zrozpaczona, nie wiedząc, co się stało! Ileż razy musiała przeżywać
w myślach tamten wieczór, próbując zrozumieć, co takiego zrobiła lub
powiedziała, że Halston od niej uciekł. Ernest wiedział, że byłby
w stanie jej pomóc. Poza Halstonem tylko on znał prawdę o tamtej
nocy.
Świetnie zdawał sobie sprawę, że lubi wyobrażać sobie, jak ratuje
kobiety z opresji. Jego analityk Oliye Smith i superwizor Marshal
Strider stale zwracali mu na to uwagę. Fantazje te zaważyły zarówno
na jego życiu prywatnym – w związkach z kobietami często nie
dostrzegał sygnałów ostrzegawczych, świadczących o ewidentnym
niedopasowaniu – jak i na pracy terapeuty, w której aż nadto
angażował się w pomoc pacjentkom.
Naturalnie, rozmyślając o pośpieszeniu na pomoc Artemidzie, Ernest
przypomniał sobie słowa swoich nauczycieli. Do pewnego stopnia
zgadzał się z ich opiniami. Ale gdzieś w głębi duszy był przekonany, że
osobiste zaangażowanie w sprawy pacjentów czyni go lepszym
człowiekiem i terapeutą. Niewątpliwie kobiety należy chronić. To
ewolucyjny truizm, genetycznie uwarunkowana strategia przetrwania
gatunku. Jakiż był zdruzgotany, kiedy dawno temu, na zajęciach
z anatomii porównawczej, okazało się, że kotka, której robił sekcję,
była w ciąży i nosiła płody pięciu malutkich kotków. Nie znosił
również kawioru, który pozyskiwano, patrosząc ciężarną samiczkę
jesiotra. Wzdrygał się na samą myśl o eksterminacyjnej polityce
nazistów, którzy postawili sobie za cel wymordowanie wszystkich
kobiet i mężczyzn żydowskiego pochodzenia.
Tak więc Ernest nie wątpił nigdy w konieczność przekonania
Halstona, że powinien naprawić wyrządzoną krzywdę.
– Pomyśl, jak ona musiała się czuć – uporczywie powtarzał
Halstonowi na każdej kolejnej sesji. Na co ten z irytacją odpowiadał:
– Doktorze, to ja jestem pacjentem, a nie ona.
Próbował także przekazać mu mądrość ósmego i dziewiątego kroku
z programu Dwunastu Kroków: Sporządź listę wszystkich osób, które
skrzywdziłeś, i jeśli to możliwe, postaraj się osobiście naprawić
szkody. Jednak żadne argumenty nie były w stanie przekonać Halstona
do zmiany postępowania. Wydawał się człowiekiem bezdusznym
i skoncentrowanym wyłącznie na sobie. Raz nawet skrytykował
miękkie serce Ernesta.
– Czy pan przypadkiem nie wyolbrzymia znaczenia przygody na
jedną noc? To jej styl życia. Nie jestem pierwszym nieznajomym,
którego u siebie gościła, i prawdopodobnie nie ostatnim. Zapewniam
pana, doktorze, ta kobieta potrafi o siebie zadbać.
Ernest zastanawiał się, czy upór Halstona nie wynika z czystej
złośliwości. Może wyczuł jego nadmierne zaangażowanie i celowo
odrzucał wszystkie rady i wskazówki. Po pewnym czasie zdał sobie
sprawę, że po pierwsze, Halston nigdy nie zadośćuczyni krzywdzie
wyrządzonej Artemidzie, a po drugie, że on będzie musiał to zrobić za
niego. Co ciekawe, mimo nawału zajęć nie miał nic przeciwko owej
dodatkowej pracy. Stało się to dla niego niemal moralnym nakazem,
obowiązkiem, który musiał spełnić. A co jeszcze dziwniejsze, choć
zazwyczaj aż do przesady przyglądał się motywom wszystkich swoich
decyzji, tym razem wcale się o to nie troszczył. Był natomiast w pełni
świadomy, że jego misja jest dość niekonwencjonalna, żeby nie
powiedzieć – nielegalna. Jaki inny terapeuta wziąłby się do
naprawiania błędów swoich pacjentów?
Mimo że zdawał sobie sprawę, iż jego plan wymaga absolutnej
dyskrecji i delikatności, jego pierwsze działania były niezdarne i aż
nadto oczywiste.
– Halston, opowiedz mi po raz ostatni o twoim spotkaniu
z Artemidą, o tym, co cię z nią łączyło.
– O nie, znowu? Już mówiłem, byłem w kawiarni i wtedy…
– Nie, spróbuj przedstawić tę scenę dokładnie, opisz kawiarnię,
gdzie to było, o której?
– W Mill Valley, około ósmej rano, w kawiarni połączonej
z księgarnią – to jeden z tych oryginalnych kalifornijskich wynalazków.
– Pamiętasz nazwę? – ponaglił Ernest, gdy Halston zamilkł. – Opisz
wasze spotkanie.
– Doktorze, nie rozumiem. Po co te wszystkie pytania?
– Zaufaj mi. Odmalowanie tej sceny tak szczegółowo, jak tylko
potrafisz, pomoże ci przywołać emocje, które wtedy odczuwałeś.
W odpowiedzi na stwierdzenie Halstona, że nie ma zamiaru
przypominać sobie żadnych emocji, Ernest zwrócił mu uwagę, że
rozwój empatii stanowi pierwszy krok do poprawy jego stosunków
z kobietami. Tak więc przywołanie tamtego doświadczenia
i uświadomienie sobie, co Artemida mogła wtedy odczuwać, będzie
bardzo dobrym ćwiczeniem. Trochę to naciągane – pomyślał Ernest –
ale ujdzie.
Halston opisał więc po raz kolejny wydarzenia tamtego dnia, co
jednak niewiele pomogło Ernestowi. Kawiarnia nazywała się Book
Depot, a Artemida była miłośniczką literatury, co mogło stanowić
cenną wskazówkę. Powiedziała Halstonowi, że właśnie czyta ponownie
pisarzy niemieckich – Manna, Kleista, Bölla – a tamtego dnia kupiła
nowe tłumaczenie Człowieka bez właściwości Roberta Musila.
Z powodu coraz większej podejrzliwości Halstona Ernest przestał go
dalej indagować, bojąc się, że za moment pacjent zapyta go wprost,
czy chce adres i telefon Artemidy. Rzecz jasna, o to dokładnie mu
chodziło i zaoszczędziłoby to wiele czasu. Ale i tak zdobył już dość
informacji, aby rozpocząć poszukiwania.

Parę dni później, wczesnym rankiem, Ernest pojechał do Mill Valley do


kawiarni Book Depot. Rozejrzał się po długiej i wąskiej księgarni,
niegdyś stacji kolejowej, i przylegającej do niej przyjemnej kawiarni
z kilkunastoma wystawionymi na poranne słońce stolikami. Nie widząc
żadnej kobiety, która odpowiadałyby opisowi Halstona, podszedł do
kontuaru zamówić pełnoziarnistą bułkę.
– Bułka z…? – zapytała mocno umalowana kelnerka.
Spojrzał na menu. Nie było w nim awokado. Czyżby Halston
zmyślał? W końcu zdecydował się na kanapkę z kremowym serkiem
ziołowym, ogórkiem i kiełkami.
Usiadł przy stoliku i zobaczył, jak wchodzi. Luźna bluzka w kwiatki,
długa spódnica w jego ulubionym kolorze śliwki, wisiorki, łańcuszki
i cała reszta: to musiała być Artemida. Była ładniejsza, niż sobie
wyobrażał. Halston nie wspomniał, a może w ogóle nie zwrócił uwagi,
że miała lśniące jasne włosy, które zebrała w kok i upięła z tyłu głowy
klamrą z szylkretu. Przeszedł go dreszcz. Wszystkie urocze wiedeńskie
ciotki – obiekty jego młodzieńczych fantazji erotycznych – nosiły
włosy upięte właśnie w ten sposób. Obejrzał ją dokładnie, gdy
zamawiała i płaciła za jedzenie. Co za kobieta – cudowna w każdym
calu. Przenikliwe turkusowe oczy, wydatne usta, uroczy dołeczek na
brodzie, jakieś metr sześćdziesiąt wzrostu, podniecające, giętkie ciało,
idealne proporcje.
Nadeszła chwila, której Ernest obawiał się najbardziej. Jak zacząć
rozmowę? Wyjął kupionego poprzedniego dnia Wybrańca Manna
i położył go na stole, tak aby można było zobaczyć tytuł. Może to ją
zainteresuje, oczywiście pod warunkiem że wybierze stolik gdzieś
w pobliżu. Rozejrzał się nerwowo po niemal pustej kawiarni.
Dookoła mnóstwo wolnych stolików. Skinął głową, gdy przechodziła,
a ona odpowiedziała tym samym. I wtedy stała się rzecz zadziwiająca
– parę sekund później wróciła.
– Och, Wybraniec – zauważyła ze zdziwieniem. – Cóż za
niespodzianka.
Udało się! – pomyślał, zastanawiając się, jak wykorzystać ów
niespodziewany sukces.
– Słucham? – wymamrotał.
Był w szoku – w szoku, jakiego doznaje zrezygnowany wędkarz,
który nagle poczuje szarpnięcie wędki. Próbował sposobu „na książkę”
niezliczoną ilość razy, ale zawsze bezskutecznie.
– Ta książka… – zaczęła – czytałam ją wiele razy, ale nigdy nie
spotkałam nikogo, kto by też ją czytał.
– Tak? Mnie się podoba, wracam do niej co kilka lat. Lubię też
opowiadania Manna, a obecnie zamierzam przypomnieć sobie
wszystkie jego książki. Ta jest pierwsza.
– Właśnie przeczytałam powtórnie Zamienione głowy – powiedziała
Artemida. – A co jest dalej na pańskiej liście?
– Zaczynam od tych, które lubię najbardziej. Następna będzie
tetralogia Józef i jego bracia, a potem może Feliks Krull. Ale – uniósł
się z miejsca – może pani usiądzie?
– A ostatnia? – zapytała Artemida, kładąc na stole bułkę i siadając
naprzeciw Ernesta.
– Czarodziejska góra – odpowiedział, próbując ukryć niepewność
i zastanawiając się, jak dalej rozegrać rozmowę. – Nie wytrzymała
próby czasu. Nużą mnie te nieustające dywagacje Settembriniego.
Również na końcu listy umieściłem Doktora Faustusa, te kwestie
muzykologiczne są jak na mój gust zbyt techniczne i po prostu nudne.
– Całkowicie się z panem zgadzam – powiedziała Artemida, sięgając
po torebkę i wyjmując z niej dojrzałe awokado i kilka plastikowych
paczuszek z kiełkami – chociaż zawsze fascynowało mnie powiązanie
pomiędzy Nietzschem a Leyerkfihnem.
– Och, przepraszam. Zagadałem się i zapomniałem się przedstawić.
Jestem Ernest Lash.
– Artemida – powiedziała, obierając awokado. Rozsmarowała
połowę na bułce i posypała wszystko kiełkami.
– Artemida… urocze imię. Robi się coraz cieplej. Może przeniesiemy
się do stolika na zewnątrz i przyłączymy się do twojego bliźniaka? –
Ernest dobrze przygotował się do spotkania.
– Bliźniaka? – zastanawiała się Artemida, gdy wychodzili do
ogródka. – Mojego bliźniaka? Ach, Apollina! Złota poświata brata
Apollina. Jesteś niezwykły, całe życie noszę to imię, a jesteś
pierwszym człowiekiem, który to powiedział.
– Muszę ci się do czegoś przyznać. Całkiem możliwe, że odłożę na
jakiś czas Manna na rzecz nowego tłumaczenia Człowieka bez
właściwości Musila.
– Cóż za zbieg okoliczności – otworzyła szerzej oczy – właśnie to
czytam. Sięgnęła do torebki i wyjęła książkę. – Jest świetna.
Nie spuszczała z niego wzroku. Jej spojrzenie było tak intensywne,
że poczuł się skrępowany i co chwila wycierał wąsy, aby nie został na
nich żaden okruszek.
– Lubię Marin, ale na ogół niełatwo spotkać tu interesującego
rozmówcę – powiedziała, proponując mu plasterek awokado. –
Ostatnim razem, kiedy rozmawiałam o tej książce, byłam z kimś, kto
nigdy nie słyszał o Musilu.
– Cóż, nie wszyscy dorośli do Musila. – „To przerażające – pomyślał
Ernest – że istota tak niesamowita jak Artemida była skazana na
towarzystwo tego nudziarza Halstona”.
W ciągu następnych trzech godzin gładko przeszli przez zawiłości
dzieł Heinricha Bölla, Güntera Grassa i Heinricha von Kleista. Ernest
spojrzał na zegarek. Dochodziło południe.
„Niezwykła kobieta!” – pomyślał. Odwołał przedpołudniowe
spotkania, ale począwszy od pierwszej, miał pięć wizyt jedna za drugą.
Czas uciekał, pora wracać do rzeczywistości.
– Zaraz muszę iść – powiedział. – Bardzo chętnie zostałbym tu
jeszcze, ale pacjenci czekają. Nawet nie wiesz, jak miło mi się z tobą
rozmawiało. Bardzo tego teraz potrzebowałem.
– Dlaczego?
– Nie układało mi się ostatnio. – Westchnął, mając nadzieję, że
opowieść, którą sobie kilka razy przepowiedział ostatniej nocy, zabrzmi
wiarygodnie. – Jakieś dwa tygodnie temu umówiłem się z dawną
narzeczoną. Nie widzieliśmy się od wielu lat, ale spędziliśmy razem
uroczą noc. Przynajmniej tak mi się wydawało. Rano, kiedy się
obudziłem, jej już nie było. Ani śladu. Po prostu znikła. Od tego czasu
zupełnie nie mogę się pozbierać.
– To okropne! – Artemida była bardziej przejęta, niż oczekiwał. – To
był ktoś ważny? Miałeś nadzieję, że znowu będziecie razem?
– Chyba nie. – Ernest pomyślał o Halstonie i o tym, co ona do niego
czuła. – Nie o to chodzi. Ona była, jak by to ująć, raczej przyjaciółką,
kochanką. Nie tęsknię za nią. Najbardziej boli mnie niewiedza. Czy
w jakiś sposób ją uraziłem? Czy coś nie tak powiedziałem? Byłem
kiepski w łóżku? A może we mnie jest coś takiego, że kobiety ode
mnie uciekają? Wiesz, co mam na myśli. Nie jest mi lekko z tym
wszystkim.
– Doskonale cię rozumiem – rzekła, kiwając głową ze
zrozumieniem. – Mnie też się coś podobnego nie tak dawno
przydarzyło.
– Naprawdę? Zadziwiające, jak wiele mamy ze sobą wspólnego.
Może powinniśmy spróbować pomóc sobie nawzajem? Co myślisz
o dokończeniu tej rozmowy, powiedzmy, dzisiaj wieczorem przy
kolacji?
– Dobrze, ale nie w restauracji. Mam ochotę coś ugotować. Wczoraj
nazbierałam pięknych kurek i chcę z nich zrobić potrawkę po
węgiersku. Przyjdziesz?

Jeszcze nigdy wizyty się tak nie wlokły. Nie mógł myśleć o niczym
innym oprócz Artemidy. Był nią oczarowany. Wielokrotnie upominał
sam siebie: „Skup się! Uważaj! Zapracuj na swoje honorarium!
Przestań o niej myśleć”. Nic z tego jednak nie wychodziło. Zdążyła się
już zadomowić w jego mózgu i nie miała zamiaru się stamtąd
wyprowadzać. Było w niej coś niesamowitego i pociągającego, co
przywodziło mu na myśl nieśmiertelną i urokliwą afrykańską królową
z książki Haggarda Ona.
Uświadomił sobie, że myśli o niej bardziej dlatego, iż mu się podoba
niż z chęci ulżenia jej cierpieniom psychicznym. Przywołał się do
porządku: „Co robisz? Co jest dla ciebie najważniejsze? Cała ta
historia jest dość ryzykowna, nawet bez wdawania się w przygody
seksualne. Zachowałeś się wystarczająco nieostrożnie, wyciągając od
Halstona informacje na temat Artemidy i umawiając się z nią na
kolację. Zaczynasz przesadzać, postępujesz nieetycznie
i nieprofesjonalnie. Uważaj!”.
„Wysoki sądzie – wyobraził sobie głos swojego superwizora,
przemawiającego w sądzie w charakterze świadka. – Doktor Lash jest
dobrym i etycznym terapeutą, chyba że zdarza mu się myśleć główką
zamiast głową”.
„Nie, nie! – zaprotestował Ernest. – Nie robię nic nieetycznego. To
akt miłosierdzia. Halston, mój pacjent, głęboko zranił pewną osobę,
więc to całkowicie naturalne, że pragnę jej to jakoś wynagrodzić.
Tylko ja mogę się uporać z tym problemem szybko i skutecznie”.

Mały górski domek Artemidy wyglądał jak z piernika. Otoczony


gęstym rzędem wysokich jałowców, bardziej pasował do niemieckiego
Schwarzwaldu niż do regionu Marin. Powitała go szklanką świeżo
wyciśniętego soku z granatów, przepraszając, że nie ma w domu
alkoholu.
– Strefa wolna od używek – powiedziała i zaraz dodała: –
Z wyjątkiem świętego ziela, gandzi.
Jak tylko usiadł na haftowanej, wspartej na filigranowych
szarobrązowych nóżkach kanapie w stylu Ludwika XVI, podjął temat
porzucenia. Ale mimo że użył wszelkich sposobów, aby skłonić ją do
zwierzeń, szybko zrozumiał, że to zdarzenie nie było dla niej aż tak
traumatyczne, jak sobie wyobrażał.
Tak, przyznała, przeżyła podobne doświadczenie i też nie było jej
łatwo. Chociaż nie było ono aż tak bolesne, jak twierdziła wcześniej –
chciała po prostu być miła. Myślała, że wspominając o porzuceniu
przez mężczyznę, pomoże otworzyć się Ernestowi. Jednak mimo że
zostawił ją bez słowa wyjaśnienia, nie była z tego powodu jakoś
szczególnie wstrząśnięta. Co więcej, jest przekonana, że to on ma
problem, a nie ona. Ernest popatrzył na nią ze zdziwieniem – ta
kobieta była silniejsza psychicznie, niż przypuszczał. Rozluźnił się,
przestał być terapeutą i postanowił cieszyć się resztą wieczoru.
Entuzjastyczna opowieść Halstona przygotowała go na wydarzenia,
które miały nastąpić. Jednak szybko stało się jasne, że Halston nie
docenił niezwykłości swojej przygody. Rozmowa z Artemidą była
zachwycająca, a wspaniała potrawka stanowiła zapowiedź jeszcze
wspanialszego wieczoru.
Podejrzewając, że dziwne doświadczenia Halstona zostały wywołane
narkotykiem, Ernest odmówił poobiedniej marihuany, którą
zaoferowała mu Artemida. Ale nawet bez tego poczuł, że dzieje się
z nim coś dziwnego i trudnego do opisania. Już podczas obiadu
ogarnęło go błogie ciepło, które zaczęło rozlewać się po całym ciele.
Ogarnęły go miłe wspomnienia z przeszłości. Zapach kichel,
matczynego ciasta, w niedzielne poranki; uczucie ciepła trwające
przez pierwszych kilka sekund po zmoczeniu łóżka; pierwszy
pocałunek; pierwszy orgazm o sile wystrzału, gdy masturbował się
w wannie, wyobrażając sobie, że rozbiera ciotkę Harriet; ciastka
karmelowe z lodami; stan nieważkości podczas przejażdżki kolejką
górską w wesołym miasteczku; ruch zasłoniętej przez gońca królowej
i słowa wypowiedziane do ojca: „Szach–mat”. Uczucie heimlichkeit –
przyjemnego rodzinnego ciepła – było tak wszechogarniające, że
przez chwilę stracił orientację, gdzie się znajduje.
– Chcesz iść na górę do sypialni? – miękki głos Artemidy wyrwał go
z krainy marzeń. Co się z nim dzieje? „Może to wina grzybków? –
pomyślał. – Czy chcę iść do sypialni? Poszedłbym za nią wszędzie.
Nigdy nie czułem tak silnego pożądania. A może to ani trawka, ani
grzybki, tylko jej feromony?”.
Kiedy znaleźli się w łóżku, zaczęła lizać każdy skrawek jego skóry,
rozpalając jego ciało do czerwoności. Każde muśnięcie jej języka
potęgowało rozkosz, aż do wybuchu – nie jakiegoś byle wystrzału jak
za szczenięcych lat, ale prawdziwej eksplozji. W krótkim przebłysku
świadomości zauważył leżącą obok Artemidę. Tak bardzo się zatracił
we własnej przyjemności, że zupełnie nie zadbał o to, aby jej było
równie przyjemnie. Wyciągnął ku niej rękę i poczuł, że jej policzki są
mokre od łez. Potem zapadł w głęboki jak nigdy sen.
Jakiś czas później obudził go odgłos skrobania. Z początku nic nie
widział, w pokoju panowała absolutna ciemność. Wiedział jednak, że
coś jest nie w porządku, bardzo nie w porządku. W miarę jak ciemność
ustępowała, pokój zalewało upiorne zielone światło. Z walącym
sercem wstał z łóżka, włożył spodnie i podbiegł do okna, żeby
sprawdzić, co tak skrobie. Ale zobaczył tylko odbicie swojej twarzy
w szybie. Odwrócił się, żeby obudzić Artemidę, lecz jej nie było.
Skrobanie i drapanie stawało się coraz głośniejsze. Nagle usłyszał
nieziemskie miiiaaaauuuu, jakby miauczało tysiąc kotów naraz. Pokój
zaczął coraz bardziej drżeć, a skrobanie stało się jeszcze donośniejsze
i gwałtowniejsze. Usłyszał odgłos uderzających o ziemię kamyczków,
później kamieni, których musiała spaść cała lawina. Dźwięk zdawał się
dochodzić zza ściany sypialni. Ostrożnie podszedł do ściany i zobaczył,
że pojawiają się na niej pęknięcia i zaczyna odłazić tynk, który układa
się grubą warstwą na dywanie. Wkrótce miał przed sobą gołe ściany
i nagle ujrzał, jak ścianę przebija olbrzymia kocia łapa.
Widział już wystarczająco dużo. Chwytając koszulę, pobiegł
w kierunku schodów. Ale nie było schodów, ścian, domu. Przed nim
rozpościerała się czarna przestrzeń. Zaczął biec i wkrótce znalazł się
w wysokim iglastym lesie. Usłyszał za sobą przerażający ryk, odwrócił
się i ujrzał ogromnego, przypominającego lwa, tylko znacznie
większego czarno-białego kota z ognistoczerwonymi oczami. Był
rozmiaru niedźwiedzia z ostrymi jak szabla kłami tygrysa. Ernest biegł
coraz szybciej, prawie leciał, ale dudnienie kocich łap na pokrytej
świerkowym igliwiem ziemi stawało się coraz bliższe i głośniejsze.
Zobaczył jezioro i pobiegł w jego kierunku. „Koty nie lubią wody” –
pomyślał Ernest i wszedł do jeziora. Z zasnutego mgłą środka jeziora
dochodził odgłos spadającej wody. Zobaczył ją. Artemida stała
nieruchomo pośrodku jeziora. Jedną rękę miała uniesioną, jak Statua
Wolności, drugą trzymała na ogromnej piersi, z której wydobywał się
strumień wody lub mleka. Jednak gdy podszedł bliżej, zauważył, że to
nie było mleko, ale fluorescencyjna zielona substancja. A postać
pośrodku nie była Artemidą, lecz metalowym robotem. W jeziorze nie
było zaś wody, tylko kwas, który wyżerał mu nogi. Otworzył usta
i usiłował krzyknąć: „Mamo! Mamo! Pomóż mi, mamo!”, ale nie
wydobył z siebie żadnego dźwięku.
Następną rzeczą, jaką pamiętał, było to, jak znalazł się na wpół
ubrany w swoim samochodzie, przyciskał pedał gazu do deski i mknął
szosą jak najdalej od domu Artemidy.
Próbował ogarnąć umysłem to, co mu się przydarzyło, lecz strach
uniemożliwiał logiczne myślenie. Ileż to razy instruował swoich
pacjentów i studentów, że moment kryzysu oznacza nie tylko
niebezpieczeństwo, ale również otwiera nowe możliwości. Ileż razy
powtarzał, że lęk jest drogowskazem prowadzącym do wnętrza i do
mądrości. Że spośród wszystkich snów właśnie koszmary są
najbardziej pouczające. Wchodząc do mieszkania, Ernest nie sięgnął
jednak po notes, żeby zapisać sen, ale skierował kroki wprost do
gabinetu, gdzie trzymał promocyjne opakowanie ativanu, silnego
środka uspokajającego. Jednak tej nocy tabletki nie przyniosły mu ani
ulgi, ani snu. Rano odwołał wszystkie zaplanowane na ten dzień
wizyty, przenosząc te najpilniejsze na następny wieczór.
Przedpołudnie spędził przy telefonie, opowiadając o swoim
doświadczeniu przyjaciołom, i po jakichś dwudziestu czterech
godzinach drżenie i ucisk w klatce piersiowej zaczęły ustępować.
Rozmowy z przyjaciółmi i wyznanie prawdy bardzo mu pomogły,
mimo iż żaden z rozmówców nie był w stanie pojąć, co się właściwie
stało. Nawet Paul, jego najbliższy przyjaciel od czasów studiów, nie
rozumiał go: próbował go przekonać, że koszmar był w rzeczywistości
dobrodziejstwem, przestrogą przed zbyt łatwym wykorzystywaniem
swej pozycji zawodowej.
Ernest bronił się zaciekle:
– Paul, pamiętaj, że Artemida nie jest przyjaciółką mojego pacjenta.
Nie wykorzystałem go do znalezienia sobie kobiety. Poza tym
działałem w dobrej intencji. Szukałem jej nie po to, żeby się z nią
przespać, ale by naprawić krzywdę wyrządzoną przez mojego
pacjenta. Po prostu w pewnym momencie nie można było
powstrzymać dalszego biegu wydarzeń.
– Erneście, sędziowie przysięgli tego nie kupią – odpowiedział
ponuro Paul. – Zgniotą cię na miazgę.
Superwizor Ernesta, Marshal, uraczył go fragmentem pouczającego
wykładu, który rutynowo wygłaszał do swoich podopiecznych.
– Nawet jeśli nie robisz nic złego, nie dopuszczaj do sytuacji,
w której mógłby się pojawić choćby cień podejrzenia pod twoim
adresem.
Żałował, że zadzwonił do Marshala. Przemowa na temat zawodowej
ostrożności nie zrobiła na nim żadnego wrażenia; przeciwnie, uważał,
że to niedopuszczalne kazać komuś siedzieć cicho, żeby uniknąć
fałszywych pomówień.
W końcu postanowił, że nie będzie się przejmował radami przyjaciół.
Wszyscy oni drżeli przed możliwością oskarżenia o nieetyczne
postępowanie i dbali wyłącznie o nieskazitelność własnego imienia.
Wbrew ich opinii Ernest był wewnętrznie przekonany, że nie zrobił nic
złego.
Po dwudziestoczterogodzinnym odpoczynku doszedł do siebie na
tyle, że zaczął przyjmować pacjentów, a cztery dni później przyszedł
do niego Halston z zamiarem ostatecznego zakończenia terapii. Ernest
wiedział, że zawalił terapię Halstona, który z pewnością wyczuł jego
negatywne nastawienie do siebie. Jednak żal Ernesta po nieudanej
terapii był krótki, ponieważ w chwilę po pożegnaniu Halstona uderzyła
go inna myśl – w ciągu ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzin, od
czasu telefonów do Paula i Marshala, zupełnie zapomniał o istnieniu
Artemidy! Ich wspólne śniadanie i to wszystko, co po nim nastąpiło!
Ani razu o niej nie pomyślał! „Boże – uświadomił sobie z przerażeniem
– zachowałem się dokładnie w taki sam godny pożałowania sposób
jak Halston. Zostawiłem ją bez słowa wyjaśnienia i nawet nie
zadzwoniłem”.
Przez resztę tego dnia i cały następny doświadczał niezwykłego
uczucia – gdy tylko zaczynał myśleć o Artemidzie, jego myśli zbaczały
na inny temat i zupełnie nie mógł się na niej skoncentrować. Pod
wieczór postanowił do niej zadzwonić. Z trudem zmusił się do
wykręcenia jej numeru telefonu.
– Ernest, to naprawdę ty?
– Oczywiście, że ja. Wiem, że dzwonię za późno, o parę dni za
późno, ale to ja – zamilkł na chwilę. Spodziewał się, że będzie zła
i był zaskoczony uprzejmym tonem jej głosu. – Wydajesz się
zdziwiona – dodał.
– Jestem bardzo zdziwiona. Nie myślałam, że jeszcze usłyszę twój
głos.
– Musimy się spotkać. Wydarzyło się tyle rzeczy, że wręcz trudno
w nie uwierzyć. Mamy wiele do zrobienia. Jestem ci winien wyjaśnienia
i przeprosiny, które, mam nadzieję, przyjmiesz.
– Oczywiście, że się spotkamy. Ale pod jednym warunkiem.
Żadnych przeprosin i wyjaśnień, to do niczego niepotrzebne.
– Obiad jutro? O ósmej?
– W porządku. Przygotuję coś.
– Nie. – Ernest znów nabrał podejrzeń co do potrawki z kurek. –
Teraz moja kolej.
Przyjechał do Artemidy obładowany daniami na wynos z Nanking,
najbrzydszego lokalu w San Francisco, ale za to oferującego najlepsze
chińskie jedzenie. Ostrożnie kładł na stole pojemniki z jedzeniem,
wyjaśniając Artemidzie, co zawiera każdy z nich. Był niepocieszony,
gdy mu powiedziała, że jest weganką 29 , więc nie spróbuje

większości jego potraw, w tym kurczaka w sałacie i wołowiny w sosie


z pięciu grzybów. Dzięki Bogu, pomyślał Ernest, za ryż, duszony
groszek i wegetariańskie pierogi!
– Musimy porozmawiać. Wiesz, na ogół staram się mówić o tym, co
mi leży na sercu – powiedział, sadowiąc się przy stole. – Moi
przyjaciele twierdzą, że jestem szczery aż do bólu, więc uważaj…
– Pamiętaj o moich warunkach. – Położyła mu rękę na ramieniu. –
Żadnych przeprosin i wyjaśnień.
– Nie jestem pewien, czy mogę przyjąć twoje warunki. Jak już
mówiłem ci tamtej nocy, traktuję swój zawód terapeuty bardzo
poważnie. To część mojego życia i nie potrafię tego tak po prostu
wyłączyć. Dlatego jestem zdruzgotany ogromem krzywdy, jaką ci
wyrządziłem. Zachowałem się nieludzko. Kochaliśmy się, to było takie
piękne, piękniejsze, niż mogłem sobie wyobrazić, a ja cię zostawiłem
bez słowa wyjaśnienia – to niewybaczalne, czy mówiąc wprost,
nieludzkie. Moja bezmyślność musiała cię drogo kosztować. Pewnie
się zastanawiałaś, co ze mnie za człowiek, że potraktowałem cię tak
okrutnie.
– Już ci mówiłam, nie przejmuję się takimi rzeczami. Oczywiście,
byłam zawiedziona, ale rozumiem ciebie, Erneście. Wiem, dlaczego
zostawiłeś mnie tamtej nocy.
– Naprawdę wiesz? – zapytał żartobliwie, napawając się urokiem jej
naiwności. – Myślę, że wiesz dużo mniej o tamtej nocy, niż ci się
wydaje.
– A ja jestem pewna, że wiem dużo więcej, niż myślisz –
odpowiedziała z naciskiem.
– Artemido, nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, co mi się
przydarzyło tamtej nocy. Jakim sposobem? Wyszedłem od ciebie
z powodu snu – strasznego, ale bardzo osobistego. Co możesz o tym
wiedzieć?
– Wiem wszystko, Erneście. Wiem o kocie, o trującej wodzie
i postaci stojącej pośrodku jeziora.
– Przerażasz mnie, Artemido! To był mój sen. Sny są najbardziej
prywatną i intymną sferą każdego człowieka. Skąd wiesz o moim śnie?
Artemida siedziała w milczeniu ze spuszczoną głową.
– Ciśnie mi się na usta tyle pytań. Siła uczuć tamtego wieczoru,
rozlewająca się po moim ciele fala ciepła i narastające pożądanie. Nie
ujmując nic twoim wdziękom, to pożądanie było nienaturalnie silne.
Czy w grę wchodzi chemia? Dodałaś coś do potrawki?
Jeszcze niżej pochyliła głowę.
– A kiedy byliśmy w łóżku, dotknąłem twojego policzka. Dlaczego
płakałaś? Czułem się cudownie i myślałem, że ty też. Skąd więc ból
i łzy?
– Nie płakałam nad sobą, ale nad tobą. I nie z powodu tego, co się
stało między nami – ja też czułam się cudownie – ale z powodu tego,
co miało stać się z tobą.
– Z powodu tego, co miało się stać? Czy ja zwariowałem? To brzmi
coraz bardziej niedorzecznie. Powiedz mi wreszcie prawdę!
– Nie sądzę, żeby prawda cię usatysfakcjonowała, Erneście.
– Spróbuj. Zaufaj mi.
Artemida wstała, wyszła z pokoju, aby za chwilę wrócić
z oprawionym w cielęcą skórę albumem, z którego wyjęła kilka starych
pożółkłych kartek.
– Prawda? Prawda jest tutaj – powiedziała, trzymając kartki – w tym
liście, który moja babka napisała wiele lat temu do mojej matki,
Magdy. To list z 13 czerwca 1931 roku, przeczytać ci?
Skinął głową. I słuchał opowieści w blasku świec, a intensywny
zapach czekających na stole chińskich potraw rozchodził się po całym
domu.

Do Magdy, mojej ukochanej córki, w dniu siedemnastych urodzin, z nadzieją, że


wiadomość ta nie przychodzi ani za późno, ani zbyt wcześnie.
Nadszedł czas, abyś poznała odpowiedź na parę ważnych w twoim życiu pytań.
Skąd pochodzimy? Dlaczego tyle razy się przeprowadzałyśmy? Kto jest twoim
ojcem? Gdzie on jest? Dlaczego nie mogłaś ze mną mieszkać? Musisz poznać tę
rodzinną historię i w odpowiednim czasie przekazać ją swoim córkom.
Dorastałam w Ujepest niedaleko Budapesztu. Mój ojciec, a twój dziadek, Janos,
pracował w fabryce autobusów. Kiedy miałam siedemnaście lat, przeprowadziłam
się do Budapesztu. Zrobiłam to z kilku powodów. Po pierwsze, w Budapeszcie
łatwiej było o pracę dla młodej kobiety. Jednak główną przyczyną było to, aż
wstyd powiedzieć, że mój ojciec był jak zwierzę żerujące na własnym dziecku.
Wielokrotnie dobierał się do mnie, a ja byłam zbyt mała, żeby się bronić, aż
w końcu, gdy miałam trzynaście lat, zgwałcił mnie. Moja matka o wszystkim
wiedziała, ale udawała, że nic nie widzi, i nie chciała mi pomóc. W Budapeszcie
zamieszkałam u stryja Laszlo, brata ojca, i stryjenki Juliski, która załatwiła mi
posadę pomocy kuchennej w domu, gdzie pracowała jako kucharka. Nauczyłam się
gotować, a kilka lat później przejęłam posadę stryjenki, gdy ta zachorowała na
gruźlicę. Po roku, kiedy stryjenka umarła, stryj zaczął zachowywać się jak ojciec
i zażądał, żebym zajęła jej miejsce w łóżku. Nie mogłam tego wytrzymać
i wyprowadziłam się. Wszędzie mężczyźni zachowywali się jak drapieżne zwierzęta.
Wszyscy – służący, dostawcy, rzeźnik – gapili się na mnie, robili nieprzyzwoite
uwagi, próbowali mnie dotknąć za każdym razem, gdy przechodziłam. Nawet mój
pracodawca usiłował mi wepchnąć łapy pod spódnicę.
Przeprowadziłam się do centrum Budapesztu, nad Dunaj, i mieszkałam tam
sama przez następnych dziesięć lat. Mężczyźni cały czas wodzili za mną wzrokiem
i obłapiali mnie, gdziekolwiek poszłam, więc coraz bardziej izolowałam się od
świata. Byłam niezamężna i żyłam w swoim małym, ale szczęśliwym świecie
z kotką Cicą. I wtedy do mieszkania piętro wyżej wprowadził się prawdziwy
potwór, pan Kovacs ze swoim kotem Mergesem. Merges po węgiersku znaczy
„wściekły” [Artemida wymówiła to imię z węgierską intonacją – Mare-gesz] i to
imię pasowało do niego jak ulał. Było to paskudne, złośliwe biało-czarne kocisko,
które terroryzowało moją Cicę. Biedaczka ciągle wracała do domu poraniona
i zakrwawiona. Straciła oko i miała naderwane ucho.
Natomiast Kovacs terroryzował mnie. W nocy barykadowałam przed nim drzwi
i zamykałam okiennice, bo krążył wokół domu i próbował do mnie zajrzeć przez
każdą najmniejszą szczelinkę. Ilekroć mijaliśmy się na korytarzu, przystawiał się
do mnie, więc robiłam wszystko, żeby go nie spotkać. Byłam bezradna, nie
mogłam się nikomu poskarżyć – Kovacs był sierżantem policji. Wulgarny, obleśny
typ. Opowiem ci, jaki był. Pewnego razu pokonałam swoją dumę i poszłam
poprosić go, aby trzymał Mergesa w domu chociaż godzinę dziennie, aby Cica
mogła bezpiecznie wyjść.
– Mój kot nie robi nic złego – odpowiedział z szyderczym uśmiechem. – Ja i mój
kot jesteśmy do siebie podobni; obaj pragniemy tego samego – słodkiej
węgierskiej cipki.
Owszem, zgodzi się trzymać Mergesa w domu, ale nie za darmo. A ceną byłam
ja!
Było źle, a kiedy Cica miała ruję, było jeszcze gorzej. Wtedy nie tylko Kovacs
czatował pod moim oknem i pukał do drzwi, ale też Merges stawał się jeszcze
bardziej agresywny i wściekły. Całe noce wył, piszczał, drapał w ścianę i rzucał się
do mojego okna.
I jakby Kovacs i Merges niedostatecznie zatruwali mi życie, Budapeszt
opanowała plaga szczurów, które biegały po okolicy, plądrowały znajdujące się
w piwnicy skrzynki z ziemniakami i marchewką i zagryzały okoliczne kurczaki.
Pewnego dnia dozorca pomógł mi zastawić w piwnicy pułapkę na szczury. W nocy
usłyszałam przeraźliwy skowyt.
Zeszłam na dół ze świecą. Byłam przerażona. Co mam zrobić z tym szczurem
lub szczurami, które złapały się w pułapkę? W bladym świetle świecy zobaczyłam
klatkę, a z niej patrzył na mnie największy, najokropniejszy szczur, jakiego
mogłam sobie wyobrazić w najgorszym koszmarze. Uciekłam na górę
i postanowiłam, że rano poproszę o pomoc dozorcę. Jednak godzinę później, gdy
zaczęło świtać, postanowiłam wrócić do piwnicy i jeszcze raz mu się przyjrzeć.
O zgrozo! To nie był szczur, ale coś znacznie gorszego – to był Merges! Jak tylko
mnie zobaczył, zasyczał i próbował mnie podrapać przez pręty klatki. Boże, co za
potwór! Wiedziałam już, co robić, i z największą przyjemnością wylałam na niego
wiadro wody. Cały czas na mnie syczał, a ja zakasałam spódnicę i odtańczyłam
wokół klatki radosny taniec zwycięstwa.
Ale co dalej? Co mam zrobić z kotem, który cały czas wyje? Coś we mnie
podświadomie podjęło decyzję. Po raz pierwszy w życiu zaryzykuję. Dla mego
dobra! Dla dobra wszystkich kobiet! Wykorzystam sytuację. Przykryłam klatkę
starym kocem, podniosłam ją za rączkę i wyszłam z domu. Ulice były puste,
wszyscy jeszcze spali, a ja poszłam na dworzec kolejowy. Kupiłam bilet do
Esztergom, jakąś godzinę drogi od Budapesztu, ale potem stwierdziłam, że to za
blisko, i postanowiłam pojechać aż do Szeged, dwieście kilometrów od
Budapesztu. Gdy wysiadłam z pociągu, przeszłam kawałek, zatrzymałam się,
odkryłam klatkę i chciałam wypuścić Mergesa.
Popatrzyłam na niego. Przeszył mnie wzrokiem, aż zadrżałam. Było coś takiego
w jego dzikim, nieugiętym i pełnym nienawiści spojrzeniu, że miałam pewność, że
nigdy się od niego nie uwolnimy. Zwierzęta potrafią wrócić do domu, pokonując
cały kontynent. Niezależnie od tego, jak daleko go wywiozę, on wróci, wróci
choćby z końca świata. Wzięłam klatkę i ruszyłam w stronę Dunaju. Gdy znalazłam
się nad rzeką, weszłam na środek mostu, upewniłam się, że nikogo w pobliżu nie
ma, i wrzuciłam klatkę do wody. Z początku pływała na powierzchni, potem
zaczęła tonąć. Cały czas, gdy klatka zanurzała się w wodzie, Merges patrzył na
mnie i syczał. Gdy wody Dunaju zamknęły się nad nim, odczekałam, aż
z powierzchni wody znikną pęcherzyki powietrza. Merges – ten kot z piekła rodem
– spoczął w swoim grobie na dnie Dunaju, a ja na zawsze się od niego uwolniłam.
Potem pojechałam do domu.
W pociągu myślałam o Kovacsu, o jego zemście i drżałam z przerażenia. Kiedy
wróciłam, jego okiennice były jeszcze zamknięte. Pracował wtedy nocami
i przespał zniknięcie Mergesa. Nigdy się nie dowie o tym, co zrobiłam. Pierwszy
raz w życiu poczułam się wolna.
Niestety, nie na długo. Tej nocy, w godzinę lub dwie po zaśnięciu, usłyszałam na
dworze wycie Mergesa. To był oczywiście sen, ale bardziej realistyczny
i namacalny niż moje życie na jawie. Usłyszałam, jak Merges usiłuje wydrapać
pazurami dziurę w ścianie mojego pokoju. Ściana zaczęła się sypać i po chwili
Merges wpadł do sypialni. Był dwa, może trzy razy większy, ociekał brudną wodą
z Dunaju. Przemówił do mnie, a jego słowa cały czas dźwięczą mi w uszach.
– Jestem już stary, ty suko – wysyczał – i przeżyłem już osiem z moich
dziewięciu żyć. Zostało mi tylko jedno i przysięgam ci tu i teraz, że je poświęcę,
aby się na tobie zemścić. Pozostanę w snach i będę nawiedzał ciebie, twoje córki
i córki twoich córek. Rozdzieliłaś mnie na zawsze z moją ukochaną Cicą,
największą namiętnością mojego życia, więc ja teraz będę cię oddzielał od każdego
mężczyzny, który się kiedykolwiek tobą zainteresuje. Będę im się ukazywał, kiedy
będą z tobą – tu groźnie zasyczał – i spowoduję, że będą od ciebie uciekać
w popłochu, że nigdy więcej nie wrócą i zapomną o twoim istnieniu.
Z początku byłam zadowolona. Głupi kot! Bo przecież koty to w gruncie rzeczy
poczciwe, naiwne zwierzątka. Merges nic o mnie nie wiedział. Ta jego zemsta, że
nie będę mogła być z żadnym mężczyzną więcej niż raz! Toż to nie zemsta, ale
błogosławieństwo. Nigdy więcej nie dotknąć ani nie zobaczyć mężczyzny – to byłby
raj.
Jednak szybko się przekonałam, że Merges nie był taki głupi, a wręcz
przeciwnie. Umiał czytać w myślach, jestem o tym przekonana. Rozsiadł się
wygodnie, gładził długie wąsy i przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie
wielkimi czerwonymi ślepiami, po czym ogłosił tonem sędziego albo proroka:
– To, co czujesz do mężczyzn, zmieni się. Poznasz, czym jest pożądanie.
Będziesz jak kotka – co miesiąc, kiedy przyjdzie czas twojej rui, będziesz
odczuwać niepohamowaną żądzę, która nigdy nie zostanie zaspokojona. Będziesz
uszczęśliwiać mężczyzn, ale ty sama nigdy nie zaznasz spełnienia. A każdy
mężczyzna, którego zadowolisz, zostawi cię i nawet nie będzie o tobie pamiętał.
Urodzisz córkę. Zarówno ona, jej córki, jak i córki jej córek przekonają się, co
czułem ja i Kovacs. Tak będzie na wieki wieków.
– Na wieki wieków? – zapytałam. – Taki długi wyrok?
– Na wieki wieków – powtórzył. – Czyż istnieje większa zbrodnia niż oddzielenie
mnie na zawsze od miłości mojego życia?
Nagle dotarło do mnie znaczenie jego słów, zaczęłam się trząść i błagać o litość
dla ciebie, mojej nienarodzonej córki.
– Proszę, ukarz mnie. Zasługuję na to po tym, co ci zrobiłam. Zasługuję na życie
bez miłości. Ale zostaw w spokoju moje córki i wnuczki, błagam cię. – Uklękłam
przed nim i dotknęłam czołem ziemi.
– Jest tylko jedno wyjście dla twoich dzieci, ale nie dla ciebie.
– Jakie wyjście? – zapytałam.
– Odwrócić zło – powiedział Merges, liżąc ogromną łapę językiem większym od
mojej dłoni i myjąc swój obrzydliwy pysk.
– Odwrócić zło? Ale jak? Co mają zrobić? – Przysunęłam się do niego, cały czas
klęcząc w błagalnym geście. Ale Merges tylko syknął i wyciągnął pazury. A kiedy
się odsunęłam, zniknął. Ostatnią rzeczą, którą widziałam, były te jego okropne
pazury.
To jest, Magdo, moje przekleństwo. Nasze przekleństwo. Doprowadziło mnie do
ruiny. Szalałam z pożądania i uganiałam się za mężczyznami. Straciłam dobre
imię. Nikt nie chciał mnie zatrudnić. Właściciel mieszkania wyrzucił mnie na bruk.
Nie miałam innego sposobu na przeżycie, jak zacząć sprzedawać swoje ciało. Ale
przez Mergesa nie miałam stałych klientów. Żaden mężczyzna, z którym byłam
raz, nigdy więcej się do mnie nie zbliżył; nie pamiętali mnie, ale mieli jakieś
przerażające wspomnienia związane z naszym spotkaniem. Wkrótce cały
Budapeszt mną pogardzał. Żaden lekarz mi nie wierzył. Nawet ten sławny
psychiatra Sándor Ferenczi nie potrafił mi pomóc. Mówił o mojej chorej wyobraźni.
Przysięgałam, że mówię prawdę. Żądał dowodów, jakiegoś świadka, znaku. Ale jak
miałam mu cokolwiek udowodnić? Żaden mężczyzna, z którym byłam, nie
pamiętał ani mnie, ani snu. Powiedziałam mu, że będzie miał swój dowód, jeśli
spędzi ze mną noc. Wybrałam go, ponieważ słyszałam o jego „terapii
pocałunkami”, ale nie przyjął mojego zaproszenia. W końcu, zdesperowana,
wyjechałam do Nowego Jorku, z cichą nadzieją, że Merges nie przekroczy oceanu.
Resztę znasz. Rok później pojawiłaś się ty. Nie wiem, kto jest twoim ojcem.
Teraz wiesz dlaczego. Wiesz także, dlaczego nie mogłaś ze mną mieszkać
i zostałaś wysłana do szkoły z internatem. Wiedząc to wszystko, Magdo, musisz
zdecydować, co zamierzasz robić po ukończeniu szkoły. Oczywiście, zawsze
możesz przyjechać do mnie, do Nowego Jorku. Cokolwiek postanowisz, będę ci
wysyłać, jak do tej pory, pieniądze. Nie mogę ci pomóc w żaden inny sposób. Tak
jak nie mogę pomóc sobie.
Twoja matka Klara

Artemida starannie złożyła list, włożyła go z powrotem do albumu


z cielęcej skóry i spojrzała na Ernesta.
– Teraz znasz moją babkę. I mnie.
Ernest był zafascynowany niezwykłą historią, którą usłyszał,
i odurzony unoszącym się w pokoju ostrym zapachem chińskich
przypraw. Podczas czytania niecierpliwie zerkał na parę uciekającą ze
stygnących pojemników, jednak pomimo głodu oparł się jedzeniu
i wytrzymał do końca listu. Ale co za dużo, to niezdrowo. Podał
Artemidzie groszek, a sam zanurzył pałeczki w wołowinie w sosie
z pięciu grzybów.
– A co z twoją matką? – zapytał, gryząc ze smakiem kruchy
i soczysty grzybek shitake.
– Wstąpiła do klasztoru, ale po kilku latach została wydalona za
nocne spacery. Potem zaczęła uprawiać zawód swojej matki. Posłała
mnie do szkoły z internatem, a kiedy miałam piętnaście lat, odebrała
sobie życie. To babcia dała mi ten list, przeżyła moją matkę
o dwadzieścia lat.
– A przepis Mergesa na zdjęcie klątwy – odwrócenie zła – czy
dowiedziałyście się kiedykolwiek, co to znaczy?
– Babka i matka łamały sobie nad tym głowę latami, ale nigdy nie
rozwikłały tej zagadki. Babka poszła do innego lekarza, doktora Brilla,
sławnego nowojorskiego psychiatry, ale on traktował ją, jakby straciła
kontakt z rzeczywistością. Psychoza histeryczna – taka była jego
diagnoza, zalecił rok, dwa odpoczynku w sanatorium. Biorąc pod
uwagę zasobność portfela mojej babci oraz naturę przekleństwa
Mergesa, było jasne, że to doktor Brill stracił kontakt
z rzeczywistością.
Kiedy Artemida zaczęła zbierać talerze, zdecydowanie powstrzymał
ją.
– Możemy to zrobić później.
– Może, Erneście – powiedziała, a jej głos zdradzał napięcie – teraz
kiedy skończyliśmy jeść, miałbyś ochotę pójść na górę… – A po chwili
dodała: – Wiesz, że nie mogę się powstrzymać od złożenia tej
propozycji.
– Przepraszam – powiedział, wstając i podchodząc do drzwi
wyjściowych.
– A więc do widzenia! – zawołała za nim Artemida.
– Wiem. Rozumiem. Nie musisz się tłumaczyć. I nie czuj się winny.
– Co wiesz? – zapytał, stojąc w otwartych drzwiach. – Wiesz, gdzie
idę?
– Idziesz jak najdalej stąd. Nikt cię za to nie wini. Wiem, dlaczego
odchodzisz. I rozumiem cię, Erneście.
– Widzisz, Artemido, jednak jest tak, jak powiedziałem na początku
– nie wiesz tak dużo, jak ci się wydaje. Idę do samochodu po swoje
rzeczy.
Kiedy wrócił, kąpała się na górze. Posprzątał ze stołu, zapakował
resztki jedzenia, a następnie z torbą w ręku wszedł po schodach na
górę.
W ciągu następnej godziny przekonał się, że przeżycia tamtej nocy
nie były wzmocnione potrawką z kurek. Wszystko było jak wtedy.
Ogarniające go pożądanie, zmysłowy język, pokaz sztucznych ogni,
powoli zbliżający się do punktu kulminacyjnego, eksplodujące ognie
rzymskie i huk wyrzutni. Przez mózg Ernesta przemknęły wspomnienia
wszystkich orgazmów jego życia – lata wytrysków w dłonie, w ręczniki
i do wanny – a później procesja piersiastych kochanek, jego
pocieszycielek, w które wlewał troski swojego życia. Wdzięczność!
Wdzięczność! Zasnął jak zabity i ogarnęła go ciemność.

Obudziło go wycie Mergesa. Jak za pierwszym razem, pokój zaczął się


trząść, a z zewnątrz ktoś drapał i skrobał ścianę. Ogarnął go strach,
ale wstał z łóżka i z podniesioną głową, głęboko oddychając, powoli
otworzył okno, wychylił się i zawołał:
– Merges, proszę tędy, okno jest otwarte, po co niepotrzebnie
nadwyrężać pazury!
Nagle wszystko ucichło. Po chwili do pokoju wskoczył Merges, drąc
na strzępy delikatne lniane zasłony. Sycząc, z podniesioną głową,
płonącymi oczami i lśniącymi pazurami zatoczył wokół Ernesta krąg.
– Czekałem na ciebie – powiedział Ernest – może usiądziesz? – Sam
usadowił się na masywnym krześle z czerwonego drewna w pobliżu
nocnego stolika, za którym była już tylko ciemność. Łóżko, Artemida
i cała reszta pokoju zniknęła.
Kot przestał syczeć. Popatrzył na Ernesta, z kłów skapywała mu
ślina, wszystkie mięśnie miał napięte. Ernest sięgnął do torby.
– Może chciałbyś coś zjeść? – zapytał, otwierając pojemniki
z resztkami jedzenia, które zabrał z dołu.
Merges zajrzał z ciekawością do pierwszego pojemnika.
– Wołowina w sosie z pięciu grzybów. Nie znoszę grzybów. Dlatego
zawsze je przyrządza. Ta jej potrawka z kurek! – wypowiedział te
słowa z kpiną, piskliwym głosem, po czym powtórzył je jeszcze
dwukrotnie, jakby kogoś przedrzeźniał: – Potrawka z kurek! Potrawka
z kurek!
– Już dobrze – powiedział Ernest uspokajającym tonem, którym tak
często się posługiwał podczas terapii – powybieram ci kawałki
wołowiny. Powinienem był przynieść gotowanego dorsza, kulki mięsne
Hunon, wieprzowinę Shue Mai, wołowinę Ming…
– Dobra, dobra – syknął Merges, pochwycił kawałki wołowiny
i połknął je wszystkie naraz.
Ernest nie dał za wygraną.
– Mogłem ci przynieść owoce morza, krewetki, kraba z rusztu…
– Mogłeś, mogłeś, ale nie przyniosłeś. A nawet jeślibyś przyniósł, to
co z tego? Przecież tak naprawdę nie o to ci chodzi. Nie sądzisz chyba,
że paroma kawałkami mięsa odwrócisz zło? Myślisz, że zadowolę się
resztkami z waszego stołu? Że jestem tylko prymitywnym żarłokiem?
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Potem Merges podszedł do
pojemnika z kawałkami kurczaka zawijanego w liście sałaty
z kolendrą.
– A co to jest?
– Kurczak zawijany. Pyszne. Pozwolisz, że wybiorę dla ciebie
kawałek kurczaka.
– Nie, zostaw już to – powiedział kot, wytrącając pojemnik z ręki
Ernesta. – Lubię zieleninę, pochodzę z rodziny bawarskich
roślinożerców. Teraz trudno znaleźć dobrą trawę, która nie byłaby
obsikana przez psy.
Merges pożarł kolendrę, kurczaka i wylizał do czysta liście sałaty.
– Niezłe. Nie masz kraba z rusztu?
– Niestety. W ogóle wyszło na to, że kupiłem za dużo mięsa.
Okazało się, że Artemida jest weganką.
– Weganką?
– Tak, to wegetarianin, który nie jada żadnych produktów
zwierzęcych, nawet nabiału.
– Więc jest równie głupia jak ta suka, jej babka. I przypominam ci
jeszcze raz, że jeśli myślisz, że droga do odwrócenia zła wiedzie
przez mój żołądek, to się grubo mylisz.
– Wcale tak nie myślę. Ale w pełni rozumiem twoją podejrzliwość
w stosunku do kogoś, kto stara się z tobą zaprzyjaźnić. Nie miałeś
łatwego życia.
– Żyć, nie życia. Miałem osiem żyć i każde kończyło się tak samo –
nieopisanym okrucieństwem i morderstwem. Weźmy na przykład to
ostatnie. Artemida mnie zamordowała! Włożyła mnie do klatki,
wrzuciła do rzeki i patrzyła, jak brudne wody Dunaju powoli mnie
pochłaniają. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, zanim wyzionąłem
ducha, był triumfujący uśmiech na jej twarzy. A wiesz, za co zostałem
ukarany?
Ernest przecząco pokręcił głową.
– Za to, że byłem kotem.
– Merges, nie jesteś zwykłym kotem. Jesteś wyjątkowo inteligentny.
Mam nadzieję, że możemy szczerze porozmawiać.
– Możemy, możemy – zamruczał Merges, wylizując pusty pojemnik
po kurczaku.
– Chciałbym ci powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, zapewne
zdajesz sobie sprawę, że to nie Artemida cię utopiła, tylko jej babka
Klara, która już od dawna nie żyje. Po drugie…
– One tak samo pachną. Artemida to reinkarnacja Klary, nie
wiedziałeś?
Ernest był nieco zbity z tropu. Chcąc zyskać czas na znalezienie
właściwej riposty, kontynuował wypowiedź:
– Po drugie, Klara nie nienawidziła kotów. Kochała koty. Jej czyn nie
był morderstwem, ale próbą uratowania jej ukochanej kotki Cicy. To
dlatego cię utopiła.
Merges nie odpowiadał. Słychać było tylko jego oddech. „Może
okazuję mu za mało empatii” – pomyślał Ernest i powiedział łagodnie:
– Ale może się mylę. Może powinniśmy trzymać się tego, co
powiedziałeś, że twoją jedyną zbrodnią było bycie kotem.
– Właśnie, zachowywałem się tak, jak się zachowywałem, bo jestem
kotem. Koty chronią swoje terytorium i atakują inne zagrażające im
osobniki. A już żaden kot nie przejdzie obojętnie, wyczuwając piżmowy
zapach kotki w rui. Po prostu robiłem to, co do mnie należało.
Słowa Mergesa zastanowiły Ernesta. Czyż nie były potwierdzeniem
jego ulubionej maksymy autorstwa Nietzschego: „Stań się tym, kim
jesteś”? Czy Merges nie miał racji? Czy nie wypełniał po prostu
swojego kociego przeznaczenia?
– Żył kiedyś pewien sławny filozof – zaczął Ernest – to znaczy
pewien mądry człowiek czy może myśliciel…
– Wiem, co to znaczy filozof! – wybuchnął Merges. – Żyłem kiedyś
we Freiburgu i wpadałem na noc do domu Martina Heideggera.
– Znałeś Heideggera? – zapytał zdziwiony Ernest.
– Nie, jego kotkę Ksantypę. Gorąca sztuka! Cica też była niezła, ale
nie umywała się do Ksantypy. To było wiele żyć temu, ale jak dziś
pamiętam tę armię aryjskich kocurów, z którymi o nią walczyłem.
Kiedy Ksantypa miała ruję, przybywały tłumnie z całego Marburga. To
były czasy!
– Dobrze, ale pozwól mi dokończyć. – Ernest nie dał się zbić
z tropu. – Ten sławny filozof, o którym mówię, też był Niemcem
i często powtarzał, że każdy musi stać się tym, kim jest, to znaczy
wypełnić swoje przeznaczenie i zrealizować swój potencjał. Czyż nie to
właśnie próbowałeś zrobić? Wypełniałeś swoje przeznaczenie jako
kot. Czy to zbrodnia?
Gdy Ernest zaczął mówić, Merges otworzył usta, jakby chciał
zaprotestować, ale zrezygnował, gdy zdał sobie sprawę, że Ernest
przyznał mu rację. Zaczął się myć długimi pociągnięciami języka.
– Jest jednak pewien paradoks – mówił dalej Ernest –
fundamentalny konflikt interesów. Mianowicie, Klara robiła dokładnie
to samo, co ty: była sobą. Była opiekunką swojej ukochanej kotki.
Zrobiłaby wszystko, aby ją chronić. Odgrywała rolę kochającej
opiekunki.
– Hm – parsknął Merges – a wiesz, że Klara odrzuciła mojego pana
Kovacsa, postawnego mężczyznę? Ona nienawidziła mężczyzn
i uważała, że Cica też ich nie lubi. Więc nie ma żadnego paradoksu.
Klara nie działała dla dobra Cicy, ale zgodnie ze swoimi
wyobrażeniami, co jest dla niej dobre. A uwierz mi, kiedy Cica miała
ruję, była naprawdę na mnie napalona. Rozdzielanie nas było ze
strony Klary prawdziwym okrucieństwem.
– Ależ ona bała się o życie swojej kotki. Cica wracała poważnie
okaleczona.
– Poważnie okaleczona? Ledwo zadrapana. Kot musi ujarzmić,
podporządkować sobie kotkę. Musi o nią walczyć. Tak to się u nas
robi. Taka nasza kocia natura. Kim jest Klara, kim ty jesteś, żeby nas
oceniać i potępiać?
Ernest postanowił się wycofać. W ten sposób nic nie zdziała. Musi
spróbować z innej strony.
– Merges, powiedziałeś przed chwilą, że Artemida i Klara to ta sama
osoba i dlatego cały czas ją nawiedzasz.
– Mój nos nigdy nie kłamie.
– A czy ty, kiedy umierałeś, pozostawałeś przez jakiś czas nieżywy,
między jednym a drugim życiem?
– Tylko przez chwilę. Potem rodziłem się ponownie w następnym
wcieleniu. Nie pytaj mnie, w jaki sposób. Są rzeczy, o których nawet
koty nie wiedzą.
– Ale mimo wszystko wiesz, że po zakończeniu jednego życia czeka
cię następne, prawda?
– Tak, tak, ale o co ci właściwie chodzi? – zapytał ze
zniecierpliwieniem Merges, który, jak wszystkie koty, nie lubił się
wdawać w spory semantyczne.
– Więc skoro przez ileś lat żyła zarówno Klara, jak i Artemida
i spotykały się ze sobą, to jakim cudem Artemida może być
wcieleniem Klary? To przecież niemożliwe. Nie kwestionuję
sprawności twojego nosa, ale może po prostu wyczuwasz genetyczne
powiązania między dwiema kobietami.
Merges rozmyślał w ciszy nad słowami Ernesta, nie przestając lizać
potężnej łapy i czyścić nią pyska.
– Tak sobie myślę, Merges, czy to możliwe, żebyś nie wiedział, że
my, ludzie, mamy tylko jedno życie?
– A skąd ta pewność?
– No cóż, my tak myślimy. A to by zasadniczo zmieniało sytuację.
– A może żyjecie więcej razy, tylko o tym nie wiecie?
– Powiedziałeś, że pamiętasz swoje poprzednie wcielenia. My nie.
Więc nawet jeśli żyjemy więcej razy, a tego nie pamiętamy, to i tak
nasze obecne życie, nasze „ja”, nasza świadomość, przestaną istnieć.
– Do rzeczy! Do rzeczy! – ponaglił Merges. – Miejmy to już za sobą.
Boże, jak ty lubisz się rozwodzić, ciągle tylko mówisz i mówisz.
– Chodzi o to, że twoja zemsta była niezwykle skuteczna. Bardzo
pomysłowa. Zrujnowała jedno jedyne życie Klary, które stało się dla
niej koszmarem. A jej zbrodnią było odebranie ci tylko jednego
z dziewięciu żyć. Wydaje mi się, że dług został już spłacony
z nawiązką. Twoja zemsta się wypełniła. Rachunki zostały wyrównane.
Zło zostało odkupione. – Dumny z użytych przez siebie argumentów,
Ernest oparł się wygodnie na krześle.
– Nie – syknął Merges, zamiatając ziemię potężnym, puszystym
ogonem – nie wypełniła się! Nie wypełniła! Zło nie zostało odkupione!
Zemsta będzie działać dalej! Poza tym podoba mi się takie życie.
Ernest milczał przez parę chwil i nie dając poznać po sobie
zaskoczenia, zaczął z innej beczki.
– Mówisz, że podoba ci się takie życie. Opowiedz mi o swoim życiu.
Jak wygląda twój dzień?
– Mój dzień? Nic specjalnego. Zresztą nie pamiętam zbyt wiele.
– Co robisz przez cały dzień?
– Czekam. Czekam, aż zostanę wezwany do snu.
– A pomiędzy snami?
– Już ci mówiłem. Czekam.
– I to wszystko?
– Czekam.
– I tak wygląda twoje życie, Merges? Jesteś z niego zadowolony?
Merges przytaknął.
– Jeśli rozważyć alternatywę – powiedział, kładąc się na plecach
i zaczynając myć brzuch.
– Jaką alternatywę? Nie żyć w ogóle?
– Dziewiąte życie jest ostatnie.
– I chcesz, żeby trwało wiecznie?
– A ty byś nie chciał? Czy ktokolwiek by nie chciał?
– Merges, przeraża mnie brak logiki w tym, co mówisz.
– Koty są bardzo logicznymi stworzeniami. Chociaż czasami się ich
nie docenia, bo są w gorącej wodzie kąpane.
– To jest nielogiczne. Mówisz, że chcesz, aby twoje dziewiąte życie
trwało jak najdłużej, a tymczasem ty w ogóle nie żyjesz. Zaledwie
wegetujesz w stanie jakiegoś zawieszenia.
– Ja nie żyję?
– Sam to przyznałeś. Czekasz. Powiem ci coś. Pewien sławny
psycholog wyraził kiedyś taką myśl, iż niektórzy ludzie tak bardzo boją
się śmierci, że rezygnują z życia.
– To znaczy? Mów jaśniej – powiedział Merges, przestając lizać
brzuch i siadając na tylnych łapach.
– To znaczy, że tak bardzo boisz się śmierci, że nie pozwalasz sobie
na życie. Jakbyś się bał, że je zużyjesz. Pamiętasz, co mi mówiłeś
niedawno o naturze kotów? Powiedz, gdzie jest terytorium, którego
bronisz? Gdzie koty, z którymi walczysz? Gdzie ponętne kotki, które
zdobywasz? I dlaczego – zapytał Ernest, podkreślając każde słowo –
dlaczego marnujesz swoje cenne nasienie?
Gdy Ernest mówił, Merges coraz niżej opuszczał głowę. Potem
zapytał smutnym głosem:
– Masz tylko jedno życie? Ile ci go jeszcze zostało?
– Gdzieś około połowy.
– I możesz to znieść?
Nagle Ernest poczuł ostre ukłucie smutku. Sięgnął po jedną
z serwetek z obiadu i wytarł oczy.
– Przykro mi – powiedział Merges nadspodziewanie łagodnym
głosem – nie chciałem ci sprawić przykrości.
– W porządku, byłem na to przygotowany. Ta rozmowa była nie do
uniknięcia – uspokoił go Ernest. – Pytasz, jak mogę to znieść? Przede
wszystkim, nie myślę o tym. Czasami nawet udaje mi się zupełnie
o tym zapomnieć. W moim wieku nie jest to takie trudne.
– W twoim wieku? Co to znaczy?
– My, ludzie, przechodzimy w życiu przez różne etapy. Jako dzieci
wiele myślimy o śmierci, niektórzy mają wręcz obsesję na jej punkcie.
Śmierć nam stale towarzyszy. Wystarczy się rozejrzeć, żeby dostrzec
pełno martwych rzeczy: liście, lilie, muchy, żuki. Umierają nasze
zwierzęta domowe. Jemy martwe zwierzęta. Umierają ludzie. Wkrótce
uświadamiamy sobie, że śmierć przyjdzie po każdego – naszą babcię,
matkę, ojca i w końcu po nas samych. Rozmyślamy o tym
w samotności. Nasi rodzice i nauczyciele uważają, że dzieci nie
powinny myśleć o śmierci, i ukrywają ją przed nami albo opowiadają
nam bajki o niebie, aniołach, spotkaniu w raju, nieśmiertelnych
duszach. – Ernest się zatrzymał, mając nadzieję, że Merges rozumie
jego słowa.
– A potem? – Merges rozumiał bardzo dobrze.
– Godzimy się z losem. Unikamy myśli o śmierci lub wyzywamy ją
na pojedynek, dokonując śmiałych wyczynów. Później myślimy o niej
na krótko przed wejściem w dorosłość. Niektórzy tak się jej boją, że
przestają żyć, ale większość z nas wymazuje ją z pamięci,
poświęcając się pracy, rodzinie, rozwojowi osobistemu, bogaceniu się,
sprawowaniu władzy i wygrywaniu wyścigów. Ja właśnie jestem na
tym etapie życia. Potem wchodzimy w końcową fazę życia i znowu
dopadają nas myśli o śmierci, tyle że tym razem zagrożenie jest bliskie
i realne. W tym momencie mamy wybór – albo pogodzimy się
z nadchodzącą śmiercią i postaramy się dobrze wykorzystać czas,
który nam pozostał, albo będziemy na różne sposoby udawać, że
śmierć nas nie dotyczy.
– A ty, co ty robisz? Udajesz, że śmierć nie przyjdzie?
– Nie, nie udaję, że śmierć mnie nie dotyczy. Jako psychiatra
rozmawiam z wieloma ludźmi przeżywającymi kryzys i muszę stawić
czoło ich problemom.
– Pozwól, że zapytam jeszcze raz – powiedział spokojnym
i znużonym głosem Merges – jak możesz to znieść? Jak możesz
cieszyć się życiem, robieniem czegokolwiek, skoro wiesz, że zbliża się
śmierć, która położy kres twojemu jedynemu istnieniu?
– Odwróćmy to pytanie. Może to właśnie śmierć sprawia, że nasze
życie jest tak cenne, tak ważne i niepowtarzalne. Nadaje mu ów
słodko-gorzki charakter. Możliwe, że życie w wymiarze snu zapewni ci
nieśmiertelność, ale cóż to za życie. Kiedy poprosiłem cię przed
chwilą, abyś opisał mi swoje życie, odpowiedziałeś mi jednym
słowem: czekam. Czy to jest życie? Czy czekanie jest życiem? Zostało
ci jeszcze jedno życie, Merges. Dlaczego nie przeżyć go w pełni?
– Nie mogę! Nie mogę! – powiedział Merges, opuszczając głowę
jeszcze niżej. – Myśl, że przestanę istnieć, że nie będzie mnie wśród
żywych, że życie będzie toczyło się beze mnie, jest… jest po prostu
zbyt przerażająca.
– A więc wcale nie chodzi ci o zemstę. Wykorzystujesz klątwę, aby
uniknąć śmierci.
– To zbyt okropne tak po prostu umrzeć. To nie może się stać.
– W trakcie mojej pracy nauczyłem się – zaczął Ernest, schylając
się i poklepując Mergesa po łapie – że najbardziej boją się śmierci
osoby, które zmarnowały dotychczasowe życie. Trzeba wykorzystać
życie do końca. A śmierci pozostawić wypalone zgliszcza.
– Nie, nie – wyjęczał Merges, potrząsając głową – to zbyt straszne.
– Dlaczego to takie straszne? Przeanalizujmy to. Co cię tak przeraża
w fakcie śmierci? Przecież umierałeś już parę razy. Powiedziałeś, że po
każdej śmierci następował krótki okres niebytu, zanim zaczęło się
następne życie.
– Tak, to prawda.
– Co pamiętasz z tych krótkich chwil?
– Nic, absolutnie nic.
– I tego się boisz? Boisz się, jak to jest czuć, że nie żyjesz, i mieć
świadomość, że nigdy więcej nie wrócisz do świata żywych? Ale
przecież, gdy jesteś martwy, nie masz świadomości. Śmierć ją nam
odbiera.
– I to ma być pocieszające? – mruknął Merges.
– Zapytałeś, jak mogę to znieść? To jeden z moich sposobów.
Czerpię też ukojenie ze słów kolejnego filozofa, który żył wiele lat
temu: „Gdzie jest śmierć, tam mnie nie ma; gdzie ja jestem, tam nie
ma śmierci”.
– Czym to się różni od powiedzenia: „Kiedy umrzesz, jesteś
martwy”?
– O, różnica jest zasadnicza. Tam, gdzie jest śmierć, nie ma ciebie.
„Ty” i „śmierć” nie mogą współistnieć.
– Skomplikowane to wszystko – powiedział Merges ledwo
słyszalnym głosem, z głową pochyloną prawie do ziemi.
– Pozwól, że opowiem ci o jeszcze jednym sposobie, który mi
pomaga. Nauczyłem się go od pewnego rosyjskiego pisarza…
– Ach, ci Rosjanie, to na pewno nie będzie nic przyjemnego.
– Posłuchaj, całe lata, wieki, całe tysiąclecia przeminęły, zanim się
urodziłem, tak?
– No, nie można temu zaprzeczyć – skwapliwie przytaknął Merges.
– Również wiele tysiącleci upłynie po mojej śmierci.
Merges znowu przytaknął.
– Więc wyobrażam sobie moje życie jako iskrę rozświetlającą
przestrzeń pomiędzy dwoma obszarami ciemności: jednym istniejącym
przed moim narodzeniem i drugim, który nastąpi po mojej śmierci.
To zdawało się do niego trafiać. Merges nastawił uszu i słuchał
w skupieniu.
– Czy nie dziwi cię to, jak bardzo boimy się nicości, która ma
nastąpić po nas, a jak mało przejmujemy się tą, która była przed
nami?
Nagle Merges wstał i przeciągle ziewnął, pokazując ogromne kły,
które połyskiwały w blasku wpadającego przez okno światła księżyca.
– Będę się zbierał – powiedział, kierując się w stronę okna ciężkim,
niepodobnym do kociego krokiem.
– Poczekaj, Merges, to jeszcze nie wszystko!
– Na dzisiaj wystarczy. I tak mam dużo do przemyślenia, nawet jak
na kota. Następnym razem, Erneście, czekam na kraba z rusztu.
I może jeszcze trochę tego kurczaka w zieleninie.
– Następnym razem? Co masz na myśli? Czyż nie odwróciłem zła?
– Może tak, może nie. Już ci mówiłem, muszę wiele przemyśleć, a to
zajmie trochę czasu. No, uciekam.
Ernest ciężko opadł na krzesło. Był wykończony, jego cierpliwość
się wyczerpała. Nigdy wcześniej nie przeżył równie frustrującej
i męczącej sesji. A teraz się okazuje, że wszystko poszło na marne.
Patrząc, jak Merges szykuje się do odejścia, wymamrotał do siebie:
„Idź! Idź!”, po czym dodał: Geb Gesunter Heit – prześmiewcze
żydowskie powiedzonko swojej matki.
Słysząc te słowa, Merges zamarł w bezruchu, a potem się odwrócił.
– Słyszałem to. Umiem czytać w myślach.
„Och” – pomyślał Ernest, nie opuścił jednak głowy i patrzył
zbliżającemu się kotu prosto w oczy.
– Tak. Słyszałem twoje Geb Gesunter Heit. I wiem, co to znaczy,
czyżbyś nie wiedział, że dobrze znam niemiecki? Powiedziałeś: „Niech
ci będzie na zdrowie”. Chociaż wiedziałeś, że cię nie usłyszę, życzyłeś
mi wszystkiego dobrego. Wzruszyłeś mnie. Bardzo wzruszyłeś. Wiem,
co z mojego powodu przeszedłeś. Wiem, jak bardzo pragniesz
uwolnić tę kobietę od ciążącej na niej klątwy – nie tylko ze względu na
nią, ale też na siebie. Włożyłeś w to ogromny wysiłek i mimo że nie
wiesz, czy ci się udało odwrócić zło, masz w sobie tyle dobroci, żeby
dobrze mi życzyć. To chyba najhojniejszy prezent, jaki kiedykolwiek
dostałem. Do widzenia, przyjacielu.
– Do widzenia – odpowiedział Ernest, patrząc za odchodzącym,
teraz żwawszym i pełnym wdzięku krokiem, Mergesem. „Czy to
złudzenie, czy kot jakby trochę zmalał?” – pomyślał.
– Być może jeszcze się spotkamy – powiedział Merges, nie
zatrzymując się. – Może zamieszkam w Kalifornii.
– Możesz mi wierzyć – zawołał za nim Ernest – nie będziesz się tu
nudził! No i pieczony krab co wieczór!
Zapadła ciemność, z której wkrótce nieśmiało zaczęły się wyłaniać
pierwsze zwiastuny świtu. Teraz wiem, co to znaczy „dzień po ciężkiej
nocy”, pomyślał, siadając na łóżku. Wyciągnął się i leżał, patrząc na
śpiącą Artemidę. Był pewien, że Merges nie pojawi się już więcej
w snach. Ale co z resztą kociej klątwy? Nie poruszyli tego tematu.
Przez parę następnych minut rozważał perspektywę związania się
z kobietą, która nie potrafi zapanować nad swoim pożądaniem. Cicho
wstał, ubrał się i zszedł na dół.
Słysząc jego kroki, Artemida zawołała:
– Erneście, nie! Coś się zmieniło. Jestem wolna. Czuję to. Proszę,
nie odchodź. Nie musisz uciekać.
– Idę kupić coś na śniadanie. Będę za dziesięć minut! – zawołał,
stojąc w drzwiach. – Mam ochotę na pełnoziarniste bułki z serkiem
kremowym. Widziałem w pobliżu sklep.
Wsiadając do samochodu, usłyszał, jak otwiera się okno w sypialni,
i dobiegł go głos Artemidy:
– Tylko pamiętaj, że jestem weganką, żadnych serków. Czy
mógłbyś kupić…
– Tak, wiem, awokado. Jest na mojej liście.
Od Autora

W tej książce próbowałem być zarazem pisarzem i nauczycielem.


Czasami, kiedy te dwie role kolidowały ze sobą i musiałem wybrać
pomiędzy naukowym komentarzem a zachowaniem tempa akcji,
prawie zawsze na pierwszym miejscu stawiałem wartkość akcji,
a uwagi o charakterze dydaktycznym starałem się wpleść w tok
opowiadania.
Czytelnicy bardziej zainteresowani moim podejściem mogą wejść na
moją stronę internetową: www.yalom.com, gdzie znajdą odsyłacze
do literatury dodatkowej oraz omówienie merytorycznych aspektów
tych sześciu historii: zawodowej dyskrecji, granicy pomiędzy
rzeczywistością a fikcją, relacji terapeutycznej, ahistorycznego
podejścia tu-i-teraz, rzetelności terapeuty, podejścia egzystencjalnego
w terapii oraz przebiegu żałoby.
1 PTA – Parent-Teacher Association (Stowarzyszenie Nauczycieli i Rodziców).
2 Tkanina z wełny czesankowej o skośnym splocie, jednobarwna, ubraniowa.
3 Kontrakt psychoterapeutyczny to umowa pomiędzy psychoterapeutą a pacjentem, w której
obie strony określają cele leczenia, sposób oceny postępów, warunki współpracy oraz
przewidywany czas leczenia (o ile oczywiście można go wstępnie określić) (przyp. tłum.).
4 Aluzja do Piotra Apostoła, który wyparł się Jezusa przed jego śmiercią (przyp. tłum.).
5 Ogród na Górze Oliwnej, na wschód od Jerozolimy; miejsce zdrady, aresztowania i agonii
Jezusa (przyp. tłum.).
6 Elizabeth Kübler-Ross była pierwszym lekarzem, który poświęcił wiele uwagi badaniu
nieuleczalnie chorych. Jej najbardziej znaną książką są Rozmowy o śmierci i umieraniu
(przyp. tłum.).
7 W oryginale grupa nazywała się „Group Bridge”, a bridge oznacza w języku angielskim
zarówno most, jak i brydża. Stąd powstała nieprzetłumaczalna gra słów – most łączy,
a brydż wymaga wyłożenia kart na stół (przyp. tłum.).
8 Umiejscowienie kontroli ( locus of control) – termin stosowany w psychologii społecznej
w odniesieniu do postrzeganego źródła kontroli nad własnym zachowaniem. Osoby
z wewnętrznym umiejscowieniem kontroli widzą silny związek pomiędzy tym, co robią,
a skutkami swoich działań, przyjmując za nie odpowiedzialność. Osoby z poczuciem
zewnętrznej kontroli uważają, że ich życie zależy od otoczenia lub sił zewnętrznych, a nie od
nich samych (przyp. tłum.).
9 W psychologii poznawczej okres, w którym nie dokonuje się świadomego wysiłku w celu
rozwiązania problemu, lecz który kończy się jego rozwiązaniem (przyp. tłum.).
10 Grupa kontrolna – grupa pacjentów chorych na raka, którzy nie uczestniczyli w terapii
(przyp. tłum.).
11 Toczeń – jedna z postaci gruźlicy skóry cechująca się występowaniem na twarzy plam,
później guzków, które zwykle ulegają rozpadowi, mająca przewlekły przebieg i nawroty,
zwana popularnie wilkiem (przyp. tłum.).
12 Pacjenci, którzy są leczeni w przychodniach i dochodzą na grupowe sesje z domu (przyp.
tłum.).
13 HMO – Health Maintenance Organization – agenda zajmująca się organizacją
i funkcjonowaniem służby zdrowia w Stanach Zjednoczonych (przyp. tłum.).
14 Tu-i-teraz ( here-and-now) jest podejściem w psychoterapii grupowej, które zakłada,
że pacjenci w grupie terapeutycznej odtwarzają zachowania będące źródłem ich problemów
w życiu codziennym. Jeśli zatem chcemy wyleczyć pacjenta, to musimy mu najpierw te
zachowania pokazać, aby następnie pracować nad przyczynami ich występowania (przyp.
tłum.).
15 W Stanach Zjednoczonych chipsy nazywają się potato chips, podczas gdy w Wielkiej
Brytanii noszą nazwę crisps (przyp. tłum.).
16 W trakcie terapii wglądowej pacjent przygląda się swojemu dotychczasowemu życiu,
starając się odkryć źródła zachowań i przekonań, które sprawiają mu problemy (przyp.
tłum.).
17 Victor Vasarely i M.C. Escher byli malarzami, którzy w swoich obrazach wykorzystywali
efekty złudzeń percepcyjnych (przyp. tłum.).
18 R. Frost, Wejdź, w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka.
19 R. Frost, Domowy pogrzeb, w tłumaczeniu Jana Prokopa.
20 W.H. Auden, Musće des Beaux Arts, w tłumaczeniu Jarosława Marka Rymkiewicza.
21 Wydanie polskie: Czarna Owca, Warszawa 2011.
22 Określenie używane w grze w tenisa – oznacza przerzucanie piłki wysokim łukiem nad
głową przeciwnika stojącego przy siatce (przyp. tłum.).
23 W oryginale: vagina dentate (przyp. tłum.).
24 W języku angielskim jest to gra słów, ponieważ nazwisko Freud po zmianie w nim jednej
litery oznacza „oszustwo” ( fraud) (przyp. tłum.).
25 Melanie Klein była twórczynią jednej ze szkół psychoanalizy nazywanej od jej imienia
szkołą Melanie Klein. Skupiała się ona na relacjach między matką a dzieckiem we wczesnym
okresie jego życia. Szczególnie dużą uwagę przypisywała fantazjom dziecka
koncentrującym się wokół pożądania, zazdrości i destrukcyjnych impulsów (przyp. tłum.).
26 Synanon jest metodą terapii grupowej stosowanej w leczeniu osób uzależnionych od
narkotyków (przyp. tłum.).
27 Singlepoet.com – witryna internetowa dla samotnych poetów (przyp. tłum.).
28 Pourazowe zaburzenia stresowe ( post-traumatic stress disorder) – reakcja,
w przypadku której jednostka mimo woli doświadcza ponownie emocjonalnych,
behawioralnych i poznawczych aspektów dawnego urazu (przyp. tłum.).
29 Chodzi o wegetarianina, który nie je żadnych produktów zwierzęcych, m.in. serów, mleka,
jajek (przyp. tłum.).

You might also like