Professional Documents
Culture Documents
Redakcja
Anna Brzezińska
Korekta
Małgorzata Denys
Projekt okładki
Agata Jaworska
Zdjęcie na okładce
www.shutterstock.com
Skład i łamanie
Dorota Borkowska
Wydanie III
ISBN 978-83-7554-694-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego
i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
e-mail: wydawnictwo@czarnaowca.pl
Dedykacja
Podziękowania
1. Mama i sens życia
2. Podróże z Paulą
3. Magnolia
4. Siedem zaawansowanych lekcji z terapii żalu
Lekcja 1: Pierwszy sen
Lekcja 2: Mur ludzkich ciał
Lekcja 3: Gniew wywołany żalem
Lekcja 4: Czarna plama
Lekcja 5: Rozsądek kontra zdrada
Lekcja 6: Nie dowiaduj się nigdy, komu bije dzwon
Lekcja 7: Zgoda na odejście
5. Terapia wzajemna
6. Klątwa węgierskiego kota
Od Autora
Przypisy
Saulowi Spiro, psychiatrze, poecie, artyście,
z wdzięcznością za czterdzieści lat przyjaźni,
czterdzieści lat dzielenia się życiem,
książkami, twórczymi pomysłami i niezłomnym
sceptycyzmem wobec świata takiego, jaki jest.
Podziękowania
I tak się stało. Paula nigdy nie powróciła do grupy. Poprosiłem ją, aby
dzwoniła do mnie zawsze, kiedy będzie miała ochotę porozmawiać.
Odpowiedziała mi na to, że równie dobrze to ja mogę do niej
zadzwonić. Chociaż nie była złośliwa, jej uwaga mocno mnie zabolała
i zmieniła moje nastawienie wobec niej. Nie zadzwoniła do mnie nigdy
więcej. Ja zadzwoniłem do niej kilkakrotnie i dwa razy zaprosiłem ją
na lunch. Pierwszy lunch (który był tak bolesny, że minęły miesiące,
zanim zaprosiłem ją na następny) zaczął się złowróżbnie. Ponieważ
lokal, który wybraliśmy, był przepełniony, przeszliśmy na drugą stronę
ulicy do Trotter’s – dużej, przypominającej pieczarę i całkiem
pozbawionej gustu restauracji. Jej wystrój przypominał o jej
poprzednich wcieleniach: przedstawicielstwie handlowym
Oldsmobile’a, sklepie ze zdrową żywnością, sali tanecznej. Teraz była
to restauracja serwująca menu złożone z „tańczących” kanapek –
Walca, Twista czy Charlestona.
Nie, coś tu nie grało. Podejrzewałem to, kiedy usłyszałem siebie
zamawiającego kanapkę Hula, a nabrałem pewności, kiedy Paula
otworzyła torebkę, wyciągnęła z niej kamień wielkości małego
grejpfruta i położyła go między nami na stole.
– To mój kamień złości – powiedziała.
Od tego momentu moja pamięć jest dziwnie dziurawa. Na szczęście
zrobiłem notatki po spotkaniu – rozmowa z Paulą była dla mnie zbyt
ważna, aby zaufać pamięci.
– Kamień złości? – powtórzyłem bezmyślnie, wpatrując się
w pokryty mchem kamień leżący na stole pomiędzy nami.
– Wycierpiałam tak wiele, Irv, że zebrało się we mnie mnóstwo
złości. Nauczyłam się oddawać ją temu kamieniowi. Musiałam go
dzisiaj przynieść. Jest mi potrzebny podczas naszego spotkania.
– Dlaczego jesteś na mnie zła, Paulo?
– Nie jestem już na ciebie zła. Mam za mało czasu, żeby się złościć.
Ale skrzywdzono mnie. Zostałam opuszczona wtedy, kiedy najbardziej
potrzebowałam pomocy.
– Paulo, nigdy cię nie opuściłem – powiedziałem, ale ona nie
zwróciła uwagi na moje słowa i mówiła dalej:
– Po warsztacie byłam zdruzgotana. Patrząc na doktora Lee
podrzucającego kredę, ignorującego mnie, ignorującego wszystkie
problemy pacjentów, czułam, że ziemia usuwa mi się spod nóg. My,
pacjenci, jesteśmy ludźmi. Walczymy. Czasami z niezwykłą odwagą.
Często mówimy o wygranej lub przegranej bitwie – bo to jest walka.
Czasami jesteśmy fizycznie wyczerpani, poddajemy się rozpaczy, ale
czasami udaje nam się wznieść ponad naszą chorobę. Nie jesteśmy
„strategiami radzenia sobie z chorobą”, ale czymś znacznie, znacznie
więcej.
– Ależ Paulo, to był doktor Lee, a nie ja. Ja nie myślę w ten sposób.
Broniłem cię podczas późniejszej z nim rozmowy – mówiłem ci to. Jak
możesz myśleć, że po tym wszystkim, co razem zrobiliśmy, jesteś dla
mnie jakąś „strategią radzenia sobie z chorobą”. Nienawidzę tego
określenia i tego podejścia tak samo jak ty!
– Wiesz, że nie zamierzam wrócić na grupę.
– Nie o to chodzi, Paulo. I nie o to chodziło. – To, czy Paula wróci,
czy nie, nie było dla mnie najważniejsze. Była jedną z sił napędowych
grupy, ale zacząłem sobie uświadamiać, że jest zbyt silna i za bardzo
wpływa na innych: jej odejście umożliwiło kilku innym pacjentkom
rozwój i znalezienie własnej drogi. – Dla mnie najważniejsze jest,
żebyś mi ufała i żeby ci na mnie zależało.
– Po warsztacie, Irv, płakałam przez dwadzieścia cztery godziny.
Zadzwoniłam do ciebie. Nie oddzwoniłeś do mnie tego dnia. I nie
pomógł mi twój późniejszy telefon. Poszłam pomodlić się do kościoła
i przez trzy godziny rozmawiałam z ojcem Elsonem. On mnie
słuchał. Zawsze mnie słucha. Myślę, że mnie uratował.
– Przeklęty ksiądz!
Wysilałem pamięć, aby odtworzyć ten dzień sprzed trzech miesięcy.
Na tyle, na ile pamiętałem tę rozmowę telefoniczną, to nie
przypominałem sobie, aby prosiła mnie o pomoc. Byłem pewien, że
dzwoniła, aby po raz kolejny ponarzekać na warsztat. Rozmawiałem
z nią na ten temat wiele razy – zbyt wiele razy. Dlaczego nie mogła
tego zrozumieć? Ile razy miałem jej mówić, że cała ta cholerna
sprawa jest bez znaczenia, że to nie ja byłem doktorem Lee, że to nie
ja bawiłem się kredą, że później broniłem ją przed nim, że miałem
zamiar prowadzić grupę w ten sam sposób, co dotychczas i że jedyna
różnica polegałaby na tym, że uczestniczki wypełniłyby kilka
kwestionariuszy raz na trzy miesiące. Tak, Paula zadzwoniła do mnie
tego dnia, ale nie poprosiła mnie o pomoc ani wtedy, ani kiedykolwiek
indziej.
– Paula, myślisz, że odmówiłbym ci, gdybyś powiedziała, że
potrzebujesz pomocy?
– Płakałam przez dwadzieścia cztery godziny.
– Nie potrafię czytać w myślach. Powiedziałaś mi, że chcesz
rozmawiać o badaniu i o swoim raporcie mniejszości.
– Płakałam przez dwadzieścia cztery godziny.
I tak to się ciągnęło, a żadne z nas nie mogło zrozumieć drugiego.
Zrobiłem, co w mojej mocy, aby do niej dotrzeć. Powiedziałem, że jej
potrzebuję. Miałem wtedy problemy osobiste i rzeczywiście
potrzebowałem jej rady i kojącej obecności. Pewnego wieczoru, na
kilka miesięcy przed jej odejściem, zadzwoniłem do niej, rzekomo,
aby porozmawiać na temat grupy, a w rzeczywistości dlatego, że
moja żona była poza miastem, a ja czułem się samotny i niespokojny.
Po naszej trwającej ponad godzinę rozmowie moje samopoczucie
znacznie się poprawiło, choć trochę mi doskwierało poczucie winy
z powodu ukradkiem uzyskanej terapii.
Myślałem teraz o tej długiej, uspokajającej rozmowie z Paulą.
Dlaczego nie byłem wobec niej bardziej szczery? Dlaczego nie
powiedziałem po prostu: „Słuchaj, Paulo, chcę z tobą porozmawiać.
Potrzebuję twojej pomocy – czuję się opuszczony, niespokojny
i rozdrażniony. Nie mogę spać”. Nigdy w życiu! Wolałem uzyskać jej
pomoc dyskretnie.
Jaką w takim razie hipokryzją było z mojej strony domaganie się od
Pauli, aby otwarcie poprosiła mnie o pomoc. Czyżby prosiła mnie
o pomoc, używając warsztatu jako przykrywki? Więc o to chodziło!
Powinienem jej pomóc, nie oczekując, że będzie mnie o to błagała na
kolanach.
I kiedy zastanawiałem się nad kamieniem złości Pauli,
uświadomiłem sobie, jak mało prawdopodobne jest uratowanie
naszego związku. Z pewnością nie był to czas na bawienie się
w subtelności i otworzyłem się przed nią jak nigdy dotąd.
– Potrzebuję cię – powiedziałem, przypominając jej, że terapeuci
także mają swoje potrzeby. – I być może – kontynuowałem – nie
byłem dość czuły na twoje cierpienie. Ale nie potrafię czytać
w myślach i czy nie odrzucałaś dotychczas moich wszystkich propozycji
pomocy?
W istocie chciałem powiedzieć: „Paulo, daj mi jeszcze jedną szansę.
Nawet jeśli wtedy nie dostrzegłem twojego cierpienia, to nie odchodź
ode mnie na zawsze”. Tego dnia prawie ją o to błagałem, ale Paula
pozostała niewzruszona i rozstaliśmy się bez słowa.
Usunąłem Paulę z moich myśli na wiele miesięcy aż do momentu,
w którym doktor Kingsley, młoda psycholog, do której Paula żywiła
nieuzasadnioną niechęć, powiedziała mi o nieprzyjemnym z nią
zdarzeniu. Paula wróciła na grupę prowadzoną przez doktor Kingsley
(wówczas istniało już kilka grup) i przemawiając – według słów
psycholog – jak Pani Chora na Raka, zmonopolizowała sesję, nie dając
nikomu dojść do głosu. Natychmiast zadzwoniłem do Pauli i ponownie
zaprosiłem ją na lunch.
Byłem zaskoczony radością, z jaką przyjęła moje zaproszenie, ale
już od początku – a spotkaliśmy się tym razem w klubie dla
wykładowców Stanfordu, gdzie nie serwowano kanapek Hula – jej cel
stał się jasny. Przyszła porozmawiać wyłącznie o doktor Kingsley.
Według Pauli terapeuta współprowadzący poprosił ją, aby zwróciła się
do grupy, ale gdy tylko zaczęła mówić, doktor Kingsley oskarżyła ją
o to, że zabiera zbyt wiele czasu.
– Powinieneś udzielić jej nagany – niecierpliwie powiedziała Paula. –
Wiesz, że nauczyciele są i powinni być odpowiedzialni za
nieprofesjonalne zachowania swoich studentów.
Doktor Kingsley była moją koleżanką, a nie studentką, i znałem ją
od lat. Jej mąż nie tylko był moim bliskim przyjacielem, ale też ja i ona
prowadziliśmy wspólnie wiele grup. Uważałem ją za znakomitą
terapeutkę i byłem pewien, że ocena Pauli jest w znacznym stopniu
zniekształcona.
Powoli, zbyt powoli zaczęło do mnie docierać, że Paula jest
zazdrosna o uwagę i uczucia, jakimi obdarzałem doktor Kingsley, oraz
zazdrosna o moją współpracę z nią i pozostałymi członkami zespołu
badawczego. Oczywisty stał się dla mnie opór Pauli wobec tego
warsztatu i zniechęcanie mnie do współpracy z innymi badaczami. Ona
nie chciała żadnej zmiany. Tak naprawdę jej pragnieniem był powrót
do czasów, kiedy byliśmy tylko we dwoje z naszym małym stadkiem.
Co mogłem zrobić? Jej domaganie się, abym dokonał wyboru
pomiędzy nią a doktor Kingsley, postawiło mnie przed
nierozwiązywalnym dylematem.
– Troszczę się zarówno o ciebie, jak i o doktor Kingsley, Paulo. Co
mogę zrobić, aby być w zgodzie z samym sobą i nadal współpracować
i przyjaźnić się z doktor Kingsley, a jednocześnie sprawić, abyś znowu
nie czuła się odrzucona?
Chociaż starałem się wyjść jej naprzeciw na wszystkie sposoby,
dystans pomiędzy nami tylko się zwiększał. Nie potrafiłem znaleźć
właściwych słów i wydawało się, że nie ma dla nas bezpiecznych
tematów. Nie miałem dłużej prawa zadawać jej osobistych pytań, tak
jak ona nie wykazywała żadnego zainteresowania moim życiem.
Przez cały lunch opowiadała mi o okropnym traktowaniu jej przez
lekarzy:
– Ignorują moje pytania, a ich leki wyrządzają mi więcej szkody niż
pożytku – mówiła. Ostrzegła mnie także przed psychologiem, który
rozmawiał z niektórymi pacjentkami z naszej grupy: – Kradnie nasze
wyniki, aby je wykorzystać w swojej książce. Postaraj się coś z tym
zrobić, Irv.
Paula miała oczywiście poważne problemy – jej paranoja niepokoiła
mnie i napawała smutkiem. Moje strapienie było chyba widoczne, bo
kiedy zbierałem się do wyjścia, Paula poprosiła mnie, abym został
jeszcze kilka minut.
– Mam dla ciebie historię, Irv. Usiądź i pozwól mi opowiedzieć
o kojocie i koniku polnym.
Wiedziała, że uwielbiam historie, szczególnie jej historie. Cały
zamieniłem się w słuch.
Był sobie jednego razu kojot, którego przytłaczał nadmiar życiowych obowiązków.
Wokół siebie nie widział niczego poza głodnymi kojociątkami, myśliwymi
i pułapkami. W końcu któregoś dnia uciekł, aby nacieszyć się samotnością. Nagle
usłyszał dźwięki uroczej melodii, która niosła w sobie spokój i ukojenie. Idąc
w kierunku jej źródła, trafił na leśną polanę, na której w wydrążonej kłodzie
śpiewał wygrzewający się na słońcu duży konik polny.
– Naucz mnie swojej melodii – poprosił kojot konika polnego. Nie usłyszał
żadnej odpowiedzi. Ponownie zażądał, aby ten nauczył go swojej muzyki. Konik
polny nadal pozostawał niewzruszony. W końcu, kiedy kojot zagroził mu, że go
pożre, konik polny uległ i zagrał swoją melodię tyle razy, aż kojot się jej nauczył.
Nucąc sobie nową melodię pod nosem, kojot udał się w drogę powrotną do
domu. Nagle jego uwagę odwróciło stado podrywających się do lotu gęsi. Kiedy
znów zebrał myśli i otworzył usta do śpiewu, uświadomił sobie, że zapomniał
melodii.
Tak więc wrócił na osłonecznioną leśną polanę. Ale konik polny do tego czasu
stracił swój pancerzyk, który pozostawił w zagłębieniu kłody, a sam przeniósł się
na gałąź drzewa. Kojot chciał mieć pewność, że melodia będzie należała do niego.
Jednym kłapnięciem paszczy połknął pancerzyk, myśląc, że konik jest nadal
w środku. Wyruszając do domu, uświadomił sobie, że nadal nie zna piosenki.
Zrozumiał, że połknięcie konika polnego nic mu nie dało i że lepiej było go jeszcze
raz zmusić, aby nauczył go śpiewać. Wziął nóż i rozpruł sobie brzuch, aby uwolnić
konika. Ale rana była tak głęboka, że zmarł.
Poświęciłem temu wiele czasu. Pięć lat. Przez pięć lat prowadziłem
codziennie terapię grupową na oddziale psychiatrycznym. Każdego
ranka o dziesiątej rano opuszczałem swój wygodny, wypełniony
książkami pokój w Akademii Medycznej Uniwersytetu Stanforda
i jechałem rowerem na oddział. Kiedy tam wchodziłem, krzywiłem się,
wdychając pierwszy haust przesiąkniętego lizolem powietrza,
i nalewałem sobie kawę z termosu dla personelu (pacjenci nie mieli
prawa do kofeiny, tytoniu, alkoholu i seksu – wszystkie te zakazy
służyły, jak przypuszczam, temu, aby nie poczuli się zbyt komfortowo
i nie przebywali w szpitalu zbyt długo). Później ustawiałem w sali
krzesła w kręgu, wyciągałem batutę i przez osiemdziesiąt minut
dyrygowałem sesją terapii grupowej.
Chociaż oddział liczył dwadzieścia łóżek, na spotkanie przychodziło
niewiele osób – czasami tylko czworo lub pięcioro pacjentów. Byłem
wybredny co do mojej klienteli i przyjmowałem wyłącznie lepiej
funkcjonujących pacjentów. Co było biletem wstępu? Potrójna
orientacja: dotycząca czasu, miejsca i osoby. Moi uczestnicy musieli
wiedzieć, kiedy coś się zdarzyło, kim są i gdzie są. Nie przeszkadzali
mi pacjenci psychotyczni (dopóki nie mówili o swoich psychozach i nie
przeszkadzali innym), ale nalegałem, aby każdy z uczestników był
w stanie mówić, skupić uwagę przez osiemdziesiąt minut i uznać, że
potrzebuje pomocy.
Każdy elitarny klub ma swoje kryteria przyjęć. Być może moje
oczekiwania uczyniły uczestnictwo w prowadzonej przeze mnie grupie
– grupie celowej, jak ją nazywano z powodów, które wyjaśnię później
– bardziej pożądanym. A co działo się z pacjentami bez biletu wstępu
– tymi bardziej zaburzonymi i wycofanymi? Brali udział w tzw. grupie
komunikacyjnej, także prowadzonej na oddziale, ale jej sesje były
krótsze, bardziej ustrukturalizowane i mniej wymagające. No
i oczywiście zawsze pozostawali pacjenci „na wygnaniu” – zbyt
zaburzeni umysłowo, zbyt rozkojarzeni, zbyt agresywni lub maniakalni,
aby dostosować się do jakiejkolwiek grupy. Często pozwalano im
uczestniczyć w grupie komunikacyjnej na dzień lub dwa po zażyciu
przez nich leków uspokajających.
„Zezwolenie na uczestnictwo” – to sformułowanie wywołałoby
uśmiech na twarzy nawet najbardziej wycofanego pacjenta. Pozwólcie
mi na szczerość. Nigdy w historii szpitala nie było przypadku, aby
zaburzeni pacjenci tłoczyli się u drzwi sali, w której odbywa się
terapia, prosząc o pozwolenie wejścia. Bardziej typowa była scena
obławy, w której grupa pościgowa złożona z sanitariuszy
i pielęgniarek galopowała przez oddział, wyciągając ukrywających się
pacjentów z szaf, toalet, pryszniców i zapędzając ich na sesję.
Grupa celowa cieszyła się niewątpliwą reputacją: była trudna,
wymagająca i co najgorsze, brakowało kątów, w których można by się
ukryć. Na oddziale nigdy nie było gapowiczów. Lepiej funkcjonujący
pacjenci za żadne skarby nie poszliby na grupę komunikacyjną.
Z kolei, jeśli niektórzy gorzej funkcjonujący i zagubieni pacjenci trafili
przypadkiem na grupę celową, to kiedy uświadamiali sobie, gdzie się
znaleźli, oczy rozszerzały im się z przerażenia i nikt nie musiał ich
odprowadzać do wyjścia. Chociaż przejście z niższej do wyższej grupy
było technicznie możliwe, niewielu pacjentów pozostawało w szpitalu
dostatecznie długo, by mogło do tego dojść. Tak więc oddział był
nieformalnie podzielony – każdy znał swoje miejsce, ale nikt o tym
głośno nie mówił.
Zanim zacząłem prowadzić grupę szpitalną, wydawało mi się, że
najtrudniejsi są pacjenci ambulatoryjni 12 . Nie jest łatwo prowadzić
grupę złożoną z siedmiu czy ośmiu potrzebujących osób, z których
każda ma problemy w relacjach z innymi. Pod koniec takiej sesji
czułem się zmęczony, wyczerpany i podziwiałem terapeutów, którzy
mieli siłę prowadzić dwie grupy z rzędu. Jednakże kiedy zacząłem
prowadzić grupę dla pacjentów szpitalnych, z rozrzewnieniem
wspominałem stare dobre grupy ambulatoryjne.
Wyobraźcie sobie grupę ambulatoryjną – sprawnie przebiegające
spotkanie współpracujących i silnie zmotywowanych pacjentów;
spokojny, przytulny pokój bez pielęgniarek stukających do drzwi
i zabierających pacjentów na badania czy zabiegi; bez pacjentów
z nadgarstkami zabandażowanymi po próbach samobójczych; bez
pacjentów, którzy nie chcą nic powiedzieć; bez pacjentów tracących
świadomość pod wpływem leków, zapadających w sen i chrapiących
podczas sesji. I co najważniejsze, z tymi samymi pacjentami
i terapeutami współprowadzącymi na każdej sesji, tydzień po
tygodniu, miesiąc po miesiącu. Co za luksus! Nirwana terapeuty.
W przeciwieństwie do tego obraz mojej grupy szpitalnej jawił się jako
koszmar – ciągła wymiana pacjentów, ataki psychotyczne, oszukujący
i manipulujący uczestnicy, pacjenci wykończeni ciągnącą się od lat
depresją lub schizofrenią, która nie rokowała nadziei na poprawę. I ta
wyczuwalna atmosfera rozpaczy panująca na sali.
Ale prawdziwym źródłem problemów i główną przeszkodą w tej
pracy była szpitalna i ubezpieczeniowa biurokracja.
Zespoły inspektorów szpitalnych i nadzoru HMO 13 codziennie robiły
naloty na oddziały szpitalne, grzebały w kartach pacjentów
i nakazywały wypisanie tego czy innego rozkojarzonego
i pogrążonego w depresji pacjenta tylko dlatego, że poprzedniego dnia
czuł się stosunkowo dobrze, a w karcie nie było adnotacji lekarza, że
ma skłonności samobójcze albo jest niebezpieczny dla otoczenia.
Czy rzeczywiście istniały nie tak dawno temu czasy, kiedy
najważniejszy był pacjent? Kiedy lekarze przyjmowali chorego do
szpitala i leczyli go, aż wyzdrowiał? Czy to był tylko sen? Nie poruszam
już więcej tego tematu, aby opowieściami o czasach, w których rolą
administracji było pomaganie lekarzowi w leczeniu pacjenta, nie
wywoływać protekcjonalnych uśmiechów na twarzach moich
studentów.
Paradoksy biurokracji doprowadzały do wściekłości. Weźmy
przykład Johna, paranoidalnego, lekko opóźnionego w rozwoju
mężczyznę w średnim wieku. Zaatakowany kiedyś w schronisku dla
bezdomnych, unikał od tej pory schronisk i spał poza nimi. John znał
magiczne słowa, które otwierają drzwi szpitali, i często w zimne,
wilgotne noce, zazwyczaj około północy, nacinał sobie nadgarstki
przed izbą przyjęć i groził, że zrobi sobie większą krzywdę, jeśli
państwo nie zapewni mu bezpiecznego i samodzielnego miejsca do
spania. Ale żadna agencja nie jest władna zapłacić dwudziestu
dolarów za pokój, toteż lekarze na dyżurze, nie mogąc być pewni
(z medycznego i prawnego punktu widzenia), czy John nie spróbuje
popełnić samobójstwa po odesłaniu go do schroniska, w niejedną noc
układali go do snu w kosztującym siedemset dolarów za dobę
szpitalnym łóżku, za które płacił niekompetentny i nieludzki system
ubezpieczeń zdrowotnych.
Krótka hospitalizacja psychiatryczna odnosi skutek jedynie wtedy,
gdy pacjenci objęci są właściwą opieką poszpitalną. Niestety,
gubernator Ronald Reagan w 1972 roku jednym śmiałym
i radykalnym posunięciem „uzdrowił” chorych psychicznie w Kalifornii,
nie tylko zamykając duże stanowe szpitale psychiatryczne, ale także
likwidując większość programów opieki poszpitalnej. W rezultacie
personel szpitala z dnia na dzień został zmuszony do udziału w farsie,
w której pacjenci po leczeniu powracali do destrukcyjnego środowiska
będącego źródłem ich choroby. Przypominało to opatrywanie rannych
żołnierzy tylko po to, aby od razu wysłać ich z powrotem na front.
Wyobraźcie sobie, że poświęcacie pacjentom dużo pracy – wywiady
po przyjęciu na oddział, codzienne obchody, informowanie dyżurnych
psychiatrów o stanie pacjentów, spotkania z personelem medycznym,
zajęcia ze studentami, zapisywanie zaleceń w kartach szpitalnych,
codzienne sesje terapeutyczne – wszystko to robicie, wiedząc, że za
kilka dni nie pozostanie wam nic innego, jak wysłać pacjentów
z powrotem w to samo wrogie środowisko, z którego przybyli.
Z powrotem do pełnych przemocy rodzin alkoholików. Z powrotem do
nienawidzących się małżonków, którzy już dawno wyczerpali swoje
pokłady miłości i cierpliwości. Z powrotem do wypełnionych szmatami
wózków. Z powrotem do spania we wrakach samochodów.
Z powrotem do naćpanych kumpli i bezlitosnych dealerów czekających
u bram szpitala.
Pytanie: Jak lekarze mają nie zwariować? Odpowiedź: Ucząc się
hipokryzji.
Temu zatem poświęcałem swój czas. Na początku nauczyłem się
mniej przejmować pacjentami, mimo że pomaganie im było głównym
powodem, dla którego wybrałem ten zawód. Następnie opanowałem
reguły umożliwiające mi zawodowe przetrwanie: unikaj
zaangażowania – nie pozwól, aby pacjenci znaczyli dla ciebie zbyt
dużo. Pamiętaj, że jutro już ich nie będzie. Nie przejmuj się tym, co
się z nimi stanie po wypisaniu ze szpitala. Pamiętaj, że małe jest
piękne – stawiaj sobie małe cele – nie próbuj zbyt wiele osiągnąć –
nie narażaj się na porażkę. Jeśli uczestnicy grupy nauczą się, że
rozmowa pomaga, że bycie z drugim człowiekiem jest czymś
wartościowym i że mogą być użyteczni dla innych – to bardzo dużo.
Stopniowo, po kilku pełnych frustracji miesiącach prowadzenia
grupy z codziennie zmieniającymi się pacjentami, przyzwyczaiłem się
do sytuacji i wypracowałem sobie metody osiągania maksimum tego,
co możliwe podczas tych często pojedynczych sesji. Najbardziej
radykalnym krokiem była zmiana perspektywy czasowej.
Pytanie: Jaka jest długość trwania grupy terapeutycznej na oddziale
psychiatrycznym? Odpowiedź: Jedna sesja.
Grupy ambulatoryjne utrzymują się przez wiele miesięcy czy nawet
lat, ponieważ niektóre problemy wymagają czasu, aby dojrzeć, aby je
dostrzeżono i rozwiązano. W terapii długoterminowej jest czas na
„przepracowanie” – rozpoznanie problemu i następnie wielokrotne do
niego powracanie (stąd zabawny termin cykloterapia). Ale
w szpitalnej terapii grupowej nie ma ciągłości ani nawiązywania do
poprzednich tematów, ponieważ uczestnicy tego przedstawienia
zmieniają się zbyt szybko. Podczas pięciu lat pracy na oddziale rzadko
miałem ten sam skład grupy przez dwa kolejne spotkania, a nigdy
przez trzy. Wielu, bardzo wielu pacjentów widziałem tylko raz –
uczestniczyli w jednej sesji i następnego dnia byli wypisywani. Tak oto
stałem się Johnem Stuartem Millem utylitarnego podejścia do grupy
terapeutycznej i w trakcie moich trwających jedną sesję grup
starałem się dać jak najwięcej maksymalnej liczbie uczestników.
To, że byłem w stanie zaangażować się w pracę skazaną na
niepowodzenie przez siły pozostające poza moją kontrolą, wynikało
zapewne z tego, że traktowałem szpitalną terapię grupową jako rodzaj
sztuki. Wierzyłem, że tworzę wspaniałe sesje grupowe – urzekające
i pełne artyzmu spotkania. Odkrywszy dosyć wcześnie, że nie potrafię
śpiewać, tańczyć, rysować ani grać na instrumentach muzycznych,
pogodziłem się z tym, iż nigdy nie będę artystą. Musiałem jednak
zmienić zdanie, kiedy zacząłem prowadzić grupy terapeutyczne. Być
może mimo wszystko miałem talent i jego ujawnienie się było kwestią
wyboru właściwego zawodu. Pacjenci lubili te spotkania – przeżyliśmy
wiele wzruszających i emocjonujących chwil, a osiemdziesiąt minut
mijało jak z bicza strzelił. Uczyłem innych tego, czego sam się
nauczyłem. Obserwujący mnie studenci byli pod wrażeniem.
Prowadziłem wykłady. Napisałem książkę o moich szpitalnych grupach
terapeutycznych.
Ale wraz z upływem lat nudziło mnie to coraz bardziej. Sesje się
powtarzały, bo więcej w tak krótkim czasie nie można było zrobić.
Czułem się skazany na ciągłe powtarzanie kilku pierwszych minut
ciekawie zapowiadającej się konwersacji. Tęskniłem za czymś innym.
Chciałem iść dalej, aby odcisnąć wyraźniejsze piętno na życiu moich
pacjentów.
Tak więc już wiele lat temu przestałem prowadzić grupy szpitalne,
koncentrując się na innych formach terapii. Ale co trzy miesiące, kiedy
na oddziale pojawiali się nowi stażyści, wsiadałem na rower
i jechałem ze swojego biura w Akademii Medycznej na oddział
psychiatryczny, gdzie przez tydzień, dzień w dzień, uczyłem ich, jak
należy prowadzić szpitalną grupę terapeutyczną.
To dlatego przyjechałem dzisiaj na oddział. Ale akurat dzisiaj nie
miałem serca do tej pracy. Czułem się przeciążony. Ciągle lizałem się
z ran. Trzy tygodnie temu zmarła moja matka i jej śmierć głęboko
mnie poruszyła, co miało wyjść na jaw podczas sesji terapeutycznej.
Wchodząc do sali, rozejrzałem się wokół i natychmiast zobaczyłem
młode i pełne zapału twarze trzech nowych stażystów. Jak zawsze
poczułem napływające wzruszenie na widok moich studentów
i zapragnąłem dać im z siebie jak najwięcej – dobrze poprowadzoną
terapię, która byłaby dla nich pożyteczną lekcją i dostarczyła im tego,
co ja dostawałem od swoich nauczycieli, będąc w ich wieku. Ale mój
zapał szybko ostygł, kiedy rozejrzałem się po sali. Nie chodziło o to, że
była zastawiona sprzętem medycznym – stojakami do kroplówek,
cewnikami, monitorami kardiologicznymi i wózkami inwalidzkimi – co
przypomniało mi, że oddział specjalizował się w pacjentach
psychiatrycznych, którzy byli ciężko chorzy fizycznie i przez to
szczególnie oporni na terapię opartą na rozmowie. Tym, co ostudziło
mój zapał, był wygląd samych pacjentów.
Było ich w sali pięcioro i siedzieli obok siebie w rzędzie. Siostra
przełożona opisała mi krótko stan każdego z nich przez telefon.
Pierwszym z nich był Martin, starszy mężczyzna na wózku inwalidzkim,
cierpiący na zaawansowany zanik mięśni. Był przywiązany do wózka
i od pasa w dół przykryty prześcieradłem, spod którego wystawały
podudzia – suche, pozbawione mięśni dwa piszczele, pokryte ciemną
i luźną skórą. Jedno z przedramion miał obandażowane
i unieruchomione na temblaku – było jasne, że próbował podciąć
sobie żyły (Dowiedziałem się później, że jego zgorzkniały
i wyczerpany trwającą od trzynastu lat opieką syn przyjął jego próbę
samobójczą słowami: „Nawet to ci się nie udało”).
Obok Martina siedziała Dorothy, która rok temu próbowała się zabić,
skacząc z trzeciego piętra, i od tej pory miała sparaliżowane nogi.
Była pogrążona w tak silnej depresji, że z trudem mogła podnieść
głowę.
Dalej siedziały Rosa i Carol, dwie młode podłączone do kroplówek
anorektyczki, które były odżywiane dożylnie, ponieważ głodówka
zaburzyła ich metabolizm, a waga spadła do poziomu zagrażającego
życiu. Szczególnie niepokojąco wyglądała Carol – miała regularne,
prawie idealne rysy twarzy, ale skóra przylegała bezpośrednio do
kości. Patrząc na nią, widziałem twarz zaskakująco pięknego dziecka
na przemian ze szczerzącą zęby czaszką.
Ostatnią z tej piątki była Magnolia, zaniedbana i otyła
siedemdziesięcioletnia Murzynka ze sparaliżowanymi nogami, których
paraliż stanowił dla lekarzy tajemnicę. Jej grube okulary w złotej
oprawce były sklejone taśmą samoprzylepną, a we włosy miała
wpięty delikatny koronkowy czepek. Kiedy się przedstawiała, byłem
zaskoczony spojrzeniem jej jasnobrązowych oczu i godnością, która
brzmiała w jej słowach, wypowiadanych z przeciągłym południowym
akcentem.
– Ach, bardzo miło mi pana poznać, doktorze. Słyszałam o panu
wiele dobrych rzeczy.
Pielęgniarki powiedziały mi, że Magnolia, siedząca teraz spokojnie
i cierpliwie na wózku inwalidzkim, często się rzucała i drapała, chcąc
się pozbyć urojonych robaków chodzących po jej ciele.
Moim pierwszym krokiem było usadowienie uczestników w kole
i poproszenie stażystów, aby usiedli za pacjentami poza bezpośrednim
zasięgiem ich wzroku. Rozpocząłem spotkanie, jak zwykle zapoznając
uczestników z podstawowymi zasadami terapii grupowej.
Przedstawiłem się, zaproponowałem, żebyśmy mówili sobie po
imieniu, i poinformowałem, że będę się z nimi spotykał przez
następne cztery dni.
– Później grupa będzie prowadzona przez dwóch stażystów – tutaj
pokazałem na nich, wymieniając ich imiona. – Celem grupy –
kontynuowałem – jest pomóc wam dowiedzieć się czegoś więcej na
temat waszych relacji z innymi.
Patrząc na wraki ludzkie siedzące naprzeciwko mnie – bezwładne
nogi Martina, wyszczerzoną w grymasie śmierci twarz Carol, kroplówki
dostarczające Rosie i Carol życiodajnych składników, których nie
chciały przyjmować doustnie, woreczek Dorothy, do którego był
odprowadzany mocz z jej niefunkcjonującego pęcherza,
sparaliżowane nogi Magnolii – moje słowa wydały się głupie i nijakie.
Ci ludzie potrzebowali tak wiele, że pomoc w relacjach z innymi
wydawała się czymś żałośnie mało znaczącym. Ale po co było
udawać, że grupy mogą osiągnąć więcej, niż rzeczywiście mogą?
Pamiętaj o swojej mantrze, powtarzałem sobie: Małe jest piękne.
Małe jest piękne – małe cele, małe sukcesy.
Nazywałem swoją grupę grupą celową, ponieważ każdego nowego
uczestnika prosiłem o podanie swojego celu – obszaru swego życia,
który chciałby zmienić. Grupa pracowała lepiej, jeżeli cele uczestników
odnosiły się do umiejętności międzyludzkich – szczególnie tych, nad
którymi można pracować w grupowym tu-i-teraz 14 . Pacjenci,
Dawno temu Earl, mój przyjaciel od wielu lat, zadzwonił do mnie, aby
mi powiedzieć, że u jego najbliższego przyjaciela, Jacka, wykryto
złośliwego i nienadającego się do operacji raka mózgu. Zanim
zdążyłem złożyć wyrazy współczucia, powiedział:
– Słuchaj, Irv, dzwonię w imieniu kogoś innego. Chodzi o bardzo
ważną dla mnie przysługę. Czy przyjąłbyś na terapię żonę Jacka,
Irene? Jack umiera w okropny sposób – być może jest to najgorsza
z możliwych śmierci. To, że Irene jest chirurgiem, nic w tej sytuacji nie
pomoże: będzie wiedziała za dużo i przeżyje straszne chwile,
przyglądając się bezradnie, jak rak powoli wyżera mu mózg. A potem
zostanie sama z małą córką i pracą na cały etat. Jej przyszłość jawi
się jak koszmar.
Po wysłuchaniu prośby Earla chciałem mu pomóc. Chciałem zrobić
wszystko, o co prosił. Ale istniały pewne przeszkody. Dobra terapia
wymaga zachowania jasno określonych granic, a ja znałem zarówno
Jacka, jak i Irene. Co prawda niezbyt dobrze, ale spotkaliśmy się na
kilku obiadach w domu Earla. Raz nawet zdarzyło mi się oglądać
z Jackiem rozgrywki o mistrzostwo ligi w bejsbolu i parę razy grałem
z nim w tenisa.
Wszystko to powiedziałem Earlowi, a także, sprawiając mu jeszcze
więcej bólu, dodałem:
– Prowadzenie terapii z osobą, z którą utrzymujesz kontakty
towarzyskie, nigdy nie wróży nic dobrego. Najlepsze, co mogę zrobić,
to polecić ci kogoś bardzo kompetentnego – kogoś, kto nie zna
rodziny.
– Wiedziałem, że tak powiesz – odrzekł. – Przygotowałem Irene na
taką odpowiedź. Przerabialiśmy to w kółko, ale ona nie pójdzie na
wizytę do nikogo innego. Jest dość uparta i chociaż psychiatria nie
budzi jej zbytniego respektu, myśli tylko o tobie. Mówi, że przyglądała
się twojej pracy i jest przekonana, Bóg wie dlaczego, że tylko ty jesteś
wystarczająco mądry.
– Pozwól mi się z tym przespać. Oddzwonię do ciebie jutro –
powiedziałem, kończąc rozmowę.
Co zrobić? Z jednej strony przyjacielskie zobowiązania: Earl i ja
nigdy niczego sobie nie odmówiliśmy. Ale możliwość przekroczenia
owej granicy przyprawiała mnie o ból głowy. Earl i jego żona Emily
byli jednymi z najbliższych mi osób. A Emily z kolei była najlepszą
przyjaciółką Irene. Już sobie wyobrażałem, jak plotkują na mój
temat. O tak, odezwały się we mnie dzwonki ostrzegawcze. Ale je
wyciszyłem. Wymusiłbym zarówno od Irene, jak i Emily przyrzeczenie,
że nie będą rozmawiać na temat terapii. Niebezpieczna
i skomplikowana sytuacja. Ale gdybym rzeczywiście był tak mądry,
jak ona myślała, poradziłbym sobie.
Kiedy odłożyłem słuchawkę, zastanawiałem się, dlaczego byłem taki
chętny do pomocy mimo sygnałów ostrzegawczych dźwięczących
w mojej głowie. Zdałem sobie sprawę, że na tym etapie mojego życia
prośba Earla była jak zrządzenie losu. Razem z kolegą zakończyliśmy
właśnie trzyletnie empiryczne badania nad skutkami śmierci jednego
z partnerów w małżeństwie. Były one oparte na analizie przypadków
osiemdziesięciu świeżo owdowiałych mężczyzn i kobiet. Z każdą z tych
osób przeprowadzałem długie wywiady, a następnie leczyłem je
w ośmioosobowych krótkoterminowych grupach terapeutycznych.
Nasza grupa badawcza śledziła ich postępy przez rok, zbierając przy
tym mnóstwo informacji oraz publikując kilka artykułów
w specjalistycznych magazynach. Nabrałem nawet przekonania, że
mało kto wie na ten temat więcej ode mnie. Jako doświadczony
specjalista w tej dziedzinie, jak mógłbym z czystym sumieniem
odmówić Irene?
Poza tym wypowiedziała magiczne słowa – byłem dla niej jedynym
wystarczająco mądrym terapeutą, aby ją leczyć. Doskonała „wtyczka”
do mojego „gniazdka” próżności.
Lekcja 1: Pierwszy sen
Istota snu – głośne szssss – od razu była dla mnie jasna. Jako
dziecko chorowałem na chroniczne zapalenie zatok. Każdej zimy
mama zabierała mnie na ich punkcję i płukanie do doktora Davisa.
Nienawidziłem jego żółtych zębów i rybiego oka przyglądającego mi się
przez środek okrągłego lusterka przytwierdzonego do opaski, jaką
noszą laryngolodzy. Kiedy wprowadzał do mojej zatoki cewkę, czułem
gwałtowny ból, a następnie słyszałem ogłuszające szsssssss, gdy
wstrzyknięty roztwór soli fizjologicznej wytryskiwał z zatoki. Patrząc na
wydzieliny pływające w półkolistej chromowanej nerce, myślałem, że
razem z ropą i śluzem zostały wypłukane kawałki mojego mózgu.
Tak jak sugerował wcześniej Freud, mój pierwszy sen stał się
zapowiedzią długich lat analizy: lęków przed odkryciem się, utratą
zmysłów, praniem mózgu, doznaniem bolesnej kontuzji długiej
i twardej części ciała (opisanej jako kość goleniowa).
Freud i wielu późniejszych analityków ostrzegali przed zbyt
szybkim docieraniem do znaczenia pierwszego snu, żeby wczesna
interpretacja i ujawnienie nieświadomej treści nie przytłoczyły
pacjentów i nie unieruchomiły naszego tkającego sny karła. Takie
przestrogi uważałem za niestosowne, ponieważ nie zwiększały
skuteczności terapii, a służyły wyłącznie obronie zaściankowych
interesów psychoanalizy. Dlatego zawsze im się opierałem.
Od lat czterdziestych do sześćdziesiątych XX wieku panowała moda
na terapię, którą można było porównać do „chodzenia po
skorupkach jajek”. Tworzenie precyzyjnych i szczegółowych metod
interwencji było przedmiotem niekończących się debat
w instytutach psychoanalitycznych. Bombardowani informacjami
o konieczności formułowania nienagannych interpretacji w dokładnie
określonym momencie, pełni strachu i trwogi nowicjusze chodzili na
paluszkach koło pacjentów, tłumiąc w ten sposób swoją
spontaniczność i efektywność. Odkryłem, że takie podejście
zmniejszało skuteczność terapii. Kłóciło się bowiem z nadrzędnym jej
celem, jakim było nawiązanie autentycznej i pełnej zrozumienia relacji
z pacjentem. Według mnie ostrzeżenie Freuda, aby nie pracować nad
snami, dopóki nie zostanie nawiązane przymierze terapeutyczne,
wydaje się postawione na głowie: wspólna praca nad snami jest
wspaniałym sposobem na zbudowanie przymierza.
Biegam po całym lotnisku. Szukam Jacka. Nie znam ani nazwy linii lotniczych,
ani numeru lotu. Jestem zrozpaczona… Patrzę na tablicę odlotów w poszukiwaniu
jakiejś wskazówki, ale nic nie ma sensu – zamiast portów docelowych znajdują się
na niej zbitki sylab pozbawionych znaczenia. Nagle pojawia się cień nadziei. Nad
jednym z wyjść widzę napis: Mikado. Biegnę do tego wyjścia, ale jest już za
późno. Samolot właśnie odleciał, a ja budzę się z płaczem.
Gdy upływał trzeci rok naszej terapii, czułem się coraz bardziej
zniechęcony. Terapia utknęła w martwym punkcie. Irene tak bardzo
pogrążyła się w rozpaczy, że nie byłem w stanie jej z tego wyrwać.
Nie mogłem się do niej zbliżyć. Kiedy pytałem, jak ocenia istniejący
między nami dystans, odpowiadała:
– Dzielą nas dziesiątki kilometrów. Ledwo cię widzę.
– Irene, wiem, że możesz być już zmęczona tym, co mówię, ale
powinnaś zastanowić się nad lekiem antydepresyjnym. Musimy
postarać się rozwiązać problem twojej niechęci wobec leków.
– Oboje wiemy, co oznaczają leki – stwierdziła.
– Tak?
– Świadczą o tym, że się poddajesz i rezygnujesz z dalszej terapii.
Nie oczekuję, że mnie szybko wyleczysz.
– Szybko? Minęły już trzy lata, Irene – zauważyłem.
– Myślę, że poprawienie mojego samopoczucia nic nie rozwiąże.
Tylko opóźni proces pogodzenia się z poczuciem straty.
Niezależnie od tego, jakich używałem argumentów, nie udało mi się
zmienić jej przekonań. W końcu spełniła moją zachciankę, dając sobie
zapisać lek antydepresyjny. Skutki były takie same jak podczas
poprzedniej próby dwa lata temu. Trzy różne leki były nie tylko
nieskuteczne, ale też wywołały nieprzyjemne skutki uboczne:
nadmierną senność, koszmary senne, zanik popędu seksualnego
i zmysłowości, napawające przerażeniem poczucie nieistnienia
i wyobcowania oraz utratę kontaktu z rzeczywistością. Kiedy
zasugerowałem jej wizytę u psychofarmakologa, stanowczo odmówiła.
W końcu, zdesperowany, postawiłem jej ultimatum:
– Musisz spotkać się z konsultantem i stosować się do jego
wskazówek. Jeżeli tego nie zrobisz, przestanę się z tobą spotykać.
Irene patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Nieprzenikniona
i opanowana jak zazwyczaj, nie dała niczego po sobie poznać.
– Zastanowię się nad tym i dam ci odpowiedź następnym razem –
odrzekła.
Ale następne spotkanie nie przyniosło konkretnej odpowiedzi na
moje ultimatum. Zamiast tego Irene wręczyła mi numer „New
Yorkera” otwarty na artykule rosyjskiego poety Josifa Brodskiego
zatytułowanym Żal i rozsądek.
– W tym – powiedziała – znajdziesz odpowiedź, co w terapii poszło
nie tak. Jeżeli po przeczytaniu nie będziesz znał odpowiedzi, pójdę do
konsultanta.
Pacjenci często mnie proszą, abym przeczytał coś, co ich
zainteresowało – poradnik, artykuł na temat nowej teorii czy metody
leczenia albo powieść, w której znaleźli odniesienia do swojej sytuacji.
Niejeden pacjent-pisarz dawał mi obszerny maszynopis ze słowami:
„Czytając to, wiele się o mnie dowiesz”. Stwierdzenia takie nigdy się
nie sprawdzały – pacjent mógł zawsze dostarczyć tych informacji
podczas terapii w znacznie krótszym czasie. Nie oczekiwali też z mojej
strony uczciwej oceny ich twórczości – zazwyczaj byłem dla
pacjentów zbyt ważną osobą, aby pozwolić sobie na obiektywne
zdanie. Oczywiste było, że szukają czegoś innego – mojego podziwu
i aprobaty. Terapeuta ma jednak dużo więcej sposobów, by zaspokoić
tę potrzebę, niż spędzać wiele godzin na czytaniu ich maszynopisów.
Zazwyczaj próbuję grzecznie odmówić lub co najwyżej zgadzam się
rzucić na nie okiem. Cenię i staram się chronić mój czas przeznaczony
na czytanie.
Czytając jednak artykuł od Irene, nie czułem się wykorzystywany.
Żywiłem głęboki szacunek nie tylko dla jej dobrego smaku, ale także
dla jej inteligencji, i jeśli ona wierzyła, iż w tym artykule znajduje się
coś, co pozwoli mi zrozumieć nasz kryzys, to byłem pewien, że czas
poświęcony na lekturę nie pójdzie na marne. Oczywiście wolałbym
bardziej bezpośrednią komunikację, ale stałem się otwarty na
zawoalowany i często poetycki sposób wyrażania się Irene – styl,
którego nauczyła się od matki. W przeciwieństwie do ojca, który był
wzorem niedoścignionej racjonalności i uczył nauk przyrodniczych
w liceum w środkowo-zachodniej części Stanów, jej matka, artystka,
porozumiewała się ze światem w inny sposób. Irene nie dowiadywała
się o jej nastroju wprost. Gdy matka miała dobry dzień, mogła
powiedzieć na przykład:
„Myślę, że nazrywam trochę irysów do niebiesko-białego wazonu”,
lub przekazywała swój nastrój poprzez sposób, w jaki układała lalki
na łóżku Irene.
Artykuł rozpoczynał się analizą dwóch pierwszych strof wiersza
Roberta Frosta Wejdź, dokonaną przez Brodskiego:
Z tymi słowy żona przemyka się obok męża, zbiega na dół, odwraca
się do niego z taką groźbą w oku i rusza w stronę drzwi wejściowych.
Zakłopotany mąż pyta: Czyż nie wolno wspominać o swym zmarłym
dziecku?
Nie, nie masz prawa! – odpowiada żona. – Nikt nie ma prawa
o tym mówić. Żaden ojciec – dodaje, sięgając po kapelusz.
Farmer, prosząc żonę, aby podzieliła się z nim swym żalem,
wypowiada te niefortunne słowa:
Żona nie chce, aby w ten sposób obchodzono się z jej żalem. I nie
pozwoli łatwo mu przeminąć.
Nie, wtedy gdyśmy na śmierć chorzy,
Jesteśmy zawsze sami, coraz bardziej sami.
Przyjaciele udają, że za nami idą
Aż do grobu, lecz nim nas tam złożą,
Ich myśli biegną znów drogami życia
I żywych ludzi, wplątane w rzeczy im dostępne.
Lecz świat jest straszny. Gdybym mogła
Zmienić ten świat, lżej by mi było.
Mąż mówi protekcjonalnie, jest pewny, że ona poczuje się lepiej, gdy
wypowie te słowa. Sugeruje, że czas już skończyć z żalem. Ta rana
już nie krwawi. Po co ją jątrzyć.
Wiersz się kończy, gdy żona otwiera drzwi, aby wyjść. Mąż stara się
ją zatrzymać:
Niebezpieczeństwo, przed którym nie potrafiłem jej obronić, stało się wkrótce
motywem przewodnim jej snów. Kilka nocy później miała dwa następujące po
sobie sny. (Takie następujące po sobie sny często niosą to samo przesłanie. Nasz
tkający sny karzeł lubi się bawić, tworząc kilka wariacji na jeden temat).
Pierwszy sen:
Jesteś liderem grupy. Wszystkim nam grozi jakieś
niebezpieczeństwo, nie jestem pewna jakie, ale ty prowadzisz nas do
lasu w jakieś bezpieczne miejsce. Lecz droga, którą nas prowadzisz,
robi się coraz węższa, ciemniejsza, bardziej skalista. Potem znika
zupełnie. Również ty znikasz. Zostajemy sami, zagubieni i zatrwożeni.
Drugi:
Tą samą grupą jesteśmy w pokoju hotelowy m i znowu grozi nam
jakieś niebezpieczeństwo. I znowu mas z nas zaprowadzić
w bezpieczne miejsce. Prowadzisz nas d o góry po schodach
ewakuacyjnych. Wchodzimy, wchodzimy, ale schody nigdzie nie
prowadzą – dochodzimy do sufitu i musimy zacząć schodzić w dół.
Potem były jeszcze inne sny. W jednym z nich oboje zdawaliśmy
egzamin i żadne z nas nie znało odpowiedzi na pytania. W następnym
– Irene patrzy na siebie w lustrze i widzi czerwone gnijące plamy na
swojej twarzy. W innym z kolei tańczy z młodym, przystojnym
mężczyzną, który nagle pozostawia ją na środku parkietu. Odwraca
się do lustra i widzi, że jej twarz pokryta jest obwisłą czerwoną skórą
pełną ohydnych czyraków i krwawych pęcherzy.
Przesłanie snów jest oczywiste: nie można uciec przed
niebezpieczeństwem i rozpadem. A ja nie potrafię jej obronić; wręcz
przeciwnie – nie można na mnie polegać, ponieważ sam jestem
bezsilny. Wkrótce przyśnił się jej szczególnie ważny sen.
– Takie są, doktorze Lash, przyczyny mojego zniechęcenia. Tutaj w ogóle nie ma
mężczyzn. A jeśli już znajdą się jacyś nieżonaci czterdziestoletni faceci, to coś
musi być z nimi nie w porządku – jacyś niedorobieni, odrzuceni albo chorzy –
i inne kobiety ich nie chciały. Po prostu wywaliły ich za drzwi. Ostatni trzej
mężczyźni, z którymi chodziłam, nie mieli nawet ubezpieczenia społecznego. Zera.
Kto mógłby ich szanować? Szanowałbyś ich? Założę się, że odkładasz mnóstwo
forsy na swoją emeryturę, co? Och, nie martw się, wiem, że nie masz zamiaru
odpowiedzieć na to pytanie. Mam trzydzieści pięć lat. Budzę się, myśląc o swojej
wielkiej trzydziestce piątce. Jestem w połowie drogi. Im częściej myślę o swoim
eksmężu, tym bardziej sobie uświadamiam, że mnie zniszczył. Zniszczył dziesięć lat
mojego życia – dziesięć najważniejszych lat. Dziesięć lat – nie mogę mu tego
darować. To jest jak zły sen – budzę się po jego odejściu ze swoimi trzydziestoma
pięcioma latami na karku, rozglądam się wokół i widzę, że moje życie jest
zrujnowane – wszyscy normalni mężczyźni są już zajęci.
(Chwila ciszy)
– O czym teraz myślisz, Myrno?
– Myślę, że jestem uwięziona, myślę, żeby wyjechać na Alaskę, gdzie na jedną
kobietę przypada więcej mężczyzn. Albo o szkole biznesu – tam też jest sporo
facetów.
– Zostań myślami w tym pokoju ze mną, Myrno. Jakie masz uczucia w związku
z dzisiejszą sesją?
– Co masz na myśli?
– To co zwykle. Postaraj się powiedzieć o tym, co dzieje się tutaj między nami.
– Frustrujące! Pozbędę się kolejnych stu pięćdziesięciu dolarów, nie czując się
ani trochę lepiej.
– Tak więc dzisiaj znów ci nie pomogłem. Wziąłem twoje pieniądze i nie
pomogłem. Powiedz mi coś, Myrno. Gdybym…
– Zostań tutaj w tym pokoju ze mną, Myrno. Jakie masz uczucia w związku
z dzisiejszą sesją?
– Co masz na myśli?
– To co zwykle. Postaraj się powiedzieć o tym, co dzieje się tutaj między nami.
– Frustrujące! Pozbędę się kolejnych stu pięćdziesięciu dolarów, nie czując się
ani trochę lepiej.
– Tak więc dzisiaj znów ci nie pomogłem. Wziąłem twoje pieniądze i nie
pomogłem. Powiedz mi coś, Myrno. Gdybyś mogła zastanowić się nad minioną
godziną i odpowiedzieć na następujące pytanie: Co mogłem dzisiaj zrobić?
– Skąd mam wiedzieć? To tobie za to płacą, prawda? I dobrze ci płacą.
– Wiem, że nie wiesz, Myrno. Ale powiedz mi o swoich wyobrażeniach. Jak
mógłbym ci dzisiaj pomóc?
– Mógłbyś mnie przedstawić jednemu ze swoich bogatych i samotnych
pacjentów.
– Czy zauważyłaś na moim T-shircie napis „biuro matrymonialne”?
Dzień dobry. Mówi Ernest Lash w odpowiedzi na twój telefon. Przykro mi, że cię nie
zastałem, Desmond. Zadzwoń do mnie pod numer 767–1735 pomiędzy 18.00
a 20.00 dzisiaj albo jutro rano do mojego biura.
…czuję się poniżony. Jest prostacka. Stara się, jak tylko może, unikać
jakiegokolwiek zbliżenia ze mną. Nic, co robię, nie jest dla niej wystarczająco
dobre. Dotyka tylu moich bolesnych punktów. Musi mieć w sobie coś z mojej
matki. Za każdym razem, kiedy ją pytam o naszą relację terapeutyczną, patrzy na
mnie ostrożnie, jakbym chciał ją uwieść. Czy chcę? Nie czuję nawet cienia takiej
chęci. Czy miałbym ochotę z nią być, gdyby nie była moją pacjentką? Wygląda
nieźle, podobają mi się jej włosy, są błyszczące, dobrze uczesane, świetnie
wyglądający biust rozsadzający bluzkę jest rzeczywiście jej mocną stroną. Boję się
spojrzeć na jej piersi, ale chyba do tego nie dochodzi – dzięki Alice! W szkole
średniej rozmawiałem raz z dziewczyną o imieniu Alice i nie zdawałem sobie
sprawy, że patrzę na jej piersi, aż do chwili, kiedy złapała mnie za brodę,
wyprostowała mi głowę i powiedziała: „Hej, hej, jestem tutaj, na górze!”. Nigdy
tego nie zapomniałem. Alice wyświadczyła mi wielką przysługę.
Ręce Myrny są zbyt duże, to mnie do niej zniechęca. Ale lubię przyjemny
i podniecający szelest jej pończoch, kiedy zakłada nogę na nogę. Tak, myślę, że
jest tutaj trochę seksualnych uczuć. Gdybym się na nią natknął, kiedy byłem
samotny, czy zacząłbym się z nią spotykać? Prawdopodobnie tak, pociągałaby
mnie fizycznie, dopóki nie otworzyłaby ust i nie zaczęła jęczeć albo żądać. Po
czymś takim natychmiast próbowałbym od niej uciec. Nie ma w niej czułości
i delikatności. Jest zbyt skoncentrowana na sobie, zbyt kanciasta w obejściu, zbyt
zimna…
(Kliknięcie kasety, która właśnie się skończyła)
Ernest także źle spał tej nocy. Bez końca rozpamiętywał swoją
prezentację Myrny na seminarium na temat przeciwprzeniesienia,
które odbyło się kilka dni wcześniej w sali terapii grupowej na Couch
Row, jak często nazywano górną część ulicy Sacramento. Chociaż na
początku seminarium nie miało lidera, dyskusje stawały się niekiedy
tak zażarte i niosły tyle zagrożeń dla poszczególnych uczestników, że
kilka miesięcy temu wynajęli konsultanta, doktora Fritza Wernera,
starszego psychoanalityka, który opublikował w fachowych
czasopismach wiele wnikliwych artykułów o przeciwprzeniesieniu.
Opowieść Ernesta o Myrnie wywołała szczególnie ożywioną dyskusję.
Chociaż doktor Werner pochwalił go za tak szczerą wypowiedź,
odniósł się bardzo krytycznie do sposobu prowadzenia terapii,
w szczególności do uwagi o T-shircie.
– Skąd ta niecierpliwość? – pytał, czyszcząc cybuch fajki
i napełniając go ostro pachnącym tytoniem Balkan Sobranie, który
następnie ugniótł i zapalił. Kiedy zaproszono go po raz pierwszy,
zgoda na palenie fajki była warunkiem przyjęcia zaproszenia. – A więc
powtarza się? – ciągnął. – Narzeka? Wymaga od ciebie rzeczy
niemożliwych? Jest wobec ciebie krytyczna i nie zachowuje się jak
dobry, wdzięczny pacjent? Mój Boże, młody człowieku, spotykasz się
z nią dopiero od czterech miesięcy. Co to jest – wszystkiego
piętnaście czy szesnaście wizyt? Ja mam teraz pacjentkę, która
przychodzi do mnie równo od roku cztery razy w tygodniu, co daje
dwieście godzin terapii, i po prostu się powtarza. Ciągle to samo
narzekanie, to samo jęczenie, że chciałaby mieć innych rodziców,
innych przyjaciół, inną twarz, inne ciało – wieczna tęsknota za tym,
czego nigdy nie będzie. W końcu obrzydnie jej słuchanie samej siebie,
ciągłe powtarzanie się. Ona sama sobie uświadomi, że trwoni nie tylko
godziny terapii, ale całe swoje życie. Nie możesz wygarnąć prawdy
w oczy pacjentom: jedyną rzeczywistą prawdą jest ta, którą
odkrywamy dla samych siebie.
– Skupiona uwaga, młody człowieku – powiedział z mocą. – Bez
tego nie uda ci się pomóc pacjentowi. Skupiona uwaga. Słowa te są
wciąż tak samo ważne jak wtedy, kiedy po raz pierwszy zostały
wypowiedziane przez Freuda. Tego właśnie się od nas wymaga –
przyjmowania słów pacjenta bez wstępnych założeń, bez uprzedzeń,
bez osobistych reakcji, które ograniczają nam jasność widzenia. To
jest sedno całej psychoanalizy. Usuń to, a nic z niej nie pozostanie.
W tym momencie uczestnicy nie wytrzymali i jeden zaczął mówić
przez drugiego. Krytyka Wernera pod adresem Ernesta była niczym
puszka Pandory, z której wydobyły się narastające od miesięcy
napięcia między członkami grupy a prowadzącym. Tych, którzy
pragnęli stać się lepszymi terapeutami, zirytował, jak to nazywali,
arogancki elitaryzm ich starszego konsultanta. Byli wyrobnikami
psychoterapii pracującymi na pierwszej linii frontu. Każdego dnia
musieli się zmagać z wymaganiami narzuconymi przez urzędników
HMO i byli wściekli na Wernera, który nie brał pod uwagę warunków
ich pracy. Należał on do tych szczęśliwców, którego nie dotykały
dyskusje o publicznej służbie zdrowia, ponieważ jego pacjenci płacili
gotówką za swoją terapię. Byli to bogaci ludzie, których stać na
opłacenie czterech godzinnych sesji tygodniowo, i terapeuta mógł
spokojnie czekać, aż sami się pozbędą swoich mechanizmów
obronnych. Uczestnicy seminarium buntowali się przeciwko
bezkompromisowemu stanowisku twardogłowego psychoanalityka.
Jego pewność, zadowolenie z siebie i niezachwiana wiara w dogmaty
psychoanalizy – to także wywoływało wiele pretensji, jakie pełni żółci
i zazdrości sceptycy żywią zawsze wobec bezkrytycznych ortodoksów.
– Jak możesz mówić, że Ernest widział ją tylko czternaście razy? –
zapytał ktoś. – Ja jestem szczęśliwy, jeśli HMO zapłaci mi za osiem
wizyt. I tylko wtedy, kiedy uda mi się wydobyć z pacjenta jedno
z magicznych słów: samobójstwo, zemsta, podpalenie albo
zabójstwo – mam szansę wyprosić kilka dodatkowych wizyt od
nieznającego się na rzeczy urzędnika, którego celem jest odrzucenie
jak największej liczby próśb.
– Nie jestem taki pewny jak pan, doktorze Werner, że Ernest
popełnił błąd – powiedział ktoś inny. – Być może dowcip z T-shirtem
wcale nie był gafą. Być może właśnie to jego pacjentka potrzebowała
usłyszeć. Mówiliśmy tutaj, że godzina terapeutyczna jest
skondensowanym w pigułce życiem pacjenta. Tak więc jeśli Myrna
nudzi i doprowadza do frustracji Ernesta, bez wątpienia działa tak na
wszystkie osoby ze swego otoczenia. Niewykluczone, że wyświadczył
pacjentce przysługę, dając jej to do zrozumienia. Może Ernest nie ma
dwustu godzin na to, aby czekać, aż ona będzie miała dość samej
siebie.
I następny:
– Czasami ta dopracowana w najdrobniejszych szczegółach
procedura analityczna wydaje się przesadą, doktorze Werner. Jest
zbyt precyzyjna, zbyt odległa od rzeczywistości. Nie zgadzam się
z tym, że pacjent zawsze wychwyci nastawienie psychoterapeuty
wobec siebie. Moi pacjenci zazwyczaj przeżywają kryzys. Przychodzą
raz w tygodniu, a nie cztery razy, jak do pana, i są zbyt pochłonięci
własnymi problemami, żeby wczuwać się w mój nastrój. Moi pacjenci
nie mają ani czasu, ani chęci wychwytywać uczuć psychoterapeutów.
Doktor Werner nie mógł nie zareagować.
– Wiem, że te spotkania poświęcone są przeciwprzeniesieniu, a nie
technikom terapii, ale nie można ich od siebie oddzielić. Raz
w tygodniu, siedem razy w tygodniu – to bez znaczenia. Sposób,
w jaki radzimy sobie z przeciwprzeniesieniem, zawsze wpływa na
terapię. Na pewnym poziomie uczucia terapeuty wobec pacjenta są
zawsze widoczne. Nigdy się nie zdarzylo, żeby bylo inaczej –
powiedział, machając fajką dla wzmocnienia swoich słów. – I dlatego
musimy zrozumieć, przepracować i ograniczyć liczbę neurotycznych
odpowiedzi udzielanych pacjentom.
Ale tutaj, w przypadku tego T-shirta – ciągnął – nie mówimy
o drobnym błędzie; nie zajmujemy się subtelnymi niuansami relacji
pacjent–terapeuta. Doktor Lash otwarcie obraził pacjentkę – ona nie
musiała się tutaj niczego domyślać. Nie byłbym doświadczonym
terapeutą, gdybym nie powiedział, że jest to poważny błąd
terapeutyczny – błąd, który zagraża istocie terapeutycznego
przymierza. Nie pozwólcie, aby kalifornijskie powiedzenie: „Cokolwiek
się dzieje, wszystko jest dozwolone”, zniszczyło waszą terapię.
Anarchia i terapia nie mają ze sobą nic wspólnego. Jaki jest punkt
wyjścia w terapii? Musicie nawiązać bezpieczną relację terapeutyczną.
Jak, na Boga, po tym zdarzeniu, pacjentka doktora Lasha może mieć
wolne skojarzenia? Jak może być pewna, że terapeuta słucha jej ze
stale skupioną uwagą?
– Czy stałe skupienie uwagi jest możliwe w przypadku
jakiegokolwiek terapeuty? – zapytał Ron, poważny terapeuta z wielką
brodą, jeden z najbliższych przyjaciół Ernesta, z którym od czasów
ukończenia akademii medycznej łączyła go niechęć do powszechnie
uznawanych opinii i teorii. – Nie było możliwe w przypadku Freuda.
Spójrz na jego przypadki: Dora, człowiek szczur, Mały Hans. Zawsze
wkraczał w życie pacjentów. Nie wierzę, że zachowanie neutralności
leży w ludzkiej mocy – o tym mówi nowa książka Donalda Spence’a.
Ty w istocie nie zrozumiałeś prawdziwego doświadczenia pacjenta.
– To nie znaczy, żeby nie próbować słuchać pacjenta, nie
dopuszczając, aby osobiste uczucia zaciemniały twój ogląd sytuacji –
odparł doktor Werner. – Im bardziej jesteś neutralny, tym szybciej
dotrzesz do prawdziwego znaczenia, jakie pacjent nadaje swoim
słowom.
– Prawdziwe znaczenie? Odkrycie prawdziwego znaczenia czyichś
słów jest iluzją – szybko odpowiedział Ron. – Spójrz, jak zawodna jest
komunikacja międzyludzka. Najpierw pacjenci przekształcają niektóre
swoje uczucia w obrazy, a następnie ubierają je w słowa…
– Dlaczego powiedziałeś: niektóre? – zapytał go Werner.
– Ponieważ wielu uczuć nie da się wyraić. Ale pozwól mi dokończyć.
Mówiłem o przetwarzaniu obrazów mentalnych na słowa: nawet ten
proces jest zakłócony – dobór słów zależy od wyobrażenia, jakie dana
osoba ma o swoim słuchaczu lub słuchaczach. To są zakłócenia ze
strony mówiącego. A teraz musi zajść przeciwny proces – jeśli
terapeuta chce zrozumieć znaczenie słów pacjenta, musi powtórnie
przetłumaczyć jego słowa na swoje własne obrazy mentalne i później
na uczucia. O jakiej neutralności można więc tu mówić? Jakie jest
prawdopodobieństwo, że jedna osoba może naprawdę zrozumieć
doświadczenie drugiej? Albo, ujmując to inaczej, że każdy
z uczestników rozmowy usłyszy dokładnie to, co chciała mu
powiedzieć druga osoba?
– To jest jak zabawa w „głuchy telefon”, w którą bawiliśmy się jako
dzieci – włączył się do rozmowy Ernest. – Jedna osoba szepcze od
ucha drugiej jakieś zdanie, ta następnej, i tak dalej, aż zdanie
zostanie powtórzone wszystkim uczestnikom gry. Kiedy zdanie wraca
do tego, który je ułożył i puścił w obieg, niewiele ma wspólnego
z oryginałem.
– To oznacza, że słuchanie nie jest zapisywaniem – powiedział
Ron, wymawiając z naciskiem każde słowo. – Słuchanie jest
procesem twórczym. Dlatego dążenie psychoanalizy, aby uchodzić za
naukę, zawsze napełniało mnie gniewem. Ona nie może być nauką,
skoro od nauki wymaga się dokładnych pomiarów wiarygodnych
danych zewnętrznych. W terapii nie jest to możliwe, ponieważ
słuchanie jest procesem twórczym – umysł terapeuty zniekształca
słowa pacjenta w trakcie dokonywania pomiaru.
– Wszyscy wiemy, że popełniamy błędy – włączył się do rozmowy
ucieszony Ernest – chyba że jesteśmy na tyle głupi, żeby wierzyć w
czystą percepcję. – Odkąd kilka tygodni temu przeczytał gdzieś to
określenie, czuł nieodpartą chęć użycia go w tej rozmowie.
Doktor Werner, który nigdy nie wzbraniał się przed dyskusją, nie
był wytrącony z równowagi falą krytyki ze strony swoich słuchaczy
i odpowiedział stanowczym tonem:
– Nie dajcie się zaślepić fałszywemu celowi całkowitej jedności myśli
mówiącego i percepcji słuchającego. W najlepszym razie możemy
oczekiwać jedynie przybliżenia. Ale powiedzcie mi – zapytał – czy jest
tutaj ktoś, nawet ten obrazoburczy duet parodystów – tutaj skinął
w kierunku Rona i Ernesta – kto wątpi, że jednostka o dobrze
zintegrowanej osobowości ma większą szansę właściwie zrozumieć
intencję mówiącego niż, powiedzmy, paranoik, który doszukuje się
zagrożenia w każdej rozmowie? Osobiście wierzę, że się nie
doceniamy, bijąc się w piersi za naszą nieumiejętność poznania
drugiego człowieka czy odtworzenia jego przeszłości. Ta skromność,
doktorze Lash, prowadzi nas do wątpliwej praktyki skupiania się
wyłącznie na tu-i-teraz.
– Jak to? – zapytał chłodno Ernest.
– Ponieważ ze wszystkich uczestników jesteś najbardziej sceptyczny
wobec możliwości dokładnego odtworzenia przeszłości pacjenta.
I wydaje mi się, iż posuwasz się tak daleko, że wprawiasz
w zakłopotanie swoich pacjentów. Oczywiście, przeszłość jest trudno
uchwytna i zmienia się w zależności od nastroju pacjenta,
i niewątpliwie nasze teoretyczne założenia mają wpływ na to, co sobie
przypominamy, ale wciąż wierzę, że za tym wszystkim kryje się
istotny podtekst, prawdziwa odpowiedź na pytanie: „Czy mój brat
mnie uderzył, kiedy miałem trzy lata?”.
– Istotny podtekst to przestarzała iluzja – odparł Ernest. – Nie ma
przekonującej odpowiedzi na to pytanie. Kontekst sytuacji – czy
uderzył specjalnie, czy dla żartu, czy to było przypadkowe klepnięcie,
czy powalające uderzenie – jest bowiem nie do odtworzenia.
– Masz rację – wtrącił Ron. – Albo czy uderzył cię w samoobronie,
w odpowiedzi na twój cios zadany przed chwilą? Albo w obronie
siostry? Albo dlatego, że właśnie został ukarany przez matkę za coś,
co ty przeskrobałeś?
– Nie ma istotnego podtekstu – powtórzył Ernest. – Wszystko jest
interpretacją. To wiedział już Nietzsche sto lat temu.
– Czy nie za bardzo odbiegamy od tematu naszego seminarium? –
przerwała Barbara, jedna z dwóch kobiet uczestniczących
w spotkaniu. – O ile mnie pamięć nie myli, to jest seminarium
poświęcone przeciwprzeniesieniu. – Zwróciła się do doktora Wernera:
– Chciałabym dorzucić uwagę na temat procesu. Ernest robi
dokładnie to, co powinniśmy robić na tym seminarium – mówi
o swoich najskrytszych uczuciach wobec pacjentki – i później jest za to
potępiany. Jak to możliwe?
– Dobrze, dobrze – skwitował jej słowa Werner. Błysk w jego
szaroniebieskich oczach zdradzał, że ów bunt napawa go rozkoszą.
Czy może być coś piękniejszego od przyglądania się rodzeństwu,
które zawiesza rywalizację między sobą, aby wspólnie przystąpić do
ojcobójstwa? W istocie kochał to! „Na Boga – myślał – cóż za spektakl.
Grupa pierwotna Freuda ożyła i sieje zniszczenie tutaj, na ulicy
Sacramento!”. Przez moment się zastanawiał, czy im podać swoją
interpretację, ale się rozmyślił. Dzieci nie były jeszcze na to gotowe.
Może później.
Zamiast tego powiedział:
– Ale pamiętajcie, ja nie krytykowałem uczuć doktora Lasha wobec
Myrny. Który z żyjących kiedykolwiek terapeutów nie miał takich myśli
wobec irytującego pacjenta? Nie krytykuję jego myśli, krytykuję
jedynie jego brak cierpliwości, niezdolność do zachowania swoich
uczuć dla siebie.
To wywołało kolejną falę protestu. Niektórzy bronili prawa Ernesta
do otwartego wyrażania własnych uczuć. Inni krytykowali doktora
Wernera za to, że nie stworzył na seminarium atmosfery zaufania.
Chcieli się czuć na nim bezpiecznie. A najbardziej nie życzyli sobie, aby
krytykowano ich techniki terapeutyczne, zwłaszcza z punktu widzenia
ortodoksyjnej psychoanalizy, której założenia nijak się nie miały do
warunków, w jakich pracowali.
W końcu Ernest sam zasugerował, żeby nie ciągnąć dłużej tej
bezproduktywnej dyskusji, i zachęcił grupę, aby wróciła do tematu
jego przeciwprzeniesienia. Kilku uczestników opowiedziało
o podobnych pacjentach, którzy ich wyczerpali i znudzili, ale
najbardziej zainteresowała go uwaga Barbary:
– Ona nie zachowuje się jak zwykły pacjent wykazujący opór wobec
zmiany – powiedziała. – Mówisz, że denerwuje cię bardziej niż
ktokolwiek inny i że nigdy wcześniej nie okazałeś takiego braku
szacunku żadnemu pacjentowi.
– To prawda i do końca nie wiem dlaczego – odpowiedział Ernest. –
Denerwuje mnie w niej kilka rzeczy. Jestem na nią wściekły za ciągłe
przypominanie o moim wynagrodzeniu. Przez cały czas sprowadza
terapię do transakcji handlowej.
– A czy to nie jest transakcja handlowa? – przerwał doktor Werner.
– Bo cóż by innego? Ty świadczysz usługę i w zamian ona wypisuje ci
czek. Dla mnie jest to transakcja handlowa.
– W porządku, parafianie też dają pieniądze, ale nabożeństwo
kościelne nie staje się przez to transakcją handlową – odparł Ernest.
– Oczywiście, że się staje! – upierał się Werner. – W bardziej
zawoalowanej i mniej rzucającej się w oczy formie. Przeczytaj słowa
napisane ozdobną czcionką na końcu książeczki do nabożeństwa:
„Brak opłaty – brak posługi”.
– To typowy analityczny redukcjonizm, gdzie wszystko zostaje
sprowadzone do najniższego poziomu – powiedział Ernest. – Nie
przekonuje mnie to. Terapia nie jest transakcją, a ja nie jestem
sprzedawcą. Nie po to się tym zajmuję. Gdyby pieniądze były
najważniejsze, zajmowałbym się czymś innym – prawem,
bankowością czy przynoszącą większy dochód okulistyką lub
radiologią. Terapia to co innego – można ją nazwać aktem miłości.
Poświęciłem moje życie w służbie drugiego człowieka. Za co, przy
okazji, otrzymuję wynagrodzenie. Ale ta pacjentka rzuca mi pieniądze
w twarz.
– Ty dajesz i dajesz – powiedział donośnie doktor Werner,
stopniowo zniżając głos. – Ale ona nie daje ci nic w zamian.
Ernest skinął głową.
– Rzeczywiście! Nic mi nie daje w zamian.
– Ty dajesz i dajesz – powtórzył Werner. – Dajesz jej, co masz
najlepszego, a ona ci mówi: „Daj mi coś wartościowego”.
– Dokładnie takie mam odczucia – powiedział nieco łagodniej
Ernest.
Ta wymiana zdań przeszła tak gładko, iż nikt z uczestników
seminarium nie uświadomił sobie, że doktor Werner przybrał ton
opiekuńczego i mądrego terapeuty, a Ernest łatwo się poddał jego
ciepłemu i kojącemu głosowi.
– Powiedziałeś, że ona ma w sobie coś z twojej matki – zauważyła
Barbara.
– Też nie dostałem od niej zbyt wiele.
– Czy jej duch wpływa na twoje uczucia wobec Myrny?
– Z moją matką było inaczej. To ja nie dopuszczałem jej do siebie.
Wprawiała mnie w zakłopotanie. Nie lubiłem myśleć, że to ona mnie
urodziła. Kiedy byłem mały – miałem może osiem, dziewięć lat –
dusiłem się, kiedy matka za bardzo się do mnie zbliżyła. Pamiętam, że
powiedziałem swojemu analitykowi, iż matka wysysała cały tlen
z pokoju. To stwierdzenie stało się głównym motywem mojej analizy:
powracaliśmy do tego bez końca. Patrzyłem na matkę i myślałem, że
muszę ją kochać jako moją matkę, ale gdyby była obcą osobą,
niczego bym w niej nie polubił.
– Tak więc – powiedział doktor Werner – dowiedzieliśmy się czegoś
istotnego o twoim przeciwprzeniesieniu. Mimo że zachęcasz pacjentkę,
aby się do ciebie zbliżyła, nieświadomie przekazujesz jej komunikat:
„Nie zbliżaj się do mnie”. Podejdzie za blisko i wyssie cały tlen. I bez
wątpienia ona odczytuje ten nieświadomy komunikat i idzie ci na
rękę. Jeszcze raz pozwól mi powiedzieć, że nie ukryjemy tych uczuć
przed pacjentami. Powtórzę to znowu: nie da się ukryć tych uczuć
przed pacjentami. To jest nasza dzisiejsza lekcja. Nie muszę już tego
bardziej podkreślać. Żaden doświadczony terapeuta nie wątpi
w istnienie nieświadomej empatii.
– Jest także wiele dwuznaczności w twoich skierowanych do niej
uczuciach erotycznych – powiedziała Barbara. – Uderzyła mnie twoja
reakcja na jej piersi – jest w niej zarazem tęsknota i obraza. Lubisz te
z trudem dopinające się na jej obfitych piersiach guziki, a z drugiej
strony przywodzą ci nieprzyjemne myśli o twojej matce.
– Tak – dodał Tom, inny z bliskich przyjaciół Ernesta – i później
zaczynasz się pilnować, żeby przypadkowo nie wpatrywać się w jej
piersi. Mnie także często się to zdarza.
– A jej atrakcyjność seksualna w połączeniu z chęcią ucieczki od
niej? Co to dla ciebie znaczy? – zapytała Barbara.
– Bez wątpienia ma to związek z moją fantazją o drapieżnej waginie
23 – odpowiedział Ernest. – Ale oprócz tego jest w tej pacjentce coś,
Ona nie chce się do mnie zbliżyć i nie chce się przyznać do tego, że tego nie chce
– upiera się, że to i tak nie jest ważne… Ile razy mam jej tłumaczyć, jak ważne
jest analizowanie naszej relacji?… Stara się unikać jakiegokolwiek zbliżenia ze
mną. Nic, co robię, nie jest dla niej wystarczająco dobre… Nie ma w niej czułości…
Jest zbyt skoncentrowana na sobie… zbyt zimna…
Miałam operację nosa. Zdejmują mi bandaże. Mój nos jest w porządku, ale
skóra jest albo pomarszczona, albo naciągnięta i nie mogę zamknąć ust. Otwarte
usta są jak wielka dziura wielkości połowy mojej twarzy. Widać nawet migdałki –
wielkie, nabrzmiałe, zaognione. Intensywnie czerwone. Później podchodzi do mnie
lekarz w aureoli. Nagle mogę zamknąć usta. Zadaje mi pytania, ale nie chcę
odpowiadać. Nie chcę otworzyć ust i pokazać mu wielkiej, ziejącej dziury.
Patrzę w górę
na zalakowane plastry miodu
pełne nektarowych sekretów.
Gdy będę duża
napełnię własne zakamarki
dorosłą tajemnicą.
Jeszcze nigdy wizyty się tak nie wlokły. Nie mógł myśleć o niczym
innym oprócz Artemidy. Był nią oczarowany. Wielokrotnie upominał
sam siebie: „Skup się! Uważaj! Zapracuj na swoje honorarium!
Przestań o niej myśleć”. Nic z tego jednak nie wychodziło. Zdążyła się
już zadomowić w jego mózgu i nie miała zamiaru się stamtąd
wyprowadzać. Było w niej coś niesamowitego i pociągającego, co
przywodziło mu na myśl nieśmiertelną i urokliwą afrykańską królową
z książki Haggarda Ona.
Uświadomił sobie, że myśli o niej bardziej dlatego, iż mu się podoba
niż z chęci ulżenia jej cierpieniom psychicznym. Przywołał się do
porządku: „Co robisz? Co jest dla ciebie najważniejsze? Cała ta
historia jest dość ryzykowna, nawet bez wdawania się w przygody
seksualne. Zachowałeś się wystarczająco nieostrożnie, wyciągając od
Halstona informacje na temat Artemidy i umawiając się z nią na
kolację. Zaczynasz przesadzać, postępujesz nieetycznie
i nieprofesjonalnie. Uważaj!”.
„Wysoki sądzie – wyobraził sobie głos swojego superwizora,
przemawiającego w sądzie w charakterze świadka. – Doktor Lash jest
dobrym i etycznym terapeutą, chyba że zdarza mu się myśleć główką
zamiast głową”.
„Nie, nie! – zaprotestował Ernest. – Nie robię nic nieetycznego. To
akt miłosierdzia. Halston, mój pacjent, głęboko zranił pewną osobę,
więc to całkowicie naturalne, że pragnę jej to jakoś wynagrodzić.
Tylko ja mogę się uporać z tym problemem szybko i skutecznie”.