You are on page 1of 51

Gaz do dechy Joe Hill

Visit to download the full and correct content document:


https://ebookmass.com/product/gaz-do-dechy-joe-hill-2/
Trzynaście historii mistrza grozy młodego pokolenia, który przesuwa
granice gatunku na nowe terytoria.

DWA OPOWIADANIA NAPISANE WSPÓLNIE ZE STEPHENEM KINGIEM,


W TYM W WYSOKIEJ TRAWIE, SFILMOWANE PRZEZ NETFLIX.

Wyjęci spod prawa motocykliści uciekający przez pustynię przed upiorną


cysterną… Wizyta młodych ludzi w wesołym miasteczku, która wcale nie
kończy się wesoło… Uchylone drzwi do świata cudów, które okazują się
furtką dla namacalnego zła… Media społecznościowe, które nikogo nie
uratują przed zombie… Bibliotekarz dostarczający najświeższe lektury
umarłym… I wreszcie lot, podczas którego ludzie nieakceptujący się
nawzajem zaczynają ze sobą rozmawiać – nieco za późno.

Od klasycznych horrorów, przez fantasy, SF, thriller psychologiczny, po


prozę obyczajową z silnym akcentem politycznym – różnorodność
opowiadań w tym zbiorze jest niezwykła. Ale wszystkie dotykają
najgłębszych ludzkich sekretów i wydobywają na światło dzienne nasze
mroczne słabości i lęki.
JOE HILL

(ur. 1972 r.)


Amerykański powieściopisarz i autor opowiadań, który od czasu debiutu
w 1997 roku nieustannie zaskakuje nowymi pomysłami fabularnymi. Jego
druga powieść, Rogi, została sfilmowana z Danielem Radcliffe’em w roli
głównej, a na podstawie trzeciej – NOS4A2 – telewizja AMC nakręciła serial.
To nie wszystkie efekty romansowania Hilla z wielkim i małym ekranem:
w 2020 roku na platformie Netflix pojawił się serial na podstawie pisanych
przez niego komiksów, pt. Locke & Key, a w roku 2019 ekranizacja
wspólnego opowiadania Hilla i Stephena Kinga – W wysokiej trawie.

Joe Hill jest kilkakrotnym laureatem najważniejszej nagrody z dziedziny


literatury grozy – Bram Stoker Award. Otrzymał ją za swoją pierwszą
książkę, zbiór opowiadań Upiory XX wieku, a także za pierwszą powieść,
Pudełko w kształcie serca. Został nagrodzony również m.in. British Fantasy
Award, International Guild Award, World Fantasy Award, British Fantasy
Award czy wyróżnieniami przyznawanymi przez British Fantasy Society
i International Horror Guild.

Opowiadania zebrane w tomach Dziwna pogoda i Gaz do dechy oraz


powieści NOS4A2 i Strażak ugruntowały jego niekwestionowany status
mistrza horroru i mrocznego fantasy nowego pokolenia.

joehillfiction.com
Tego autora

UPIORY XX WIEKU
NOS4A2
STRAŻAK
DZIWNA POGODA
GAZ DO DECHY
Tytuł oryginału:
FULL THROTTLE: STORIES

Copyright © Joe Hill 2019


All rights reserved
Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved.

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2020 (wstęp, Gaz do dechy,


Mroczna karuzela, Stacja Wolverton, Nad srebrzystą wodą Jeziora Champlain, Faun,
Tweety z cyrku umarłych, Jesteście wolni, notki o opowiadaniach i podziękowania),
Danuta Górska 2020 (Spóźnialscy, Jesteś dla mnie najważniejsza, Kciuki, Diabeł na
schodach, Chryzantemamy), Krzysztof Sokołowski 2013 (W wysokiej trawie)

Redakcja: Marzena Wasilewska

Ilustracje na okładce, projekt graficzny okładki i projekt wyklejek: Dark Crayon

Przygotowanie okładki do druku: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8215-217-3

Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia
wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca
informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub
w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach
cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media


SPIS TREŚCI

WSTĘP. KIM JEST TWÓJ TATA?


GAZ DO DECHY (Throttle) (ze Stephenem Kingiem)
MROCZNA KARUZELA (Dark Carousel)
STACJA WOLVERTON (Wolverton Station)
NAD SREBRZYSTĄ WODĄ JEZIORA CHAMPLAIN (By the Silver Water of
Lake Champlain)
FAUN (Faun)
SPÓŹNIALSCY (Late Returns)
JESTEŚ DLA MNIE NAJWAŻNIEJSZA (All I Care About Is You)
KCIUKI (Thumbprint)
DIABEŁ NA SCHODACH (The Devil on the Staircase)
TWEETY Z CYRKU UMARŁYCH (Twittering from the Circus of the Death)
CHRYZANTEMAMY (Mums)
W WYSOKIEJ TRAWIE (In the Tall Grass) (Ze Stephenem Kingiem)
JESTEŚCIE WOLNI (You Are Released)
NOTKI O OPOWIADANIACH I PODZIĘKOWANIA
PRZYPISY
Dla marzyciela Ryana Kinga. Kocham Cię.
WSTĘP
KIM JEST TWÓJ TATA?

Przełożyła Izabela Matuszewska

CO WIECZÓR MIELIŚMY NOWEGO POTWORA.


Uwielbiałem tę książkę, Bring on the Bad Guys, wielki, gruby zbiór
komiksowych historii, i jak możecie się domyślić z tytułu, nie
opowiadała ona właściwie o bohaterach. Przeciwnie, była to antologia
historii o najgorszych z najgorszych – bestialskich psychopatach
o imionach takich jak Abomination i równie odstręczających twarzach.
Tata musiał mi czytać tę książkę każdego wieczoru. Nie miał wyboru.
Był to pakt na miarę Szeherezady. Gdyby nie czytał, nie wyleżałbym
w łóżku. Wyśliznąłbym się spod kołdry z nadrukiem Imperium
kontratakuje i włóczył się po domu w majtkach ze Spider-manem,
z obślinionym kciukiem w buzi i ukochanym wyświechtanym kocykiem
przerzuconym przez ramię. Kiedy coś mnie naszło, potrafiłem włóczyć
się tak całą noc. Tata musiał czytać, dopóki oczy nie zamieniły mi się
w szparki, a i wtedy musiał mnie zapewnić, że idzie tylko zapalić
papierosa i zaraz wróci.
(Moja mama uważa, że cierpiałem na tę dziecięcą bezsenność
z powodu traumy. Kiedy miałem pięć lat, dostałem w twarz łopatą do
odgarniania śniegu i trafiłem do szpitala. W dobie lamp lava,
włochatych dywanów i palenia papierosów w samolotach rodzicom nie
wolno było zostać z dzieckiem na noc w szpitalu. Rodzinna wieść niesie,
że zbudziwszy się sam w środku nocy, postanowiłem uciec. Pielęgniarki
złapały mnie wędrującego z gołym tyłkiem po korytarzu, włożyły do
łóżeczka i przypięły siatkę, żebym nie mógł ponownie wyjść.
Wrzeszczałem, dopóki nie ochrypłem. Jest to tak cudownie przerażająca
i gotycka historia, że należy ją uznać za prawdziwą. Mam tylko nadzieję,
że łóżeczko było czarne i zardzewiałe, a jedna z pielęgniarek wyszeptała
To wszystko dla ciebie, Damien!

Uwielbiałem podludzi z Bring on the Bad Guys: opętane, wrzeszczące


Uwielbiałem podludzi z Bring on the Bad Guys: opętane, wrzeszczące
istoty stawiające absurdalne żądania, wpadające w szał, kiedy nie
dostaną tego, czego chciały, jedzące rękami i gryzące swoich wrogów.
Oczywiście, że je uwielbiałem. Miałem sześć lat. Tyle rzeczy nas łączyło.
Tata czytał mi te historie, wodząc palcem od obrazka do obrazka,
żeby moje zmęczone oczy mogły śledzić akcję. Gdyby ktoś mnie zapytał,
jaki głos miał Kapitan Ameryka, odpowiedziałbym: głos mojego taty.
Podobnie przerażające Dormammu. Podobnie Sue Richards,
Niewidzialna Kobieta – ta ostatnia miała głos mojego taty udającego
dziewczynę.
Wszyscy byli moim tatą. Co do jednego.

WIĘKSZOŚĆ SYNÓW NALEŻY DO jednej z dwóch kategorii.


Jeden chłopiec patrzy na swego tatę i myśli: Nienawidzę tego
sukinsyna i przysięgam na Boga, że nigdy nie będę taki jak on.
Drugi chce być dokładnie taki jak jego tata – tak samo życzliwy, tak
samo wolny – i czuć się tak samo dobrze we własnej skórze. Taki
chłopiec nie boi się, że będzie podobny do ojca, zarówno w słowach, jak
i w czynach. Boi się jedynie, że mu nie dorówna.
Myślę, że pierwszy z nich to chłopiec, który zgubił się w cieniu
swojego ojca. Pozornie może się to wydawać sprzeczne z intuicją.
W końcu to gość, który patrzył na swego tatę i postanowił od niego uciec
jak najszybciej i jak najdalej. Jak bardzo trzeba się oddalić od swego
rodzica, aby się uwolnić?
A jednak na każdym najważniejszym zakręcie życia nasz koleś
odkrywa, że ojciec stoi tuż za jego plecami: na pierwszej randce, na
ślubie, na rozmowie kwalifikacyjnej. Każdy wybór musi być zważony
i odniesiony do przykładu Taty, aby nasz chłopak wiedział, jak postąpić
odwrotnie… W ten sposób złe relacje syna z ojcem ciągną się
w nieskończoność, nawet jeśli nie rozmawiają ze sobą od lat. Chłopak
nieustannie ucieka, lecz nic dzięki temu nie osiąga.
Drugi dzieciak słyszy słowa Johna Donne’a – Cieniami ojców ledwie
jesteśmy, rzucanymi w południe – kiwa głową i myśli: To prawda,
psiakrew! Miał fart, piekielny, niesprawiedliwy, głupi fart. Może być
wolny i niezależny, ponieważ taki był jego ojciec. Ojciec, który w ogóle
nie rzuca cienia. Przeciwnie, staje się źródłem światła, dzięki któremu
syn widzi przed sobą teren trochę wyraźniej i znajduje własną drogę.
Staram się nie zapominać, jakim jestem szczęściarzem.

W DZISIEJSZYCH CZASACH JEŚLI PODOBA nam się jakiś film, możemy go obejrzeć
W DZISIEJSZYCH CZASACH JEŚLI PODOBA nam się jakiś film, możemy go obejrzeć
ponownie i uważamy to za coś normalnego. Znajdziemy go na Netflixie,
kupimy na iTunes albo szarpniemy się na DVD ze wszystkimi
dodatkami.
Jednak przed rokiem 1980, jeśli obejrzało się film w kinie, to
prawdopodobnie nie widziało się go drugi raz, dopóki nie pojawił się
w telewizji. Najczęściej odtwarzało się sceny w pamięci – w nader
zdradliwym i nieuchwytnym formacie, choć niepozbawionym zalet.
Spora część filmów wygląda znacznie lepiej w zatartych
wspomnieniach.
Kiedy miałem dziesięć lat, tata przyniósł do domu pierwszy czytnik
Laserdisc – prekursora nowoczesnych odtwarzaczy DVD. Kupił też trzy
filmy: Szczęki, Pojedynek na szosie oraz Bliskie spotkania trzeciego
stopnia, nagrane na olbrzymich, mieniących się dyskach
przypominających nieco śmiercionośne frisbee, którymi Jeff Bridges
rzucał w Tronie. Każdy opalizujący krążek zawierał dwadzieścia minut
nagrania wideo na obu stronach. Kiedy skończył się
dwudziestominutowy fragment, tata musiał wstawać i zmieniać stronę.
Przez całe lato oglądaliśmy w kółko te trzy filmy. Po jakimś czasie
dyski się pomieszały i przez dwadzieścia minut Richard Dreyfuss
wspinał się wśród kurzu na górę Devils Tower, aby dosięgnąć świateł
kosmitów na niebie, a przez kolejne dwadzieścia minut Robert Shaw
walczył z rekinem, który w końcu przegryzał go na pół. W końcu trzy
odrębne opowieści zamieniły się w jeden filmowy patchwork o na wpół
oszalałych ludziach uciekających przed drapieżnikami i wyglądającymi
w niebo po ratunek.
Kiedy tego lata szedłem pływać w jeziorze i zanurzywszy się
w wodzie, otwierałem oczy, byłem pewien, że zobaczę wielką białą
plamę rzucającą się na mnie z ciemności. Niejeden raz słyszałem pod
wodą własny krzyk, a kiedy wchodziłem do swojego pokoju,
podświadomie czekałem, aż moje zabawki ożyją i w nadprzyrodzony
sposób zamienią się w groteskowe żywe istoty zasilane energią
promieniującą z przelatującego UFO.
A za każdym razem, kiedy jechałem z tatą na przejażdżkę, bawiliśmy
się w Pojedynek na szosie.
Wyreżyserowany przez dwudziestoletniego Stevena Spielberga
Pojedynek na szosie opowiada o ofermowatym everymanie (granym
przez Dennisa Weavera), który jadąc plymouthem, ucieka gorączkowo
przez kalifornijską pustynię przed ścigającym go anonimowym
i niewidocznym kierowcą ryczącej cysterny. Była to (i nadal jest)
upiornie słoneczna wersja Hitchcocka, a zarazem chromowana
manifestacja niezmierzonego potencjału reżyserskiego jego twórcy.

Kiedy wybieraliśmy się z tatą na przejażdżkę, lubiliśmy udawać, że


Kiedy wybieraliśmy się z tatą na przejażdżkę, lubiliśmy udawać, że
ściga nas wielka ciężarówka. Od czasu do czasu tata wciskał gaz,
symulując uderzenie wyimaginowanego tira w tył albo w bok. Ja
rzucałem się na wszystkie strony na siedzeniu pasażera i wrzeszczałem.
Rzecz jasna nieprzypięty pasem. To był 1982 albo 1983 rok i między
fotelami leżał sześciopak piwa… a kiedy tata kończył jedną puszkę, pusta
wylatywała przez okno razem z papierosem.
W końcu ciężarówka rozgniatała nas na miazgę, tata wydawał
przeraźliwy wrzask i jechał zygzakiem na znak, że nie żyje. Czasami
jechał tak całą minutę – z wywieszonym językiem i przekrzywionymi
okularami, aby dowieść, że ciężarówka rozkwasiła go na dobre. To była
zawsze gigantyczna frajda – syn i ojciec giną razem na drodze, zabici
przez piekielne Osiemnastokołowe Wcielenie Zła.

TATA CZYTAŁ MI O ZIELONYM GOBLINIE, a mama o Narnii. Jej głos był (jest)
kojący niczym pierwszy śnieg. Czytała o zdradzie i okrutnej rzezi z taką
samą cierpliwą pewnością jak o zmartwychwstaniu i zbawieniu. Mimo
że nie jest osobą religijną, słuchając jej, czułem się, jakbym wchodził do
strzelistej gotyckiej katedry wypełnionej światłem i przestrzenią.
Pamiętam martwego Aslana leżącego na kamieniu i mysz skubiącą
sznury, które pętały jego ciało. Myślę, że jest to źródło mojego
fundamentalnego poczucia przyzwoitości. Żyć przyzwoicie to tyle, co
być myszą skubiącą więzy. Jedna mysz to niewiele, ale jeśli dość dużo
z nas zacznie podgryzać liny, to może uda nam się wyzwolić coś, co nas
ocali przed najgorszym. Może nawet ocali nas przed nami samymi.
Wierzę również nadal, że książki działają według tych samych zasad
co zaczarowane szafy. Wciskamy się w małą przestrzeń i wychodzimy
po drugiej stronie w ogromny tajemny świat, zarazem wspanialszy
i bardziej przerażający niż nasz.

MOI RODZICE NIE TYLKO CZYTALI opowieści, lecz również je pisali, i tak się
składa, że oboje byli w tym bardzo dobrzy. Tata odniósł taki sukces, że
trafił na okładkę „Time’a”. I to dwukrotnie! Nazwali go boogeymanem
Ameryki. Alfred Hitchcock już wtedy nie żył, więc ktoś musiał zająć jego
miejsce. Mój tata nie miał nic przeciwko temu. Boogeyman Ameryki to
całkiem popłatna fucha.
Swoimi pomysłami zapładniał umysły reżyserów, a pieniędzmi
producentów, tak więc wiele książek doczekało się ekranizacji.
Zaprzyjaźnił się z szanowanym niezależnym producentem filmowym,
George’em A. Romero. To Romero był tym niepokornym, buntowniczym
twórcą, który wynalazł apokalipsę zombie w swoim filmie Noc żywych
trupów; tylko że zapomniał zastrzec sobie prawa autorskie do
kontynuacji i w efekcie specjalnie się nie wzbogacił. Twórcy Żywych
trupów będą mu dozgonnie wdzięczni za to, że tak świetnie reżyseruje
i tak beznadziejnie chroni swoją własność intelektualną.
George Romero i mój tata uwielbiali takie same komiksy: paskudne,
krwawe, publikowane w latach pięćdziesiątych, zanim banda senatorów
i psychiatrów sprzysięgła się, żeby znowu uczynić dzieciństwo nudnym.
Opowieści z krypty, The Vault of Horror, The Haunt of Fear.
Romero i mój tata postanowili nakręcić film – Koszmarne opowieści –
który miał być komiksem grozy, tyle że na ekranie. Tata zagrał w nim
nawet człowieka, który zaraża się patogenem z kosmosu i zamienia się
w roślinę. Kręcili w Pittsburghu i tata chyba nie chciał się czuć samotny,
więc zabrał mnie ze sobą i upchnął w filmie. Grałem dzieciaka, który
zamordował ojca laleczką voodoo, ponieważ odebrał mu komiksy.
W mojego filmowego ojca wcielił się Tom Atkins, który w rzeczywistości
jest zbyt łagodny i życzliwy, żeby kogokolwiek zamordować.
Film obfitował w odrażające sceny: odcięte głowy, pękające ciała
napęczniałe od karaluchów, ożywione trupy wyłażące z bagna. Do
charakteryzacji Romero zatrudnił prawdziwego mistrza zbrodni, Toma
Saviniego, tego samego czarodzieja brzydoty, który stworzył zombie
w Świcie żywych trupów.
Savini nosił czarną skórzaną kurtkę, buty motocyklowe oraz
diaboliczną bródkę i brwi wygięte do góry à la Spock. W przyczepie miał
całą półkę książek ze zdjęciami z sekcji zwłok. W Koszmarnych
opowieściach pełnił dwie funkcje: charakteryzatora i mojej niańki.
Spędziłem w jego przyczepie cały tydzień: przyglądałem się, jak maluje
rany i rzeźbi szpony. Stał się moim pierwszym idolem. Wszystko, co
mówił, było zabawne, a także na swój niesamowity sposób prawdziwe.
Walczył w Wietnamie i powiedział, że jest dumny z tego, co tam
osiągnął: nie dał się zabić. Uważał, że odtwarzanie masakry w filmach
jest dla niego formą terapii i to takiej, za którą płacą mu kupę forsy.
Obserwowałem, jak zamienia mojego tatę w stworzenie z bagna.
Przyklejał mu mech do brwi, kosmate gałęzie do dłoni, misterne kępki
trawy do języka. Przez kilka dni nie miałem ojca, tylko ogród z oczami.
W moich wspomnieniach pachnie wilgotną ziemią leżącą pod stertą
jesiennych liści, lecz to prawdopodobnie tylko moja wyobraźnia.
Tom Atkins musiał udawać na planie, że mnie bije, a Savini
namalował mi siniaka na lewym policzku. Kręciliśmy tego dnia późnym
wieczorem i kiedy skończyliśmy, umierałem z głodu. Tata zawiózł mnie
do najbliższego McDonalda. Byłem przemęczony, a zarazem nakręcony,
podskakiwałem i krzyczałem, że chcę czekoladowego shake’a, że
„obiecał mi czekoladowego shake’a”. W którymś momencie tata
zauważył, że pracownicy restauracji przyglądają się nam przerażonym
i oskarżycielskim wzrokiem. Miałem na twarzy odcisk pięści: pewnie
tata zabrał mnie z domu o pierwszej w nocy, żeby kupić mi
shake’a jako… co? Przekupstwo, żebym nie doniósł na niego za znęcanie
się nad dzieckiem? Opuściliśmy restaurację, zanim obsługa zdążyła
wezwać opiekę społeczną, i nie weszliśmy do żadnego innego
McDonalda, dopóki nie wyjechaliśmy z Pittsburgha.
Zanim wróciliśmy do domu, nauczyłem się dwóch rzeczy. Po
pierwsze, że prawdopodobnie nie czeka mnie kariera aktorska,
podobnie jak mojego taty (przepraszam, tato). Po drugie, że chociaż nie
mam za grosz talentu aktorskiego, to jednak znalazłem swoje powołanie
i cel życia. Przez siedem dni obserwowałem, jak Tom Savini artystycznie
masakruje ludzi, jak wymyśla niezapomniane zdeformowane potwory,
i zapragnąłem robić to samo.
I to właśnie robię.
Tym sposobem dochodzę do istoty rzeczy, którą chciałem powiedzieć
w niniejszym wprowadzeniu: dziecko ma tylko dwoje rodziców, lecz
jeśli komuś z was dopisało w życiu szczęście i został artystą, który swoją
sztuką może zarabiać na życie, to z czasem dorobi się więcej ojców
i matek. Kiedy ktoś pyta pisarza: „Kim jest twój tata?”, jedyna uczciwa
odpowiedź brzmi: „To skomplikowane”.

W LICEUM POZNAŁEM ZAPALONYCH SPORTSMENÓW, którzy czytali każdy numer


„Sports Illustrated” od deski do deski, i fanów rocka, którzy pocili się
nad każdym artykułem z „Rolling Stone” niczym wierny studiujący
Pismo Święte. Co do mnie, przez cztery lata czytałem „Fangorię”,
magazyn dla fanów horroru poświęcony kinowym krwawym jatkom,
filmom takim jak Coś Johna Carpentera, Zbrodnia ze snu Wesa Cravena
i całkiem sporo produkcji ze Stephenem Kingiem w czołówce. Każdy
numer „Fangorii” zawierał rozkładówkę, tak jak „Playboy”, tylko
zamiast kociaka rozchylającego nogi dostawało się psychopatę
rozłupującego toporem czaszkę.
„Fangoria” była moim przewodnikiem we wszystkich
socjopolitycznych dyskusjach lat osiemdziesiątych, takich jak: Czy
Freddy Krueger był za śmieszny? Jaki jest najbardziej odrażający film
wszech czasów? I co najważniejsze: Czy powstanie kiedykolwiek lepsza,
okropniejsza i bardziej powalająca na kolana przemiana w wilkołaka
niż scena z Amerykańskiego wilkołaka w Londynie? (Dwa pierwsze
pytania pozostają otwarte, odpowiedź na trzecie brzmi: nie).
W tych czasach nic już nie mogło mnie przestraszyć, ale Amerykański
wilkołak zrobił coś równie dobrego: wzbudził we mnie poczucie
przerażającej wdzięczności. Miałem wrażenie, że film położył swoją
włochatą łapę na idei, która czai się pod powierzchnią każdego dobrego
horroru, mianowicie, że być człowiekiem to tyle, co być turystą
w prastarym, zimnym i nieprzyjaznym kraju. Jak wszyscy turyści mamy
nadzieję trochę się powygłupiać, pośmiać, pobaraszkować, przeżyć
niewinną przygodę. Ale tak łatwo się zagubić. Dzień kończy się tak
szybko, drogi są tak zwodnicze, a w ciemności czyhają różne rzeczy
i szczerzą kły. Aby przetrwać, czasem sami musimy pokazać kły.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zacząłem czytać „Fangorię”,
zacząłem również pisać, codziennie. Dla mnie było to coś normalnego.
W końcu kiedy wracałem ze szkoły do domu, mama siedziała przy
pomidorowoczerwonym IBM Selectric i wymyślała swoje historie. Tata
robił to samo przy procesorze Wang, najbardziej futurystycznym
urządzeniu, jakie przyniósł do domu, od czasu odtwarzacza Laserdisc.
Miał czarny ekran – czarny jak najczarniejsza czerń w historii czerni,
a na nim pojawiały się słowa w kolorze promieniotwórczej zieleni
z filmów science fiction. Przy kolacji rozmawiało się wyłącznie
o fantazjach, o postaciach, sceneriach, zwrotach akcji i scenariuszach.
Obserwowałem rodziców przy pracy, słuchałem rozmów przy stole
i doszedłem do logicznej konkluzji: jeśli sam usiądziesz i przez kilka
godzin dziennie będziesz wymyślał różne rzeczy, prędzej czy później
ktoś zapłaci za twój wysiłek dużo pieniędzy. Co okazało się prawdą.
Jeśli wstukacie w Google’u: Jak napisać książkę?, otrzymacie miliony
wyników, ale w całej tej sprawie jest jeden nieuczciwy sekret: to zwykła
matematyka, dodawanie na poziomie pierwszej klasy. Napisz trzy strony
dziennie, a po stu dniach otrzymasz trzysta stron książki. Potem
wystukaj: Koniec i zrobione.
Pierwszą książkę napisałem, kiedy miałem czternaście lat. Nosiła
tytuł: Midnight Eats i opowiadała o prywatnej szkole, w której starsze
panie z bufetu siekały uczniów i podawały je na lunch pozostałym
dzieciakom. Mówi się, że człowiek jest tym, co je, ja jadłem „Fangorię”
i stworzyłem dzieło posiadające wszystkie walory filmu klasy B.
Nie sądzę, aby komuś udało się to przeczytać do samego końca, może
poza moją mamą. Jak powiedziałem, napisanie książki jest zwykłą
matematyką. Napisanie dobrej książki to całkiem co innego.

CHCIAŁEM SIĘ NAUCZYĆ SWOJEGO fachu i miałem nie jednego, lecz dwoje
wspaniałych pisarzy żyjących pod tym samym dachem, nie
wspominając o powieściopisarzach wszelkiej maści, przechodzących
przez drzwi naszego domu średnio co drugi dzień. West Broadway 47
w Bangor w stanie Maine musiało być najlepszą nieznaną szkołą
pisarską, lecz jeśli o mnie chodzi, to trwoniono tam czas – z dwóch
powodów: kiepski ze mnie słuchacz i jeszcze gorszy uczeń. Alicja
w Krainie Czarów zauważa, że często daje sobie dobre rady, ale bardzo
rzadko je przyjmuje. Rozumiem ją. Jako dziecko słyszałem ich całe
mnóstwo, lecz nigdy żadnej nie przyjąłem.
Niektórzy uczą się wzrokowo. Inni zbierają użyteczne informacje na
wykładach lub klasowych dyskusjach. Jeśli chodzi o mnie, to
wszystkiego nauczyłem się z książek. Mój mózg pracuje zbyt wolno, aby
czerpać korzyści z rozmów, lecz słowa na papierze zawsze na mnie
zaczekają. Książki są niezwykle cierpliwe dla powolnych uczniów.
W przeciwieństwie do reszty świata.
Moi rodzice wiedzieli, że uwielbiam pisać, i chcieli, abym odniósł
sukces. Zdawali sobie również sprawę, że niekiedy tłumaczenie mi
różnych rzeczy przypomina gadanie do psa. Nasz corgi, Marlowe,
rozumiał kilka ważnych słów, takich jak „spacer” czy „jedzenie”, ale to
wszystko. Ze mną było niewiele lepiej. Tak więc rodzice kupili mi dwie
książki.
Od mamy dostałem Zen in the Art of Writing Raya Bradbury’ego
i choć książka ta jest pełna wspaniałych rad, jak wyzwolić w sobie
zdolności twórcze, to mnie najbardziej przyciągnął jej język. Zdania
Bradbury’ego wybuchają jak petardy w gorący lipcowy wieczór. Było to
dla mnie odkrycie na miarę sceny z Czarodzieja z Krainy Oz, kiedy
Dorota wychodzi z domu prosto do krainy po drugiej stronie tęczy.
Wyłoniłem się z czarno-białego pokoju w świat technikoloru. Środek
przekazu stał się przesłaniem.
Dzisiaj przyznaję, że zdania Bradbury’ego wydają mi się trochę
przeładowane (nie każdy wers musi być klaunem jeżdżącym na
monocyklu i żonglującym pochodniami), lecz kiedy miałem czternaście
lat, ktoś musiał mi pokazać wybuchową moc dobrze utkanej,
sugestywnej frazy. Przez jakiś czas po przeczytaniu Zen in the Art of
Writing nie sięgałem po nic innego poza Bradburym – Słoneczne wino,
451 stopni Fahrenheita i najlepsza ze wszystkich, Jakiś potwór tu
nadchodzi. Jak ja uwielbiałem mroczny karnawał, kolejki
zniekształcające rzeczywistość, zwłaszcza tę okropną karuzelę na
środku, która zamienia dzieci w starców! I jego opowiadania – wszyscy
znają opowiadania Bradbury’ego – arcydzieła niesamowitej prozy, które
można przeczytać w dziesięć minut i nigdy ich nie zapomnieć. Grzmot,
opowieść o myśliwych, którzy zapłacą wysoką cenę za szansę polowania
na dinozaury. Albo Syrena, historia prehistorycznego stworzenia, które
zakochuje się w latarni morskiej. Jego utwory były pomysłowe,
olśniewające i pisane z taką swobodą, że wracałem do Zen in the Art of
Writing wielokrotnie, aby zrozumieć, jak on to robił. I rzeczywiście, miał
kilka nader solidnych, praktycznych narzędzi do zaproponowania
początkującemu pisarzowi. Jedno z nich polegało na sporządzaniu listy
rzeczowników w celu wyłowienia pomysłów na fabułę. Do dziś
wykorzystuję wariant tego ćwiczenia (zrobiłem z niego własną grę,
którą nazwałem „Prezentacja w windzie”).
Od taty dostałem książkę Lawrence’a Blocka pod tytułem Telling Lies
for Fun and Profit, zawierającą artykuły z poradami dla twórców, które
pisał dla „Writer’s Digest”. Do dziś ją mam. Wpadła mi do wanny, więc
jest spuchnięta i zdeformowana, a w miejscach, które podkreślałem,
rozmazał się atrament, lecz dla mnie ma taką samą wartość jak pierwsze
wydanie z autografem Faulknera. Od Blocka przejąłem ideę, że
pisarstwo jest rzemiosłem jak każde inne, jak stolarstwo. Aby
zdemistyfikować tę sztukę, Block skupił się na szczegółach, na przykład:
Jakie jest najlepsze pierwsze zdanie? Ile szczegółów oznacza za dużo
szczegółów? Dlaczego niektóre szokujące zakończenia działają, a inne są
do bani?
A także – to mi się szczególnie podoba – jakie korzyści daje pisanie
pod pseudonimem?
Blockowi nieobce były pseudonimy. Miał ich na pęczki, używał ich do
tworzenia konkretnych tożsamości dla konkretnych utworów. Bernard
Malamud zauważył kiedyś, że pierwszym i największym wyzwaniem
twórczym pisarza jest on sam; kiedy wymyśli siebie, dzieła zaczną
płynąć z tej autokreacji naturalnym strumieniem. Bardzo mi się
podobała myśl, że Block, ilekroć miał taką zachciankę, nakładał sobie
nową twarz i pisał powieści człowieka, który sam był zmyśloną postacią.
„Oczywiście – powiedział mój tata. – Weź na przykład Such Men Are
Dangerous, którą Block napisał jako Paul Kavanagh. Ta książka mniej
przypomina powieść, a bardziej napad w ciemnym zaułku”.
Such Men Are Dangerous to opowieść o byłym żołnierzu, który robił
okropne rzeczy na wojnie, po czym wraca do domu z zamiarem robienia
takich samych rzeczy w kraju. Chociaż czytałem tę książkę ponad
dwadzieścia lat temu, myślę, że z grubsza rzecz biorąc, tata miał rację.
Zdania Bradbury’ego strzelały jak petardy w letnią noc, Kavanagha
buchały jak wyziewy z ołowianych rur. Larry Block wydawał się
naprawdę miłym facetem. Paul Kavanagh przeciwnie.
Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem się zastanawiać, kim
bym był, gdybym przestał być sobą.

W LICEUM NAPISAŁEM TRZY KOLEJNE powieści. Wszystkie łączyła jedna


artystyczna właściwość: były do niczego. Mimo to już wtedy
rozumiałem, że to normalne. Cudowne dzieci są prawie zawsze
tragicznymi postaciami, które świecą jasnym płomieniem przez kilka lat
i zanim osiągną dwudziestkę, zostaje po nich kupka popiołu. Wszyscy
inni muszą dochodzić do celu pomału, mozolnie, łopata po łopacie.
Ciężka, powolna praca wynagradza człowieka emocjonalnymi
i intelektualnymi mięśniami oraz solidnymi podwalinami, na których
może zbudować karierę. Kiedy więc przychodzą porażki, jest na nie
przygotowany, ponieważ już im kiedyś stawiał czoło.
Z naturalnych powodów w college’u zacząłem myśleć o wydaniu
niektórych swoich utworów drukiem. Bałem się jednak publikować pod
własnym nazwiskiem. Wiedziałem, że nie napisałem jeszcze niczego, co
warto by przeczytać. Lecz skąd będę wiedział, czy napisałem coś
dobrego, naprawdę dobrego? Martwiłem się, że wyślę wydawnictwu
marnotę, a oni ją wydadzą, licząc na szybką kasę zarobioną na
nazwisku. Byłem bardzo niepewny siebie, męczyły mnie dziwne
(i irracjonalne) obawy. Chciałem mieć pewność, że kiedy sprzedam
książkę, to sprzedam ją z właściwych powodów.
Dlatego porzuciłem nazwisko i zacząłem pisać jako Joe Hill. Dlaczego
Hill? To skrót od mojego drugiego imienia, Hillström, i kiedy myślę
o tym z perspektywy czasu… rany, gdzie ja miałem głowę? Umlaut jest
w języku angielskim prawdziwym hard rockiem wśród znaków
diakrytycznych, a ja mam go w imieniu i tego nie wykorzystałem.
Schrzaniłem swoją największą szansę, żeby zostać metalowcem.
Uznałem również, że powinienem unikać pisania przerażających
historii, znaleźć swoje własne tworzywo. No i pisałem chłam w stylu
„New Yorkera” – o rozwodach, o wychowywaniu trudnych dzieci,
o niepokojach wieku średniego. Tu i ówdzie trafiały się w tych tekstach
niezłe zdania i niewiele więcej. Nie miałem zbyt wiele do powiedzenia
na temat rozwodów – nawet nie byłem żonaty! Podobnie
o wychowywaniu trudnych dzieci. Moje doświadczenia w tej dziedzinie
sprowadzały się do tego, że byłem jednym z nich. A w wieku dwudziestu
paru lat rozpaczliwie brakowało mi kwalifikacji do wypowiadania się na
temat kryzysu wieku średniego.
Poza tymi wszystkimi powodami prawdziwą trudnością w napisaniu
dobrego tekstu dla „New Yorkera” był fakt, że nigdy nie lubiłem takich
książek. W wolnym czasie czytałem pojebane komiksy grozy Neila
Gaimana i Alana Moore’a, a nie Updike’a czy Cheevera o melancholii
klasy średniej.
W którymś momencie, prawdopodobnie po dwusetnym odrzuceniu,
przeżyłem małe olśnienie. Owszem, jeśli pisałbym książki pod
prawdziwym imieniem i nazwiskiem, Joseph King, to wypadłoby
niezręcznie, gdybym płodził horrory. Jakbym odcinał kupony od
sukcesu taty. Ale Joe Hill był zwyczajnym, anonimowym facetem. Nikt
nie znał jego matki ani ojca. Mógł być każdym artystą, jakim zechciał.
A chciał być Tomem Savinim na papierze.
Dostajesz takie życie, jakie ci dano, i jeśli zamierzasz pisać, to ono jest
twoim atramentem. Jedynym, na jaki możesz liczyć. Mój był po prostu
bardzo czerwony.
Kiedy w końcu dałem sobie zgodę na pisanie niesamowitych
opowieści o rzeczach nadprzyrodzonych, wszystkie moje problemy
znikły prawie w mgnieniu oka i zanim zdążyłem powiedzieć „bestseller
»New York Timesa«”, byłem… ha, ha, ha, ha, ha, żartuję. Nadal czekało
mnie tworzenie całych stert chłamu. Skleciłem cztery kolejne powieści,
które niczego nie osiągnęły. Był wśród nich Paper Angels, trzeciorzędny
pastisz Cormaca McCarthy’ego; powieść fantasy dla młodzieży, Złe
kociaki doktora Lourdesa (sami się pieprzcie, właśnie, że to świetny
tytuł); The Briars, schrzaniony pomysł na thriller w stylu Johna D.
MacDonalda, o dwóch nastolatkach na krwawej imprezie. Najlepsze
było The Fear Tree, napisane w duchu J.R.R. Tolkiena. Spędziłem nad
nim trzy lata i stało się międzynarodowym bestsellerem… w moich
snach. W rzeczywistości odrzuciły go wszystkie wydawnictwa z Nowego
Jorku i Londynu, a za dodatkowy kopniak w jaja posłużyły odmowy
wydawców w Kanadzie, co niechaj nam wszystkim przypomina:
nieważne, jak nisko upadłeś, zawsze możesz upaść niżej (wcale tak nie
myślę, Kanado).
Podczas gdy płodziłem kolejne powieściowe fiaska, pisałem również
opowiadania i w czasie tych miesięcy (i – rety! – lat) zaczęły się w moim
życiu dziać również dobre rzeczy. Opowieść o przyjaźni między
młodocianym przestępcą i nadmuchiwanym chłopcem włączono do
szacownej antologii żydowskiego realizmu magicznego, chociaż jestem
gojem (wydawcy to nie przeszkadzało). Opowiadanie o duchu
nawiedzającym kino w pewnym miasteczku trafiło do „High Plains
Literary Review”. Dla większości ludzi niewiele to znaczy, ale ja miałem
uczucie, jakbym otworzył tabliczkę czekolady i odkrył w środku złoty
kupon. Za nimi poszły następne niezłe opowiadania. Jedno o samotnym
kilkunastoletnim chłopcu, który niczym bohater Kafki zamienia się
w wielkiego owada, po czym odkrywa, że woli być człowiekiem. Inne
o starym odłączonym aparacie telefonicznym, na który czasami dzwonią
zmarli. Jeszcze inne o niezrównoważonych synach Abrahama Van
Helsinga. I tak dalej. Zdobyłem kilka mniej znaczących nagród
literackich i trafiłem do zbiorku najlepszych utworów gatunku. Jedno
z moich dziełek przeczytał łowca talentów z Marvel Comics i dał mi
szansę napisania własnej jedenastostronicowej opowieści o Spider-
Manie.
Nie było to wiele, ale podobno co za dużo, to niezdrowo. Gdzieś
w 2004 roku, wkrótce po tym, jak The Fear Tree trafiło ostatecznie
w ślepy zaułek, pogodziłem się z myślą, że nie mam w sobie żyłki
powieściopisarza. Dałem z siebie wszystko, ale odpadłem. Nie szkodzi.
W końcu pisałem dla Spider-Mana. Nawet jeśli nie nauczyłem się pisać
powieści, to przynajmniej wiedziałem, że umiem tworzyć całkiem
zadowalające opowiadania. Zdawałem sobie sprawę, że nigdy nie
dorównam tacie, ale przynajmniej się zbliżałem. To, że nie nadawałem
się na powieściopisarza, nie znaczyło, że nie mogę znaleźć zajęcia
w świecie komiksu. Niektóre z moich ulubionych historii były właśnie
komiksami.
Miałem kilkanaście napisanych opowiadań, wystarczająco dużo, aby
wydać zbiór. Postanowiłem je poskładać i przekonać się, czy ktoś się na
nie skusi. Nie zdziwiło mnie, że pominęły je milczeniem wielkie domy
wydawnicze, które ze zdrowych komercyjnych powodów wolą
publikować powieści. Zwróciłem się do świata mniejszych wydawców
i w grudniu 2004 roku zadzwonił do mnie Peter Crowther, szacowny
dżentelmen stojący za maleńką oficyną ze wschodniej Anglii, PS
Publishing. Peter sam pisał niesamowite opowieści i spodobało mu się
moje opowiadanie Pop Art, to o nadmuchiwanym chłopcu.
Zaproponował mi niewielki nakład Upiorów XX wieku, czym od
niechcenia wyświadczył mi przysługę, której nigdy nie spłacę. Pete
i kilku innych gości ze świata małych oficyn, jak Richard Chizmar i Bill
Schafer, wyświadczają takie przysługi wielu pisarzom, wydając ich
książki nie dlatego, że mogą się na nich wzbogacić, lecz ponieważ się im
podobają. (Owszem… to sugestia, abyś odwiedził witryny PS Publishing,
Cemetery Dance Publications oraz Subterranean Press i wniósł swój
wkład we wsparcie dla obiecujących twórców, kupując ich książkę.
Śmiało, dobrze to zrobi twojej biblioteczce).
Peter poprosił, żebym napisał jeszcze kilka opowiadań do
planowanego zbioru, aby stały się pozycjami „na wyłączność”, nigdzie
indziej niepublikowanymi. Zgodziłem się i rozpocząłem pracę nad
opowieścią o kolesiu, który kupił ducha w internecie. Praca jakoś
wymknęła mi się spod kontroli i po trzystu trzydziestu pięciu stronach
stwierdziłem, że jednak mam w sobie dar powieściopisarza.
Zatytułowałem ją Pudełko w kształcie serca.
Kurczę, czyta się jak powieść Stephena Kinga. Mówiąc uczciwie,
zasłużyłem na to.

ZAWSZE DOŚĆ PÓŹNO UJAWNIAŁEM swoje zdolności, tak więc moja pierwsza
książka, Upiory XX wieku, ukazała się, gdy miałem trzydzieści trzy lata.
Teraz mam czterdzieści sześć, a kiedy ten zbiór trafi na półki
księgarskie, skończę czterdzieści siedem. Uf, dni pędzą na pełnym gazie,
aż człowiekowi zapiera dech.
Kiedy zaczynałem pisać, nie chciałem, aby ludzie się dowiedzieli, że
jestem synem Stephena Kinga, więc nałożyłem maskę i udawałem kogoś
innego. Lecz książki zawsze mówią prawdę, prawdziwą prawdę.
W każdym razie dobre książki. Książki, które napisałem, są
nieuniknionym produktem ich twórczego DNA: Bradbury’ego i Blocka,
Saviniego i Spielberga, Romera i „Fangorii”, Stana Lee i C.S. Lewisa,
a przede wszystkim Tabithy i Stephena Kingów.
Nieszczęśliwy twórca stoi w cieniu innych, większych artystów
i chowa za to urazę. Ale jeśli dopisze ci szczęście – a jak powiedziałem,
miałem szczęścia pod dostatkiem i proszę, Panie Boże, niech tak
pozostanie – ci inni, więksi artyści rzucą ci światło, abyś odnalazł swoją
drogę.
I kto wie? Może pewnego dnia los się do ciebie uśmiechnie na tyle, że
będziesz mógł pracować u boku jednego ze swoich idoli. Miałem okazję
napisać parę opowiadań razem z ojcem. Było zabawnie. Mam nadzieję,
że wam się spodobają; dwa z nich znajdziecie je w tej książce.
Nosiłem maskę przez kilka lat, lecz teraz, kiedy opadła, mogę głębiej
odetchnąć.
Na razie to wszystko, co mam do powiedzenia. Czeka nas niezła
jazda. W drogę.
Pora na czarne charaktery.

Joe Hill
Exeter, New Hampshire
Wrzesień 2018
GAZ DO DECHY
(Ze Stephenem Kingiem)

Przełożyła Izabela Matuszewska

JECHALI NA ZACHÓD PRZEZ PSTRĄ pustynię i nie zatrzymali się, póki nie oddalili
się sto pięćdziesiąt kilometrów od miejsca rzezi. Dopiero wczesnym
popołudniem zjechali z szosy do baru z otynkowaną fasadą
i dystrybutorami na betonowych wyspach. Przetaczający się grzmot
silników wstrząsnął szybami w oknach. Zaparkowali obok siebie między
wielkimi ciężarówkami po zachodniej stronie budynku, ustawili
motocykle na nóżkach i zgasili silniki.
Przez całą drogę prowadził Race Adamson, jego harley wyprzedzał
pozostałych niekiedy nawet o pół kilometra. Zawsze jeździł na przedzie,
od kiedy do nich wrócił po dwóch latach na pustyni. Tak bardzo się
wysforowywał, że czasem się wydawało, jakby rzucał im wyzwanie, aby
próbowali go dogonić. Ale może po prostu miał ochotę zostawić ich za
sobą. Nie chciał się tu zatrzymywać, jednak Vince go zmusił. Gdy tylko
bar pojawił się w polu widzenia, dodał gazu, wyprzedził
Race’a i wyciągnął lewą rękę w geście doskonale znanym Szczepowi: „Za
mną, zjeżdżamy z drogi”. Szczep posłuchał gestu Vince’a. Jak zawsze. To
była prawdopodobnie kolejna z wielu rzeczy, których Race u niego nie
znosił.
Race zawsze parkował pierwszy, ale zsiadał ostatni. Stał okrakiem
z motocyklem między nogami i powoli ściągał skórzane rękawice,
spoglądając spode łba na towarzyszy przez przeciwsłoneczne lustrzanki.
– Powinieneś pogadać ze swoim chłopakiem – powiedział do
Vince’a Lemmy Chapman, wskazując głową Race’a.
– Nie tutaj – odparł Vince.
Rozmowa może poczekać, aż wrócą do Vegas. Chciał mieć drogę za
sobą. Chciał się położyć w ciemności i poczekać, aż zelżeje okropne
ściskanie w żołądku. A może jednak najbardziej tęsknił za prysznicem.
Nie miał na sobie krwi, mimo to czuł się skażony i wiedział, że nie
poczuje się dobrze we własnej skórze, dopóki nie zmyje z siebie
porannego smrodu.
Ruszył w kierunku baru, lecz Lemmy złapał go za ramię.
– Nie. Właśnie że tutaj.
Vince spojrzał na dłoń spoczywającą na jego ramieniu, lecz Lemmy
jej nie cofnął. On jeden z całej grupy się go nie bał. Przeniósł wzrok na
dzieciaka, który od wielu lat nie był już dzieciakiem. Race otworzył
kufer nad tylnym kołem i szukał czegoś w środku.
– O czym tu gadać? – rzucił Vince. – Clark zginął. Pieniądze też.
Sprawa skończona.
– Musisz się dowiedzieć, czy Race myśli tak samo. Cały czas
zakładasz, że nadajecie na tej samej fali, chociaż od dłuższego czasu
chłopak chodzi na ciebie wkurwiony przez czterdzieści minut na
godzinę. I coś ci jeszcze powiem, szefie. To on ściągnął tu część tych ludzi
i to on ich nakręcił gadką, że zarobią kupę forsy na jego interesach
z Clarkiem. Nie on jeden może chcieć usłyszeć, co dalej.
To mówiąc, Lemmy spojrzał znacząco w stronę członków Szczepu.
Dopiero teraz Vince zauważył, że nie ruszyli całą bandą w stronę baru,
tylko kręcili się przy maszynach i co raz zerkali w kierunku jego
i Race’a, jakby na coś czekali.
Vince nie chciał rozmawiać. Na samą myśl o gadaniu robiło mu się
słabo. Już od jakiegoś czasu rozmowa z Race’em przypominała
przerzucanie się piłką lekarską i nie przynosiła nic poza nużącym
wysiłkiem, a on nie miał na to ochoty, zwłaszcza po tym, co zostawili za
sobą.
Mimo to poszedł, ponieważ kiedy chodziło o ochronę Szczepu,
Lemmy prawie zawsze miał rację. Jeździł sześć lat, a Vince dwanaście,
zanim się poznali w Delcie Mekongu, a świat stanął na głowie. Wysłano
ich na zwiad, mieli szukać zakopanych min i drutów połączonych
z pułapką. Od tamtej pory przez czterdzieści lat niewiele się zmieniło.
Vince zostawił maszynę i podszedł do Race’a, który stał między
swoim harleyem i zaparkowaną cysterną. Znalazł to, czego szukał
w kufrze – butelkę z płynem, który wyglądał na herbatę, ale nią nie był.
Pił od dawna, czego Vince nie lubił. Race pociągnął łyk, wytarł usta
i podsunął butelkę Vince’owi, lecz ten pokręcił głową.
– Mów – powiedział.
– Jeśli pojedziemy szóstką, za trzy godziny możemy być w Show Low.
O ile ta twoja azjatycka cipa tyle wyciągnie.
– Co jest w Show Low?
– Siostra Clarke’a.
– Po co mamy do niej jechać?
– Z powodu pieniędzy. Może nie zauważyłeś, ale wyjebano nas na
sześćdziesiąt kawałków.
– I ty uważasz, że ona je ma.
– Gdzieś trzeba zacząć.
– Pogadamy o tym w Vegas. Na miejscu przemyślimy, jakie mamy
opcje.
– Może przemyślmy je tutaj. Widziałeś, jak Clarke odkładał telefon,
kiedy weszliśmy? Słyszałem przez drzwi fragmenty rozmowy. Myślę, że
próbował złapać siostrę, a ponieważ mu się nie udało, zostawił komuś
wiadomość. Jak myślisz, dlaczego nagle tak zapragnął skontaktować się
z tą raszplą, jak tylko zobaczył nas na podjeździe?
Chciał się pożegnać, tak uważał Vince, ale tego nie powiedział.
– Ona nie ma z tym nic wspólnego, prawda? Co ona robi? Też metę?
– Nie, jest dziwką.
– Jezu, co za rodzina!
– I kto to mówi – mruknął Race.
– Co to miało znaczyć? – spytał Vince.
Właściwie nie przejął go sam tekst, zamierzony, rzecz jasna, jako
obelga, tylko lustrzane okulary Race’a, w których zobaczył własne
odbicie, starą, spaloną przez słońce twarz z siwą brodą, zmarszczkami
i obwisłymi fałdami.
Race spojrzał z powrotem na migoczącą drogę, a kiedy się odezwał,
to nie po to, aby odpowiedzieć na pytanie.
– Sześćdziesiąt patoli poszło z dymem, a ty zbywasz to wzruszeniem
ramion.
– Niczego nie zbywam, tak się po prostu stało. Poszło z dymem.
Race i Dean Clarke poznali się w Faludży. A może to było w Tikrit.
Dean był sanitariuszem ze specjalizacją w metodach leczenia bólu:
solidnie się naćpać i zaprawić hojną dawką Wyclefa Jeana; z kolei Race
specjalizował się w prowadzeniu wozu opancerzonego tak, żeby nie dać
się postrzelić. Po powrocie do świata nadal utrzymywali kontakty i pół
roku temu Clarke przyjechał do Race’a z pomysłem założenia
laboratorium metamfetaminy w Smith Lake. Wyliczył, że na rozruch
wystarczy sześćdziesiąt tysięcy, a zanim się obejrzą, będą zarabiali
więcej na miesiąc.
– Prawdziwy kryształ – powtarzał. – Żadnych tanich zielonych
gówien, tylko czysty kryształ. – Po czym podnosił dłonie nad głowę,
imitując wielką stertę pieniędzy. – Luz, stary, sięgniemy gwiazd.
Luz. Vince pomyślał teraz, że powinien był się wycofać, gdy tylko
usłyszał to słowo. Dokładnie w tej samej sekundzie.
Ale tego nie zrobił. Gorzej, dał Race’owi z własnej kieszeni
dwadzieścia kawałków, mimo wszystkich swoich wątpliwości. Clarke
wyglądał na mięczaka i obiboka i przypominał trochę Kurta Cobaina:
długie jasne włosy, kilka warstw ubrań. Powtarzał „spoko” i „luz”, do
każdego mówił „ziom” i opowiadał, jak narkotyki przełamują tyranię
zbiorowej nadświadomości. Cokolwiek to miało znaczyć. Zaskoczył
i oczarował Race’a swoimi intelektualnymi przymiotami: sztuki Sartre’a,
kasety z recytowaną poezją i składankami reggae.
Vince’owi nie przeszkadzała ta jajogłowa gadka Clarke’a,
nafaszerowana duchowo-rewolucjonistycznymi bzdetami i wygłaszana
idiotycznym językowym zlepkiem białego paniczyka z czarnym
ziomalem. Przeszkadzało mu natomiast, że kiedy się poznali,
u Clarke’a widać już było charakterystyczne usta metamfetaminowca –
wypadające zęby, dziąsła usiane plamami, cuchnący oddech. Vince nie
miał nic przeciwko zarabianiu pieniędzy na tym gównie, ale odruchowo
nie ufał zepsutym zgniłkom, którzy to gówno zażywali.
Mimo to wyłożył kasę, chciał, żeby Race’owi coś się w końcu udało,
zwłaszcza po tym, jak go wyrzucili z wojska. I przez chwilę, kiedy Race
i Clark pracowali nad szczegółami, Vince prawie sam siebie przekonał,
że interes może naprawdę wypalić. Na jakiś czas Race nabrał niemal
zawadiackiej pewności siebie i spodziewając się wielkich zysków, kupił
nawet swojej dziewczynie używanego mustanga.
Tylko że pierwszego dnia po uruchomieniu w laboratorium wybuchł
pożar i w ciągu dziesięciu minut wszystko spłonęło do fundamentów.
Luz? Nielegalni meksykańscy robotnicy powyskakiwali przez okna
i kiedy nadjechała straż pożarna, stali dookoła, poparzeni
i wysmarowani sadzą. Większość siedziała teraz w okręgowym areszcie.
Race dowiedział się o pożarze nie od Clarke’a, tylko od Bobby’ego
Stone’a, innego kumpla z Iraku. Bobby pojechał do Smith Lake, żeby
kupić legendarnego czystego kryształu za dziesięć tysięcy dolarów
i zawrócił z piskiem opon na widok dymu i migających kogutów. Race
próbował się dodzwonić do Clarke’a, ale telefon milczał przez całe
popołudnie i wieczór. O dziesiątej Szczep wyruszył w drogę na wschód,
żeby go znaleźć.
Dorwali Deana Clarke’a w jego chacie na wzgórzach, kiedy pakował
się do wyjazdu. Oznajmił, że właśnie wybierał się na spotkanie
z Race’em, żeby mu powiedzieć, co się stało, i ułożyć nowy plan
działania. Zapewniał, że miał zamiar wszystkich spłacić. Dodał, że
pieniądze wprawdzie przepadły, ale są inne możliwości, inne plany
awaryjne. Zarzekał się, że jest mu cholernie, kurewsko przykro. Część
tego, co mówił, było kłamstwem, część prawdą, zwłaszcza to, że jest mu
cholernie, kurewsko przykro, ale Vince’a niczym nie zaskoczył, nawet
kiedy zaczął płakać.
Zaskoczyło go natomiast, podobnie jak wszystkich, że w łazience
ukrywała się dziewczyna Clarke’a w majteczkach w stokrotki i bluzie
z napisem LICEUM CORMANA. Najzwyczajniejsza w świecie
siedemnastolatka na haju, ściskająca w dłoni dwudziestkędwójkę.
Podsłuchiwała, kiedy Roy Klowes pytał Clarke’a, czy jego dziewczyna
jest w domu, i proponował, żeby dziwka im wszystkim obciągnęła, to
spuszczą mu dwieście dolców z długu. Roy Klowes wszedł do łazienki
i wyciągnął kutasa, żeby się odlać, lecz dziewczyna myślała, że rozpina
spodnie w innym celu, i nacisnęła spust.
Za pierwszym razem spudłowała, za drugim strzeliła w sufit, bo Roy
zaczął w nią walić maczetą i cała sytuacja odkleiła się od rzeczywistości
i przez czerwoną norę ześliznęła się w krainę sennych koszmarów.
– Jestem pewien, że stracił część tej forsy – powiedział Race. – Może
nawet połowę tego, co od nas dostał. Ale jeśli uważasz, że Dean Clarke
wsadził całe sześćdziesiąt patyków w jeden interes, to nie mogę ci
pomóc.
– Może faktycznie część forsy zamelinował. Nie twierdzę, że nie masz
racji. Tylko nie rozumiem, czemu miałaby się znaleźć u jego siostry.
Równie dobrze mógł ją wsadzić do słoika i zakopać w ogródku. Nie mam
zamiaru pastwić się nad jakąś żałosną dziwką dla zabawy. Co innego,
jeśli się dowiemy, że dostała nagle jakieś duże pieniądze.
– Sześć miesięcy nakręcałem ten interes. I nie ja jeden wpakowałem
w niego pieniądze.
– Dobrze. Pogadamy w Vegas, jak tę sprawę załatwić.
– Gadaniem niczego nie załatwimy – uciął Race. – Tylko na
maszynach. Jego siostra jest dzisiaj w Show Low. Kiedy się dowie, że brat
i jego laleczka zostali rozsmarowani po ścianach domu…
– Może byś mówił trochę ciszej – upomniał go Vince.
Lemmy stał kilka kroków dalej i obserwował ich z ramionami
skrzyżowanymi na piersi, gotów w każdej chwili wkroczyć pomiędzy
nich, gdyby zaszła potrzeba. Pozostali czekali w grupkach po dwóch lub
trzech, pokryci kurzem i posępni, w skórzanych albo dżinsowych
kurtkach, na których widniała naszywka Szczepu z czaszką
w indiańskiej opasce i dewizą: ŻYJ W DRODZE, UMIERAJ W DRODZE.
Zawsze tworzyli Szczep, chociaż żaden z nich nie był Indianinem, poza
Peachesem, który twierdził, że jest półkrwi Czirokezem, chyba że akurat
wolał być półkrwi Hiszpanem albo Inką. Doc powiedział, że może sobie
być półkrwi Eskimosem i półkrwi wikingiem – i tak robi z siebie idiotę.
– Ta forsa przepadła – zwrócił się Vince do syna. – Tak samo twoje
sześć miesięcy pracy. Zrozum to wreszcie.
Jego syn stał z zaciśniętymi zębami, kłykcie aż mu pobielały na
trzymanej kurczowo butelce. Nie odzywał się ani słowem. Patrząc na
niego, Vince przypomniał go sobie nagle jako sześcioletniego chłopca
z buzią tak samo jak teraz pokrytą kurzem, jeżdżącego po żwirowym
podjeździe na trzykołowym rowerku i wydającego odgłosy warczącego
silnika. Vince i Mary śmiali się do rozpuku, najbardziej z zawziętej
i skupionej miny syna, przedszkolnego wojownika szos. Teraz nie
widział w tym nic zabawnego. Dwie godziny temu Race rozpłatał łopatą
ludzką czaszkę. Zawsze był szybki i pierwszy dopadł Clarke’a, kiedy ten
próbował uciec w zamieszaniu powstałym po wystrzałach dziewczyny.
Może Race nie zamierzał go zabić. Uderzył tylko raz.
Vince otworzył usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale nie pozostało
nic do powiedzenia. Odwrócił się i ruszył w kierunku baru. Nie uszedł
nawet trzech kroków, kiedy usłyszał za plecami brzęk tłuczonego szkła.
Odwrócił się i zobaczył, że Race cisnął butelką w zbiornik paliwa,
dokładnie w miejsce, gdzie pięć sekund temu stał Vince. Może celował
w jego cień.
Whiskey i okruchy szkła rozprysły się po baku. Vince rzucił okiem na
bok zaparkowanej cysterny i aż drgnął mimowolnie na widok tego, co
na nim zobaczył. Na wielkim zbiorniku widniał napis i przez mgnienie
oka wydało mu się, że przeczytał słowo MASAKRA. Ale nie. To było
MASKAR. Wszystko, co wiedział o Freudzie, można było ująć
w niespełna dwadzieścia słów – drobny z małą siwą bródką i cygarem,
uważał, że dzieci chcą się pieprzyć z własnymi rodzicami – ale nie
musiał się znać na psychologii, żeby rozpoznać działanie
podświadomych wyrzutów sumienia. Wybuchłby śmiechem, gdyby nie
to, co zobaczył potem.
W kabinie siedział kierowca. Wywiesił rękę przez okno, w palcach
trzymał tlącego się papierosa, a na przedramieniu widniał tatuaż:
LEPSZA ŚMIERĆ OD HAŃBY, co świadczyło, że facet jest weteranem.
Vince zarejestrował to na wpół świadomie i szybko odsunął tę myśl na
bok, może żeby przemyśleć to sobie później, a może nie. Zastanawiał się,
ile facet mógł usłyszeć, oceniał niebezpieczeństwo, próbował
zdecydować, czy powinno się Maskara wyciągnąć z kabiny i wyjaśnić
kilka rzeczy.
Cały czas się nad tym zastanawiał, kiedy ciężarówka z cysterną
zabulgotała i zbudziła się w kłębach smrodu. Maskar wyrzucił
niedopałek na parking i zwolnił hamulce pneumatyczne. Kominy
beknęły czarnym dymem i ciężarówka ruszyła. Żwir zachrzęścił pod
wielkimi oponami. Podczas gdy cysterna odjeżdżała, Vince powoli
odetchnął i poczuł, jak opada z niego napięcie. Wątpliwe, żeby facet coś
usłyszał, a nawet jeśli tak, to co z tego? Nikt przy zdrowych zmysłach nie
będzie się mieszał w takie szambo. Maskar musiał się zorientować, że
przyłapano go na podsłuchiwaniu, i postanowił się zmyć, póki jeszcze
miał szansę.
Zanim osiemnastokołowiec wyjechał na jednopasmową szosę, Vince
odwrócił się w drugą stronę i przepchnął między swoimi ludźmi
w stronę baru. To było godzinę przed tym, jak zobaczył cysternę po raz
drugi.
VINCE POSZEDŁ SIĘ ODLAĆ – pęcherz dawał mu w kość od pięćdziesięciu
kilometrów – i po powrocie minął swoich ludzi skupionych przy dwóch
dużych stolikach. Siedzieli w milczeniu, od stolików nie dolatywał
prawie żaden odgłos poza szorowaniem widelców po talerzach oraz
brzękiem odstawianych szklanek. Tylko Peaches gadał, i to do siebie.
Mówił szeptem i od czasu do czasu sprawiał wrażenie, jakby się kulił,
jakby go otoczyła chmara wyimaginowanych muszek. Był to jego
żałosny, irytujący zwyczaj. Pozostali zajmowali własne wewnętrzne
przestrzenie, nikt na nikogo nawet nie zerkał; każdy zwrócony do
środka, Bóg wie, na co patrzył. Niektórzy prawdopodobnie na łazienkę,
w której Roy Klowes zaszlachtował dziewczynę. Inni widzieli
Clarke’a leżącego twarzą do ziemi, z tyłkiem do góry, z zafajdanymi
spodniami, stalowym ostrzem łopaty tkwiącym w czaszce i sterczącym
trzonkiem. Kilku pewnie się zastanawiało, czy zdążą wrócić do domu na
Amerykańskich gladiatorów i czy kupony na loterię, które wczoraj kupili,
okażą się szczęśliwe.
Zupełnie inaczej było, kiedy jechali na spotkanie z Clarkiem. Lepiej.
Zatrzymali się tuż po wschodzie słońca w podobnej knajpie jak ta
i chociaż nie tryskali humorami, to pieprzyli trzy po trzy i od czasu do
czasu wybuchali śmiechem przy pączkach i kawie. Przy jednym stole
Doc rozwiązywał krzyżówkę, a pozostali zaglądali mu przez ramię
i stukali się w żebra łokciami, dowcipkując, jaki to zaszczyt obcować
z takim wykształconym człowiekiem. Doc odsiedział swoje, jak
większość pozostałych, i miał złoty ząb, wstawiony w miejsce jedynki
wybitej pałką przez policjanta. Ale nosił okulary dwuogniskowe i miał
pociągłe, niemal arystokratyczne rysy, czytał gazety i wiedział różne
rzeczy, na przykład co jest stolicą Kenii i kto walczył w wojnie Dwóch
Róż. Roy Klowes spojrzał z ukosa na gazetę Doca i powiedział:
– Dajcie mi krzyżówkę o naprawianiu motocykli i zarywaniu cipek.
Na przykład „Co robię z twoją mamuśką” na… – policzył – sześć liter. Na
takie pytanie mogę odpowiedzieć, Doc.
– Powiedziałbym „brzydzisz”, ale „brzydzę” to siedem liter, więc moja
odpowiedź brzmi: „mierzisz”.
– A co to niby znaczy? – spytał Roy, drapiąc się po głowie.
– Znaczy, że nie może się powstrzymać, żeby nie splunąć na twój
widok.
– No właśnie, mam przez nią taki wkurw, że nie wiem, bo mówiłem
jej, żeby połykała, jak ją mierżę.
Ludzie prawie pospadali z krzeseł ze śmiechu. Podobnie rżeli przy
sąsiednim stoliku, gdzie Peaches próbował wyjaśnić, dlaczego
zdecydował się na podwiązanie nasieniowodów.
– Skusiło mnie, kiedy usłyszałem, że wystarczy zrobić jedną
wazektomię na całe życie, czego nie można powiedzieć o aborcji. Na to
praktycznie nie ma limitu. Każda głupia cipa jest potencjalną ruiną dla
twojego portfela. Zanim się obejrzysz, będziesz musiał bulić za
skrobanki i dopiero wtedy pukniesz się w głowę, że lepiej zainwestować
w co innego. Poza tym twój związek już nigdy nie będzie taki sam, jak
spuścisz juniora w toalecie. Zwyczajnie wszystko się wtedy zmienia,
uwierzcie fachowcowi.
Peaches nie musiał się silić na dowcipy. Potrafił wszystkich
rozśmieszyć, mówiąc zwyczajnie to, co mu chodziło po głowie.
Teraz Vince minął bandę przybitych chłopaków o zaczerwienionych
oczach i usiadł przy barze obok Lemmy’ego.
– I co twoim zdaniem powinniśmy zrobić z tym gównem po powrocie
do Vegas? – spytał.
– Zmyć się – odparł Lemmy. – Nikomu nie mówić, dokąd jedziemy.
I nie oglądać się za siebie.
Vince wybuchnął śmiechem. Lemmy nie. Podniósł kubek z kawą, lecz
w połowie drogi do ust zatrzymał się i zamiast się napić, odstawił ją
z powrotem.
– Coś nie gra z kawą? – spytał Vince.
– Nie, nie z kawą.
– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że to o uciekaniu było na serio?
– Nie bylibyśmy jedyni, stary – powiedział Lemmy. – Widziałeś, co
Roy zrobił tej dziewczynie w łazience.
– Ona go prawie zastrzeliła – przypomniał mu Vince, zniżając głos,
aby nikt ich nie usłyszał.
– Nie miała nawet siedemnastu lat.
Vince nie odpowiedział, ale też nikt tego nie oczekiwał.
– Większość chłopaków nigdy w życiu nie widziała takiej jatki
i myślę, że część z nich, w każdym razie ci bystrzejsi, rozpierzchną się na
cztery strony świata, gdy tylko nadarzy się okazja. Znajdą sobie w życiu
nowy cel. – Vince znowu się roześmiał, lecz Lemmy tylko zerknął na
niego z ukosa. – Posłuchaj, kapitanie. Kiedy miałem osiemnaście lat,
zabiłem brata, bo prowadziłem samochód zalany w trupa. Jak się
ocknąłem, czułem na sobie jego krew. Szukałem śmierci w marines,
żeby za to zapłacić, ale chłopaki w czarnych piżamach nie mogli mi
pomóc. Z wojny pamiętam głównie smród własnych stóp, kiedy
złapałem owrzodzenie tropikalne. Jakbym nosił w butach latrynę.
Siedziałem w więzieniu tak samo jak ty, ale najgorsze nie było to, co
robiłem, ani to, co na moich oczach robili inni. Najgorszy był smród
bijący od ludzi: spod pach i spod tyłków. Wszystko to było okropne. Ale
żadna z tych rzeczy nie umywa się do masakry à la Charlie Manson, od
której właśnie uciekamy. Do tej pory nie mogę zapomnieć smrodu, który
się tam unosił. Jakbym siedział zamknięty w szafie, w której ktoś się
zesrał. Za mało powietrza, a to, które było, nie poprawiało sytuacji. –
Przerwał. Odwrócił się na stołku, żeby popatrzeć na Vince’a. – Wiesz,
o czym myślę od momentu, gdy stamtąd wyjechaliśmy? Lon Refus
wyprowadził się do Denver i otworzył warsztat. Przysłał mi widokówkę
z Gór Skalistych. Zastanawiam się, czy nie znalazłby roboty dla takiego
staruszka jak ja. Chyba mógłbym przywyknąć do zapachu sosen.
Umilkł i przeniósł wzrok na chłopaków siedzących przy stolikach.
– Ci, którzy nie odejdą, będą chcieli odzyskać straconą forsę, w ten
czy inny sposób, a żaden z tych sposobów ci się nie spodoba. Bo wdepną
jeszcze głębiej w ten gówniany interes z metą. To był tylko początek. Jak
myto na rogatce. Za dużo w tym biznesie jest forsy, żeby odpuścili.
A każdy, kto sprzedaje, bierze, a ci, co biorą, robią wokół siebie jeden
wielki bajzel. Dziewczyna, która strzelała do Roya, była naćpana, a on
posiekał ją tą swoją pieprzoną maczetą na drobne kawałki. Kurwa mać,
kto poza ćpunem nosi przy sobie jebaną maczetę?
– Nie napuszczaj mnie na Roya, bo sam mam ochotę wsadzić mu
w dupę Little Boya i patrzeć, jak mu się oczy zaświecą – powiedział
Vince.
Teraz z kolei Lemmy wybuchnął śmiechem. Zwariowane pomysły na
wykorzystanie bomby jądrowej były ulubionym tematem ich żartów.
– No, gadaj, co ci tam chodzi po głowie – ponaglił go Vince. –
Rozmyślałeś o tym przez ostatnią godzinę.
– Skąd wiesz?
– Naprawdę sądzisz, że nie wiem, co to znaczy, jak siedzisz
wyprostowany na szlifierce?
Lemmy mruknął coś pod nosem.
– Prędzej czy później gliny wlezą na głowę Royowi albo któremuś
innemu z tych świrów, i zgarną wszystkich dookoła. Bo Roy i jemu
podobni nie mają dość oleju w głowie, żeby się pozbywać gorącego
towaru, który zgarniają. Żaden nie ma dość oleju, żeby nie mleć jęzorem,
co robił swojej dziewczynie. Szlag. Nawet teraz połowa z nich nosi przy
sobie crack. Sam sobie dopowiedz resztę.
Vince podrapał się po brodzie.
– Ciągle mówisz o dwóch połowach: połowa, która da nogę, i ta, która
zostanie. W której połowie jest twoim zdaniem Race?
Lemmy odwrócił głowę i odsłonił ukruszony ząb w bolesnym
uśmiechu.
– Naprawdę musisz o to pytać?

CYSTERNA Z NAPISEM MASKAR NA BOKU toczyła się ciężko pod górę, kiedy ją
dogonili około trzeciej po południu.
Droga wiła się leniwie zakosami po łagodnym wzniesieniu. Przy tak
wielu zakrętach trudno było o dobre miejsce do wyprzedzania. Race
Another random document with
no related content on Scribd:
the blind, and the ignorant, metaphorically speaking. Papa brought
them home and mamma took pity on them. Now it was Becky Sill, a
great, overgrown girl of sixteen, whose intemperate father had just
died in the poorhouse, where the three younger children—boys—
were waiting for a chance to be put out to the farmers.
“Look at this ’ere floor, Miss Rose! I’ve scrubbed it white as snow.
And I’ve been a peelin’ of pertaters.”
“This floor is sufficient, Becky; and peeling, and potatoes.”
“O, law, you’re just like your mother. Some people are born ladies
and have fine ways. I wasn’t.”
“You have been very industrious,” I returned, cheerfully; and then I
went at the dinner.
The hungry, noisy troop came home from school. What if they
were all boys!
Do you want a photograph of us? I was past seventeen, not very
tall, with a round sort of figure, and dimples everywhere in my face,
where one could have been put by accident or design. My skin was
fair, my hair—that was my sore point. I may as well tell the truth; it
was red, a sort of deep mahogany red, and curled. My features were
just passable. So, you see, I was not likely to set up for a beauty.
Fan was sixteen, taller than I, slender, blonde, with saucy blue eyes
and golden hair, and given to rather coquettish ways. Nelly was
fourteen, almost as tall as I, with papa’s gray eyes,—only hers had a
violet tint,—and mamma’s dark hair. Daisy was next, eleven, and on
the blonde order. Lily, whose name was Elizabeth, and Tim, aged
seven. Her real cognomen was Gertrude; but we began to call her
Tiny Tim, and the name, somehow stuck to her. What a host of girls,
to be sure!
“Papa,” I said that evening, going to the study for a good night
kiss, where he was writing in the quiet,—“papa, are you sorry to
have so many girls?”
I had been exercised on the subject all day, and I wanted to
dispose of it before I slept.
“Why, my dear! no;” with a sweet gravity.
“But, papa,”—and I stumbled a little,—“it isn’t likely that—that—we
shall all—get married—”
I could not proceed any farther, and hid my face on his shoulder.
“Married! What ever put such an absurd idea into your head,
Rosalind? A parcel of children—married!”
I knew papa was displeased, or he would never have called me
Rosalind.
“O, dear papa, don’t be angry!” I cried. “I was not thinking of being
married, I’m sure. I don’t believe any one will ever like me very
much, because my hair is red, and I may be fat as Mrs. Downs. And
if I should be an old maid,—and I know I shall,—I want you to love
me a little; and if I’m queer and fussy, and all that, you must be
patient with me. I will try to do my best always.”
“My dear darling! what a foolish little thing you are! Some of the
old women have been talking to you, I know. I shall certainly have to
turn the barrel upside down, and find the sermon on bridling the
tongue. You are all little girls, and I will not have the bloom rudely
rubbed off of my peaches. There don’t cry about it;” and he kissed
my wet face so tenderly that I did cry more than ever.
“My little girl, I want us to have a good many years of happiness
together,” he said, with solemn tenderness. “Put all these things out
of your head, and love your mother and me, and do your duty in that
state of life to which it shall please God to call you. I want you to be
like Martin Luther’s bird, who sat on the tree and sang, and let God
think for him. And now, run to bed, for I wish to finish this sermon
while I am in the humor.”
I kissed him many, many times. I was so sure of his sweet, never-
failing love. And I suppose fathers and mothers never do get tired of
us!
CHAPTER II.

T was a bright June morning. The windows were all


open; the birds were singing, and the air was sweet with
out-of-door smells. Waving grasses, hosts of flowers,
rose and honeysuckle out on the porch in the very
height of riotous living, each trying to outbloom the
other.
We were at breakfast. We never had this meal very early at the
Rectory. On summer mornings papa loved to get up and take a stroll,
and botanize a little. Mamma rose, looked after Becky, and took a
quiet supervision of us all. I helped dress the three younger children,
for Fan usually had some lessons on hand, as she was still in
school. By the time we were ready papa would be back. Then we
sang a verse or two of a hymn, said the Lord’s prayer together, and
papa pronounced the greater benediction over us. It was so short,
simple, and enjoyable! Somehow I do not think children take
naturally to prayers, unless they are rendered very sweet and
attractive. We were allowed sufficient time to get wide awake before
coming to breakfast. Mamma was at the head of the table again,
looking as sweet as a new pink. Papa’s place was at the foot. Fan
and I sat opposite each other, about half way down. She poured the
water and the milk. I had the three younger children on my side, and
spread their bread or biscuits for them. I used to think of Goethe’s
Charlotte, only she had brothers as well as sisters.
It was nearly eight o’clock. Lemmy Collins came up with the mail.
There had been a shower the evening before, and none of us had
gone for it.
“Ah!” exclaimed papa, “we are bountifully supplied this morning.
One for Nelly, two for mamma, and two for me.”
“O, what elegant writing!” said Nell, leaning over to look at papa’s.
“Yes;” slowly. “I cannot think;” and papa fell into a brown study.
“Why don’t you open it?” asked bright-eyed Daisy; “then you won’t
have to think.”
“To be sure, little wisdom!” and papa smiled. “I will look over this
thin one first, though.”
That was only an invitation to a meeting of the clergy. We were all
watching to see him open the letter par excellence. He took out his
penknife and cut round the seal, which he handed to Tim.
“W—h—y!” lengthening the word out indefinitely. “From Stephen
Duncan!” Then he read on in thoughtful silence, now and then
knitting his brows.
Mamma’s letters were from an aunt and a cousin, with some kindly
messages for us all.
“Girls,” said father, with a sudden start, “would you like to have
some brothers large enough to keep their hands and faces clean,
and strong enough to help you garden?”
“Boys are a nuisance!” declared Nell.
“Well, I have an offer of two. One is something of an invalid,
though. My wards, I suppose, for that matter; though I have never
considered myself much of a guardian, since Stephen was old
enough to look after the boys. Then I always thought their uncle,
James Duncan, was annoyed at my being put in at all. It seems he
died very suddenly, a month ago, in London. Stephen has to go over
and settle his affairs, and he wants me to keep the boys. Rose, pass
this letter up to your mother.”
“How old are they?” asked Fan.
“Well, I can’t say. Louis is ready to enter college, but has studied
himself out, and will have to go to the country. Stuart is—a boy, I
suppose. I have not seen them since their father died.”
“Poor boys!” said mamma. “And Stephen is coming. Why, he will
be here to-morrow afternoon. This letter has been delayed on its
way;” and mamma glanced at the date and the postmark.
The children were through, and we rose from the table. There was
a perfect hubbub of questions then. Lily swung on father’s arm, while
Tim took a leg, and they were all eagerness to know about the
brothers.
“Mamma will have to consider the subject,” he said. “Come, let us
go out and look at the flower-beds. I dare say the rain brought up a
regiment of weeds last night.”
Fanny went to put her room in order; Nelly had some buttons to
sew on her school dress, and followed mamma to the nursery. Becky
came in and helped take the dishes to the kitchen; while I went to my
chambers up stairs.
I hurried a little, I must confess. Then I bundled the youngsters off
to school, and ran into the nursery. Mamma was washing and
dressing baby.
“What about the boys?” I asked. “Will they really come? Should
you like to have them?”
“Perhaps it would be as well for you to read the letter, Rose. You
are old enough to be taken into family council. It seems so odd, too!
Only last evening papa and I were talking about—”
Mamma made so long a pause that I glanced up from the letter,
having only read the preface, as one might say. There was a
perplexed look on the sweet face.
“What is it, mamma?” and I knelt beside her, kissing baby’s fat
cheek.
“My dear, I resolved long ago never to burden my girls with cares
and worries before their time. And yet, it would be so delightful to
have you for a friend! A clergyman’s wife has to be doubly discreet
on some points. Now, if I was to say to two or three good friends in
the parish, ‘Our circumstances are somewhat straightened by the
recent expenses,’ they would, no doubt, seek to make it up in some
way. But I have a horror of anything that looks like begging.”
“O, yes, mamma. Aunt Letty Perkins wondered, the day after the
baby was born, if there would not be a donation visit.”
Mamma’s sweet face flushed.
“We have managed so far,” she said; “and everything has gone
very pleasantly. Papa is well loved, and we have a delightful home.
This great old house and garden are worth a good deal. But I am
wandering from my text into byways and highways. I feel that I
should sometimes like to have a friend to talk to who would be a sort
of second self—”
“O, mamma take me!” I cried.
“I have always wanted to be like an elder sister to my girls as they
grew to womanhood.”
I wanted to cry, and I was resolved not to. Mamma’s tone was so
sweet that it went to my heart. But to stop myself, I laughed, and
exclaimed,—
“Fan would say that your hands would be pretty full if you were
going to be a sister to each one of us. Or you would have to be
divided into infinitesimal pieces.”
“And fourteen girls might not be desirable, if their father was a
clergyman,” she answered, smilingly.
“So, let us be the best of friends, mamma, dearest, and you shall
tell me your troubles. It is being so poor, for one, I know.”
“Yes, dear. Poverty is not always a delightful guest. Last evening
we were resolving ways and means, and papa proposed to give up
the magazines, and be very careful about his journeys. But I cannot
bear to have him pinch. And, you see, if we took these boys, the
extra living would not cost us anything to speak of. Ten weeks would
be—two hundred dollars.”
“O, mamma!”
“It is right that I should consult you about the work. It will make
your duties more arduous. Then taking strangers into your family is
never quite so pleasant. But go on with the letter. We will discuss it
afterwards.”
I felt drawn so near to mamma by the talk and the confidence, that
at first I could hardly take the sense of what I was reading. But I will
tell you the story more briefly.
Papa and Mr. Duncan had been very dear friends for many years;
in fact, I believe, since papa’s boyhood. When Mr. Duncan died he
left papa a small legacy, and some valuable books and pictures,
besides associating him with his brother in the guardianship of his
three boys. Mr. James Duncan, who was an exceedingly proud and
exclusive man, seemed to resent this, and treated papa rather coolly.
Their business was done in writing, and papa had never seen his
wards since their father’s funeral.
Stephen had spent one summer at our house when he was quite a
boy. It seemed now that he preserved the liveliest recollection of my
mother’s kindness and care, and desired very much to see my
father. The taking of the boys he asked as a great favor, since he
would have to spend all the summer in England; and he appeared to
feel the responsibility of his brothers very keenly. It was such a nice,
kind, gentlemanly letter, evincing a good deal of thoughtfulness, and
respect for papa; and even where he spoke of the terms, he did it
with so much delicacy, as if he were fearful that it would not be
sufficient compensation, and proposed to come and talk the matter
over, as he should, no doubt, need a good deal of advice from papa
in the course of the next few years.
“What a good, sweet letter this is, mamma!” I said. “It makes me
think of papa.”
“Yes; I liked it exceedingly. Papa is greatly interested with the plan.
He thinks it will help us to straighten up matters, so that we can
begin next fall quite easy in our minds. The only other thing he could
do would be to take some boys to prepare for college. That is very
wearing. In this we could all help.”
“I hope the boys will be nice,” I said, with a little misgiving.
“They will be out of doors a great deal, and certainly ought to
behave like gentlemen, since they have been at the best of schools.
You will have to keep their room in order; there will be rather more in
the way of cooking and deserts; but Fanny must help a little during
vacation. You see, baby is going to take up much of my time. But if I
thought it would be uncomfortable for you girls—”
“O, mamma, it will only last such a little while, after all! And the two
hundred dollars—”
“We must not be mercenary, little one.”
Before we had finished, papa came in again. We were all on the
boys’ side, I could plainly see.
The next morning I aired the large spare room, brought out fresh
towels, and arranged some flowers in the vases. There was matting
on the floor, a maple bureau, wash-stand, and bedstead. The
curtains were thin white muslin, with green blinds outside, which
gave the apartment a pretty, pale tint.
I didn’t mean to put the two boys in this room when they came.
There was another, opposite, not quite so nice, plenty good enough
for rollicking boys.
Papa went over to the station for Stephen.—Mr. Duncan, I mean. I
wondered why I should have such an inclination to call him by his
Christian name—a perfect stranger, too. But when I saw him I was
as formal as you please.
As tall as papa, and somewhat stouter, with a grave and rather
impressive air, eyes that could look you through, a firm mouth, that,
somehow, seemed to me, might be very stern and pitiless. He had a
broad forehead, with a good deal of fine, dark hair; but, what I
thought very singular, blue eyes, which reminded you of a lake in the
shade. His side-whiskers and mustache gave him a very stylish look,
and he was dressed elegantly. Poor papa looked shabby beside him.
Mamma and the baby, Fanny and I, were on the wide porch, while
the children were playing croquet on the grassy lawn, though I do so
much like the old-fashioned name of “door-yard.” Papa introduced
him in his homelike, cordial fashion, and he shook hands in a kind of
stately manner that didn’t seem a bit like his letter.
He came to me last. I knew he did not like me. I think you can
always tell when any one is pleased with you. He studied me rather
sharply, and almost frowned a little. I felt that it was my red hair. And
then I colored all over, put out my hand awkwardly, and wished I was
anywhere out of sight.
“And all the small crowd out there,” said papa, in so gay a voice
that it quite restored me to composure.
“Really, friend Endicott, I was not prepared for this.—Why, Mrs.
Endicott, how have you kept your youth and bloom? Why, I am
suddenly conscience-smitten that I have proposed to add to your
cares.”
“You will feel easy when you see the inside of the house. There is
plenty of room, plenty;” and papa laughed.
“You had only a small nest when I visited you before,” Mr. Duncan
said to mother. “But how very lovely the whole village is! I am so glad
to find such a place for Louis. I hope my boys will not worry you to
death, Mrs. Endicott, for, somehow, I do not know as I can give up
the idea of sending them here, especially as Mr. Endicott is their
guardian. I think it will do them both good to be acquainted intimately
with such a man.”
It was all settled then.
“I have wished a great many times that we had a sister for Louis’s
sake. Oddly enough, my uncle James’s children were all boys, and
Louis is very peculiar in some respects. It is asking a great deal of
you. I understand that well, and shall appreciate it.”
I knew that I ought to look after Becky and the supper; so I rose
and slipped away.
“Two boys,” I said to myself. “I do not believe that I shall like them;”
and I shook my head solemnly.
CHAPTER III.

WENT out to the kitchen and advised a few moments


with our maid of all work, and then began to arrange the
supper table. The visitor must sit next to papa, of
course, but not on my side of the table. I did not mean to
have him any nearer than I could help; for, if he disliked
red hair, I would not flirt it under his eyes. Or, suppose I placed him
next to Fan! She was so carelessly good natured that he would not
be likely to disturb her thoughts.
Mamma took the baby to the nursery, and then came in to give an
approving look. I placed the two tall vases of flowers on the table,
and it did present a very pretty appearance.
“We are all ready now,” she said. “Call papa.”
I rang the bell, and the children came trooping in, papa and Mr.
Duncan bringing up the rear. Fan glanced at the places, and looked
pleased, I thought.
“Here Mr. Duncan,” she said, with a pretty wave of her hand; and
he took the proffered seat, giving me a quick glance, that brought the
warm blood to my cheeks.
We had a merry time; for, after all, strangers were no great rarity;
and we were always merry in our snug little nest. It was said through
the parish that every one had a good time at our house; and Mr.
Duncan appeared to be no exception. When we were almost
through, we began to say verses, each one repeating a passage of
Scripture commencing with the same letter. We caught Mr. Duncan
right away. He commenced two or three before he could hit upon the
right beginning.
“You see, I am not very ready with my wits,” he said, laughingly.
Lily, Daisy, and Tim always had a romp with papa afterwards; but
my duties were not ended until they were snugly tucked in bed. You
see, we could not afford nurse-maids and all that on papa’s salary.
But then, frolicking with them in bed was such a delight that I never
minded the knots in their shoestrings, and the loads of trash that had
to be emptied out of their pockets, to say nothing of mischief and
dawdling, and the heaps of dresses and skirts lying round in little
pyramids. Now and then I would make some stringent rules: every
child must hang up her clothes, take care of her shoes and
stockings, and put her comb and hair-ribbon just where they could
be found in the morning. But, somehow, the rules were never kept. I
suppose I was a poor disciplinarian.
I went down stairs at length. Mr. Duncan was pacing the porch
alone. Papa had been called to see a sick neighbor. Mamma was
listening to poor old Mrs. Hairdsley’s troubles, told over for the
hundredth time, I am sure. She was a mild, inoffensive, weak-eyed
old lady, living with rather a sharp-tempered daughter-in-law. Fan
was out on an errand of mercy also.
“What a busy little woman you are!” he said. “I am glad to see you
at last; and I hope no one will fall sick, or want broth, or be in trouble
for the next fifteen minutes. I suppose clergymen’s houses are
always houses of mercy. I begin to feel conscience-smitten to think
that I am adding to the general burden. What will you do with two
boys?”
“I cannot exactly tell,” I answered slowly, at which he appeared a
good deal amused, though I did not see anything particularly funny in
it.
“I think I would like to come myself, if I were not going ‘over the
seas.’ What would I be good for? Could I do parish visiting?”
“Yes; and teach the Sunday school, and go around with a
subscription list, and—”
“O, the subscription list finishes me. I should stop at every gate,
and put down a certain amount, and pay it out of my own pocket.
Begging I utterly abhor.”
“But if you had nothing in your pocket? If your neighbors were
richer than you, and if you were trying to teach people that it was
their duty to provide for the sick and the needy?”
“Why, what a little preacher you are! Let us go out in the
moonlight. What a lovely night! Suppose we walk down to meet your
father. He said he should not stay long.”
I could think of no good excuse to offer; so we sauntered slowly
through the little yard and out to the street, both keeping silent for
some time.
“Miss Endicott,” he began presently, “I wish I could interest you in
my brothers. You have such a quaint, elder-sister air, that I know you
would have a good influence over them; though they may not prove
so very interesting,” he went on, doubtfully. “Louis is nervous, and
has been ill; and boys are—well, different from girls.”
I was not such a great ignoramus. I suppose he thought, because
we had a houseful of girls, we knew nothing whatever of boys; so I
answered, warmly,—
“The parishioners sometimes come to tea with two or three boys,
who think they ought to demolish the furniture as well as the supper.
Then there are the Sunday schools, and the picnics, and the
children’s festivals—”
“So you do see boys in abundance.”
“They are no great rarity,” I replied, drily.
“And you do not like them very much?”
“I do not exactly know.”
He laughed there. It vexed me, and I was silent.
“I think it a mistake when the girls are put in one family and the
boys in another. Sisters generally soften boys, tone them down, and
give them a tender grace.”
“And what are the brothers’ graces?” I asked.
“Boys have numberless virtues, we must concede,” he returned
laughingly. “I think they perfect your patience, broaden your ideas,
and add a general symmetry. They keep you from getting too set in
your ways.”
I saw him smile down into my face in the soft moonlight, and it did
annoy me. Men are always thinking themselves so superior!
“Our mother died when Stuart was a baby. She was always an
invalid. But the summer I spent with your mother is such a sunny
little oasis in my life, that I wanted the boys to have at least one
pleasant memory. I suppose I am selfish—one of the strong points of
the sex.”
“O,” I said, “I thought you were all virtues.”
“We have just about enough faults to preserve ballast. But
perhaps you do not like the idea of their coming.”
He studied my face intently for a moment, from my round chin up
to my hair. I remembered, in great confusion, that red-haired people
were suspected of being quick-tempered.
“I am sorry. They will be an annoyance. I ought to have thought—”
“You misunderstood me, Mr. Duncan,” I began, with a tremble in
my voice. “I should not have objected to their coming, even if I
considered that I had a right. It will ease papa’s burdens in another
way, and I am quite ready to do my part.”
“Little girl, there are a good many things that money cannot buy,”
he said gravely.
I had surely done it now! How mercenary he would think us! I
could have cried with vexation.
There was a silence of some minutes. I had an inward
consciousness that we were not foreordained to get on nicely
together.
“It is of some of these things that I would like to speak,” he began,
slowly. “The boys have been to a good school, to be sure; but they
never have had a home, or home training. And on some of the higher
points of morals, a woman’s influence does more by its silent grace
than hundreds of lectures. Will you be a little patient with their rough
ways and want of consideration? I am offering you a part of my
burden, to be sure; but then, with your father’s permission, I am to
share part of yours. I am to stand with you to-morrow at your little
sister’s christening. Believe me, that I am very glad to be here.”
Papa had intended to ask Mr. Searle, his senior warden. I was
surprised at the change.
“Do you not like that, either?” and there was a tinge of
disappointment in his tone.
“Excuse me. It was only the suddenness.”
“I like the claim it gives me upon all your remembrances. Then
your interest need only last a little while, if you so elect, while mine
stretches over a whole life.”
“There is papa!” I exclaimed, with a great breath of relief, and
sprang towards him. He put his dear arm around me, and I felt as if
my perplexities had come to a sudden end.
On the porch we found Fanny and mamma, and the conversation
became very bright and general. Indeed, we sat up past our usual
hour.
When Fan and I were up stairs she began at once.
“Mr. Duncan is just splendid! I envied you your walk, and I came
back so soon that I had half a mind to run after you.”
“I wish you had been in my place. We did not get on at all. I
wonder if we shall like the boys.”
“I shall not worry about them until they come.”
“But a fortnight soon passes, and then good-by to our quiet
house.”
“A quiet house, with seven children in it!” and Fan laughed merrily.
“Well they are not—”
“Boys! of course. But then, boys grow to be men. And men like
Stephen Duncan are charming. One can afford to have a little
trouble.”
“O, Fan! how can you talk so?”
“I wasn’t born blind or dumb. I cannot account for it in any other
way. Now, I dare say, Miss Prim, you are thinking of the two hundred
dollars at the end of the summer, and all that it is to buy.”
“It has to be earned first.”
“We will take Mrs. Green’s cheerful view of boarders. ‘They are not
much trouble in the summer, when you only eat ’em and sleep ’em.’”
I could not help smiling at the quotation.
“I wish it were Stephen instead. And how he talks of running over
to England! Not making as much of it as we should of going to New
York. It is just royal to be rich. Rose, I think I shall marry for money,
and set a good example to the five girls coming after me; for, my
dear, I have a strong suspicion that you will be an old maid.”
“O, Fanny, to-morrow will be Sunday, and the baby’s christening.”
“Dear little Tot! yes. And we must set her a pattern of sweetness,
so that she may see the manifest duty of all women. So, good-night,
Mother Hubbard of many troubles.”
Fan gave me two or three smothering kisses, and subsided. I tried
to do a little serious thinking, but was too sleepy; and, in spite of my
efforts, I went off in a dream about her and Mr. Duncan walking up
the church aisle together, Fan in a trailing white dress. I awoke with
the thought in my mind. But it was foolish, and I tried to get it out.
Sunday was beautiful. The air was full of fragrance; bloom of tree
and shrub, pungent odors of growing evergreens, and the freshening
breath of grassy fields. After a pleasant breakfast, the children were
made ready for church. Sundays were always such enjoyable days
with us! I don’t know quite what the charm was; but they seemed
restful, and full of tender talking and sweet singing.
After Sunday school, in the afternoon, the children were
catechized, and there was a short service.
Very few knew of the baby’s christening; so the congregation was
not larger than usual. After the lesson, we went forward, mamma,
Mrs. Whitcomb, baby, Mr. Duncan, and I. A sweet solemn service it
was, baby being very good and quiet. Edith Duncan. The second
name had been agreed upon in the morning, at Stephen’s request.
The children crowded around papa afterwards.
“I do not wonder that everybody loves him,” Mr. Duncan said, as
we walked homeward. “And I feel as if I had a small claim upon him
myself. I am a sort of brother to you now, Nelly.”
“Are you?” answered Nelly, with a roguish laugh. “I did not think it
was so near a relation as that.”
“Perhaps it may be a grandfather, then,” was the grave reply.
“O, that’s splendid!” declared Tiny Tim, who had big ears. “For we
never had a grandfather, you know, only—”
“Only what?”
“Your hair is not very white,” commented Tim, as if suspicious of so
near a relationship with a young man.
He laughed gayly.
“I mean to be adopted into the family, nevertheless. My hair may
turn white some day.”
“There is no hurry,” returned Fanny. “I doubt if Tim would be the
more cordial on that account.”
“Perhaps not;” with a shrewd smile. “But you will have to give me a
sort of elder brother’s place.”
“Will you really be our brother?” asked Daisy.
“I shall be delighted to, if every one will consent. Ask Miss Rose if I
may.”
“You like him—don’t you, Rose?” Papa said—
“We will take him for a brother,” I returned, gaspingly, my cheeks
scarlet, for fear of some indiscreet revelation.
“I have never had any sisters; so I am very glad to get you all. I
hope you will treat me well, and bring me home something nice
when you go abroad.”
“But we are not going,” said Tim; “and I don’t believe I could hem a
handkerchief nicely enough for you.”
“Then it will have to be the other way. Let me see: seven sisters.
Well, I shall not forget you while I am gone.”
Mr. Duncan went to church that evening with Fan and Nelly, and,
after he came home, had a long talk with papa out on the porch.
Papa had enjoyed his guest very much and I was glad of that. It had
been quite a holiday time.
After breakfast the next morning, Mr. Duncan went away. He took
little Edith in his arms, and walked up and down the room with her.
“I feel as if I did not want to go away,” he said, turning to mamma.
“I think you must spoil everybody in this house. I almost envy the
boys their summer vacation.—Ah, Miss Fanny, you see I am by no
means perfect.”
Fan nodded her head rather approvingly. I am not sure but she
liked a spice of wickedness.
“I shall remember your promise,” he said to me, with his good-by.
What had I promised? About the boys—was it? Well I would do my
best. I should have done it without his asking.
“And in three months or so I shall see you again. Good by, little
flock.”
Ah, little did we guess then how many things were to happen
before we saw him again!
But the house seemed quite lonesome without him. I made the
children ready for school, and then went at my rooms. If the boys
should be like Stephen, it would not be so very bad after all.
There was a deal of work to be done in the next fortnight. Our
maid, as usual, was called away, providentially, as Fan used to say
of them at any new disappearance, and we succeeded in getting a
middle-aged Irish woman, who could wash and iron excellently, but
who knew very little about cooking. But mamma said there was
always something lacking; and, since she was good and strong, it
would do. All these matters were barely settled, when a note came,
saying that Louis and Stuart Duncan would be at the station on
Friday at four.
Nelly walked over with papa. I had relented a little, and made their
apartment bright and sweet with flowers. I had a fancy that I should
like Louis the better; he, being an invalid, was, doubtless, gentle; and
I wheeled the easy-chair to a view of the most enchanting prospect
out of the south window. Then, as usual, I went back to the work of
getting supper. There is always so much eating going on in this
world, and you need so many dishes to eat it off of! We are not
flowers of the field, or fairies, to sup on dew.
“O, there they come—in a carriage!”
Tiny Tim clapped her hands at that, whereupon the baby crowed
and laughed.
A hack with two trunks. A bright, curly-haired boy sprang out, and
assisted Nelly in the most approved style. Then papa, and a tall,
slender young man, looking old for his eighteen years.
It did not seem a prepossessing face to me. The lips were thin, the
brow contracted with a fretful expression, the nose undeniably
haughty, and the cheeks sunken and sallow. Stuart was so different!
red and white, with glittering chestnut hair, and laughing eyes, that
were hazel, with a kind of yellowish tint in them, that gave his whole
face a sunny look. One warmed to him immediately.
Mamma went to the hall, and we followed; and the introductions
took place there.
“Take the trunks up to the room, Mat,” said my father.
The boys bowed, and followed, Stuart casting back a gay glance.
Papa took off his hat, kissed the baby, and sat down.
“I was quite shocked to see Louis,” he said, in an anxious tone.
“He looks very poorly indeed. We must try our best to nurse him
back to health and strength. Rose, there is some more work to do.”
The voices up stairs were raised quite high in dispute. Louis gave
a tantalizing laugh.
We never quarrelled. I do not know that we were so much more
amiable by nature; but our disputes were of small importance, and
never reached any great height. So we all started rather nervously.
“Boys!” said Fan, sententiously. “O, papa, dearest, I am so glad
that you came into the world a full-grown, evenly-tempered man, and
that we all could not help being sweet if we tried, seeing that we
follow your example.”
“Do you?” returned papa, archly. “I hope you do not use it all up,
and that there is a little left for the parish.”
“And the stranger within our gates.”
There seemed to be no cessation in the discussion up stairs; so,
presently, papa asked that the bell might be rung. Stuart answered
the summons, coming down two steps at a bound, and shaking the
house.
“Louis begs you to excuse him,” he said, with a graceful
inclination. “He is knocked up completely. He made such a muff of
himself at the examinations, that he has been cross as a bear ever
since. He has a lovely temper.”
There was a droll light in his eyes as he uttered this.
“Your brother said he was in poor health. So he—failed then?” and
papa’s voice dropped softly.
“Yes. Steve did not want him to try. He said there was no hurry
about his getting into college. I only wish somebody would coddle
me up, and tell me that I needn’t study. I think the whole world is in a
conspiracy against me.”
“You seem to thrive on it,” returned papa.
“O, there is no use of worrying one’s self into the grave, so far as I
can see. I believe in enjoying everything that I can squeeze a bit of
fun out of. So I laugh at Louis, and he gets angry.”
“It is just possible that he may not see the fun,” said papa, soberly.
“That is his lookout.”
“Is he really ill?” asked mamma.
“Not much, I guess. But he is as full of whims as any old granny!
He should have been a girl.”
“Keep him on your side of the house,” retorted Fan. “It is a good
thing that boys do not monopolize all the virtues.”
He looked at her with a peculiar stare, then laughed. He did seem
brimming over with merriment, and rather pleased that Fanny had
shown her colors. So they had a little gay sparring.
“Do you not think your brother would like a cup of tea?” asked
mamma.
“When he gets in a fit like this, he generally sulks it out,” returned
Stuart carelessly, rising and sauntering out on the porch.
Mamma could not resist, and presently went up stairs, tapping
lightly at the half-open door.
“I wish you would go away,” said a voice, crossly.
“It is I,” exclaimed mamma, in her soft, yet firm, tones, that always
commanded respect.
“O! excuse me;” and Louis half raised his head.
“Will you not have a cup of tea?”
“No, thank you;” rather ungraciously.
“Can I not do something for you? Does your head ache?”
“Yes. I do not want anything but quiet.”
“Very well; you shall have that,” she said, softly.
She came down stairs, with a little sigh.
“Is the bear still on exhibition, Mrs. Endicott?” asked Stuart.
“I am afraid you, in your perfect health, do not realize how hard
some things are to endure,” she said, with a touch of reproof in her
voice.

You might also like