Professional Documents
Culture Documents
Po raz ostatni Victoria przemierza stary most jako siedemnastolatka. Po kłótni z matką
wyrusza na poszukiwanie kłopotów. I, oczywiście, je znajduje, trafia bowiem do domu Upiora.
Kiedy chce pomóc chłopcu zamkniętemu w starym rolls-roysie z rejestracją NOS4A2 –
Nosferatu – okazuje się, że jest on wampirem. Zanim udaje jej się uciec, staje twarzą w twarz
z Charliem Manxem – Upiorem we własnej osobie.
W dorosłym życiu próbuje zatrzeć w pamięci tamte wydarzenia, ale Charlie Manx już się o to
postara, żeby o nich nie zapomniała.
JOE HILL
Amerykański pisarz urodzony w 1972 r., debiutował w 1997 r. opowiadaniem The Lady
Rests. Jego pierwsza książka, zbiór opowiadań Upiory XX wieku, która ukazała się w 2006 r.,
została entuzjastycznie przyjęta zarówno przez czytelników, jak i krytykę i zdobyła prestiżowe
Bram Stocker Award oraz British Fantasy Award. Bram Stocker Award przyznano również
Hillowi za jego pierwszą powieść, Pudełko w kształcie serca. Prawa do jej ekranizacji zakupił
Warner Bross, zanim została wydana w 2007 r. Kolejna powieść Hilla, Rogi (2008 r.), liczne
opowiadania oraz wydane w USA 2013 r. NOS4A2 ugruntowały jego niekwestionowany status
mistrza horroru i mrocznego fantasy nowego pokolenia.
www.joehillfiction.com
Tego autora
UPIORY XX WIEKU
W WYSOKIEJ TRAWIE
NOS4A2
Tytuł oryginału:
NOS4A2
ISBN 978-83-7985-055-6
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Havervill, Massachusetts
Huk ucichł z miękkim elektrycznym pyknięciem. Poczuła to
pyknięcie w głowie, w lewej skroni, niewielką, ale wyraźną
eksplozję.
Jeszcze zanim otworzyła oczy, wiedziała, że jest w domu –
no, może nie w domu, ale przynajmniej w swoim lesie.
Poznała, że to jej las, po zapachu sosen i chłodnym, jakby
wyszorowanym do czysta powietrzu, które kojarzyła z
Merrimackiem. Słyszała rzekę, daleki, łagodny, kojący
szmer, który w niczym nie przypominał białego szumu.
Otworzyła oczy, uniosła głowę, odgarnęła włosy z twarzy.
Przedwieczorne słońce mrugało w nieregularnych błyskach,
przesiane przez liście nad jej głową. Zwolniła, nacisnęła
hamulce i postawiła jedną nogę na ziemi.
Obejrzała się, żeby ostatni raz spojrzeć przez most na
Hampton Beach. Zastanawiała się, czy zobaczy jeszcze
kucharza w brudnym fartuchu.
Nie mogła go zobaczyć, ponieważ Most Krótsza Droga
zniknął bez śladu. W miejscu, gdzie kiedyś znajdowało się
wejście na most, stała barierka. Tuż za nią zaczynała się
porośnięta zielskiem stroma skarpa, która kończyła się przy
głębokim, błękitnym korycie rzeki.
Ze wzburzonej, spienionej wody sterczały trzy
poszczerbione betonowe podpory z wierzchołkami w
kształcie nawiasów. To było wszystko, co pozostało z
Krótszej Drogi.
Vic nie mogła tego pojąć. Przecież właśnie przejechała
przez most, czuła zapach starego, próchniejącego,
spieczonego przez słońce drewna zmieszanego z cuchnącą
wonią moczu nietoperzy; przecież słyszała deski skrzypiące
pod kołami.
Lewe oko pulsowało. Zamknęła je, mocno potarła dłonią,
otworzyła i przez chwilę myślała, że most nadal tam jest.
Zobaczyła, a przynajmniej tak się jej zdawało, coś w rodzaju
powidoku, biały blask w kształcie mostu, sięgający do
przeciwległego brzegu.
Ale powidok nie trwał długo, łzy zalały lewe oko i była za
bardzo zmęczona, żeby roztrząsać, co się stało z mostem.
Nigdy, ani razu w swoim życiu tak bardzo nie pragnęła
znaleźć się w domu, w swoim pokoju, w swoim łóżku, w
szeleszczących fałdach pościeli.
Wsiadła na rower, lecz poddała się po przejechaniu ledwie
kilku metrów. Zsiadła i szła ze spuszczoną głową, z włosami
zwisającymi po obu stronach twarzy. Zgubiona przez mamę
bransoletka kołysała się na jej spoconym nadgarstku. Prawie
nie zwracała na nią uwagi.
Vic poprowadziła rower po żółknącej trawie na podwórku
za domem, obok placyku zabaw, na którym już się nie
bawiła; łańcuchy huśtawek pokrywała warstwa rdzy. Rzuciła
rower na podjazd i weszła do domu. Chciała pójść do
swojego pokoju, chciała położyć się i odpocząć. Ale kiedy
usłyszała cichy brzęk w kuchni, zmieniła kurs, żeby
zobaczyć, kto tam jest.
Tata stał tyłem do niej, z puszką piwa Stroh’s w ręce.
Drugą rękę trzymał pod lejącą się z kranu zimną wodą,
mocząc kostki palców.
Vic nie miała pewności, jak długo nie było jej w domu.
Zegar na tosterze niewiele jej pomógł. Mrugał, pokazując
dwunastą, jakby właśnie został zresetowany. Światła były
zgaszone, w kuchni zalegały chłodne popołudniowe cienie.
– Tato – powiedziała głosem, którego prawie nie
rozpoznała – która godzina?
Spojrzał na kuchenkę, potem lekko pokręcił głową.
– Niech mnie licho, jeśli wiem. Światło zgasło jakieś pięć
minut temu. Chyba cała ulica jest bez... – Popatrzył na nią,
pytająco unosząc brwi. – Co się stało? Nic ci nie jest? –
Zakręcił wodę i złapał ścierkę, żeby wytrzeć mokrą dłoń. –
Nie wyglądasz zbyt zdrowo.
Roześmiał się, był to wymuszony dźwięk bez odrobiny
wesołości.
– Tak właśnie powiedział Pete. – Vic miała wrażenie, że jej
głos płynie z daleka, z drugiegokońca długiego tunelu.
– Jaki Pete?
– Z Hampton Beach.
– Vic...
– Nic mi nie jest. – Spróbowała przełknąć ślinę i nie dała
rady. Dokuczało jej nieznośne pragnienie, choć nie zdawała
sobie z tego sprawy, dopóki nie zobaczyła ojca z chłodnym
napojem w ręce. Na chwilę zamknęła oczy i zobaczyła
zroszoną szklankę soku z różowych grejpfrutów, a
wyobrażenie sprawiło, że każda komórka jej ciała boleśnie
skręciła się z pragnienia. – Tylko chce mi się pić. Mamy jakiś
sok?
– Przykro mi, mała. Lodówka jest zupełnie pusta. Mama
jeszcze nie była w sklepie.
– Leży?
– Nie wiem – odparł. Nie dodał: „Nie obchodzi mnie”, ale
właśnie takie słowa brzmiały w jego tonie.
– Aha – mruknęła Vic. Zsunęła bransoletkę z ręki i położyła
ją na kuchennym stole. – Kiedy wyjdzie, powiedz, że
znalazłam jej bransoletkę.
Zatrzasnął drzwi lodówki i odwrócił się. Przeniósł
spojrzenie na bransoletkę, potem znowu na nią.
– Gdzie...
– W samochodzie. Między siedzeniami.
Pokój pociemniał, jakby słońce zniknęło za wielkim
masywem chmur. Vic się zachwiała.
Ojciec przyłożył do jej twarzy grzbiet ręki, tej, w której
trzymał piwo. Zauważyła, że o coś otarł kostki.
– Chryste, Szkrabie, jesteś rozpalona. Hej, Lin?
– Nic mi nie jest – powtórzyła Vic. – Tylko muszę na chwilę
się położyć.
Nie zamierzała kłaść się tu i teraz. Miała zamiar pójść do
swojego pokoju i wyciągnąć się pod swoim fantastycznym
plakatem z Davidem Hasselhoffem – ale nogi się pod nią
ugięły. Ojciec złapał ją, zanim upadła na podłogę. Wziął ją na
ręce, jedną rękę trzymając pod kolanami, drugą pod plecami,
i wyniósł na korytarz.
– Lin? – zawołał.
Linda wyszła z sypialni, z wilgotną myjką przyłożoną do
kącika ust. Puszyste kasztanowe włosy miała rozczochrane, a
oczy nieprzytomne, jakby rzeczywiście spała. Jej spojrzenie
się wyostrzyło, gdy zobaczyła Vic w ramionach męża.
Spotkała się z nimi przy drzwiach pokoju córki. Smukłymi
palcami odgarnęła jej włosy z czoła, przycisnęła do niego
dłoń. Dotyk gładkiej, chłodnej dłoni spowodował drżenie,
które było skutkiem choroby i przyjemności. Rodzice już się
na siebie nie wściekali i gdyby Szkrab wiedziała, że
wystarczy zachorować, żeby ich pogodzić, mogłaby sobie
darować jazdę przez most po bransoletkę i zamiast tego po
prostu wetknąć palce do gardła.
– Co jej się stało?
– Zemdlała – odparł Chris.
– Wcale nie – zaprzeczyła Vic.
– Ma trzydzieści osiem stopni gorączki i pada z nóg, a chce
się ze mną wykłócać – skomentował ojciec z niewątpliwym
podziwem.
Matka opuściła szmatkę, którą przykładała do kącika ust.
– Udar słoneczny. Najpierw trzy godziny w samochodzie,
później jazda na rowerze bez czapki i nic do picia przez cały
dzień z wyjątkiem tego dziadowskiego koktajlu u Terry’ego.
– Frappe. U Terry’ego mówią frappe – powiedziała Vic. –
Zraniłaś się w usta, mamo.
Linda oblizała kącik opuchniętych ust.
– Przyniosę szklankę wody i ibuprom. Obie zażyjemy.
– Gdy będziesz w kuchni, może weźmiesz swoją
bransoletkę? – powiedział Chris. – Leży na stole.
Linda zrobiła dwa kroki, zanim dotarło do niej znaczenie
słów męża. Chris McQueen stanął w drzwiach pokoju,
trzymając córkę w ramionach. Vic widziała nad łóżkiem
Davida Hasselhoffa – uśmiechał się do niej i wyglądał tak,
jakby z trudem się powstrzymywał od puszczenia oka:
Sprawiłaś się, mała.
– Była w samochodzie – dodał Chris. – Nasz Szkrab ją
znalazł.
Dom
Vic spała.
Jej sny były niespójnymi migawkami statycznych obrazów:
maska przeciwgazowa na cementowej podłodze, martwy pies
z roztrzaskaną głową na poboczu, las niebosiężnych sosen
obwieszonych ślepymi białymi aniołami.
Ten ostatni obraz był tak żywy i tajemniczo straszny –
mroczne, wysokie na prawie dwadzieścia metrów drzewa
kołysały się na wietrze jak naćpani uczestnicy jakiegoś
pogańskiego obrzędu – że chciała krzyczeć.
Próbowała krzyknąć, ale jej gardło nie mogło wydać
najcichszego dźwięku. Uwięzła pod duszącą lawiną czegoś
ciemnego, pod zwalistą stertą jakiegoś miękkiego materiału,
który nie przepuszczał powietrza. Walczyła, żeby się
wydostać, pchając z desperacją, wymachując rękami z całą
płynącą ze złości siłą, gdy nagle stwierdziła, że jest w łóżku,
mokra od potu. Tata siedział obok niej na brzegu materaca,
trzymając ją za nadgarstki.
– Vic, uspokój się – poprosił. – Przed chwilą uderzyłaś mnie
tak mocno, że o mało głowa misię nie obróciła dokoła. Połóż
się. To ja, twój tata.
– Aha – szepnęła. Puścił ją i jej ręce opadły bezwładnie. –
Przepraszam.
Chwycił w palce swój podbródek i poruszył żuchwą.
– W porządku. Pewnie tak miało być.
– Czemu?
– Nie wiem. Bez względu na powód, każdy dostaje to, na co
zasłużył.
Pochyliła się i pocałowała go w zarośnięty podbródek, a on
się uśmiechnął.
– Gorączka ustąpiła – powiedział. – Lepiej się czujesz?
Wzruszyła ramionami. Przypuszczała, że czuje się zupełnie
dobrze, teraz, gdy wydostała się spod wielkiego stosu
czarnych koców i z tamtego mrocznego lasu złowrogich
choinek.
– Byłaś nieźle zamroczona – dodał tata. – Żałuj, że sama
siebie nie słyszałaś.
– Co mówiłam?
– W pewnym momencie krzyczałaś, żeby nietoperze
wyniosły się z mostu – odparł. – Sądzę, że chodziło ci o
dzwonnicę.
– Tak. To znaczy... nie. Nie, pewnie mówiłam o moście. –
Vic dopiero teraz przypomniała sobie o Krótszej Drodze. – Co
się stało z mostem, tato?
– Z mostem?
– Z Krótszą Drogą. Z tym starym krytym mostem. Wszystko
zniknęło.
– A, tak. Słyszałem, że jakiś dureń chciał przejechać
tamtędy samochodem i spadł. Zabił się i pociągnął za sobą
prawie cały most. Resztę rozebrali. Dlatego zawsze ci
mówiłem, żebyś się nie zapuszczała na to cholerstwo.
Powinni je rozebrać dwadzieścia lat temu.
Zadrżała.
– Spójrz na siebie – powiedział ojciec. – Rozchorowałaś się
nie na żarty.
Pomyślała, jak w gorączce śniła o psie z roztrzaskaną
głową, i świat najpierw pojaśniał, a zaraz potem ściemniał.
Kiedy przetarło się jej w oczach, zobaczyła, że tata
przyciska gumowe wiaderko do jej piersi.
– Jeśli masz co wykrztusić – rzekł – staraj się trafić do
kubełka. Chryste, nigdy więcej nie zabiorę cię do tego
pieprzonego Terry’ego.
Przypomniała sobie zapach Pete-potu i paski lepu na
muchy pokryte martwymi owadami. Zwymiotowała.
Ojciec wyszedł z wiaderkiem wymiocin. Wrócił ze szklanką
wody z lodem.
Wypiła połowę trzema łykami. Woda była taka zimna, że
Vic znowu dostała dreszczy. Tata okrył ją kocami, położył
rękę na jej ramieniu i siedział z nią, czekając, aż atak minie.
Nie poruszał się, nie mówił. Sama jego obecność, możliwość
dzielenia z nim tego spokojnego, pewnego siebie milczenia
działała na nią kojąco i nie minęło wiele czasu, gdy zaczęła
zapadać w sen. Ześlizgiwać się w objęcia snu... a może
zjeżdżać. Z zamkniętymi oczyma miała wrażenie, prawie, że
jedzie na rowerze i bez wysiłku sunie w ciemną, odprężającą
ciszę.
Kiedy ojciec się podniósł, aby wyjść z pokoju, była jeszcze
na tyle przytomna, że to zauważyła. Wymamrotała coś na
znak protestu i wyciągnęła rękę. Opadła z powrotem na
łóżko.
– Odpocznij, Vic – szepnął. – Ani się obejrzysz, jak znowu
będziesz szaleć na rowerze.
Zasnęła.
Jego głos napłynął z daleka.
– Szkoda, że rozebrali Krótszą Drogę – dodał.
– Myślałam, że jej nie lubisz – szepnęła, układając się na
boku, pozwalając mu odejść, rezygnując z jego towarzystwa.
– Myślałam, że się bałeś, że spróbuję wjechać tam na
rowerze.
– Zgadza się. Bałem się. Chodzi mi o to, że zabrali się do
mostu beze mnie. Żałuję, że nie zlecili mi odpalenia
ładunków, skoro zamierzali wysadzić go w powietrze. To
cholerstwo od zawsze było śmiertelną pułapką. Wszyscy
wiedzieli, że pewnego dnia kogoś zabije. Cieszę się, że nie
zabiło ciebie. Śpij, mikrusie.
Różne miejsca
Po kilku miesiącach zdarzenie z zagubioną bransoletką w
znacznej mierze popadło w niepamięć, a kiedy się
przypominało, Vic była przekonana, że faktycznie znalazła
zgubę w samochodzie. Nie myślała o Krótszej Drodze, jeśli
tylko mogła tego uniknąć. Wspomnienie jazdy przez most
było fragmentaryczne i miało cechy halucynacji,
nierozerwalnie związane ze snem o mrocznych drzewach i
martwych psach. Rozpamiętywanie go nie przynosiło jej nic
dobrego, dlatego zamknęła je w kasie pancernej swojego
umysłu, poza zasięgiem wzroku, i wyrzuciła z pamięci.
W podobny sposób postąpiła ze wszystkimi innymi
incydentami.
Ponieważ były inne zdarzenia, inne podróże na rowerze
przez nieistniejący most, żeby znaleźć coś, co zginęło.
Kiedyś jej przyjaciółka Willa Lords zgubiła Pana Pentacka,
przynoszącego szczęście sztruksowego pingwina. Pewnego
dnia rodzice posprzątali jej pokój, gdy spała w domu Vic, i
Willa była przekonana, że Pan Pentack trafił do śmieci wraz z
jej komórką z Dzwoneczkiem i tablicą Lite Brite, która już nie
działała. Willa była niepocieszona, do tego stopnia
zdruzgotana, że nazajutrz nie poszła do szkoły – i następnego
dnia też nie.
Vic rozwiązała problem. Okazało się, że Willa przyniosła
Pana Pentacka na nocleg. Vic znalazła go pod swoim
łóżkiem, wśród kotów z kurzu i zapomnianych skarpetek.
Koniec tragedii.
Vic zdecydowanie nie wierzyła, że znalazła Pana Pentacka,
gdy wsiadła na rower i pojechała przez Las Pittman Street do
miejsca, gdzie kiedyś stał Most Krótsza Droga. Nie wierzyła,
że most tam na nią czekał ani że widziała na ścianie
wypisany zielonym sprayem napis:
CHAPTER V.
Peru discovered by Francisco Pizarro.—He invites the Inca to visit
him.—Description of the Inca.—Rejects the Bible.—
Treacherously seized by Pizarro.—The Inca proposes to
ransom himself.—The ransom brought.—Pizarro seizes the
gold, then murders the Inca.—Conquers Peru.
CHAPTER VI.
Indian tradition.—Manco Capac.—His reign.—Religion.—Property.—
Agriculture.—Buildings.—Public roads.—Manufactures.—
Domestic animals.—Results of the conquest of the country by
the Spaniards.
The Peruvians have a tradition that the city of Cuzco was founded
in this manner. The early inhabitants of the country were ignorant,
and brutal as the wild beasts of the forest, till a man and woman of
majestic form, and clothed in decent garments, appeared among
them. They declared themselves to be children of the sun, sent to
instruct and to reclaim the human race. They persuaded the savages
to conform to the laws they proposed, united them, the Indians,
together in a society, and taught them to build the city.
Manco Capac was the name of this wonderful man; the woman
was called Marna Ocollo. Though they were the children of the sun,
it seems they had been brought up very industriously; for Manco
Capac taught the Indians agriculture, and other useful arts; and
Marna Ocollo taught the women to spin and weave, and make
feather garments.
After the people had been taught to work, and had built houses
and cultivated fields, and so on, Manco Capac introduced such laws
and usages as were calculated to perpetuate the good habits of the
people. And thus, according to the Indian tradition, was founded the
empire of the Incas.
The territory was, at first, small; but it was gradually enlarged by
conquering the neighboring tribes,—merely, however, to do good by
extending the blessings of their laws and arts to the barbarians,—till
the dominions of the Inca Atahualpa, the twelfth in succession,
extended from north to south along the Pacific Ocean above 2000
miles; its breadth from east to west was from the ocean to the
Andes. The empire had continued four hundred years.
The most singular and striking circumstance in the Peruvian
government, was the influence of religion upon its genius and its
laws. The whole civil policy was founded on religion. The Inca
appeared not only as a legislator, but as the messenger of heaven.
His precepts were received as the mandates of the Deity. Any
violation of his laws was punished with death; but the people were so
impressed with the power and sacred character of their ruler that
they seldom ventured to disobey.
Manco Capac taught the Peruvians to worship the sun, as the
great source of light, of joy, and fertility. The moon and stars were
entitled to secondary honors. They offered to the sun a part of those
productions which his genial warmth had called forth from the bosom
of the earth, and his beams had ripened. They sacrificed some of the
animals which were indebted to his influence for nourishment. They
presented to him choice specimens of those works of ingenuity
which his light had guided the hand of man in forming. But the Incas
never stained the altar of the sun with human blood.
Thus the Peruvians were formed, by the spirit of the religion which
they had adopted, till they possessed a national character more
gentle than that of any other people in America.
The state of property in Peru was no less singular than that of
religion, and contributed, likewise, towards giving a mild turn of
character to the people. All the lands capable of cultivation, were
divided into three shares. One was consecrated to the sun, and the
product of it was applied to the erection of the temples, and
furnishing what was requisite towards celebrating the public rites of
religion.
The second share belonged to the Inca, or was set apart as the
provision made by the community for the support of government.
The third and largest share was reserved for the maintenance of the
people, among whom it was parcelled out. All such lands were
cultivated by the joint industry of the community.
A state thus constituted may be considered like one great family,
in which the union of the members was so complete, and the
exchange of good offices so perceptible, as to create stronger
attachment between man and man than subsisted under any other
form of society in the new world. The Peruvians were advanced far
beyond any of the nations in America, both in the necessary arts of
life, and in such as have some title to be called elegant.
Agriculture was carried on by the Peruvians with a good deal of
skill. They had artificial canals to water their fields; and to this day
the Spaniards have preserved and use some of the canals made in
the days of the Incas. They had no plough, but turned up the earth
with a kind of mattock of hard wood. The men labored in the fields
with the women, thus showing the advance of civilization over the
rude tribes which imposed all the drudgery upon females.
The superior ingenuity of the Peruvians was also obvious in their
houses and public buildings. In the extensive plains along the Pacific
Ocean, where the sky is always serene and the climate mild, the
houses were, of course, very slight fabrics. But in the higher regions,
where rain falls and the rigor of the changing seasons is felt, houses
were constructed with great solidity. They were generally of a square
form, the walls about eight feet high, built of bricks hardened in the
sun, without any windows, and the door strait and low. Many of these
houses are still to be seen in Peru.
But it was in the temples consecrated to the sun, and in the
buildings intended for the residence of their monarchs, that the
Peruvians displayed the utmost extent of their art. The temple of
Pachacmac, together with a palace of the Inca and a fortress, were
so connected together as to form one great structure, nearly two
miles in circuit.
Still this wide structure was not a very lofty affair. The Indians,
being unacquainted with the use of the pulley and other mechanical
powers, could not elevate the large stones and bricks which they
employed in building; and the walls of this, their grandest edifice, did
not rise above twelve feet from the ground. There was not a single
window in any part of the building. The light was only admitted by the
doors; and the largest apartments must have been illuminated by
some other means.
The noblest and most useful works of the Incas, were their public
roads. They had two, from Cuzco to Quito, extending,
uninterruptedly, above fifteen hundred miles. These roads were not,
to be sure, equal to our modern turnpikes; but at the time Peru was
discovered there were no public roads in any kingdom of Europe that
could be compared to the great roads of the Incas.
The Peruvians had, likewise, made considerable advances in
manufactures and the arts which may be called elegant. They made
cloth, and they could refine silver and gold. They manufactured
earthen ware; and they had some curious instruments formed of
copper, which had been made so hard as to answer the purposes of
iron. This metal they had not discovered. If they had only understood
the working of iron and steel as well as they did that of gold and
silver, they would have been a much richer and more civilized
people.
The Peruvians had tamed the duck and the llama, and rendered
them domestic animals. The llama is somewhat larger than the
sheep, and in appearance resembles a camel. The Indians
manufactured its wool into cloth; its flesh they used for food;
moreover, the animal was employed as a beast of burden, and would
carry a moderate load with much patience and docility. The aid of
domestic animals is essential to the improvement and civilization of
human society.
In short, the Peruvians, when contrasted with the naked, indolent,
and ignorant inhabitants of the West Indian Islands, seem to have
been a comfortable, ingenious, and respectable nation. The
conquest of their country destroyed their system of government.
They were made not merely to pay tribute to their new rulers, but, far
worse, they were reduced to the condition of slaves. They were
compelled to leave the pleasant fields they used to cultivate, and
driven in crowds to the mountains in search of gold. They were
forced to labor hard, and allowed only a scanty subsistence; till,
heart-broken and despairing of any change for the better, they sunk
under their calamities and died!