Professional Documents
Culture Documents
Kreatywność S.A. Droga Do Prawdziwej Inspiracji - ED CATMULL, Amy Wallace
Kreatywność S.A. Droga Do Prawdziwej Inspiracji - ED CATMULL, Amy Wallace
ED CATMULL
prezes studia filmowego PIX AR ANIMATION i DISNEY ANIMATION
AMY WALLACE
Warszawa 2015
MARZENIA
PRZEZ TRZYNAŚCIE LAT w dużej sali konferencyjnej, nazywanej przez nas West
One, stał stół. Chociaż był to piękny mebel, to jednak z czasem zacząłem go
nienawidzić. Stół był długi i smukły, jak jeden z tych, które często zobaczyć można
w komediach o starym, zamożnym małżeństwie, gdy siadają do obiadu – oboje na
przeciwległych końcach, pośrodku kandelabr – i muszą do siebie krzyczeć.
Wyboru tego mebla dokonał projektant wskazany przez Steve’a Jobsa. Stół był
elegancki, to prawda, ale przeszkadzał nam w pracy.
Przy tym stole odbywaliśmy regularne narady i spotkania dotyczące naszych
filmów – trzydzieści osób siedzących naprzeciwko siebie w dwóch długich
rzędach, często z dodatkowymi uczestnikami siedzącymi pod ścianami – byliśmy
tak oddaleni od siebie nawzajem, że trudno było nawiązać prawdziwą
komunikację. Pechowcy, którzy siedzieli na przeciwległych końcach stołu
w zasadzie nie brali udziału w dyskusji, gdyż nie można było nawiązać z nimi
kontaktu wzrokowego bez ryzyka skręcenia sobie karku. Ponieważ reżyser
i producent omawianego filmu musieli słyszeć wszystko, sadzano ich pośrodku
stołu. To samo dotyczyło dyrektora kreatywnego naszej wytwórni, Johna
Lassetera, mnie oraz kilku innych najbardziej doświadczonych dyrektorów,
producentów i scenarzystów. Aby mieć pewność, że ludzie ci zawsze będą siedzieli
blisko siebie, ktoś w końcu zaczął ustawiać na stole karteczki z nazwiskami.
Wyglądało to tak, jakbyśmy uczestniczyli w formalnym przyjęciu.
Jeśli chodzi o kreatywność i inspirację, tytuły zawodowe i hierarchia nie mają
najmniejszego znaczenia. Takie jest moje zdanie. Jednak w tym przypadku stół –
i wynikający z jego kształtu rytuał usadzania uczestników narady – wysyłał
mimowolnie całkowicie odmienny komunikat. Sugestia była oczywista: im ktoś
siedział bliżej środka stołu, tym był ważniejszy. Im dalej od centrum, tym mniejsze
szanse na zabranie głosu – odległość od głównej linii konwersacji sprawiała, że
włączenie się do niej robiło wrażenie wtrącania się. Jeśli wszystkie miejsca wokół
stołu były już zajęte – co często miało miejsce – pozostali musieli siadać na
krzesłach ustawionych pod ścianą, tworząc tym samym trzecią grupę
uczestników (ci zebrani przy centralnej części stołu, ci, którzy siedzieli na obu
końcach stołu, i ci, którzy w ogóle nie znaleźli miejsca przy stole). W ten właśnie
sposób niechcący stworzyliśmy przeszkodę – utrudnienie, które zniechęcało ludzi
do brania udziału w dyskusji.
Przez ponad dziesięć lat odbyliśmy przy tym stole niezliczone narady –
całkowicie nieświadomi faktu, że w ten sposób sprzeniewierzamy się naszym
własnym podstawowym zasadom. Dlaczego byliśmy tacy ślepi? Ponieważ
ustalony układ przy stole był pomyślany w taki sposób, aby zapewnić wygodę
liderom, w tym także i mnie. A skoro my sami mogliśmy brać pełny udział
w rozmowie, to nie dostrzegaliśmy, że coś tu nie gra – przecież my nie mogliśmy
czuć się w żaden sposób wykluczeni. Z kolei ci, którzy siedzieli z dala od centralnej
części stołu, doskonale widzieli cały mechanizm, ale zakładali, że to my – liderzy –
świadomie ustaliliśmy określoną „kolejność dziobania”. Kimże więc byli, by móc
się skarżyć i narzekać?
Dopiero gdy przypadkiem zorganizowaliśmy zebranie w mniejszej sali, przy
kwadratowym stole, John i ja zdaliśmy sobie sprawę z problemu. Przy
kwadratowym stole mieliśmy lepszy kontakt ze sobą nawzajem, wymiana myśli
była swobodniejsza, a kontakt wzrokowy był czymś naturalnym. Każdy, bez
względu na zajmowane stanowisko i tytuł, swobodnie mógł zabrać głos. Tego
właśnie oczekiwaliśmy. Więcej – to było fundamentalne założenie całej naszej
firmy: kluczem do sukcesu była niczym nieskrępowana komunikacja, bez względu
na miejsce w hierarchii. Przy naszym długim, smukłym stole, wygodnie
usadowieni na jego środku, nie widzieliśmy, że zachowujemy się wbrew naszej
podstawowej zasadzie. Daliśmy się złapać w pułapkę. Chociaż byliśmy świadomi,
że właściwa dynamika sali ma zasadnicze znaczenie dla prowadzenia
wartościowej dyskusji, nawet mimo iż byliśmy przekonani, że ciągle wypatrujemy
potencjalnych problemów, obrany przez nas punkt widzenia nie pozwolił nam
dostrzec czegoś tak oczywistego.
Ośmielony tym nowym odkryciem udałem się do działu obsługi
i powiedziałem: „Proszę, nie interesuje mnie, jak to zrobicie, ale pozbądźcie się
stąd tego stołu”. Chciałem czegoś, co można byłoby ustawić w bardziej
sprzyjający rozmowom kwadrat, tak aby każdy mógł się porozumiewać
bezpośrednio z każdym i aby nikt nie czuł się odstawiony na boczny tor. Kilka dni
później, tuż przed niezwykle istotnym spotkaniem na temat kolejnego filmu, w sali
konferencyjnej stał już nowy stół, rozwiązując niecierpiący zwłoki problem
z komunikacją wewnętrzną.
Interesujące, że pewne pozostałości po tym problemie wcale nie zniknęły
w momencie rozwiązania go. Na przykład: gdy następnym razem wszedłem do
sali West One, zobaczyłem nasz nowy stół, wykonany zgodnie z moimi
instrukcjami – kwadratowy i pozwalający na bezpośrednią interakcję większej
liczby osób. Ale wizytówki z naszymi nazwiskami stały na nim jak zawsze! Tak
więc chociaż rozwiązaliśmy kluczowy problem, co – jak powinno się wydawać –
znosiło potrzebę podpisywania miejsc, karteczki okazały się elementem tradycji.
Musieliśmy rozprawić się i z nimi, gdyż sugerowały istnienie hierarchii podczas
dyskusji, a przecież właśnie tego chcieliśmy uniknąć. Gdy tamtego ranka do sali
wszedł Andrew Stanton, jeden z naszych dyrektorów, zgarnął kilka wizytówek
i zaczął je losowo przestawiać, mówiąc przy tym: „Już ich nie potrzebujemy!”.
Zrobił to w taki sposób, że wszyscy obecni w sali od razu zrozumieli, o co mu
chodzi. Dopiero wtedy udało nam się ostatecznie rozwiązać ten dodatkowy
problem.
Na tym właśnie polega natura zarządzania. Podejmuje się decyzje, zazwyczaj
przemyślane i dobrze umotywowane, a następnie te decyzje pociągają za sobą
kolejne decyzje. Dlatego właśnie gdy pojawią się jakieś problemy – a jest to
nieuniknione – rozwikłanie ich splotu nie jest łatwe i nie wystarczy naprawić
pierwotnego błędu. Znalezienie właściwego rozwiązania jest często złożonym
przedsięwzięciem obejmującym wiele kroków. Mamy zasadniczy problem, który
chcemy rozwiązać – wyobraź sobie, że jest to dąb – ale w międzyczasie wokół
niego pojawiło się wiele innych problemów – dębczaków, które wyrosły z nasion
dębu. I te problemy pozostają nawet po tym, gdy zetniesz główny dąb.
Po wszystkich tych latach nadal często zaskakują mnie problemy, które od
jakiegoś już czasu stoją tuż przede mną – na widoku. Dla mnie kluczem do ich
rozwiązania jest znalezienie sposobów zrozumienia, co się sprawdza, a co nie.
Brzmi to o wiele prościej, niż jest w rzeczywistości. Obecnie wytwórnia Pixar
zarządzana jest według tej zasady, ale można powiedzieć, że w pewien sposób
przez całe życie poszukiwałem lepszych sposobów zrozumienia. Zaczęło się to na
wiele dziesięcioleci przed powstaniem firmy Pixar.
ROZDZIAŁ 2
W 1983 ROKU GEORGE rozwiódł się ze swoją żoną Marcią, a ugoda między
nimi miała znaczący wpływ na sytuację Lucasfilmu. Ambicje George’a pozostały
niezmienione, ale jego nowa rzeczywistość finansowa wymagała wprowadzenia
zmian w strukturze firmy. Jednocześnie ja zrozumiałem, że nie podziela on
naszego marzenia nakręcenia pełnometrażowego filmu animowanego. George
zawsze interesował się przede wszystkim możliwością zastosowania technologii
komputerowej w celu ulepszenia tradycyjnych filmów z aktorami. Przez pewien
czas nasze cele pokrywały się i wzajemnie się napędzaliśmy. Teraz jednak, stojąc
przed koniecznością skonsolidowania swoich działań, George postanowił
sprzedać nasz dział. Głównym naszym atutem był Pixar Image Computer.
Chociaż początkowo budowaliśmy to urządzenie z myślą o obróbce klatek filmu,
to jednak okazało się, że ma ono także wiele innych zastosowań i może być
przydatne zarówno w medycynie, w projektowaniu prototypów, jak i przy
przetwarzaniu obrazu dla wielu trzyliterowych agencji rządowych.
Kolejny rok był jednym z najbardziej stresujących w całym moim życiu.
Powołany przez George’a zespół do restrukturyzacji wytwórni Lucasfilm
zdawał się koncentrować wyłącznie na kwestii przepływu gotówki i w miarę
upływu czasu członkowie zespołu coraz wyraźniej dawali nam odczuć swój
sceptycyzm – nie wierzyli, aby nasz dział mógł kiedykolwiek znaleźć jakiegoś
chętnego. Na czele tego zespołu stało dwóch mężczyzn o takich samych imionach,
których wspólnie z Alvym nazywaliśmy „ciemniakami”, jako że nie mieli nawet
cienia pojęcia o branży, w której działaliśmy. Obaj uwielbiali rzucać fachowymi
terminami (przechwalali się swoją „korporacyjną intuicją” i ciągle zachęcali nas
do wchodzenia w „strategiczne sojusze”), ale nie mieli pojęcia, jak uczynić z nas
atrakcyjny kąsek dla potencjalnych klientów, ani też gdzie takich klientów można
byłoby szukać. Pewnego razu wezwali nas do biura, poprosili, byśmy usiedli,
a następnie poinformowali, że w celu ograniczenia kosztów powinniśmy zwolnić
wszystkich pracowników do momentu sprzedaży naszego działu – kiedy to
moglibyśmy zastanowić się nad ponownym ich zatrudnieniem. Ta rada była dla
nas nie do przyjęcia – i nie chodziło tylko o falę negatywnych emocji, jaki
wzbudzić mógłby ten ruch. Uważaliśmy, że naszą największą kartą przetargową –
tą rzeczą, która przyciągała potencjalnych nabywców – byli utalentowani
pracownicy, których udało nam się zdobyć. Bez nich bylibyśmy nic niewarci.
Dlatego też, gdy nasi jednomyślni doradcy zażądali listy ludzi do zwolnienia,
Alvy i ja przedstawiliśmy im tylko dwa nazwiska: nasze. To na chwilę wstrzymało
ten plan, ale na początku 1985 roku wiedziałem, że jeśli nie zostaniemy szybko
przez kogoś kupieni, to nasz dział może zostać zlikwidowany w każdej chwili.
Lucasfilm chciał uzyskać za nas 15 milionów dolarów w gotówce, ale był w tym
haczyk: nasz plan biznesowy zakładał inwestycję w wysokości kolejnych 15
milionów dolarów, która pozwoliłaby nam przejść od prototypu do pełnej
produkcji i zapewniła, że staniemy mocno na nogach. To nie mogło spodobać się
inwestorom dostarczającym kapitału wysokiego ryzyka, którzy, choć chcieli nas
kupić, to jednak nie byli przyzwyczajeni do składania tak poważnych zobowiązań
finansowych. Ofertę przedstawiono dwudziestu potencjalnym nabywcom, ale
żaden z nich nie wyraził zainteresowania propozycją. Gdy wyczerpała się lista
inwestorów, do drzwi zaczęły pukać firmy produkcyjne. Także bez powodzenia.
Po długich perypetiach nasza grupa zdołała podpisać porozumienie z dwiema
firmami: General Motors i Philips. Holendrzy byli zainteresowani, gdyż tworząc
Pixar Image Computer, jednocześnie opracowaliśmy technologię obrazowania
dużych ilości danych, które uzyskuje się w tomografii komputerowej i rezonansie
magnetycznym. Z kolei koncern GM chciał skorzystać z naszych umiejętności
modelowania obiektów, które można było ich zdaniem wykorzystać
w projektowaniu samochodów. Do podpisania umowy pozostał tydzień, gdy
wszystko legło w gruzach.
Pamiętam, że miałem wtedy bardzo mieszane uczucia – z jednej strony byłem
zrozpaczony, ale z drugiej odczuwałem ulgę. Wiedzieliśmy od samego początku, że
podpisanie umowy z którąkolwiek z tych dwóch firm będzie najprawdopodobniej
oznaczało koniec naszego marzenia o zrobieniu pierwszego pełnometrażowego
filmu animowanego. To jednak było ryzyko, które musielibyśmy podjąć bez
względu na to, kto zostałby naszym partnerem. Każdy inwestor miał swoje
własne plany i to było ceną za nasze przetrwanie. Dziś jestem bardzo szczęśliwy,
że nie doszło wtedy do podpisania żadnej umowy. Dzięki temu na scenie pojawiło
się miejsce dla Steve’a Jobsa.
Ze Steve’em zetknąłem się po raz pierwszy w lutym 1985 roku, gdy kierował
firmą Apple Computer. Na spotkanie umówił nas główny naukowiec firmy, Alan
Kay, który znał mnie z Uniwersytetu Utah, a z Alvym współpracował w Xerox
PARC. Alan wiedział, że szukamy inwestorów chętnych do przejęcia naszego
działu grafiki komputerowej, a Steve’owi powiedział, że powinien nas odwiedzić,
jeśli chce zobaczyć najnowsze odkrycia w dziedzinie grafiki komputerowej.
Spotkaliśmy się w sali konferencyjnej z tablicą i ogromnym stołem, przy którym
stał cały rząd krzeseł – choć trzeba dodać, że Steve nie potrafił pozostać w pozycji
siedzącej zbyt długo. Już po kilku minutach stał przy tablicy, kreśląc wykres
przedstawiający dochody swojej firmy.
Szczególnie dobrze zapamiętałem sobie jego asertywność. Nie było mowy
o żadnych rozmowach towarzyskich czy przełamywaniu lodów. Zamiast tego
były pytania. Mnóstwo pytań. „Do czego dążyliście?” „Dokąd zmierzacie?” „Jakie
są wasze długofalowe cele?” Opisując rzeczy, w które wierzył, używał wyrażenia:
„szalenie wspaniałe produkty”. Z całą pewnością był osobą, która nie pozwala, by
prezentacje przepływały obok niego. Bardzo szybko skierował rozmowę na
konkretne warunki umowy.
Mówiąc szczerze, nie byłem do końca przekonany co do Steve’a.
W przeciwieństwie do mnie miał silną osobowość, co sprawiało, że czułem się
zagrożony. Przy wszystkich moich poglądach na temat znaczenia otaczania się
ludźmi mądrzejszymi od siebie intensywność jego wystąpień i działań była na tak
innym poziomie, że nie wiedziałem, jak ją zinterpretować. Czułem się jak bohater
kampanii reklamowej firmy Maxell, producenta kaset magnetofonowych, w której
przedstawiono siedzącego wygodnie w ociekającym chromem i skórą fotelu Le
Corbusiera mężczyznę z długimi włosami odrzuconymi w tył przez falę
dźwiękową płynącą ze stojącego przed nim głośnika. Podobnie wyglądało to
w obecności Steve’a. To on mówił. Inni byli sprowadzani do roli słuchacza
z reklamy.
Przez blisko dwa miesiące od tego pierwszego spotkania nie mieliśmy od
Apple’a żadnej informacji. Absolutna cisza.
Byliśmy skonsternowani – przecież Steve był tak zaangażowany w nasze
rozmowy. W końcu jednak poznaliśmy przyczynę tego tajemniczego milczenia.
Pod koniec maja przeczytaliśmy w gazetach o konflikcie między Steve’em
a dyrektorem generalnym Apple’a, Johnem Sculleyem. Sculley zdołał przekonać
zarząd firmy do usunięcia Steve’a ze stanowiska dyrektora działu rozwijającego
komputery Macintosh. Powodem były plotki na temat planowanego przez
Steve’a przewrotu.
Gdy sytuacja już się nieco uspokoiła, Steve ponownie się z nami skontaktował.
Pragnął nowego wyzwania i sądził, że może to właśnie my nim jesteśmy. Pewnego
popołudnia przyjechał do wytwórni Lucasfilm, by obejrzeć laboratorium
zajmujące się rozwojem sprzętu. Znów nas popychał, bódł i szturchał. „Co takiego
może zrobić Pixar Image Computer, czego nie potrafią inne komputery dostępne
na rynku?” „Kto jest dla was użytkownikiem docelowym?” „Jakie są wasze
długofalowe plany?” Wydawało się, że jego celem wcale nie jest poznanie
szczegółów naszej technologii, tylko raczej próba potwierdzenia słuszności
własnych poglądów i przećwiczenia ich w sparingu z nami. Był tak dominujący, że
aż zapierało nam dech w piersiach. W pewnym momencie odwrócił się w moją
stronę i spokojnie stwierdził, że chce mojego stanowiska. A gdy już stanie u steru,
wyjaśnił, to ja w ciągu zaledwie dwóch lat nauczę się od niego tak wiele, że będę
w stanie samodzielnie prowadzić tę firmę. Nie mogłem nadziwić się jego tupetowi
– przecież ja już ją prowadziłem. Steve nie tylko planował odsunięcie mnie od
zarządzania firmą, ale jeszcze oczekiwał, że będę zachwycony tym pomysłem!
Steve był żądny sukcesów i nieustępliwy w swoich dążeniach, a rozmowa z nim
mogła zaprowadzić w rejony, o których nigdy wcześniej by się nie pomyślało.
Dyskusja z nim zmuszała nie tylko do obrony, ale także do prawdziwego
zaangażowania się. Z czasem doszedłem do wniosku, że już samo to miało
określoną wartość.
Następnego dnia kilku z nas pojechało na spotkanie ze Steve’em do jego domu
w Woodside, uroczego miejsca w pobliżu Menlo Park. Dom był niemal zupełnie
pusty, jeśli nie liczyć motocykla, fortepianu i dwóch osobistych kucharzy, którzy
pracowali niegdyś w wyśmienitej restauracji Chez Panisse. Tam właśnie, siedząc
na ziemi na skraju swojego siedmioakrowego trawnika, złożył nam formalną
propozycję wykupienia naszego działu z grupy Lucasfilm i przedstawił schemat
organizacyjny nowej firmy. W miarę jak mówił, coraz wyraźniej widzieliśmy, że
jego celem nie jest stworzenie studia animacji, ale firmy komputerowej, która
produkowałaby komputery domowe następnej generacji i zdolnej do konkurencji
z Apple’em.
Propozycja Steve’a nie oznaczałaby drobnego odejścia od naszej wizji, lecz
całkowite jej porzucenie. Dlatego nie mogliśmy zgodzić się na ten układ i grzecznie
odmówiliśmy. Od nowa zaczęliśmy poszukiwania nabywcy. Mieliśmy coraz
mniej czasu.
DEFINIUJĄCY CEL
NIC TAK NIE ZMUSZA do szybkiej nauki jak ignorancja połączona
z pragnieniem odniesienia sukcesu. Wiem to z własnego doświadczenia. W 1986
roku zostałem prezesem nowej firmy, której głównym celem była sprzedaż
komputerów Pixar Image.
Jedynym problemem było to, że nie miałem pojęcia, jak się to robi.
Z zewnątrz Pixar prawdopodobnie wyglądał jak typowa młoda firma w Dolinie
Krzemowej. Jednak w rzeczywistości bardzo odbiegaliśmy od tego wizerunku.
Steve Jobs również nigdy nie produkował i nie sprzedawał tak zaawansowanych
komputerów, tak więc nie dysponował ani odpowiednim doświadczeniem, ani
nawet intuicją, jak należy to robić. Nie mieliśmy ani jednego handlowca i nikogo,
kto by się znał na marketingu. Co więcej, nie mieliśmy nawet pojęcia, gdzie szukać
odpowiednich ludzi. Steve, Alvy Ray Smith, John Lasseter i ja – żaden z nas nie znał
się na prowadzeniu firmy o takim profilu. To był skok na głęboką wodę.
Chociaż byłem już przyzwyczajony do pracy w ramach ustalonego budżetu, to
jednak nigdy wcześniej nie byłem odpowiedzialny za prowadzenie bilansu zysków
i strat, nie miałem pojęcia o zarządzaniu zasobami w firmie, o kwestii
zapewnienia jakości i wielu innych sprawach, które stanowią abecadło każdej
firmy handlowej.
Szukając jakiejkolwiek pomocy, kupiłem książkę Dicka Levina Buy Low, Sell
High, Collect Early, and Pay Late: The Manager’s Guide to Financial Survival, która
stanowiła wówczas popularny poradnik biznesowy. Pochłonąłem ją za jednym
posiedzeniem.
Próbując zostać lepszym, skuteczniejszym menedżerem, przeczytałem wiele
takich książek. Większość z nich proponowała proste rozwiązania, co wydawało
mi się szkodliwe, gdyż dawało złudne poczucie pewności siebie. Książki te pełne
były chwytliwych haseł, takich jak: „Nie bój się niepowodzeń!”, „Idź za ludźmi,
a oni pójdą za tobą!” czy „Koncentracja, koncentracja, koncentracja!” (Ta ostatnia
rada była szczególnie popularną formą „nierady”. Każdy, kto ją usłyszy,
przytakuje, jak gdyby była to jakaś prawda objawiona, nie zdając sobie jednak
sprawy z tego, że odciąga uwagę od znacznie poważniejszego problemu:
zdecydowaniu, na czym tak naprawdę należy się skoncentrować. Jeśli nie wiesz,
co jest najważniejsze lub w jaki sposób włożyć w to swoją energię, to taka
wskazówka tak naprawę niczego nie daje). Wszystkie te slogany były
przedstawiane jako konkluzje – jako mądrości – i być może nimi w rzeczywistości
były. Jednak żadna z tych rad nie powiedziała mi, co powinienem robić albo na
czym muszę się skoncentrować.
Jedną z pierwszych rzeczy, które musieliśmy ustalić na początku działalności
Pixara, były zasady współpracy ze Steve’em. Jego determinacja w dążeniu do
odniesienia sukcesu i skłonność do dalekosiężnego myślenia często były dla nas
inspirujące. Przykładowo, nalegał, abyśmy otworzyli biura sprzedaży w całym
kraju – odważne posunięcie, o którym Alvy i ja nawet nie pomyślelibyśmy na
samym początku działalności. Owszem, uważaliśmy, że sprzedajemy interesujący
produkt, ale był to produkt bardzo wyspecjalizowany, co oznaczało, że rynek na
niego jest w naturalny sposób ograniczony. Jednak Steve, przychodząc ze świata
komputerów osobistych, zmusił nas do myślenia na szerszą skalę. Argumentował,
że skoro chcemy zacząć sprzedawać, to musimy być rozpoznawani w całym
kraju. Alvy i ja mieliśmy pewne wątpliwości, ale docenialiśmy wizję Steve’a.
Jednakże wizji Steve’a towarzyszyło coś jeszcze – niezwykły styl współpracy
z ludźmi. Steve był często niecierpliwy i szorstki w kontaktach. Podczas spotkań
z potencjalnymi klientami nie wahał się podnosić głos, gdy tylko wyczuł u nich
braki w przygotowaniu. To niezbyt dobra taktyka, jeśli chce się dobić targu lub
rozwinąć bazę lojalnych klientów. Był jeszcze młody, porywczy i nie dostrzegał
wpływu swojego zachowania na innych. Przez pierwsze lata naszej współpracy
nie rozumiał normalnych ludzi – to znaczy takich, którzy nie prowadzili własnych
firm lub którym brakowało pewności siebie. Jego sposobem na badanie drugiego
człowieka było rzucenie jakiegoś jednoznacznego i ostrego stwierdzenia – „Te
wykresy to brednie!” lub „Ta umowa jest gówniana!” – i obserwowanie reakcji.
Jeśli miałeś dość odwagi, aby się mu odgryźć, często zdobywałeś sobie jego
szacunek. Steve próbował wyprowadzić swojego rozmówcę z równowagi po to,
aby dowiedzieć się, co tak naprawdę myśli i czy ma jaja. Kiedy go obserwowałem,
przypominała mi się zasada inżynieryjna: wysłanie silnego impulsu pozwala
dowiedzieć się istotnych rzeczy o otaczającym środowisku – jak na przykład
czyni to delfin, który za pomocą echolokacji określa położenie ławicy ryb. Agresja
Steve’a była rodzajem biologicznego sonaru, za pomocą którego poznawał świat.
POD KONIEC LAT 80., gdy my budowaliśmy Pixar, Steve Jobs poświęcał
większość swojego czasu na rozwój firmy NeXT, zajmującej się produkcją
i sprzedażą komputerów osobistych, którą to firmę założył zaraz po wyrzuceniu
go z Apple’a. Do naszego biura wpadał tylko raz w roku – tak rzadko, że za
każdym razem musieliśmy dawać mu wskazówki, jak do nas trafić. Za to ja
regularnie odwiedzałem NeXT. Co kilka tygodni zjawiałem się w biurze Steve’a
w Redwood City, informując go na bieżąco o naszych dokonaniach. Mówiąc
szczerze, nieszczególnie przepadałem za tymi spotkaniami, gdyż często były dla
mnie frustrujące. Próbując uczynić z Pixara zyskowne przedsięwzięcie,
potrzebowaliśmy regularnego dopływu gotówki Steve’a, aby zachować płynność
finansową. Steve często próbował obwarowywać te pieniądze swoimi
warunkami, co było zrozumiałe, ale jednocześnie bardzo komplikowało nam
życie, jako że warunki te – bez względu na to, czy dotyczyły marketingu, czy też
pomysłów na nowe produkty – nie zawsze przystawały do naszej rzeczywistości.
Tamten okres pamiętam jako jedno wielkie poszukiwanie modelu biznesowego,
który pozwoliłby nam wyjść nad kreskę. Zawsze mieliśmy powody, by sądzić, że
następna rzecz, którą próbowaliśmy, będzie strzałem w dziesiątkę.
W pierwszych latach istnienia Pixara odnieśliśmy kilka sukcesów – Luxo Jr.,
krótkometrażowy film animowany wyreżyserowany przez Johna o lampie, która
teraz stanowi logo naszej firmy, został nominowany w 1987 roku do Oscara, a już
w następnym roku udało nam się sięgnąć po tę nagrodę – pierwszego Oscara dla
wytwórni Pixar – dzięki krótkiemu filmikowi pod tytułem Tin Toy o nakręcanej
zabawce doboszu i dręczącym ją dziecku. Problem w tym, że pieniądze głównie
wydawaliśmy. Z oczywistych powodów zwiększało to tarcia ze Steve’em. On
naszym zdaniem nie rozumiał naszych potrzeb, a my według niego nie
wiedzieliśmy, jak prowadzić ten biznes. Wszyscy mieliśmy rację. Steve miał
wszelkie powody, by się niepokoić. W najgorszym momencie – gdy nadal
kuleliśmy i nie zaczęliśmy zarabiać – utopił w nas 54 miliony dolarów, co
stanowiło pokaźny wyłom w jego majątku i z całą pewnością było wyższą kwotą,
niż jakakolwiek firma obracająca kapitałem wysokiego ryzyka chciałaby w nas
zainwestować, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę to, jak wyglądał nasz bilans
finansowy.
Dlaczego byliśmy tak bardzo pod kreską? Ponieważ początkowy wzrost
zainteresowania nową firmą przeminął niemal tak szybko, jak się pojawił –
udało nam się sprzedać jedynie trzysta komputerów i nie byliśmy dostatecznie
sprawni, by szybko wprowadzić na rynek nowe produkty. Nasz zespół składał się
już z ponad siedemdziesięciu osób i koszty ogólne zaczynały nas przytłaczać.
W miarę pogłębiania się strat stało się dla nas oczywiste, że mamy tylko jedno
wyjście: musimy zrezygnować ze sprzedaży sprzętu. Próbowaliśmy już
wszystkiego, aby sprzedać Pixar Image Computer, ale w końcu musieliśmy
przyznać, że nie tędy droga. Byliśmy jak odkrywca stojący na krawędzi topniejącej
kry – musieliśmy się odważyć i skoczyć na bardziej stabilny grunt. Oczywiście nie
mieliśmy pojęcia, czy miejsce, w którym wylądujemy, utrzyma nasz ciężar.
Podjęcie decyzji ułatwiało nam tylko to, że postanowiliśmy podążać w kierunku,
który wymarzyliśmy sobie od samego początku: chcieliśmy się zająć animacją
komputerową. To była nasza pasja i jednocześnie jedyna możliwość, która nam
pozostała. Musieliśmy włożyć w to wszystko, co mieliśmy.
W 1990 roku, mniej więcej w tym samym czasie, gdy przeprowadziliśmy się do
betonowego budynku w dzielnicy magazynowej Port Richmond, na północ od
Berkeley, zaczęliśmy koncentrować całą energię na pracy twórczej. Nakręciliśmy
animowane reklamy gumy do żucia Trident i soku pomarańczowego Tropicana
i niemal natychmiast zdobyliśmy nagrody za kreatywność. Jednocześnie
mogliśmy doskonalić nasze umiejętności techniczne i sztukę opowiadania
historii. Problem polegał na tym, że nadal zarabialiśmy mniej, niż wydawaliśmy.
W 1991 roku musieliśmy zwolnić ponad jedną trzecią pracowników.
Między rokiem 1987 i 1991 Steve Jobs, który miał już nas serdecznie dość,
trzykrotnie zabierał się do sprzedaży Pixara. Pomimo swojej frustracji jakoś
nigdy nie mógł doprowadzić tej sprawy do końca i ostatecznie się z nami
pożegnać. Gdy Microsoft zaoferował za nas 90 milionów dolarów, Steve się nie
zgodził. Chciał za nas 120 milionów dolarów i uważał, że ich oferta jest nie tylko
obraźliwa, ale także dowodzi tego, iż nie są nas godni. Tak samo wyglądały
negocjacje z firmą Alias, zajmującą się oprogramowaniem projektowym dla
przemysłu i branży motoryzacyjnej. I to samo powtórzyło się w przypadku
Silicon Graphics. Steve żądał wysokiej ceny i nie chciał ustąpić ani na krok.
Doszedłem do wniosku, że tak naprawdę wcale nie chodzi mu o pozbycie się nas,
tylko o zysk anie zewnętrznej wyceny. Jego rozumowanie biegło chyba tym torem:
skoro Microsoft chce zapłacić za nas 90 milionów, to warto nas zostawić.
Obserwowanie tej gry było dla nas trudne i męczące.
Pixar nie przetrwałby bez Steve’a, ale przez te lata wiele razy zastanawiałem
się, czy my przetrwamy z nim. Steve miał błyskotliwe i inspirujące pomysły,
potrafił też inteligentnie rozwiązywać pojawiające się przed nami problemy. Ale
czasem bywał także niezwykle trudny do wytrzymania – traktował nas
z lekceważeniem, protekcjonalnie, a zdarzało się również, że terroryzował nas
i nam groził. Z punktu widzenia menedżera być może istotniejsze było to, że
okazywał tak mało empatii. W tamtym okresie swojego życia po prostu nie
potrafił postawić się na miejscu drugiej osoby i nie miał za grosz poczucia
humoru. W naszej firmie zawsze było wielu żartownisiów i wierzyliśmy, że
radość i zabawa jest jedną z podstaw naszej egzystencji. Jednak Steve zawsze był
śmiertelnie poważny. Choć słynął z tego, że podczas spotkań zawsze musi grać
pierwsze skrzypce, pewnego razu, instruując nas, jak mamy się zachowywać na
spotkaniu z kierownictwem Disneya, podkreślał, że idziemy tam po to, „by
słuchać i nie gadać”. Ironia tej sytuacji była tak oczywista, że nie mogłem się
powstrzymać i powiedziałem: „W porządku, Steve, spróbuję się ograniczać”.
Wszyscy się roześmiali, ale Steve nawet się nie uśmiechnął. Pojechaliśmy na
spotkanie i Steve gadał przez okrągłą godzinę, niemal nie pozwalając ludziom
z Disneya dokończyć zdania.
Spędziłem ze Steve’em już dość czasu, by zrozumieć, że w głębi duszy wcale nie
jest człowiekiem bezdusznym i niewrażliwym. Problem polegał na tym, że nie
znalazł jeszcze sposobu na pokazanie światu swojego prawdziwego ja. Pewnego
razu, w przypływie irytacji, wezwał mnie do siebie i oznajmił, że wstrzymuje
wypłatę dla wszystkich. Ustąpił dopiero wtedy, gdy się wściekłem i przywołałem
go do porządku, mówiąc o rodzinach naszych pracowników, których los zależał
od tych pieniędzy. To był chyba jedyny raz w całej mojej karierze, gdy głośno
trzasnąłem za sobą drzwiami. Steve powiedział, że nawet gdyby Pixar podwoił
swoją wartość, to my i tak nie bylibyśmy nic warci. Czułem się wypalony
i zacząłem nawet myśleć o złożeniu rezygnacji.
W trakcie takich przepychanek stało się jednak coś zabawnego. Krok po kroku
uczyliśmy się ze sobą pracować i coraz lepiej się rozumieliśmy. Pamiętacie jeszcze
pytanie, które zadałem Steve’owi przed kupieniem przez niego Pixara? Brzmiało
ono: jak będziemy rozwiązywać konflikty? Odpowiedział wtedy – co wówczas
potraktowałem jako komiczny przejaw egoizmu – że będzie tłumaczył mi swoje
racje tak długo, aż je zrozumiem i przyjmę. Ironia polegała na tym, że wkrótce to
ja zacząłem wykorzystywać tę technikę wobec niego. Gdy się nie zgadzaliśmy,
przedstawiałem mu swój punkt widzenia. Ponieważ jednak Steve myślał o wiele
szybciej ode mnie, często od razu zbijał moje argumenty. Musiałem więc odczekać
tydzień, zebrać w tym czasie myśli, po czym wracałem i raz jeszcze tłumaczyłem
mu swoje stanowisko. Gdy ponownie odrzucał moją argumentację, wracałem po
pewnym czasie kolejny raz, aż wreszcie wszystko kończyło się na jeden z trzech
sposobów: (1) mówił: „OK, rozumiem” i dawał mi to, czego potrzebowałem; (2)
dostrzegałem, że to on ma rację, i przestawałem go nękać; lub (3) nasza dyskusja
pozostawała nierozstrzygnięta i ja bez oglądania się na Steve’a robiłem to, co
zaproponowałem na samym początku. Każdy z tych wyników był równie
prawdopodobny, ale jeśli doszło do trzeciego rozwiązania, Steve nigdy nie
podważał moich decyzji. Przy całym swoim uporze szanował pasję. Wydawało
się, że myślał sobie wtedy, że skoro ja jestem aż tak bardzo do czegoś przekonany,
to znaczy, że to nie może być całkowicie błędne.
BUDOWANIE TOŻSAMOŚCI
PIXARA
PODCZAS PRAC NAD Toy Story ujawniły się dwie zasady kreatywności. Stały
się one swojego rodzaju mantrą – zwrotami, których się uchwyciliśmy i które
podczas spotkań powtarzaliśmy w nieskończoność. Wierzyliśmy, że to one
pozwoliły nam przetrwać tę ciężką próbę, jaką było tworzenie Toy Story oraz
pierwsze etapy prac przy filmie Dawno temu w trawie, i to z nich czerpaliśmy siłę.
Pierwsza zasada brzmiała: „Fabuła rządzi” i rozumieliśmy przez to, że nic – ani
technologia, ani możliwości zarobku na merchandisingu – nie mogą przysłonić
historii, którą chcemy opowiedzieć. Byliśmy dumni z faktu, że recenzenci po
obejrzeniu Toy Story pisali głównie o swoich odczuciach, a nie o efektach
komputerowych, które pozwoliły nam przekazać emocje. Uważaliśmy, że jest to
bezpośredni skutek postawienia fabuły na pierwszym miejscu.
Druga zasada brzmiała: „Zaufaj procesowi”. Spodobała nam się, gdyż dawała
tak wiele pewności: chociaż w każdym złożonym przedsięwzięciu o charakterze
kreatywnym jest wiele nieuniknionych trudności i błędów, to jednak można mieć
pewność, że sam „proces” pozwoli przejść przez to wszystko. Na swój sposób było
to po prostu kolejne ujęcie optymistycznego zawołania („Zapnij pasy i jazda!”),
z tym tylko, że biorąc pod uwagę to, jak bardzo różniliśmy się od każdego innego
studia filmowego, byliśmy przekonani, że w tym haśle kryje się prawdziwa siła.
Pixar był miejscem, które dawało artystom swobodę i pole do popisu, miejscem,
które dawało kontrolę reżyserom i które ufało, że ludzie sami rozwiążą
pojawiające się przed nimi problemy. Zawsze bardzo ostrożnie podchodziłem do
tego typu maksym czy zasad, gdyż zbyt często okazują się pustymi frazesami,
które zakłócają proces myślenia, ale akurat te dwa hasła wydawały się naprawdę
pomagać naszym pracownikom.
Było to korzystne, gdyż już wkrótce bardzo potrzebowaliśmy każdej pomocy,
jaką tylko mogliśmy uzyskać.
W 1997 roku kierownictwo Disneya zwróciło się do nas z prośbą: czy możemy
zrobić Toy Story 2 jako film bezpośrednio na rynek kina domowego, to jest
z pominięciem dystrybucji kinowej? Wtedy ta propozycja zdawała się mieć sens.
W całej swojej historii Disney wypuścił tylko jeden kinowy sequel filmu
animowanego – film Bernard i Bianka w krainie kangurów z 1990 roku okazał się
klapą. W międzyczasie rynek kina domowego stał się niezwykle lukratywny,
dlatego też gdy Disney zaproponował, aby Toy Story 2 wypuścić tylko na ten rynek
– jako niszowy produkt z niżej ustawioną poprzeczką artystyczną – zgodziliśmy
się. Chociaż nie podobała nam się jakość większości sequeli wypuszczanych na
ten rynek, to jednak sądziliśmy, że nam uda się utrzymać wysoki poziom.
Niemal natychmiast zrozumieliśmy, że popełniliśmy poważny błąd. Cały
projekt oparty był na podstawach całkowicie sprzecznych z naszymi
przekonaniami. Nie mieliśmy pojęcia, w jaki sposób możemy opuścić sobie
poprzeczkę. Teoretycznie nie mieliśmy nic przeciwko modelowi bezpośredniej
produkcji filmów na rynek kina domowego – Disney robił to z powodzeniem,
zarabiając mnóstwo pieniędzy. Jednak nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać
w taki sposób, aby film nie stracił nic na swojej jakości. Co więcej, wkrótce
okazało się, że zgoda na ograniczenie się do rynku kina domowego odbija się
negatywnie na naszej wewnętrznej kulturze firmowej. Powstały bowiem dwa
zespoły: zespół pierwszej kategorii (Dawno temu w trawie) i zespół drugiej
kategorii (Toy Story 2). Pracownicy przydzieleni do pracy nad Toy Story 2 nie mieli
zamiaru produkować filmu klasy B i wielu z nich przyszło do mnie i powiedziało
mi to wprost. Zignorowanie ich pasji byłoby głupotą.
Kilka miesięcy po rozpoczęciu projektu poprosiliśmy o spotk anie z dyrekcją
Disneya z zamiarem przekonania ich, że ograniczenie się do rynku kina
domowego nie będzie dla nas korzystne. Pixar nie nadawał się do tego.
Zaproponowaliśmy zmianę planów i skierowanie Toy Story 2 do normalnej
dystrybucji kinowej. Ku naszemu zdumieniu zgodzili się bez żadnych problemów.
W ten sposób nagle okazało się, że jednocześnie pracujemy nad dwoma
ambitnymi filmami pełnometrażowymi – w ciągu jednej chwili podwoiliśmy
naszą produkcję. To było nieco przerażające, ale jednocześnie stanowiło dla nas
potwierdzenie słuszności naszych wartości. Zwiększając liczbę naszych
pracowników, czułem się dumny z naszego przywiązania do jakości. Uważałem,
że decyzje tego typu zagwarantują nam sukces w przyszłości.
Jednak produkcja Toy Story 2 natrafiła na wiele przeszkód, które były
rezultatem naszych błędnych założeń. Ponieważ to jest „tylko” sequel – mówiliśmy
sobie – to nie będzie on aż tak trudny i pracochłonny jak pierwszy film. Zespół,
który stał za Toy Story, skierowaliśmy do pracy nad Dawno temu w trawie, a do
kierowania zespołem zajmującym się Toy Story 2 oddelegowaliśmy dwóch
utalentowanych animatorów, którzy jednak po raz pierwszy mieli stać się
reżyserami. Wszyscy zakładaliśmy, że niedoświadczony zespół – przy wsparciu
doświadczonych kolegów – będzie w stanie powtórzyć sukces pierwowzoru. Naszą
pewność siebie wzmacniało także to, że zarys fabuły Toy Story 2 został już
nakreślony przez Johna Lassetera i zespół pracujący przy naszym pierwszym
filmie: pomyłkowo Chudy miał zostać sprzedany na wyprzedaży garażowej
i trafić w ręce kolekcjonera, który – chcąc utrzymać wartość zabawek – zamykał
je w szafce z zamiarem sprzedania ich do muzeum w Japonii. Bohaterowie byli
znani, ogólna stylistyka filmu została ustalona, zespół techniczny był
doświadczony i sprawny, a cała firma lepiej rozumiała już proces tworzenia
filmów. Wydawało nam się, że wiemy już wszystko.
Myliliśmy się.
Rok po rozpoczęciu prac zacząłem odbierać pierwsze oznaki nadchodzących
problemów. Reżyserzy nieustannie prosili o większe zaangażowanie Johna –
śledzili jego harmonogram i wykorzystywali każdą okazję, by z nim
porozmawiać. To mogło budzić niepokój. Dla mnie był to sygnał, że reżyserom
Toy Story 2, chociaż byli bardzo utalentowani, brakowało pewności siebie i że coś
szwankowało w ich współpracy.
A potem były próbne pokazy materiałów nagranych do tej pory. W naszej
wytwórni reżyserzy zbierali się co kilka miesięcy, by obejrzeć materiały do
swojego filmu – wstępne rysunki połączone z tymczasowym podkładem
muzycznym i głosami. Pierwsze materiały są bardzo zgrubnym przybliżeniem
tego, jak będzie wyglądał ostateczny produkt; są niepełne, roją się od błędów, bez
względu na to, jak dobry jest przygotowujący je zespół. Ale oglądanie tych
próbnych wersji jest jedynym sposobem, aby się dowiedzieć, co wymaga
poprawy. Nie stanowi to jednak absolutnie żadnej podstawy do oceny zespołu.
Jednak z czasem te próbne wersje powinny stawać się coraz lepsze. W naszym
przypadku jednak tak się nie działo – mijały kolejne miesiące, a próbne fragmenty
było złe lub bardzo złe. Kilka zaniepokojonych osób podzieliło się swoimi
obawami z Johnem i zespołem pracującym przy pierwszym Toy Story. Poradzili
nam dać sobie jeszcze trochę czasu i zaufać procesowi.
Dopiero po premierze Dawno temu w trawie, która odbyła się w weekend
Święta Dziękczynienia 1998 roku, John znalazł czas, by usiąść i dokładnie
przyjrzeć się dotychczasowym dokonaniom zespołu pracującego przy Toy Story 2.
Po kilku godzinach oglądania wersji próbnych wyszedł z sali projekcyjnej,
skierował się prosto do mojego biura i zamknął za sobą drzwi. Katastrofa –
takiego właśnie użył wtedy sformułowania. Historia była płytka, przewidywalna
i pozbawiona napięcia, a humor zdawał się wymuszony i nieśmieszny.
Pamiętaliśmy, że sami poszliśmy do Disneya i walczyliśmy o to, by nasz produkt
nie stał się filmem kategorii B. Ale teraz sami go takim uczyniliśmy. Było
oczywiste, że nie możemy wypuścić filmu w jego obecnej postaci. To był poważny
kryzys.
Jednak zanim jeszcze mogliśmy zastanowić się nad tym, w jaki sposób wybrnąć
z tarapatów, musieliśmy pokazać efekty naszej pracy kierownictwu Disneya –
spotkanie było zaplanowane już wcześniej i nie można go było odwołać.
W grudniu Andrew (który często pełnił funkcję prawej ręki Johna) zabrał
niedoskonałą wersję filmu do Burbank. W sali projekcyjnej zebrała się grupa
kierowników studia Disneya, przygasły światła, a Andrew zacisnął zęby i czekał
na koniec pokazu. Gdy tylko na powrót rozbłysły światła, natychmiast podniósł
się i stwierdził: „Wiemy, że film wymaga istotnych zmian i już zaczęliśmy je
planować”.
Ku jego zdziwieniu kierownicy Disneya nie zgodzili się z tą opinią – ich zdaniem
film był dostatecznie dobry, a poza tym nie było już czasu na poważne zmiany. To
tylko sequel. Andrew grzecznie, acz stanowczo, odrzucił te sugestie. „Zamierzamy
przerobić ten film” – oznajmił.
W Pixarze John poprosił wszystkich, aby dobrze wypoczęli przez święta, gdyż
od 2 stycznia zacznie się przeróbka scenariusza. Chcieliśmy dać w ten sposób
jasny i zdecydowany sygnał: wszystkie ręce na pokład.
Najpierw jednak musieliśmy podjąć trudną decyzję. Było oczywiste, że aby
uratować film, konieczna jest zmiana na górze. Po raz pierwszy stanąłem przed
koniecznością poinformowania reżyserów, że musimy ich zastąpić. To z całą
pewnością nie było łatwe zadanie. Ani John, ani ja nie chcieliśmy przekazać im
informacji, że ich zdejmujemy i że John przejmuje stery. Jednak nie było innego
wyjścia. Nie po to namawialiśmy Disneya na pełną dystrybucję kinową,
przekonując jego kierownictwo o naszym dążeniu do doskonałości, aby teraz
dawać mu coś, co było poniżej poziomu.
Reżyserzy byli wstrząśnięci, podobnie jak my sami. Na swój sposób
zawiedliśmy ich – popełniliśmy błąd, stawiając ich na stanowisku, na które nie
byli jeszcze gotowi. Przyznając się do winy, musiałem jednocześnie rozliczyć się
z samym sobą. Co takiego przeoczyliśmy? Dlaczego przyjęliśmy błędne założenia
i nie zainterweniowaliśmy od razu, gdy pojawiły się pierwsze sygnały
ostrzegawcze? Po raz pierwszy przydzieliliśmy komuś zadanie, które
przekraczało jego możliwości. Chciałem zrozumieć, dlaczego popełniliśmy taki
błąd. Gdy tak się nad tym wszystkim zastanawiałem, jednocześnie musieliśmy
przeć naprzód – presja harmonogramu była nieubłagana. Pozostało nam dziewięć
miesięcy do premiery, a to bardzo mało nawet dla najbardziej doświadczonej
ekipy. My jednak byliśmy niezwykle zdeterminowani. Nie dopuszczaliśmy do
siebie myśli, że moglibyśmy nie dać z siebie wszystkiego.
Naszym pierwszym zadaniem było naprawienie fabuły. Tym zająć się miała
grupa, która wyłoniła się w sposób naturalny podczas produkcji Toy Story.
Członkowie tego zespołu, który w pewnym momencie zaczęliśmy nazywać
„Zespołem mózgowców” (ang. „Braintrust”), mieli już doświadczenie
w rozwiązywaniu problemów i ratowaniu scen, które zdawały się już nie do
uratowania. Więcej o tej grupie i sposobie jej działania napiszę w kolejnym
rozdziale, ale już teraz muszę stwierdzić, że najważniejszą jej umiejętnością była
zdolność do odczytywania i przewidywania emocjonalnego wydźwięku filmu.
Żeby wszystko było jasne, nie planowaliśmy stworzenia takiej grupy. Powstała
ona samoistnie i stanowiła ogromną pomoc dla całej naszej firmy. Zespół ten
później się rozrósł, ale w tamtym momencie składał się zaledwie z pięciu osób:
Johna, Andrew Stantona, Pete’a Doctera, Joego Ranfta i Lee Unkricha, niezwykle
zdolnego montażysty z niewielkiej miejscowości w stanie Ohio, której nazwa
brzmi jak wyjęta żywcem z któregoś z filmów naszego studia: Chagrin Falls. Lee
dołączył do nas w 1994 roku i szybko zabłysnął swoim doskonałym wyczuciem
czasu. Teraz John uczynił go współreżyserem Toy Story 2. Kolejne dziewięć
miesięcy stały pod znakiem najbardziej wyczerpującego harmonogramu
produkcji, jakiemu kiedykolwiek musieliśmy sprostać – w tej ciężkiej próbie
wykuwała się prawdziwa tożsamość Pixara.
GDY JOHN I JEGO ZESPÓŁ zabrali się do pracy, ja zacząłem zastanawiać się
nad sytuacją, w której się znaleźliśmy. W gruncie rzeczy prosiliśmy naszych ludzi,
aby wykonali kinowy odpowiednik transplantacji serca. Został nam niecały rok
do premiery Toy Story 2. Aby zdążyć na czas, musieliśmy dać z siebie wszystko,
i wiedzieliśmy, że z całą pewnością będziemy musieli za to w jakiś sposób
zapłacić. Z drugiej jednak strony nadal byłem przekonany, że alternatywa – zgoda
na przeciętną jakość – miałaby o wiele poważniejsze konsekwencje.
Zasadniczy problem, z którym musiał uporać się zespół Johna, polegał na tym,
że opowieść o ucieczce zabawki z niewoli była przewidywalna i niezbyt
emocjonująca. Fabuła filmu, którego akcja toczyła się jakieś trzy lata po
wydarzeniach przedstawionych w Toy Story, sprowadzała się do dylematu
Chudego, czy uciec z bezpiecznego świata luksusu i zrezygnować z życia
„pamiątki”, jaką narzucił mu kolekcjoner Al McWhiggin. Czy Chudy będzie walczył
o szansę powrotu do domu swojego pierwszego właściciela, Andy’ego? Żeby film
mógł odnieść sukces, widzowie musieliby uwierzyć, że wybór, przed którym stał
Chudy – czy wrócić do świata, w którym Andy pewnego dnia dorośnie i porzuci
go, czy też pozostać w bezpiecznym miejscu, w którym jednak nikt go nie kocha –
jest realny. Ponieważ jednak widzowie wiedzieli, że film firmują studia Pixar
i Disney, to mogli od razu założyć, że wszystko skończy się szczęśliwie, a więc
Chudy postanowi wrócić w ramiona Andy’ego. Widz musiał uwierzyć, że Chudy
stoi przed prawdziwym dylematem i to w dodatku takim, który byłby dla nich
zrozumiały i z którym mogliby się utożsamić. Innymi słowy, brakowało w tym
wszystkim dramaturgii.
Film zaczynał się od przygotowań Chudego do wyjazdu z Andym na obóz
kowbojski. Niestety Chudy łamie rękę i Andy musi zostawić go w domu (mama
Andy’ego odstawia go na półkę). I już w tym momencie Zespół mózgowców
wprowadził dwie zasadnicze zmiany: dodał postać Czarnego – pingwina, który
leży zapomniany na półce już od wielu miesięcy. To właśnie Czarny wyjaśnia
Chudemu, że każda zabawka, bez względu na to, jak bardzo była wcześniej
kochana, trafia w końcu na półkę. W ten sposób zespół Johna nadał emocjonalny
wydźwięk całej historii.
Drugą fundamentalną zmianą było rozbudowanie wątku Jessie, lalki kowbojki,
która kochała swoją właścicielkę tak samo, jak Chudy kochał Andy’ego, ale
została przez nią porzucona, gdy dziewczynka wyrosła z zabawek. Przekaz Jessie
dla Chudego – w rozdzierającej scenie z podkładem muzycznym w postaci
piosenki „Kiedy mnie kochała” – był jednoznaczny. Andy, bez względu na
pragnienia Chudego, pewnego dnia również odłoży na bok swoje zabawki. Jessie
podnosi więc temat zapoczątkowany przez Czarnego, a jej hardość pozwala na
przeprowadzenie otwartej dyskusji na ten temat.
Dzięki dodaniu postaci Czarnego i Jessie wybór Chudego staje się o wiele
trudniejszy: może zostać z osobą, którą kocha, choć wie, że kiedyś i tak będą
musieli się rozstać, lub też pozostać wiecznie rozpieszczaną figurką, ale
pozbawioną miłości, która przecież stanowi o sensie istnienia zabawki. To jest
prawdziwy wybór, prawdziwe pytanie. Zespół Johna zadał je każdemu widzowi:
Czy ty wybrałbyś życie bez miłości? Film narodził się w momencie, w którym
dotarł do nas dramat tego wyboru.
Tak więc chociaż Chudy miał w końcu wybrać Andy’ego, to jednak uczynił to ze
świadomością konsekwencji, jaką będzie smutna przyszłość. Tłumaczy
Śmierdzącemu Pete’owi, że nie może zapobiec dorastaniu Andy’ego: „Nic nie
poradzę, że Andy rośnie, ale chcę z nim być najdłużej, jak się da”[1].
Po wprowadzeniu poprawek do scenariusza pewnego ranka zebraliśmy
wszystkich pracowników w stołówce niedawno dokupionego budynku po drugiej
stronie drogi. Był nam potrzebny w związku z rozwojem firmy, a nazywał się
Frogtown (Żabie miasto), gdyż stał w miejscu, gdzie kiedyś były bagna. John
zabrał głos i przedstawił nowy scenariusz filmu. Jego wystąpienie przyjęto
brawami. Później, podczas innego spotkania, w którym udział wzięli już tylko
pracownicy ekipy Toy Story 2, uzyskaliśmy aprobatę Steve’a Jobsa. „Disney myśli,
że to nam się nie uda – powiedział. – Udowodnijmy im więc, że się mylą”.
I wtedy zaczęła się naprawdę ciężka bitwa.
Przez kolejnych sześć miesięcy nasi pracownicy rzadko widywali swoje
rodziny. Pracowaliśmy do późnej nocy przez siedem dni w tygodniu. Chociaż
mieliśmy na koncie już dwa przeboje filmowe, nadal odczuwaliśmy potrzebę
udowodnienia czegoś światu i każdy dawał z siebie wszystko. Na kilka miesięcy
przed planowaną premierą pracownicy byli wyczerpani i zaczynali popełniać
błędy.
Pewnego czerwcowego poranka przemęczony członek naszego zespołu
przyjechał do pracy z niemowlęciem umieszczonym w foteliku na tylnym
siedzeniu. Miał po drodze zostawić dziecko w żłobku, ale zapomniał.
Przypomniał sobie o nim dopiero po kilku godzinach pracy, gdy jego żona (która
również pracowała w Pixarze) spytała, czy rano wszystko było w porządku.
Natychmiast pobiegli na rozpalony słońcem parking. Dziecko było nieprzytomne,
ale udało im się schłodzić je zimną wodą. Na całe szczęście nic się nie stało, ale
trauma tamtej chwili – wyobrażenie tego, co mogłoby się stać – pozostała we mnie
na długo. Proszenie ludzi o tak wiele, nawet jeśli oni sami chcieli dać z siebie
wszystko, było czymś niewłaściwym.
Spodziewałem się, że będzie ciężko, ale teraz musiałem przyznać, że wszystko
zaczyna rozchodzić się w szwach. Gdy dobrnęliśmy do końca filmu, jedna trzecia
naszych pracowników cierpiała na różne urazy spowodowane chronicznym
przeciążeniem mięśni lub ścięgien.
Zdążyliśmy na czas, a film okazał się hitem. Krytycy rozpływali się
w pochwałach, pisząc, że Toy Story 2 jest jednym z niewielu sequeli jeszcze lepszych
od pierwszej części. Potwierdziła to sprzedaż biletów, która łącznie przekroczyła
500 milionów dolarów. Wszyscy byliśmy wypaleni, ale towarzyszyło nam
odczucie, że pomimo bólu udało nam się osiągnąć coś naprawdę ważnego – coś, co
zdefiniuje naszą firmę na wiele lat naprzód.
Jak stwierdził Lee Unkrich: „Zrobiliśmy coś niemożliwego. Wszyscy mówili
nam, że to się nie uda. A my, nie dość, że to zrobiliśmy, to jeszcze zrobiliśmy to
spektakularnie dobrze. Dążenie do celu było ogniem, który rozpalał nas od
środka”.
PRACA PRZY Toy Story 2 nauczyła nas wielu rzeczy, które okazały się niezwykle
istotne dla ewolucji całej firmy. Należy pamiętać, że główny motyw historii –
dylemat Chudego: zostać czy odejść – pozostał niezmieniony. Jednak pierwsza
wersja tej opowieści była zła, natomiast druga – ta po przeróbkach Zespołu
mózgowców – poruszyła widzów do głębi. Dlaczego? Utalentowani scenarzyści
znaleźli sposób, by problem podniesiony w filmie stał się dla ludzi ważny. Historia
zmiany scenariusza uświadomiła mi jedną rzecz: jeśli dobry pomysł przekażesz
do realizacji przeciętnemu zespołowi, to zawali on sprawę. Jeżeli jednak dasz
przeciętny pomysł wspaniałemu zespołowi, to albo go poprawią, albo odrzucą
i zaproponują coś o wiele lepszego.
Wniosek, jaki z tego wypływa, wart jest powtórzenia: zebranie odpowiedniego
zespołu jest wymogiem wstępnym do właściwej realizacji idei. Łatwo jest
stwierdzić, że chcesz mieć utalentowanych ludzi, i ich zdobyć. Kluczem do sukcesu
jest to, w jaki sposób ci ludzie współpracują ze sobą. Nawet najlepsi, jeśli zostaną
niewłaściwie ze sobą dobrani, mogą stworzyć kiepski zespół. Oznacza to, że lepiej
jest skoncentrować się na efektywności zespołu jako całości, a nie na
umiejętnościach poszczególnych członków. Dobry zespół składa się z ludzi, którzy
wzajemnie się uzupełniają. To ważna zasada, która może się wydawać oczywista,
a jednak – jak wynika z mojego doświadczenia – wcale taka nie jest. Reasumując,
połączenie ze sobą odpowiednich ludzi i wytworzenie odpowiedniej chemii
między nimi jest ważniejsze od samego pomysłu.
To kwestia, nad którą wiele się zastanawiałem w ciągu wszystkich tych lat.
Pewnego razu dyrektor naczelny innego studia filmowego powiedział mi podczas
wspólnego lunchu, że jego największym problemem wcale nie jest wyszukiwanie
najlepszych ludzi, lecz znajdowanie najlepszych pomysłów. Pamiętam, że ze
zdziwienia aż odebrało mi mowę – wydawało mi się to tak niezwykłe i sprzeczne
z moimi doświadczeniami z produkcji Toy Story 2. Postanowiłem sprawdzić, czy
to, co mnie wydaje się oczywiste, rzeczywiście takie jest dla innych. Przez kilka
następnych lat przy każdej prelekcji, którą miałem okazję wygłosić, pytałem
zgromadzonych na sali: Co jest cenniejsze, dobre pomysły czy dobrzy pracownicy?
Bez względu na to, czy na widowni siedzieli emerytowani dyrektorzy, studenci,
dyrektorzy szkół czy artyści, głosy zawsze rozkładały się po równo – 50 na 50.
(A każdy statystyk powie, że gdy rozkład jest tak idealny, to wcale nie oznacza to,
że połowa osób zna prawidłową odpowiedź – prawda jest taka, że wszyscy
zgadują, wybierając odpowiedź w sposób czysto losowy, jak gdyby rzucali
monetą).
Ludzie poświęcają temu zagadnieniu tak mało namysłu, że przez te wszystkie
lata tylko jedna osoba z widowni zwróciła uwagę na fałszywe założenie tej
dychotomii. Dla mnie odpowiedź jest oczywista: źródłem pomysłów są ludzie.
Ergo: człowiek jest ważniejszy.
Dlaczego mamy jakiekolwiek wątpliwości w tej kwestii? Dzieje się tak dlatego, iż
wiele osób uważa, że idee są odrębnymi bytami, swobodnie pływającymi gdzieś
w przestrzeni, w pełni uformowanymi i niezależnymi od ludzi, którzy muszą je
jedynie pochwycić, a następnie zrealizować. Jednak pomysły nie działają w ten
sposób. Są wykuwane w wyniku dziesiątek tysięcy poszczególnych decyzji,
podejmowanych często przez dziesiątki osób. W każdym filmie ze studia Pixar
każda linijka dialogu, każdy strumień światła lub plama cienia, każdy efekt
dźwiękowy jest tam dlatego, że w jakiś sposób przyczynia się do zbudowania
większej całości. Jeśli wszystko to zrobi się dobrze, to ludzie wychodzący z kina
powiedzą: „Film o gadających zabawkach – świetny pomysł!”. Jednak
w rzeczywistości film nie jest jednym pomysłem – to zbiór wielu idei. A za tymi
ideami stoją ludzie. Dotyczy to wszystkich produktów; na przykład iPhone nie jest
pojedynczym pomysłem – stoi za nim mnóstwo pomysłów dotyczących zarówno
warstwy sprzętowej, jak i programowej. Ludzie jednak mają skłonność do
jednostkowego postrzegania przedmiotów, każdy z nich traktując jako samotną
wyspę, która istnieje niezależnie od reszty.
Powtórzę to jeszcze raz: w każdym przedsięwzięciu o charakterze kreatywnym
najważniejsi są ludzie – sposób, w jaki pracują, ich zdolności i wartości, jakie
wyznają. Widziałem to z pełną ostrością podczas pracy przy Toy Story 2.
Oczywistość tego zjawiska skłoniła mnie do wprowadzenia pewnych zmian.
Rozglądając się po firmie, uświadomiłem sobie, że mamy kilka zwyczajów
i tradycji, w których ludzie nie znajdują się na pierwszym miejscu. Przykładowo,
podobnie jak wszystkie studia filmowe, mieliśmy dział rozwoju, którego rolą było
poszukiwanie i opracowywanie pomysłów nadających się do przerobienia na
film. Teraz zrozumiałem, że to nie ma żadnego sensu. Zadaniem tego działu nie
powinno być pisanie scenariuszy, ale zatrudnianie dobrych pracowników,
dostarczanie im tego, co było im potrzebne, przydzielanie im projektów zgodnych
z ich umiejętnościami i dbanie o to, by dobrze funkcjonowali w zespołach. Do dziś
pracujemy według tego modelu, wciąż go korygując i udoskonalając, ale
zasadnicze cele pozostają takie same: znaleźć, rozwinąć i wspierać dobrych
pracowników, którzy z kolei sami znajdą dobre pomysły, rozwiną je i poczują się
odpowiedzialni za ich właściwą realizację.
W pewien sposób ma to wszystko związek z moimi poglądami na temat
dokonań W. Edwarda Deminga w Japonii. Chociaż w Pixarze nie ma linii
montażowej w tradycyjnym rozumieniu tego słowa – z taśmą przenoszącą
częściowo zmontowane produkty z jednego stanowiska roboczego do drugiego – to
jednak produkcja filmu odbywa się w określonej kolejności i jeden zespół
przekazuje drugiemu produkt lub pomysł, a ten realizuje go i przekazuje produkt
dalej. Uważałem, że jakość zapewnić można tylko wtedy, gdy każdy członek
zespołu może wskazać problem i wstrzymać proces. Aby zbudować kulturę, która
by temu sprzyjała, trzeba czegoś więcej niż tylko sznurka w bliskim zasięgu, za
który można pociągnąć i zatrzymać linię. Musisz pokazać swoim ludziom, że
naprawdę uważasz – a nie tylko głośno o tym mówisz – że chociaż wydajność jest
jednym z celów, to zawsze najważniejsza jest jakość. Widziałem coraz wyraźniej, że
stawiając na pierwszym miejscu ludzi – nie tylko mówiąc, że to robimy, ale
dowodząc tego swoimi działaniami – chronimy naszą kulturę.
Toy Story 2 był dla nas sygnałem przebudzenia. Od tej pory potrzeby filmu już
nigdy więcej nie mogły być postawione ponad potrzeby naszych ludzi. Musieliśmy
zadbać o ich zdrowie. Gdy tylko skończyliśmy film, zabraliśmy się za udzielanie
pomocy pracownikom dotkniętym stresem i urazami fizycznymi. Zbudowaliśmy
całą strategię zapobiegania takim sytuacjom, tak aby presja zbliżających się
terminów już nigdy więcej nie odbiła się negatywnie na naszych ludziach. Nie
ograniczało się to tylko do dbałości o ergonomię stanowisk pracy, zajęcia z jogi
czy terapię medyczną. Toy Story 2 stał się dla nas studium przypadku
pokazującym, że coś, co zazwyczaj jest uznawane za plus – zmotywowani
pracoholicy współpracujący ze sobą w celu dotrzymania terminów – może okazać
się drogą do autodestrukcji. Chociaż więc byłem niezwykle dumny z naszych
dokonań, poprzysiągłem sobie, że już nigdy więcej nie będziemy robić żadnego
filmu w ten sposób. Zadaniem kierownictwa jest patrzenie w przyszłość z szerszej
perspektywy i interweniowanie w sytuacjach, w których nasi ludzie chcą dążyć do
doskonałości bez oglądania się na koszty. Każde inne zachowanie byłoby
przejawem braku odpowiedzialności z naszej strony.
To oczywiście trudniejsze, niż może się wydawać. Pracownicy Pixara są dumni
ze swojej pracy. Są ambitni i głodni sukcesu. W pracę wkładają całą swoją siłę...
a następnie starają się jeszcze bardziej. Kierownictwo również chce, aby następny
produkt był lepszy od poprzedniego, mieszcząc się przy tym w ustalonym
budżecie i harmonogramie. Pełni inspiracji menedżerowie skłaniają swoich
podwładnych do dążenia do doskonałości. I tego właśnie od nich oczekujemy.
Jednak gdy potężne siły, które tworzą tę pozytywną atmosferę, wymkną się spod
kontroli, trudno jest im przeciwdziałać. Granica jest bardzo cienka. W produkcji
każdego filmu pojawiają się chwile stresu i wytężonej pracy. Są one nieuniknione,
ale mogą być korzystne, jeśli tylko nie trwają zbyt długo. Jednak ambicje zarówno
menedżerów, jak i ich zespołów mogą się wzajemnie napędzać, aż w końcu
przekroczony zostanie pewien punkt krytyczny i pozytywne zjawiska przechodzą
w negatywne.
Jeśli chcemy zostać na rynku na dłużej, to musimy zatroszczyć się o siebie,
wspierać zdrowe nawyki i pomagać naszym pracownikom spełniać się także
poza pracą. Trzeba być świadomym, że życie prywatne także ulega zmianom
w miarę starzenia się samych pracowników oraz ich dzieci. To zaś oznacza
konieczność zbudowania takiej kultury, w której urlop rodzicielski nie jest
traktowany jako przeszkoda w rozwoju zawodowym. Może nie brzmi to
rewolucyjnie, ale w wielu firmach rodzice widzą, że urlop jest postrzegany
negatywnie i oznacza wstrzymanie lub spowolnienie kariery. Firmy przekazują
niewypowiedzianą wprost informację: pracownik naprawdę zaangażowany
i oddany to taki, który chce być w pracy. W Pixarze tak nie myślimy.
Wspieranie pracowników oznacza zachęcanie ich do poszukiwania równowagi
między życiem zawodowym a prywatnym nie tylko poprzez mówienie: „Znajdź
równowagę!”, ale także poprzez ułatwianie im tych poszukiwań. (Basen, boisko
do siatkówki lub piłki nożnej w firmie daje sygnał pracownikom, że cenimy sobie
sprawność fizyczną i rozumiemy znaczenie życia poza biurkiem). Kierownictwo
musi także zwracać pilną uwagę na nieustannie zmieniającą się dynamikę
miejsca pracy. Przykładowo, gdy nasi najmłodsi pracownicy – ci, którzy jeszcze
nie założyli rodzin – pracują dłużej od tych, którzy są już rodzicami, musimy
zachować zdrowy rozsądek i nie porównywać wprost efektów pracy obu tych
grup. Trzeba brać pod uwagę kontekst. Nie chodzi mi tu tylko o zdrowie
pracowników, ale także o ich wydajność w dłuższej perspektywie i poczucie
szczęścia. Inwestycja w takie kwestie na dłuższą metę zawsze się opłaca.
Znam pewne produkujące gry studio z Los Angeles, które oficjalnie co roku
wymienia 15 procent swoich pracowników. Idea stojąca za tą zasadą jest
następująca: po zatrudnieniu inteligentnych, głodnych sukcesów młodych ludzi,
najlepiej zaraz po studiach, i zagonieniu ich do pracy ponad wysiłek wydajność
skacze. Rezultatem jest wyniszczenie pracowników, ale to w porządku, gdyż
potrzeby firmy są nadrzędne wobec potrzeb ludzi. Czy takie podejście się
sprawdza? No cóż, być może. Przynajmniej do pewnego punktu. Jeśli jednak
spytacie mnie o opinię, to powiem, że jest to nie tylko błędne, ale także niemoralne.
W Pixarze jasno postawiłem tę kwestię – firma zawsze musi zachować taką
elastyczność, by dostrzegać i wspierać potrzebę równowagi w życiu naszych
pracowników. Chociaż wszyscy od samego początku wierzyli w słuszność tej
zasady, to dopiero praca nad Toy Story 2 pozwoliła mi dostrzec, jak łatwo takie
ideały mogą zostać zepchnięte na bok w obliczu wymogów chwili.
UCZCIWOŚĆ I SZCZEROŚĆ
KAŻDY, KOMU ZADASZ PYTANIE: „Czy ludzie powinni być uczciwi?”,
odpowie twierdząco. Nie ma innej możliwości! Zaprzeczenie byłoby
równoznaczne z przyzwoleniem na nieuczciwość, a to porównać można tylko
z byciem przeciwnym umiejętności czytania i pisania lub karmieniu dzieci –
brzmi to po prostu jak wykroczenie przeciwko moralności. Jednak faktem jest, że
często mamy dobre powody, by nie być do końca uczciwym. W pracy są sytuacje,
w których wolimy nie mówić głośno o tym, co tak naprawdę myślimy.
I tu właśnie pojawia się dylemat. Z jednej strony wszystkie fakty, problemy
i niuanse niezbędne do rozwiązywania problemów i skutecznej współpracy
zdobyć można wyłącznie poprzez pełną i otwartą komunikację, bez zatajania
czegokolwiek i wprowadzania w błąd. Proces podejmowania decyzji byłby lepszy,
gdybyśmy mogli skorzystać z wiedzy i szczerych opinii grupy. Chociaż wiemy, że
dzięki uczciwości uzyskujemy cenne informacje i głośno podkreślamy jej
znaczenie, to jednak nasze własne lęki i instynkt samozachowawczy często
skłaniają nas do zachowania sprzecznego z głoszonymi ideałami. Aby rozwiązać
ten problem, musimy uwolnić się od ciężaru, jaki niesie ze sobą słowo uczciwość.
Jednym ze sposobów jest zastąpienie wyrazu uczciwość słowem, które ma
podobne znaczenie, lecz mniej konotacji moralnych: szczerość. Szczerość to
mówienie prawdy wprost – co w gruncie rzeczy niewiele różni się od uczciwości.
Jednak w potocznym rozumieniu tego słowa chodzi nie tyle o mówienie prawdy,
co o brak rezerwy. Każdy wie, że czasem odrobina rezerwy jest zdrowa, a nawet
niezbędna do przetrwania. Nikt nie skrytykuje cię za nadmierną
wstrzemięźliwość w słowach, a nawet jeśli, to się tym nie przejmiesz (podczas gdy
z całą pewnością nie chciałbyś być uważany za osobę nieuczciwą). Ludziom
łatwiej przychodzi rozmowa o poziomie szczerości, gdyż nie obawiają się kary za
przyznanie, że czasem zdarza im się wstrzymać język. To bardzo istotne. Nie
można rozwiązać problemu z brakiem szczerości, dopóki ludzie nie przyznają
otwarcie, że ten problem rzeczywiście istnieje (a używanie słowa uczciwość na
pewno nie ułatwi wam rozmowy o tych barierach).
Oczywiście czasem powody do trzymania języka za zębami są istotne. Na
przykład politycy mogą zapłacić wysoką cenę za nadmierną szczerość
w wyrażaniu swoich opinii na drażliwe tematy. Dyrektorzy naczelni mogą dostać
po głowie za zbytnią otwartość wobec prasy lub udziałowców, a już z całą
pewnością nie chcieliby, aby konkurencja znała ich plany. W pracy można
pilnować języka, aby nikogo nie obrazić czy wprawić w zażenowanie, oraz
w wielu innych sytuacjach, gdy staranny dobór słów zdaje się najlepszą strategią.
Nie chodzi jednak o to, aby w jakiś sposób celebrować brak szczerości. Oznaką
zdrowej, sprzyjającej kreatywności kultury jest poczucie ludzi, że mogą swobodnie
wymieniać się pomysłami, opiniami i uwagami krytycznymi. Całkowity brak
szczerości zawsze prowadzi w końcu do powstania środowiska dysfunkcyjnego.
Co w takim razie może zrobić menedżer, aby w jego grupie, dziale lub całej
firmie zapanowała szczerość? Nieustannie poszukuję sposobów
instytucjonalizacji szczerości poprzez ustanowienie takich mechanizmów, które
wprost wskazują na jej wartość. W tym rozdziale przedstawię funkcjonowanie
jednego z kluczowych mechanizmów Pixara: Zespołu mózgowców, który kieruje
nas w stronę doskonałości i broni przed przeciętnością. Zespół mózgowców,
którego członkowie spotykają się co kilka tygodni, aby ocenić pracę przy
wszystkich filmach, którymi się akurat zajmujemy, stanowi jednocześnie nasz
podstawowy system dbałości o szczerość. Założenie jest proste: wystarczy
umieścić w jednym pomieszczeniu inteligentnych, pełnych pasji ludzi, poprosić ich
o wskazanie i rozwiązanie problemów oraz zachęcić do pełnej szczerości wobec
siebie. Ludzie poproszeni o szczerość czują się swobodniej, niż gdyby poproszono
ich o zachowanie uczciwości; mają bowiem wybór co do stopnia szczerości.
Zespół mózgowców jest jedną z najważniejszych tradycji naszej firmy. Nie jest to
narzędzie idealne – czasem interakcje członków grupy jedynie uwypuklają
problemy związane z uzyskaniem pełnej szczerości – ale gdy uda się osiągnąć
właściwe porozumienie, rezultaty są naprawdę niezwykłe. Zespół mózgowców
nadaje ton wszystkim naszym działaniom.
Pod wieloma względami nie różni się on od jakiejkolwiek innej grupy
kreatywnych ludzi – znajdziemy tu zarówno pokorę, jak i wybujałe ego, otwartość
i wspaniałomyślność. Zespół różni się pod względem wielkości i celu, w zależności
od tego, co ma w danym momencie przeanalizować. Zawsze jednak
najważniejszym elementem jest szczerość. Ta idea nie jest kolejną gruszką na
wierzbie – bez prawdziwej szczerości nie ma mowy o zaufaniu. A bez zaufania nie
będzie kreatywnej współpracy.
Przez te wszystkie lata Zespół mózgowców ewoluował; zmieniała się także
dynamika całej grupy, wymagając nieustannej uwagi z naszej strony. Chociaż
biorę udział niemal we wszystkich spotk aniach tej grupy i chętnie zabieram głos
w dyskusjach na temat fabuły, moją podstawową rolą (a także mojego kolegi,
Jima Morrisa, dyrektora naczelnego Pixara) jest upewnianie się, że wartości, na
których zbudowany jest zespół, pozostają nienaruszone. Jest to zadanie stałe, gdyż
okazuje się, że nie można raz na zawsze usunąć wszelkich przeszkód stojących na
drodze do szczerości. Obawa przed powiedzeniem czegoś głupiego i utratą twarzy,
urażeniem kogoś lub zostaniem przez kogoś urażonym, przed zemstą i odwetem –
wszystko to potrafi nieoczekiwanie wychynąć z kąta w chwili, gdy już myślimy, że
się z tym wszystkim uporaliśmy. A gdy tylko hydra wystawi łeb, należy
natychmiast odciąć go jej z powrotem.
NA POCZĄTKU ISTNIENIA firmy Pixar John, Andrew, Pete, Lee i Joe wspólnie
złożyli obietnicę. Bez względu na wszystko zawsze będą mówić sobie prawdę.
Zrobili tak, gdyż rozumieli, jak cenna i rzadka jest szczera opinia, i wiedzieli, że
bez niej nasze filmy nie będą tak dobre, jak mogłyby być. Taką konstruktywną
krytykę nazywamy w naszym wewnętrznym języku „dobrymi uwagami”.
Dobra uwaga mówi więc, co jest złe, czego brakuje, co nie jest jasne i co nie ma
żadnego sensu. Dobra uwaga pada we właściwym momencie, gdy nie jest jeszcze
zbyt późno, aby rozwiązać dany problem. Dobra uwaga nie stawia żadnych
żądań; nie musi nawet zawierać propozycji rozwiązania. Ale jeśli nawet jest w niej
jakaś propozycja rozwiązania, to jest to tylko sugestia – rodzaj ilustracji
potencjalnego rozwiązania, a nie gotowa recepta. Co najważniejsze jednak, dobra
uwaga musi być konkretna.
„Masz problem z nudą” nie jest więc dobrą uwagą.
Jak twierdzi Andrew Stanton: „Jest różnica między krytyką a konstruktywną
krytyką. W tej drugiej chodzi tyleż o krytykę, co o konstruowanie. Burząc,
jednocześnie budujesz, składając nowe rzeczy z elementów, które przed chwilą
rozerwałeś na strzępy. To sztuka sama w sobie. Uważam, że każda uwaga
powinna inspirować jej adresata – na przykład: „W jaki sposób skłonić moje
dziecko do poprawy pracy domowej?”. Musisz więc zachowywać się jak
nauczyciel. Czasem trzeba przedstawić dany problem na pięćdziesiąt różnych
sposobów, aż w końcu wypowiesz to jedno zdanie, które trafi do adresata – aż
w końcu sam zacznie myśleć: „Tak, chcę to zrobić”. Zamiast mówić: „Te dialogi nie
są najlepsze”, pytasz: „A nie chcesz, aby ludzie wychodzący z kina powtarzali te
słowa?”. To już brzmi jak wyzwanie. „Czy nie tego pragniesz? Ja też tego chcę!”
Mówienie prawdy jest trudne, ale w kreatywnej firmie jest to jedyny sposób, by
zapewnić doskonałe efekty. Zadaniem menedżera jest obserwowanie dynamiki
spotkania i ingerowanie, jeśli zauważy, że niektórzy jego uczestnicy nie udzielają
się aktywnie. W takim przypadku rozwiązaniem jest często zorganizowanie
mniejszej grupy – rodzaju minizespołu – aby ułatwić bezpośrednią komunikację.
Czasem pojawiają się także inne problemy, które wymagają szczególnej uwagi – na
przykład gdy uczestnicy spotkania zaczynają robić jakieś uniki i mówią pewne
rzeczy wymijająco, często nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Z mojego
doświadczenia wynika, że w takich sytuacjach wystarczy delikatne
przypomnienie, o co w tym wszystkim chodzi.
Szczerość nie jest równoznaczna z okrucieństwem. Nie jest siłą niszczącą. Wręcz
przeciwnie, każdy skuteczny system pozyskiwania informacji zwrotnych musi
być oparty na empatii i poczuciu, że jesteśmy w tym wszyscy razem, że
rozumiemy twój ból, gdyż sami go doświadczyliśmy. Chęć połechtania własnego
ego, uzyskania pochwał, na które naszym zdaniem zasługujemy – takie impulsy
trzeba zostawić przed drzwiami. Zespół mózgowców napędza jedna idea: każda
uwaga, którą przekazujemy koledze w potrzebie, ma służyć wspólnemu dobru,
wzajemnej pomocy w robieniu lepszych filmów.
Błędem byłoby sądzić, że samo gromadzenie kilku osób co kilka miesięcy
i skłonienie ich do szczerej dyskusji automatycznie rozwiąże wszystkie problemy
firmy. Po pierwsze, osiągnięcie określonego poziomu wzajemnego zaufania, który
jest wstępnym warunkiem szczerości i pozwala na wyrażanie swoich zastrzeżeń
i krytyki bez obaw o narażenie się na odwet, wymaga czasu. Trzeba także nauczyć
się odpowiedniego języka, którym formułowane będą dobre uwagi. Po drugie,
nawet najbardziej doświadczony Zespół mózgowców nie będzie w stanie pomóc
ludziom, którzy nie zrozumieją jego filozofii, którzy będę bronić się przed krytyką
i którzy nie potrafią przeanalizować otrzymanych wskazówek, zresetować się
i zacząć od nowa. Po trzecie, Zespół mózgowców jest ciałem, które ewoluuje
w czasie, o czym zresztą piszę dokładniej w kolejnych rozdziałach. Nie jest to więc
coś, co powołuje się do życia i co można odhaczyć z listy rzeczy do zrobienia.
Nawet jeśli zespół będzie składał się z utalentowanych i szlachetnych jednostek, to
jest mnóstwo rzeczy, które mogą się nie powieść. To sytuacja dynamiczna –
zmieniają się stosunki między poszczególnymi ludźmi czy między całymi
działami firmy – tak więc jedynym sposobem, aby mieć pewność, że zespół działa
właściwie, jest ciągłe obserwowanie go, otaczanie swoją opieką i wprowadzanie
niezbędnych korekt.
Szczególnie mocno chcę podkreślić jedno – nie musisz pracować w Pixarze, aby
móc utworzyć własny Zespół mózgowców. Każda kreatywna osoba, bez względu
na branżę i miejsce pracy, może wciągnąć do współpracy ludzi ze swojego
otoczenia, którzy wykazują odpowiednie połączenie inteligencji, przenikliwości
i chęci. „Możesz i powinieneś zbudować własną grupę do rozwiązywania
problemów” – twierdzi Andrew Stanton, dodając, że przy każdym ze swoich
filmów robił to na mniejszą skalę, niezależnie od oficjalnego Zespołu mózgowców.
„Oto wymagane kwalifikacje: wybrani przez ciebie ludzie muszą (a) skłaniać cię
do myślenia oraz (b) podsuwać wiele rozwiązań w krótkim czasie. Nie obchodzi
mnie, kto znajdzie się w grupie, czy będzie to dozorca, student na praktykach, czy
też jeden z najbliższych nam, zaufanych pracowników. Jeśli ktoś może pomóc, to
powinien znaleźć się przy stole”.
Uwierz mi, naprawdę nie chciałbyś pracować w firmie, w której więcej jest
szczerości na korytarzach niż w salach konferencyjnych, w których podejmuje się
rzeczywiste decyzje dotyczące zasad funkcjonowania całej organizacji. Najlepsza
ochrona przed takim losem? Poszukaj ludzi, którzy chcą ci pomóc, a gdy już ich
znajdziesz, trzymaj ich blisko przy sobie.
ROZDZIAŁ 6
LĘK I NIEPOWODZENIE
PRODUKCJA Toy Story 3 mogłaby służyć za przykład tego, jak należy robić filmy.
Na początku tego procesu, w 2007 roku, zespół, który pracował przy pierwszej
części, wybrał się 80 kilometrów na północ od San Francisco na dwudniową sesję
wyjazdową do chaty na wsi, która często spełnia rolę naszego nieoficjalnego
ośrodka wypoczynkowego. Budynek, zwany Poet’s Loft i zbudowany z drewna
i szkła, stoi na palach nad zatoką Tomales. To idealne miejsce dla osób, które chcą
coś przemyśleć. Tego dnia celem zespołu było opracowanie ogólnej koncepcji
filmu, który chcieliby zobaczyć.
Siedząc na kanapach przed centralnie ustawioną tablicą, uczestnicy spotkania
zaczęli od podstawowych pytań: Dlaczego robimy trzeci film? Co jeszcze zostało
do opowiedzenia? Czego jesteśmy ciekawi? Zespół Toy Story składał się z ludzi,
którzy dobrze się znają i ufają sobie nawzajem – wspólnie popełniali głupie błędy
i razem rozwiązywali problemy, które wydawały się nie do przejścia. Kluczem do
sukcesu było skoncentrowanie się nie tyle na końcowym celu, ale na tym, co ich
wciąż intrygowało w postaciach z filmu, które na tym etapie były traktowane
niemalże jak ludzie i dobrzy znajomi. Co jakiś czas ktoś wstawał i podsumowywał
fabułę – próbując przedstawić całą historię podzieloną na trzy części, tak jakby
był to opis z okładki płyty DVD. Inni dzielili się swoimi opiniami i wracali do
początku.
Wtedy ktoś powiedział coś, co natychmiast przykuło uwagę wszystkich. Przez
te wszystkie lata tyle mówiliśmy – i to na różne sposoby – o dorastaniu Andy’ego
i jego wyrastaniu z zabawek. Co by było, gdybyśmy podeszli do tego tematu wprost?
Jak czułyby się zabawki, gdyby Andy wyjechał do szkoły do innego miasta? Chociaż
nikt nie wiedział jeszcze, jak odpowiedzieć na to pytanie, to jednak wszyscy
zrozumieli, że oto mają pomysł – oś fabuły – na Toy Story 3.
Od tej chwili wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Andrew Stanton
przygotował szkic scenariusza, który przekazał do rozbudowania Michaelowi
Arndtowi, Lee Unkrich i Darla Anderson, reżyser i producentka, zabrali się do
pracy i bez trudu dotrzymywali kolejnych terminów. Nawet nasz Zespół
mózgowców miał stosunkowo niewiele zastrzeżeń. Nie chciałbym zostać źle
zrozumiany – po drodze natrafiliśmy na kilka problemów, ale nigdy wcześniej
praca nie układała nam się tak dobrze i nie szło nam tak gładko. Tak więc, gdy
pewnego dnia zadzwonił do mnie Steve Jobs ciekawy postępów, odpowiedziałem:
„To dziwne, ale nie mieliśmy jeszcze żadnego poważnego problemu”.
Wiele osób ucieszyłoby się, słysząc te słowa. Ale nie Steve.
„Uważaj – powiedział. – To bardzo niebezpieczna sytuacja”.
„Nie ma się jeszcze czym niepokoić – odparłem. – To pierwszy raz, od jedenastu
filmów, gdy nie mamy żadnej katastrofy. Ale z pewnością w przyszłości czeka nas
jeszcze kilka poważnych problemów”.
Nie byłem gołosłowny. W ciągu kolejnych dwóch lat mieliśmy popełnić całą
serię kosztownych błędów. Dwa z nich – Auta 2 i Uniwersytet Potworny –
rozwiązaliśmy, zmieniając reżyserów. Ale był też projekt, któremu poświęciliśmy
trzy lata, a który okazał się takim niewypałem, że postanowiliśmy go w końcu
zamknąć.
Zamierzam napisać coś więcej o naszych błędach, ale jestem niezwykle
szczęśliwy, że udało nam się wychwycić je w trakcie prac, jeszcze zanim filmy
zostały ukończone i trafiły do dystrybucji, dzięki czemu mogliśmy potraktować je
jako cenne nauczki i okazję do dowiedzenia się czegoś nowego. Tak, sporo nas to
kosztowało, ale straty finansowe nie były tak duże, jak mogłyby być, gdybyśmy
w porę nie zareagowali. I tak były bolesne, ale wyszliśmy z tego mocniejsi i lepsi.
Z czasem doszedłem do wniosku, że takie katastrofy są nieodłączną częścią
naszego biznesu, tak samo jak inwestycje w badania i rozwój, i zachęcam każdego
pracownika naszej firmy do przyjęcia tej perspektywy.
JEŚLI ZBUDUJESZ w swojej organizacji kulturę pozbawioną lęku (na tyle, na ile
pozwoli na to ludzka natura), twoi pracownicy będą chętniej badali nowe obszary,
odnajdowali niezbadane dotąd ścieżki, a następnie podążali nimi. Zaczną także
dostrzegać zalety wynikające ze zdecydowania – czas, jaki oszczędzą, nie
zastanawiając się nad tym, czy są na właściwym kursie. Ten czas przyda im się
później, gdy wejdą w ślepą uliczkę i będą musieli zacząć wszystko od początku.
Nie wystarczy wybrać ścieżki – trzeba jeszcze nią podążyć. W ten sposób
dostrzeżesz rzeczy, których nie mogłeś zobaczyć na początku; może nie spodoba ci
się to, co ujrzysz, coś może okazać się dezorientujące, ale przynajmniej, jak to
mówimy w Pixarze, „zbadasz swoje sąsiedztwo”. Najważniejsze jest w tym to, że
nawet jeśli podążysz w złą stronę, to zawsze będziesz miał czas, by zawrócić
i skierować się na właściwą ścieżkę. A proces myślowy, który skłonił cię do
wyboru złej drogi, nie jest czasem straconym. Nawet jeśli większość rzeczy, które
tam zobaczysz, nie spełnia twoich oczekiwań i potrzeb, to z całą pewnością
znajdziesz tam coś, co jeszcze kiedyś może ci się przydać.
Chciałbym w tym miejscu wyjaśnić, co rozumiem przez pojęcie „badanie
sąsiedztwa”. Na wiele lat przed tym, jak kudłaty olbrzym (Sulley) zaprzyjaźnił się
z małą dziewczynką, którą miał za zadanie straszyć (Boo), historia, która miała
być przedstawiona w filmie Potwory i spółka, była zupełnie o czym innym.
Według oryginalnego pomysłu Pete’a Doctera głównym bohaterem był
trzydziestoletni mężczyzna, który musiał radzić sobie z całą menażerią
przerażających postaci, których oprócz niego nie widział nikt inny. Słowami
samego Pete’a, mężczyzna ten to „księgowy lub ktoś w tym rodzaju, człowiek,
który nienawidzi swojej pracy. Pewnego dnia dostaje od matki notes z rysunkami,
które robił jako dziecko. Nie poświęca temu zbytniej uwagi i odkłada zeszyt na
półkę. W nocy pojawiają się potwory, których nikt inny nie widzi. Facet sądzi, że
zaczyna tracić zmysły. Potwory idą za nim do pracy, na randki. Okazuje się, że te
potwory to wszystkie lęki, z którymi zmagał się jako dziecko. Gdy mężczyzna
pokonuje strach, zaprzyjaźnia się ze swoimi potworami, a one powoli zaczynają
znikać”.
Każdy, kto oglądał ten film, doskonale wie, że końcowy produkt w niczym nie
przypomina tego opisu. Natomiast mało kto wie, jak wiele ślepych uliczek ta
historia zwiedziła po drodze, zanim w końcu weszła na właściwą ścieżkę. Trwało
to kilka lat, a naciski na Pete’a były ogromne – Potwory i spółka były pierwszym
filmem naszej wytwórni, który nie został wyreżyserowany przez Johna Lassetera,
tak więc pod wieloma względami Pete i jego zespół znaleźli się pod mikroskopem.
Każda kolejna nieudana próba wyprostowania tej historii jedynie zwiększała
presję.
Na szczęście Pete od samego początku trzymał się jednej centralnej koncepcji:
„Potwory są realne i dzieci się ich boją”. Ale w jaki sposób przekazać tę myśl? Na
odpowiedni pomysł mógł wpaść jednak dopiero po wypróbowaniu kilku
możliwości. Najpierw główną ludzką bohaterką uczynił sześcioletnią dziewczynkę
o imieniu Mary. Później na jej miejsce postawił małego chłopca. Po czym wrócił
do pomysłu z sześcioletnią dziewczynką, która po pewnym czasie przekształciła
się w siedmiolatkę o imieniu Boo. Boo była apodyktyczna, niemal władcza.
W końcu jednak zmieniła się w pozbawioną lęku i uroczą dziewczynkę. Pomysł
dodania Sulleyowi kompana – jednookiego Mike’a, któremu głosu użyczył Billy
Crystal[1] – powstał dopiero w rok po napisaniu pierwszego zarysu scenariusza.
Ustalanie zasad rządzących tym skomplikowanym światem również trwało
długo i Pete zboczył po drodze w wiele ślepych uliczek, aż w końcu historia trafiła
na właściwe tory.
„Proces budowy historii jest jak odkrywanie nowego świata – twierdzi Pete. –
Jednak zawsze jest jakaś przewodnia zasada, która prowadzi po plątaninie
uliczek. W filmie Potwory i spółka poszczególne wątki łączyła jedna emocja:
słodko-gorzkie odczucie, jakiego doznajemy, gdy uda nam się rozwiązać jakiś
problem – w tym przypadku był to powrót Boo do jej świata. Cierpienie
towarzyszy nam od momentu, w którym zaczynamy rozwiązywać problem, pod
koniec zaczynamy lubić to odczucie, a gdy już wszystko się ułoży, zaczynamy za
nim tęsknić. Od początku wiedziałem, że właśnie to chcę ukazać w moim filmie
i w końcu udało mi się znaleźć odpowiedni sposób”.
Chociaż cały proces był trudny i czasochłonny, Pete i jego zespół nigdy nie
dopuścili do siebie myśli, że błędne podejście oznacza ich niepowodzenie. Patrzyli
na to zupełnie inaczej, traktując każdy błędny pomysł jako przybliżający ich do
znalezienia właściwej drogi. Właśnie to pozwalało im przychodzić do pracy
każdego dnia pełnymi zaangażowania i ekscytacji, nawet w chwilach, w których
wokół widać było tylko chaos. To właśnie jest klucz do sukcesu: jeśli
eksperymenty traktuje się jako coś niezbędnego i produktywnego, a nie
frustrującą stratę czasu, ludzie odczuwają radość z pracy.
Zasada, którą tu opisuję – powtarzalny proces prób i błędów – od dawna jest
doceniany w świecie nauki. Gdy naukowca dręczy jakieś pytanie, to zaczyna od
sformułowania hipotezy, którą następnie sprawdza, analizuje wyniki i wyciąga
wnioski, a potem powtarza cały proces od nowa. Rozumowanie jest oczywiste:
eksperymenty stanowią misję w poszukiwaniu faktów, która to misja krok po
kroku przybliża naukowca do lepszego zrozumienia. Oznacza to, że każdy wynik
eksperymentu jest dobry, gdyż przynosi nowe informacje. Jeśli eksperyment
dowiódł, że pierwotna teoria była błędna, to dobrze jest dowiedzieć się tego jak
najszybciej. Dzięki nowym faktom możemy przeformułować pytanie i wrócić do
poszukiwania odpowiedzi.
Oczywiście łatwiej to zaakceptować w laboratorium niż w biznesie. Tworzenie
sztuki lub opracowywanie nowych produktów w warunkach rynkowych jest
skomplikowane i kosztowne. W naszym przypadku, gdy próbujemy opowiedzieć
widzom przekonującą historię, w jaki sposób mamy oceniać podejmowane przez
nas próby i wyciągać z nich właściwe wnioski? Jak określić, co sprawdzi się
najlepiej? I w jaki sposób udaje nam się zagłuszyć potrzebę odniesienia sukcesu na
tak długo, aby znaleźć tę właściwą, emocjonalną nutę, która poniesie film?
Dla naszego podejścia jest alternatywa. Można założyć, że jeśli starannie
wszystko sobie przemyślisz, jeśli drobiazgowo przygotujesz się i zaplanujesz
każdy krok, biorąc pod uwagę wszystkie możliwe rezultaty, to masz większe
szanse na stworzenie trwałego produktu. Muszę cię jednak ostrzec, że jeśli
zamierzasz planować każdy ruch z góry – jeśli zaufasz przekonaniu, że powolne,
przemyślane działanie uchroni cię przed niepowodzeniem – to oszukujesz samego
siebie. Po pierwsze, o wiele łatwiej planuje się działania odtwórcze, czyli
kopiowanie lub powtarzanie czegoś, co już istnieje. Jeśli więc twoim celem jest
opracowanie szczegółowego, uwzględniającego wszystkie możliwości planu
działania, to jedynie zwiększasz swoje szanse na uzyskanie czegoś pozbawionego
jakiejkolwiek oryginalności. A co więcej, nie da się zaplanować drogi wyjścia
z problemów. Chociaż doceniam znaczenie planowania i sami tworzymy wiele
planów, to jednak jesteśmy świadomi, że w środowisku kreatywnym nie da się
wszystkiego kontrolować. Ogólnie rzecz biorąc, doszedłem do wniosku, że ludzie,
którzy wkładają energię w rozmyślania na temat właściwego podejścia
i twierdzą, że jest jeszcze zbyt wcześnie na działanie, mylą się równie często co ci,
którzy przystępują do pracy bezzwłocznie i działają pośpiesznie. Różnica polega
na tym, że miłośnicy planowania później odkrywają swoje błędy (a gdy wszystko
zacznie się walić, co jest przecież nieuchronne, bardziej się przejmują swoim
niepowodzeniem). To także ma swoją konsekwencję: im więcej czasu poświęcisz
na wybór podejścia, tym bardziej prawdopodobne będzie, że się nadmiernie do
niego przywiążesz. Zły pomysł odciśnie głęboki ślad w twoim mózgu niczym koło
w błocie. Możesz mieć kłopot z uwolnieniem się i skierowaniem w innym
kierunku. A najczęściej właśnie to jest jedynym rozwiązaniem.
ZMIANA I PRZYPADEK
NIE MA NIC PORÓWNYWALNEGO z odczuciem, jakie towarzyszy każdemu,
kto ma za chwilę stanąć przed całą firmą i oznajmić coś, co może się nie
spodobać. Ten dzień w 2006 roku, kiedy Steve, John i ja zwołaliśmy zebranie
wszystkich pracowników, by ogłosić naszą decyzję sprzedaży Pixara Disneyowi,
był jednym z takich właśnie momentów. Wiedzieliśmy, że perspektywa
wchłonięcia naszego małego studia przez znacznie większego gracza będzie dla
wielu niemiłą niespodzianką. Chociaż staraliśmy się ująć w umowie różne
mechanizmy zabezpieczające, które pozwoliłyby nam zachować niezależność,
rozumieliśmy, że wielu naszych pracowników będzie obawiało się negatywnego
wpływu połączenia z Disneyem na kulturę Pixara. Więcej na temat konstrukcji
umowy i naszych prób ochrony Pixara napiszę w następnym rozdziale, ale w tym
momencie chcę opowiedzieć o tym, co się stało, gdy chcąc wszystkich uspokoić,
wstałem i zapewniłem ich, że Pixar się nie zmieni.
To była jedna z najgłupszych rzeczy, jakie kiedykolwiek powiedziałem.
Przez najbliższy rok, gdy tylko próbowaliśmy czegoś nowego lub staraliśmy się
przemyśleć dotychczasowy sposób pracy, w moim biurze pojawiała się cała
gromada zaniepokojonych pracowników. „Obiecywałeś, że połączenie naszych
firm nie wpłynie na to, jak pracujemy – mówili. – Twierdziłeś, że Pixar nigdy się
nie zmieni”.
Działo się tak na tyle często, że musiałem zwołać kolejne zebranie wszystkich
pracowników i wyjaśnić moje słowa. „Chodziło mi o to – tłumaczyłem się – że nie
będziemy się zmieniać tylko dlatego, że zostaliśmy przejęci przez większą firmę.
Jednak musimy stawić czoła zmianom, przez które i tak musielibyśmy przejść.
A w dodatku przecież zawsze się zmienialiśmy, bo zmiany są dobre”.
Byłem zadowolony, że w końcu wyjaśniłem tę kwestię. Z tym tylko, że jak się
okazało, wcale mi się to nie udało. Musiałem aż trzykrotnie wygłaszać
przemówienie pod tytułem: „Oczywiście, że nadal będziemy się zmieniać”, zanim
w końcu dotarło to do każdego.
Dla mnie najciekawsze było to, że zmiany, które wywołały tak wiele
zamieszania, naprawdę nie miały nic wspólnego z połączeniem obu firm. Były to
normalne korekty, które wprowadza się zawsze, gdy firma rośnie i ewoluuje.
Głupotą jest sądzić, że zmian można uniknąć, bez względu na to, jak bardzo tego
pragniemy. Ale według mnie nigdy nie należy tego chcieć. Bez zmian nie ma mowy
o rozwoju i sukcesie.
Przykładowo, mniej więcej w tym samym czasie, gdy obie firmy się łączyły,
w Pixarze próbowaliśmy znaleźć złoty środek między wypuszczaniem nowych
tytułów a wypuszczaniem sequeli. Wiedzieliśmy, że widzowie, którzy kochali
nasze filmy, pragnęli oglądać dalsze losy bohaterów w znanych im już światach
(no i oczywiście specjaliści od marketingu i merchandisingu również wolą filmy
łatwiejsze do sprzedaży, a takimi właśnie są sequele). Jednak jeśli robilibyśmy
wyłącznie kontynuacje, nasze studio uschłoby i umarło. Dla mnie sequele były
formą kreatywnego bankructwa. Potrzebowaliśmy stałego przypływu nowych
pomysłów, chociaż wiedzieliśmy, że z nowymi produkcjami wiąże się większe
ryzyko. Rozumieliśmy przy tym, że sequele, które zapewniały znaczne przychody,
dają nam nieco więcej wolnej ręki i ułatwiają podejmowanie takiego ryzyka.
Dlatego też doszliśmy do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem – pod względem
finansowym i kreatywnym – będzie połączenie obu światów i robienie
oryginalnego filmu co drugi rok, na przemian z sequelem, lub też trzech filmów co
dwa lata.
Dotychczas Pixar zrobił tylko jeden sequel, Toy Story 2. Z tego powodu, a także ze
względu na czas, w jakim podjęliśmy tę decyzję, została ona odczytana przez wielu
pracowników jako dowód nacisków ze strony Disneya na robienie większej liczby
sequeli. To jednak nie była prawda. Disney naprawdę dał nam mnóstwo swobody.
Nasze zapewnienia zostały przyjęte jednak sceptycznie.
Podobnie było z biurami. Chcąc sprostać rosnącym wyzwaniom,
przyjmowaliśmy wielu nowych pracowników i w rezultacie szybko przestaliśmy
się mieścić w głównej siedzibie Pixara. Wynajęliśmy więc część budynku
położonego kilka przecznic dalej. Zamierzaliśmy umieścić tam produkcję
kolejnego filmu, Merida Waleczna, oraz inżynierów, którzy pracowali nad kolejną
generacją naszego oprogramowania do animacji. Wkrótce ludzie znów zaczęli
pukać do mojego biura. Chcieli wiedzieć, dlaczego oddzielamy naszych inżynierów
od pracowników produkcji, z wyjątkiem ekipy Meridy Walecznej. Dlaczego
dzielimy się i odseparowujemy dział filmowy od działu technicznego, choć
przyzwyczaili się już do współpracy?
Mówiąc krótko, zdawało się, że każda kwestia, zarówno mała, jak i duża, która
zrodziła się w tamtym okresie, była automatycznie traktowana jako skutek
połączenia obu firm: „Mówiłeś, że nic się nie zmieni! Łamiesz dane nam słowo!
Nie chcemy tracić starego Pixara!”. Muszę w tym miejscu dodać, że te protesty
i wyrazy oburzenia zgłaszano pomimo tego, że wszystkie podjęte przez nas środki
zabezpieczające kulturę Pixara działały – i w mojej ocenie były wręcz wzorcowym
przykładem tego, jak można zachować swoją dotychczasową tożsamość po
połączeniu z inną firmą. Mimo wszystko ludzie czuli się zagrożeni, a to wzbudzało
podejrzliwość. Coraz częściej myślałem, że wielu z naszych pracowników
postrzega każdą zmianę jako zagrożenie dla kultury Pixara (a więc
w konsekwencji dla naszych zdolności do dalszego rozwoju).
Ludzie chcą trzymać się rzeczy, które działają – sprawdzonych fabuł,
ustalonych metod i strategii. Wymyślamy coś nowego, okazuje się, że to dobry
pomysł, więc się go trzymamy – tak właśnie działa każda organizacja ucząca się.
Kolejne sukcesy potwierdzają słuszność tej decyzji i takie podejście ulega
scementowaniu, przez co stajemy się jeszcze bardziej oporni na zmianę.
Nieuchronność zmian jest głównym powodem, dla którego ludzie są
zdecydowani walczyć o to, co już znają. Niestety, często nie potrafimy prawidłowo
odróżnić tego, co działa i czego warto się trzymać, od tego, co nas powstrzymuje
i czego należałoby się pozbyć. Gdybyś spytał pracowników dowolnej firmy
kreatywnej, to zapewne zdecydowana większość stwierdziłaby, że wierzy
w wartość zmiany. Jednak moje doświadczenia zebrane po połączeniu Pixara
i Disneya wskazują na coś innego: lęk przed zmianą – wrodzony, uparty i odporny
na wszelkie argumenty logiczne – jest potężną siłą. Pod wieloma względami
przypomina mi to grę w gorące krzesła. Każdy możliwie jak najdłużej stara się
trzymać bezpiecznego krzesła, które już zna, i przechodzi dalej dopiero wtedy, gdy
jest pewien, że czeka na niego kolejne bezpieczne miejsce.
W firmie takiej jak Pixar działania każdej jednostki są bardzo mocno
powiązane z procesami realizowanymi przez innych ludzi i niemal niemożliwe
jest skłonienie wszystkich do zmienienia się w ten sam sposób, w tym samym
tempie i w tym samym czasie. Zresztą próba wymuszenia jednoczesnej zmiany
u wszystkich często po prostu nie ma sensu. W jaki sposób menedżerowie mogą
podjąć decyzję, czy lepiej jest zostać przy sprawdzonej metodzie, czy też warto
zaryzykować i spróbować czegoś nowego – czegoś, co może, ale wcale nie musi
okazać się lepsze?
Każdy z nas w głębi serca wie – nawet jeśli nie chce tego przyznać – że zmiany
muszą zajść, bez względu na to, czy nam się to podoba, czy nie. Niektórzy
postrzegają przypadkowe, nieprzewidywalne zdarzenia jako formę zagrożenia. Ja
do nich nie należę. Moim zdaniem przypadkowość nie tylko jest rzeczą
nieuniknioną, ale także stanowi o pięknie życia. Dostrzeżenie i uznanie tego faktu
pozwala nam zareagować w sposób konstruktywny na każde zaskoczenie. Lęk
sprawia, że ludzie poszukują pewności i stabilności, choć w rzeczywistości wcale
nie gwarantuje to bezpieczeństwa. Ja proponuję inne rozwiązanie. Zamiast bać się
przypadkowości, możemy dokonywać świadomego wyboru i patrzeć, co nam to
przyniesie. Nieprzewidywalność jest podłożem, na którym rozwija się
kreatywność.
CZEGO TAK naprawdę boją się ludzie, gdy mówią, że nie chcą żadnych zmian?
Chodzi im o dyskomfort, jaki towarzyszy zagubieniu, lub też o dodatkową pracę
i stres, będące konsekwencją zmiany. Dla wielu osób zmiana kursu jest także
oznaką słabości, przyznaniem się, że nie wiedzą, co robią. To dla mnie szczególnie
zaskakujące – ja uważam, że niebezpieczna jest osoba, która nie potrafi zmienić
zdania. Steve Jobs słynął z tego, że zmieniał swoje opinie w ułamku sekundy, gdy
tylko zapoznał się z nowymi faktami, a nie znam nikogo, kto uważałby, że był
słaby.
Menedżerowie często postrzegają zmianę jako zagrożenie dla ich
dotychczasowego modelu biznesowego – i tak rzeczywiście jest. W ciągu mojego
życia branża komputerowa przeszła od ogromnych maszyn typu mainframe do
minikomputerów, stacji roboczych, komputerów biurkowych, a teraz do
tabletów. Wokół każdego z tych urządzeń zbudowana była odpowiednia struktura
handlowa, marketingowa i techniczna, tak więc każda zmiana pociągała za sobą
głębokie zmiany całej organizacji. W Dolinie Krzemowej widziałem walkę działów
handlowych wielu producentów o zachowanie status quo, nawet jeśli ich opór
oznaczał oddanie pola na rynku konkurencji – takie krótkowzroczne działanie
zatopiło już wiele firm. Dobrym przykładem jest Silicon Graphics, którego
handlowcy tak bardzo przyzwyczaili się do sprzedaży dużych, drogich maszyn, że
ostro sprzeciwili się przejściu na mniejsze, bardziej oszczędne komputery. Firma
wciąż istnieje, ale nie słychać o niej zbyt wiele.
„Lepszy diabeł, którego znasz, niż ten, którego nie znasz”. Wiele osób uważa to
powiedzenie za słuszne. Politycy do perfekcji poznają system, który pozwala im
odnieść zwycięstwo, a gdy już im się to uda i zostaną wybrani, nie mają zbyt wiele
motywacji, by go zmienić. Firmy z różnych branż zatrudniają lobbystów, którzy
mają za zadanie odwieść rząd od wprowadzenia jakichkolwiek zmian, które
mogłyby zakłócić ich dotychczasową działalność. W Hollywood są całe zastępy
agentów, prawników i samych artystów (ale także specjalistów), którzy widzą, że
system ma poważne luki i błędy, ale nie próbują niczego w nim zmienić, gdyż
wyjście przed szereg mogłoby oznaczać dla nich stratę finansową, przynajmniej
w krótkiej perspektywie czasowej. Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć zmieniać
system w sposób zagrażający – nawet całkowitą eliminacją – jego własnemu
stanowisku pracy?
Dbanie o własne interesy jest czynnikiem istotnym, ale niechęć do zmian jeszcze
mocniej podsyca brak świadomości. Gdy już znajdziemy się w systemie
i opanujemy jego tajniki, stajemy się zazwyczaj ślepi na jego niedociągnięcia;
nawet jeśli je dostrzegamy, to wydają nam się zbyt skomplikowane i powiązane
z tyloma innymi rzeczami, byśmy zastanawiali się nad możliwością zmiany.
Jednak zamykanie oczu jest ryzykowne, gdyż możemy podzielić los branży
muzycznej, w której własny interes (próba ochrony zysków w krótkiej
perspektywie) przeważył nad świadomością (niewiele osób zdawało sobie
sprawę z tego, że stary system nie może już dłużej funkcjonować). Wszyscy
kurczowo trzymali się dotychczasowego, przestarzałego modelu biznesowego,
opierającego się na sprzedaży albumów, aż było już za późno i wymiana plików
w internecie oraz iTunes wywróciły wszystko do góry nogami.
Dla jasności, nie gloryfikuję zmian dla samych zmian. Często powody, dla
których należy zostać przy dotychczasowym sposobie pracy, są jak najbardziej
słuszne. Niewłaściwa zmiana naprawdę może zagrozić naszym projektom, co
sprawia, że osoby, które sprzeciwiają się zmianom, mają pełne prawo twierdzić,
że chcą jedynie chronić wspólną firmę. Ludzie z reguły działają z dobrych pobudek
– gdy urzędnicy odrzucają zmiany, zazwyczaj uważają, że robią to, co powinni.
Wiele zasad, które wydają się reszcie nadmiernie uciążliwe i zbiurokratyzowane,
zostało wprowadzonych z jakiegoś powodu – by postawić tamę nadużyciom,
problemom lub niekonsekwencji albo też jako sposób zarządzania złożonym
środowiskiem. Jednak chociaż wprowadzenie każdej zasady może być logicznie
uzasadnione, to jednak po pewnym czasie tworzy się taki gąszcz przepisów, że
łącznie przestają one mieć sens. Niebezpieczeństwo polega na tym, że firma może
zostać pokonana przez zasady wyrastające z dobrych intencji. Nadmiar praw
i przepisów zacznie hamować jakiekolwiek przejawy kreatywności.
TO, CO UKRYTE
W MITOLOGII GRECKIEJ Apollo, patron sztuki, poezji i przepowiedni,
zakochuje się w pięknej córce władców Troi, Kasandrze, słynącej z plątaniny
rudych włosów i alabastrowej skóry. Chcąc zdobyć jej serce, Apollo daje
Kasandrze dar widzenia przyszłości, ale kobieta po pewnym czasie zrywa
przyrzeczenie małżeństwa. Rozwścieczony Apollo całuje ją, wypowiadając w jej
usta słowa klątwy, która na zawsze odbiera jej moc przekonywania innych. Od tej
pory nikt nie wierzy w ostrzeżenia wieszczki i wszyscy uznają ją za szaloną. Tak
więc chociaż Kasandra widzi zbliżający się upadek Troi – mówi o greckiej armii,
która przedostaje się do miasta wewnątrz olbrzymiego drewnianego konia – nie
jest w stanie zapobiec tragedii.
Opowieść o Kasandrze rozumiana jest tradycyjnie jako nauka o tym, co może
się stać, gdy lekceważymy czyjeś ostrzeżenia. Jednak dla mnie ważniejsze są w niej
inne kwestie. Zawsze zastanawiam się na przykład, dlaczego Kasandrę uważa się
za jedyną przeklętą w tej przypowieści osobę? Wydaje mi się, że prawdziwa
klątwa spadła na tych wszystkich, którzy nie są w stanie dostrzec prawdy w jej
słowach.
Dużo czasu poświęcam na rozważania na temat ograniczeń percepcji.
Szczególnie w kontekście zarządzania firmą i innymi ludźmi powinniśmy
nieustannie zadawać sobie następujące pytania: Ile jesteśmy w stanie dostrzec?
A ile pozostaje przed nami ukryte? Czy jest gdzieś obok nas Kasandra, której nie
chcemy słuchać? Innymi słowy, czy my również, pomimo naszych najlepszych
intencji, jesteśmy objęci klątwą?
Wszystkie te pytania mają bezpośredni związek z głównym tematem tej książki,
gdyż odpowiedź na nie ma znaczenie dla budowy kultury kreatywności. We
wstępie zastanawiałem się, dlaczego tak wielu liderów firm z Doliny Krzemowej
podejmowało błędne decyzje – decyzje, które nawet wówczas były ewidentnie
nietrafione. Przecież ludzie ci dysponowali umiejętnościami zarządzania
i skutecznego działania; cechowali się ambicją; nie chcieli podejmować
niewłaściwych decyzji i nie uważali się za arogantów. Mimo wszystko padli
ofiarą jakiejś iluzji – choć byli świetnymi liderami, to jednak nie zauważyli czegoś
istotnego. Dla mnie implikacją tego było to, że my w Pixarze również w końcu
ulegniemy takim samym złudzeniom, o ile nie poradzimy sobie jakoś z naszą
ograniczoną zdolnością postrzegania rzeczywistości. Pixar musiał poradzić sobie
z czymś, co ja nazwałem Ukrytym.
W 1995 roku, gdy Steve Jobs próbował przekonać nas do upublicznienia spółki,
jednym z jego głównych argumentów było to, że w końcu zrobimy film, który
okaże się klapą kasową, i że musimy być na to przygotowani pod względem
finansowym. Oferta publiczna akcji miała zapewnić nam kapitał na realizację
naszych projektów, a w konsekwencji dać nam większe możliwości decydowania
o tym, w którym kierunku chcemy pójść. Nie wspominając już o poduszce
bezpieczeństwa, jaką zyskalibyśmy w razie niepowodzenia któregoś z naszych
kolejnych filmów. Steve uważał, że nie możemy uzależniać kwestii przetrwania
Pixara wyłącznie od sukcesu kolejnych filmów.
Logika tego rozumowania wstrząsnęła mną: wcześniej czy później musimy coś
zawalić, to nieuniknione. A nie wiedzieliśmy, kiedy ten moment nastąpi i jak się to
wszystko odbędzie. Musieliśmy przygotować się na nieznany – ukryty – problem.
Od tego dnia postanowiłem, że będę starał się wyciągać na światło dzienne
możliwie jak najwięcej problemów, co wymaga ponadprzeciętnego
zaangażowania w proces samooceny. Poduszka finansowa pomogłaby nam
podnieść się po potknięciu i Steve miał rację, że powinniśmy przygotować się na
takie zdarzenie. Jednak dla mnie ważniejszym celem stało się zachowanie
czujności. Chciałem nieustannie wypatrywać oznak, że coś idzie nam źle – choć
oczywiście nie można było przewidzieć, kiedy to się stanie i w jaki sposób się
o tym dowiemy.
Gdy mówię o błędach popełnionych w takich firmach jak Silicon Graphics czy
Toyota, niektórzy ludzie tłumaczą je pychą. „Zaczęli wierzyć w swoje własne
bzdury – twierdzą. – Osiągnęli stan samozadowolenia”. Inni uważają, że
przyczyną niepowodzeń jest niekontrolowany wzrost lub nadmierne oczekiwanie
zysku, co skłania firmy do podejmowania złych decyzji krótkoterminowych. Ja
jednak wierzę, że podłożem tego wszystkiego jest brak świadomości liderów, że
mogą wystąpić takie problemy, których nie będą w stanie zobaczyć. A ponieważ
nie byli świadomi istnienia takiego „martwego pola”, zakładali, że problem po
prostu nie istnieje.
W ten sposób dochodzimy do jednego z najważniejszych dla mnie przekonań na
temat zarządzania firmą: jeśli nie próbujesz odkryć tego, co niewidoczne, i nie
starasz się zrozumieć jego natury, nie jesteś dobrze przygotowany do roli
przywódcy.
Każdy zna jakąś osobę, którą można opisać jako pozbawioną właściwej
samooceny. Zazwyczaj dochodzimy do takiego wniosku, gdy człowiek nie widzi
w sobie rzeczy, które dla innych wydają się oczywiste – i, co równie ważne, nie
mają nawet pojęcia, że czegoś im brakuje. Ale co z naszą własną
samoświadomością?
Jeśli zaakceptujemy fakt, że nasz obraz rzeczywistości jest wypaczony, to
musimy postarać się znaleźć odpowiednie sposoby na urealnienie tego obrazu –
czyli innymi słowy, zwiększenie samoświadomości i wypełnienie luk. Nie mogę
stwierdzić, że mam idealny ogląd sytuacji, ale wierzę, że dzięki uświadomieniu
sobie tej ułomności i faktu, że pewne problemy zawsze pozostaną ukryte przed
moim wzrokiem, mogę być lepszym menedżerem.
POSZERZANIE WŁASNYCH
HORYZONTÓW
POD KONIEC LAT 70. wraz z żoną i pewną zaprzyjaźnioną parą wybraliśmy
się w podróż samochodem z Nowego Jorku do Waszyngtonu. Wypożyczyliśmy
jeden z tych ogromnych kamperów z podwójnymi kołami z tyłu – gdyby pękła
jedna z opon, to pojazd utrzymałby się na drugiej. Prowadzenie tego potwora nie
było łatwe, tym bardziej że mój kolega, Dick, nigdy wcześniej nie jeździł czymś
takim. Zamiast pojechać wygodną autostradą New Jersey Turnpike,
postanowiliśmy oszczędzić na opłacie za przejazd i wybraliśmy alternatywną
trasę. Kłopot w tym, że co kilka mil natykaliśmy się na kolejne rondo. Pokonanie
ronda samochodem osobowym nie nastręcza żadnego kłopotu. Ale kamperem nie
jest to już takie proste.
W końcu Dick najechał na krawężnik i usłyszałem huk przebitej opony z tyłu.
„Dick, przebiłeś oponę!” – powiedziała Anne, żona Dicka.
„Nie, nie przebiłem!” – odkrzyknął.
Jechaliśmy dalej, a oni wdali się w długą i ostrą sprzeczkę na temat opony
i całego stylu jazdy Dicka. „Musisz jeździć ostrożniej!” – łajała go Anne, podczas
gdy Dick aż gotował się ze złości („Nie, nie przebiłem opony!”) i bronił się jak lew
(„Tymi kamperami bardzo trudno się jeździ!”). Ja i moja żona widzieliśmy jak na
dłoni, że do tej kłótni przyczynić się musiały jakieś wcześniejsze wydarzenia, ale
bez względu na to, co to mogło być, z całą pewnością nie przybliżało ich ani trochę
do oczywistego wniosku, że powinniśmy jak najszybciej stanąć i zmienić oponę.
Wyglądało to tak, jak gdyby nagromadzone napięcie związane z całkowicie
innymi kwestiami zaślepiło ich i nie pozwalało dojrzeć rzeczywistości: sunęliśmy
drogą szybkiego ruchu na pięciu oponach, choć nasz pojazd zaprojektowano do
jazdy na sześciu. Musieliśmy się zatrzymać i ocenić uszkodzenie.
Po kilku minutach wysłuchiwania ich sprzeczki doszedłem do wniosku, że
trzeba zareagować i powiedzieć, że rzeczywiście złapaliśmy gumę. Chociaż Dick
i Anne najwyraźniej sądzili, że kłócą się o oponę, to jednak ewidentnie chodziło im
o coś innego i nasze wspólne bezpieczeństwo nie było w tym momencie na
szczycie ich listy priorytetów. Ich modele myślenia, uformowane przez lata
wspólnego życia, nie pozwoliły im dostrzec realnego zdarzenia – najechania na
krawężnik i przecięcia opony – oraz wynikającego z tego niebezpieczeństwa,
któremu można było zaradzić jedynie poprzez zatrzymanie się i bezzwłoczne
przystąpienie do rozwiązywania problemu.
Ta historia – pojazd o ponadprzeciętnych gabarytach, nieświadoma ryzyka
para, rozcięta opona, sprzeczki nowożeńców – ma w sobie sporą dawkę czarnego
humoru, ale przytaczam ją tutaj dlatego, że doskonale ilustruje cztery kwestie,
które moim zdaniem mają ścisły związek z zarządzaniem. Pierwszą z nich,
omówioną w rozdziale 9, jest to, iż nasze modele rzeczywistości są zniekształcone
tak bardzo, że czasem nie możemy z pełną jasnością dostrzec tego, co mamy
podstawione tuż pod nos. (Określenie model stosuję tu w nieco bardziej ogólnym
znaczeniu, na opisanie wszystkich przyjętych z góry osądów, które
zakumulowaliśmy w czasie, a które wykorzystujemy przy ocenie tego, co widzimy
i słyszymy, a także w rozumowaniu i przewidywaniu). Drugą kwestią jest to, że
zazwyczaj nie dostrzegamy granicy między nową informacją przychodzącą
z zewnątrz i naszymi starymi, utrwalonymi modelami umysłowymi – obie
traktujemy łącznie, jako jedno doświadczenie. Po trzecie, gdy damy się uwikłać
w nasze własne interpretacje, stajemy się nieelastyczni i trudniej nam poradzić
sobie ze stojącymi przed nami problemami. A czwartą kwestią jest to, że ludzie,
którzy pracują lub żyją razem – jak na przykład Dick i Anne – mają wspólne
doświadczenia i wspólną historię, a co za tym idzie, ich modele świata są ze sobą
bardzo ciasno (czasem wręcz beznadziejnie) splątane. Gdybyśmy podróżowali
tylko z jednym z nich – z Anne lub Dickiem – niemal na pewno zareagowaliby
właściwie. Ponieważ jednak byli razem, ich wspólny model był bardziej złożony,
a przy tym i bardziej ograniczony.
A teraz zastanówmy się nad tym: przypadek z przebitą oponą był przykładem
działania wzajemnie powiązanych modeli tylko dwóch osób. W firmie, gdzie obok
siebie pracują dziesiątki, jeśli nie setki osób, ten efekt może narastać lawinowo
i zanim się zorientujesz, konkurujące ze sobą i często przeciwstawne modele
doprowadzają do inercji, którą trudno zmienić lub która nie pozwala prawidłowo
reagować na kolejne wyzwania. Przeplatanie się wielu punktów widzenia
i poglądów jest nieuniknione w każdej kulturze i jeśli nie zachowasz ostrożności,
wynikłe z tego konflikty mogą doprowadzić do sytuacji, w której całe grupy ludzi
zostaną zamk nięte w określonym getcie myślowym, nawet jeśli każdy członek tej
grupy z osobna jest zazwyczaj otwarty na pomysły innych.
W miarę poszerzania grupy o kolejnych członków staje się ona coraz mniej
elastyczna. Chociaż co do zasady możemy się zgadzać, że organizacja musi być
elastyczna, aby móc rozwiązywać problemy, to jednak realizacja tej zasady
w praktyce może okazać się niezwykle trudna. Usztywnienie stanowiska
wynikające z przekonania, że tylko nasze własne poglądy są słuszne, może być
początkowo trudne do zauważenia. Podobnie jak jednostki powodują się
uprzedzeniami i wyciągają pochopne wnioski, kierując się wyłącznie własną
perspektywą, tak samo organizacje patrzą na świat przez pryzmat swoich
dotychczasowych doświadczeń.
W tej trzeciej części książki zamierzam przedstawić konkretne metody, które
wykorzystujemy w naszym studiu po to, aby nie dopuścić do tego, by odmienne
poglądy utrudniły nam współpracę. W każdym przypadku próbujemy zmusić się
– zarówno indywidualnie, jak i jako cała firma – do walki z naszymi utrwalonymi
poglądami. W tym rozdziale omówię kilka mechanizmów, które pozwalają nam
nabrać dystansu i zacząć myśleć nieco innymi kategoriami.
Jesienią 2011 roku, osiem miesięcy przed premierą filmu Merida Waleczna, na
ogromnych kanapach w sali projekcyjnej rozsiadło się kilkudziesięciu
animatorów. Było parę minut po 9 rano i wielu uczestników spotkania popijało
kawę, próbując się jeszcze dobudzić. Jednak reżyser, Mark Andrews, to prawdziwy
ranny ptaszek. Zanim pojawił się w firmie, miał za sobą już godzinę treningu na
świeżym powietrzu. Podczas ćwiczeń, jako zapalony szermierz, wykonał wiele
parad i ataków.
Mark, uważany powszechnie za inspirującego lidera, zajął się reżyserią filmu
Merida Waleczna dopiero w połowie jego produkcji na specjalne życzenie moje
i Johna. Ten dumny syn Szkocji, w której toczy się akcja filmu, skłonił swoją ekipę
do noszenia w każdy piątek kiltu (twierdzi, że mężczyźni w spódniczkach
podnoszą morale). Wielu postrzegało go jako ucieleśnienie żywiołu. „Mark mówi
do ciebie tak, jakby za jego plecami znajdowało się tornado, które próbuje uciszyć
– i to mu się udaje – tak opisał go jeden z animatorów. – Wydaje mi się, że połyka
pigułki plutonu”. Tamto spotk anie pracowników mogło jedynie potwierdzić takie
podejrzenia.
„Dzień dobry wszystkim! Obudźcie się!” – krzyknął Mark, rozpoczynając tym
samym godzinne zebranie, podczas którego animatorzy pokazywali sobie
nawzajem fragmenty scen, nad którymi pracowali. Mark oglądał wszystko
bardzo uważnie i przekazywał szczegółowe wskazówki, mówiąc, co można
byłoby jeszcze poprawić. Do tego samego zachęcał wszystkich zebranych –
kierownika filmu, producenta, scenarzystę i pozostałych animatorów. Celem tego
spotkania, podobnie jak wszystkich porannych narad, było obejrzenie aktualnego
stanu poszczególnych scen.
Poranne spotkania są kluczowym elementem kultury Pixara, nie tylko ze
względu na ich rolę, jaką jest zapewnianie konstruktywnego strumienia informacji
zwrotnej, ale również ze względu na sposób, w jaki to zadanie spełniają. Uczestnicy
tych spotkań nauczyli się zostawiać swoje ego za drzwiami – mają przedstawić
reżyserowi i swoim kolegom nieukończoną jeszcze pracę. To wymaga
zaangażowania na wszystkich poziomach, a zadaniem reżyserów jest stworzenie
takiego środowiska, w którym każdy poczuje się bezpiecznie. Mark Andrews
osiąga to dzięki swojej żywiołowości: podśpiewuje piosenki z lat 80., rzuca
przydomkami zebranych (Wu-dog! Dr K!) i naśmiewa się z własnych umiejętności
rysowniczych, gdy pośpiesznie szkicuje proponowane zmiany. „Czy to cała
energia, którą masz dziś dla mnie?” – nabija się z jednego z bardziej zaspanych
kolegów. Do innego, którego pracę uważa za bezbłędną, krzyczy słowa, jakie
każdy animator chce usłyszeć: „Sfinalizuj to! Bang!”. Bez względu na to, czy
wszyscy animatorzy dostaną zielone światło, każdy może liczyć na jedno: gdy
skończy swoją prezentację, w sali rozlegną się brawa.
Nie jest to jednak spotkanie ku pokrzepieniu serc. Każda scena jest poddawana
surowej i drobiazgowej krytyce, ale animatorzy przyjmują uwagi z radością. „Czy
ten kij jest dla was wystarczająco duży?” – w pewnym momencie pyta Mark,
wskazując na wątłą gałąź, która w jednej ze scen podpiera drzwi, nie pozwalając,
by się zamknęły. Kilka osób podziela jego wątpliwości i Mark rysuje piórkiem na
swoim tablecie solidniejszą gałąź. Obraz pojawia się na głównym ekranie i Mark
pyta: „Lepiej?”. W ten sposób zespół analizuje scenę po scenie, w każdej znajdując
coś, co jeszcze można poprawić. Starzec, który wbiega po schodach? Powinien
dostać większej zadyszki. Wyraz twarzy młodego szpiega? Powinien być bardziej
diaboliczny. „Dalej! – zachęca Mark. – Mówcie!”
Pomimo wszystkich tych pokrzykiwań i żartów w sali czuć wysoki poziom
koncentracji. To właśnie podczas tej szczegółowej analizy poszczególnych scen
i dzięki otwartości na konstruktywną krytykę dobra animacja staje się
wspaniała. Mark doszedł w końcu do dziesięciu klatek sceny, w której królowa
Elinor, matka Meridy, zmieniwszy się w niedźwiedzicę, przekracza strumień
o kamienistym dnie. „Idzie bardziej jak kot niż jak niedźwiedź – zauważa. –
Prędkość ruchu jest w porządku, ale nie czuję tu jej masy. Idzie, skradając się jak
ninja”. Wszyscy potakują, robią notatki i przechodzą do następnej sceny.
Poranne spotkania to mistrzowskie lekcje szerszego postrzegania i myślenia,
a ich wpływ czuć w całej firmie. „Niektórzy pokazują swoje sceny, by poznać
krytyczne opinie innych, niektórzy przychodzą i obserwują, jakie uwagi
przekazujemy – ucząc się od swoich kolegów i ode mnie – chcąc się dowiedzieć,
jaki jest mój styl, co mi się podoba, a co nie – tłumaczy Mark. – Poranne spotk ania
utrzymują wszystkich w najwyższej formie. To onieśmielające, gdy uświadomimy
sobie, że celem jest utworzenie najlepszego filmu, jaki tylko można zrobić. Każdą
scenę analizujemy wnikliwie i po wielokroć. Czasem dochodzi do długich debat,
gdyż to nie jest tak, że ja znam wszystkie odpowiedzi. Dochodzimy do tego razem”.
Pokazuję przykładowy przebieg porannego spotkania, gdyż dzielenie się
efektami swojej pracy i wspólna ich analiza jest, z definicji, wysiłkiem grupowym.
Jednak wcale nie przychodzi to naturalnie. Ludzie, którzy do nas dołączają, mają
różne oczekiwania i poglądy na to, co ich zdaniem jest ważne. Pragną zadowolić
swoich przełożonych, wywrzeć na nich dobre wrażenie i pokazać im swoją
wartość. Nikt nie chce wystawiać się na ryzyko, pokazując nieukończoną pracę
lub nieprzemyślane do końca pomysły i nikt nie chce powiedzieć czegoś głupiego
w obecności reżysera. Pierwszym krokiem jest więc nauczenie ich, że w Pixarze to
norma – że każdy tutaj pokazuje niedoskonałe efekty swojej pracy i każdy ma
pełną swobodę w wyrażaniu swoich opinii. Gdy ludzie to zrozumieją, znika gdzieś
poczucie zażenowana i wstydu, a wtedy stają się bardziej kreatywni. Dzięki temu,
że rozmowa o problemach jest otwarta i nikomu nie zagraża, wszyscy mogą z niej
skorzystać. Ludzie wzajemnie się inspirują, a cały proces staje się produktywny
i społecznościowy. Aby móc w pełni uczestniczyć w takim porannym spotkaniu,
konieczna jest empatia, jasność umysłu, wspaniałomyślność i umiejętność
słuchania. Te narady mają za zadanie otworzyć ludzi na innych, co wynika
z naszego przekonania, że indywidualna kreatywność jest napędzana przez nasze
otoczenie. Rezultatem jest uzyskanie większej jasności i ostrości widzenia.
2. WYCIECZKI BADAWCZE
3. SIŁA OGRANICZEŃ
5. KRÓTKIE EKSPERYMENTY
W znacznej części firm trzeba uzasadniać większość swoich działań – tak, by móc
przygotować się do kwartalnych raportów, jeśli firma jest spółką publiczną, lub
też, jeśli nie, by budować wsparcie dla swoich decyzji. Ja jednak uważam, że
konieczność tłumaczenia się ze wszystkiego nie jest dobra. Warto zostawić
uchylone drzwi i być gotowym na nieoczekiwane. W ten sposób prowadzone są
badania naukowe – gdy przystępujemy do eksperymentu, nie wiemy, czy uda nam
się osiągnąć przełom. Niewykluczone, że doświadczenie się nie powiedzie. Ale,
z drugiej strony, możemy dzięki niemu znaleźć kolejny element układanki – rzucić
okiem w nieznane. Nasze krótkie filmy animowane są taką właśnie formą
eksperymentów, które tworzymy z nadzieją, że pomogą nam dowiedzieć się
czegoś nowego. Pixar znany jest już z tego, że przed filmami pełnometrażowymi
wyświetlamy filmiki krótkometrażowe. Te trzy–sześciominutowe klipy, których
produkcja może kosztować nawet dwa miliony dolarów (za jeden!), nie przynoszą
nam żadnych zysków – przynajmniej bezpośrednio – i w związku z tym trudno
byłoby nam je uzasadnić. Jedyne, co sprawia, że je robimy, to przekonanie, że
robienie filmów krótkometrażowych jest dobre.
Tradycja ta zaczęła się na początku lat 80., gdy John Lasseter dołączył do nas
i podjął pracę przy filmie André i Wally. Pierwsza seria filmów
krótkometrażowych – obejmująca Luxo Jr., Red’s Dream i nagrodzonego Oscarem
Tin Toy – stanowiła formę dzielenia się informacjami o postępach
technologicznych z naszymi kolegami ze środowiska naukowego. Jednak w 1989
roku przestaliśmy je produkować. Przez kolejne siedem lat koncentrowaliśmy się
wyłącznie na reklamach, które mogły nam przynieść zyski, oraz na produkcji
naszego pierwszego filmu pełnometrażowego. W roku 1996, rok po premierze Toy
Story, John i ja postanowiliśmy, że należy wskrzesić nasz program produkcji
filmów krótkometrażowych. Mieliśmy nadzieję, że w ten sposób zachęcimy
wszystkich do eksperymentowania, a także, co istotniejsze, że będzie to poligon,
na którym sprawdzimy aspirujących filmowców, którzy kiedyś być może zaczną
reżyserować filmy pełnometrażowe. Koszty wrzuciliśmy więc do worka
z napisem Badania i Rozwój. Uważaliśmy, że jeśli uda nam się
poeksperymentować z innowacjami technologicznymi, to program będzie
opłacalny. Okazało się, że korzyści było o wiele więcej, choć niekoniecznie były to
te, których się spodziewaliśmy.
Film Gra Geriego, który wyświetlano przed Dawno temu w trawie w 1998
roku[2], był pierwszym z nowej serii, którą nazwaliśmy z czasem drugą generacją
filmów krótkometrażowych. Autorem scenariusza i reżyserem filmu, który
zdobył Oscara w kategorii filmów krótkometrażowych, był Jan Pinkava. Film
przedstawiał starszego mężczyznę, który siedzi w parku i sam ze sobą gra
w szachy. W tym niemal pięciominutowym filmie, którego akcja toczy się jesienią,
nie pada ani jedno słowo. Bohater wydaje tylko jeden dźwięk: „Ha!”, gdy
z satysfakcją zbija jedną z figur. Humor kryje się wyłącznie w zmianie osobowości
osiemdziesięcioletniego bohatera wraz ze zmianą strony szachownicy. Trudno
powstrzymać się od śmiechu, gdy potulniejsza wersja mężczyzny wygrywa
z pewnym siebie własnym alter ego.
Dla nas najważniejsze w tym filmie było to, że pozwolił nam poprawić naszą
technikę. Jedynym wymogiem wobec filmu, który przekazaliśmy Janowi przed
rozpoczęciem pracy, było uwzględnienie w nim postaci ludzkiej. Dlaczego? Gdyż
chcieliśmy stać się lepsi w animacji postaci człowieka. Chcieliśmy dopracować
nie tylko rendering gładkich, nieregularnych powierzchni twarzy i dłoni, ale także
ubrań. Należy pamiętać, że do tego momentu postacie ludzkie odgrywały
w naszych filmach jedynie role drugoplanowe – wynikało to z tego, że nie byliśmy
zadowoleni z efektów, jakie uzyskiwaliśmy przy renderingu skóry, włosów
i innych nierównych powierzchni. To należało zmienić i Gra Geriego stanowiła
doskonałą okazję.
Chociaż początkowo cały program uzasadnialiśmy potrzebami działu
badawczo-rozwojowego, to jednak szybko zdaliśmy sobie sprawę z tego, że tak
naprawdę to filmy pełnometrażowe, a nie krótkometrażowe, są głównym
motorem wprowadzania przez nas innowacji technologicznych. Od Gry Geriego aż
do Niebieskiego parasola z 2013 roku żaden film krótkometrażowy nie był przez
nas wykorzystany jako instrument innowacji technologicznych. I chociaż
początkowo wydawało nam się, że reżyserowanie filmów krótkometrażowych
będzie świetnym przygotowaniem do reżyserii filmu pełnometrażowego –
sposobem na rozwój naszych talentów – doszliśmy do wniosku, że w tej kwestii
także się myliliśmy. Praca nad filmem krótkometrażowym wiele uczy i daje sporo
doświadczenia, które można wykorzystać przy dłuższych produkcjach. Jednak
sporo jest różnic między reżyserowaniem filmu pięciominutowego
i osiemdziesięciopięciominutowego. To dopiero pierwszy krok, a droga do
produkcji pełnometrażowych jest jeszcze długa.
A jednak pomimo tych wszystkich błędnych założeń filmy krótkometrażowe
przyniosły naszej wytwórni wiele innych korzyści. Przykładowo, ludzie, którzy
nad nimi pracują, uzyskują o wiele szersze doświadczenie niż przy filmach
pełnometrażowych, których skala i stopień skomplikowania wymaga węższej
specjalizacji poszczególnych członków ekipy. Ponieważ przy produkcji filmu
krótkometrażowego pracuje mniej osób, każda z nich musi spełniać więcej funkcji,
rozwijając w ten sposób różne umiejętności, które później okazują się niezwykle
przydatne. Co więcej, praca w mniejszej grupie przyczynia się do rozwoju
głębszych relacji między jej członkami, co w dłuższej perspektywie przynosi
korzyść całej firmie.
Nasze filmy krótkometrażowe mają jeszcze dwie inne zalety. Po pierwsze,
pomagają nam pogłębić relacje z naszymi widzami, którzy zaczęli traktować je
jako rodzaj „bonusu” – ekstra dodatku stworzonego z myślą o ich rozrywce. Po
drugie, ponieważ każdy wie, że nasze filmy krótkometrażowe nie mają żadnej
wartości komercyjnej, to tworząc je, wysyłamy komunikat do naszych
pracowników, że w Pixarze dbamy o wartości artystyczne, a to wzmacnia
i potwierdza nasze wartości. W ten sposób budujemy atmosferę i poczucie dobrej
woli, z czego następnie świadomie i podświadomie wszyscy korzystamy.
I na koniec – dowiedzieliśmy się, że filmy krótkometrażowe to stosunkowo
niedrogi sposób na poniesienie klęski. (A ponieważ wierzę, że błędy są nie tylko
nieuniknione, ale także przydatne, to chętnie korzystamy z tej okazji). Na przykład
wiele lat temu spotkaliśmy się z pewnym autorem książek dla dzieci, który chciał
wyreżyserować dla nas film. Podobały nam się jego książki i wrażliwość, ale
uważaliśmy, że dobrze byłoby najpierw go sprawdzić. Nie chodziło nam tylko
o umiejętności reżyserskie, ale także o to, czy potrafi współpracować z innymi.
Pierwsza oznaka problemów? Film trwał dwanaście minut – a więc był bardziej
średnio- niż krótkometrażowy. Jednak długość filmu to jeszcze rzecz względna;
najgorsze było to, że pomimo ogromnej kreatywności nie potrafił wybrać jednego
głównego wątku. Meandrował więc po tematach, filmowi brakowało głównej osi,
a w rezultacie nie miał silnej wymowy emocjonalnej. Nie był to pierwszy raz, gdy
znaleźliśmy kogoś, kto potrafił wymyślić niezwykle kreatywne elementy, ale nie
radził sobie z poprowadzeniem spójnej narracji, co stanowi jedno
z najtrudniejszych, ale jednocześnie najważniejszych dla filmu wyzwań.
Musieliśmy więc podjąć jedynie słuszną decyzję.
Niektórzy mogliby mieć problemy z zaśnięciem, gdyby uświadomili sobie, że
straciliśmy na tym eksperymencie dwa miliony dolarów. Ale my uważamy, że
były to dobrze wydane pieniądze. Jak zauważył wtedy Joe Ranft: „Lepiej jest
ćwiczyć wypadki kolejowe na miniaturowej kolejce niż na prawdziwych
pociągach”.
6. NAUKA PATRZENIA
7. AUTOPSJA
Podsumowywanie wniosków
Chociaż prawdą jest, że najwięcej uczymy się w trakcie realizacji projektu, to
jednak wnioski, jakie wtedy wyciągamy, zwykle nie są spójne. Każdy z osobna
może mieć wspaniałe spostrzeżenia, ale brakuje czasu, by mógł się nimi podzielić
na bieżąco. Lub odwrotnie – w procesie pojawiają się błędy, których nie ma czasu
poprawić. Możliwość spotkania i podsumowania wszystkiego ratuje takie
kwestie przed zapomnieniem. Autopsja to okazja do przeprowadzenia analizy,
której nie dałoby się zrobić podczas realizacji projektu.
Skłonienie do refleksji
Lubię rzeczy, które zmuszają ludzi do myślenia. Autopsje – ale także inne nasze
działania i formaty, takie jak narady Zespołu mózgowców czy poranne spotkania
– mają na celu skłonienie ludzi do przemyśleń i oceny. Czas poświęcony na
przygotowania do autopsji jest równie cenny, co samo spotkanie. Innymi słowy,
już samo zaplanowanie autopsji jest narzędziem skłaniającym do autorefleksji.
Jeśli autopsja jest szansą na otwartą dyskusję o problemach, to czas
poprzedzający to spotkanie jest szansą na odpowiednie się do tego przygotowanie.
Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że o sensie i wartości całego tego
doświadczenia aż w 90 procentach decyduje przygotowanie do spotkania.
8. CIĄGŁA NAUKA
GDY BRAD BIRD pracował nad filmem Iniemamocni, miał powtarzający się,
niepokojący sen. Jechał w nim starym, wysłużonym kombi, a droga wiodła krętą
i niebezpieczną autostradą. Ponieważ był sam, to prowadzenie pojazdu
ewidentnie należało do jego zadań. „Problem w tym, że siedziałem z tyłu! –
opowiada. – Mimo to trzymałem w dłoniach kierownicę, ale z mojego miejsca
miałem bardzo ograniczoną widoczność. Wszystko, co mogłem zrobić, to
powtarzać sobie: Nie rozbij się! Nie rozbij się! Nie rozbij się!” Jak się to przekłada
na film? Jak sam mówi: „Czasem, jako reżyser, to ty prowadzisz. A czasem
pozwalasz, by samochód prowadził się sam”.
Za każdym razem, gdy słyszę, jak Brad opowiada o swoim śnie, uderza mnie
znajomość tych tematów – ślepota, lęk przed nieznanym, bezradność, brak
kontroli. Wszystkie te obawy nachodziły go we śnie, ale na jawie stara się
zapanować nad nimi, odrzucając rolę kierowcy z tylnego fotela i zastępując tę
wizję innym modelem mentalnym: jazdą na nartach. Brad powiedział mi kiedyś,
że o reżyserowaniu filmów myśli tak samo jak o narciarstwie. W obu tych
dziedzinach, jeśli jest zbyt spięty lub za dużo myśli, upada. Przy tworzeniu filmu są
takie chwile, gdy ma tak dużo pracy, a tak mało czasu, że nie może temu zaradzić
i odczuwa lęk. Wie jednak, że jeśli zbyt długo pozwoli sobie na to odczucie,
wystraszy się i popełni błąd. „Mówię więc sobie, że mam czas, nawet gdy
w rzeczywistości go nie mam. Zachowuję się tak, jakbym nie musiał się nigdzie
śpieszyć – siadam i zastanawiam się. Wiem, że jeśli usiądę i się zastanowię, to
mam o wiele większe szanse na znalezienie rozwiązania problemu”. To właśnie
sprawia, że reżyserowanie filmu jest jak narciarstwo. „Lubię szybką jazdę” –
przyznaje Brad, po czym opisuje swoją wyprawę do Vail, gdzie „w ciągu tygodnia
czterokrotnie rozbiłem gogle. Cztery razy byłem w sklepie i mówiłem: Potrzebuję
nowych gogli. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że rozbijałem je
dlatego, że tak bardzo starałem się nie upaść. Wyluzowałem więc i powiedziałem
sobie: Szybkie pokonywanie zakrętów będzie przerażającym doświadczeniem, ale
zamierzam pokonać tę górę i czerpać z tego przyjemność. Gdy tylko przyjąłem
takie pozytywne nastawienie, przestałem się wywracać. Pod pewnymi względami
przypomina to sportowca, który całymi latami trenuje do olimpiady – do tego
jedynego momentu, w którym nie może popełnić żadnego błędu. Jeśli będzie za
dużo o tym myślał, nie uda mu się zrobić tego, w czym przecież jest świetny”.
Sportowcy i muzycy często mówią, że są w „strefie” – w mistycznym miejscu,
w którym ich wewnętrzny krytyk milczy, a oni całkowicie dają się ponieść chwili.
Ich myśli są wtedy czyste, a ruchy niezwykle precyzyjne. W znalezieniu tego
miejsca pomagają im często odpowiednie modele mentalne. Na przykład George
Lucas lubił sobie wyobrażać, że jego firma jest wozem osadników jadących na
podbój Dzikiego Zachodu – jego pasażerowie mają jasno określony cel, stanowią
część zespołu i są zdeterminowani, by dotrzeć na miejsce. Reżyserzy, producenci
i scenarzyści Pixara i Disneya także czerpią pełnymi garściami z dobrodziejstw
wizualizacji. Przedstawiając problemy w postaci znanych sobie obrazów, są
w stanie zachować zdroworozsądkowe podejście do nich, nawet wtedy, gdy
niewiedza wstrząśnie ich pewnością siebie.
Byron Howard, jeden z naszych reżyserów w Disneyu, powiedział mi, że gdy
uczył się gry na gitarze, jego nauczyciel wpoił mu pewien zwrot: „Kiedy myślisz,
bredzisz”. Dotarło to do niego – i wpływa nawet na jego obecną pracę jako
reżysera. „Celem jest znalezienie w sobie takiego spokoju w obcowaniu
z instrumentem lub procesem, aby wejść w stan zen i pozwolić, by muzyka
przepływała przez ciebie bez myślenia – wyjaśnił. – To samo zauważyłem przy
rysowaniu scen. Najlepiej wychodzi mi to wtedy, gdy robię to automatycznie, nie
myślę o tym za wiele i nie martwię się, czy każdy rysunek jest perfekcyjny – gdy
przelatuję przez niego i bazuję wyłącznie na intuicji”.
Szczególne wrażenie zrobiła na mnie uwaga Byrona na temat prędkości – na
„przelatywaniu” przez skomplikowane problemy związane z rozrysowywaniem
scen – gdyż przypomniała mi o tym, co Andrew Stanton sądzi o swojej pracy
reżysera. Wspominałem już o jego przekonaniu, że wszyscy bylibyśmy szczęśliwsi
i bardziej wydajni, gdybyśmy się pośpieszyli i jak najszybciej doznali
niepowodzenia. Dla niego szybkie działanie także jest pozytywne, gdyż nie daje
czasu na zamartwianie się, czy aby obrany przez niego kurs nie jest błędny. Woli
więc podejmować szybkie decyzje i wybaczać sobie błędy, jeśli jego pierwszy
wybór okaże się niewłaściwy. Andrew porównuje pracę reżysera do zadań
kapitana statku, który znajduje się na środku oceanu. Załoga liczy na kapitana
i ufa, że doprowadzi ich on do brzegu. Zadaniem reżysera jest więc stwierdzenie:
„Ląd jest w tamtym kierunku”. Może rzeczywiście ląd leży we wskazanym
kierunku, a może nie, ale Andrew twierdzi, że jeśli nie ma nikogo, kto wskazałby
jakikolwiek kurs – wskazując palcem w określone miejsce tam na horyzoncie – to
statek donikąd nie dopłynie. To żadna tragedia, gdy lider zmieni po pewnym
czasie zdanie i powie: „No dobrze, tak naprawdę ląd nie leży w tamtym kierunku,
ale w tym. Myliłem się”. O ile tylko zmierzasz w określoną stronę i robisz
wszystko, by przeć przed siebie, podwładni zaakceptują twoją decyzję o korekcie
kursu. „Ludzie oczekują zdecydowania, ale chcą także szczerości, gdy zbłądzisz –
uważa Andrew. – To ważna lekcja: ludzi należy angażować w twoje problemy, a nie
tylko w twoje rozwiązania”.
W ten sposób wracamy do pewnej kwestii, którą poruszyłem już wcześniej:
reżyser, lub ogólnie, lider, nigdy nie może stracić zaufania swojego zespołu. Tak
długo, jak długo jest szczery i decyzje podejmuje na podstawie sensownych
przesłanek (nawet jeśli z perspektywy czasu okazują się one błędne), jego zespół
będzie wiosłować w tym samym kierunku. Jeżeli jednak okaże się, że łódź kręci się
w kółko – a ty twierdzisz, że płynie przed siebie – załoga się zbuntuje. Tak
naprawdę to oni wiedzą najlepiej, kiedy, pomimo ciężkiej pracy, do niczego się nie
zbliżają. Ludzie chcą, by ich liderzy cechowali się pewnością siebie. Ale Andrew nie
zaleca, by być pewnym siebie dla samej pewności siebie. Wierzy, że przywództwo
sprowadza się do wybierania najlepszych rozwiązań z możliwych i pośpiesznego
dążenia w wybranym kierunku, tak aby mieć jeszcze czas na zmianę kursu, gdy
okaże się on niewłaściwy.
Ale jest w tym wszystkim coś jeszcze. Jeśli chcesz podjąć się kreatywnego
projektu, który wymaga bliskiej współpracy z innymi, musisz zaakceptować fakt,
że zawsze wiąże się to z pewnymi komplikacjami. Inni mają tak wiele do
zaoferowania – pomogą ci spojrzeć na wszystko z innych punktów widzenia; będą
cię dopingować, gdy stracisz zapał; podsuną nowe pomysły, gdy tobie zacznie ich
brakować, i będą cię zmuszać, byś stawał się jeszcze lepszy. Ale jednocześnie będą
wymagać ciągłej interakcji i komunikacji. Innymi słowy, ludzie są twoimi
sojusznikami, ale zbudowanie i utrzymanie tego sojuszu wymaga ciągłego
wysiłku. Powinieneś być na to przygotowany i nie dopuścić, by ta dodatkowa
praca cię zirytowała. Jak twierdzi Andrew, dalej ciągnąc swoją nautyczną
metaforę, „jeśli płyniesz po oceanie, a twoim celem jest unikanie złej pogody
i wysokich fal, to do jasnej cholery po co w ogóle żeglujesz? Musisz pogodzić się
z tym, że nie da się kontrolować sił przyrody, że będą zarówno dobre dni, jak i złe
i że bez względu na to, co cię spotka, ty to pokonasz, gdyż twoim celem jest
dotarcie na brzeg. Nie możesz w pełni kontrolować sposobu, w jaki przepłyniesz
ocean. To gra, w której zdecydowałeś się wziąć udział. Jeśli twoim celem jest
unikanie problemów, to nie wsiadaj do łodzi”.
Mentalny model, który rozwinął w sobie Andrew, pozwala mu radzić sobie
z lękiem, który musi się pojawić, gdy sztorm miota łodzią lub też stoi ona
w bezruchu, gdy ucichnie wiatr. Jeśli postrzegamy kreatywność jako zasób,
z którego nieustannie czerpiemy, aby zrobić coś z niczego, to nasz lęk wynika
z potrzeby tworzenia czegoś nowego. Jak już pisałem, ludzie często próbują
pokonać ten lęk, powtarzając to, co sprawdziło się w przeszłości. To jednak
prowadzi donikąd – lub mówiąc dokładniej, wiedzie nas w przeciwnym do
oryginalności kierunku. Chodzi o to, aby wykorzystać swoje umiejętności i wiedzę
do wynalezienia czegoś nowego, a nie do powielania znanych rozwiązań.
Kiedy rozmawiam z reżyserami i scenarzystami, zawsze znajduję inspirację
w modelach, które stworzyli oni w swoich umysłach – każdy z nich jest
wyjątkowym narzędziem, które pozwala im dążyć do celu wbrew wszelkim
przeciwnościom. Pete Docter porównuje reżyserowanie do biegnięcia przez długi
tunel bez najmniejszego pojęcia, jak długi może się on okazać. Trzeba wierzyć, że
w końcu się z niego wyjdzie. „Pośrodku zawsze jest taki moment, w którym jest
tylko ciemność – mówi. – Nie widać światełka od miejsca, w którym się do tunelu
weszło, ani też światełka bijącego od wyjścia. W tej sytuacji można tylko iść przed
siebie, aż po pewnym czasie zobaczysz jakiś słaby odblask, potem nieco więcej
światła i więcej, aż nagle znajdziesz się na otwartej przestrzeni w pełnym słońcu”.
Ta metafora jest dla Pete’a sposobem na zmniejszenie strachu, jaki wywołuje ta
chwila – kiedy nie widzisz własnej dłoni nawet wtedy, gdy zbliżysz ją do twarzy,
i nie jesteś pewien, czy kiedykolwiek znajdziesz drogę wyjścia. Ponieważ twój
racjonalny umysł wie, że tunel ma dwa końce, to jesteś w stanie zapanować nad
swoimi emocjami, gdy znajdziesz się w czarnym jak smoła środku. Zamiast
wpadać w panikę, reżyser może oprzeć się na wyraźnym modelu kreatywności –
uświadamiając sobie dyskomfort, jaki ona ze sobą niesie – i jest mu łatwiej
uwierzyć, że w końcu znów ujrzy światełko w tunelu. Najważniejsze, aby się nie
zatrzymywać, tylko iść przed siebie.
Rich Moore, który dla studia Disney Animation wyreżyserował film Ralph
Demolka, wyobraża sobie coś innego. Robienie filmu jest dla niego jak chodzenie
po labiryncie. Ale zamiast próbować znaleźć wyjście, biegając po nim na oślep,
zwalnia i dotyka ściany czubkami palców, próbując zapamiętać trasę, którą
dotychczas pokonał. Nigdy się jednak nie zatrzymuje, aby nie dać się ogarnąć
panice. „W dzieciństwie uwielbiałem labirynty – mówi Rich. – Żeby znaleźć drogę
wyjścia, trzeba zachować zimną krew. Gdy widzę, że film idzie w złym kierunku,
myślę sobie, że labirynt zdołał doprowadzić jego twórców do szaleństwa.
Przestraszyli się, zaczęli panikować i cały film rozszedł im się w rękach”.
Bob Peterson, który pomagał w rozwiązywaniu problemów z kreatywnością
niemal przy wszystkich filmach Pixara, uważa, że Andrew podsunął mu model,
który okazał się dla niego bezcenny. Bob wspomina, że przy filmie Dawno temu
w trawie Andrew porównał pracę filmowców do wykopalisk archeologicznych. Ta
metafora dodaje kolejny element do całego obrazu – ideę, że w miarę postępów
prac projekt stopniowo nabiera kształtów i powoli ujawnia swój prawdziwy
obraz. „Kopiesz i kopiesz, ale nie wiesz, jakiego dinozaura w końcu wykopiesz –
mówi Bob. – Odkrywasz go kawałek po kawałku. Czasem kopiesz jednocześnie na
dwóch stanowiskach i możesz sądzić, że wykopujesz jedną długą kość, ale w miarę
postępów prac wszystko zaczyna się wyjaśniać. Początkowo kopiesz na ślepo, ale
gdy już zaczniesz dostrzegać jakiś zarys, będziesz wiedział, gdzie należy dalej
kopać”.
Bob i Andrew wielokrotnie słyszeli moje zastrzeżenia wobec tej metafory. Jak
już stwierdziłem, moim zdaniem, gdy pracujemy nad filmem, to nie odkrywamy
żadnej istniejącej wcześniej rzeczy, którą los zasypał pod zwałami ziemi, ale
tworzymy coś całkowicie nowego. Obaj twierdzą jednak, że ta idea, że film gdzieś
jest już gotowy – na myśl przychodzi postać Dawida uwięziona w bloku marmuru,
którą Michał Anioł musiał jedynie odkuć – pomaga im zachować nadzieję
i pozostać na właściwym kursie. Chociaż więc zacząłem ten rozdział od
stwierdzenia, że to, co oglądają widzowie w kinie nie pojawia się w pełni
ukształtowane w mózgu jakiegoś wizjonera, to teraz muszę uznać pozytywną rolę
i tej idei: wiara, że wszystkie elementy filmu gdzieś tam są i naszym zadaniem jest
jedynie je znaleźć, jest w stanie podtrzymać nas na duchu. Jeśli zgadzasz się z tym
stwierdzeniem, w porządku. Pamiętaj tylko, że w tym sposobie myślenia kryją się
pewne pułapki. Nawet Andrew ostrzega, że nie każda kość, którą odkopiemy,
musi być częścią szkieletu, który próbujemy złożyć w całość. (Na jednym
stanowisku archeologicznym mogą znajdować się kości kilku różnych
dinozaurów – historii, które możemy opowiedzieć). Pokusa, by wykorzystać
wszystkie odnalezione przez nas elementy, nawet jeśli do siebie nie pasują, jest
naprawdę silna. Przecież wydobycie tych kości kosztowało cię tyle wysiłku.
Musisz być krytyczny i uważny w swojej analizie poszczególnych elementów –
dopiero gdy starannie dopasujesz swoje znaleziska do kości, które odkopałeś już
wcześniej, film lub projekt zacznie nabierać właściwego kształtu. „Po pewnym
czasie zaczynam widzieć, co mam przed sobą – wyjaśnia Andrew. – To moment,
na który czekałeś: gdy film sam zaczyna ci mówić, jak chce wyglądać”.
MICHAEL ARNDT, autor scenariusza filmu Toy Story 3, i ja stale się sprzeczamy
o sposób, w jaki on postrzega swoją pracę. Pisanie scenariusza porównuje ze
wspinaczką na górę z zasłoniętymi oczami. „Pierwszy krok – mówi – to znaleźć
górę”. Innymi słowy, poszukuje drogi po omacku, pozwalając, by góra sama się
przed nim odkryła. Jak sam mówi, istotne jest w tym także i to, że wchodzenie na
szczyt bynajmniej nie oznacza konieczności ciągłej wspinaczki. Czasem uda się
podejść kawałek pod górę – z uśmiechem na twarzy – ale po chwili może się
okazać, że trzeba zejść w głąb szczeliny, zanim będzie można znów podjąć
wspinaczkę. Nigdy nie wiadomo, kiedy drogę przetnie nam kolejna szczelina.
W tej metaforze naprawdę wiele mi się podoba – z wyjątkiem faktu istnienia
samej góry. Podobnie jak archeologiczna metafora Andrew, tak i ta sugeruje, że
artysta musi po prostu „znaleźć” dzieło lub pomysł, który jest ukryty przed jego
wzrokiem. To stoi w sprzeczności z moim podstawowym przekonaniem, że
przyszłość jest jeszcze niewiadomą i że dopiero musimy ją stworzyć. Jeśli proces
pisania scenariusza jest jak wspinaczka na szczyt z zasłoniętymi oczami, to tym
samym zdaje się to sugerować, że naszym celem powinno być dostrzeżenie
istniejącej już góry – podczas gdy ja sądzę, że celem kreatywnej osoby jest usypanie
swojej własnej góry całkowicie od zera.
Dzięki rozmowom z ludźmi, którzy wykonują wiele różnych prac i zadań,
zacząłem szanować fakt, że najważniejsze w modelu mentalnym jest to, by
odpowiednio służył danej osobie, a więc pomagał wykonać powierzoną jej pracę.
Przestrzeń niestworzona jest przepastną pustką. Jest to tak przerażające, że
większość ludzi kurczowo trzyma się tego, co jest im dobrze znane, wprowadzając
jedynie drobne korekty swojego światopoglądu. Ludzie nie są w stanie ot tak
rzucić się na głęboką, nieznaną wodę. Aby wypełnić tę pustkę i wejść do świata
lęku, potrzebujemy każdej możliwej formy pomocy. Michael jest scenarzystą,
a więc zawsze zaczyna od pustej strony. To wymaga nakreślenia drogi od nicości
do czegoś, a wyobrażenie sobie siebie jako niewidzącego alpinisty służy mu, gdyż
– jego zdaniem – przygotowuje go na nieuniknione wzloty i upadki jego pracy.
Wszystkie przedstawione przed chwilą modele mają jedną wspólną cechę, jaką
jest poszukiwanie niewidocznego celu – ziemi po drugiej stronie oceanu (Andrew),
światełka na końcu tunelu (Pete), wyjścia z labiryntu (Rich) lub góry (Michael). Ma
to sens dla wszystkich kreatywnych liderów, którzy muszą przeprowadzić tak
wielu ludzi przez zakręty historii lub trudne momenty produkcji filmu. Na
początku cel reżysera lub autora jest niewyraźny, ale mimo to musi on podążać
naprzód.
Jednak przed producentami stoi inne zadanie, bardziej o charakterze
logistycznym. Jeżeli reżyser ma zebrać w całość całą swoją kreatywną wizję, autor
narzucić słowom strukturę i sprawić, by opowiedziana przez niego historia
porywała, to producent musi dbać o to, by wszystko mieściło się w ramach
realizmu. Jego zadaniem jest utrzymanie projektu w ryzach, tak by nie
przekroczyć budżetu i harmonogramu. Najprawdopodobniej potrzebuje więc
modelu myślowego odmiennego od modeli jego kreatywnych kolegów. Pamiętasz
model odwróconej piramidy Johna Walkera? Koncentruje się on nie na wspinaczce
czy dotarciu do jakiegoś celu, ale na próbie żonglowania wieloma
konkurencyjnymi wobec siebie żądaniami i wymogami. Każdy producent inaczej
wyobraża sobie swoją pracę, ale wszystkie te modele mają jedną wspólną cechę:
zarządzanie wieloma siłami, nie mówiąc już o setkach różniących się od siebie
ludzi, wymaga równowagi.
Lindsey Collins, producentka, która pracowała z Andrew przy kilku filmach,
wyobraża sobie, że jest kameleonem, który potrafi zmieniać kolory w zależności
od sytuacji i tego, z kim akurat rozmawia. Nie chodzi o to, aby być osobą
fałszywą czy nadskakującą każdemu, ale by być dokładnie taką, jaką w danym
momencie trzeba być. „W mojej pracy czasem jestem tylko biernym uczestnikiem,
czasem staję na czele i zarządzam wszystkim, a czasem nie mówię nic
i pozwalam, by ludzie sami sobą kierowali” – twierdzi Lindsey. Dostosowanie się
do środowiska, tak jak robi to jaszczurka, która zmienia kolory w zależności od
barwy otoczenia, jest sposobem Lindsey na zarządzanie sprzecznymi –
i mogącymi potencjalnie doprowadzić do szaleństwa – siłami, które spotyka
w swojej pracy. „Mocno wierzę w chaotyczną naturę procesu kreatywnego. On
musi być chaotyczny, a jeśli narzucimy mu zbyt silną strukturę, zabijemy go.
Dlatego też równowaga między strukturą i zapewnianiem poczucia
bezpieczeństwa – tak finansowego, jak i emocjonalnego – jest bardzo delikatna. Ale
trzeba także pozwalać na pewną dozę szaleństwa i chaosu, przynajmniej przez
jakiś czas. Muszę więc bardzo dokładnie analizować każdą sytuację i zastanawiać
się, jakie podejście będzie w danym przypadku najbardziej odpowiednie. Wtedy
trzeba stać się taką osobą, jaka w danym momencie jest konieczna”.
W jaki sposób dokonać takiej oceny? Lindsey żartuje, że wykorzystuje „efekt
Columbo” – detektywa z serialu telewizyjnego, w którego rolę wcielił się Peter Falk.
Porucznik policji zdawał się po omacku prowadzić każdą sprawę, choć w końcu
zawsze znajdował przestępcę. Na przykład pośrednicząc między dwiema
grupami, które nie mogą się ze sobą porozumieć, Lindsey udaje dezorientację.
„Mówię: »No wiesz, może to moja wina, ale ja tego po prostu nie rozumiem.
Przepraszam, że spowalniam cię moimi głupimi pytaniami, ale czy mógłbyś
wytłumaczyć mi raz jeszcze, co to znaczy? Wyjaśnij mi to wszystko po kawałku,
jak dwulatkowi«”.
Dobrzy producenci – i dobrzy menedżerowie – niczego nie narzucają.
Kontaktują się ze swoimi ludźmi, dyskutują z nimi, namawiają ich i proszą.
Doskonale odzwierciedlają to mentalne modele ich pracy. Katherine Sarafian,
kolejna producentka w Pixarze, wyraża uznanie dla Taibi Kahler, psycholog
specjalizującej się w psychologii klinicznej, dziękując jej za podsunięcie dobrego
sposobu wizualizacji swojej roli. „Jedną z najważniejszych lekcji, jakich udziela
Kahler, jest ta, która mówi o spotykaniu ludzi tam, gdzie oni są” – wyjaśnia
Katherine, odwołując się do Modelu Procesu Komunikacji, autorstwa Kahler,
w którym zadania menedżera porównuje się do jazdy windą w wieżowcu.
Twierdzi również, że postrzeganie każdej osoby jako „oddzielnego apartamentu”
ma sens. „Ludzie mieszkają na różnych piętrach i każdy ma inny widok. Ci,
którzy zajmują wyższe piętra, mogą przesiadywać na balkonach; mieszkańcy
parteru odpoczywają na tarasach. Aby móc się z nimi skutecznie skomunikować,
należy spotkać się z nimi w miejscach, w których mieszkają”. Najbardziej
utalentowani członkowie zespołu Pixara – bez względu na stanowiska
i wykonywane zadania – mogą w każdej chwili wsiąść do windy i pojechać nią na
dowolne piętro, by spotkać się z wybraną osobą. Ktoś może potrzebować
dwudziestu minut, by wyrzucić z siebie emocje i wyjaśnić, dlaczego coś nie
wygląda najlepiej, zanim można będzie przejść dalej i skoncentrować się na
szczegółach. Inny może mieć krótką sprawę: »Nie dam rady dotrzymać tych
terminów, jeśli nie dasz mi tej jednej rzeczy, której potrzebuję«. Zawsze myślę
o swojej pracy jako o jeżdżeniu windą między piętrami, w górę i w dół, przez cały
dzień”.
Gdy nie wyobraża sobie siebie w windzie, Katherine udaje, że jest pasterzem
prowadzącym stado owiec. Tak jak Lindsey, poświęca nieco czasu na ocenę
sytuacji, próbując znaleźć najlepszą drogę, którą mogłaby poprowadzić swoje
stado. „Podczas pokonywania wzgórza zgubi mi się kilka owiec, ale ja muszę je
odnaleźć i zebrać całe stado razem – wyjaśnia. – Czasem muszę biec na czoło,
a czasem trzymać się z tyłu. I gdzieś tam w środku na pewno będą działy się
rzeczy, których nie będę w stanie dojrzeć. A gdy będę szukać zbłąkanych owieczek,
stanie się coś, na co w danej chwili nie będę zwracała uwagi. Nigdy nie mam też
całkowitej pewności, gdzie zmierzamy. Na drugą stronę wzgórza? Z powrotem do
zagrody? Wiem, że w końcu dotrzemy do celu, ale może to być bardzo, bardzo
powolna wyprawa. Wiesz, w pewnym momencie samochód może próbować
przejechać drogą, na której akurat znajdzie się moje stado. Spoglądam wtedy na
zegarek i mówię: No nie! Owieczki, ruszcie się w końcu! Jednak zwierzęta idą
w swoim tempie, ja mogę jedynie próbować kontrolować je najlepiej, jak to tylko
możliwe, ale tak naprawdę chodzi tylko o to, aby zwracać uwagę na ogólny
kierunek ich marszu i odrobinę nimi sterować”.
Zauważmy, że każdy z tych modeli zawiera wiele tematów już wcześniej
poruszonych przeze mnie: konieczność zapanowania nad lękiem, potrzebę
równowagi, podejmowania decyzji (ale także zgodę na przyznanie się do własnej
omylności), a także pragnienie poczucia, że dokonują się jakieś postępy. Uważam,
że budując najodpowiedniejszy dla siebie model mentalny, należy cały czas
pamiętać o problemach, w których rozwiązaniu ma on pomóc.
Zawsze intrygował mnie na przykład sposób, w jaki ludzie porównują swoje
firmy do pociągu. Ogromna i potężna maszyna porusza się w sposób
niepowstrzymany po torach, pokonując góry i rozległe doliny, jadąc zarówno
w najgęstszej mgle, jak i w całkowitej ciemności. Gdy przydarzy się jakiś problem,
mówimy o „wykolejeniu się” i „poważnym wypadku”. Słyszałem, że niektórzy
opisują grupę produkcyjną Pixara jako doskonale naoliwioną lokomotywę, którą
chcieliby poprowadzić. Ciekawi mnie to, że tak wiele osób wierzy, że posiada
wystarczające umiejętności, aby poprowadzić pociąg, i sądzi, że rola maszynisty
daje władzę – że kierowanie pociągiem jest sposobem kształtowania przyszłości
ich firm. A przecież tak nie jest. Kierowanie pociągiem nie ma nic wspólnego
z wyznaczaniem trasy jego przejazdu. Liczy się to, gdzie położono tory.
ROZDZIAŁ 12
NOWE WYZWANIE
„ZASTANAWIAM SIĘ NAD SPRZEDANIEM Pixara Disneyowi” – oznajmił
Steve. Powiedzieć, że John i ja byliśmy zaskoczeni, to jakby nic nie powiedzieć.
„Co takiego?” – spytaliśmy chórem.
Był październik 2005 roku, a my dopiero co przyjechaliśmy do domu
Steve’a w Palo Alto, gdzie mieszkał ze swoją żoną i trójką najmłodszych dzieci.
Zostaliśmy zaproszeni na kolację, ale teraz nagle straciliśmy apetyt.
Zaledwie półtora roku wcześniej, po wielu latach owocnej współpracy, między
Disneyem a Pixarem doszło do publicznej sprzeczki. Steve i ówczesny prezes
i dyrektor naczelny Disneya, Michael Eisner, nagle zerwali rozmowy na temat
przedłużenia umowy o partnerstwie, co wywołało niemiłą atmosferę. Szczególnie
wstrząsnęła nami informacja, że Eisner zamierza utworzyć w ramach studia
Disney Animation nowy wydział, o nazwie Circle 7, który miał zająć się produkcją
sequeli naszych filmów. Była to brutalna – choć zgodna z zapisami umowy –
próba przejęcia kontroli nad utworzonymi przez nas postaciami. John przyjął to
nieomal tak, jak gdyby Eisner próbował porwać jego własne dzieci. Kochał
Chudego, Buzza Astrala, Cienkiego, Rexa i całą resztę tak samo jak swoich pięciu
synów i był zrozpaczony, gdy zrozumiał, że w żaden sposób nie może ich
ochronić.
A tu nagle okazuje się, że Steve myśli o połączeniu się z firmą, która wyrządziła
mu tyle krzywd.
Z perspektywy czasu widzę, że były pewne sygnały, że na coś się zanosi.
Wiedziałem, że nawet wtedy, gdy relacje między Steve’em a Michaelem były
najgorsze, Steve nieustannie zachowywał dobre zdanie o Disneyu jako o całej
firmie. Przykładowo, nawet jeśli nie zgadzał się z propozycjami wysuwanymi
przez specjalistów od marketingu Disneya, to w prywatnych rozmowach z nami
przyznawał, że wiedzą oni więcej na dany temat niż on. Steve uważał, że
doświadczenie marketingowe Disneya, wprowadzone przez niego produkty
konsumenckie oraz parki rozrywki sprawiają, że to doskonały partner dla
Pixara.
Zanim Steve podzielił się z nami swoim pomysłem sprzedaży Pixara, wiele
zmieniło się także w samym studiu Disneya – przede wszystkim nie było w nim
już Eisnera, którego zastąpił Bob Iger. A jednym z pierwszych ruchów Boba na
stanowisku dyrektora naczelnego było skontaktowanie się ze Steve’em i próba
naprawienia stosunków. Podpisali umowę, dzięki której najlepsze programy ABC
stały się dostępne na iTunes, i między innymi dzięki temu Bob zdobył sobie
zaufanie Steve’a. W oczach Jobsa podpisanie umowy dowodziło dwóch rzeczy: po
pierwsze, że Iger jest człowiekiem czynu, a po drugie, że potrafi podejmować
odważne decyzje, sprzeciwiające się ogólnemu negatywnemu nastawieniu branży
wobec dystrybucji treści rozrywkowych w internecie. Zawarcie umowy zajęło
około dziesięciu dni; Iger nie pozwolił, by przeszłość zaważyła na układzie.
Jednak fakt pozostał faktem, Circle 7 wciąż działało i przygotowywało się do
produkcji filmu Toy Story 3 bez naszego udziału.
Gdy tak siedzieliśmy z Johnem jak sparaliżowani, próbując zrozumieć coś z tego
pomysłu połączenia obu firm, Steve wstał i zaczął chodzić po pokoju,
przedstawiając nam swoje argumenty. Już wcześniej przeanalizował problem ze
wszystkich punktów widzenia – to oczywiste. Argument numer jeden: Pixar
potrzebuje partnera z doświadczeniem w marketingu i dystrybucji, który pomoże
naszym filmom trafić do kin na całym świecie – w porządku, sami byliśmy tego
świadomi. Argument numer dwa: Steve sądził, że połączenie pomoże Pixarowi
zyskać jeszcze większe wpływy, gdyż zacznie grać na większej i silniejszej scenie.
„Teraz Pixar jest jak jacht – powiedział. – Połączenie sprawi, że staniemy się
ogromnym liniowcem oceanicznym, któremu niestraszne są wysokie fale
i kiepska pogoda. Będziemy bezpieczniejsi”. Na zakończenie swojej przemowy
spojrzał nam głęboko w oczy i zapewnił nas, że bez zgody z naszej strony nie
poczyni żadnych dalszych kroków. Ale poprosił nas przy tym o jedno, abyśmy
przed podjęciem ostatecznej decyzji wyświadczyli mu pewną przysługę.
„Poznajcie Boba Igera – nalegał. – To wszystko, o co proszę. To naprawdę
świetny gość”.
Kilka miesięcy później, w styczniu 2006 roku, umowa została podpisana. Jednak
nabycie Pixar Animation Studios przez Walt Disney Company za kwotę 7,4
miliarda dolarów nie było typowym przejęciem. Już Steve się o to postarał. Przede
wszystkim zaproponował, żebyśmy my – John i ja – stanęli na czele połączonych
firm. Ja miałem zostać prezesem, a John dyrektorem kreatywnym. Steve uważał –
a Bob się z nim zgodził – że jeśli kierownictwo obu firm pozostałoby rozdzielone,
mogłoby to doprowadzić do niezdrowej konkurencji, która w rezultacie mogłaby
pociągnąć na dno oba studia. (Szczerze mówiąc, chodziło mu także o to, aby
tradycje Pixara nie zostały zaprzepaszczone przez znacznie większego partnera).
Rezultat był taki, że John i ja nagle zyskaliśmy możliwość przeniesienia naszych
ideałów i wypróbowania ich w innym kontekście. Czy nasze teorie na temat
szczerości, odwagi i samoświadomości sprawdzą się na innym gruncie? A może
okażą się słuszne jedynie w przypadku mniejszego przedsięwzięcia? Znalezienie
odpowiedzi na te pytania – nie mówiąc już o ciężarze zarządzania dwiema bardzo
różnymi firmami w taki sposób, aby obie na tym skorzystały – miało spaść na
barki nas dwóch.
John zawsze postrzegał Pixar jako studio pełne pionierów, którzy szczycili się
stworzeniem całkowicie nowej formy sztuki, a jednocześnie aspirowali do
szczytów w dziedzinie konstruowania fabuły i opowiadania historii. Z kolei
Disney Animation to studio filmowe o ogromnym dziedzictwie, wyznaczające
standardy w zakresie animacji. Jego pracownicy pragną tworzyć filmy godne
samego Walta Disneya, ale jednocześnie dostosowane do naszych czasów. Mówiąc
szczerze, ani John, ani ja, nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, czy nasze teorie na
temat zarządzania kreatywnymi ludźmi sprawdzą się w innej firmie. Wyzwaniem
było zachowanie kultury Pixara i jednocześnie przywrócenie dawnej świetności
studiu Disneya.
Ten rozdział poświęcony jest w dużej mierze temu, jak sobie z tym wszystkim
poradziliśmy i przez to dotyka samego sedna głównego powodu, dla którego
w ogóle napisałem tę książkę. Pamiętasz zapewne, że moim nowym celem po
ukończeniu filmu Toy Story było znalezienie sposobu na budowę trwałego
kreatywnego środowiska. Fuzja Pixara i Disneya była dla nas szansą
udowodnienia – przede wszystkim samym sobie – że kultura, którą stworzyliśmy
w naszej firmie, sprawdzi się także poza nią. Zarówno okres poprzedzający fuzję,
jak i jej realizacja, stanowiły ostateczne studium przypadku i bycie w środku tego
wszystkiego było dla nas niezwykle ekscytującym doświadczeniem. Zacznę od
przedstawienia samego procesu dochodzenia do porozumienia, gdyż uważam, że
już wtedy, na wczesnych etapach, zrobiliśmy kilka rzeczy, które zapewniły solidną
podstawę dla połączonej firmy.
„POZNAJCIE BOBA IGERA” – powiedział Steve. Tak więc kilka tygodni później
zrobiłem to.
Spotkaliśmy się na kolacji w pobliżu Disney Studios w Burbank i natychmiast
go polubiłem. Rozmowę zaczął od opowiedzenia mi pewnej historii. Miesiąc
wcześniej, podczas otwarcia Disneylandu w Hongkongu, doznał prawdziwego
olśnienia. Oglądał właśnie paradę postaci Disneya: Kaczora Donalda, Myszkę
Miki, Królewnę Śnieżkę, Małą Syrenkę... oraz Buzza Astrala i Chudego.
„Zrozumiałem wtedy, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat jedynymi postaciami,
które weszły do klasyki, były postacie stworzone przez Pixara” – stwierdził Bob.
Powiedział także, że chociaż Walt Disney Company prowadzi wiele różnych
interesów – od parków rozrywki poprzez statki wycieczkowe, produkty
konsumenckie, aż do filmów z udziałem żywych aktorów – to jednak animacja
zawsze będzie dla tej firmy podstawą krwiobiegu, a on chce, by ta część biznesu
znów zyskała na znaczeniu.
Uderzyło mnie to, że Bob wolał zadawać pytania niż zabierać głos –
a w dodatku jego pytania zawsze były celne i bezpośrednie. Stwierdził, że
w Pixarze najwyraźniej udało nam się zbudować coś naprawdę niezwykłego i on
chciałby to zrozumieć. Po raz pierwszy odkąd Disney zaczął współpracować
z naszą firmą, ktoś od nich zainteresował się, co takiego decyduje o naszej
odmienności.
Bob w swojej karierze menedżerskiej przeżył już dwie duże fuzje – gdy w 1985
roku Capital Cities Communications kupiło American Broadcasting Company
i kiedy w 1996 roku Disney kupił Cap Cities/ABC. Uważał, że jedno z tych
doświadczeń było pozytywne, drugie zaś negatywne, dlatego też doskonale
rozumiał, jak wiele szkód może powstać, gdy jedna kultura zdominuje drugą.
Zapewnił mnie, że jeśli dojdzie do połączenia z Pixarem, on zrobi wszystko, co
w jego mocy, aby nie było to dla nas traumatyczne doświadczenie. Jego plan był
jasny: chciał tchnąć nowe życie w Disney Animation, zachowując jednocześnie
autonomię Pixara.
Kilka dni później John zjadł kolację z Bobem, a następnie usiedliśmy, by
podzielić się swoimi wrażeniami. John zgodził się, że Bob rozumie nasze
podstawowe wartości, ale bał się jednocześnie, że fuzja może zniszczyć to, co dla
nas było najdroższe: kulturę szczerości i wolności, a także ten rodzaj
konstruktywnego samokrytycyzmu, który pozwalał naszym ludziom dawać
z siebie to, co w nich najlepsze, a co naszym zdaniem miało bezpośrednie
przełożenie na robione przez nich filmy. John często porównuje kulturę Pixara do
żywego organizmu. „To tak, jakbyśmy zaszczepili życie na jałowej dotychczas
planecie” – powiedział mi kiedyś. Nie chciał teraz, by cokolwiek zagroziło
dalszemu jego istnieniu. Wierzyliśmy, że Bob ma dobre intencje, ale wiedzieliśmy
też, że kolos, jakim jest Disney, może się po nas przejechać jak walec – nawet
całkowicie nieumyślnie. Bob zapewniał Johna, że chce z nami współpracować i że
zrobi wszystko, aby do tego nie dopuścić. Przyznał, że połączenie firm będzie
bardzo kosztowne, a lobbując zarząd Disneya zaryzykował własną reputację.
Dlaczego miałby teraz w jakikolwiek sposób obniżać wartość firmy, którą Disney
chciał kupić?
W końcu doszliśmy do rozstaju dróg i trzeba było podjąć decyzję. Musieliśmy
rozważyć wiele istotnych kwestii. Jakie naprawdę będą relacje między oboma
studiami? Czy Pixar i Disney mogą rozwijać się i osiągać sukcesy niezależnie od
siebie, a jednak być traktowane równorzędnie?
W połowie listopada 2005 roku John, Steve i ja spotkaliśmy się na kolacji
w jednej z ulubionych japońskich restauracji Steve’a w San Francisco. Gdy tak
omawialiśmy różne wyzwania związane z fuzją naszych firm, Steve opowiedział
nam pewną historię. Przed dwudziestu laty, na początku lat 80., firma Apple
pracowała nad dwoma komputerami osobistymi – Macintosh i Lisa.
Steve’a poproszono o stanięcie na czele oddziału zajmującego się rozwojem linii
Lisa. Nie chciał tej pracy i przyznał, że nie rozegrał tego najlepiej. Zamiast
zapewnić swojemu zespołowi inspirację, powiedział mu, że już przegrali wyścig
z zespołem Maca – innymi słowy, że ich praca nigdy nie przyniesie żadnych
rezultatów. Przyznał się przed nami, że w ten sposób złamał ich ducha. Gdyby
doszło do połączenia, kontynuował, „musimy zrobić wszystko, aby ludzie
z Disney Animation nie odnieśli wrażenia, że przegrali. Musimy sprawić, by byli
zadowoleni z siebie i odczuwali satysfakcję ze swojej pracy”.
Ciepłe uczucia, jakie ja i John żywiliśmy wobec Disneya, z pewnością miały
w tym pomóc. Obaj staraliśmy się sprostać artystycznym ideałom Walta Disneya,
tak więc sama myśl o przejściu przez drzwi studia Disney Animation z misją
ożywienia go i pracujących tam ludzi, pomocy im w powrocie na drogę ku
wielkości, była dla nas tyleż onieśmielająca, co niezwykle ważna i wartościowa.
Przed końcem kolacji doszliśmy do porozumienia. Przyszłość Pixara, Disneya
i całej animacji będzie lepsza, jeśli połączymy siły.
John i ja wiedzieliśmy, że ta wiadomość będzie szokująca dla naszych kolegów
z Pixara. („Doszliśmy do przekonania, że każdy będzie czuł się dokładnie tak
samo jak my w chwili, gdy Steve po raz pierwszy zdradził nam swoje plany” –
wspomina John). Dlatego też jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem takiej
możliwości musieliśmy zrobić wszystko, aby dać ludziom pewność, że decyzja nie
została podjęta z niewłaściwych powodów. W porozumieniu z Igerem
przygotowaliśmy dokument, który został zapamiętany jako „Pięcioletni kontrakt
socjalny”. Lista rzeczy, które muszą pozostać niezmienione po ewentualnym
połączeniu, zajęła siedem stron tekstu z pojedynczym odstępem.
Pięćdziesiąt dziewięć punktów dotyczyło różnych tematów, spośród których
wiele było oczywistych: wynagrodzenia, polityka kadrowa, polityka urlopowa
i świadczenia socjalne. (W pierwszym punkcie znalazło się zastrzeżenie, że
kierownictwo Pixara zachowuje sobie prawo do przyznawania pracownikom
dodatkowych nagród, co czyniono zawsze, gdy tylko film przyciągnął do kin
określoną liczbę widzów). Inne punkty dotyczyły kwestii związanych z ekspresją
osobistą. (Na przykład punkt numer 11 mówił o tym, że pracownicy Pixara
muszą zachować pełną swobodę w wyrażaniu swojej kreatywnej wolności
w postaci tytułów, nazwisk i innych informacji umieszczanych na ich
wizytówkach; punkt numer 33 zapewniał im prawo do swobodnego
„dekorowania przestrzeni osobistej/biurowej, tak aby odzwierciedlała ona ich
indywidualność”). Niektóre punkty miały na celu zachowanie dotychczasowych
zwyczajów i rytuałów firmy. (Numer 12: „Imprezy firmowe (świąteczne,
podsumowujące i wszystkie inne) są w Pixarze najważniejsze. Imprezy z okazji
świąt, na zakończenie prac nad filmem, coroczne targi samochodowe, zawody
w puszczaniu papierowych samolocików, Cinco de Mayo,[1] to tylko kilka
przykładów”). Inne punkty miały za zadanie utrzymać egalitarny etos Pixara
(Numer 29: „Żaden pracownik nie może mieć wyznaczonego własnego miejsca
parkingowego – nawet dyrektorzy. Wszystkie miejsca parkingowe oferowane są
na zasadzie: kto pierwszy, ten lepszy”).
Nie moglibyśmy twierdzić, że wszystkie te prawa i kwestie, które chcieliśmy
zabezpieczyć, były motorem napędowym naszego sukcesu, ale były to dla nas
rzeczy ważne, których nie chcieliśmy zmieniać. Stanowiły o naszej odmienności,
a ponieważ wierzymy, że „inność” pomaga nam zachować własną tożsamość,
zależało nam na zachowaniu dotychczasowego stanu.
Był jeszcze jeden istotny czynnik, który wydatnie wpłynął na proces zawierania
umowy, ale o którym wówczas nie myśleliśmy. Gdy doszliśmy do końcowej fazy
rozmów na temat fuzji, zarząd Disneya uświadomił sobie, że kluczowi
pracownicy Pixara nie są związani kontraktami menedżerskimi. Gdyby po
połączeniu z Pixara odszedł John, ja lub inny ważny lider, to w ich mniemaniu
byłaby to prawdziwa katastrofa. Poprosili nas więc o podpisanie stosownych
kontraktów jeszcze przed fuzją. Odmówiliśmy. Jednym z filarów kultury Pixara
jest założenie, że ludzie powinni pracować, gdyż tego chcą, a nie dlatego, że
wymaga tego od nich kontrakt. W rezultacie nikt z nas nie pracował na
kontrakcie. Chociaż nasza odmowa oparta była na jednym z najważniejszych
założeń filozofii firmy, wzbudziło to sporo wątpliwości w zarządzie Disneya.
Z kolei my w Pixarze martwiliśmy się, że biurokracja Disneya doprowadzi do
nieumyślnego zniszczenia tego, co udało nam się zbudować. Innymi słowy, obie
strony miały poczucie sporego ryzyka. Jednak rezultat tych wątpliwości okazał
się pozytywny – w kulminacyjnym punkcie fuzji musieliśmy zrozumieć, że po
prostu trzeba sobie nawzajem zaufać. Każda ze stron czuła osobistą
odpowiedzialność za realizację procesu połączenia zgodnie z duchem
porozumienia – i wierzę, że to właśnie był idealny sposób na rozpoczęcie naszych
relacji.
W dniu podpisania umowy Bob przyleciał do siedziby Pixara w Emeryville,
w pobliżu Oakland, aby ogłosić decyzję. Zaraz po podpisaniu dokumentów
i przekazaniu informacji na giełdę Steve, John i ja wyszliśmy na scenę postawioną
w atrium naszego budynku i powitaliśmy wszystkich ośmiuset pracowników. To
był niezwykle istotny moment dla całej firmy i chcieliśmy, by każdy zrozumiał
genezę decyzji i sposób, w jaki umowa będzie realizowana w praktyce.
John, Steve i ja kolejno zabieraliśmy głos i przedstawialiśmy nasz sposób
rozumowania – mówiliśmy o tym, że Pixar potrzebował silnego partnera, że
połączenie będzie pozytywnym krokiem na drodze naszej ewolucji i że jesteśmy
zdeterminowani, by – pomimo zmian – chronić naszą kulturę. Z twarzy naszych
współpracowników dało się wyczytać niepokój. Spodziewaliśmy się tego. My
również podeszliśmy do wszystkiego bardzo emocjonalnie. Kochaliśmy naszych
ludzi i firmę, którą udało im się zbudować. Wiedzieliśmy, że wprowadzamy
ogromną zmianę.
Następnie zaprosiliśmy na scenę Boba. Ludzie powitali go bardzo ciepło –
zrobili to w taki sposób, że poczułem się z nich dumny. Bob powiedział im
dokładnie to samo, co nam: przede wszystkim, że kocha to, co zrobiliśmy do tej
pory, ale w swoim życiu zawodowym przeżył już jedną złą fuzję i jedną dobrą.
Chce, by kolejne połączenie było przeprowadzone właściwie. „Disney Animation
potrzebuje pomocy, a ja mam tylko dwie możliwości – stwierdził. – Mogę zostawić
to miejsce w rękach ludzi, którzy dotychczas kierują studiem, lub pójść do ludzi,
którym ufam i którzy dowiedli już, że potrafią robić wspaniałe historie i postaci,
które ludzie kochają. Mówię o Pixarze. Obiecuję wam, że kultura Pixara
pozostanie chroniona”.
Później, w trakcie godzinnej konferencji telefonicznej z analitykami, Steve i Bob
zrobili pierwszy krok na drodze do realizacji tej obietnicy: poinformowali
o zamknięciu działu Circle 7. „Uważamy, że jeśli sequele mają w ogóle powstawać,
to powinni robić je ludzie odpowiedzialni za produkcję pierwszych części”.
Nasza trójka – John, Steve i ja – mogła odpocząć dopiero późnym popołudniem.
Poszliśmy na górę i rozsiedliśmy się w moim biurze. Gdy tylko zamknęliśmy za
sobą drzwi, Steve objął nas i zaczął płakać. Były to łzy dumy i ulgi – a także
szczerej miłości. Odniósł sukces. Udało mu się przekształcić Pixar z firmy
zajmującej się sprzedażą komputerów w studio animacji z prawdziwego
zdarzenia, a także znaleźć dla niego dwie rzeczy, które miały pozwolić mu
przetrwać: partnera strategicznego w postaci Disneya i Boba, prawdziwego
adwokata naszej sprawy.
Następnego ranka poleciałem z Johnem do siedziby głównej Disneya w Burbank.
Musieliśmy uścisnąć wiele rąk i spotkać się z wieloma kierownikami, ale naszym
najważniejszym zadaniem tego dnia było przedstawienie się ośmiuset
pracownikom Disney Animation i zapewnienie ich, że przychodzimy w pokoju.
O piętnastej wyszliśmy na Soundstage 7 – scenę rozstawioną z tyłu budynku
studia. Ogromna przestrzeń wypełniona była pracownikami Disneya, którzy stali
ramię w ramię.
Jako pierwszy głos zabrał Bob. Stwierdził, że zakup Pixara nie powinien być
postrzegany jako brak szacunku dla dotychczasowych osiągnięć Disneya, ale jako
dowód jego miłości do animacji i traktowania jej jako głównej gałęzi działalności
firmy. Kiedy nadeszła moja kolej, postarałem się zachować zwięzłość.
Powiedziałem moim nowym kolegom, że firma – jakakolwiek firma – może być
wspaniała tylko wtedy, gdy jej pracownicy otwarcie wyrażają swoje poglądy.
Poprosiłem, by od tej pory każdy pracownik studia Disney Animation swobodnie
rozmawiał ze wszystkimi swoimi kolegami, bez względu na różnicę
w stanowiskach. Nie ma mowy o jakichkolwiek reperkusjach. To była naczelna
zasada obowiązująca w Pixarze, choć szybko dodałem, że to jedna z niewielu
reguł, które zamierzam przeszczepić z Emeryville bez uprzedniego porozumienia
z nimi. „Chcę, abyście wszyscy zrozumieli, że nie chcę, aby Disney Animation stało
się klonem Pixara” – zapewniłem ich.
Chętnie przekazałem mikrofon Johnowi, którego tak wielu zebranych artystów
szanowało. Miałem przeczucie, że jego obecność doda im otuchy w obliczu
nadchodzących zmian, i nie myliłem się. John wygłosił płomienne przemówienie
na temat znaczenia historii i postaci w filmie, podkreślając, jak obie te kwestie
skorzystają na współpracy artystów i filmowców w atmosferze wzajemnego
szacunku. Wyjaśniał, na czym polega studio animacji z wiodącą rolą reżyserów,
w którym powstają filmy wypływające prosto z ich serc i znajdujące drogę do serc
widzów.
Sądząc po żywej reakcji pracowników Disneya, doszedłem do wniosku, że udało
nam się – zgodnie z życzeniem Steve’a – nie wywołać w nich wrażenia, że przegrali
bitwę. Po kilku latach od tego wydarzenia spytałem reżysera Nathana Greno,
który pracował wtedy w Disneyu już od dziesięciu lat, o czym myślał, gdy
dowiedział się o fuzji. „Pomyślałem sobie, że może teraz wróci ten Disney, dla
którego chciałem pracować jako dziecko” – powiedział.
RZADKO SIĘ O TYM MÓWI, ale po połączeniu naszych firm toczyła się pewna
dyskusja na temat całkowitego zamknięcia Disney Animation. Argumentem
przemawiającym za tym rozwiązaniem, a wysuwanym między innymi przez
Steve’a Jobsa, było to, że John i ja będziemy mieli za dużo na głowie, próbując
kierować dwiema firmami jednocześnie. Uważano, że powinniśmy
skoncentrować się na utrzymaniu wysokiego poziomu w Pixarze. Jednak John i ja
chcieliśmy skorzystać z tej okazji i przywrócić dawną świetność Disney
Animation, a Bob Iger w pełni nas w tym wspierał. W głębi ducha cała nasza
trójka wierzyła, że to studio znów może stać się prawdziwą gwiazdą w świecie
animacji.
Mimo wszystko troska Steve’a o nasze siły i wytrzymałość – lub mówiąc
inaczej, obawa, czy uda nam się być w dwóch miejscach jednocześnie – nie była
bezpodstawna. Doba dla każdego ma tylko dwadzieścia cztery godziny i było
oczywiste, że nie będziemy mogli poświęcić Pixarowi tyle uwagi, co dotychczas.
Od chwili ogłoszenia decyzji o połączeniu firm John i ja próbowaliśmy uspokoić
jakoś naszych kolegów, organizując serię spotkań, podczas których każdy, kto
chciał, mógł zapoznać się z naszymi argumentami na rzecz tej fuzji. Mimo to, gdy
zaczęliśmy spędzać więcej czasu w Disneyu, w Pixarze zapanowało ogólne
wrażenie, artykułowane przez wielu wprost, że nasza rzadsza obecność
w Emeryville i skoncentrowanie na potrzebach Burbank są dla firmy złym
znakiem. Jeden z menedżerów Pixara porównał tę sytuację z następstwami
rozwodu, gdy nasi rodzice ponownie wchodzą w związki małżeńskie i adoptują
dzieci swoich nowych partnerów. „Czujemy się tak, jakbyśmy byli dziećmi
z pierwszego związku; byliśmy dobrymi dziećmi, ale to adoptowane dzieci
skupiają na sobie całą uwagę – powiedział nam. – W pewien sposób jesteśmy
karani za to, że potrzebujemy mniej pomocy”.
Nie chciałem, aby Pixar czuł się opuszczony, ale muszę przyznać, że w tej nowej
sytuacji widziałem też duży plus. Chodziło mi głównie o to, że menedżerowie
w Pixarze dostali okazję do wykazania się. Zważywszy, jak długo John i ja
staliśmy na czele firmy, zaczął tworzyć się niebezpieczny mit, że jesteśmy
niezbędni – choć wiele osób umiało już dostrzegać problemy, to jednak nasza rola
w ich rozwiązywaniu była zawsze niezwykle istotna. Prawda jednak była
odmienna – tak samo, jak inni ludzie często dostrzegali problemy wcześniej od
nas, gdyż po prostu byli bliżej nich, również sprawniej od nas szło im ich
rozwiązywanie. Ograniczenie naszej obecności w biurze stanowiło dla
pracowników szansę dostrzeżenia tego, co ja już wiedziałem: że inni liderzy firmy
także znają odpowiedzi.
Jednak pomimo wszystkich naszych starań pracownicy Pixara potrzebowali
nieco czasu, by zrozumieć, że naprawdę nie pojawi się nikt nowy, kto chciałby ich
zmienić, i że my nie zamierzamy ich porzucić. W końcu jednak zrodziło się to, na
co liczyliśmy – poczucie silnej lokalnej dumy i odpowiedzialności za Pixara
połączone z dumą z osiągnięć Disneya, które doprowadziło w rezultacie do
zdrowszych relacji z całym koncernem Disneya. Pewnym minusem może być
tylko to, że nie stało się to samo z siebie. Takie odprężenie we wzajemnych
relacjach nie byłoby możliwe bez naszego „Pięcioletniego kontraktu socjalnego”.
Dokument, który dał pracownikom Pixara poczucie komfortu, wywołał kilka
krytycznych uwag ze strony działu kadr Disney Studios. Zastrzeżenia wynikały
z braku zrozumienia dla wyjątkowości Pixara, na której straży stały zasady
spisane w dokumencie. Moja odpowiedź wynikała nie tyle z lojalności wobec
Pixara, co z wiary w słuszność większej idei: w dużych organizacjach spójność ma
swoje zalety, ale jestem przekonany, że mniejsze grupy w ramach większej całości
powinny mieć możliwość wyrażenia swojej odrębnej tożsamości i działania
według własnych zasad, pod warunkiem że te zasady rzeczywiście się
sprawdzają. W ten sposób kształtujemy poczucie odpowiedzialności i dumy
pracowników, co moim zdaniem zawsze jest korzystne dla całej firmy.
W FUZJI TEJ SKALI pracy jest bez liku – codziennie trzeba zajmować się
niezliczoną liczbą spraw, zarówno dużych, jak i małych. Jedną z najważniejszych
decyzji podjętych przeze mnie i Johna było odwrócenie innej decyzji, podjętej
w 2004 roku, o zamknięciu działu animacji tradycyjnej – rysowanej ręcznie.
Popularność animacji komputerowej – w szczególności 3D – przekonała
poprzednich liderów Disneya, że skończyła się era animacji rysowanej ręcznie.
Zarówno John, jak i ja, uważaliśmy tę decyzję za tragiczną. Naszym zdaniem
koniec animacji tradycyjnej nie był wynikiem atrakcyjności animacji
trójwymiarowej, lecz bylejakości opowiadanych historii. Chcieliśmy, aby studio
Disney Animation wróciło do tego, co stanowiło o jego świetności. Dlatego też, gdy
dowiedzieliśmy się, że nasi poprzednicy postanowili nie przedłużyć kontraktów
z wiodącym duetem reżyserów: Johnem Muskerem i Ronem Clementsem, którzy
stali między innymi za takimi rysowanymi ręcznie klasykami, jak Mała Syrenka
i Aladyn, uważaliśmy, że to poważny błąd.
Najszybciej, jak było to możliwe, zaprosiliśmy Johna i Rona z powrotem do
współpracy i poprosiliśmy ich o nowe pomysły. Natychmiast zaproponowali
przeróbkę klasycznej baśni Żabi król. W ich wersji akcja miała toczyć się
w Nowym Orleanie, a główną bohaterką miała być pierwsza w historii Disneya
Afroamerykanka. Daliśmy zielone światło projektowi filmu Księżniczka i żaba
i zaczęliśmy na nowo zbierać ekipę, która w międzyczasie rozeszła się na
wszystkie strony. Poprosiliśmy ludzi z Disneya o przedstawienie trzech
scenariuszy odbudowy działu animacji klasycznej. Pierwsza propozycja
sprowadzała się do przywrócenia starego modelu – dokładnie w takiej samej
formie, jak przed naszym przybyciem – ale musieliśmy ją odrzucić ze względu na
zbyt wysokie koszty. Drugi scenariusz zakładał zlecenie produkcji tańszym
wytwórniom filmów animowanych za granicą, ale obawialiśmy się, że to
rozwiązanie może przyczynić się do obniżenia jakości. Dopiero trzeci scenariusz
wydał nam się odpowiedni – łączył znalezienie utalentowanych ludzi wewnątrz
naszego studia z outsourcingiem niektórych elementów całego procesu.
Powiedziano mi, że potrzebnych będzie 192 pracowników. Zgodziłem się.
Zastrzegłem tylko, że nie można przekroczyć tej liczby.
John i ja byliśmy podekscytowani. Nie tylko wskrzeszaliśmy formę sztuki,
która legła u podstaw całego studia, ale był to również pierwszy film w Disneyu,
który miał być zrealizowany w całości pod naszym zwierzchnictwem. Czuliśmy
energię emanującą z całego budynku. Miało się wrażenie, że każdy, kto pracuje
przy filmie Księżniczka i żaba, ma coś do udowodnienia. Pomogliśmy im,
przekazując niektóre narzędzia stosowane w Pixarze i ucząc ich, jak należy z nich
korzystać.
Przykładem niech będą wycieczki badawcze. Od mówienia o ich wartości przy
opracowywaniu fabuły nowego filmu bolały nas języki. Mówiąc szczerze,
przekonanie do tego pomysłu ludzi Disneya zajęło sporo czasu. Chcieli jak
najszybciej mieć gotową fabułę i przejść do produkcji; nie dostrzegali początkowo,
w jaki sposób badania mogą im pomóc. Wręcz przeciwnie, uważali, że jest to
niepotrzebne i tylko zabierze im czas. „To jak problem matematyczny, w którym
ktoś mówi: pokaż, co masz” – twierdzi Byron Howard, opisując sposób, w jaki
pracownicy Disney Animation początkowo traktowali zachęty Johna do tego, by
wymyślając historię, wyszli z budynku. „John oczekuje, że szkice budynków
w filmach nie będą czystym wymysłem, który rodzi się wyłącznie w głowach. To
samo jest z postaciami, kostiumami i fabułą. John naprawdę wierzy, że
autentyczność widać w każdym szczególe”.
Byliśmy nieugięci: wiedzieliśmy, że to zasadniczy komponent kreatywności,
i wciąż podkreślaliśmy jego znaczenie. Dlatego też podczas przygotowań do filmu
Księżniczka i żaba wysłaliśmy całą ekipę kreatywną do Luizjany. Uczestnictwo
w niedzielnej paradzie Krewe of Bacchus poprzedzającej Mardi Gras, dało im
materiał, na którym mogli oprzeć sceny karnawału w filmie; wycieczka na
pokładzie stateczku „Natchez” pomogła im wymyślić podobną scenę w filmie;
przejażdżka tramwajem po St. Charles Avenue sprawiła, że w filmie znalazły się
dźwięki i barwy ulicy – wszystkiego mogli doświadczyć na żywo. Zaraz po
powrocie obaj reżyserzy, Ron i John, powiedzieli mi, że ta wycieczka
zainspirowała produkcję pod wieloma względami, których nigdy by się nie
spodziewali. To był początek zmian: obecnie reżyserzy i scenarzyści Disneya nie
wyobrażają sobie, że można przystąpić do prac nad filmem bez uprzednich
badań.
Wracając do filmu Księżniczka i żaba – przed jego premierą długo
dyskutowaliśmy na temat najlepszego tytułu. Przez pewien czas rozważaliśmy
tytuł „Żabia Księżniczka”, ale specjaliści od marketingu w Disneyu ostrzegli nas,
że słowo „księżniczka” w tytule może sprawić, że ludzie potraktują ten film jako
tylko dla dziewczynek. Nie posłuchaliśmy tych rad, wierząc, że film obroni się
jakością, burząc to skojarzenie i przyciągając do kin widzów bez względu na wiek
i płeć. Sądziliśmy, że powrót do klasycznej animacji w znanej i kochanej bajce
automatycznie wypełni po brzegi sale kinowe.
Okazało się, że było to błędne rozumowanie. Po premierze filmu byliśmy pewni,
że zrobiliśmy naprawdę dobry film. Recenzje utwierdzały nas w tym przekonaniu,
a w dodatku film podobał się widzom. Szybko jednak odkryliśmy, że popełniliśmy
poważny błąd – dodatkowo pogłębiony faktem, że Księżniczka i żaba trafił do kin
zaledwie pięć dni przed premierą Avatara Jamesa Camerona. Ten zbieg
okoliczności sprawił, że ludzie przeglądający repertuar kinowy, widząc słowo
„księżniczka”, rzeczywiście myśleli: „To film tylko dla małych dziewczynek”.
Zrobiliśmy świetny film, ale nie posłuchaliśmy rady doświadczonych kolegów, co
w rezultacie postawiło pod znakiem zapytania jakość całego przedsięwzięcia,
z którego byliśmy przecież tak dumni. Jakość oznacza bowiem dbałość o każdy
aspekt i szczegół – nie tylko o samą animację czy fabułę, ale także pozycjonowanie
filmu i marketing. To wymaga otwartości na wszystkie logiczne opinie
i argumenty, nawet jeśli stoją one w sprzeczności z naszą oceną. Film zmieścił się
w budżecie z zapasem, co jest niezwykle rzadkim osiągnięciem w branży
rozrywkowej. Jakość animacji stała na wysokim poziomie – pod tym względem
film był jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek powstały w tym studiu. Film
przyniósł też zysk, głównie dlatego, że udało nam się utrzymać w ryzach koszty,
ale nie odniósł aż takiego sukcesu, aby przekonać kogokolwiek, że powinniśmy
wrócić do filmów robionych ręcznie. Choć więc mieliśmy ogromne nadzieje, że
Księżniczka i żaba udowodni, iż 2D znów może wrócić do łask widzów, popełnione
przez nas błędy – wąskie horyzonty i złe decyzje – wywarły wręcz odwrotne
wrażenie. Myśleliśmy wtedy – i wciąż tak myślimy – że animacja tradycyjna jest
wspaniałym medium ekspresji, ale dziś rozumiem, że uległem wówczas moim
młodzieńczym wspomnieniom i tęsknotom za starym Disney Animation.
Chciałem wrócić do formy sztuki, której pionierem był sam Walt Disney.
Po dość rozczarowującym otwarciu filmu Księżniczka i żaba doszedłem do
wniosku, że musimy raz jeszcze sobie wszystko przemyśleć. Mniej więcej w tym
samym czasie o rozmowę ze mną poprosił Andrew Millstein, który wskazał, że
rozdwojenie, jakiemu zdawaliśmy się podlegać – z jednej strony wracaliśmy do
filmów 2D, a z drugiej wciąż byliśmy mistrzami 3D – było kłopotliwe dla naszych
pracowników, gdyż nie wiedzieli, na czym tak naprawdę mają się koncentrować.
Nie chodziło tu tylko o pytanie, czy animacja 2D jest wciąż aktualną formą sztuki,
ale o to, że reżyserzy Disneya także musieli i chcieli rozwijać się i iść naprzód.
Po fuzji wiele osób pytało mnie, czy planujemy robić filmy 2D w Disneyu, a 3D
w Pixarze. Spodziewano się, że Disney będzie robił wszystko po staremu, a Pixar
zajmie się nowymi technologiami. Film Księżniczka i żaba uświadomił mi, jak
ważne jest zduszenie tego toksycznego sposobu myślenia w zarodku. Prawda była
taka, że reżyserzy Disneya szanowali dziedzictwo swojego studia, ale chcieli
traktować to jako podstawę do dalszego rozwoju. Żeby to było możliwe, musieli
uzyskać swobodę w wyborze własnej ścieżki.
DZIEŃ UWAG
ROZPOCZYNAJĄC PRACĘ nad tą książką, miałem nadzieję, że uda mi się
uchwycić sposób myślenia, który leży u podstaw naszej pracy w Pixarze i Disney
Animation. Sądziłem także, że dzięki rozmowom z moimi kolegami, sprawdzeniu
na nich moich teorii i wspólnej refleksji nad tym, co zbudowaliśmy, uda mi się
uzyskać jasny obraz kreatywności i sposobu, w jaki można ją pobudzić,
pielęgnować i podtrzymywać. Po dwóch latach zyskałem w końcu wrażenie, że mi
się to udało. Ten proces nie był jednak wcale taki prosty. Częściowo wynikało to
z faktu, że pisząc tę książkę, pracowałem jednocześnie w pełnym wymiarze godzin
w studiu Disneya i w Pixarze, a świat nie raczył się zatrzymać ani na moment.
Uzyskanie jasności również nie było łatwe z tego powodu, że nie wierzę w proste,
preskryptywne formuły sukcesu. Chciałem, by ta książka oddawała złożoność,
która jest nieodłączną cechą kreatywności. To oznaczało zaś konieczność
zmierzenia się z kilkoma mętnymi i trudnymi do opisania zagadnieniami.
W czasie gdy pisałem tę książkę, Disney podlegał szybkiej ewolucji, a w miarę
jak Zespół fabularny stawał się coraz bardziej sprawnym narzędziem szczerości
i wsparcia, cały dział produkcji osiągał nowe poziomy sprawności technicznej
i zdolności do opowiadania historii.
Z każdym filmem Disneya wiązały się pewne perypetie – czego się zresztą
spodziewaliśmy – ale w każdym przypadku udawało nam się znaleźć
odpowiednie rozwiązania i wyjścia. Premiera filmu Kraina lodu miała miejsce
w przeddzień Święta Dziękczynienia 2013 roku i podobnie jak wcześniej Zaplątani,
stał się on światowym przebojem kinowym – sukces ten był dla nas tym większy,
że film ukazał się zaraz po równie udanym i dobrze przyjętym filmie Ralph
Demolka z 2012 roku. Uważam, że obecna kultura kreatywności w Disney
Animation różni się zasadniczo od tej, jaką zastałem wraz z Johnem po objęciu
sterów w 2006 roku.
W międzyczasie Pixar wypuścił Uniwersytet Potworny, przy którego produkcji –
jak być może pamiętasz – musieliśmy dokonać zmiany reżyserów. Film – nasz
czternasty przebój kinowy z rzędu – zarobił 82 miliony dolarów w pierwszy
weekend (drugie największe otwarcie w historii Pixara) i w sumie na całym
świecie zarobił ponad 740 milionów dolarów. Nastrój w Pixarze był niezwykle
radosny. Ja jednak, jak zwykle, koncentrowałem się na wyzwaniach czyhających
na nas w przyszłości i na tym, w jaki sposób nie zboczyć z obranej drogi i zawsze
szybko wykrywać potencjalne problemy.
Pisałem już, że w każdej firmie działają siły, które trudno jest dostrzec. Pixar
nie jest od tego wolny i takie zjawiska jak szybki rozwój i sukces również
doprowadziły do kilku problemów. Na przykład rozwój firmy wymagał, abyśmy
zatrudnili wielu nowych pracowników. Tak więc obok pracowników, którzy
tworzyli firmę od początku i będąc świadkami powstawania kolejnych idei
i zasad, doskonale je rozumieli, mieliśmy ludzi całkiem „zielonych”. Niektórzy
z nich uczyli się szybko, przyjmując nasze zasady i ideały i stając się
pełnoprawnymi liderami, inni podchodzili do firmy z ogromnym respektem –
szanując jej historię i osiągnięcia do tego stopnia, że aż ich to blokowało. Wielu
nowych pracowników przyszło z nowymi pomysłami, ale mieli problemy z ich
przedstawieniem. Przecież to jest ten wielki i wspaniały Pixar – myśleli sobie –
kimże my jesteśmy, by nawoływać do zmian? Niektórzy doceniali środowisko
wsparcia, jakie tu zastali, i byli wdzięczni za subsydiowaną stołówkę,
najnowocześniejsze narzędzia pracy, ale byli też i tacy, którzy traktowali to jako
coś oczywistego – jak gdyby takie dodatkowe korzyści należały im się z racji
miejsca, w którym się znaleźli. Wielu doceniało nasze dotychczasowe sukcesy, ale
niektórzy nie rozumieli w pełni trudu i ryzyka, jakie się z tym wszystkim wiązało.
Chcieli wiedzieć, dlaczego nie mogliśmy wszystkiego zrobić prościej.
Mówiąc krótko, Pixar miał takie same problemy, co każda inna firma
odnosząca sukcesy. Jednak według mnie najpoważniejszym z nich był fakt, że
coraz więcej osób zaczynało mieć wrażenie, że proponowanie nowych
i różnorodnych pomysłów nie jest bezpieczne lub mile widziane. Początkowo
mieliśmy problemy z zauważeniem tej wstrzemięźliwości, jednak gdy bliżej się
temu przyjrzeliśmy, zobaczyliśmy wiele sygnałów świadczących o tym, że ludzie
się powstrzymują. Dla mnie znaczyło to jedno: my, jako liderzy, pozwalamy, by
w firmie panoszyły się błędne założenia, co jest złe dla naszej kultury.
Nie ma jednak nic lepszego niż kryzys, aby wszelkie problemy trapiące
organizację wyszły na światło dzienne. A właśnie mieliśmy przed sobią trzy
kryzysy jednocześnie: (1) koszty produkcji niebezpiecznie rosły i musieliśmy coś
zrobić, aby nad nimi zapanować; (2) odczuwaliśmy coraz większą presję ze strony
zewnętrznych sił ekonomicznych oraz (3) jeden z podstawowych filarów naszej
kultury – dobre pomysły mogą pojawić się z każdej strony, więc każdy powinien
mieć poczucie, że może swobodnie zabrać głos – zaczynał się chwiać. Zbyt wielu
pracowników naszej firmy – a w moim odczuciu jeden to już za wiele – zaczynało
się hamować i cenzurować swoje wypowiedzi. Zmiany były niezbędne.
Te trzy wyzwania – wraz z przekonaniem, że nie ma na nie jednego panaceum –
skłoniły nas do podjęcia próby zrobienia czegoś, co, jak mieliśmy nadzieję,
pozwoli przełamać impas, w jakim się znaleźliśmy, i tchnie w nasze studio nową
energię. Narzędzie to nazwaliśmy Dniem Uwag i uważam, że jest to doskonały
przykład sposobu, w jaki można pobudzić kreatywność. Menedżerowie
kreatywnych firm nigdy nie mogą zapominać o ciągłym zadawaniu sobie
podstawowego pytania: „W jaki sposób wykorzystać potencjał intelektualny
naszych pracowników?”. Od samej genezy pomysłu do jego realizacji, od fali
pozytywnej energii, jaką pobudził ten pomysł, Dzień Uwag odniósł sukces po
części dlatego, że oparty był na założeniu, iż naprawa błędów i rozwiązywanie
problemów to proces o charakterze ciągłym i stopniowym. Ludzie kreatywni
muszą zrozumieć, że wyzwania są czymś nieodłącznym, że nie da się całkowicie
uciec od niepowodzeń, a „wizja” często okazuje się iluzją. Ale muszą także czuć się
bezpiecznie – zawsze – by móc swobodnie wyrażać swoje myśli. Wprowadzenie
Dnia Uwag było przypomnieniem, że współpraca, determinacja i szczerość nigdy
jeszcze nas nie zawiodły.
W POŁOWIE LAT 90. jasne było, że Pixar, który dotychczas musiał gnieździć
się w kilku ciasnych budynkach w Point Richmond, potrzebuje nowego domu.
Nadszedł czas, by przenieść się do prawdziwej siedziby – naszego własnego
miejsca, dostosowanego specjalnie do naszych potrzeb. Oczywiście to Steve zabrał
się za jego zaprojektowanie i wspaniały budynek, który zajmujemy do dziś, jest
efektem jego pracy. Ale uzyskanie satysfakcjonującego nas efektu wcale nie
przyszło z łatwością.
Pierwsza propozycja oparta była w całości na dość nietypowych poglądach
Steve’a na temat tego, w jaki sposób można wymusić interakcję między ludźmi.
Podczas spotkania wyjazdowego w 1988 roku, które poświęcone było omówieniu
tych planów, kilka osób zgłosiło zastrzeżenia co do pomysłu zbudowania tylko
jednej toalety dla kobiet i jednej dla mężczyzn. Steve ustąpił, ale był wyraźnie
sfrustrowany tym, że ludzie nie rozumieli jego idei, jaką było zmuszenie ludzi do
zbliżenia się i nawiązywania kontaktów. Początkowo miał spore kłopoty ze
znalezieniem odpowiednich rozwiązań, które by to umożliwiły i jednocześnie nie
spotkały się ze sprzeciwem ze strony samych pracowników.
Następnie wymyślił, że każdy film będzie produkowany w osobnym budynku.
I znów chodziło mu o lepszą integrację ekipy, która miałaby daną przestrzeń tylko
dla siebie i byłaby wolna od wszelkich dystraktorów. Jakoś nie byłem przekonany
do tego pomysłu, dlatego zaprosiłem go na wycieczkę.
Pokazywanie, a nie mówienie, to była najlepsza metoda przekonywania Steve’a.
Świadomy tego zabrałem go na południe do Burbank, gdzie zwiedziliśmy
czteropiętrowy budynek ze szkła i aluminium przy Thornton Avenue, znany jako
Northside. Obiekt należał od 1997 roku do Disney Animation i to tam pracowała
ekipa odpowiedzialna za pierwszy trójwymiarowy film animowany, Dinozaur[1].
Jednak budynek słynie bardziej ze swoich gospodarzy z lat 40., gdyż mieścił się
tu supertajny wydział koncernu zbrojeniowego Lockheed, zwany Skunk Works[2],
odpowiedzialny między innymi za projekty odrzutowych samolotów
myśliwskich, szpiegowskich i przynajmniej jeden model myśliwca
niewykrywalnego dla radarów. Uwielbiałem tę historię, tak samo jak fakt, że
nazwa Skunk Works została zapożyczona z komiksu Ala Cappa zatytułowanego
Li’l Abner. W komiksie tym często powracano do żartu o tajemniczym
i cuchnącym miejscu ukrytym gdzieś w głębi lasu i zwanym Skonk Works”[3],
gdzie wytwarza się silny napój alkoholowy ze skunksów, starych butów i innych
dziwnych składników.
Steve wiedział, że moim celem nie jest dyskusja na temat komiksów czy historii
lotnictwa, ale pokazanie mu tego budynku – niezwykle sympatycznego miejsca,
w którym kilkuset animatorów pracowało równolegle przy kilku projektach,
wszystko pod jednym dachem. Podobało mi się wrażenie przestrzeni, jakie
dawały otwarte korytarze. Pamiętam, że Steve krytycznie odniósł się do wielu
cech układu całego budynku, ale po jakiejś godzinie wspólnego zwiedzania jego
zakamarków wiedziałem już, że zrozumiał moją główną ideę, iż umieszczenie
ekip w odrębnych budynkach będzie je izolowało, a nie łączyło. Na własne oczy
przekonał się, że pracownicy Disneya korzystali z otwartej przestrzeni wspólnej,
dzieląc się informacjami i dyskutując. Steve wierzył w siłę przypadkowych
spotkań; wiedział, że kreatywność nie jest czymś, co powstaje w odosobnieniu.
Nasza podróż do Northside pozwoliła mu inaczej spojrzeć na niektóre kwestie.
W kreatywnej firmie rozdzielenie ludzi i zamknięcie ich w osobnych
przestrzeniach – Projekt A tutaj, Projekt B tam – może przynieść rezultaty
przeciwne do oczekiwanych.
Po powrocie z tej wycieczki Steve ponownie spotkał się ze swoimi architektami
i przedstawił im podstawowe założenia pojedynczego budynku. Postanowił
przyjąć osobistą odpowiedzialność za zapewnienie Pixarowi godnej siedziby.
Ludzie często powtarzają, że pracownicy są najważniejszym zasobem firmy.
Jednak dla większości kierowników to puste słowa, które jedynie poprawiają
samopoczucie pracowników. Nawet jeśli zostają przyjęte za słuszne, niewielu
liderów modeluje swoje zachowanie lub podejmuje decyzje w oparciu o tę zasadę.
Jednak Steve postąpił inaczej i to wokół tego założenia zbudował naszą siedzibę.
Wszystko zostało pomyślane tak, aby zachęcać ludzi do kontaktowania się,
spotykania i wymiany myśli, co budowało poczucie wspólnoty i w konsekwencji
wspierało cały proces produkcji filmów.
Steve osobiście nadzorował każdy szczegół architektoniczny nowego budynku,
od stalowych łuków, które zdobią centralne atrium, aż po typ krzesełek w salach
projekcyjnych. Nie chciał żadnych barier, tak więc schody są szerokie
i zachęcające do wejścia. Zależało mu na zostawieniu tylko jednego wejścia, tak
aby wszyscy mogli widzieć się już podczas wchodzenia do środka. W centrum
budynku, w atrium (gdzie do dziś spotykamy się, by coś zjeść, zagrać w ping-
ponga lub porozmawiać z liderami Pixara na temat rozwoju firmy)
zlokalizowano sale konferencyjne, toalety, punkt odbioru wiadomości, trzy sale
kinowe, miejsce do rozrywki i stołówkę. Takie rozwiązanie wymusza
krzyżowanie się ciągów komunikacyjnych – ludzie poruszają się po tym obszarze
przez cały dzień, co przekłada się na sprawną komunikację i zwiększa szanse na
przypadkowe spotkania. W budynku czuć było energię. Steve wszystko dokładnie
przemyślał, posługując się logiką filozofa i skrupulatnością rzemieślnika. Wierzył
w siłę prostych materiałów i mistrzowskie ich połączenie. Chciał, aby stalowe
elementy konstrukcyjne były wyraźnie widoczne – zabronił ich malowania.
Chciał, aby szklane drzwi były w równej linii ze ścianami. Nic dziwnego, że gdy
w 2000 roku, po czterech latach planowania i budowy, budynek został otwarty,
pracownicy Pixara – którzy zazwyczaj właśnie cztery lata poświęcają na każdy ze
swoich filmów – ochrzcili go „filmem Steve’a”.
Muszę przyznać, że były chwile, kiedy sądziłem, że Pixar może paść ofiarą
„kompleksu gmaszyska”, tak jak inne firmy, których błyszczące siedziby są
jedynie przedłużeniem ego ich kierownictwa. Jednak ta obawa okazała się
bezzasadna.
Od pierwszego dnia, w którym przeprowadziliśmy się do nowej siedziby, a był
to weekend Święta Dziękczynienia w 2000 roku, stała się ona naszym
prawdziwym, stymulującym intelektualnie domem. Co więcej, w odczuciu naszych
pracowników przeobrażeniu uległ obraz Steve’a – ze stojącego z boku obrońcy
w integralną część naszej wewnętrznej kultury. Środowisko, jakie udało mu się
stworzyć, było tak wyjątkowe i tak silnie związane z jego postacią, że każdy mógł
w pełni docenić jego wkład w naszą kulturę pracy i jego zrozumienie dla naszej
wyjątkowości.
Było to bardzo pozytywne zjawisko, gdyż jak już wcześniej wspomniałem, na
początku znajomości ze Steve’em ludzie musieli wpierw przyzwyczaić się do jego
stylu. Brad Bird wspomina pewne spotkanie podczas prac nad filmem
Iniemamocni, niedługo po tym, jak dołączył do naszego studia, gdy Steve głęboko
zranił jego uczucia, twierdząc, że grafika w filmie wygląda jak „rodzaj
niedzielnych teleranków” – czym nawiązywał do niskobudżetowych animacji
produkowanych przez Hanna Barbera i inne studia. „W moim świecie to jakby
ktoś powiedział ci, że twoja matka sypia z kim popadnie – tłumaczył Brad. –
Kipiałem ze złości. Zaraz po naradzie poszedłem do Andrew i powiedziałem mu,
że Steve właśnie powiedział jedną rzecz, która naprawdę mnie wkurzyła. A na to
Andrew, nie zapytawszy nawet, co to było, zdziwił się, że tylko jedną”. Brad
zrozumiał, że Steve nie mówił jako krytyk, ale jako doradca, który chce za wszelką
cenę zmotywować nas do jeszcze większego wysiłku. Zbyt często animacje były
robione w wersji oszczędnościowej i w rezultacie bohaterowie tych filmów także
wyglądali tandetnie – w tej kwestii Brad z pewnością zgodziłby się ze Steve’em.
Jobs w ten niewybredny sposób sugerował jedynie, że Iniemamocni powinno mieć
o wiele większe ambicje. „Chodziło mu o to, że musimy w jakiś sposób pokazać na
ekranie, że mamy szersze aspiracje – uważa Brad. – I to właśnie było tak typowe
dla Steve’a”.
Chociaż nikt poza Pixarem o tym nie wiedział, Steve nawiązał świetne relacje
z naszymi reżyserami. Początkowo sądziłem, że wynika to z tego, że on docenia
ich kreatywność i zdolności przywódcze, a oni z kolei cenią sobie jego wsparcie
i spostrzeżenia, którymi się z nimi dzielił. Jednak gdy przyjrzałem się temu
z bliska, dostrzegłem, że łączy ich jedna bardzo ważna cecha. Gdy reżyser
przedstawia swój pomysł, to robi to z pełnym przekonaniem i oddaniem, nawet
jeśli gdzieś tam w głębi ducha liczy się z możliwością, że w końcu może to nie
wypalić. Prezentowanie pomysłów jest rodzajem wstępnego testowania idei,
mierzenia się z nią – i, co ważne, wzmacniania jej – poprzez obserwację, jaki
wpływ wywrze na odbiorców. Jeśli pomysł okaże się chybiony, reżyserzy bez
wahania porzucają go i idą dalej. To rzadka umiejętność, którą jednak Steve także
posiadał.
Steve był świetny w rezygnowaniu z rzeczy, które się nie sprawdzały. Jeśli
w dyskusji przekonałeś go do swoich racji, natychmiast zmieniał zdanie. Nie
trzymał się kurczowo żadnego pomysłu tylko dlatego, że przez jakiś czas uważał
go za wspaniały. Tak długo, jak wierzył w słuszność danej idei, bronił jej całym
sobą, ale nie miało to nic wspólnego z jego ego. Gdy Steve zobaczył, że reżyserzy
w Pixarze robią dokładnie to samo, znalazł w nich bratnie dusze.
Jednym z niebezpieczeństw takiego podejścia jest to, że jeśli przedstawiasz swój
pomysł w sposób tak zdecydowany, to twoja pewność siebie i ekspresja może
skłonić innych do wstrzymywania swoich szczerych opinii. Silna osobowość
może przytłoczyć innych. Jak temu zapobiec? Sztuka polega na tym, aby podczas
każdego spotkania przenieść ciężar uwagi z autora pomysłu na samo sedno
proponowanej przez niego idei. Ludzie często przykładają zbyt wiele wagi do
źródła pomysłu, akceptując go (lub powstrzymując się od wyrażenia krytycznej
opinii) tylko dlatego, że wyszedł od Steve’a lub szanowanego reżysera. Jednak
Steve’owi nigdy nie chodziło o ten rodzaj afirmacji. Niezliczone razy widziałem,
jak rzuca różne pomysły – często daleko idące – tylko po to, by sprawdzić, jak
brzmią i jak zostaną przyjęte. Jeśli okazywały się błędne, wcale się tym nie
przejmował i szedł dalej. Na swój sposób jest to forma opowiadania historii –
poszukiwania najlepszego sposobu ujęcia jakiejś idei i zakomunikowania jej. Jeśli
ktoś nie rozumiał Steve’a, to takie zachowanie interpretował błędnie jako próbę
forsowania swoich racji. Jego entuzjazm i wytrwałość mogły być odczytane jako
nieprzejednanie lub nawet forma mobbingu. Jednak tak naprawdę Steve jedynie
badał reakcje na swoje pomysły, sprawdzając, czy powinien stać się ich
adwokatem.
Steve nigdy nie był przedstawiany jako osoba umiejąca opowiadać historie,
a sam zawsze podkreślał, że nie zna się na robieniu filmów. Jednak jego bliska
relacja z naszymi reżyserami wynikała po części z łączącego ich przekonania na
temat znaczenia opowiadania, które łączyłoby ludzi i poruszało w nich te same
struny. To była umiejętność, którą tak zręcznie wykorzystywał podczas swoich
prezentacji produktów Apple’a. Gdy wychodził na scenę, rozumiał, że jego przekaz
będzie skuteczniejszy, jeśli ubierze go w jakąś opowieść, a każdy, kto widział go
w tej roli, potwierdzi, że były to niezwykłe i starannie przygotowane wystąpienia.
W Pixarze Steve był świadkiem, jak inni ludzie tworzą swoje opowieści, i jestem
przekonany, że pomogło mu to lepiej zrozumieć relacje panujące w układach
międzyludzkich. Było coś w zderzeniu jego intelektu z emocjami filmu – pytania:
czy ten film porusza jakąś nutę, czy wydaje się prawdziwy – co dawało mu
poczucie wolności i zrozumienie, że sukces Pixara zależy od tego, czy nasze filmy
znajdą drogę do serc widzów. Patrząc na to, jak zwykle pisze się o jego
charakterze, mógłbyś wątpić, czy Steve potrafi w przyjazny sposób przekazywać
konstruktywne uwagi słabemu reżyserowi na temat jego niegotowego jeszcze
w pełni filmu. Jednak w rzeczywistości, w miarę upływu czasu, stał się w tym
naprawdę dobry. Pete Docter pamięta, jak Steve powiedział mu kiedyś, że ma
nadzieję, iż w następnym życiu wróci do Pixara jako reżyser. Nie mam żadnych
wątpliwości, że gdyby tak się rzeczywiście stało, to byłby jednym z najlepszych.
LATO 2003 ROKU przeszło w jesień, a nam coraz trudniej było się
skontaktować ze Steve’em. Do tej pory słynął z tego, że odpowiada na maile
w ciągu kilku minut i to bez względu na porę dnia czy nocy. Teraz jednak moje
telefony i maile pozostawały bez odpowiedzi. W październiku pojawił się
nieoczekiwanie w Pixarze – dotychczas brał udział niemal wyłącznie
w zebraniach zarządu; w innych sprawach wolał kontaktować się z nami
telefonicznie. Gdy John i ja usiedliśmy, Steve zamknął drzwi i powiedział nam, że
ból pleców, na który cierpi już jakiś czas, nie chce odejść. Lekarz wysłał go na
tomografię, która wykazała raka trzustki. Poinformował nas przy tym, że 95
procent osób, u których zidentyfikowano ten rodzaj nowotworu, umiera w ciągu
pięciu lat. Steve był zdeterminowany, aby walczyć, ale zdawał sobie też sprawę
z tego, że tym razem może przegrać.
Przez kolejne osiem lat Steve poddawany był najprzeróżniejszym zabiegom,
zarówno tradycyjnym, jak i eksperymentalnym. W miarę jak tracił siły, nasze
spotkania stawały się rzadsze, choć nadal dzwonił do nas co tydzień, aby
sprawdzić, co się dzieje, doradzić nam coś lub zgłosić obawy. Pewnego razu
pojechałem z Johnem do siedziby Apple’a, by zjeść z nim lunch. Po posiłku Steve
zabrał nas do specjalnego, zabezpieczonego pomieszczenia, gdzie jego firma
trzymała supertajne prototypy swoich produktów, i pokazał nam jeden z nich –
wczesną wersję przedprodukcyjną czegoś, co nazwał iPhonem. Urządzenie miało
ekran dotykowy, który angażował uwagę użytkownika, sprawiając, że nawigacja
po funkcjach telefonu była nie tylko łatwa, ale i dostarczała dużo radości.
Natychmiast zrozumieliśmy, że to urządzenie sprawi, iż telefony tkwiące
w naszych kieszeniach będą wyglądały jak starożytne artefakty. Steve stwierdził,
że jest tym niezwykle podekscytowany, gdyż jego celem było wynalezienie telefonu,
który nie tylko byłby użyteczny, ale także tak zaprojektowany, że ludzie mogliby
go pokochać – telefonu, który poprawiłby ich życie zarówno pod względem
funkcjonalnym, jak i estetycznym. Uważał, że Apple’owi udało się skonstruować
takie urządzenie.
Gdy wychodziliśmy z firmowego skarbca, Steve zatrzymał się w progu
i powiedział, że ostatnimi czasy pracuje nad listą trzech rzeczy, które chciałby
zrobić – pamiętam te słowa bardzo dokładnie – „zanim odpłynie w dal”. Jednym
z nich było pokazanie światu produktu, który właśnie przed chwilą nam
zaprezentował, wraz z kilkoma innymi, które jego zdaniem zapewnią Apple’owi
przyszłość. Drugim celem było zagwarantowanie dalszych sukcesów Pixarowi.
A trzecim, i najważniejszym, było pokierowanie trójką najmłodszych dzieci tak,
by poszły w życiu dobrą drogą. Pamiętam jego słowa o tym, że chciałby móc
zobaczyć, jak jego syn, Reed, wówczas uczeń 8 klasy, zostanie absolwentem liceum.
Fakt, że człowiek, który miał kiedyś nieskończone horyzonty, ogranicza swoje
życiowe nadzieje i ambicje do kilku ostatnich marzeń, łamał nam serca, ale
pamiętam też, że w ustach Steve’a zabrzmiało to bardzo naturalnie. Odnosiło się
wrażenie, że pogodził się z nieuchronnością swojego losu.
Steve zdołał zrealizować wszystkie trzy cele, jakie sam przed sobą postawił.
Napisanie książki takiej jak ta, bazująca na wielu latach nauki i zdobywania
doświadczenia, byłoby niemożliwe bez pomocy ogromnej rzeszy ludzi. Kilkoro
wymienię z nazwiska, ale prawda jest taka, że wszystko zawdzięczam pracy
moich współpracowników i przyjaciół z Pixara i Disneya. Jestem wdzięczny
każdemu z osobna i wszystkim razem.
W pierwszej kolejności muszę podziękować Johnowi Lasseterowi, naczelnemu
dyrektorowi kreatywnemu Pixara i Disney Animation, a jednocześnie mojemu
wieloletniemu przyjacielowi. John jest uosobieniem otwartości i hojności.
Zawdzięczam mu wiele wspomnień i spostrzeżeń. Bob Iger, prezes i dyrektor
naczelny Walt Disney Company, od samego początku wspierał ten projekt i to
dzięki jego opiniom ta książka stała się o wiele lepsza. Alan Horn i Alan Bergman,
odpowiednio prezes i prezydent Walt Disney Studios, byli rozsądnymi liderami,
którzy wraz ze mną przeszli przez wiele zmian.
Mam niezwykłe szczęście, że jestem otoczony wspaniałym zespołem
menedżerów, z którymi współpracuję na co dzień: w Pixarze są to dyrektor
naczelny Jim Morris oraz wiceprezes do spraw kadr, Lori McAdams; natomiast
w Disney Animation dyrektor naczelny Andrew Millstein oraz wiceprezes
i szefowa dwóch działów – produkcji i zasobów ludzkich – Ann Le Cam. Wszyscy
czworo są wspaniałymi partnerami, którzy sprawiają, że ja także staję się lepszy.
Ta książka nigdy by nie powstała, gdyby nie moja agentka, Christy Fletcher,
oraz mój redaktor prowadzący w wydawnictwie Random House, Andy Ward.
Andy był prawdziwym pasterzem tego projektu, człowiekiem, który
przeprowadził go od chwili wykiełkowania pomysłu aż po jego szczęśliwe
zakończenie. To dzięki niemu każda strona tej książki stała się łatwiejsza
w lekturze, bardziej przekonująca i po prostu lepsza. Pragnę także podziękować
Wendy Tanzillo, która już od trzynastu lat jest moją asystentką. Bez jej troski
i uwagi moje życie nieuchronnie stoczyłoby się w stronę chaosu.
Przez te wszystkie lata prowadziłem wiele rozmów, które pomogły mi uporać
się z najtrudniejszymi ideami zawartymi w tej książce. Wśród osób, których
zaangażowanie zasługuje na najwyższe uznanie, są Michael Arndt, Brad Bird i Bob
Peterson. Wiele wyniosłem także z niezwykle głębokich dyskusji z Phillipem
Moffittem, dyrektorem Life Balance Institute.
Pisząc tę książkę, prosiłem wiele osób o przeczytanie napisanych już
fragmentów. Podszedłem do tego procesu analogicznie jak do próbnych projekcji
naszych filmów, starając się zebrać jak najwięcej uwag od jak największej
i możliwie jak najbardziej zróżnicowanej grupy osób. Wiedziałem, że przełoży się
to wprost na jakość książki. Zważywszy na jej objętość, nie była to prośba o małą
przysługę, a jednak każdy bez wahania zaoferował mi swój czas. Pragnę za to
podziękować im wszystkim. Moją książkę przeczytali: Jennifer Aaker, Darla
Anderson, Brad Bird, Jeannie Catmull, Lindsey Collins, Pete Docter, Bob Friese,
Marc Greenberg, Casey Hawkins, Byron Howard, Michael Jennings, Michael
Johnson, Jim Kennedy, John Lasseter, Ann Le Cam, Jason Levy, Lawrence Levy,
Emily Loose, Lenny Mendonca, Andrew Millstein, Jim Morris, Donna Newbold,
Karen Paik, Tom Porter, Kori Rae, Jonas Rivera, Ali Rowghani, Peter Sims, Andy
Smith, Andrew Stanton, Galyn Susm an, Bob Sutton, Karen Tenkoff, Lee Unkrich
oraz Jamie Woolf. Pewnego dnia w moim biurze pojawili się Robert Baird, Dan
Gerson i Nathan Greno, którzy przywieźli ze sobą ogromną tablicę. To oni pomogli
mi szczególnie w doborze właściwej struktury dla mojej książki. Mrówczą pracę
badawczą wykonała dla mnie Christine Freeman, która w Pixarze pełni funkcję
archiwistki. Pomocą służyły mi także Elyse Klaidman i Cory Knox, nie
pozwalając, bym zapomniał o czymś ważnym, a istotne luki pomógł mi wypełnić
Oren Jacob.
Czuję się w obowiązku wspomnieć, że idee zawarte w tej książce rodziły się w
ciągu czterdziestu pięciu lat i w tej niezwykłej podróży towarzyszyło mi bardzo
wielu ludzi. To jednak nie jest książka historyczna. Chociaż rzeczywiście czasem
musiałem uciec się do chronologicznej narracji, aby lepiej wyjaśnić poszczególne
koncepcje, jestem świadomy, że niektórzy – szczególnie technicy – są
podreprezentowani. Wynika to głównie z tego, że opisanie ich pracy byłoby zbyt
skomplikowane i zrozumiałe jedynie dla nielicznych. Wspomnę więc tylko dla
porządku, że Bill Reeves, Eben Ostby i Alvy Ray Smith odegrali zasadniczą rolę
w doprowadzeniu do czegoś, co uważam za największy triumf Pixara,
a mianowicie do zintegrowania sztuki i technologii. Z tego powodu ta książka
stanowi hołd dla ich osiągnięcia.
Na koniec pragnę podziękować mojej żonie, Susan i siedmiorgu dzieciom, które
wypełniają nasze życie. Ben, David, Jeannie, Matt, Michael, Miles i Sean – dziękuję
wam za cierpliwość, wsparcie i miłość. Dziękuję również mojemu
dziewięćdziesięciodwuletniemu ojcu, Earlowi Catmullowi, którego wspomnienia
dotyczące mojego dzieciństwa są wyraźniejsze od moich i którego opisy moich
młodzieńczych lat okazały się niezwykle cenne.
AMY WALLACE
Podziękowania należą się mojej agentce Elyse Cheney, która podsunęła mi ten
projekt. Andy’emu Wardowi z Random House, za to, że jest wspaniały pod każdym
względem. Mojemu synowi, Jack owi Newtonowi, za to, że jest wnikliwym,
zabawnym i inspirującym młodym człowiekiem. Mary Melton i Jimowi
Nelsonowi, niezwykle pomocnym redaktorom magazynów „Los Angeles” i „GQ”,
za to, że umożliwili mi pracę nad tą książką. Wszystkim ludziom z Pixara i Disney
Animation, którzy pomogli mi odnaleźć kluczowe momenty w historii tych firm.
Na szczególne wyróżnienie zasłużyli: Brad Bird, Pete Docter, Christine Freeman,
Elyse Klaidm an, John Lasseter, Jim Morris, Tom Porter, Andrew Stanton oraz
Wendy Tanzillo.
Dziękuję moim rodzicom, którzy nauczyli mnie, że „jeśli chcę pisać, to muszę
czytać”, a także moim drogim przyjaciołom, którzy nigdy nie ustają w dzieleniu
się ze mną dobrymi radami. Są to: Julie Buckner, Karla Clement, Sacha Feinman,
Ben Goldhirsh, Carla Hall, Gary Harris, Nancy Hass, Jon Herbst, Claire Hoffman,
Beth Hubbard, Justin McLeod, J.R. Moehringer, Bob Roe, Julia St. Pierre, Minna
Towbin Pinger, Valerie Van Galder, Brendan Vaughan oraz Sherri Wolf. I na koniec
pragnę podziękować Edowi Catmullowi – za danie mi szansy i zaproszenie do
współpracy.
O AUTORACH
ED CATMULL jest współzałożycielem Pixar Animation Studios i prezesem Pixar
Animation oraz Disney Animation. Zdobył pięć Nagród Akademii Filmowej,
w tym nagrodę imienia Gordona E. Sawyera za wkład w branżę filmową
w dziedzinie grafiki komputerowej. Doktorat z zakresu informatyki uzyskał na
Uniwersytecie Utah. Mieszka w San Francisco z żoną i dziećmi.