You are on page 1of 126

Longin Jan Okoń

CZERWONOSKÓRY GENERAŁ

WAROWNIA MALDEN

Gubernator Górnej - Kanady, generał Izaak Brock, siedział w obszernym gabinecie fortu
Malden pochylony nad mapą przygranicznych terenów Unii2. W podręcznym brulionie robił
notatki i na mapę nanosił sobie tylko zrozumiałe znaki. Wzrok gubernatora zatrzymał się na
fortyfikacjach amerykańskich, ołówek zakreślił grubą obwódką Detroit, Dearborn, Macki-naw,
Miami i Vincennes. Nie odrywając wzroku od malutkich punktów na mapie oparł czoło o dłoń.
Intensywnie coś w myślach rozważał. Energiczne stukanie do drzwi wyrwało go z zadumy.
— Wejść! — zawołał.
W drzwiach pojawił się żołnierz. Wyprężony meldował:
· Panie generale, przybył Ryszard Kos, prosi o rozmowę.
· Kos?...
· Tak. Biały Szawanez Tecumseha.
· Ach, wiem. Proś natychmiast.
Brock wstał zza stołu, podszedł do okna. Spojrzał na zatłoczony wojskiem, rozległy
dziedziniec warowni. Od miesiąca ściągały tu oddziały wojskowe i z odległych prowincji
przybywali ochotnicy. Angielska armia rosła w siłę. Na pograniczu kanadyjsko-amerykańskim
coraz częściej dochodziło do zbrojnych starć. Obie strony nie podjęły jeszcze działań na
szerszą skalę, choć wojna między Kanadą a Unią już trwała. Tecumseh — wódz indiańskiej
konfederacji — opowiedział się po stronie kanadyjskiej, o czym James Brenton, leśny
zwiadowca, niedawno poinformował gubernatora Brocka. Powszechnie było wiadomo, że
Ryszard Kos, zwany przez Indian Czerwonym
Sercem, był doradcą Tecumseha. Dla gubernatora wizyta Kosa nie była zaskoczeniem.
Do gabinetu wszedł oczekiwany gość. Ubrany w pięknie zdobiony strój szawaneski
wyglądał jak Indianin. Przez ułamek sekundy obaj mężczyźni lustrowali się oczami, po czym
Kos zdjął futrzaną czapkę i z pogodnym uśmiechem powitał gubernatora:
· Good morning! Miło mi pana poznać, generale.
· Z przyjemnością witam w Malden bohatera znad Wabash River.
· Dziękuję.
· Proszę siadać — gubernator wskazał Kosowi krzesło i sam usiadł. Gość poszedł za jego
przykładem. — James Brenton, mój niezawodny kurier leśny, złożył mi szczegółowe
informacje z pobytu w obozie Szawanezów nad Tippecanoe — ciągnął Brock. — Cieszę się,
że Tecumseh przyjął moją propozycję zbrojnego sojuszu przeciw Unii, wspólnemu wrogowi
Indian i Kanady.
· W tej sprawie przybyłem.
· Wiem.
· Tecumseh z armią czerwonoskórych rozłożył się w pobliskich lasach. Pragnie
porozmawiać z wami, generale.
—- Mógł złożyć mi tu oficjalną wizytę.
· Wolał jednak spotkanie zapowiedzieć.
· Rozumiem, to nieprzeciętny Indianin.
· Na pewno.
— Czy armia Tecumseha jest liczna? Podobno klęska pod Tippecanoe spowodowała
rozpadniecie się indiańskiej konfederacji.
· Nie można bitwy pod Tippecanoe uznać za klęskę — powiedział Kos. — Wprawdzie
Amerykanie pod dowództwem Harrisona spalili Miasto Proroka, ale przecież sami ponieśli
poważne straty. Większość wojowników w krytycznym momencie wycofała się z pola bitwy
przez bagna i ocaliła bogate magazyny z bronią i amunicją. Taktyczne wycofanie się armii nie
jest klęską.
· Oczywiście, ale część plemion po tej bitwie opuściła Tecumseha. Trokezi nawiązują
kontakty z Unią.
To prawda. Irokezi chodzą zawsze swoimi ścieżkami.
Harrison nie omieszka pozyskać ich przeciwko Kanadzie — mówił Kos. — Oderwanie się
paru plemion od konfederacji Tecumseha nie umniejsza militarnej siły Indian.
· Interesuje mnie liczebność i uzbrojenie czerwonoskórych.
· Rozumiem. Warto, aby pan sam zobaczył armię Skaczącej Pumy. Uzbrojona jest
wyśmienicie, liczy kilkadziesiąt tysięcy zaprawionych do leśnych bojów wojowników.
· To dużo.
· Yes8. Brakuje im tylko armat.
· Armaty posiadam ja. Wystarczy ich też dla sprzymierzonych wojsk.
· Takie stanowisko ucieszy wodzów konfederacji. Co mam przekazać Tecumsehowi? —
spytał Kos.
Gubernator wstał i podszedł do rozłożonej na stole mapy.
· Spójrzcie, sir — zwrócił się do Kosą. — Sądzę, że wojownicy Pumy Gotowej do Skoku
zatrzymali się gdzieś w tych okolicach — palec generała spoczął na lesistym wybrzeżu jeziora
Erie.
· Mniej więcej.
· Dzisiaj jeszcze w samo południe będę oczekiwał Tecumseha wśród nadbrzeżnych
wydm, o tutaj! — generał ołówkiem zaznaczył krzyżyk na mapie. — Przybędę sam, proszę to
podkreślić w rozmowie ze Skaczącą Pumą.
· Sam? Bez przybocznej gwardii? — Yes.
· To niebezpieczne, sir.
· Czyżby groziło mi coś złego ze strony Indian? — rzucił z odcieniem ironii Brock.
· Nie, ale wrogów tu nie brak. Amerykanów ucieszyłaby śmierć gubernatora. Nie wolno
się narażać.
W zmęczonych oczach Brocka zamigotał ciepły blask, uśmiechnął się przyjaźnie.
· O planowanej mojej samotnej wycieczce wie tylko pan.
· Ktoś może zauważyć. Jestem przekonany, że Amerykanie mają w Malden szpiegów.
· Możliwe — głos generała był spokojny. — Mógłbym przybyć do
obozu Indian w asyście oficerów i wojska; mógłbym zaprosić Tecumseha wraz z wodzami do
tego gabinetu, ale chodzi mi o podkreślenie, że wodza Szawanezów traktuję jako
równorzędnego sprzymierzeńca. Na wzajemne wizyty w asyście
świadków będzie czas.
· Rozumiem i podziwiam, generale.
· Do południa zostały tylko trzy godziny, wobec tego żegnam, sir — mówił Brock. —
Niewiele mamy czasu. Sądzę, że następne nasze spotkanie będzie miało już zupełnie inny
charakter.
Gubernator wyciągnął do Polaka rękę. Uścisnęli sobie dłonie i Ryszard Kos opuścił gabinet.
Przebiegł gwarny dziedziniec warowni, dosiadł konia i ruszył wyciągniętym galopem ku
obozowi Indian.

Tecumseh zatrzymał rumaka na piaszczystym wzniesieniu. Przed nim teren łagodnie


schodził ku rozległej tafli jeziora, na lewo i prawo ciągnęły się wydmy utkane tu i tam kępami
krzaków i samotnych drzew. Grudniowy wiatr gwizdał w nagich prętach wikliny. Jezioro
bryzgało na brzeg pianą wysokich fal. W oddali, ponad bezbrzeżną roztoczą wód, szybowało
stado ptaków.
Wódz Szawanezów uważnie zlustrował otoczenie. Ani śladu ludzkiej bytności. Zeskoczył z
konia i puścił go wolno. Zwierzę sięgnęło po resztki zrudziałej trawy uczepionej piaszczystej
gleby. Tecumseh ruszył ku niedalekim krzewom, które łukiem biegły ku brzegowi jeziora. Mijał
nieforemną, niemal prostopadłą skarpę, gdy spoza niej wyszedł szczupły, średniego wzrostu
mężczyzna. Ubrany był w czerwony mundur z wysokim kołnierzem, z ramion opadały mu
srebrne frędzle generalskich naramienników, u pasa wisiała szabla. Mimo podmuchów
chłodnego wiatru stał z odkrytą głową. Był to Izaak Brock.
— Czekam już na wielkiego wodza Szawanezów — powiedział
z uśmiechem na sympatycznej twarzy i wyciągnął rękę.
Tecumseh uścisnął podaną dłoń i z powagą odrzekł:
— Zaszczyt to dla Skaczącej Pumy, że wódz zjednoczonych
plemion nie musiał czekać na białego brata.
Inaczej nie mogłem postąpić. Tecumseh jest naczelnikiem
swego narodu; ja dowódcą brytyjskiej armii w Kanadzie. Jesteśmy równi sobie.
· Biały brat sprawiedliwe wypowiedział słowa. Czy jednak nie będą one pustym
dźwiękiem?
· Staram się, by moje słowa potwierdzały zawsze czyny.
· Ugh! To piękne cechy wojownika.
Brock uśmiechem skwitował pochwałę. Powiedział:
· Za tą skarpą leży powalony pień drzewa. Usiądziemy tam i omówimy nasz wojenny
sojusz — ruszył omijając wzniesienie. Szawanez poszedł za nim. Po chwili siedzieli obok
siebie. Brock od razu podjął rozmowę na tematy militarne. Interesował się liczebnością Indian,
ich uzbrojeniem, rozmieszczeniem indiańskich osiedli, nazwiskami wodzów plemiennych,
poglądami Tecumseha na stosunki brytyjsko-amerykańskie i wszystkim, co mogło mieć
znaczenie dla pomyślnego przebiegu wojny. Tecumseh udzielał wyczerpujących informacji,
czasami zręcznie pomijał pytania lub dawał odpowiedzi zagmatwane, wykrętne, niejasne; sam
z kolei pytał Brocka o poglądy Królestwa Brytyjskiego na problemy indiańskie i wymieniał
przyczyny, dla których zdecydował się przejść na stronę angielskiej Kanady.
· Czy biały brat może Tecumsehowi i Radzie Wodzów zagwarantować — mówił
Szawanez —że po zwycięskiej wojnie nikt z białych nie naruszy plemiennych terytoriów? Czy
za okazaną pomoc zbrojną Wielka Brytania pomoże Skaczącej Pumie utworzyć indiańskie
państwo?
· Ważkie to pytania, dlatego trudno dać na nie wiążącą odpowiedź — generał Brock
zamyślił się na chwilę. — Osobiście nie jestem upoważniony do zawierania tak
dalekosiężnych układów. Musiałbym na to mieć zgodę króla Anglii, Jerzego III. Mogę jednak
obiecać, że zrobię wszystko, aby na pograniczu, między Unią a Kanadą, powstało państwo
skonfederowanych plemion.
· Słowa białego brata są wykrętne. Nie dają gwarancji, a jedynie mgliste nadzieje.
· To prawda. Nie mogę jednak oszukiwać cię, wodzu. Jestem tylko generałem, podległym
jeszcze naczelnemu dowódcy armii
i królowi Jerzemu. Im przedstawię! twoje warunki. Będę je popierał.
· A gdy odmówią?
· Nie sądzę. Od dawna Wielka Brytania planuje utworzenie sojuszniczego państwa Indian.
Rzecznikiem tej idei był Guy Carleton. Znasz tę sprawę, wodzu?
· Nie.
· Idea Carletona jest obecnie rozważana. Na przygranicznych terenach Kanady i Unii król pragnie
utworzyć indiańskie państwo związane trwałym sojuszem z Wielką Brytanią. Jestem zwolennikiem tej
idei, dlatego też możesz, Tecumsehu, na mnie liczyć.
· Wódz Szawanezów ufa białemu bratu.
· Zrobię wszystko, aby piękne plany Tecumseha przybrały realne kształty.
· Oby tak było.
· Wypada nam pierwsze owocne porozumienie uczcić dymem kalumetu 12 . Czy tak? — rzucił
generał.
· Niebo zasnute chmurami, zaraz spadnie pierwszy śnieg — powiedział Szawanez. — Fajkę
braterstwa i sojuszu wypalimy wspólnie na posiedzeniu Rady Wodzów.
· Dobrze. Niech tak będzie.
· Wtedy sporządzimy wspólny dokument omawiający sojusz.
· Zgadzam się — powiedział Brock. — Zapraszam Tecumseha z wodzami na jutro do Malden.
· Dziękuję, Tecumseh przybędzie.
Powstali obaj z uschłego pnia. Tecumseh podszedł do mustanga, wskoczył zwinnie na jego grzbiet.
Spojrzał za siebie. Generał Brock w pobliskich zaroślach dosiadał konia. Odjeżdżając podniósł rękę w
geście pożegnania. Obaj ruszyli w przeciwnych kierunkach. Gdy Tecumseh docierał do obozowiska
swych wojowników, a Brock do fortu Malden, spadł pierwszy śnieg. Sypał przez całą noc. Rankiem
świat leżał pokryty bielą. Szalejący od wczoraj wiatr ucichł. Lekki mróz szczypał twarze.
Po południu do Malden wchodziła gromada odświętnie ubranych wodzów indiańskich. Na czele, w
towarzystwie Ryszarda
Kosa, postępował naczelnik zjednoczonych plemion: Puma Gotowa do Skoku. Brytyjczycy wiedzieli już
o sojuszu z Tecumsehem, ale pojawienie się sławnego wodza w tak barwnej asyście było niecodziennym
wydarzeniem. Toteż żołnierze, oficerowie i ludność cywilna Malden wyszli popatrzeć na
czerwonoskórych sojuszników. Z zabudowań i licznie rozstawionych namiotów wyglądały zaciekawione
twarze.
Gdy wodzowie mijali willowy budynek, spośród gromady obserwującej Indian wybiegła młoda
kobieta i stanąwszy przed strojnymi Indianami, jak urzeczona utkwiła wzrok w twarzy Tecumsehą. W
roztargnieniu przygładziła długie, opadające na ramiona złociste pukle włosów. Rozpięte poły futra
odsłaniały smukłą sylwetkę dziewczyny, ubranej w jasnoniebieską suknię. Szawanez spojrzał, zwolnił
kroku. Przez ułamek sekundy uważne oczy wodza spotkały się z rozjaśnionym wzrokiem kobiety i zaraz
Tecumseh rzucił jej uśmiech, prawą dłoń położył na sercu, pochylił z uszanowaniem głowę. Wzrok
dziewczyny gonił za wodzem Szawanezów, a jej policzki zabarwił rumieniec.
· Czy mój brat wie, kim jest ta złotowłosa squaw?— zwrócił się Tecumseh do Kosa.
· Nie, ale mogę zasięgnąć informacji.
· Uczyń to, bracie.
· Well, spełnię twą prośbę, wodzu.
Przed rezydencją gubernatora na indiańskich wodzów czekał w otoczeniu oficerów Izaak Brock. Po
ceremonii powitania generał poprowadził gości do swej kwatery. Po chwili wszyscy siedzieli w
obszernym salonie wokół długiego stołu.
— Panowie! — gubernator wstał i zaczął z powagą: —Witam w moim i waszym imieniu wielkiego
Tecumseha słynącego z bystrości politycznej, rozwagi i bohaterstwa; witam wybitnych wodzów
konfederacji jako członków sztabu brytyjskich sił
zbrojnych w Malden.
Generał przerwał. Oficerowie z zaciekawieniem patrzyli na posągowe sylwetki siedzących Indian.
Brock ciągnął dalej:
— Dzisiejsze spotkanie ma charakter oficjalny. Za chwilę dopełnimy aktu zawarcia przymierza
między armią Kanady i indiańską konfederacją Tecumseha Wspólny nasz wróg, Unia, zakłóca spokój na
całym pograniczu kanadyjsko-amerykańskim i przenika w głąb plemiennych terytoriów naszych
sojuszników. Połączywszy siły zbrojne, bez trudu pokonamy wspólnego nieprzyjaciela. Chcę,
aby między oficerami mojej armii i wodzami zaistniała przyjaźń i wzajemne zrozumienie.
Wszelkie niechęci rasowe nie mogą mieć tu miejsca.
Oczy Brocka prześliznęły się po twarzach oficerów. Wszyscy słuchali z powagą, jedynie
pułkownik Henry Proctor spoglądał na Indian z wyrazem nie ukrywanej antypatii. —
Pozwólcie, czerwoni bracia, że przedstawię wam moich oficerów — mówił generał Brock. —
Musimy poznać się wzajemnie, bo wspólnie dzielić będziemy dole i niedole wojny. Oto obok
mnie siedzi pułkownik Thomas Talbot16 wybitny mąż stanu, mój sekretarz; dalej Karol
Blaskowitz...
· Przepraszam, generale, nie Blaskowitz, lecz Błaszkowicz — z uśmiechem odezwał się
przyprószony siwizną mężczyzna o wysokim czole i słowiańskich rysach twarzy.
· Wiem, wiem, ale z waszymi nazwiskami mam kłopot —-o
generał. — Blaskowitz jest generalnym geometrą, to jego mapa wisi na ścianie, z
jego sztabówek korzystają brytyjskie wojska w Kanadzie. Sam zgłosił się na ochotnika do
służby na wieść o zagrożonych granicach naszego kraju.
Kos skinął Błaszkowiczowi przyjaźnie głową. Geometra odpowiedział uśmiechem.
— Dalej siedzi kapitan Arthur Roberts, znany z odwagi znajomości żołnierskiego rzemiosła
— mówił Brock. — Następny to porucznik James Brenton, wyśmienity kurier leśny,
posiadający licznych przyjaciół wśród indiańskich plemion po
obu stronach granicy; za nim widzicie doskonałego tropiciela śladów Ludwika Lavela,
dowódcę ochotniczego pułku złożonego z trampów leśnych, traperów i poszukiwaczy nowych
kanadyjskich szlaków.
Generał długo jeszcze prezentował oficerów swego sztabu. Kiedy skończył, głos zabrał
Tecumseh:
— Bracia! Serce Skaczącej Pumy jest pełne radości, że oto u boku kanadyjskich wojsk
Wielkiej Brytanii walczyć będziemy ze wspólnym wrogiem. Wojownicy Tecumseha pomogą
białym braciom zwyciężyć Unię, a sprawiedliwy i znakomity wódz Izaak Brock, wraz z
wielkimi oficerami swego sztabu, pomoże.
Radzie Wodzów urzeczywistnić plan stworzenia zjednoczonego państwa Indian.
Wódz Szawanezów umilkł, bo wśród oficerów rozległy się szepty. Pułkownik Proctor nie
wytrzymał i zawołał:
Zorganizowanie państwa czerwonoskórych jest nonsensem.
— Spokój, panowie! — gubernator Brock uciszył rozmowy. — Tecumseh porusza jeden z
warunków naszego sojuszu.Jestem zwolennikiem idei Guya Carletona, który przez całeżycie
dążył do stworzenia indiańskiego państwa pomiędzy Unią a Kanadą. W latach 1780—1783
plemiona południowego
Ohio były już przygotowane do organizacji państwa. Zaniepokojeni tym Amerykanie wysłali
swoje wojska i rozbili Indianw bitwie pod Fallen Timbers. Idea upadła. Brakło nam
wówczaswodza Indian na miarę Tecumseha. Obecnie problem ten odżył
i trzeba go urzeczywistnić.
Przez chwilę panowało milczenie. Brock skinął zachęcająco na Szawaneza. Puma Gotowa
do Skoku podniósł dumnie głowę, obrzucił przenikliwym wzrokiem twarze siedzących i
zaczął:
— Wśród białych braci jest wielu znakomitych mędrców, a najwybitniejszy z nich to
gubernator i generał Izaak Brock, który widzi przyszłość i rozumie, co jest dobre, a co złe dla
jego narodu — Szawanez przerwał, swobodnie oparł się rękoma
o blat stołu i ciągnął dalej: — Rada Wodzów poznała imiona i czyny białych, oficerów.
Niechże bracia poznają plemiennych naczelników słynących z mądrości i odwagi. Oto obok
Tecumseha siedzi Czerwone Serce, ma białą skórę, ale z wyboru został Szawanezem. Czyny
i mądrość jego wysoko są cenione przy Ognisku Rady. Następny to wsławiony w licznych
bojach Czarna Strzała, wódz Seneków znad jeziora Erie, i Kion-twong-ky znad górnego Ohio;
dalej widzicie Wanetę, młodego
wodza Dakotów znad dalekiej Missouri, któremu walecznością niewielu może dorównać;
obok niego dwaj zawzięci wrogowie Długich Noży — Czarny Jastrząb i Keokuk21, za nimi
Winnemak — naczelnik Pottawatomich; dalej słynący
z mądrości Biały Włos znad Scioto River;, nieustraszony Kamienny Tomahawk i znakomity
tropiciel śladów Bystre Oko... — Tecumseh wyliczał nazwiska wodzów i ręką
wskazywał ich
postacie. Siedzieli wszyscy poważni, strojni w plemienne ubiory, z pękami piór wpiętych we włosy, z
nieruchomymi, nic nie wyrażającymi twarzami. Kiedy wódz Szawanezów skończył i usiadł, generał Brock
powiedział:
— Poznaliśmy się wzajemnie, czas teraz przejść do meritum sprawy. Pułkownik Thomas Talbot
przedstawi projekt sojuszniczej umowy.
Zaszeleścił rozkładany papier. Pułkownik zaczął czytać, Indianie słuchali uważnie. Ryszard Kos cicho
tłumaczył tekst układu na język Szawanezów, aby wodzowie, znający słabo język angielski, mogli w pełni
zrozumieć treść układu.
— Czy wodzowie mają uwagi lub pytania? — rzucił Brock,
gdy Talbot skończył i położył dokument na stole.
Przez chwilę trwało milczenie. Potem podniósł się Kion--twong-ky i powiedział:

· Mówiący papier nie ujmuje jasno sprawy państwa skonfederowanych plemion, lecz jedynie daje
nadzieję. To zbyt mało. A jeśli biali bracia nie dotrzymają zobowiązań?... Co wówczas zyskają
czerwonoskórzy?
· Jaką armią białych żołnierzy dysponuje Kanada? — spytał Keokuk i wnikliwie spojrzał na Brocka.
· Ciągle odczuwamy brak broni palnej — dorzucił Czarny Jastrząb. — Czy biali bracia zaopatrzą
naszych wojowników w strzelby?
Sypały się pytania i uwagi. Gubernator Brock wyjaśniał, uzasadniał i obiecywał. Później nastąpiła
ożywiona dyskusja na temat sojuszu, wzajemnych obowiązków i planów strategicznych. Długo ciągnęły
się rozmowy. Kiedy uzgodniono wszystkie problemy, Tecumseh nabił cybuch pięknie wykonanej fajki,
zapalił ją i powstał.
— Bracia! — zaczął. — Nocą Ka-peboan-ka białym całunem pokrył ziemię i mroźnym uściskiem
związał mokradła i powierzchnie strumieni, bo przyszedł jego czas. Tak samo nadszedł dzień dla
walecznych dzieci Manitou, kiedy wspólnie
z kanadyjskimi białymi braćmi uderzą na znienawidzonych Miczi-malsa25 , aby obronić krainę przodków
przed zachłannym najeźdźcą. Wspólnie pokonamy Długie Noże, a później, związani na wieki braterstwem
z Wielką Brytanią, zbudujemy państwo
skonfederowanych plemion i żyć będziemy w pokoju i szczęściu. Sachem podniósł fajkę do
ust i pociągnął haust dymu, i wydmuchał go w niebo, ziemię i cztery strony świata, po
czym powiedział:
— Niech święty dym kalumetu umocni na trwałe zawarty przed chwilą sojuszniczy układ
między Kanadą a wodzami indiańskiej konfederacji. Kto z braci nie jest z nami, niechaj nie
dotyka kalumetu, w którym mieszka Nabash-cisa, i niech
opuści Malden i okoliczne bory. Taka jest wola Tecumseha.
Wódz powiódł przenikliwym wzrokiem po twarzach oficerów i z godnością wyciągnął fajkę
do generała Izaaka Brocka. Ten ujął ją, wstał i z powagą powiedział:
— Wobec świadków zobowiązuję się, że nie spocznę pozwycięskiej wojnie, póki na
pograniczu kanadyjsko-amerykańskim nie powstanie sojusznicze państwo Indian.
Brock wydmuchał dym zgodnie ze zwyczajem czerwonoskórych i podał fajkę Talbotowi. W
ten sposób kalumet obiegł oficerów, przeszedł w ręce wodzów i wrócił do Tecumseha, który
starannie oczyścił cybuch i ukrył fajkę w misternie haftowanym woreczku. Wtedy Brock dał
sygnał i do salonu wniesiono aromatycznie parujące połcie pieczonego mięsa. Rozpoczęła się
uczta. W przyjacielskiej rozmowie uzgodniono, że wojownicy staną obozem przed fortyfikacją
Malden, dozbroją się, a kiedy przyjdą odpowiednie rozkaz z głównej kwatery dowództwa
brytyjskich sił zbrojnych, ruszą przeciw wojskom Unii.
Dzień chylił się ku wieczorowi. Uczta dobiegała końca. Czerwonoskórzy pożegnali białych
sprzymierzeńców i opuścili rezydencję gubernatora. Mijali dom o wysokim, spadzistym dachu,
z oszkloną werandą wychodzącą na obszerny taras, gdy w otwartych drzwiach Tecumseh
ujrzał złotowłosą dziewczynę w błękitnej sukni. Zatrzymał się i uważnie spojrzał, potem
podniósł do góry dłoń i pochylił głowę. Kos widział zarumienioną, uśmiechającą się twarz
młodej kobiety. Wódz Szawanezów ruszył zamyślony.
· Ta młoda sąuaw przypomina mi kogoś — powiedział do Ryszarda Kosa. — Dziwne, to
bardzo dziwne. Niech mój brat dowie się, kim jest ta dziewczyna.
· Nie nastręczy mi to trudności. Dowiem się jutro.
Wyszli poza bramę fortu. Zatrzymali się na parę minut. Słońce gasło na zachodzie. Śnieg skrzypiał
pod stopami. Mróz szczypał policzki. Zima tego roku przvszła późno, ale gwałtownie. Nic nie wróżyło,
by spadły nocą śnieg mógł stopnieć. Od północy ciągnął lekki, lecz mroźny wiatr.
· Obóz rozbijemy tutaj — Szawanez zakreślił ręką rozległy łuk, wskazując na obszar leżący między
brzegiem jeziora a cieśniną St. Clair.
· Słusznie — stwierdził Kos. — Będziemy mogli równocześnie obserwować wejście do fortu i
wodną przystań. To ważne.
· Podzielam zdanie mojego brata — rzucił Czarny Jastrząb.
Uważnie zlustrowali oczyma teren przyszłego obozu i pośpieszyli ku nabrzeżnym borom leżącym
daleko poza warownią Malden.
Zimowy świt bielił zabudowania fortu. Indianie stawiali już wigwamy i tipi. Chaty rosły
błyskawicznie. Nim mieszkańcy Malden rozpoczęli swój pracowity dzień, od ostrokołu aż po wody
jeziora Erie ciągnęły się prowizoryczne siedziby Indian.
Ryszard Kos nie miał co robić, poszedł więc do warowni. Oglądnął potężną palisadę otaczającą
Malden, ustawione lufy armat i gęste straże wartowników. Fort był trudny do zdobycia. Stanowił
ważny punkt strategiczny kontrolujący ruch statków w cieśninie łączącej oba jeziora: Huron i Erie.
Wystarczyło opanować leżącą nieco wyżej po drugiej stronie jeziora amerykańską fortecę Detroit, aby
stać się panem sytuacji na wodach Krainy Wielkich Jezior. Snując swoje rozważania Kos kluczył
wśród licznych domów i rozstawionych żołnierskich namiotów. Było tu tłoczno. Wszędzie mieszkali
żołnierze. Rozpoczynał się poranny ruch. Dymiły polowe kuchnie. Ludzie śpieszyli tu i tam. Kos stanął
nagle zaskoczony. Przed nim pojawiły się dwie znajome sylwetki. Dziewczyna, która zaintrygowała
Tecumseha, i dowódca zwiadowców — traper Ludwik Lavel, którego poznał wczoraj u gubernatora
Brocka. Okazja do poznania kobiety nadarzyła się sama. Ukłonił się z gracją.
Lavel uśmiechnął się i przyjaźnie wyciągnął dłoń.
— Dokąd, sir, śpieszycie?; - rzucił. — Poznajcie się, moja
żona Lee, a to przyjaciel Tecumseha, Czerwone Serce. Polak — mówił Ludwik.
Miło mi panią poznać. Nazywam się Ryszard Kos —
przedstawił się i pocałował podaną dłoń.
Kobieta z zaciekawieniem patrzyła na Ryszarda. Była o wiele młodsza od swego męża, mogła mieć
około trzydziestu dwóch
lat.
Proszę pozdrowić Tecumseha — powiedziała. — Chciałabym z nim porozmawiać.
Uczynię to z przyjemnością.
· Oni się znają, choć zły los przed wielu laty ich rozdzielił — wyjaśnił Lavel. — Jeśli Tecumseh
zechce, niech złoży nam wizytę. Lee pragnie wyjaśnić wiele osobistych spraw.
· Przekażę zaproszenie.
· Pan niech także przyjdzie. Tyle o panu słyszałem — powiedział Ludwik. — Poproszę pańskiego
rodaka Błaszkowicza, wspólnie spędzimy popołudnie.
· Chętnie.
· Zapraszamy dzisiaj na obiad — rzekła Lee.
· Masz rację, kochanie. Kto wie, co będzie jutro. Może ruszymy z Malden na spotkanie wroga...
· Dziękuję. Przyjdę z Tecumsehem.
Skłonili głowy i odeszli. Kos został sam. Wracał do obozu. Natrętna ciekawość nie dawała mu
spokoju: co łączyło tę kobietę z wodzem Szawanezów?
Zastał Tecumseha w wigwamie przy buzującym ognisku. Wszedł, zdjął futrzaną czapkę i usiadł na
grubej warstwie skór. Ogień buchał wysokimi wachlarzami płomieni i rozsiewał miłe ciepło.
· Przynoszę mojemu bratu zaproszenie na południowy posiłek — powiedział Ryszard.
· Kto zaprasza?
· Ludwik Lavel.
· Dowódca zwiadowców ze sztabu generała Brocka?
· Zgadłeś, wodzu. On cię zaprasza i jego żona, Lee. I jego squaw?
— Tak. To kobieta, którą chciałeś poznać. Szawanez spojrzał w oczy przyjaciela
— Tecumseh przypomniał sobie Uti-tin-glit — cicho powiedział. — Dawno rozeszły się
nasze drogi. Wódz Szawanezów myślał, że Brzozowy Listek nie żyje, dlatego wczoraj był
zaskoczony jej widokiem.
Wódz wpatrzył się w chyboczące płomyki ogniska. Myśli jego poszybowały w przeszłość.
Niby do siebie powiedział:
— Wypiękniała Uti-tin-glit. Wtedy była dzieckiem, dzisiaj
jest kobietą...
Kos wstał, z kąta wigwamu wziął kilka polan i dorzucił je do] ognia, płomienie przygasły, a
potem strzeliły w górę. Zrobiło się jeszcze cieplej.
· Uti-tin-glit była córką kupca Stewarda. Rodzice nazwali ją; Lee. Mieszkała w forcie
Venango nad Allegheny River... wódz znowu umilkł. Patrzył gdzieś w przestrzeń ogarnięty
głęboką, spokojną zadumą. Na dnie jego źrenic tlił się smutek. — Mój brat chce poznać
dzieciństwo Malutkiego Brzozowego] Listka? — spytał nagle.
· Nie mogę wnikać w osobiste sprawy wodza Szawanezów — odparł Kos.
· Czerwone Serce jest moim bratem, Tecumseh nie ma przed nim tajemnic.
Szawanez złożył ręce na kolanach, uśmiechnął się do Ryszarda] i zaczął:

— Tecumseh i Elskwatawa31 mieli wówczas dziesięć lat, gdy ojciec zaprowadził nas do
domu białego kupca w Venangc i polecił uczyć się mądrości białych ludzi. Elskwatawa po
paru dniach uciekł, a Tecumseh pozostał. Kupiec Steward miał małą córeczkę Lee i
dziesięcioletniego syna Roberta. Połączyła ich przyjaźń. Matka Lee uczyła Skaczącą
Pumę pisać i czytać, rachować i rozumieć wiele przedziwnych zjawisk. Nie robił różnic
między swymi dziećmi a czerwonoskórym Szawanezem, dlatego Tecumseh pokochał
rodzinę Stewardów. Minęło parę lat. Tecumseh wrócił do rodzinnej wioski, ale
często bywał
w Venango, bo wzywała go przyjaźń do Roberta i urok dziewczyny, która była wiotka i biała
jak kora brzóz, dlatego Tecumseh nazwał ją Uti-tin-glit.
Kiedyś, gdy wiosna ukwieciła drzewa — wódz uśmiechnął! się do wspomnień —
Tecumseh siedział w cieniu kwitnących jabłoni obok domu Stewardów. Przyszła Tin-glit.
Rozmawiała z Tecumsehem. Była podobna do kwiatów, którymi wiosna obsypała drzewa. Dowiedziała
się o nadciągającej wojnie i zaniepokojona o los Skaczącej Pumy wyznała mu swą miłość. Wódz opuścił
głowę. Po długim milczeniu ciągnął dalej opowieść:
— Pewnego dnia Uti-tin-glit w tajemnicy przed ojcem i rodziną załadowała wóz bronią, której w
magazynie Stewarda nie brakowało, i ruszyła do wioski Szawanezow. Chciała w ten sposób pomóc
czerwonym braciom w walce z wrogiem. Wzięła
z sobą stangreta i dwóch strzelców. W drodze ktoś napadł na jadących. W kilka dni później znaleziono
zwłoki trzech mężczyzn naszpikowane strzałami i ograbiony wóz. Po dziewczynie zaginął ślad. O tę
zbrodnię posądzono Tecumseha. Robert poprzysiągł
zemstę, a Długie Noże tropili Pumę Gotową do Skoku jak wilka...
Wódz przygładził krucze włosy, poprawił" polana w ognisku i powiedział:
— Tecumseh szukał sprawców zbrodni, ale daremnie. Przyszła wojna. Szawanezi stanęli u boku
Miamisów i Delawarów. Tecumseh wraz z ojcem i wojownikami pośpieszył spełnić obowiązek obrony
ziemi dziadów. O Uti-tin-glit pozostały
wspomnienia. Wszyscy byli pewni, że uprowadzono ją i za mordowano...
Wódz nie poruszył się. W ognisku strzeliło płonące drewno. Do wigwamu dobiegały z zewnątrz
odgłosy ludzkiej krzątaniny.
· Tragiczne — szepnął Koś. Ile minęło lat od tych wydarzeń?
· Napadu dokonano w 1797 roku.
· Czternaście lat temu.
· Tak.
· Stewardowie musieli dowiedzieć się, że Lee ocalała.
· Rodzice Uti-tin-glit zmarli, a jej brat Robert dalej jest przekonany, że siostra nie żyje.
· Wobec tego Lee nie zawiadomiła rodziny o swym ocaleniu.
· Na to wygląda.
· Dlaczego tak postępuje?
· Tecumseh nie wie, ale rozwiąże tę zagadkę.
Ryszard wstał i wyjrzał z wigwamu. Dokuczliwy wiatr ciągnący z północnego wschodu pędził po
niebie kłęby szarych chmur. Zbliżało się południe.
— Czas skorzystać z zaproszenia Lavelów. Chodźmy! — powiedział Kos.
Tecumseh nałożył odświętny, misternie haftowany strój, przyczesał krucze włosy, zawiązał
wodzowską opaskę na czole i opuścili wigwam. W milczeniu dotarli do domu Ludwika Lavela, Przez
oszklony, duży taras weszli do schludnego holu. Służący Murzyn poprosił ich do gościnnego pokoju,
powiedział, że pan Lavel zaraz przyjdzie. Usiedli w wygodnych fotelach. Patrzyli na gustownie
udekorowane ściany, na firanki w oknach, wzorzyste chodniki pokrywające podłogę, meble. Wszędzie]
czuło się kobiecą rękę, nawykłą do dbałości o piękno i ład. Zjawił się nareszcie gospodarz domu. Już w
drzwiach z szero-kim uśmiechem wołał:
· Witam serdecznie! Miło mi gościć tak znakomitych ludzi — wyciągnął rękę do Szawanęza,
uścisnął po męsku jego dłoń. — Lee za chwilę przyjdzie — dodał — nakłada swoją ulubioną suknię.
· Tecumseh cieszy się, że może bliżej poznać męża swej dawno zaginionej siostry.
· Zaginionej?... Ach, rozumiem — powiedział chłodno Lavel. — Dawno straciliście ze sobą
kontakt.
· Można, biały bracie, tak to nazwać — dwuznacznie odparł wódz.
· Usiądźcie — zapraszał gospodarz. — Spodziewam się: jeszcze Karola Błaszkowicza i będziemy w
komplecie.
Tecumseh podszedł do stojącej pod ścianą komody, na której j stały drobne pamiątkowe przedmioty.
Podniósł drewnianą rzeźbę przedstawiającą sowę z rozpostartymi skrzydłami i z zainteresowaniem
przyglądał się figurze.
· Nieźle wykonane — zauważył Ludwik Lavel. — Podobno rzeźbił to jakiś Indianin.
· Sowa, dobry ptak Szawanezów — powiedział Tecumseh. — Gdzie ona się zjawia, tam przychodzi
pomyślność.
· Wie odczuwam tej pomyślności, mimo że Lee wozi wszędzie tę rzeźbę — rzucił gospodarz.
· Biały brat nie jest Szawanezem, ptak mądrości i dobra nie może mu służyć — wyjaśnił
Ryszard. Sowa to totemowy32 znak ojca Tecumseha.
· Rozumiem.
Otwarły się drzwi i Murzyn wprowadził Karola Błaszkowicza. Wysoki, siwy mężczyzna o
łysiejącej głowie i poradlonej starością twarzy witał się serdecznie ze wszystkimi, a z
Ryszardem Kosem z niezwykłą wylewnością.
· Miło spotkać rodaka — mówił po polsku — i pogawędzić trochę w ojczystym języku.
To prawdziwe szczęście.
· Dla mnie to również radość — odparł Kos. — Zwłaszcza że rozmówcą jest nie tylko
rodak, ale także sławny kartograf.
· Usiądźmy razem — powiedział Karol. — Muszę nacieszyć się pana towarzystwem.
· Nawzajem.
W drzwiach pojawiła się Lee, rozmowy umilkły i oczy wszystkich spoczęły na wchodzącej.
Ubrana w długą, błękitną suknię wyglądała dziewczęco. Złociste włosy, związane z tyłu
tasiemką, opadały na plecy. W ręku trzymała mięciutki, biały szal.
Tecumseh postawił na komodzie rzeźbę sowy, skrzyżował ręce na piersi, patrzył w twarz
kobiety. Lee obrzuciła wszystkich przelotnym spojrzeniem i zatrzymała wzrok na sachemie
Szawanezów. Policzki jej spłonęły. Podbiegła do Tecumseha, zarzuciła mu ręce na szyję i
wybuchnęła płaczem. Wódz przytulił ją do piersi, później delikatnie odsunął i powiedział:
— Długo w sercu Tecumseha mieszkał smutek, aż nagle znowu zaświeciło słońce, bo w
Malden wódz Szawanezów spotkał Uti-tin-glit, którą miał za straconą.
Błaszkowicz i Kos przyglądali się tej scenie z ciekawością, Lavel nerwowo przygryzał
wargi.
· Niech Brzozowy Listek opowie swoje dzieje, Tecumseh pragnie posłuchać.
· Jeśli to nie tajemnica, ja także chciałbym poznać niektóre wypadki, zwłaszcza związane
z napadem na wóz — powiedział Ryszard Kos.
Lee pytającym wzrokiem spojrzała na męża.
— Żona opowie państwu wszystko. Ja także dorzucę to j i owo — rzekł Ludwik Lavel. — Zapraszam
do stołu. — Uchylił i drzwi i zawołał: — Hej, Betty, podaj obiad.
Goście usiedli. Czarnoskóre służące wniosły na półmiskach 1 smakowicie pachnące potrawy i
sprawnie rozstawiły nakrycia. 1 Kos słuchał informacji Błaszkowicza o jego najnowszej mapie 1 i patrzył
na eleganckie fajansowe naczynia, biegającą służbę, 1 dostatnio urządzone mieszkanie. Lavel musiał
być zamożnym
człowiekiem.
Lee siedziała obok wodza Szawanezów, cicho rozmawiali.] Była wzruszona. Spotkanie po
czternastu latach wyprowadziło i ją z równowagi. Odżyły wspomnienia dzieciństwa i młodości, dom
rodzicielski otoczony sadem w Venango, twarze matki, ojca i brata.
La vel odpieczętował pękatą butelkę whisky i napełnił kieliszki.
· Zdrowie miłych gości! — wzniósł toast.
· Tecumseh nie pije ognistej wody — wódz odsunął od siebie alkohol.
— Ja także za whisky dziękuję — powiedział Kos. — Państwo;
możecie pić, nam to nie przeszkadza.
· Nie dacie się skusić? — rzucił Błaszkowicz.
· Nie.
· To trudno.
· Zostaliśmy wobec tego sami, Karolu, bo Lee także nie pije — rzekł Ludwik Lavel.
— Damy sobie radę — uśmiechnął się Błaszkowicz. — Zdrowie
niepijących!
Wychylili zawartość kieliszków i sięgnęli po zakąskę. Zadzwoniła zastawa. Tecumseh jadł
wstrzemięźliwie i ukradkiem obserwował Lee oraz jej męża.
Kos zwrócił się do Lavelowej:
— Pani wybaczy ciekawość, ale chętnie posłuchałbym obiecanej opowieści.
— Niewiele mam do opowiadania — odrzekła. — Nie chciałabym nudzić.
— Tecumseha także interesują dzieje Brzozowego Listka.
- Prosimy — dorzucił Błaszkowicz.
-=- Opowiedz wszystko, miła. Wodzowi Szawanezów należą się wyjaśnienia — zachęcał
Ludwik.
Zaległa cisza wyczekiwania. Lee poprawiła na ramionach szal i zaczęła:
· Czternaście lat to długi okres czasu, a mnie wydaje się, że to było wczoraj. Wozem
naładowanym strzelbami, prochem i ołowiem wjechaliśmy w lesisty wąwóz. Powoził stangret
Larry Kingston. Siedziałam obok. Z tyłu ze sztucerami w ręku czuwali John Korwin i Joseph
Marshall. Wszyscy trzej pracowali u mego ojca i uchodzili za najuczciwszych ludzi. Wiozłam
Szawanezom broń. Chciałam zrobić niespodziankę Tecumsehowi i jego współplemieńcom. W
miejscu, gdzie wąwóz odsłaniał nagie zbocza, ktoś zaczął do nas strzelać. Siedzący obok mnie
Kingston wypuścił lejce, chwycił się za pierś i runął pod koła wozu. Przestraszone konie
ruszyły w popłochu. Korwin i Marshall strzelali. Ja usiłowałam uchwycić rzemienie lejców,
które opadły na ziemię, ale na próżno. Wóz stracił równowagę i przewalił się z trzaskiem.
Uczułam ogromny ból, straciłam przytomność. Później usłyszałam głosy ludzkie.
· Zostaw, ona nie żyje — mówił ktoś po angielsku. Z trudem otwarłam powieki,
zobaczyłam mężczyznę o rudej jak płomień brodzie. Strzelał z łuku do leżącego Korwina.
Przerażona znowu zemdlałam.
Lee opuściła głowę na piersi. Bezmyślnie bawiła się frędzlami szala. Przygnębiająca cisza
zaległa pokój. Przerwał ją La vel:
— W forcie Sandusky korzystnie sprzedałem skórki, plon zimowych łowów, i śpieszyłem do
swojej traperskiej samotni nad Ohio. W wąwozie zwanym przez Oneidów Kanionem Ciszy
natknąłem się na przewrócony wóz i zwłoki trzech mężczyzn naszpikowanych strzałami.
Przygnieciona kołem leżała nieprzytomna dziewczyna. Żyła. Pośpieszyłem więc z pomocą.
Miała połamane żebra, krwawiła. Z trudem dowlokłem się' do najbliższej wioski Indian. Tam
zdobyłem dwa konie i po pierwszych zabiegach szamana ruszyłem z chorą, ale nie nad Ohio,
gdzie
miałem swą chatę, lecz z powrotem do Sandusky. Po tygodniu, gdy chora poczuła się lepiej,
popłynąłem barką Tomasza Graya do Malden, gdzie mieszkał wyśmienity lekarz Jean Dorion.
On jeden mógł dziewczynie pomóc. Od znalezienia jej w Kanionie Ciszy nie odzyskała
świadomości, dlatego nie wiedziałem, kim jest i co się w wąwozie wydarzyło. Lavel umilkł.
Napełnił swój kieliszek i wychylił do dna.
— Możesz opowiadać dalej, kochanie — powiedział do żony
i oparł głowę na ręku.
Oczy słuchaczy zwróciły się na Lee.
— Gdy odzyskałam przytomność, zobaczyłam nad sobą nie znanego mi mężczyznę. To był
Ludwik Lavel. Długo jeszcze chorowałam. Podobno trwało to ponad rok. Ludwik zgodnie z
zaleceniem lekarza zawiózł mnie do Montrealu, gdzie pod opieką specjalistów odzyskałam
zdrowie.
Umilkła, a potem łamiącym się głosem dodała:
· Kiedy ostatecznie dowiedziałam się, że matka, ojciec i brat zginęli w bitwie z Indianami
nad Wąską Strugą, przyjęłam oświadczyny Ludwika...
· Kto mojej siostrze powiedział o śmierci jej rodziny nad Wąską Strugą? — zareagował
gwałtownie wódz.
· Ludwik — szepnęła.
· Kłamstwo! Tecumseh zdobył osadę backwoodsmenów34, ale nie było tam Stewardów.
Ojciec Uti-tin-glit zginął w potyczce na kanadyjsko-amerykańskiej granicy, gdy wiózł artykuły
żywnościowe dla fortu Detroit, a matka zmarła z rozpaczy w roku 1806. Robert, dawny mój
przyjaciel, a obecnie wróg, żyje. Jest oficerem w forcie Wayne.
· Boże! — Lee chwyciła rękę Szawaneza. Łzy napłynęły jej do oczu. Gwałtownie
pobladła.
· Niech Tecumseh nie obwinia mnie o kłamstwo — powiedział niespokojnie Lavel. — O
śmierci rodziców i brata dowiedziałem się z ust wędrownego kramarza.
· Jak nazywał się ten> kramarz?
· Nie wiem... nie pamiętam... To było przygodne spotkanie.
· W mowie bladej twarzy mieszka fałsz — gniewnie rzucił Szawanez i groźnie patrzył na
Lavela.
Kos, chcąc rozładować sytuację, powiedział łagodnie:
— Wybaczcie wzburzenie Tecumsehowi, sir. Wódz był posądzony o dokonanie. napadu,
uprowadzenie dziewczyny i jej zamordowanie. Brat Lee poprzysiągł zemstę i do obecnej chwili
tropi Skaczącą Pumę. Z tego, co tu mówicie, wynika, że albo
ktoś celowo rozsiewa nieprawdziwe wieści, by obciążaj zbrodnią Szawanezów, albo wy, sir, coś przed
nami ukrywacie Ludwik wytarł zroszone potem czoło. Sięgnął po kieliszek i wychylił jego
zawartość. Widział smutne i zapłakane oczy Lee i dwie zaciśnięte, sękate pięści sachema.
· Nie kłamię — powiedział sucho.
· Nie usiłowaliście sami odszukać Stewardów? — spyta nagle Błaszkowicz.
Lavel milczał.
· Ludwik szukał, ale rodziców już podobno w Venango mi było. Nie mógł natrafić na ich ślad —
wyręczyła męża Lee.
· Nie wierzę — rzekł Kos.
· Macie trochę racji, panowie — podjął z poczuciem winy zmieszany Lavel. — Niedołężnie
prowadziłem poszukiwania Przywiązałem się i pokochałem Lee. Lęk przed jej utratą sprawił, że nie
chciałem odszukać Stewardów. Wszystkiemu winna miłość. Wybacz, najmilsza! I Tecumseh niech mi też
wybaczy.
Lee wybuchnęła płaczem. Wszyscy milczeli. Sachem wstał zza stołu. Był spokojny, choć gorycz
malowała się na jego twarzy, Z powagą i mądrością doświadczonego człowieka zaczął mówić:
— Żli ludzie powiedzieli Stewardom, że na wóz napadli i uprowadzili Uti-tin-glL Szawanezi; ci sami
ludzie donieśli Lavelowi, że rodziców Lee zabił Tecumseh — wódz ze smutkiem pokiwał głową. —
Dlatego rozeszły się nasze ścieżki. Moja siostra wybrała na męża człowieka swojej rasy, Tecumseh
pozostał sam. Nie ma gniewu w sercu Skaczącej Pumy. Trzeba tylko odnaleźć oszczerców i wymierzyć im
sprawiedliwości
Hugh! — Po krótkiej przerwie ciągnął dalej: — Niech moja siostra nie płacze. Drogami ludzkiego życia
chodzi Mikamwes, który gmatwa i często burzy nasze zamiary. Trzeba z godnością znosić Smutek i ból.
Wódz skinął na Kosa.
— Bywajcie, moi bracia. Tecumseh dziękuje wam za gościnę i odchodzi jako przyjaciel. Wigwam
sachema Szawanezów stoi dla was otworem. Hugh.

NISKUK

Puszcza stała w okiściach białego puchu. Promienie słońca zapalały na śniegu tysiące migotliwych
lśnień. Nie było wiatru, a mimo to nagie korony drzewnych olbrzymów, okryte śniegiem niby zgrzebną
koszulą, huczały majestatyczną, sobie zrozumiałą pieśń prawiecznej kniei.
Był styczeń 1812 roku.
Kilkunastu Indian z plemienia Seneków i Kriksów podążało ku Detroit River. Skrzypiał śnieg pod
karpiami1 , piszczały szerokie płozy toboganów2 i poszczekiwały psy. Szli dość szybko prowadzeni przez
niezawodnego Utsanati'ego 3 . Przewodnik przecierał przejścia wśród drzew i uważnie lustrował oczyma
przestrzeń. Za nim podążało kilku wojowników, psie zaprzęgi ciągnące obładowane tobogany, dwie
dziewczyny i dalej sznur mężczyzn. Wszyscy ubrani byli w futerkową odzież. Na głowach mieli bobrowe
czapki. Widać, czuli się bezpieczni, bo łuki i strzelby nieśli na ramionach. Nic dziwnego. Wśród
ogołoconych z liści zarośli widoczność była wyśmienita. Nie musieli więc obawiać się ludzi, bo w czas
dostrzegliby wroga. Dzikie zwierzęta w większości uszły na południe przed mroźnymi śnieżycami, a
zbudzone z zimowej drzemki niedźwiedzie lub inni mieszkańcy kniei nie stanowili niebezpieczeństwa.
Stada zgłodniałych wilków były groźne tylko dla samotnych wędrowców.
Gdy zmierzch począł gęstnieć, wyszukali odpowiednie miejsce, z jednej strony osłonięte nierównością
terenu i kępami leszczynowych zarośli, z drugiej strzelistymi sosnami, i rozłożyli obóz. Jedni zdjęli z
toboganów skórzane namioty i ustawili je, inni gromadzili gałęzie na nocne ognisko. Kobiety tymczasem
wydobyły z woreczka garść wysuszonego mchu i drzewnego próchna, oczyściły teren ze śniegu i
sprawnie. ułożyły mały stos, potem przy pomocy krzemienia i metalowego klocka skrzesały ogień. Nad
rozpalającym się ogniskiem zawiesiły na drewnianej żerdzi garnek napełniony śniegiem i zajęły się
przyrządzaniem gorącego posiłku. Noc otuliła puszczę, mróz tężał. Indianie skupieni wokół ognia jedli
parujący żur ugotowany z pemikanu i przypraw ziołowych. Rozmawiali oszczędnie. Utsanati ustalił
kolejność wart i pierwsi strażnicy zajęli swoje miejsca, a pozostali wędrowcy otuleni derkami
i niedźwiedzimi skórami legli w tipi do krzepiącego snu.
Gdy zaczęło świtać, pośpiesznie zjedli gorące śniadanie! zwinęli podróżne namioty,
załadowali wszystko na sanie i gęsiego ruszyli na wschód. Mróz ziębił ręce, szczypał w po-
liczki i dokuczał stopom obutym w mokasyny. Wiatr ucichł; słońce sypało srebrny blask,
dlatego zimowy pejzaż wyglądał uroczo i podróż nie była, mimo silnego mrozu, dokuczliwa.
Mijali leśne wąwozy i uroczyska, przecinali skute lodem i za-! sypane śniegiem koryta rzek i
strumieni, pięli się po łagodnych zboczach wzniesień i schodzili w malownicze doliny. Gdzieś w
drugim tygodniu wędrówki, gdy słońce wskazywało południe, dotarli do leśnego traktu
biegnącego z fortu Detroit ku dalekiej; warowni Dearborn. Weszli na ten szlak i przyśpieszyli
kroku Gdy począł zapadać zmierzch, zboczyli ze szlaku i wśród strzelistych pni wiecznie
zielonej wejmufki? rozbili obóz.
· Jutro przed południem dotrzemy do rzeki — powiedział Utsanati, ogrzewając
zmarznięte dłonie nad płomieniami.
· Gdybyśmy mieli canoe, to wieczorem dotarlibyśmy do obozy Tecumseha — dodał
Wilcza Łapa.
· Może znajdziemy w nabrzeżnych zaroślach łodzie, przecież to kraj Pottawatomich i
Mohawkow — łudził się jeszcze Szeroką Dłoń.
· Tu władają Miczi-malsa — Utsanati pokręcił głową. -- Za blisko do fortu Detroit,
dlatego nasi bracia Mohawkowie i Pottawatomi mieszkają w głębi lasów. Nad rzeką nie
znajdzie] my łodzi.
· Co o tym sądzi nasza siostra, Niskuk? — z szacunkiem zwrócił się do jednej z kobiet
Wysoki Dąb.
Młoda dziewczyna, pomagająca swej towarzyszce w przyrządzaniu wieczerzy, oderwała na
chwilę oczy od parującego kociołka i odrzekła:
· Nie znajdziemy canoe!
· Wody rzeki powinien już pokrywać lód — wtrąciła druga dziewczyna. — Może w
karpiach przejdziemy po lodzie.
· Zorza Ranna się myli — odpowiedział Utsanati. — Detroit rzadko zamarza.
· Zbudujemy czółna — rzucił któryś z wojowników.
Zajmie to dużo czasu — dodał inny.
W kociołku poczęła bulgotać woda i rozeszła się aromatyczna woń gotowanego żuru. Niskuk siedziała
patrząc w złote języki płomieni. Podniosła rękę nakazując milczenie. Oczy wojowników spoczęły na jej
twarzy. Cisza zaległa obozowisko.
Mój brat Utsanati ma słuszność — powiedziała jakimś
uroczystym głosem, nie odrywając wzroku od ognia. — Mi--kiskaw7 nie zakończyło się, ale będą canoe
i... krew — przerwała, podniosła głowę do góry i patrzyła w zielonosrebrne, pokryte śniegiem korony
wejmutek. Po chwili z natchnieniem dodała: — Widzę wodę, noc i walkę...
Nad konarami drzew złowieszczo zakrzyczał puszczyk. Indianie oglądali się trwożnie dookoła i znów
patrzyli z zabobonnym szacunkiem na dziewczynę. Niskuk opuściła głowę i cicho szepnęła:
— Ka-peboan-ka nie uczyni krzywdy...
Twarze wojowników wypogodziły się. Utsanati powiedział:
— Gicze Manitou obdarza naszą siostrę swymi łaskami. Co oznaczają jej słowa?
Niskuk położyła ręce na kolanach, nie poruszyła się, zadumana słuchała poszumu sosen.
· Niskuk nie powie wojownikom? — nalegał Utsanati.
· Nadchodzą ludzie — odezwał się nagle Wilcza Łapa i chwycił strzelbę.
Z gęstniejącego mroku dochodziły niewyraźne ludzkie głosy i skrzypienie śniegu.
— To biali! Za duży hałas — stwierdził Wysoki Dąb.
Utsanati podniósł ręce i wykonał nimi kilka znaków9 . Paru
wojowników niepostrzeżenie znikło za pniami sosen. Pozostali chwycili broń. Na szlaku zamajaczyły
sylwetki ludzi, skręcili oni ku obozowisku Indian, zwabił ich blask ognia. Jeszcze chwila i stanęli w kręgu
światła. Było ich trzech, prowadzili objuczone do granic możliwości dwa osły. Na przód grupki wysunął
się mężczyzna o rudych, dawno nie strzyżonych włosach, które w nieładzie spadały mu na ramiona.
Długa broda nad ogniskiem połyskiwała miedzią. Kożuszaną czapkę miał nasuniętą głęboko na czoło.
Uważnie obrzucił, spojrzeniem obóz i podniósł rękę w geście powitania.
— Witam czerwonych braci. Noc mroźna dzisiaj. Czy pozwolicie ogrzać się przy waszym ognisku?
Utsanati wyciągnął dłoń do rudego.
· Niech biali bracia usiądą, miejsca wystarczy dla wszyst-j kich — powiedział.
· Dzięki!
Rudy skinął na towarzyszy. Poczęli zdejmować z osłów bagaże, które złożyli pod pniem sękatej sosny,
uwiązali zwierzęta, rzucili im skąpą garść siana i kucnęli w kręgu pulsującego] ciepłem ogniska. Wtedy
Utsanati zwrócił się do nich:
— W kociołku jest pożywienie, niech biali bracia zaspokoją głód. Wojownicy Seneków i Kr iksów
pragną wspólnie spożyć kolację.
Twarze podróżnych rozjaśnił uśmiech, sięgnęli po kubki, zaczerpnęli z kociołka żuru i jedli z apetytem.
Utsanati podniósł dłoń i wykonał palcami kilka ruchów nie zauważonych przez białych. W
odpowiedzi na ten znak spośród i drzew wynurzyli się wojownicy, którzy dla bezpieczeństwa] ukryli się
w mroku nocy, i usiedli, aby zjeść wieczerzę. Rudy z hałasem obtarł ręką usta i zagadnął:
· Dokąd śpieszą wojownicy Seneków i Kriksów? Sądzę, że nie do Detroit?
· Numwach — odrzekł muskularny Mocny Rzemień.
· A dokąd?
· Biali bracia nie mówią o celu swojej drogi, dlaczego więc pytają o naszą? — odezwał się
chłodno Wilcza Łapa.
· Pytałem z ciekawości — uśmiechnął się sceptycznie rudy.
· Jedziemy do Detroit — włączył się jeden z białych. — Wieziemy trochę towaru Widzę, że
podróżujecie z kobietami, mamy piękne, błyszczące paciorki. Wymienimy chętnie nal skórki..

· Nie posiadamy skórek — powiedział Utsanati.


· Czym możecie zapłacić?
· Nie mamy nic.
· Brednie — rzucił z niedowierzaniem rudy. — Prowadzicie! z sobą tobogany, więc musicie mieć
jakiś towar do wymiany.
· Towar mamy, ale nie za paciorki — rzekł Utsanati. — Ranna Zorza i Wodna Ptaszyna nie pragną
świecących kulek.
— A może?
Nie chcemy paciorków — odezwała się Zorza Ranna.
Dlaczego? Są piękne.
Czego innego nam trzeba — powiedziała Niskuk i podeszła
bliżej białych kupców.
· Co chciałybyście kupić?
· Proch i ołów — wtrącił energicznie Szeroka Dłoń.
· Tego towaru z sobą nie mamy. Mogę wam sprzedać naboje w Detroit albo w Miami.
· Do fortu w Miami daleko, a do Detroit nie wstąpimy.
· Szkoda, w obu fortach mam swoje sklepy, mógłbym sprzedać wam prochu i ołowiu na kule.
· Biały brat, słyszałem, sprzedaje wojownikom w tych sklepach piasek, a nie proch — odezwał się
zaczepnie Mocny Rzemień.
Rudy wlepił okrągłe i małe jak czarne paciorki oczy w Indianina, klepnął się dłonią w kolano i zawołał:
· Kłamstwo! Jestem uczciwym kupcem.
· Czyż Wyandoci i Szawanezi nie nazywają was Rudym Kojotem?
· Nie wiem, jak mnie nazywają. Jestem Willi Gayer. Zapamiętajcie to nazwisko: Gayer.
· Czarnemu Sępowi z plemienia Wyandotów sprzedałeś antałek piachu zamiast prochu.
· Nieprawda...
· Niech biały brat strzeże się, bo Czarny Sęp chodzi jego tropem.
· To groźba czy ostrzeżenie? — Gayer niespokojnie patrzył na Indian.
· Jedno i drugie — rzucił z przyciskiem Utsanati.
Chwilę panowała cisza. Willi Gayer pośpiesznie przemknął wzrokiem po twarzach czerwonoskórych,
jak gdyby chciał przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek spotkał któregoś z tych ludzi.
· Gdzież ten Czarny Sęp? — zawołał cynicznie. — Chcę z nim porozmawiać. Pewnie mylicie mnie z
kimś innym.
· Nie ma wśród nas Wyandotów — powiedział Mocny Rzemień — ale nie zachodzi tu żadna
pomyłka. Czarny Sęp jest moim przyjacielem, opowiedział mi swoją tragedię w Miamu Rudy
Kuj ot sprzedał mu piach zamiast prochu, a gdy upomniał się o zwrot skórek lub o dobry
towar, został zhańbiony i unurzany w smole i pierzu...
Gayer skulił się przy ognisku. Serce zabiło mu przyspieszonym rytmem. Czuł, jak pod
futrzaną czapką czoło pokrywają mu krople potu. Leżące na kolanach dłonie poczęły mu
drżeć.
· Czerwony brat się myli. Nie znam Czarnego Sępa.
· Rudy Kuj ot kłamie! Czarny Sęp pokazał mi białego kupca w Miami. Nie ma tu
pomyłki.
Biali poczęli się niepokoić. Było ich tylko trzech przeciw] licznej gromadzie dobrze
uzbrojonych wojowników. Dialogi przybierał niekorzystny obrót i wrogo nastawiał Indian do
kupców. Trzeba było jakoś sytuację rozładować. Dlatego jeden z białych odezwał się
łagodnie:
—- Zostawmy konflikt Gayera i Czarnego Sępa, niech rozstrzygają swoje sprawy między
sobą. Przybyliśmy tu jak przyjaciele, spędzimy wspólnie noc i jutro rozejdą się nasze drogi,
· Mądre słowa —-- powiedział Utsanati.
· Nazywam się John Bradley — ciągnął dalej kupiec. — Jeśli nie ufacie Gayerowi,
zaufajcie mnie. Jeśli chcecie, obejrzyjcie mój towar. Mam igły, lusterka, grzebienie, brzytwy,
krzesiwo; do krzesania ognia, noże traperskie, siekiery i whisky...
· Noże, siekiery i krzesiwo interesują wojowników — Powiedział Utsanati.
· A co chciałyby kobiety?
Niskuk wyciągnęła rękę i palcem wskazała na pistolet wiszący u pasa Bradleya.
· Niech biały brat sprzeda krótką strzelbę.
· Pistolet?
· Tak.
· Nie mam.
· Biały brat ma długą strzelbę, więc może sprzedać pistolet.
· To moje uzbrojenie — wyjaśnił. — Sprzedać nie mogę.
· Ja odstąpię jeden — odezwał się inny kupiec, Joe Atkins — ale to drogo kosztuje.
· Ile?
· Bardzo drogo.
Niskuk zapłaci.
Joe uważnie patrzył w twarz dziewczyny, zaczął wietrzyć dobry interes.
Wątpię, czy wieziecie tyle skórek.
Niskuk zapłaci — powtórzyła z przyciskiem dziewczyna.
· Pieniędzmi?
· Tak.
Biali wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
· Macie banknoty? — spytał Bradley.
· Może złote? — dorzucił Gayer.
Niskuk dała znak Zorzy Rannej. Obie przysiadły obok Utsanati'ego i Mocnego Rzemienia.
Nikt nie odpowiedział na pytania kupców.
· Czego nie odpowiadacie? — natarczywie rzucił Atkins.
· Ile biały brat chce papierowych pieniędzy za dwa pistolety? — spytała Niskuk.
· Chcecie dwa?
· Tak, z nabojami.
· Co jeszcze kupicie?
· Noże, siekiery, krzesiwo... — wyliczał Utsanati.
· Za wszystko zapłacicie banknotami?
· Tak.
· Czyje to banknoty: amerykańskie czy kanadyjskie?
· Mamy jedne i drugie.
Gayer zerwał się i podniecony spytał:
· Dużo macie takich banknotów? — nie otrzymawszy odpowiedzi, rzucił: — Mam z
doskonałej stali traperskie noże. Kupcie u mnie.,
· Niech biali bracia pokażą towar — odezwał się Mocny Rzemień. — Wtedy
zadecydujemy.
Atkins, Bradley i Gayer ruszyli do bagaży, przytaszczyli worki do światła i wyłożyli towar, a
na środku postawili chytrze kilka butelek z wódką. Indianie oglądali noże o długich ostrzach i
kościanych rękojeściach, małe siekiery nieodzowne w puszczy i przydatne w boju, mieniące
się w płomieniach ogniska różnokolorowymi barwami sznury szklanych paciorków, metalowe
grzebienie, igły z szerokimi uchami do rzemiennych nici, żelazne groty strzał i szereg innych
drobnych przedmiotów.
Czerwonoskórzy wybrali towar i złożyli wszystko na derce.
— To chcemy kupić — powiedział Utsanati. — Dołóżcie dwie krótkie strzelby z nabojami i
wyznaczcie cenę.
Atkins z oddzielnej sakwy wydobył dwa pistolety z małymi woreczkami nabojów i położył
je na derkę obok wybranego przez Indian towaru. Przez chwilę na uboczu ustalał z
towarzyszami cenę. Gdy doszli między sobą do porozumienia, zwrócił! się do
czerwonoskórych:
:— Towar, który bierzecie, jest wart sto dolarów, ale weźmiemy od was tylko
osiemdziesiąt. Czerwoni bracia docenią naszą] dobroć i zechcą nam wyświadczyć w
późniejszym czasie pewna przysługę. Jeśli zgadzacie się, to przypieczętujemy zgodę butelka
whisky.
Joe sięgnął po alkohol i otworzył flaszkę. Wyciągnął ją dcl Mocnego Rzemienia, powiedział
zachęcająco:
— Wypij, czerwony bracie, na zgodę z Gayerem. Napój życia daje radość i odpędza zimno.
Indianin nie poruszył się. Chłodno odpowiedział:
— To nie jest napój życia, lecz ognista woda zguby. Mocny Rzemień nie będzie pił.
Atkins zwrócił się do Utsanati'ego:
— Jesteś tu wodzem, bracie. Daj przykład.
W oczach wojownika Seneków zabłysło pożądanie, zawahał się, Kilku Indian podeszło
bliżej białych.
· Utsanati nie jest naszym wodzem, tylko przewodnikiem — powiedział Szeroka Dłoń.
— Każdy z nas decyduje o sobie.
· Świetnie, bierz! — Atkins wręczył butelkę Szerokiej Dłoni i z zachęcającym gestem
zwrócił się do czerwonoskórych: —1 Wystarczy dla wszystkich, te flaszki są wasze, możecie
braci i pić.
Wojownicy poczęli szeptać między sobą: jedni aprobowali,! inni byli przeciwni
poczęstunkowi. Szeroka Dłoń stał i jaki urzeczony patrzył w brązowe szkło butelki. Pożądliwie
przełknął! ślinę i podniósł flaszkę do ust. Wtedy podbiegła Niskuk i stanowczym głosem
zawołała:
— Stój! Kanaha czai się w pobliżu. Kto tknie ognistą wodę, jutro zginie!
Szeroka Dłoń pociągnął obfity haust alkoholu. Z zabobonnym lekiem spojrzał na
dziewczynę.
__ Cóż to?... Wojownicy słuchają rozkazów squaw? — z drwiną odezwał się Bradley.
Hi... hi... hi... Ta smarkata jest ich naczelnikiem, hi... hi... hi... — rechotał Gayer.
Milcz, Rudy Kujocie! — głos dziewczyny był rozkazujący. — Za tobą idzie
śmierć. Sępy rozwłóczą twe wnętrzności.
Prorokini! Ha... ha... ha... Ledwie wyszła spod spódniczki
mamy, a już w wieszczkę się bawi, ha... ha... ha... — hałaśliwie wybuchnął Atkins. Chwycił
jedną z butelek, łyknął trochę alkoholu i zwrócił się do Indian: — Pijmy, czerwoni mężowie. To
napój wojowników. Ja daję przykład — znowu przyłożył butelkę do ust.
Niskuk podeszła do Szerokiej Dłoni, który idąc w ślady Atkinsa pociągnął z flaszki, odebrała
mu alkohol i postawiła u stóp Gayera. Nie protestował. Zwróciła się do współplemieńców:
— Bracia! Manitou ustami Tecumseha, wielkiego sachema, zabronił wojownikom
spożywać wodę ognistą. Kto złamie ten zakaz, zginie i nigdy nie znajdzie szczęścia w Krainie
Wiecznych Łowów. Kanaha krąży wokół obozu i sączy zło. Okażcie, bracia, męstwo. Nie
dajcie się skusić białym ludziom. Tam, wśród drzew, słyszycie?...
Indianie zastygli w bezruchu. Biali widząc ich zaniepokojenie wybuchnęli śmiechem i
natychmiast umilkli. Osły uwiązane do pobliskiego drzewa zaczęły bojaźliwie strzyc uszami i
parskać, a indiańskie psy dopadłszy nóg swych panów najeżyły się i wyszczerzyły złowrogo
kły. W pobliżu obozu w mroku nocy rozległo się przeciągłe, przejmujące do szpiku kości,
żałosne, a zarazem groźne wycie. Bór pochwycił to niesamowite wołanie i poniósł w knieję.
· Wilk — rzucił uspokajająco Gayer.
· To Kanati12 mieszkający w zwierzęciu ostrzega moich braci — powiedziała Niskuk i
kucnęła przy ognisku.
· Zabierzcie wodę ognistą — powiedział Mocny Rzemień — wojownicy nie będą pili.
Nasza siostra, Niskuk, ma rację. Kanaha włóczy się wokół obozu.
Indianie odsunęli się od białych nieco na ubocze. Niskuk uważnie oglądała pistolet, nabiła
go i celowała w pień niedalekiej sosny. Kupcy wściekli, że nie udało się im spoić
czerwonoskórych i wyłudzić jak najwięcej gotówki za towar, także zajęli miejsca koło ognia.
Ktoś nałożył świeżych gałęzi, płomienie strzeliły, rozlewając ciepło i oświetlając twarze ludzi.
Płaćcie! Należy się nam sto dolarów — rzucił Atkins.
· Miało być osiemdziesiąt — odrzekła Niskuk.
· Mieliśmy białym kupcom wyświadczyć jakąś przysługę —1 dodał Utsanati.
· Yes. Wiemy, że zdążacie do Malden, więc chcieliśmy... —1 zaczął Bradley, ale
przerwał mu Gayer:
· Daj spokój, John. Nie skorzystamy z ich usług.
· Tak uważasz?
· Pewnie. Sami sobie damy radę.
· Weil.
· Zapłaćcie za towar, jeśli macie banknoty, albo wszystka pakujemy — powiedział Atkins.
· Zapłacimy, tylko Wodna Ptaszyna wypróbuje krótka strzelbę — powiedziała
dziewczyna. Podniosła pistolet i mierzył! w pobliskie drzewo.
. — Będziesz strzelać? — zdziwił się Bradley. — Nie trafisz! Celności trzeba się długo
uczyć. To trudna sztuka.
— Jeśli broń jest dobra, Niskuk trafi — uśmiechnęła się Indianka. — Spójrzcie! Tam na
pniu sosny widoczny jest spory sęk po gałęzi. Wodna Ptaszyna celuje właśnie w to miejsce.
Biali patrzyli z politowaniem i kpiną na dziewczynę. IndianiJ natomiast z powagą
obserwowali każdy jej ruch. Po drugiej stronie ogniska, w słabym świetle majaczył na pniu
sosnJ krótki kikut obłamanej gałęzi. Niskuk wyciągnęła rękę z pistol letem. Huknął strzał.
Dziewczyna znowu kucnęła, oglądała dymiącą jeszcze lufę. Mocny Rzemień tymczasem
wyminął ognisko, podbiegł do drzewa i badał okolice celu.
— Kula weszła w pień tuż pod sękiem — powiedział donośnie.
— Trafiła? — niedowierzanie brzmiało w głosie Gayera.
Atkins sam poszedł sprawdzić: Wrócił, ze zdumieniem patrząc na Indiankę. powiedział:
__ Sosna wprawdzie stoi niedaleko, ale mrok utrudnia celność. Zresztą pistolet i
dziewczyna... Trafiła w pień dwa jardy poniżej sęku.
Wodna Ptaszyna popatrzyła w brodatą twarz kupca i uśmiechnęła się.
— Kto cię nauczył tej sztuki?
Dziewczyna obejrzała drugi pistolet, nabiła go i nie odpowiadając na pytanie Gayera rzekła:
— Biali bracia wskażą nowy cel. Niskuk wypróbuje drugi pistolet.
Kupcy, nie uśmiechali się już z drwiną. Byli ciekawi, czy i tym razem trafi. Gayer zlustrował
oczami teren. Nie znalazł nic interesującego. Noc okrywała wszystko wokoło. Trzy ogniska
płonęły rzędem. Pod nawisłą skarpą, z której w niebo strzelały ciemne korony wejmutek, stały
namioty.
— Jeżeli Niskuk teraz trafi, to rzeczywiście jest niezwykłą dziewczyną — rzekł rudy i ze
stosu zgromadzonego na opał wybrał gałąź.
Na skraju światła bijącego z ostatniego ogniska wbił w śnieg kij i umieścił na nim swoją
futrzaną czapkę. Zwrócił się do dziewczyny.
— Staniesz z przeciwległej strony. Możesz strzelać trzy razy.
Jeśli choć raz trafisz, to jesteś fenomenem puszczy.
Niskuk zajęła wyznaczone jej miejsce. Po lewej stronie miała ogniska. Przed nią majaczyła
czapka zawieszona na kiju. Odblask płomieni raził oczy. Podniosła pistolet. Ludzie stanęli po
bokach. W skupieniu czekali na wynik strzeleckich popisów Indianki. Niskuk celowała chwilę
i nacisnęła cyngiel. Ciszę nocy rozdarł strzał. Futrzana czapka nie drgnęła. Dziewczyna znowu
wycelowała i pociągnęła za kurek. Tym razem kij z czapką pochylił się lekko. Najbliżej stojący
Indianin podbiegł, zdjął czapkę, starannie ją oglądnął i podszedł ku Gayerowi.
— Kula przebiła denko — powiedział. — Niskuk trafiła drugim pociskiem.
Rudy kupiec obejrzał malutki otworek i nakładając czapkę na głowę, mruknął:
— To niebywałe.
Niskuk nabiła broń i zwróciła się do swej towarzyszki:
· Oto pistolet dla Zorzy Rannej.
· Nie umiem strzelać.
· Niskuk cię nauczy — rzekła i wzięła haftowany woreczek! z którego wyjęła zwinięte w
rulonik banknoty. Zaszeleścił
· papier. Indianka odliczyła dziesięć papierków, uważnie obejrzała je w blasku ogniska i
podała Atkinsowi.
· Oto zapłata za wszystko — powiedziała. — Wybrany towar jest nasz.
Biali szybko przeliczyli pieniądze. Na ich twarzach malował się zawód. Otrzymali dziesięć
dziesięciodolarowych banknotowi Ani krzty więcej. Złość ogarnęła ich na tę indiańską
dziewczynę! Zwykle oszukiwali czerwonoskórych, bowiem niewielu z nicłi znało się na
pieniądzach. A ta młoda Indianka nie tylko posługiwała się sprawnie pistoletem, ale także
bezbłędnie liczyła! dolary i miała posłuch u wytrawnych wojowników. Gayer zmiął w ustach
przekleństwo, Bradley nerwowo pogwizdywał, Atkina pakował pozostały towar i nie wypitą
whisky.
— Czemuż biali bracia nie spożywają ognistej wody? — spytała Niskuk. — Ona daje
ciepło w zimowe noce. Po cóż ją chować do podróżnych worków?
Atkins z wściekłością spojrzał na dziewczynę, a ona roześmiała! się dźwięcznie, chwyciła za
rękę Zorzę Ranną i obie pobiegł^ do tipi. Po chwili wyjrzała z namiotu i głośno rzuciła:
· Moi bracia rozstawią straże. Dzisiaj zwiększona czujność nie zaszkodzi. Malsumo błąka
się wśród drzew.
· Niech Wodna Ptaszyna i Zorza Ranna śpią spokojnie — rzekł Utsanati. — Potroimy
straże.
· Dziwna dziewczyna — powiedział Willi Gayer. — Słuchacie jej jak wodza, a to
przecież niedoświadczona squaw.
Mocny Rzemień położył dłoń na ramieniu kupca mówiąc:
— Niskuk jest m'teulin'em. Należy do midewiwinu dlatego wszyscy ją szanują.
Powiedziała ci, że sępy rozwloką twe wnętrzności, i tak się stanie.
Wargi Gayera skrzywił ironiczny uśmiech.
· Bzdury — powiedział lekceważąco, ale w głosie jego zabrzmiał lęk.
· Manitou otacza Wodną Ptaszynę swą łaską, a słowa je
zawsze głoszą prawdę, dlatego często zasiada w kręgu Rady Starszych.
Kupiec lekceważąco machnął ręką.
Czas spać — powiedział.
Słusznie. Możemy jako ostatni czuwać nad bezpieczeństwem obozu — zwrócił się
Bradley do Utsanati'ego.
Albo pierwsi — dodał Atkins.
Indianie zamienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia. Utsanati pokręcił głową.
— Niech biali bracia śpią spokojnie, sami popilnujemy obozu.
Jeszcze chwilę wędrowcy krzątali się, dorzucili drzewa w ognisko, aż wreszcie poszli do
namiotów, gdzie owinęli się w skóry i zapadli w sen. Jedynie wartownicy z bronią w ręku
czuwali ogrzewając się ciepłem płomieni.
Ledwie niebo poczęło szarzeć, byli już na nogach. Pospiesznie zjedli śniadanie, zwinęli
namioty i ruszyli. Szlak był wygodny, przetarty, dlatego podążali szybko. Biali kupcy z
.objuczonymi osłami wlekli się na końcu pochodu. Po południu dotarli do miejsca, gdzie droga
lekkim łukiem skręcała na południe. Zatrzymali się. Utsanati rzekł do białych:
· Biali bracia pewnie pójdą dalej do Detroit, a my na wschód. Rozchodzą się nasze
ścieżki.
· Yes, zdążamy do fortu Detroit — odpowiedział Bradley.
· Ale zatrzymamy się tam krótko — dodał Gayer. — Wy pośpieszycie pewnie do Malden.
Prawda?
· Być może.
· Powiedzcie waszemu wielkiemu sachemowi, że Willi Gayer i jego towarzysze są
przyjaciółmi Tecumseha.
Niskuk z powagą odrzekła:
— Powiemy, że biali bracia sprzedając nam towar, z przy
jaźni zachęcali wojowników do picia wody ognistej.
Rudy kupiec zaciął usta, z nienawiścią spojrzał na dziewczynę.
· Bywajcie! — rzucił Atkins.
· Bywajcie! — powtórzyli Indianie.
Biali ruszyli szlakiem, a czerwonoskórzy w bór. Pod wieczór Indianie zatrzymali się nad
brzegiem Detroit River i odbyli krótką naradę. Gdyby mieli łodzie, mogliby popłynąć na
drugi brzeg, skąd do Malden było już blisko. Ale łodzi nie mielił więc pozostawało zbudować
czółna z kory brzóz lub dwie, trzy obszerne tratwy. Tak czy inaczej wymagało to sporo czasu!
Postanowili rozbić obóz i rankiem zająć się budową canoe! Liczyli, że w ciągu czterech dni
uporają się z tą robotą. Z dala od brzegu, aby nie być widocznym, a samemu móc
obserwować rzekę, rozbijali namioty wśród drzew.
Już zapłonęło niskim płomieniem pierwsze ognisko, a wojownicy gromadzili opał i
rozładowywali tobogany, gdy przybiegł znad rzeki Śmigły Jeleń, wołając:
— Bracia, w stronę Detroit płynie wielkie canoe białych ludzi.
Wszyscy przerwali krzątaninę i skupili się wokół Śmigłego! Jelenia.
· Daleko jest od nas? — spytał Mocny Rzemień.
· Blisko.
Zapadło milczenie. Po chwili odezwał się Utsanati:
· Jeżeli to canoe Agolaszima, zabierze nas do Małden,i a jeśli Miczimalsa, to...
· Trzeba będzie je zdobyć — rzuciła stanowczo Niskuk.
· Jak dostaniemy się na pokład? Nie mamy czółen — powiedział Wysoki Dąb.
· Wpław. Woda lodowata, ale dla wojowników nie me przeszkód.
· Ugh! — potwierdził Szeroka Dłoń.
Szybko zaplanowali akcję i ruszyli nad rzekę. Zapadli w przybrzeżnych zaroślach.
Wieczorny zmierzch ustąpił cieniom nocy.' Na niebo wysypały się gwiazdy. Mróz tężał.
Woda wzdłuż brzegów pokryta była fartuszkiem lodu, ale środkiem płynęła! wartko ku
rozległym przestrzeniom jeziora. Duża barka wlokła się w dół rzeki. Na jej maszcie poruszana
wiatrem trzepotała gwiaździsta flaga Unii.
— Canoe Miczi-malsa — powiedział Wysoki Dąb.
Utsanati potwierdził skinieniem głowy. Barka mijała ukrytych
na brzegu Indian. Noc była widna. Z północy zaczynał ciągnąć mroźny wiatr, szeleścił w
nagich prętach nadbrzeżnych wiklin i kopulasto wydymał żagiel łodzi. W malutkich
okienkach kabin iskrzyło się nikłe światło. Wojownicy jedynie z nożami i tomahawkami zanurzyli się w
lodowatą wodę i popłynęli cicho ku barce. Szeroka Dłoń dotarł do burty. Zgrabiałymi od zimna palcami
szukał uchwytu na gładkiej ścianie statku. Na próżno. Sięgnął po tomahawk i z całym rozmachem wbił
ostrze w drewniany bok barki. Uczepił się trzonka siekiery i podciągnął ciało ku górze, następnie lewą
ręką chwycił obrzeże burty. Jeszcze jeden wysiłek- i znalazł się na pokładzie. Z nożem w dłoni leżał
chwilę ociekając wodą. Czuł, jak powierzchnia jego ubrania pokrywa się skorupą lodu. Rozglądnął się
wokoło. Dojrzał człowieka stojącego przy sterze. Szeroka Dłoń podniósł się i ostrożnie ruszył ku
sternikowi. Gdzieś na dziobie rozległ się krzyk i plusk wpadającego do wody człowieka. Sternik odwrócił
się gwałtownie i w słabej poświacie gwiazd ujrzał Indianina.
— Ktoś ty? — spytał zaskoczony.
Szeroka Dłoń podniósł sztylet i runął na białego. Tamten, krzyknąwszy doniosłe, uchylił się od ciosu,
błyskawicznie wydobył zza pasa pistolet i strzelił. Obaj zwarli się w uścisku i upadli na pokład. Indianin
czuł narastający ból w piersi. Ręce mu słabły. Ostatnim wysiłkiem woli pchnął ostrze. Sternik rozluźnił
uścisk. Dziwnie charczał. Szeroka Dłoń wstał, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i parę kroków dalej
upadł na deski pokładu.
Zaalarmowani strzałem i odgłosami walki na pokładzie, wybiegli z kabin żeglarze. Było ich niewielu.
Zaatakowani przez Indian bronili się zawzięcie. Tymczasem Śmigły Jeleń uwiązał do burty linę i skoczył
w wodę. Po chwili był na brzegu, gdzie oczekiwało go kilku wojowników. Chwycili linkę i poczęli
ciągnąć. Barka ze środka rzeki dryfowała ku brzegowi. W pół godziny później opanowana przez
czerwonoskórych stała już przycumowana do wysokiego brzegu Detroit. Żeglarze leżeli powiązani,
niektórzy z nich byli lekko ranni, dwóch zginęło. Wśród Indian Mocny Rzemień i Wysoki Dąb odnieśli
lekkie obrażenia, a Szeroka Dłoń poważny postrzał w pierś.
Indianie szybko przenieśli swój dobytek, łącznie z psami, 1 po zbadaniu wnętrza barki stwierdzili ku
swej nieopisanej radości, że jest załadowana sztucerami, prochem, ołowiem artykułami żywnościowymi.
Białych jeńców umieścili w jednej z kabin, opatrzyli rannych i ruszyli. Za sterem stanął Wilcza Łapa,
który znał sztuki żeglowania. Nie popłynęli jednak ku przeciwległemu brzegowi, Żal im było porzucić
barkę wraz z cennymi towarami. Tak dużego ładunku nie byliby w stanie szybko wyładować i zabrać
Rankiem amerykańskie patrole mogły wytropić barkę i Indian. Był to bowiem teren kontrolowany przez
wojska Unii. Moglibl utracić całą zdobycz. Postanowili więc zaryzykować i przepłynąć Obok wartowni
Detroit. Sprzyjała im przecież noc, a powiewająca na statku flaga Unii musiała w jakimś stopniu zwiesi
czuwające straże.
Płynęli w dół rzeki. Północny wiatr wzmagał się gwałtowniej Niebo zaciągnęły chmury. Począł sypać
śnieg. Widoczność stawała się coraz trudniejsza. Barka pchana podmuchami wichury szybko posuwała
się naprzód. Wśród tańczących śnieżnych kruszyn zamigotały światełka. Stojący na dziobie Utsanati
dotknął ręką Śmigłego Jelenia i powiedział:
· Przed nami, bracie, światła Detroit.
· Ugh!
· Daj znak wojownikom, niech czuwają. Miczi-malsa mogą próbować nas zatrzymać.
· Noc ciemna — odrzekł Jeleń — i wiatr miecie śniegiem.1 Nie dostrzegą nas.
· Może...
Śmigły Jeleń odszedł. Utsanati wytężał wzrok. Poprzez kurniawę dostrzegł zbliżające się
światła warowni i ciemną nieprzeniknioną toń rzeki. Wojownicy z bronią w ręku zajęli stanowiska po
prawej stronie burty. Barka płynęła szybko. Jej żagiel niemal ginął w śnieżycy. Na brzegu
zamajaczyły ni wyraźne kontury budowli. Jeszcze chwila i ujrzeli łodzie, stojące w przystani fortu
Detroit. Przepływali tuż obok jakiegoś ; dużego statku, z którego kabin biły obfite strugi światła. Barka z
pluskiem pruła wodę. Porywisty wiatr gwizdał w olinowaniach! Wreszcie minęli przystań. W nocnej
wichurze usłyszeli słabe wołanie wzywające do zatrzymania się. Potem huk muszkietu rozdarł' noc. Po
nim zagrzechotały liczniejsze wystrzały i znowu zaległa! cisza. Tylko mroźny wiatr targał liny
podtrzymujące maszt, wydymał żagiel i skrzypiały drewniane spojenia starej barki.
Zorza Ranna i Wodna Ptaszyna stanęły obok Utsanati'ego.
__ Gicze Manitou dał nam zwycięstwo — powiedziała
Miskuk. __ Ugh. Stali chwilę w milczeniu wpatrzeni w mrok, potem Utsanati
dorzucił:
Mogą nas ścigać.
Nie — odparła z przekonaniem dziewczyna.
Niebo na wschodzie poczęło szarzeć. Śnieg przestał sypać. Jedynie wiatr wściekle giął
nagie czuby drzew przybrzeżnej kniei, i gwizdem tłukł w barkę i burzył wodę. Indianie z
trudem panowali nad żaglem. Wreszcie po lewej stronie, u ujścia rzeki do jeziora, ujrzeli
wysokie wieżyczki strażnic.
— To Malden — rzucił z ulgą Utsanati.
Wojownicy stojąc na pokładzie patrzyli na zbliżającą się fortyfikację — cel swojej podróży.
Dziewczętom oczy płonęły radością.
· Cieszysz się, Zorzo? — spytała w uśmiechu Niskuk.
· Tak.
· A jeśli nie ma go tutaj?
· Czerwone Serce jest tam, gdzie Tecumseh — odrzekła i opuściła z zażenowaniem
powieki.

PODWÓJNA GRA W ILU'EGO GAYERA

W wigwamie, przy płonącym ognisku, na grubej warstwie puszystych skór siedział


Tecumseh i Kos. Kończyli śniadanie, gdy uchyliła się kotara i do wnętrza wszedł wysoki
wojownik. Kładąc prawą dłoń na sercu, pochylił z szacunkiem głowę i powiedział:
· Utsanati wita wielkiego Tecumseha i białego brata.
· Witaj w wigwamie Pumy Gotowej do Skoku — odpowiedział Szawanez. — Usiądź i
sięgnij do kociołka, znajdziesz tam soczyste mięso karibu, a kiedy zaspokoisz głód, Tecumseh
cię wysłucha.
Indianin zbliżył się do ogniska, usiadł i odrzekł:
— Utsanati nie czuje głodu, ale skorzysta z gościnności a potem powie sachemowi, kogo
przywiódł do Małden.
Ryszard Kos patrzył na Senekę, który zgodnie z uświęcona tradycją pożywiał się w
milczeniu. Jego twarz i zaczerwieniona oczy zdradzały zmęczenie. Policzek przecinało długie,
jeszcze krwawiące zadrapanie. Skórzaną odzież pokrywała biała warstwa szronu, który
topniał w cieple płomieni. Gdy Indianin skończy! posiłek, położył dłonie na kolanach i milcząc
spoglądał na płonące w ognisku polana.
— Wojownik Seneków odbył długą podróż, a krew na policzku świadczy o walce lub o
wypadku — zaczął Kos. — Niech Utsanati mówi. Ciekawi jesteśmy nowin.
Tecumseh skinął zachęcająco głową.
Oczy Seneki spoczęły na twarzy Skaczącej Pumy, chwila porządkował myśli i zaczął:
· Utsanati przywiódł pod rozkazy wielkiego sachema oddział wojowników i dwie squaw.
· Tu jest wojenny obóz, Utsanati — w głosie Tecumseha brzmiała spokojna nagana. —
Kobiety mogą wprawdzie się przydać, ale może być także z nimi wiele kłopotu. Za dużo tam
białych żołnierzy...
· To niezwykłe squaw — odrzekł Seneka. — Jedna z nich to Niskuk, którą Kriksowie
czczą na równi z szamanem1! należy do stowarzyszenia szamanów. A druga nazywa się
Zorza Ranna, przybyła tu śladami Czerwonego Serca.
Ryszard Kos poruszył się zaskoczony. Jakieś serdeczne uczucia ścisnęło mu krtań, a serce
zabiło żywiej.
Tecumseh dostrzegł poruszenie swego przyjaciela.
· Niech zostaną w obozie — zezwolił.
· Dziewczyny wraz z wojownikami są w przystani na wielkiej canoe — mówił dalej
Seneka. — Pilnują jeńców i bronił
· Zdobyliście broń? Jaką? — Szawanez z zainteresowaniem czekał na odpowiedź.
Utsanati barwnie opisał zawładnięcie barką, rozgadał się o jej bogatym ładunku i nocnej
żegludze.
— To wielkie zwycięstwo — pochwalił wódz. — Chcę zobaczyć zdobyte strzelby i
jeńców. Idziemy!
Pośpieszyli ku przystani. Gromada żołnierzy stała na wybrzeżu!
i z zaciekawieniem patrzyła na statek z gwiaździstą banderą, obsadzony czerwonoskórymi
wojownikami. Tecumseh, Kos i Utsanati weszli na pokład. Indianie z szacunkiem witali Ska-
czącą Pumę i Czerwone Serce. Ryszard niecierpliwym wzrokiem szukał dziewczyny. Na
pokładzie jednak jej nie było. Podeszli do drewnianej nadbudówki. Utsanati wskazał drzwi i
poinformował:
— Tu są jeńcy.
Tecumseh wszedł do kajuty. Na podłodze ze związanymi nogami leżeli amerykańscy
marynarze.
— Odeślecie ich zaraz generałowi Brockowi — polecił Szawanez. — Mogą udzielić
ważnych informacji.
Wyszli na pokład. Utsanati prowadził ku włazowi ładowni. Po schodkach poczęli schodzić w
dół. Kos szedł ostatni. Nagle usłyszał tupot nóg i zobaczył biegnącą dziewczynę. Zatrzymał się
uradowany i pośpieszył na jej spotkanie. Zorza Ranna z uśmiechem zatrzymała się przed nim.
Oczy jej płonęły radością. Chwilę stali milcząc, potem Ryszard wyciągnął ramiona, przywarła
do niego całym ciałem.
· Przybyłaś do mnie, Zorzo? — spytał czule.
· Tak.
· Tęskniłem za tobą.
· Ja też.
Gładził jej czarne włosy. Stali tak zapomniawszy o świecie, o obserwujących ich
wojownikach i gromadzie ludzi na wybrzeżu. Zajęci sobą nie zauważyli Niskuk, któ*a podeszła
do nich i rzekła:
· Szczęście lubi samotność, a tutaj ludzkie oczy nie pozwalają rozkwitać radości.
· To moja przyjaciółka, Niskuk — przedstawiła koleżankę Zorza Ranna.
· Miło mi poznać sławną córkę Kriksów — Ryszard wyciągnął dłoń na powitanie. —
Skoro Niskuk jest przyjaciółką Zorzy Rannej, jest więc także i moją.
· Cieszą mnie słowa Czerwonego Serca — odparła dziewczyna, po czym zwróciła się do
Zorzy Rannej: — Moja siostra odnalazła bliskiego sobie człowieka. Niskuk teraz odejdzie, nie
będzie przeszkadzać.
Zostań. Chcę, abyś zamieszkała ze mną. Musimy wspólnie zastanowić się, gdzie
zbudujemy wigwam.
· Słusznie — wtrącił Kos — rozbijcie tipi obok chaty Czarnej Strzały. Ojciec Zorzy
Rannej będzie uradowany i ja także, bo mieszkam w pobliżu.
· Mey-oo! — zgodziła się z uśmiechem Zorza. — Mój ojciec, Czarna Strzała, nie
spodziewa się mego przybycia. Myślę, że będzie się trochę gniewał.
· Czas jest niespokojny — odparł Kos. — Zapowiadają się wielkie bitwy. Wódz Seneków
zaniepokoi się twoją, Zorzo Ranna, obecnością w wojennym obozie. Myślę jednak, że jakoś
wspólnie uzyskamy jego zgodę na twoje pozostanie. Tecumseh zezwolił tobie i Niskuk
zamieszkać w Malden, więc Czarna Strzała nie sprzeciwi się woli wielkiego sachema.
Niskuk uradowana klasnęła w dłonie. Gwarzyli dalej. Ryszard z zachwytem wpatrywał się
w delikatne rysy ukochanej i słuchał jej melodyjnej mowy.
Tymczasem Tecumseh w towarzystwie Utsanati'ego oglądał w ładowni zdobycz: nowiutkie
sztucery, beczułki z prochem, paczki ze sztabkami ołowiu, szable, traperskie noże, worki z
kukurydzianą mąką i pemikanem, puszki z mięsem, nawet butelki z rumem...
· Uff! — zawołał z uznaniem. — Ten łup jest niezwykle cenny. Niech każdy wojownik,
który zdobywał canoe, wybierze sobie nóż, sztucer, paczkę ołowiu na kule i napełni prochem
dwa rogi. Resztę Utsanati przekaże do wspólnego magazynu konfederacji.
· Ugh! — zgodził się Seneka.
· Barkę z jeńcami oddacie białym sprzymierzeńcom — mówił Tecumseh. — Sami
rozbijcie tipi w wojennym obozie zjednoczonych plemion.
Skacząca Puma wszedł na pokład i zatrzymał się obok Kosa. Zorza Ranna i Niskuk
powitały sachema zażenowane.
— Wódz Seneków, Czarna Strzała, ucieszy się widokiem swej córki — powiedział
Szawanez. — Tecumseh także raduje się widząc Zorzę zdrową i uśmiechniętą. — Naczelnik
uważnie spojrzał na postać drugiej dziewczyny i dorzucił: — Sława Niskuk dotarła do
Ogniska Rady Szawanezów. Tecumseh wita
niezwykłego szamana Kriksów.
Wódz skinął Ryszardowi głową i zwrócił się do dziewcząt: — Chodźcie, wskażemy wam
po drodze wigwam Czarnej Strzały, tam zamieszkacie.
Dla Niskuk i Zorzy było to wielkie wyróżnienie. Zeszli
z pokładu barki na brzeg i podążyli ku obozowisku. Po paru minutach Zorza Ranna witała się z
ojcem.

Zimowe dni płynęły w Malden dość spokojnie. Ze wszystkich stron ściągali wojownicy
wierni Tecumsehowi. Obozowisko rozrastało się z każdym dniem. Ryszard Kos miał pełne
ręce roboty. Uczył indiańskich wojowników sztuki wojennej białych i z Tecumsehem snuł
plany na przyszłość. Wolny czas spędzał w wigwamie Czarnej Strzały na długich rozmowach
z Ranną Zorzą.
Wódz Szawanezów, chodził zatroskany. Miał powody do zmartwienia. Mimo że jego gońcy
roznieśli wampumy wojny do wszystkich plemion Związku Oporu, liczne szczepy odstąpiły od
konfederacji na skutek niefortunnej bitwy pod Tippecanoe, do której niepotrzebnie
doprowadził w listopadzie 1811 roku jego bliźniaczy brat — Elskwatawa. Irokezi
sprzymierzyli się z Unią. W ich ślady poszły plemiona Tuskarorów, Mohawków, Ottawów,
Huronów. Liczne szczepy i pojedyncze rody przyjęły postawę wyczekującą. Denerwowało to
Tecumseha. Rozumiał, że tylko połączone w jeden organizm plemiona mogą oprzeć się
zaborczemu pochodowi białych i obronić ojczystą ziemię i byt czerwonoskórych.
Pewnego dnia Skacząca Puma i Ryszard Kos w rezydencji generała Izaaka Brocka
rozważali sytuację strategiczną na kanadyjsko-amerykańskim pograniczu. Na mapę
naniesiono nowe punkty zgrupowań armii Unii. Postanowiono w okresie zimy wysyłać małe
lotne oddziały, które będą niepokoić wojska amerykańskie, a poważniejsze kroki zbrojne
podjąć dopiero wiosną, gdy puszcza się zazieleni i stworzy odpowiednie warunki dla
indiańskich działań wojennych.
Dzień był bezwietrzny. Śnieg skrzył się w promieniach słońca.
Tecumseh i Kos wracali od gubernatora Brocka, Szli przez rozległy plac, na
którym żołnierze ćwiczyli szermierkę. Szawanez uważnie przyglądał się ćwiczeniom. __ Mój
biały brat umie tak walczyć długim nożem? — spytał
Kosa. __ Oczywiście.
— Kto nauczył go tej sztuki?
W mojej .dalekiej ojczyźnie wszyscy świetnie władają
białą bronią — odpowiedział Ryszard. — Nikt nie dorówna Polakom w szermierce.
Szawanez przez chwilę szedł zamyślony.
· Czerwone Serce nauczy Tecumseha władać długim nożem?
· Chętnie.
· Niech jednak będzie to naszą tajemnicą. Wódz Szawanezów wstydziłby się, gdyby
wojownicy zobaczyli go uczącego się walczyć nożem białych żołnierzy.
Od tej pory Ryszard Kos prawie codziennie wyruszał daleko w puszczę, gdzie na rozległej
polanie ćwiczył Skaczącą Pumę w posługiwaniu się szablą. Tecumseh był pojętnym uczniem.
Szybko przyswajał sobie technikę ataku i obrony.

Luty dobiegał końca, gdy do Malden przybyło trzech wędrownych kramarzy: Willi Gayer,
Joe Atkins i John Bradley. W zatłoczonych wojskiem budynkach nie znaleźli dla siebie
kwatery, więc pomiędzy obozowiskiem Indian a fortem rozbili obszerny namiot. Na kawałku
deski namalowali wielkimi literami napis: „Storę"3, i na kiju umieścili go przed namiotem. Do
zmierzchu urządzali wnętrze prowizorycznego sklepu, który miał być jednocześnie ich domem.
Później rozniecili ogień, zjedli wieczerzę i wsunęli się w niedźwiedzie kożuchy.
· Roi się tutaj od wojska i czerwonoskórych — powiedział Atkins. — Zapowiada to
niewesołą wiosnę.
· Masz rację, Joe — odparł Bradley. — Trzeba szybko sprzedawać towar i wiać gdzieś
daleko poza Ohio, do Kentucky.
· Yes, tam można bezpiecznie przeczekać wojnę.
· Kto wie — odezwał się z powątpiewaniem Willi Gayer.
· Wątpisz? Czyżby wojna objęła tak odległe od granic tereny? — z niedowierzaniem rzucił
John.
· Życie wszędzie można stracić — odparł Willi. — Ale nie wszędzie zdobywa się
majątek.
· Co masz na myśli?
Gayer milczał, patrząc na chybotliwe płomienie ogniska.
· Dlaczego nie odpowiadasz? — spytał Joe.
· A cóż mam mówić? Tu jest bezpieczniej niż gdziekolwiek. Unia nie waży się uderzyć na
Malden. Tej warowni nikt nie zdobędzie.
· Chcesz tu przesiedzieć wojnę? — zdziwienie brzmiało w głosie Bradleya.
· Może.
· Nie poznaję cię, Willi. Zawsze wolałeś być z dala od; zbrojnych potyczek, a teraz...
· Teraz wolę być w Malden.
· Dziwnie mówisz — ciągnął John. — Wietrzysz jakiś grubszy interes?
· Nie.
· O zdobyciu jakiego majątku wspominałeś?
· Może warto rzeczywiście zostać — dorzucił Atkins. —; Powiedz, Willi, co zamierzasz
robić?
· Nic szczególnego — Gayer podciągnął puszysty kożuch pod szyję i szczelnie się nim
otulił. — Malden jest bezpieczną warownią. Można tu spokojnie mieszkać i handlować.
· Coś ukrywasz przed nami — rzekł podejrzliwie Bradley.
— Wprawdzie znasz mnie krótko, ale wiesz, że jestem uczciwy
i można na mnie liczyć.
· Niczego nie ukrywam — odrzekł Gayer. — Jutro będęi u Jamesa Brentona, a może
nawet u samego gubernatora Izaaka Brocka. Jeśli pomyślnie załatwię sprawy, to wówczas
powiem wam, jakie są moje plany.
· Wybierasz się do samego Brocka? — zdziwił się Atkins.
— Znasz go?
· Tak.
· Nigdy się tym nie chwaliłeś.
· Nie było okazji.
· Po co do niego pójdziesz? — dopytywał się John.
— Chcę uzyskać zgodę na pewne dostawy dla kanadyjskiej
armii. ..__ Jakie?
__' Jutro wam powiem. Jeśli zechcecie ze mną współpracować, możemy zrobić niezły majątek.
Ja chętnie — zgodził się Atkins.
Ja także.
Rozmawiali jeszcze kilka minut, potem zmorzył ich sen. Gdy zbudzili się rankiem, w namiocie panoszył
się mróz. Bradley rozpalił ogień, a Joe począł przygotowywać śniadanie. Willi siedział bezczynnie,
zastanawiał się nad czymś. Nie przeszkadzali mu.
Jedli w milczeniu. W końcu Willi obtarł rękawem wargi i odezwał się do współtowarzyszy:
— Pójdę teraz do Brentona. Mojego towaru nie sprzedawajcie, sam to zrobię.
Nałożył czapkę na głowę i wyszedł. Po chwili siedział w obszernym pokoju naprzeciw porucznika.
Służąca postawiła przed nimi pękatą butelkę rumu, napełniła kieliszki i wyszła.
· Przybyłem wczoraj wraz z dwoma wędrownymi kupcami: Atkinsem i Bradleyem — mówił Gayer. —
Drogę mieliśmy ciężką.
· Musieliście, sir, mieć ważne powody, aby wyruszyć zimą z fortu Miami.
· Yes. Od dłuższego czasu nie miałem z wami kontaktu.
· Naszym łącznikiem ostatnio był Johann Gunter. Co się z nim dzieje? — spytał Brenton.
· Nie żyje — powiedział Gayer i opuścił ze smutkiem głowę.
· Co się stało?
—: Zginął gdzieś w puszczy nad Illinois River.
· Zabili go Indianie?
· Porwał córkę wodza Seneków...
· Rozumiem — porucznik kiwnął głową bez żalu — dlatego za ten czyn zapłacił życiem.
· Yes.
· Gunter nie należał do uczciwych współpracowników Kanady — mówił Brenton, patrząc
uważnie w twarz Gayera.
— Jego informacje często były fałszywe. Wiedzieliście o tymi sir?
· Niemożliwe? — zawołał ze sztucznym oburzeniem kramarz. — Nigdy bym nie posądził
Guntera o nieuczciwość.
· A jednak tak było.
Oczy Gayera zapaliły się na moment lękiem.
— Wasi dwaj towarzysze, Atkins i Bradley, pracują dla was?|
— rzucił pytanie porucznik.
· Nie, to wolni kupcy.
· Wasze zdrowie, sir — Brenton podniósł kieliszek. Wypili] do dna.
· Macie dla nas jakieś informacje? — pytał Brenton.
· Mam kilka tajnych przesyłek odebranych gońcom leśnymi Unii.
· Jeśli gońcy leśni uszli z życiem, to przesyłki straciły swąj wartość. Amerykanie wiedzą, że wpadły
w niepowołane ręcei
· Zginęli od strzał Delawarów i Wyandotów.
· Co jeszcze ciekawego po tamtej stronie granicy?
· Amerykanie przystąpili do budowy fortu u ujścia Maumeef do jeziora Erie.
· To interesująca wiadomość. Czy pewna?
· Oczywiście. Ponadto chciałbym przekazać trochę osobistych spostrzeżeń godnych uwagi.
· Słucham z zainteresowaniem, sir.
· Mam prośbę, panie poruczniku — w głosie Willi'ego Gayera brzmiało zakłopotanie.
· Chodzi o zapłatę? — Brenton napełnił opróżnione kieliszki. — Zawsze dobrze wynagradzaliśmy
naszych agentów. Gubernator zwłaszcza teraz, podczas wojny, wysoko ceni waszą służbę.
Gayer pociągnął łyk rumu. Porucznik patrzył na jego twarz okoloną rudym zarostem, na małe,
niespokojnie rozbiegane oczy, na cyniczny uśmiech stale przyczajony w kącikach warg. CośJ
odpychającego było w tym człowieku.
— O zapłatę też idzie — powiedział Gayer i spuścił wzrok.
— Poniosłem poważne straty zbierając dla Kanady informacje.
Prośba moja jednak dotyczy innej sprawy.
— Jakiej?
Chcę prosić gubernatora, aby pozwolił mi pozostać w Malden aż do
zakończenia wojny.
Umowa zawarta z wami wyraźnie określa teren waszego
działania, sir. Między Vincennes a Detroit nie będziemy mieli agenta, jeśli zostaniecie w
Malden.
.— Tam jestem spalony. Powieszą mnie...
Zapadła cisza. Porucznik patrzył na piegowatą twarz Willi'ego. Zastanawiał się nad treścią
usłyszanych słów.
· Odkryli waszą grę, sir? — spytał z niedowierzaniem.
· Yes.
· To źle. Jak to się stało?
· Opowiem gubernatorowi. Proszę mi ułatwić z nim spotkanie.
· Weil — Brenton podniósł kieliszek. — Jestem odpowiedzialny za działalność agentów
na północno-zachodnich terenach Unii. Postaram się, by generał Izaak Brock wysłuchał was
osobiście. Przekażecie mu także przywiezione dokumenty.
· Dzięki.
— Przyjdźcie, sir, w południe. Nie można z tym zwlekać.
Willi Gayer miał dużo czasu. Szedł w stronę obozu Indian
i obserwował wszystko dookoła. Szczególnie interesowały go umocnienia warowni,
stanowiska dział, żołnierze. Przystawał czasami i uważnie przyglądał się ostrokołom i
strażniczym wieżyczkom fortu. W Malden był przed ośmiu laty. Od tamtej pory dużo tu się
zmieniło. Wyrosły nowe domy, obwarowania twierdzy zostały odnowione, a liczba armat
wzrosła trzykrotnie.
W pobliżu obozowiska czerwonoskórych zapytał jakiegoś wojownika o Keokuka. A kiedy
otrzymał potrzebną informację, pośpieszył w kierunku wigwamu naczelnika Lisów.
Szczęśliwym trafem Keokuk samotnie siedział w chacie. Gayer wszedł do wigwamu.
— Witam wielkiego wodza i przynoszę mu pozdrowienia od Czujnego Bobra, naczelnika
Irokezów — powiedział kramarz z chytrym uśmiechem, siadając bez ceregieli naprzeciw
Indianina.
Keokuk nie poruszył się, tylko jego oczy z zainteresowaniem i zdziwieniem lustrowały
niezwykłego przybysza. Milczał.
— Czerwony brat nie odpowiada na moje powitanie —ciągnął
Gayer nie zrażony zachowaniem wodza. — Odbyłem długą drogę,! by trafić do chaty
Keokuka.
· Wigwam Siedzącego Lisa stoi otworem dla białych i czerwonych — odezwał się
naczelnik. — Nad ogniskiem w garnku! jest mięso karibu, niech mój brat się pożywi.
· Nie jestem głodny. Już wczoraj rozgościłem się w Malden. Czasu też mam niewieje.
Keokuk wybaczy mi, że nie sięgnę po pieczeń, ale przystąpię z miejsca do rzeczy.
· Dziwne są zwyczaje białych — odparł z lekceważeniem wódz. — Niech stanie się
według woli mego brata.
Willi Gayer wyciągnął z kieszeni artystycznie wyszyty wampum4 i podał go
czerwonoskóremu.
— Oto przesyłka Czujnego Bobra — powiedział.
Keokuk wziął do ręki barwny pas z kolorowych muszelek. Uważnie patrzył na symboliczny
haft. Barwa biała i zielona przeplatała się z błękitną.
· Ugh! Keokuk zrozumiał znaki Irokezów — odparł i położył wampum obok siebie.
Zajrzał z chytrością w iskrzące się brązem oczy Gayera. Spytał:
· Kto upoważnił białego brata do doręczenia wodzowi Lisów tego wampumu?
—: Czujny Bóbr i... gubernator z Vincennes, William Henry Harrison.
Zapadło długie milczenie. Mięśnie twarzy naczelnika nawet nie drgnęły. Źrenice patrzyły w
przestrzeń. W ognisku dopalały się resztki drzewa. Rudy agent nie wytrzymał.
— Co mam odpowiedzieć generałowi Harrisonowi i Czujnemu Bobrowi? — spytał
natarczywie.
Keokuk położył ręce na kolanach i zwrócił się do Gayera:
— Siedzący Lis nie ufa Harrisonowi, wodzowi Amerykanów.
Willi sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyjął medal uwiązany do rzemiennego sznurka.
Podał go wodzowi.
— Oto wampum Harrisona.
Keokuk wziął metalowy krążek i przyglądał się wygrawerowanemu popiersiu mężczyzny.
— Kim jest ten człowiek wczarowany w żelazo? — spytał pełen zabobonnego lęku.
To Jerzy Waszyngton, organizator i pierwszy wódz Unii —
odparł Willi.
Śledzący Lis długo oglądał ze wszystkich stron medal. Był nim zaintrygowany. Wprawdzie widywał
na mundurach białych oficerów ordery, ale nigdy nie miał w ręku takiego przedmiotu. Uznał go za
niezwykły talizman. Gayer nie przeszkadzał wodzowi. Obserwował go z drwiącym uśmiechem.
W pewnej chwili derka zasłaniająca wejście wigwamu leciutko się uchyliła i do wnętrza ktoś zajrzał.
Gdy wódz podniósł wzrok znad medalu, zasłona już znów wisiała nieruchomo.
.— Keokuk dalej się waha? — zaczął agent. — Przecież wódz Lisów zaraz po klęsce pod Tippecanoe
rozmawiał z Czujnym Bobrem o porzuceniu konfederacji Tecumseha. Czyż nie tak?
· Ugh — powiedział Indianin.
· Wódz Irokezów przeszedł na stronę Unii, a Keokuk dalej służy Agolaszima? Oni poniosą klęskę.
Co będzie wtedy z narodem Sauków i Foxów?
Siedzący Lis wsparł łokieć na kolanie i położył głowę na dłoni. Zamknął powieki. Cisza zaległa
wigwam. Ogień dogasał i mróz począł przenikać coraz ostrzej pod kurtkę kramarza.' Gayer oczekiwał
decyzji naczelnika.
— Biały brat powie wodzowi Miczi-malsa i Czujnemu Bobrowi, że Keokuk rozważy ich propozycję
— powiedział zadumany. — Wiosną przybędą wojownicy Foxów do kraju Długich Noży albo Siedzący
Lis odeśle generałowi Harrisonowi jego
talizman. Hugh!
Gayer powstał ze skór, pożegnał wodza i wyszedł z wigwamu. Obejrzał się wokoło. Spod chaty
Keokuka oddalała się pośpiesznie szczupła dziewczyna. Nieco dalej kręcili się wojownicy. Dobiegało
południe. Z rękoma w kieszeniach kurtki podążył więc w stronę fortu.

Zimowy dzień dopalał się na zachodzie, gdy Willi Gayer wrócił do namiotu. Cisnął czapkę w kąt i legł
na posłaniu z niedźwiedzich skór. Uśmiechnął się do Atkinsa i Bradleya.
— Dajcie whisky — powiedział. — Zostaję na dłuższy czas w Malden. Potrzeba mi naru zaufanych
ludzi.
Atkins patrzył pytająco na Gayera. Bradley wyciągnął butelkę i kubki, rozlał alkohol.
· Byłeś u gubernatora? — spytał zaciekawiony.
· Yes.
· I co załatwiłeś? Powiedz nam, o co chodzi?
· Powiem pod warunkiem, że podejmiecie ze mną współpracę.
· Czemu nie, jeśli dobrze zapłacisz — powiedział Bradley.
· I jeżeli ta robota jest bezpieczna i uczciwa — dokończył Atkins.
· W czasie wojny wszędzie jest niebezpiecznie — odparł Willi. — A praca jest prosta: czasami
trzeba będzie to i owo zanieść to na jedną to znów na drugą stronę granicy.
· To nazywasz prostą robotą? — obruszył się Atkins. — Łatwo można nabić sobie guza: albo
Amerykanie, albo Kanadyjczycy wziąć mogą człowieka za szpiega.
· Całe pogranicze roi się od zbuntowanych Indian — dorzucił Bradley. — Popaść w ich ręce
podczas wojny, pewna śmierć.
· Nie jest tak źle — zapewnił Willi. — Będziecie mieli angielski i amerykański glejt, a od Indian
uchronią was odpowiednie wampumy. Czerwonoskórym potrzebna broń, można swobodnie prowadzić
handel. Gażę dam wysoką. — Gayer wychylił zawartość kubka. — To jak? Zgoda?
Dwaj wędrowni kramarze zaczęli się zastanawiać i wypytywać o szczegóły. Willi dawał wykrętne
odpowiedzi.
Lekko zaskrzypiały kroki na śniegu i ktoś zatrzymał się obok wigwamu Tecumseha. Podniosła się
wzorzysta zasłona u wejścia i do środka wsunęła się szczupła kobieta otulona w futro. Ryszard Kos i
Tecumseh poznali gościa. Przed nimi stała Lee. Skacząca Puma podniósł się z szacunkiem, na jego
twarzy odmalowała się radość.
— Uti-tin-glit! — zawołał z nie ukrywanym uczuciem.
Podbiegła do niego i nie krępując się obecnością Kosa zarzuciła mu ręce na szyję. Wódz przytulił ją
delikatnie do swojej piersi i wskazując stertę skór poprosił:
— Niech Tin-glit usiądzie w cieple płomieni ogniska. Tecumseh
cieszy się jej widokiem.
Rozpięła futro, ściągnęła z głowy bobrowe nakrycie i usiadła swobodnie.
__ Przyszłam cię odwiedzić — powiedziała — bo dawno nie D yłeś u mnie.
Tecumseh nie może często przychodzić do domu Lee, bo nie chce niepokoić Ludwika Lavela,
dowódcy leśnych zwiadowców.
Mąż się nie gniewa — wyjaśniła. Wie, że tęsknię do
ciebie.
· Uti-tin-glit sama przyszła?
· Ludwik jest w pobliżu. Niedaleko waszego obozu wędrowni kramarze rozbili namiot z towarami,
robi tam zakupy. Za chwilę tu przyjdzie.
Kos powstał.
— Zostańce sami — rzekł. — Będę w wigwamie Czarnej Strzały.
Mroźne popołudnie owiało twarz Ryszarda. Szedł zamyślony nad zawiłością ludzkich losów.
Dochodził do chaty wodza Seneków, gdy przed nim pojawiła się wysoka postać Wyandoty..
· Uff! — zawołał radośnie wojownik. — Czarny Sęp wita Czerwone Serce.
· Witam cię także — odparł Kos. — Dawno wielki wojownik Wyandotów nie gościł w obozie
Tecumseha.
· Manitou sprawił, że Czarny Sęp musi tropić swego wroga, dlatego nie może siedzieć w jednym
miejscu.
· Wobec tego wrogie ślady przywiodły Czarnego Sępa do Malden?
· Czerwone Serce zgadł.
· Czy wojownikowi Wyandotów chodzi o rudego sklepikarza z Miami?
· Ugh.
· Czyżby ten oszust i szpieg był tutaj w warowni?
· Rudy Kuj ot przybył do Malden parę dni temu. Czarny Sęp odszuka tego psa i pomści zniewagę.
· Pamiętam tamto wydarzenie sprzed paru laty. Gayer sprzedał ci zamiast prochu piasek.
· Ugh.
· Jeśli on jest w Malden, trzeba zawiadomić gubernatora! To niebezpieczny szpieg.
· Nie będzie już. nikomu szkodził — syknął z nienawiścią^ czerwonoskóry. — Jego skalp
zawiśnie u pasa Wyandoty.
· Mówisz tak, jakby Gayer był w pobliżu. Chyba nie odważyli się przyjść do obozu Indian.
· Tu właśnie zginął jego trop.
· Dziwne.
· Czarny Sęp odchodzi. Bywaj, biały bracie.
Ryszard Kos patrzył za oddalającym się Wyandotą, poterol wszedł do wigwamu wodza
Seneków. Nie było tu nikogo. Czarna! Strzała polował gdzieś z wojownikami, a Zorza Ranna i
Niskukl wyszły prawdopodobnie na spacer. Ryszard rozpalił wygasłej ognisko i usiadł na
skórach. Zagłębił się w rozmyślaniach. Długol tak w samotności odpoczywał.
Najpierw usłyszał dziewczęce głosy, potem Zorza i Niskufc? zajrzały do wigwamu.
Zobaczywszy Ryszarda pośpiesznie przy-s siadły się do niego. Wyraźnie były czymś
podekscytowane.
· Niskuk mówi, że Keokuk, wódz .Foxów, chce zdradzić;! Tecumseha — Zorza Ranna
bez żadnych wstępów wyjawiła! powód wzburzenia. — Szłyśmy z tym do sachema, ale
ujrzawszyj dym uchodzący z wigwamu pomyślałam, że ojciec wrócił.'! Chciałyśmy zdobyte
wiadomości przekazać Czarnej Strzale.
· Skąd Niskuk wie o zamiarach Śledzącego Lisa? — spytał J Kos.
· Poszłyśmy na spacer — zaczęła Niskuk. — W pewnymi momencie zobaczyłam Rudego
Kujota, który wraz z dwoma') białymi kupcami spędził w naszym obozie noc w pobliżu leśnego
szlaku wiodącego z Detroit do Dearborn. Zdziwiłam się jego obecnością tutaj. Poszłyśmy za
nim. On udał się do Keokuka. Zorza Ranna pozostała na czatach, a ja podeszłam pod wigwam
wodza Foxów. Podsłuchałam rozmowę Rudego Kujota ze Siedzącym Lisem.
— O czym mówili? — dopytywał się zaciekawiony Ryszard.
Niskuk zrelacjonowała treść dialogu, który usłyszała i uzupełniła swymi spostrzeżeniami.
— Chodźmy do Tecumseha — Ryszard powstał ze sterty skór. — Wiadomości
są rzeczywiście ważne.
Weszli do chaty sachema. Puma Gotowa do Skoku siedział w towarzystwie Lavela i Lee.
Kos podał rękę Ludwikowi, siadł gestem zaprosił obie dziewczyny, aby spoczęły obok.
Zwrócił się do Szawaneza:
Tecumseh wybaczy, że przerywam towarzyską rozmowę, ale Niskuk i Zorza Ranna
przynoszą informacje, które wódz zjednoczonych plemion musi natychmiast poznać.
Szawanez pytająco spojrzał na Ryszarda i dziewczyny.
Wobec tego nie będziemy przeszkadzać — przerwał Lavel. — Chodź, Lee.
— Zostańcie — powiedział Kos. — Pan musi jeszcze dzisiaj powiadomić gubernatora
Brocka i porucznika Brentona, że w Malden przebywa niebezpieczny agent Unii, Willi Gayer,
podający się za wędrownego kupca.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Niskuk przekaże wiadomości o Gayerze — podjął znów Ryszard — wystarczą, aby
kramarza postawić przed sądem wojennym.
Szawanez zwrócił się do dziewczyny:
— Uszy Tecumseha są otwarte, niech Wodna Ptaszyna mówi.
Dziewczyna ze szczegółami przekazała treść rozmowy Gayera z Keokukiem. Twarz
Skaczącej Pumy zasępiła się. Zaciął wargi. Patrzył w ogień.
· Plemiona Sauków i Foxów połączyły się i tworzą jeden naród, ale kieruje nimi dwóch
wodzów: Siedzący Lis i Czarny Jastrząb — powiedział Tecumseh. — Czy obaj naczelnicy
cłicą opuścić Związek Oporu? — A kiedy nikt nie odpowiedział na pytanie, dorzucił: —
Tecumseh wezwie na rozmowę Czarnego Jastrzębia i Keokuka, niech rozstrzygną^ po której
opowiadają się stronie.
· Tak trzeba uczynić — odparł Kos. — A pan — zwrócił się do Lavela — niech śpieszy
do gubernatora. Jak najszybciej należy aresztować Gayera. Znam jego sprawki. Służy niby
Kanadzie, a jest na żołdzie Unii. Chodzi mu jedynie o pieniądze. Jeśli zajdzie konieczność,
mogę świadczyć przeciwko rudemu zdrajcy. Proszę to powtórzyć generałowi Brockowi.
Na drugi dzień w wigwamie przy ognisku obok Tecumseha zasiedli: Czarny Jastrząb,
Śledzący Lis, Ryszard Kos, Ranni Zorza i Wodna Ptaszyna.
Szawanez zachowując spokój zwrócił się wprost do dwóch] naczelników:
— Pytam wodzów Sauków i Foxów, czy dalej pozostają w konfederacji Tecumseha?
Czarny Jastrząb podniósł ze zdumieniem głowę.
— Tecumseh pyta o dziwne rzeczy. Czyni to w obecności squaw — powiedział ze zgorszeniem. —
Chyba wielki sachem nie chce obrazić swych wypróbowanych sojuszników?
Keokuk nie poruszył się. Twarz jego pozostała bez wyrazu, jedynie na ułamek sekundy zapłonęły mu
źrenice i zaraz znów stały się nieodgadnione.
— Niskuk to szaman Kriksów — wyjaśnił Skacząca Puma a Zorza Ranna jest jej uczennicą. Siedzą
przy ognisku Rady, bo Nabash-cisa oświecił wczoraj ich umysły. Czy waleczni wodzowie Sauków i
Foxów pragną usłyszeć, czego się dowiedziały?
Czarny Jastrząb powiódł spojrzeniem po twarzach kobiet, zatrzymał dłużej wzrok na milczącym
obliczu Keokuka, a nie mogąc niczego odgadnąć, szepnął:
— Ugh!
Tecumseh dał ręką znak Wodnej Ptaszynie. Wskazując palcem Śledzącego Lisa zaczęła:
· Rudy Kuj ot był w wigwamie Keokuka, zostawił błyszczący! talizman Miczi-malsa...
· Dość! — żachnął się pełen zabobonnego lęku wódz. —I Siedzący Lis po przegranej bitwie
pod Tippecanoe stracił wiarę w zwycięstwo. Nikt nie pokona Długich Noży — mówił zdei nerwowany.
— Keokuk zabierze swych wojowników i odejdzie. Hugh!
Zaległa pełna napięcia cisza. Przerwał ją Kos.
— Mój Czerwony brat pochopnie postępuje. Tak nie można — mówił. — Tylko plemiona związane
konfederacją mogą skuteczniej bronić się przed najazdem białych. Amerykanie usiłują osłabia armię
czerwonoskórych wojowników, dlatego za wszelką cenę dążą do rozbicia Związku Oporu.
Keokuk skrzyżował ręce na piersiach, wbił wzrok w przestrzeń, milczał.
Czarny Jastrząb pozostaje u boku Tecumseha. A mój
brat, Śledzący Lis, przemyśli sprawę i też nie odejdzie — zwrócił się milczący dotąd Czarny Jastrząb do
Keokuka.
__ Nie!
Śledzącego Lisa opętał Rudy Kuj ot — zawołał podniesionym głosem Tecumseh. — Kto porzuca
Związek Oporu, jest zdrajcą!
Keokuk wolno podniósł się, zanurzył rękę w kieszeni skórzanej bluzy i wyciągnął okrągły medal
nanizany na sznurek. Ostentacyjnie zawiesił sobie na piersi. W srebrzystym metalu zamigotało światło
ogniska.
· Śledzący Lis odchodzi — rzucił wyzywająco i bez pożegnania opuścił wigwam. W ciszy, jaka
zapadła, słychać było skrzypiący śnieg pod krokami oddalającego się Keokuka.
· Ten zdrajca gotów zabrać wszystkich wojowników Sauków i Foxów — powiedział zaniepokojony
Czarny Jastrząb i ociężale podniósł się z siedzenia. — Muszę pokrzyżować jego plany. — Zatrzymał się
przy wejściu i dodał: — Czarny Jastrząb dochowa wierności Tecumsehowi. Hugh!
Głęboka zmarszczka przecięła czoło Skaczącej Pumy, a na twarzy malowała się wściekłość pomieszana
z żalem i smutkiem.
Gdy Atkins i Bradley się obudzili, Gayera w namiocie nie było.
· Zobacz, Joe — rzekł John. — Już rudego gdzieś poniosło. Coś mi się widzi, że nie wszystko jest z
nim w porządku.
· I ja tak sądzę.
· Bądźmy z nim ostrożni — mówił Bradley. — Warto zarobić, ale karku nie mam zamiaru nadstawiać.
· Wczoraj bez przerwy kręcił — dodał Atkins. — Ostatecznie nie wyjaśnił, na czym nasza robota ma
polegać.
· Zaniesiecie to i owo to na tę, to na tamtą stronę granicy — ironicznie naśladował Gayera Bradley.
— Zaniesiecie, ale co?
· Niech go diabli! — rzucił Atkins.
· Warto od rudego wydobyć, czym właściwie się zajmuje, gdzie chodzi, co go łączy z
gubernatorem. To może się nam Przydać.
· Spróbuj. Ja nie umiem z nim rozmawiać.
Gwarząc zjedli śniadanie, później widząc gromadę Indian pod] namiotem, rozłożyli towary i zaczęli
handel. Po południu przybiegł zziajany Willi Gayer.
— Sprzedajcie, chłopcy, mój towar. Pieniądze odbiorę od was później — mówił gorączkowo i szybko
spakował traperską sakwę. Za pas zatknął pistolet, przez ramię przerzucił torbę i chwycił sztucer.
Atkins i Bradley zaskoczeni jego zachowaniem wymienili ze sobą znaczące spojrzenia. Joe został przy
towarze, a John w namiocie położywszy rękę na ramieniu Gayera spytał:
· Stało się coś? Dokąd tak ci pilno?
· Nie pytaj. Wrócę za parę dni.
· Wolelibyśmy nie sprzedawać twego towaru, bo ceny możemy wziąć za niskie.
· Potraktujcie towar jak swój. Muszę już iść! — Gayer usiłował wyminąć Bradłeya.
· Poczekaj. Kiedy wrócisz?
· Nie wiem. Dam wam znać. Czekajcie w Malden — rudy odepchnął Johna i ze strzelbą w ręku
wyszedł z namiotu.
Uważnie rozglądnął się dookoła, przyjrzał się czerwonoskórym kupującym towary i ruszył w stronę
Detroit River. Stanął pod ostrokołem warowni, raz jeszcze zlustrował teren, jakby kogoś usiłował
wypatrzyć, i znikł za wałami fortu.
Po paru minutach koło namiotu zatrzymał się wysoki wojownik. Zamienił kilka zdań w narzeczu
Algonkinow. Jeden z Indian wskazał mu kierunek, w którym oddalił się Willi Gayer. Wojownik ze
strzelbą gotową do strzału pośpieszył ku obwarowaniom fortecy i znikł z pola widzenia.
· Widziałeś?
· Yes.
· Co o tym myślisz?
· Czy ja wiem? — rzekł zastanawiając się John. — Wygląda to niezbyt ciekawie.
· To pewnie ten Indianin, którego kiedyś oszukał.
· Być może.
Willi Gayer dobrnął nad brzeg rzeki i podążył ku północy. Oglądał się bojaźliwie poza siebie. Ręki nie
zdejmował z zamku sztucera. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy wszedł w nad brzeżne chaszcze i
przystanął dla odpoczynku. Nagle z zarośli wynurzył się czerwonoskóry wojownik. Strach
chwycił Gayera za gardło i zimny pot oblał mu czoło. Nie mógł się ruszyć.
Cóż robi tutaj mój-biały brat? — usłyszał znajomy głos.
Podniósł przerażone oczy i ujrzał... wodza Foxów, Keokuka.
Hi, hi, hi... — wybuchnął szaleńczym śmiechem.
Indianin pełen zdumienia patrzył na wykrzywioną, pokrytą piegami, okoloną zarostem twarz
Gayera.
— Hi, hi, hi... — rechotał nieprzytomny z radości Gayer. — mam szczęście... hi, hi, hi...
Ten szatan już mi nic nie zrobi. Z moim bratem Keokukiem jestem bezpieczny, hi, hi, hi...
Wódz widać pojął częściowo sens słów białego, bo spytał:
· Kogo biały brat się obawia?
· Już nikogo, skoro jestem z wielkim wodzem Foxów.
· Moi wojownicy odpływają na drugi brzeg — mówił Keokuk. — Jeśli mój brat ma
życzenie, popłyniemy razem.
Wódz ruszył, a Gayer za nim. Przedarli się przez zarośla i stanęli nad rzeką. Do ostatnich
canoe wsiadali wojownicy, inni wiosłowali już po wartko płynącej wodzie. Keokuk z Gayerem
weszli do czółna, odbili od brzegu. Rudy agent zdjął futrzaną czapkę i rękawem obtarł mokrą
od potu twarz. Uśmiechnął się szeroko.
— Mam szczęście, wodzu, nadzwyczajne szczęście, hi, hi, hi,
— zarechotał znowu.
Spojrzał w stronę kanadyjskiego brzegu i nagle umilkł. Nad rzeką w blaskach zachodzącego
słońca wyraźnie rysowała się wysoka postać Czarnego Sępa.

W PUSZCZY NAD WABASH RIVER

Gubernator stanu Indiana, generał William Henry Harrison, podniósł się ze skórzanego
fotela przebiegł oczyma po twarzach oficerów. Po jego prawej stronie siedzieli generałowie:
Jim Winchester, stacjonujący, w nowo zbudowanym forcie Meigs, i Izaak Shelby z Miami, a
dalej pułkownicy: Peter Dudley z Yenango, Clay Orvak z Quiatenon, Tom Caldwell,
Henry Crow i Simon Gibson z Vincennes, major Bill Kollefl z Piett, kapitan Dik Heald z dalekiego
Dearborn, Samuel PerrJ wsławiony w bitwie pod Tippecanoe, Szymon Kenton, niezastą-l piony
dowódca zwiadowców i jego syn Jean, porucznik Danj Ferg z Sandusky, Joe Carter z fortu Blue Li-cks,
energicznej i zawsze milczący Robert Steward z Wayne, Harry Diksoril z Detroit, dalej inni dowódcy i
oficerowie z licznych warowni rozsianych wśród rozległych puszcz i stepów pogranicza. Nikogo nie
brakowało. Przybyli wszyscy.
Gubernator oparł się rękoma o blat masywnego stołu.
— Panowie — zaczął — upoważniony zostałem przez prezydenta Unii, Jamesa Madisona, do
poinformowania was, że decyzją Departamentu Wojny powierzono mi naczelne do wództwo armii. Oto
rozkaz — Harrison rozłożył arkusz papieru!
Oficerowie powstali z miejsc. Z powagą odpowiadającą! doniosłości chwili generał czytał tekst
dokumentu. Gdy skończył,;' wszyscy na powrót usiedli, a on ciągnął dalej:
— Od tej chwili garnizony zostają podporządkowane moim rozkazom. Proszę tę wiadomość przekazać
sztabom własnych jednostek.
Generał umilkł. Wyszedł zza stołu i zbliżył się do ściany, na; której wisiała mapa.
— Spójrzcie, panowie — wskazał ręką na sporych rozmiarów punkt nad rzeką Detroit. — Tu zebrały
§ię główne siły angielskiej armii. Warownia Malden jest najlepiej ufortyfikowana i może równać się
jedynie z naszym fortem Detroit. Stąd Izaak;
Brock organizuje wypady lotnych oddziałów na nasze terytorium.Jak dotąd Kanadyjczycy odnoszą
same sukcesy. Przechwytują transporty z bronią i żywnością przeznaczone dla fortów, likwidują leśnych
kurierów, atakują w puszczach silne liczebnie bataliony, nawet barki i statki kursujące na wodach
Wielkich
Jezior nie są bezpieczne.
Harrison przerwał, przygładził włosy i mówił dalej:
— W ciągu ostatnich trzech miesięcy straty naszej armii są poważne: poległo ponad tysiąc ludzi,
nieprzyjaciel uprowadził, dwa statki i jedną barkę z dużym ładunkiem broni, przechwycił kilka poufnych
przesyłek, wziął do niewoli około pięciuset!
żołnierzy. Sytuacja taka' trwać dłużej nie może. Zima dobiega końca. Według doniesień agentów
naszego wywiadu wróg po nadnięciu wiosennych roztopów przejdzie do ofensywy. Dzisiaj musimy
wspólnie omówić plan strategicznego działania. Aby z0 rientować panów w układzie sił, proszę popatrzeć
na mapę. Najsilniejsze skupiska sił nieprzyjaciela znajdują się w Malden u boku generała Brocka. Spore
zgrupowania militarne wróg rozmieścił wzdłuż granicy — ręka Harrisona wskazywała czerwone punkty.
— Warto dodać, że przeciwnika wzmocniła indiańska armia Tecumseha. Proszę o zabieranie głosu i
stawianie wniosków. Harrison wrócił za stół i usiadł w fotelu.
· Panie generale — odezwał się pułkownik Dudley — interesuje nas Związek Oporu Skaczącej
Pumy. Życzeniem Waszyngtonu było rozbicie indiańskiej konfederacji i przeciągnięcie części plemion na
stronę Unii. Jak wygląda obecnie ta sprawa?
· Nieźle! — odparł Harrison. — Czujny Bóbr, naczelnik Irokezów, zawarł z nami układ o wspólnej
walce przeciw angielskiej Kanadzie. W jego ślady poszli Mohawkowie, Tuskarorowie, Huroni i
Ottawowie. Wiele plemion zachowuje neutralność. Trzeba je pozyskać dla Unii. W Malden przebywa
Keokuk — jeden z wybitniejszych wodzów, który od klęski pod Tippecanoe zraził się do Tecumseha.
Wiem to od Czujnego Bobra. Do warowni Malden wysłałem naszego agenta, Willi Gayera, który między
innymi ma podjąć rozmowę z Keokukiem. Myślę, że tego wodza pozyskamy dla siebie.
· A co z plemionami południa? — spytał Perry.
· Wahają się. Sądzę jednak, że Seminole i Kriksowie mogą wystąpić przeciwko nam.
· Forty przygotowane są do prowadzenia działań wojennych — podjął generał Winchester. —
Proponuję przystąpić do natychmiastowej akcji oczyszczania terenu z nieprzychylnych nam plemion.
Każdemu wodzowi postawić warunek: idzie z Unią Przeciwko Kanadzie albo równamy wioskę z ziemią.
Musimy mieć wolne tyły, inaczej będziemy ponosili klęski.
· Słusznie.
· Trzeba zacząć od czerwonoskórych.
· Nie należy czekać wiosny — domagali się oficerowie.
— Panowie — przerwał Harrison — podzielam zdanie, że z wrogimi plemionami pieścić się nie
będziemy. Marzec dobiega końca, wiosenne rozlewiska utrudniają poruszanie się w puszczy, Proponuję
wysłanie naszych parlamentariuszy do wszystkich
plemion zamieszkałych na terytorium Unii i postawienie im ultimatum: z nami lub przeciw nam. Zbrojne
działania rozpoczniemy w maju. Obecnie należy zbierać dane o nieprzyjacielu i przygotowywać armię do
poważniejszej rozprawy.
Teraz podniósł się z krzesła Robert Steward.
· Kanadyjczycy nie czekają na spłynięcie wiosennych wód, lecz bez przerwy atakują nasze pozycje
— zaczął stanowczym tonem. — Proszę pana generała o zezwolenie na zbrojne wypady.
· Słusznie — podchwycił Perry. — Chętnie wyruszę z oddziałem śmiałków. Zniszczenie paru
wiosek indiańskich spraw-że plemiona porzucą Tecumseha i staną po stronie Unii.
· I ja bym chciał przyłączyć się do akcji przeciw czerwonoskórym — rzucił ze złym błyskiem w
oczach Harry Dikson.
· Weil — zgodził się Harrison. — Na razie niech pójdą dwa oddziały. — Porucznik Harry Dikson
przeczesze puszcze pomiędzy jeziorami Erie, Huron i Michigan, a Robert Steward zaglądnie do wiosek
leżących w okolicach Wabash RiverJ Żołnierzy dobierzecie sobie sami.
Długo jeszcze radzili. Gubernator słuchał, czasami oponowała podzielał cudze lub wypowiadał własne
poglądy i skrupulatni! notował. Ustalili wreszcie, że fort Meigs trzeba umocnić palisad| i wałami.
Obszerny blokhauz, połączony z zabudowaniami przeznaczonymi na magazyny, stał już gotowy. W
zasadzie można było z wnętrza tej budowli skutecznie odpierać ataki nieprzyjaciela, jednak brak wałów
obronnych nie dawał zabezpieczenia przed artylerią. Generał Winchester został zobowiązany do
przyśpieszenia robót budowlanych, ponieważ w kwietnii w Meigs miały zebrać się główne siły armii
amerykańskiej.
Na drugi dzień oficerowie opuścili Vincennes. Wracali do leśnych garnizonów. Wieźli z sobą poufne
plany działań wojennych.
-Tymczasem Harry Dikson i Robert Steward przygotowywał: się do zbrojnej wyprawy. Postanowili
wyruszyć razem, bo, początkowo droga wypadała im w jednym kierunku. Dopiera w pobliżu fortu
Wayne Dikson planował zboczyć ku jezior! Michigan, a Steward na wschód, w stronę Sandusky River.
Różowy świt barwił bezchmurne niebo, gdy świetnie uzbrojone oddziały liczące po trzydziestu
jeźdźców minęły bram miasta i weszły w knieję.
Drzewa i krzewy przyciągały oczy pąkami zielonych kit. Do wilgocią nasyconej ziemi tuliły się
pierwsze kolorowe krążki kwiatów i seledynowe wąsy traw. Radosny śpiew ptaków wplatał się w
wiosenne poszumy puszczy. Knieja odurzała aromat tyczną wonią budzącej się przyrody.
Konie szły raźno. Zwiadowcy penetrowali drogę. Tyły zabezpieczało paru żołnierzy. Steward i Dikson
jechali razem Gwarzyli. Kopyta koni cicho uderzały w rozmiękły grunt. Pod wieczór nad brzegiem
wezbranej White River rozbili obóz, Przyrządzono wieczerzę, a potem po ustaleniu nocnych wart
żołnierze ułożyli się do snu.
Rankiem podążyli dalej. Około południa jeden ze zwiadowców dopadł oficerów.
· Melduję, że trzy mile przed nami znajduje się wieś Szawanezów.
· Duża? — spytał Dikson.
· Około dwudziestu chat.
· Wojownicy są w wiosce? — głos Stewarda brzmiał podnieceniem.
· Są.
· Ilu?
· Nie wiemy.
— Dziękuję. Meldujcie o wszystkich spostrzeżeniach.
Żołnierz odjechał. Steward spojrzał wnikliwie Diksonowt'
w oczy.
— Otoczymy wieś — powiedział — i postawimy ultimatum.
· A po co? — żachnął się Dikson. — Pertraktacje są zbędne. Zamkniemy wioskę pierścieniem i...
· Wiem, że jesteście, sir, wrogiem Indian, ale ja muszę zdobyć wiadomości. To Szawanezi.
· Rozumiem — odparł Harry. — Myślicie, że coś tu wiedzą o waszej siostrze?
· Yes.
Wątpię. Na ten temat mógłby najwięcej powiedzieć Tecumseh, ale on
przebywa w Malden — mówił Dikson. — Zniszczenie wioski nie wyklucza jednak
zdobycia potrzebnych informacji. Nie musimy przecież likwidować wszystkich mieszkańców.
Cyniczny uśmiech rozszerzył twarz Diksona.
· Jeśli Szawanezi nie pozwolą się okrążyć? Co wówczas? — spytał Steward.
· Zaatakujemy wprost albo przeprowadzimy grzecznie rozmowę. Sama sytuacja wskaże nam
sposób postępowania.
· Słusznie.
Ujechali ze dwie mile i na lesistym wzniesieniu, wśród strzelistych sosen, zatrzymali się na
odpoczynek. Nie rozbijali obozu. Ten i ów zeskoczył z siodła, aby rozprostować kości i pożywić się
naprędce. Postanowili zaczekać na powrót zwiadowców. Czas płynął. Wsłuchani w odgłosy kniei
rozmawiali i dowcipkowali.
Wreszcie nedjechał zwiadowca, zeskoczył z konia przed Diksonem i Stewardem.
· Wieś leży w widłach dwóch strumieni. Dostęp do niej jest od zachodu — meldował.
· Wody wypełniły koryta. Teren od wschodu i północy bagnisty. Trudno będzie sforsować te
rozlewiska — wyjaśnił żołnierz.
· Rozumiem — rzekł Dikson. — A straże czuwają nad bezpieczeństwem wioski?
· Nie widzieliśmy nikogo. Raczej Szawanezi czują się tutaj pewnie.
· Gdzie Schmidt i Landing?
· Zostali w pobliżu wsi — odrzekł zwiadowca. — Obserwują teren.
· Weil — rzucił z uśmiechem porucznik Dikson.
· Poprowadzisz oddział — rozkazał żołnierzowi. — Hej, chłopcy, ruszamy! — zawołał do
odpoczywających.
Dosiedli wierzchowców. Jechali ostrożnie, aby nie czynić hałasu. Mimo to szczęknął czasami metal,
zaparskał koń, zaszeleściły gałęzie krzewów. Nagle pojawił się przed nimi żołnierz na koniu dając znaki,
aby stanęli.
— Wioska przed nami — powiedział do dowódców.
Steward i Dikson ogarnęli oczyma puszczę. Znajdowali się! w podmokłej niecce. Teren tutaj podnosił
się łagodnym zboczem gęsto porośniętym krzewami, co utrudniało widoczność. Na lewo i prawo
połyskiwały wśród bujnych wiklin rozległe lustra wody.
· Bagna? — spytał Steward.
· Tak — powiedział zwiadowca.
· A wieś na tym wzniesieniu? Żołnierz skinął głową.
· Nie możemy rozwinąć wojska do szarży — powiedział: Robert do Diksona. — Nie zaskoczymy
Szawanezów.
· Spróbujemy wjechać na zbocze — odparł Harry. — Może tam będzie większa swoboda manewru.
Ruszyli ostrożnie naprzód. Dotarli do krawędzi pochyłości i zatrzymali się zaskoczeni. Przed nimi z
zieloną gałęzią1 w ręku : stał Indianin. Spoza drzew wyglądały czujne oczy wojowników.
Czerwonoskóry podniósł rękę w geście przyjaźni i odezwał się łamaną angielszczyzną:
— Dobry Strzelec wita białych braci i ofiarowuje im gościnę.
Biali uważnie patrzyli na spokojną postać Indianina. Zza pni
wychylały się lufy strzelb i groty strzał.
· Jesteście Szawanezami — odezwał się dyplomatycznie Dikson. — Jakże więc możecie gościć
żołnierzy Unii?
· Wojownicy Dobrego Strzelca nie wykopali toporu wojny, dlatego między nami jest pokój.
· Kłamiesz, czerwona skóro! — zawołał szorstko Harry. — Wszystkie szczepy i rody Szawanezów
podporządkowały się Tecumsehowi.
· Ugh — odparł Indianin. — Dobry Strzelec nie przyjął Znaku Związku Oporu i został przez
Skaczącą Pumę wygnany z ziemi ojców.
· Puszcze nad Wabash i Miami River Szawanezi uważają za swój kraj — odezwał się Steward.
— Skoro Tecumseh skazali cię na wygnanie, cóż tu robisz ze swymi wojownikami?
· Dobry Strzelec zamieszkał u Dakotów nad Missouri, ale na; wieść o zwycięstwie Długich Noży
pod Tippecanoe wrócił w rodzinne strony.
Jeśli jest tak, jak mówisz — zastanawiał się Dikson — to
dlaczego wojownicy z bronią kryją się za drzewami?
Wojownicy są wszędzie — odrzekł Szawanez z błyskiem
dumy w oczach. — Biali są otoczeni.
Oficerowie rozglądali się z niepewnością. Zobaczyli wokół przyczajone sylwetki Indian. Dikson
nerwowo chwycił za rękojeść szabli, inni poszli za jego przykładem.
· Niech biali bracia się uspokoją — mówił czerwonoskóry. — Nie prowadzimy wojny.
· To po co te bojowe popisy?
· Szawanezi nie wiedzą, z czym Długie Noże przychodzą.
· Ach tak — powiedział Dikson hamując zdenerwowanie. — To odwołaj swych wojowników.
Niesiemy wam pokój, jeśli jesteście z Unią.
· Dobry Strzelec sprzyja Miczi-malsa.
· Chcemy przenocować w waszej wiosce, rankiem odjedziemy.
· Ugh, niech dym kalumetu uczci naszą przyjaźń — powiedział z godnością Strzelec i wskazał ręką
drogę. — Na białych braci czekają wigwamy i mięso karibu.
Podniósł do góry gałąź z rozwijającą się zielenią i ruszył w kierunku wsi. Biali podążyli za nim
rozglądając się nieufnie. Wjechali na płaskie wzniesienie, na którym zobaczyli wigwamy. Na skraju
wioski Dobry Strzelec zatrzymał się i wskazując dwie chaty powiedział:
— Oto miejsce wypoczynku Miczi-malsa. Niech biali bracia nie wchodzą do wioski, póki kalumet nie
potwierdzi naszego braterstwa.
Steward i Dikson oczyma penetrowali wieś. Nie była wielka. Kilkanaście chat nad brzegami bystro
płynących strumieni. Dwa obszerne wigwamy wyplecione z trzciny i prętów stały nieco na uboczu. Te
właśnie chaty oddano im do użytku. Wokół, za drzewami, ukrywali się uzbrojeni wojownicy.
· Nieciekawie to wygląda — rzucił Dikson. — Dalej nas otaczają.
· Nie ufają nam — odrzekł Steward. — Zejdźmy, Harry, z siodeł. Zachowujmy się normalnie. Cóż
mogą zrobić, skoro jest ich tu niewielu?
Wydali rozkazy. Wojsko poczęło rozbijać obóz. Konie uwiązano do pobliskich drzew. Rozstawiono
gęste straże. Oficerowie weszli do jednej z chat. Była ubogo wyposażona. Na grubej warstwie gałęzi
leżały skóry niedźwiedzie i bizonie. Nic więcej.
· Rzeczywiście, musieli przybyć tu niedawno — powiedział Harry.
· Warto porozmawiać z Dobrym Strzelcem, może być przydatny Unii, jeśli prawda, że jest skłócony
z Tecumsehem — rzekł Robert.
· Wybadać go trzeba koniecznie — potwierdził Dikson.
· Tu spędzimy noc?
— Chyba tu. W chacie zawsze ciepłej — odrzekł Harry.
Wyszli na zewnątrz. Steward polecił jakiemuś żołnierzowi
rozpalić w wigwamie ogień. Sami stanęli pod wyniosłym dębem? i patrzyli wokoło.
· Moglibyśmy łatwo zniszczyć tę szawaneską wieś — z przekonaniem odezwał się Dikson.
· Zginęłoby wielu żołnierzy. Nie warto.
· Wraca Strzelec.
Czerwonoskóry szedł w ich stronę z dumnie wzniesioną głową. Za nim podążało trzech innych
wojowników. Mieli na sobie barwne opończe, we włosach pióra ptaków. Zatrzymali się przed oficerami.
— Rada Starszych pragnie z białymi braćmi wypalić fajkę pokoju — powiedział Dobry Strzelec —
Wejdźmy do wigwamu.
Nie czekając na odpowiedź uchylił derkę zasłaniającą wejście: i przekroczył próg chaty. Trzej Indianie
poszli za nim.
Dikson skinął głową na Stewarda. W wigwamie usiedli wokół płonącego ogniska. Dobry Strzelec zdjął
z szyi kalumet i z pietyzmem począł nabijać cybuch tytoniem. Następnie wydobył z ognia węgielek i
zapalił fajkę. Powstał i z dostojeństwem4 zaczął:
— Puma Gotowa do Skoku połączył się z Agolaszima przeciw Długim Nożom. Dlatego Dobry Strzelec
opuścił Tecumseha i z wojownikami różnych plemion pragnie żyć w przyjaźni z Miczi--malsa. Potwierdzi
prawdę tych słów wielki szaman Miamisów,
Skrzydło Orła.
Szawanez wydmuchał dym w cztery strony świata, w ziemię i w niebo i oddał kalumet swemu
sąsiadowi. Sędziwy Indianin, o pomarszczonej twarzy, z pasmami siwiejących włosów, przyjął fajkę. Z
nabożną czcią patrzył na złotem żarzący się tytoń i nikłą smużkę unoszącą się znad cybucha.
— Dobry Strzelec, syn rodzonej siostry Tecumseha, powiedział prawdę — zaczął szaman. —
Odeszliśmy wszyscy od swoich plemion, aby na uboczu wojny żyć w pokoju. Hugh!
Steward zerwał się gwałtownie.
— Jesteś synem siostry Skaczącej Pumy? — zawołał nie panując nad sobą.
Indianie poruszyli się pełni oburzenia. Szaman ze zgorszeniem zwrócił się do Roberta:
· Biały brat nie panuje nad swymi uczuciami. W wigwamie unosi się święty dym kinnikinick2 , nie
wolno go bezcześcić.
· Dobry Strzelec jest synem siostry Tecumseha — odpowiedział chłodno Szawanez. — Niech mój
brat zachowuje się, jak wojownikowi przystało.
— Usiądź! — Dikson pociągnął Roberta za mundur.
Porucznik Steward siadł, ręce mu drżały z podniecenia. Opanowując się powiedział:
· Nie chciałem znieważyć kalumetu, ale spotkanie Dobrego Strzelca, blisko spokrewnionego z Pumą
Gotową do Skoku jest dla mnie tak ważne, że musiałem to pytanie zadać.
· Ugh — szaman podał fajkę następnemu Indianinowi.
· Ogon Wydry odszedł z wioski Seneków, bo nie chce walczyć z Miczi-malsa — powiedział i z
szacunkiem wydmuchał dym, potem podał fajkę Diksonowi.
Ten wziął ją, uważnie przyglądał się jej misternej robocie, zastanawiał się nad treścią przemówienia,
wreszcie zaczął:
— Cieszymy się, że mieszkańcy tej wioski, złożonej z wojowników różnych plemion, pragną żyć w
pokoju z Unią. Uszanujemy waszą wolę, bowiem kto nie chce być z nami, ten jest przeciw nam.
Pośpiesznie pociągnął haust dymu i wydmuchał go według zwyczaju. Fajkę przyjął Robert. Paroma
zdaniami potwierdził słowa Diksona, dopełnił obowiązku i zwrócił kalumet Szawanezowi, który oczyścił
cybuch z popiołu i ukrył fajkę w obrzędowym woreczku. Wtedy dopiero Steward zwrócił się do
Indianina.
— Mój czerwony brat jest blisko spokrewniony ze Skaczącą Pumą — zaczął. — Może wobec tego
zna historię Lee Steward którą Tecumseh nazywa Uti-tin-glit?
Dobry Strzelec potrząsnął głową.
— Jestem rodzonym bratem tej squaw. Szukam jej bezskutecznie. Chcę wiedzieć, jaki los ją spotkał,
gdy wpadła w ręce Szawanezów.
Indianin położył ręce na kolanach. Milczał.
· Dlaczego nie odpowiadasz?
· Dobry Strzelec słyszał opowieści wojowników — zaczął powoli — o nieszczęśliwej miłości.
Tecumseha do Uti-tin-glit, ale twej siostry nigdy nie widział.
· Jesteś młody, może wówczas nie zwracałeś uwagi na tę sprawy. Ona musiała być w wiosce
Szawanezów. Przecież ta wyście ją porwali.
Indianin ręką zaprzeczył. Sucho odpowiedział:
· Dobry Strzelec był rzeczywiście wtedy dzieckiem, rozumiał jednak, co mówili wojownicy i
Tecumseh. Szawanezi nie uprowadzili Uti-tin-glit. Skacząca Puma sam poszukiwał tej squaw.
· Kłamiesz! — syknął Robert.
Czerwonoskóry skrzyżował ręce na piersi, pochylił głowę i milcząc patrzył w ognisko.
Kłamiesz! — powtórzył porucznik hamując gniew.
· Dobry Strzelec ma jeden język i jedno słowo — odparł z godnością Szawanez.
· Osłaniasz Tecumseha? — rzucił zgryźliwie Dikson.
W ognisku trzasła gałąź i złoty język płomienia zachybotał przez chwilę jak czarodziejskie pióro ptaka.
· Porzuciliście wszyscy konfederację Skaczącej Pumy? — pytał Harry badawczo przyglądając się
czerwonoskórym. — Jak był tego powód?
· Nie wierzymy w zwycięstwo Tecumseha. Chcemy z Miczi-malsa żyć w pokoju — odrzekł z
powagą Skrzydło Orła.
· To ładnie — przyjazny uśmiech osiadł na twarz porucznika. — Razem będziemy bić Agolaszima.
__ Chcemy żyć na uboczu wojny — wtrącił Ogon Wydry.
Niemożliwe!
__ To wojna białych ludzi. Dobry Strzelec i jego wojownicy pragną pokoju.
Dikson i Steward zamienili porozumiewawcze spojrzenia.
Naczelny wódz armii z Vincennes wysłał nas do wiosek
czerwonoskórych w puszczach nad Wabash River w celu zawarcia układów o wspólnej
przyjaźni i walce z angielską Kanadą — tłumaczył Dikson. — Kto odrzuci propozycję, będzie
uważany za wroga Unii.
· Skrzydło Orła przeżył już dużo wiosen i zim — odezwał się sędziwy szaman — umie
cenić przyjaźń Miczi-malsa. Niech między nami będzie pokój.
· Będzie, jeśli wspólnie pójdziemy przeciwko Kanadyjczykom.
· Niewielu nas — odezwał się Dobry Strzelec. — Cóż białym braciom po kilkunastu
wojownikach kiepsko uzbrojonych?
· Kalumet połączył nas braterstwem i pokojem. Nasza broń nie zwróci się nigdy w piersi
żołnierzy Unii — wymijająco dodał Skrzydło Orła.
· Odmawiacie sojuszu? — pytanie Stewarda zabrzmiało cyniczną ironią. — Boicie się
walki?
Twarze Indian były nieruchome jak maski.
· Najpierw usiłujecie ukryć prawdę o uprowadzeniu Lee Steward przez Tecumseha —
cedził złośliwie Robert — a teraz wykręcacie się od zbrojnego sojuszu z Unią? Tak postępują
tylko tchórzliwe kujoty.
· Biali bracia odpoczną — zaczął polubownie Ogon Wydry. — Jutro wrócimy do sprawy
sojuszu.
· Nie! — wrzasnął nagle Dikson. — Przyjmiecie nasze warunki albo opuszczamy wieś.
Indianie powstali. Dobry Strzelec położył dłoń na sercu. Powiedział spokojnie, choć było
widać w jego oczach wzburzenie:
— Pragniemy żyć w pokoju z Miczi-malsa, z Agolaszima i z plemionami naszej rasy. Jeśli
biali bracia nie mają życzenia przenocować w naszej wiosce, droga w puszczy jest wolna, nie
zamykają jej wojownicy.
— Kujoty! — syknął Steward.
Dikson splunął w ognisko, aż zasyczały węgle. Obaj wybiegli z chaty.
— Zwijać obóz! — krzyczeli do żołnierzy. — Szybko. Odjeżdżamy!
Zawrzało. W dziesięć minut potem dosiadali już rumaków. Trzej Indianie stali przed
wigwamem. Obserwowali białych^ Prócz noży za pasem nie mieli żadnej broni. Słońce
chyliło się ku zachodowi.
— Poprowadź oddział — rzucił Dikson do Stewarda — a ja osłonię tyły. Spieszcie się!
Wojsko zjeżdżało po pochyłości wzniesienia. Porucznik Harry z kilkoma żołnierzami
zwlekał z odjazdem. Z karabinami gotowymi do strzału stali na skraju wioski. Kiedy jeźdźcy
znikali wśród drzew i zgasł tętent końskich kopyt, i oni ruszyli. Trzej Indianie spoglądali
nieufnie za odjeżdżającymi. Nagle Dikson osadził gwałtownie konia. Błyskawicznie podniósł
sztucer. Huk rozdarł ciszę. Dobry Strzelec zatoczył się, rękoma usiłował uczepić się ściany
wigwamu i zsunął się na wilgotną ściółkę lasu. Biali popędzili wyciągniętym galopem. Za nimi
zabrzęczały cięciwy łuków. Kilka strzał zawarczało w powietrzu. Schmidt pochylił się nisko
nad końskim karkiem. Czuł, jak drętwieje mu lewa ręka, a po boku spływa lepka, ciepła
krew.
Pędzili do zmierzchu. Zatrzymali się na leśnej polanie. Nasłuchiwali. Bór szumiał
jednostajnie, dzwoniły chmary owadów. Gdzieś zakrzyczał złowieszczo puszczyk.
Oficerowie przeliczyli stan oddziałów. Brakowało Carla Schmidta.

· Damned! — zaklął Dikson. — Ubili go albo zbłądził.


· Co robimy?
· Jedźmy nocą. Musimy odjechać jak najdalej. Mogą nas J ścigać.
· Schmidta zostawimy?
· Jest już ciemno. Nie odnajdziemy go w mroku. Jutro ludzie spróbiiją go odszukać.
· Ali right!3 — zgodził się Steward.
Jechali bardzo wolno. Z trudem przedzierając się przez
jcrzewy, omijali pnie drzew, schodzili w doliny i pięli się na łagodne wzniesienia. Sprzyjała im noc.
Bezchmurne niebo iskrzyło się gwiazdami, księżyc świecił niczym latarnia. Około północy wyjechawszy
na łąkę na skraju lasu zatrzymali konie nasłuchując. Cisza. Jedynie knieja tętniła odgłosami życia. Przed
nimi zasnuta lekką mgłą, oblana gwiezdną poświatą leżała trawiasta przestrzeń.
— Landing, weź ludzi i spenetruj teren — rozkazał Steward. — My poczekamy.
Pięciu żołnierzy zeskoczyło z rumaków i znikło w mlecznej mgle. Długo nie wracali. Wreszcie
usłyszano szmer kroków, a później wyłoniły się sylwetki zwiadowców.
— Panie poruczniku — meldował Dawid Landing — przed nami płynie strumień, a za nim jest jakaś
wieś.
Oficerowie naradzali się chwilę, później zadecydowali, że zostaną do świtu na skraju lasu zachowując
ciszę i ostrożność. Konie uwiązano do drzew. Żołnierze przysiedli lub położyli się tu i ówdzie.
Odpoczywali po trudach dnia i nocnej wędrówce.
Świt rozproszył mrok. Mgła stężała. Oficerowie znowu wysłali zwiadowców.
— Za małym strumieniem łatwym do sforsowania przez konie — meldowali żołnierze — leży
indiańska wieś. Pewnie Wyandotów.
Twarz Diksona wykrzywił uśmiech pełen okrucieństwa.
— Na koń! — krzyknął. — Przejedziemy tę wieś wszerz i wzdłuż. Nie żałujcie szabel. Ogień podłóżcie
pod chaty. Za mną!
Ruszyli wyciągniętym galopem. Kopyta koni łomotały o miękką darń. Mgła podnosiła się w górę.
Słońce na wschodzie różowiło niebo. Dopadli strumyka. Konie rozbryzgiwały wodę sięgającą im po
brzuchy. Wydostali się na brzeg. Przed oczami żołnierzy w rzednącej mgle wyrosły wigwamy. Tu i tam
wyglądały zaspane oczy. Huknął strzał. Czyjś krzyk pełen trwogi rozdarł brzask. W kilku miejscach
buchnęły w górę płomienie. Dikson dostrzegł uciekającego wyrostka, dopadł go i ciął szablą. Nie
widział, jak chłopak chwycił się za kark i padł. Jakiś żołnierz wlókł za włosy indiańską dziewczynę.
Nad samotną i bezbronną wioską rozszalało się krwawe piekło. Słońce wypłynęło nad horyzont.
Mgła znikła. Wysokim
płomieniem płonęły wigwamy. Kłęby dymu rozwłóczył nad doliną wiatr.
W zgiełk i wrzawę wdarł się sygnał wojskowej trąbki. Żołnierze pośpieszyli w stronę kniei
pozostawiając poza sobą_ przelaną krew i płonące chaty. Bez odpoczynku cwałowali cały dzień. Coś
pędziło ich jak najdalej od miejsca zbrodni. Dopiero wieczorem w niewielkim jarze rozbili obozowisko.
Zapłonęły; ognie. Gęste straże czuwały nad bezpieczeństwem odpoczywających.
Dikson położył się na grubej warstwie sosnowych gałęzi. Dotknął ręką Stewarda.
— Narobiliśmy trochę bigosu czerwonym, co? — rzucił ze śmiechem.
Robert nie odpowiedział. Zaprzątnięty własnymi myślami zastanawiał się, dlaczego nie może odnaleźć
sprawców uprowadzenia siostry? Wszyscy Szawanezi zgodnie zawsze mówią, że me dokonali tego
napadu. Szczegółowe informacje traperów przeczyły temu. Sam oglądał miejsce walki w Kanionie Ciszy.
W zniszczonym wozie tkwiły groty strzał. Łatwo było je rozpoznać po wiązaniu ostrzy i sposobie
osadzania pióra sterującego Tak przygotowywali swe strzały tylko Szawanezi. Dobry Strzelec, syn
rodzonej siostry Tecumseha, musiał coś słyszeć o tej historii. Nie powiedział jednak nic. Pewnie bał się
gniewu Skaczącej Pumy.
— Dręczy cię sumienie, Robercie, że nie odpowiadasz? — drwił Dikson. — Zapomniałeś, co te
czerwone psy zrobiły z uroczą Lee?
Steward strząsnął z ramienia rękę Harry'ego.
· Daj mi spokój — syknął.
· Nie martw się. Jeszcze niejedną wieś puścimy z ogniem. Zapłacimy czerwonym za wszystko. Za
Lee także.
· Indianie! Indianie! — krzyczał biegnący żołnierz. Dopadł oficerów i wyprężył się służbiście.
· Czerwonoskórzy pod obozem — meldował.
· Dużo?
· Nie wiemy ilu, jest ciemno.
· Alarm! Gasić ogniska! Do broni! — wołali oficerowie.
W popłochu deptano ogień, chwytano sztucery z kozłów.
Biali przypadali za drzewa i krzewy. Cisza zaległa jar. Płynęły minuty. Gdzieś w głębi kniei
przeraźliwie zakrzyczał puszczyk, później rozległy się kroki, zaszeleściły gałęzie krzaków.
— Panie poruczniku — wołał jeden z żołnierzy. — Przybył
kurier naszej armii.
Steward i Dikson podnieśli się spod sosny.
— Cholera! — zaklął Dikson.
W mroku zamajaczyła sylwetka w mundurze.
· Hej, tu jesteśmy — krzyknął Steward. — Któż to taki? — spytał, gdy żołnierz stanął
przed nimi.
· Śpieszy do Vincennes. Jest z Indianinem.
· Podróżuje z czerwonoskórym?
· Tak twierdzi.
· Nazwisko podał?
· Yes. Mówi, że nazywa się Willi Gayer.
· Gayer? Ten kupiec z Miami i Detroit? — zdziwił się Dikson.
· Znam go doskonale — powiedział Steward. — Chyba można mu zaufać. Niech
przyjdzie tu z wojownikiem.
Żołnierz wtopił się w ciemność.
· Może to podstęp — zastanawiał się Dikson. — Jest wojna. Nie każdy biały jest
Amerykaninem.
· Gayer uchodzi za uczciwego obywatela Unii — odparł Robert. — Obawy więc
zbyteczne. Zresztą można zachować ostrożność.
Po paru minutach wartownik przyprowadził dwóch ludzi. W poświacie gwiazd oficerowie
zobaczyli dumną sylwetkę Indianina i brodatego kupca.
— Witam — zaczął Gayer. — Moje nazwisko podałem już wartownikom czuwającym nad
obozem. Śpieszę do Vincennes, do generała Harrisona. Ze mną idzie wódz Foxów, Keokuk.
—' Miło nam, sir — odrzekł Dikson. — O ile wiem, Siedzący Lis wraz z Czarnym
Jastrzębiem stanął po stronie angielskiej Kanady.
— Tak było, ale nie jest — zawołał Willi. — Rozniećcie ognie. Chcemy odpocząć. Oprócz
Keokuka są w puszczy jego wojownicy. Około stu ludzi. Gdybyśmy chcieli, zaatakowalibyśmy
was już dawno.
· Czyżby?
· Bez wątpienia.
· Keokuk porzucił Tecumseha — odezwał się wódz — i postanowił swój oręż związać z Miczi-
malsa. Hugh.
· Wielce nas to cieszy — odparł Steward i spytał: — Daleko stąd zatrzymali się wojownicy
Śledzącego Lisa?
· Niech moi bracia zbędą obawy. Keokuk niesie Długim Nożom pokój — powiedział. — Wojownicy
Foxów i Sauków są tutaj, w pobliskich zaroślach.
· Jest z nami wasz żołnierz, Carl Schmidt — poinformował Gayer. — Znaleźliśmy go rannego w
ramię.
· Groźna rana?
· Nie. Osłabił go upływ krwi.
· Dobrze. Niech wojownicy Keokuka rozłożą obóz w jarze, ale na uboczu wojska — zdecydował
Dikson. — Was obu zapraszamy do naszego ogniska. — Odwrócił się i rozkazał: — Alarm odwołany.
Rozpalcie ognie.
· Po paru minutach w jarze znowu płomienie rozświetlały mrok. Zadzwoniły kociołki. Gwar rozmów
popłynął w knieję.
Naprzeciw oficerów wygodnie oparty o pień drzewa siedział Willi Gayer.
· Dawno nie widziałem was, poruczniku Steward — mówił, a jego ruda broda połyskiwała złotem w
blaskach ogniska. — Natrafiliście na ślad swej siostry? — pytał chytrze i uważnie spoglądał na oficera.
· Nie.
· Ten drań Tecumseh zniewolił ją i zamordował — powiedział z przyciskiem kupiec.
· Przyjdzie czas, że dopadnę Skaczącą Pumę i zapłacę mu za krzywdę siostry.
· Wierzę, hi, hi, hi... —- zaśmiał się nie wiadomo dlaczego Gayer.
· Od kiedy, sir, jesteście leśnym kurierem armii? — spytał Dikson. — Dotychczas zajmowaliście się
kupiectwem.
· Yes, ale teraz jest wojna. Dostałem takie polecenie — wyjaśnił rudy. — Wykonałem zadanie i
wraz z Keokukiem idziemy do gubernatora Harrisona.
· Rozumiem. Gdzie spotkaliście Schmidta?
To Indianie go znaleźli.
. Leżał w puszczy obok konia — zaczął Keokuk. — Od niego
mamy wiadomości o białych braciach.
I szukaliście nas?
— Ugh.
Po co? Mogliście rannego zabrać do Vincennes.
Słusznie — dodał Steward. — My oddalamy się od celu
waszej podróży.
· To prawda — rzekł Gayer. — Schmidt chciał koniecznie wrócić do oddziału.
· Jest ranny, będzie z nim kłopot.
· Rana niewielka. Osłabł trochę z upływu krwi, ale czuje się już dobrze — mówił Willi. Zresztą, jeśli
chcecie, możemy go wziąć ze sobą.
· Weil — zgodził się Dikson. — Z tego wynika, że szliście naszym tropem.
· Tak.
· Keokuk widział skutki najazdu Miczi-malsa na wioskę Wyandotów — powiedział z goryczą wódz.
— Tam były kobiety i dzieci.
· Wrogowie Unii.
· Squaw nie walczą.
· Ale ich mężowie poszli z Tecumsehem — zawołał gniewnie Dikson. —- To na jedno wychodzi.
Keokuk opuścił głowę. Jego oblicze pozostało nieruchome.
— Racja, święta racja, poruczniku — z chichotem odezwał
się Gayer.
Wtem cichy gwizd rozległ się w pobliżu siedzących i tuż nad głową rudego kupca wbiła się w pień
drzewa długa indiańska strzała. Jej upierzony koniec drżał lekko. Małe oczy Wilłi'ego zaokrągliły się z
przerażenia, twarz pokryła bladość. Otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale z jego krtani nie
wyszedł żaden dźwięk.
Przy następnym ognisku rozległ się krzyk:
— Indianie atakują!
Oficerowie chwycili za broń. Popłoch wybuchł w obozie. Na ziemi ze strzałą w brzuchu wił się żołnierz.
Keokuk podbiegł do drzewa, wyrwał grot, obejrzał go dokładnie.
— To nie moi wojownicy. Strzała Wyandotów — rzucił i oddalił się szybko.
Wojsko ze strzelbami ukryło się w mroku. Z niepokojem wyczekiwali dalszych wydarzeń.
Nic się jednak nie działo. Płynął czas. W pobliżu jęczał ciężko ranny Amerykanin. Willi Gayer
wcisnął się między pnie dwóch drzew i przywarł do leśnej ściółki. Nie podsycane ogniska
zaczęły przygasać. W ich słabym blasku ukazał się Keokuk. Szedł swobodnie wyprostowany.
— Nie ma wrogów — powiedział spokojnie i, rzuciwszy na żarzące się głownie obfitą
naręcz gałęzi, usiadł.
Oficerowie z ociąganiem wyszli z ukrycia. Ze sztucerami w ręku spoczęli obok
czerwonoskórego. Gayer wyczołgał się spod drzew i usiadł w cieniu, bojaźliwie spozierając po
okolicznych zaroślach.
— Czarna strzała Wyandotów — poinformował wódz. — Znak zemsty.
· Co to ma znaczyć? Keokuk wzruszył ramionami.
· To pewnie za tę spaloną wieś — rzucił Steward. —- Może.
· Nie — odezwał się Gayer. — To dla mnie prezent od tego przeklętego szatana.
· Ugh — potwierdził Siedzący Lis.

PIERWSZE ZWYCIĘSTWA

Od świtu warczały indiańskie bębny. W ich rytm wplatał się smętny dźwięk fletu, trzask
kościanych grzechotek i monotonny śpiew szamanów. Wokół barwnego słupa
czerwonoskórzy tańczyli wojenny taniec zwycięstwa. Umalowane twarze były pełne
przedziwnej ekstazy. W takt muzyki obiegali dalekim kręgiem słup. Rękoma godzili w
niewidzialnego wroga. Biodra kołysały się rytmicznie, obute w mokasyny stopy tłukły w
ziemię, torsy chyliły się wprzód i tył. Z wysiłku omdlewały mięśnie, pot zlewał ciała.
Czerwcowe słońce pięło się po błękitnym niebie. W warowni
Malden wojsko przygotowywało się do wymarszu. Sztab Izaaka 3rocka ustalał ostatnie posunięcia.
Tecumseh i Kos wrócili późnym wieczorem do swego wigwamu. Skacząca Puma legł na stosie skór.
Zamknął powieki i pogrążył s ię w zadumie. Ryszard czyścił strzelbę i pistolet. Nie przerywał milczenia.
— Co mój brat sądzi o planowanej bitwie Kanadyjczyków? — spytał nagle Szawanez.
Kos oliwił lufę sztucera. Pracując odpowiedział:
· Jeśli nieprzyjaciel nie zostanie uprzedzony przez swoich agentów, to niewątpliwie osiągniemy
pierwsze sukcesy. Amerykanie są przekonani, że uderzymy na Detroit, a nie w głębi ich kraju fia
Sandusky, Miami i Wayne.
· Ugh. Czy jednak biali potrafią utrzymać zdobyte forty?
· Może być różnie. Wojna ma przecież na celu rozgromienie Unii, więc zajęte fortyfikacje Anglicy
muszą obronić za wszelką cenę.
· Słusznie.
Długo jeszcze rozmawiali, później poszli spać. Ledwie na wschodzie pojawiła się smuga porannej
zorzy, już byli na nogach. W pełnym uzbrojeniu opuścili chatę. Część indiańskiej armii pod wodzą Pumy
Gotowej do Skoku, Kosa, Czarnego Jastrzębia, Wanety i Czarnej Strzały czółnami przeprawiła się wraz z
Kanadyjczykami przez rzekę na amerykański brzeg. Na czele Anglików stał kapitan Artur Roberts,
porucznik James Brenton i Ludwik Lavel.
W Malden pozostał generał Brock z kilkutysięczną armią i licznymi zastępami Indian, których
Tecumseh zostawił pod opieką Winnemaka, wodza Pottawatomich, i Kion-twong-ky, naczelnika
Seneków znad górnego Ohio.
Skacząca Puma, Lavel i Kos stali nad Detroit. Bacznie obserwowali przeprawę wojsk. Żołnierze i
wojownicy bez pośpiechu i zamieszania odbijali od przystani. Gdy do łodzi weszli ostatni ludzie,
Tecumseh zwrócił się do towarzyszy:
— Na nas też już czas.
Miał wejść do canoe, gdy usłyszał wołanie. Odwrócił się. Zobaczył biegnącą Lee. Na jego obliczu
odmalowało się wzruszenie. Kobieta zatrzymała się przed Szawanezem.
— Przyszłam cię pożegnać — szepnęła czułe.
Zdjęła ze swej szyi srebrzysty medalion i zawiesiła go na piersi sachema.
— To mój wizerunek wygrawerowany ręką artysty. Niech chroni cię, Tecumsehu, od nieszczęścia i
pocisków.
Wódz bez słowa zajrzał w jej oczy, ucałował z szacunkiem wypielęgnowaną rękę i pośpiesznie wskoczył
do czółna. Ludwik Lavel strapiony spoglądał na tę scenę.
— Nie gniewaj się — szepnęła przez łzy i oparła się o pierś męża. — On jest dla mnie jak brat.
Wracaj mi zdrów, Ludwiku! — dodała nagle, zarzuciła mu ręce na szyję i wybuchnęła płaczem.
Lavel przytulił żonę, wargami przywarł do jej mokrych od łez policzków, całował długo, gładząc
dłońmi jasne włosy.
— Do widzenia — szepnął. — Już czekają na mnie. Wrócimy. Delikatnie odsunął
Lee i wszedł do czółna. Plusnęły wiosła. Tecumseh i Ludwik patrzyli na brzeg, gdzie w ulewie świtu
stała drobna postać bliskiej i ukochanej kobiety. Oddalali się szybko. Zamazywał się obraz ludzi na
kanadyjskim wybrzeżu. Prąd znosił łodzie. Wreszcie wszystko przesłoniły nadrzeczne krzewy i drzewa.
Szczęśliwie osiągnęli brzeg i zanurzyli się w zieloną puszczę. Początkowo szli na zachód, a później na
południe. Małe indiańskie oddziałki osłaniały boki, czoło i tył armii. Dziennie robili po trzydzieści mil. W
warunkach dziewiczej kniei był to forsowny marsz. Nie mieli ze sobą armat ani toporów. Chodziło
bowiem o łatwość szybkiego poruszania się na ziemi nieprzyjaciela.
Wieść o pochodzie wojsk kanadyjskich docierała do okolicznych fortów, osad backwoodsmenow,
samotnych chat traperów i wiosek czerwonoskórych. Roznosili ją leśni kurierzy Unii, trampy, wędrowni
handlarze i myśliwi. Wiadomości przekazywane z ust do ust rozrastały się do niebywałych rozmiarów.
Mówiono, że idąca armia jest dziesięciokrotnie większa od amerykańskiej, że nic nie zdoła oprzeć Się jej
sile. Imię Tecum-seha — mściciela indiańskich krzywd, było na ustach wszystkich. Amerykanie
wypowiadali je z lękiem i nienawiścią, a czerwonoskórzy z dumą, radością i nadzieją.
Trzy tysiące Indian i półtora tysiąca Kanadyjczyków bez;
szczególnych wydarzeń dotarło do Maumee River. Na trawiastym wybrzeżu rozbito obóz. Postanowiono
odpocząć i zaopatrzyć się w świeże mięso. Stąd bowiem wojsko, podzielone na samodzielne jednostki,
miało wyruszyć do Sandusky, Miami i Wayne.
Czwarty dzień mijał spokojnie. Wzdłuż rzeki dymiły ognie. Krwawą łuną gasło słońce na zachodzie. W
puszczy otaczającej żołnierski obóz gęstniały cienie zmierzchu. Tecumseh siadł na brzegu i patrzył w
płynący nurt. Grzbiety fal połyskiwały odblaskiem zamierającego dnia. Brzęczały komary. Szawanez wziął
do ręki srebrny medalion, podziwiał misternie wyrytą twarz młodej kobiety. Zamknął powieki, zobaczył
jasne oczy w otoku długich rzęs i lekko rozchylone purpurowe wargi. Serce mu zabiło żywiej, a gdzieś
głęboko w duszy uczuł piekący ból. Pochylił głowę. Oto paradoks życia: kochał Lee, która była żoną
innego. Gorycz zalała mu serce. Zdawał sobie sprawę, że ona należy do białej rasy, a on jest Indianinem.
Nawet gdyby była wolna, czyż mogłaby z nim żyć w wigwamie Szawanezów?...
Otrząsnął się nagle. Spoglądał na płynące wody Maumee, uśmiechnął się do fal, bo sam był podobny
do nurtu tej rzeki, która musi zawsze zdążać w niewiadome.
Na jego piersi zachybotał srebrny krążek medalionu. Wstał i wtedy ujrzał stojącą za nim dziewczynę.
· Uff! — zawołał zaskoczony. — Cóż robi tu Niskuk w obozie wojowników? Moja siostra miała
zostać w Malden. Zorza Ranna będzie samotna w kanadyjskiej twierdzy.
· Wielki sachem wybaczy to nieposłuszeństwo — powiedziała niemal błagalnie. — Uczucia nie
pozwoliły nam zostać w warowni. Zorza Ranna także jest tutaj.
· Czerwone Serce wie o tym?
· Nie.
Szawanez patrzył na dziewczynę, na jej krucze włosy opasane wyhaftowaną taśmą, zza której
wyglądały trzy pióra orła.
· Znam uczucia córki Czarnej Strzały, przyszła tu za Ryszardem Kosem. A Niskuk uczyniła to dla
niej?
· Nie — szepnęła z zażenowaniem.
· Kogoś innego umiłowała moja siostra?
· Ugh.
· Któż to? Tecumseh pragnie poznać wybrańca Niskuk.
Wodna Ptaszyna milczała. Splotła palce obu rąk. Nie mogła zdobyć się na odwagę. W gęstniejącym
mroku wódz słyszał jej przyśpieszony oddech.
— Kogo wybrało serce córki wodza Kriksów? — powtórzył pytanie.
— Wielkiego sachema Szawanezów — wyrzuciła z siebie.
Tecumseh położył dłoń na ramieniu dziewczyny. Z powagą
powiedział:
· Niskuk jest mądrą squaw. Dlatego łatwo pojmie, że Skacząca Puma nie może wprowadzić kobiety
do swego wigwamu, bo wzywa go wojna.
· Tecumseh kocha Uti-tin-glit — odrzekła z nutą smutku w głosie.
Zapadło milczenie. Wódz po ojcowsku ją objął i ruszyli w stronę obozowych ogni.
· W czasie pochodu ukrywałyście się obie przed oczyma Tecumseha?
· Ugh!
· Niech Niskuk z Zorzą Ranną zawsze będzie w pobliżu Pumy — powiedział łagodnie. — Tak
będzie lepiej.
· Dobrze — odparła uradowana.
Dochodzili już do ogniska, przy którym odpoczywali dowódcy armii, gdy dziewczyna chwyciła wodza
za rękę i zatrzymała się.
— Niskuk. zostanie twoją, Tecumsehu — rzuciła stanowczo i skoczyła jak sarna w mrok.
Po chwili Szawanez usiadł obok Kosa. Sięgnął po kubek z klonowym sokiem i bryłę pieczeni.
— Tecumseh uraduje Czerwone Serce i Czarną Strzałę — zwrócił się do towarzyszy.
— W obozie jest Zorza Ranna.
Wódz Seneków podniósł na Skaczącą Pumę zdumione oczy.
· Niemożliwe! — zawołał Kos.
· Ukrywały się wraz z Wodną Ptaszyną w strojach wojowników.
· To wojenna wyprawa — włączył się Brenton. — Kule nie wybierają, mogą zginąć. Lepiej odesłać
dziewczęta do najbliższej indiańskiej wsi.
Czarna Strzała siedział z kamienną twarzą, tylko oczy płonęły mu dumą.
· Może u boku Tecumseha będą bezpieczniejsze niż gdzie indziej — odezwał się Waneta. —
Amerykanie napadają na bezbronne wioski, palą chaty i mordują kobiety.
· To prawda — stwierdził Kos. — Śmierć na tej ziemi jest jak wiatr. Nie wiadomo, skąd przyjdzie.
· Ugh — przyznał słuszność Czarny Jastrząb.
· Zorza Ranna i Wodna Ptaszyna są wojownikami, choć Manitou dał im kobiece ciała — rzekł wódz
Seneków. — Moi bracia przekonają się o celności" ich oka.
Lavel rzucił w ognisko kilka smolnych szczap. Zachybotały płomienie.
· Pojutrze chyba ruszymy — zmienił temat rozmowy kapitan Roberts.
· Wojownicy ubili sporo zwierzyny, mięsa nie zabraknie, a wojsko już odpoczęło — dorzucił Lavel.
— Można by już wyruszyć.
· Ustaliliśmy, że powrót zwiadowców nastąpi najpóźniej jutro — włączył się Kos. — Dotychczas
nadeszła tylko jedna grupa, która przebadała teren w pobliżu form Brgan. Pozostałych oddziałów nie ma.
· Czerwone Serce ma rację — potwierdził Tecumseh. — Jeszcze jeden dzień odpoczynku nie
zaszkodzi, zwłaszcza że wprost z marszu musimy atakować warownie Unii.
Gdy jedli wieczerzę, pojawiły się w pobliżu dwie kobiety i usiadły na rozłożonych derkach. Ryszard
opuścił dowódców i podszedł do dziewcząt.
· Cieszę się, że jesteś tutaj, Zorzo — odezwał się czule — ale też się smucę.
· Czemu? — spytała filuternie.
· To wojenna wyprawa.
· Niech biały brat będzie spokojny — głos Niskuk brzmiał pewnością siebie. — Zorza Ranna umie
walczyć.
· Nie jesteście mężczyznami. Walka nie dla was.
Niskuk roześmiała się zaczepnie. Ryszard zwrócił się do Zorzy:
— Obiecaj mi, że będziesz ostrożna.
Uścisnęła jego rękę.
Zapadła noc. Na niebie pojawiły się złote gwiazdy. Od rzeki ciągnął powiew wilgoci. W kniei
pohukiwały sowy i puszczyki.
Tecumseh leżał owinięty wzorzystą derką. Nie mógł usnąć. Jego myśli krążyły wokół toczących się
wydarzeń. Co przyniesie wojna? Zwycięstwo czy klęskę? Czy ziszczą się marzenia czerwonoskórych
plemion?
W blasku przygasających ognisk pojawił się Indianin. Rozglądał się, jakby kogoś wypatrywał.
Skacząca Puma usiadł. Poznał wysmukłą sylwetkę Czarnego Sępa. Przed laty odbyli podróż do
dalekiego kraju Odżibwejów i Dakotów. Wojownik pośpieszył w jego stronę.
Czerwonoskóry zatrzymał się z szacunkiem i czekał, aż sachem się odezwie.
· Czarnego Sępa nie dostrzegły żołnierskie straże — odezwał się Tecumseh. — Wielki wojownik
Wyandotów przybył dc| obozu z zewnątrz, bo nie było go w armii Pumy Gotowej do Skoku.
· Ugh.
— Niech mój brat usiądzie i mówi, Tecumseh słucha.
Wyandota skrzyżował nogi, położył muszkiet obok siebie.
· Czarny Sęp chodzi śladami Rudego Kujota — zaczął — aby zmyć hańbę doznaną w forcie Miami.
Idąc w kierunku Meigs natknąłem się na Miczi-malsa. Dowodzi nimi generał Winchester. Śpieszy
przeciw armii Tecumseha.
· Skąd takie przypuszczenie?
· Białym towarzyszą Irokezi. Wojownik Wyandotów pochwycił jednego zdrajcę i wydobył od
niego wiadomości.
· Mów. To ważne.
· Długie Noże sądzą, że armie Tecumseha i Agolaszima podążają na nowo zbudowany fort Meigs,
aby zniszczyć tę warownię patrolującą wody jeziora Erie. Dlatego postanowili zagrodzić Skaczącej Pumie
drogę. Z fortu Miami wyruszył generał Shelby z wojskiem, chce uderzyć na tyły Tecumseha.
· Gdzie znajduje się obecnie nieprzyjaciel?
· Nad Bobrowym Strumieniem.
· To blisko. Ze trzy mile stąd.
· Ugh.
A generał Shelby?
_— Czarny Sęp nie wie.
Zostań, Sępie, przy ognisku, będziesz potrzebny.
Tecumseh zdecydowanym ruchem odrzucił z siebie derkę i począł budzić wodzów i oficerów. W parę
minut później zastanawiali się nad podjęciem walki. Wiadomo było, że duże zgrupowanie wojsk-
amerykańskich znajdowało się w forcie Meigs, drugie w Miami. Mniej więcej w równej odległości od
tych fortyfikacji obozowała armia indiańsko-kanadyjska. Nieprzyjaciel musiał część swoich załóg
wyprowadzić z obu warowni w puszczę. Był to sprzyjający moment do zrealizowania opracowanych w
Malden planów. Postanowiono uwikłać generała Winchestera w bitwę i równocześnie zaatakować
Miami i sąsiadujący z nim fort Brgan. Część armii angielskiej, dla zmylenia Amerykanów, miała pozostać
w obozie nad Maumee. Z chwilą opanowania fortów Kanadyjczycy bez względu na to, czy pokonają
wojska generałów Winchestera i Shelby'ego, czy też nie, muszą natychmiast szybkim marszem ruszyć na
Sandusky i Wayne.
Jeszcze przed północą tysiąc wojowników z Tecumsehem na czele, prowadzonych przez Czarnego
Sępa, pośpieszyło ku Bobrowemu Strumieniowi. Dwie grupy wojsk liczących po pięciuset Anglików i
tyluż Indian pomaszerowały w stronę Brgan i Miami. Mały, dwustuosobowy oddział z Ryszardem
Kosem i Czarnym Jastrzębiem wyruszył na spotkanie z generałem Izaakiem Shelby'm. Pozostała część
armii wzmogła czujność i dalej obozowała nad Maumee River.
Świt bielił niebo nad knieją, gdy czerwonoskórzy dotarli w pobliże Bobrowego Strumienia. Puszcza
budziła się do życia. Szmery listowia i śpiewy ptaków ułatwiały podkradanie się Indianom.
Żołnierze Unii na uroczej polanie przeciętej malutką rzeczką formowali właśnie kolumny, gdy wokół
rozległ się mrożący krew w żyłach wojenny okrzyk czerwonoskórych. Równocześnie zagrzechotały
muszkiety i sztucery. Deszcz strzał poszybował w nieprzyjaciela. Zachwiały się przerażone szeregi
Amerykanów. Padli pierwsi zabici i ranni. Żołnierze w popłochu przylgnęli do ziemi, szukali schronienia
za nierównościami terenu, za własnymi
plecakami. Poczęli bezładnie strzelać w puszczę do niewidzialnego wroga. Grad kul szył powietrze,
szeleścił w liściach, nie wy. rządzając jednak szkody wśród Indian, którzy bez pośpiechu strzelali zza
drzew.
Generał Jim Winchester zmusił swego rumaka do położenia się i spoza jego grzbietu obserwował
rozwój sytuacji. Stąd wydawał rozkazy. Zrozumiał, że został zamknięty pierścieniem Indian. Musiał za
wszelką cenę wyprowadzić wojsko z tego śmiertelnego koła. Polecił żołnierzom rozeznać się w siłach
wroga i gęstości ich rozmieszczenia. Zwiadowcy poczołgali się w różnych kierunkach.
Koło południa do generała dotarł porucznik Garry Hogan.
· Jakie spostrzeżenia, poruczniku?
· To Indianie Tecumseha.
· Tak przypuszczałem. Anglicy są z nimi?
· Nie.
· Pewnie to przednie oddziały ich armii zdążającej pod Meigs.
· Możliwe — zgodził się Hogan.
· Dziwi mnie tylko, że nie atakują.
· Może czekają na nadejście głównych sił.
Pocisk sztucera cienko zaśpiewał tuż nad głowami rozmawiających. Porucznik pochylił głowę do
ziemi.
· Cholera! — zaklął.
· Musimy wyrwać się z tego kotła, bo wytłuką nas wszystkich — mówił Winchester. — Jak te
psiesyny podeszły pod obóz? Przecież rozstawiliśmy straże.
· Zabili wartowników.
· Yes.
Generał przez moment obserwował skraj lasu.
· Jeśli wytrzymamy do zmroku, to nocą wyjdziemy z okrążenia.
· Najsłabiej obsadzili strumień — powiedział Garry Hogan. — Wysłałem tam kilku żołnierzy i
Irokezów dla zbadania sytuacji.
· Weil, meldujcie o wszystkim, poruczniku.
Oficer poczołgał się ku Bobrowemu Strumieniowi, wzdłuż którego rosły wikliny. Tamtędy bezpieczniej
było się poruszać.
Nękająca strzelanina trwała dalej. Czerwonoskórzy nie atakowali bez przerwy, ale jeśli któryś z
Amerykanów wychylił się i ukrycia, z kniei odzywał się strzał łub brzęk cięciwy łuku. Od czasu do czasu
trafiony żołnierz rzęził w agonii lub ranny wZywał pomocy.
Dzień dogasał. W serca Amerykanów poczęła wstępować nadzieja ratunku. Niecierpliwie oczekiwali
nocnych ciemności.
Pod osłoną zmierzchu do generała przedostali się Garry Hogan, pułkownik Burt King i wódz Irokezów
Czujny Bóbr. Legli za końskim grzbietem.
· Panie generale — meldował porucznik — puszcza po obu stronach rzeczki jest słabo obsadzona
przez nieprzyjaciela. Łatwo tam przerwać oblężniczy pierścień.
· Czy to nie zasadzka?
· Nie wiem.
— Co sądzi o tym Czujny Bóbr? — spytał generał Irokeza.
· Bobrowy Strumień rozszerza się w puszczy i płynie głębokim jarem. Wódz Irokezów zna teren.
· Bagien tu nie ma?
· No.
· Można przejść dolinę rzeczki nie narażając wojska na niebezpieczeństwo? — dopytywał się
Winchester.
· Irokezi poprowadzą — odrzekł wódz. — Wojownicy przejdą, ale jar nie osłoni od kul wroga.
Naradzali się chwilę. Potem generał wydał rozkazy, by pod osłoną nocy wojsko przygotowało się do
szturmu. Kiedy strzępiaste chmury zakryły na chwilę księżyc, Amerykanie zaatakowali las po obu
stronach strumienia.
Tecumseh zza potężnego dębu miał doskonały widok na polanę i rzeczkę. W mdłym świetle gwiazd
obserwował nacierających. Czerwonoskórzy razili wroga ogniem ze sztucerów i strzałami z łuków
pozostawiając wąskie przejście wzdłuż strumienia. Amerykanie ostrzeliwując się parli doliną w głąb kniei.
Po obu stronach posuwali się Indianie. Puszczą wstrząsały huki wystrzałów i wojenny wrzask
wojowników.
Armia Winchestera szła naprzód, znacząc swą drogę zwłokami poległych.
Ostatnie kolumny Amerykanów zanurzały się w puszczę, gdy
obok Pumy Gotowej do Skoku z pistoletem w ręku stanęła Niskuk.
— Ten ostatni Miczi-malsa zginie — powiedziała do sachema.
— Niech Tecumseh spojrzy!
Podniosła broń. Błysk wystrzału. Żołnierz pochylił się do tyłu i padł.
— Wodna Ptaszyna zadziwiła wodza Szawanezów — powiedział wódz — umiejętnością władania
krótką strzelbą białych. —Po chwili dodał: — Niech moja siostra nie podchodzi blisko Amerykanów.
Serce Tecumseha byłoby smutne, gdyby stało się nieszczęście.
Otoczone przez czerwonoskórych wojsko Winchestera posuwało się wolno. Rankiem żołnierze
dobrnęli do jaru i na jego krawędzi zajęli obronne stanowiska. Konie umieszczono w krzakach nad rzeką.
Znowu grzmiała palba wystrzałów. Tu i tam po obu stronach padali zabici i ranni. Generał Winchester
przygryzł nerwowo wargi. Opuścił leśną polanę, ale nie wyrwał się z indiańskich kleszczy. Tyle tylko, że
na krawędziach jaru żołnierze znaleźli lepszą osłonę dla siebie. Czerwonoskórzy nie atakowali, stosując
taktykę z poprzedniego dnia razili nieprzyjaciela z broni palnej, i z łuków.
Tymczasem Ryszard Kos z dwustu Indianami szedł na spotkanie generała Izaaka Shelby'ego.
Zwiadowcy krążyli wokół tropiąc nieprzyjaciela. Około południa Indianin z plemienia Seneków natknął
się na amerykańską armię. Zawiadomiony o tym Kos, tegoż jeszcze dnia zapadł w leśnej zasadzce.
Shelby prowadził sześciuset kawalerzystów i dwa działa. Niej mogło być więc mowy o pokonaniu
trzykrotnie silniejszego przeciwnika. Nie takie zresztą zadanie wziął na siebie Ryszard.
Zbliżał się wieczór. Czerwonoskórzy ukryci wśród zarośli czekali cierpliwie. Początkowo nic się nie
działo, potem poczęły dochodzić z kniei szelesty, stąpania licznych nóg, dzwonienie metalu. Najpierw
pojawili się zwiadowcy. Minęli zasadzkę i znikli w zieleni krzewów. Dopiero później oczom
przyczajonych; Indian ukazała się amerykańska jazda.
W pewnym momencie zatrzeszczały kościane grzechotki, i ciszę puszczy rozdarł bojowy okrzyk. Z
dwóch stron w rozciągnięty sznur jeźdźców gruchnęły kule i upierzone strzały,: Zwalili się z koni trafieni
żołnierze. Wśród Amerykanów powstało niesamowite zamieszanie. Czerwonoskórzy bili we wroga z
ukrycia. Po stronie amerykańskiej zadźwięczała trąbka i wojsko pod gradem pocisków zaczęło formować
linię obrony. Nagle umilkła palba indiańskich strzelb i puszczę zaległa cisza. Czerwonoskórzy wojownicy
zniknęli w zapadającym zmierzchu.
Nieco dalej, nad leśnym stawem, nie atakowani już Amerykanie zalegli obozem. Bez ognisk, w
ogromnym lęku minęła im noc. Rankiem zwiadowcy nie odkryli w okolicy Indian. Wysnuto wniosek, że
wojsko zaatakowała przygodna wataha czerwonoskórych. Amerykanie sformowali zwartą kolumnę i z
bronią gotową do strzału ruszyli naprzód.
Wojownicy Kosa szli ich tropem. Tak minął dzień i następna noc. Nieprzyjaciel ochłonął po zasadzce
i otrząsnął się z niepewności.
O świcie goniec Tecumseha doniósł Kosowi, że w jarze Bobrowego Strumienia zostali okrążeni
żołnierze Winchestera. Przystąpiono więc do działania.
Na drodze marszu konnicy generała Shelby'ego nadcięto siekierami strzeliste sosny. Korą
zamaskowano białe skaleczenia drzew, aby nie zauważyli ich amerykańscy zwiadowcy i starannie zatarto
wszelkie inne ślady, po czym czerwonoskórzy zapadli w gęstwinie.
Konnica nieprzyjaciela czujnie podążała naprzód. Las tutaj był rzadki, teren lekko podnosił się ku
górze. Żołnierze pokonali, łatwo zbocze i znaleźli się na płaskiej równinie gęsto pokrytej, niską
roślinnością. Z palcami na kurkach strzelb brnęli przez zarośla bacznie obserwując otoczenie.
Długi sznur jeźdźców wyplątał się z zieleni krzaków i wjechał w iglasty bór pokryty miękką ściółką
igliwia. Dwie armaty z jaszczami z trudem przeciągano przez krzewy.
Gdzieś odezwał się żabi skrzek. Potem drugi, trzeci. Nagle zatrzeszczały pękające pnie leśnych
olbrzymów i z hukiem runęły zamykając z dwóch stron drogę armatom. Jakiś kawalerzysta przywalony
sosną wzywał pomocy, rżał przerażony koń. Cienko zagwizdały groty strzał. Mocujący się z działem
żołnierz, trafiony w krtań, zwalił się nieprzytomny pod końskie kopyta.
Zaroiły się zarośla. Indianie w milczeniu przypuścili szturm. Huknęły pierwsze wystrzały.
Amerykanie nie mogli wrócić z odsieczą zagrożonym armatom. Generał Shelby nie miał
nawet czasu na dokładne zorientowanie się w sytuacji, bo czoło konnicy z wojennym
wrzaskiem zostało zaatakowane przez Indian. Spoza każdego niemal pnia błyskały ogniki
wystrzałów. Puszcza wypełniła się bitewnym zgiełkiem.
Błysnęły ostrza szabel. Kawaleria poszła do ataku. Indianie cofnęli się na całej linii.
Żołnierze parli naprzód. W palbę strzelb wdarło się klekotanie kościanych grzechotek.
Czerwonoskórzy kryjąc się za drzewami i wśród krzaków uciekali z pola bitwy. Radosny
krzyk Amerykanów napełnił las. Ścigali uchodzącego wroga, póki głos trąbki nie wezwał ich
do powrotu.
Ledwie zdołali zebrać rozproszoną konnicę, Indianie znowu przypuścili szturm, ale pod
naporem Amerykanów wycofali się.
Gdy pod ciosami tomahawków padli obrońcy armat, Indianie pod dowództwem Czarnego
Jastrzębia wyciągnęli działa z plątaniny gałęzi i dosiadłszy zdobytych koni uprowadzili cenną
zdobycz w głąb puszczy.
Generał Shelby zauważył stratę. Próbował kilka razy wysyłać wojsko pod powalone sosny,
ale czerwonoskórzy zgrupowali tu znaczniejsze siły i odparli ataki.
Dopiero po trzygodzinnej bitwie Amerykanie rozproszyli Indian. Wtedy Shelby wysłał
sierżanta Briskowa z pięćdziesięcioma ludźmi śladami uprowadzonych dział, a sam podążył na
wschód'za uciekającym wrogiem. Ujechali około czterech mil, gdy do ich uszu doszedł huk
ręcznej broni.
— Indianie natknęli się na generała Winchestera — powiedział pułkownik Bart King.
Shelby zastanawiał się, uważnie nasłuchując.
— Wyślijcie paru zwiadowców. Niech zobaczą, co tam się dzieje. My poczekamy tutaj —
zadecydował.
Krótki postój wykorzystali na odpoczynek i opatrzenie rannych. Wokół był spokój. Jedynie
gdzieś od wschodu echo niosło grzechot wystrzałów.
Wreszcie wrócili zwiadowcy informując, że w głębokiej
dolinie Bobrowego Strumienia walczy z Indianami Winchester Bez zwłoki ruszono z odsieczą. Pod
wieczór Shełby dotarł n a tyły nieprzyjaciela. Nie zastanawiając się uderzył. Indianie błyskawicznie
odskoczyli na boki przepuszczając kawalerię, która nie napotkawszy oporu weszła do jaru, gdzie na
zboczach broniła się armia Winchestera.
Do zapadnięcia nocy wokoło Amerykanów grzmiały indiańskie strzelby. Później mrok wygasił
kanonadę. Kłęby chmur zaciągnęły niebo i nie przepuszczały światła gwiazd.
W głębi lasu, w wykrocie po hikorze zwalonej przez burzę, płonęło ognisko. W blasku jego płomieni
siedział Tecumseh, Ryszard Kos, Czarny Jastrząb i Niskuk.
— Zostawimy mały oddział nad Bobrowym Strumieniem — mówił Skacząca Puma. — Niech jeszcze
przetrzyma Ameryka nów w jarze. My pośpieszymy wprost pod fort Wayne.
—''Myśl słuszna — zgodził się Kos. — Gońcy zawiadomią armię nad Maumee River o naszym
marszu. Będą mogli, nie czekając na nasz powrót, pójść na Sandusky oraz wzmocnią oddziały walczące
pod Brgan i Miami.
· Winchester i Shelby nieprędko otrząsną się z poniesionych strat — uśmiech błąkał się na twarzy
Tecumseha. — Gdy zauważą, iż otaczają ich znikome siły, wyjdą z okrążenia. Co wówczas uczynią?
· Zamkną się w Meigs — powiedział Czarny Jastrząb.
· Muszą przecież tam odstawić rannych — dodał Kos.
· Tecumseh też tak myśli.
W puszczy odezwało się przeciągłe, nieprzyjemne, wilcze wołanie. Niskuk podniosła głowę.
Nasłuchiwała.
— Czują krew — szepnęła.
Tecumseh skinął głową.
— Czarny Jastrząb zostanie nad jarem z setką wojowników — zwrócił się Skacząca Puma do wodza
Sauków. — My wyruszymy niezwłocznie pod osłoną nocy.
— Ugh — zgodził się Jastrząb.
Ryszard położył mu rękę na ramieniu.
— Niech wódz Sauków i Foxów nie da się wciągnąć w bitwę — powiedział. — Gdy Amerykanie
zorientują się, że wojowników jest mało, należy ujść w puszczę.
___ Czerwone serce ma rację — włączył się Szawanez. — Będziemy czekać na
Czarnego Jastrzębia w Wayne, a gdy tam naS już nie będzie, spotkamy się w Malden.
Hugh — zamknął dyskusję Jastrząb.
Armia Tecumseha prowadząc dwie armaty szła na południowy zachód. Mijały spokojne dni
i noce. Po tygodniowej marszrucie czerwonoskórzy znaleźli się pod Wayne. Wokół fortu
szerokim wieńcem zapłonęły obozowe ognie.
Amerykanie zza palisady patrzyli zaniepokojeni na zacieśniający się pierścień Indian.
Po całodziennym odpoczynku czerwonoskórzy przygotowywali się do szturmu. Tecumseh
wysłał z białą flagą parlamentariuszy. Przyjął ich kapitan Eddy Nelson.
Trzej Indianie weszli do gabinetu dowódcy fortu, który w otoczeniu oficerów cierpliwie
słuchał łamanej angielszczyzny posłów.
— Wielki sachem, Tecumseh, prosi Miczi-malsa o złożenie broni i przekazanie twierdzy
armii Kanady — mówił Took-suh. — W zamian gwarantuje życie białym wojownikom i ich
rodzinom.
Kapitan Nelson wysłuchał ich z pobladłą twarzą i zaciśniętymi wargami.
· Fortu łatwo nie zdobędziecie — powiedział zimno. — Wysoka palisada stanowi
wystarczająco trudną do zdobycia przeszkodę. Ponadto amunicji mamy dużo, żywności także.
Będziemy się bronić do upadłego.
· Niech Miczi-malsa rozważą żądanie Tecumseha — odezwał się Najle-umoc. — Jeśli
dojdzie do bitwy, nie będzie litości dla białych. Skalpy ozdobią pasy wojowników.
· Nie .dostrzegliśmy wśród was kanadyjskich wojsk angielskich — podjął chytrze
sierżant Tim Seling. — Czyżby ich tu nie było?
, — Biali bracia idą za nami — odpowiedział z uśmiechem Niedźwiedzi Pazur. — Okoliczne
forty w Brgan, Miami i Sandusky są już w rękach Kanady.
— A wojska generała Winchestera i Shelb'y'ego zostały rozbite w jarze Bobrowego
Strumienia — poinformował Took-suh.
Oficerowie pytająco spojrzeli po sobie.
· Trudno w to uwierzyć — rzekł kapitan Nelson. — Usiha. jecie nas nastraszyć.
· Took-suh nie kłamie — odparł Indianin. — Jaką odpowiedź mamy zanieść Tecumsehowi?
· Niech Miczi-malsa rozważą propozycję wielkiego sachema — Najle-umoc położył przed kapitanem
dwa wampumy, Jeden haftowany siwym i zielonym kolorem, drugi czarno-czerwonym. — Tecumseh
czeka do jutrzejszego świtu. Jeśli Miczi-malsa wybiorą -siwo-zielony wampum, niech wywieszą białą
chorągiew. Jeśli o świcie nie będzie, jej nad fortem, przemówią ciężkie strzelby na kołach, a Długie Noże
zginą. Hugh!
Indianie pośpieszyli ku drzwiom.
· Zaczekajcie — zawołał sierżant i spytał:
· Macie armaty?
· Ugh.
· Powiedzcie Tecumsehowi, że o świcie damy mu odpowiedź — głos Nelsona brzmiał
nienaturalnie.
· Wielki sachem pozdrawia porucznika Stewarda i pyta o jego zdrowie — powiedział już w
drzwiach Took-suh.
· Nie ma go w forcie — rzucił sierżant. — Będzie pewnie tego żałował.
· Nie wiadomo — szepnął kapitan patrząc za odchodzącymi wojownikami.
Na drugi dzień o świcie na próżno oczekiwano nad fortem białej flagi. Amerykanie ustawieni wzdłuż
palisady byli gotowi do odparcia szturmu. Działa wymierzono w oblegających. Z otworów strzelniczych
połyskiwały lufy strzelb.
Słońce pięło się na niebo. Rozpoczynał się upalny dzień. Indiańska armia podeszła na odległość
strzału i okopała się wokół warowni.
Stęknęły zdobyte armaty Tecumseha. Zajazgotały muszkiety i sztucery Indian. Pociski z trzaskiem
rąbały w dziedziniec wyrzucając w górę słupy dymu i ziemi. Grad kul szerokim wieńcem uderzył w
ostrokół fortu.
Kapitan Nelson wszedł na wieżyczkę. Obserwował przez lunetę nieprzyjaciela i obliczał jego siłę.
Dostrzegł tylko dwa] działa. Nie wyglądało to w sumie zbyt groźnie. Około tysiąc wojowników nie
zaprawionych do zdobywania fortyfikacji nie mogło przerazić żołnierzy leśnego garnizonu.
Podniesiony na duchu, zwrócił jeszcze szkła na puszczański szlak i z ust spłynęło mu brzydkie
przekleństwo. Traktem podążała angielska armia. Połyskiwały lufy strzelb, kołysał się długi wąż ludzkich
sylwetek. Zbiegł do swego gabinetu i wezwał
n a naradę oficerów.
Indianie strzelali. Jak grzmot odzywały się armaty. Z gwizdem leciały wielkie pociski na Wayne. Z
trzaskiem uderzały w budowle. Jakiś żołnierz wychylił się nad palisadę i celował ze sztucera. Kos
podniósł "strzelbę. Huk. Amerykanin znikł rażony pociskiem. W pobliżu Ryszarda. wił się w boleściach
trafiony Dakota.
Wtem na wieży fortu w promieniach słońca zatrzepotał pas białego płótna. Kanonada po obu
stronach nagle zgasła. Tecumseh i Kos patrzyli z niedowierzaniem. Po paru minutach wyszło z warowni
dwóch żołnierzy z białą flagą. Doprowadzeni przez jakiegoś wojownika stanęli przed Tecumsehem i
Kosem.
· Dowódca Wayne, kapitan Nelson, proponuje honorową kapitulację, o ile Indianie uszanują honor
żołnierzy i ich rodzin — mówił jeden z parlamentariuszy.
· Tecumseh nie jest mordercą — odrzekł wódz. — Wszyscy zachowają życie. Oficerowie mogą
odejść do niewoli z białą bronią. Główny warunek to oddanie fortu wraz z bronią, amunicją i
zgromadzoną żywnością.
—- Kto zagwarantuje załodze bezpieczeństwo i dotrzymanie umowy?
· Tecumseh — rzekł sachem z dumą i pewnością siebie.
· Zaufajcie, sir, słowom Skaczącej Pumy — dodał Kos. — Moim też.
Amerykanin patrzył przez moment w twarz Ryszarda.
· Tyś Kos, Czerwone Serce? — rzucił z nienawiścią.
· Yes,'sir.
· Co zrobicie z jeńcami?
· Zadecydują o tym Anglicy — powiedział sachem.
· Prawdopodobnie "odstawieni zostaniecie do Malden — dodał Kos.
Parlamentariusze odeszli.
W południe do fortu wkroczyła armia Tecumseha. Amerykanie potraktowani zgodnie z zapowiedzią
Szawaneza zamknięci zostali w jednym ze skrzydeł koszar. Indianie obsadzili warownię a po południu,
gdy dotarli Anglicy, przekazali im zdobytą placówkę.
Wkrótce gońcy donieśli, że forty Brgan, Miami i Sandusky zostały opanowane przez armię
indiańsko-kanadyjską.
Tecumseh wracał do Malden opromieniony sławą. Wieści o odniesionych zwycięstwach
błyskawicznie obiegły rozległe tereny od wodospadów Niagary po Ohio, od oceanu do wzburzonych
fal Missouri.
Znowu ze wszystkich stron- ciągnęli pod rozkazy wielkiego sagamore1 wojownicy licznych,
wahających się dotychczas plemion.

W NIEWOLI
Pozostawiwszy w fortach angielską załogę, Tecumseh wracał do Malden. Szeregi jego armii rosły
zasilane wojownikami różnych plemion, które oddawały się pod rozkazy zwycięskiego sachema, aby
pomścić najazdy Amerykanów na osiedla i śmierć niewinnych dzieci, kobiet, starców.
Czarna Strzała począł niepokoić się o wioski Seneków i własną żonę. Zorza Ranna, choć szczęśliwa z
Ryszardem, coraz częściej spoglądała na wschód, gdzie pozostawiła ukochaną matkę. Kiedy
przekroczyli Wąską Strugę, wódz Seneków na prośbę córki zdecydował się zboczyć z drogi i zajrzeć do
osiedli swego plemienia.
Po uzyskaniu zgody Tecumseha, aby nie zwracać uwagi nieprzyjaciela, z. garstką wojowników
postanowił pójść w stronę wybrzeża Erie, gdzie mieszkali Senekowie.
Przed podróżą Czarna Strzała i córka żegnali się ze Skaczącą
Pumą i Ryszardem Kosem. Sachem udzielał Senece rad, zalecał
ostrożność i prosił o jednanie dla Związku Oporu wahających
się plemion. Tymczasem Ryszard zaglądając w oczy dziewczyny .
i ująwszy jej dłoń powiedział: '
-— Nie mogę iść z tobą, Zorzo, bo wiesz, jaki na mnie ciąży obowiązek, ale myślami i
sercem będę przy tobie. Bądź czujna, puszcza teraz jest niebezpieczna. Pamiętaj.
· Będę uważała.
· Postaraj się szybko wrócić do Malden. Gdybyś mnie tam nie zastała, znajdziesz
wiadomości u Lee.
· Mey-oo.
Uścisnęli się serdecznie. Ryszard ujął twarz Zorzy w swoje dłonie, uniósł do góry i
niespodziewanie pocałował ją w usta. Spłonęła jak ogień i iskrzącymi oczyma spoglądała na
niego przez ułamek sekundy, potem spuściła powieki.
Ryszard oparty o karabin patrzył, aż dziewczynę i Seneków zakryła zieleń puszczy. Potem
dołączył do szeregu wojowników. Szedł smutny, jakiś niepokój jak kornik drążył jego serce.
Zorza Ranna z ojcem i wojownikami szła na północny wschód. Knieja tętniła tajemniczym
życiem. Wiatr szeleścił w potężnych konarach drzew. W dzień niezliczone ptaki umilały
wędrowcom drogę,, a nocą puchacze i wilki zakłócały ciszę snu. Omijali bagienne rozlewiska,
przepływali rzeki, szli iglastymi lasami odurzającymi wonią żywicy i łąkami pełnymi kwiecia.
Odpoczywali pod kasztanami lub w cieniu białych brzóz, schodzili w doliny i wąwozy, pięli się
na wzgórza porośnięte lasem, w którym dominowały hikpry, dęby, sykomory i buki. Dzień
mijał za dniem.
Dotarli wreszcie do kraju Seneków. Widok pierwszej napotkanej wsi wstrząsnął nimi do
głębi. Spalone wigwamy straszyły kikutami czarnych żerdzi. Oczyszczone przez wilki i sępy
do białości, walały się ludzkie szkielety. Plac Rady porastały już chwasty.
Czarna Strzała zacisnął szczęki. Serce przeszył mu ból. Oczy gorzały nienawiścią.
— Mordercy — wykrztusił z siebie.
Zorza Ranna płakała.
Pogrzebali kości zmarłych i na następny dzień podążyli dalej. Drugie osiedle powitało ich
nienaturalną ciszą. Przyglądali się chwilę zza drzew chatom stojącym nad rzeką. Ze strzel-
bami gotowymi do strzału,-, czujnie zbliżyli się do pierwszych wigwamów. Były puste.
Zachowując ostrożność przebiegali od
chaty do chaty. Ani żywego ducha. Mieszkańcy musieli w pQ. śpiechu opuścić wioskę lub
zostali z niej uprowadzeni. Próba odczytania śladów nie dała rezultatów. Deszcz i wiatr
zatarły j6 zupełnie. Porzucony dobytek: gliniane garnki i tykwy, krzemienne skrobacze,
metalowe kociołki i kubki, puszyste skóry nie-dźwiedzie i lśniące jelenie, wzorzyste derki i
przeróżne przedmioty leżały w wigwamach, jakby je ktoś w nieładzie porzucił lub nie zdążył
spakować... Czarna Strzała nachmurzony siadł na pieńku drzewa obok jakiejś chaty. Ponurym
wzrokiem wodził wokoło.
Przenocowali w opustoszałych wigwamach i rankiem ruszyli dalej. Pod wieczór znaleźli się
na skraju rozległej doliny. Snująca się smużka dymu uradowała ich oczy. To był oczywisty
znak, że w osiedlu Czarnej Strzały są ludzie. Pobiegli. Jednak pierwsze chaty powitały ich
ciszą i pustką. Dopiero koło wigwamu Rady Starszych Czarna Strzała dostrzegł siwego jak
gołąb starca. Poznał go bez trudu. To był szaman Biała Głowa. Przysłaniał ręką oczy i patrzał
na zbliżających się z majestatycznym dostojeństwem.
· Czarna Strzała wita sędziwego szamana naszego szczepu — rzekł wódz z nie
ukrywaną radością i podszedł do starca.
· Witaj wodzu — mówił szaman odsłaniając bezzębne dziąsła. — Smutek w sercach
Seneków, smutek i płacz...
· Usiądź, Biała Głowo, i mów. Uszy nasze czekają na wiadomości — wódz ujął starca i -
poprowadził do wigwamu. Za nimi pośpieszyli wojownicy i Zorza. Usiedli wokół ogniska.
Wychudzona twarz szamana, pokryta siecią drobniutkich zmarszczek wyglądała jak
obrzędowa maska nakładana podczas religijnych uroczystości. W czarnych oczach nie było
widać żadnych uczuć.
— Miczi-malsa najechali wioski Seneków — zaczął drżącym ze starości głosem. — Nie
na już rodów nad Sandusky River, nad Rybnym Stawem ani w Dolinie Snów. Zginęły squaw i
dzieci... Nieliczni uszli w bagna...
Szaman zaniósł się długim kaszlem. Powiódł wzrokiem po słuchaczach i mówił dalej:
— Mieszkańcy z większych osiedli uciekli w niedostępne ostępy puszczy i tam czekają.
Twoja squaw, wodzu, też poszła.
W których trzęsawiskach się ukryła?
___ Może w trzcinach Muskingum, w bagnach Tippecanoe — wzruszył ramionami starzec — albo na
rozmiękłych łąkach u źródeł Wabash River?
Biała Głowa nie wie?
__ Nie.
Przygnębiająca cisza zaległa wigwam. Czarna Strzała skrzyżował ramiona na piersi, Zorza Ranna
nerwowo szarpała długie frędzle u rękawa swej bluzki.
— Miczi-malsa niosą śmierć i ogień — przerwał milczenie starzec. — Złe czasy przyszły, bardzo złe.
Gicze Manitou zakrył swe oblicze i porzucił córki i synów skłóconych ze sobą plemion.
Znowu zakaszlał się rozpryskując wokoło kropelki śliny. Rękawem obtarł wargi i ciągnął dalej:
— Stary jestem. Nie poszedłem ze squaw i dziećmi, bo Białą Głowę opuszczają już siły. Jeśli przyjdą
Długie Noże, zginę na progu swego wigwamu. Hugh.
Szaman opowiadał jeszcze o różnych wydarzeniach, jakie zaszły w czasie nieobecności Czarnej
Strzały, przeplatał to własnymi refleksjami, snuł przypuszczenia na przyszłość. Wreszcie zmęczył się i
umilkł.
Wódz Seneków postanowił pozostać kilka dni w wiosce. Wysłał swych ludzi w głąb puszczy dla
odnalezienia ukrywających się mieszkańców osiedli. Łudził się nadzieją, że przynajmniej zobaczy żonę.
Po dwóch dniach wrócili wojownicy nie znalazłszy żadnych śladów. W pobliskich leśnych kryjówkach
nie było nikogo. Natomiast poszukiwanie nad Muskingum, Tippecanoe i Wabash River mijało się z
celem ze względu na odległości tych rzek. Czas naglił. Wzywał do Malden. Po solidnym odpoczynku,
pożegnawszy Białą Głowę, powędrowali w stronę zachodnio-północnego wybrzeża Erie.
Ominęli przezornie dalekim łukiem fort Meigs i któregoś dnia pod wieczór dotarli do jeziora. W
nadbrzeżnych zaroślach rozłożyli obóz. W łodziach odnalezionych w leśnych ostępach postanowili o
świcie popłynąć do Malden.
Zjedli wieczerzę i ustaliwszy kolejność czat, legli na nocny spoczynek. Dwóch Indian czuwało nad
bezpieczeństwem śpiących.
Po północy wartę przejął Dumny Łoś i Mruczący Niedźwiedź. Ogniska przygasały rzucając dokoła nikły
blask. Nic nie mąciło ciszy nocnej prócz normalnych odgłosów puszczy.
Dumny Łoś zatrzymał się pod klonem. Nasłuchiwał. Zdawało mu się, że w pobliżu niepokojąco
zaszeleściły zarośla. Kiedy jednak odgłosy nie powtórzyły się, wolno skierował się ku odległemu o parę
kroków dębowi. Wtedy zza krzaków podniosła' się sylwetka ludzka i paru susami dopadła wartownika.
Indianin zaalarmowany kocimi stąpnięciami zdołał jedynie się odwrócić, gdy długi sztylet ugodził go w
pierś, a "czyjeś mocne palce, opasały jego krtań. Nie zdążył krzyknąć i padł na miękki ko-, bierzec
mchów.
Mruczący Niedźwiedź czuwający po przeciwnej stronie obozowiska usłyszał jakby upadającego
człowieka. Nie był jednak tego pewny. Odwiódł kurek strzelby i zachowując ostrożność cicho obszedł
śpiących. Spoza drzewa ktoś skoczył na jego plecy i ramieniem chwycił za szyję. Indianin próbował
uwolnić się od przeciwnika. Na próżno. Muszkiet wypadł mu z mdlejącej ręki. Ostatnim wysiłkiem woli
dobył z gardła alarmujący: krzyk.
Czarna Strzała i paru wojowników zerwało się z posłania. Nim zdołali sięgnąć po broń, wrogowie
rzucili się na nich. Po chwili leżeli już ze skrępowanymi rękoma i nogami.
Podsycono ogień. Płomienie rozświetliły obozowisko. Nad jeńcami stali żołnierze Unii.
— Czysta robota, chłopcy — chwalił porucznik Harry Dikson. — Leżą spokojnie jak baranki. O,
patrzcie! — zawołał nagle i końcem buta dotknął czerwonoskórego. — Wygląda na wodza.
Żołnierskie spojrzenia spoczęły na Senece, który leżał z przymkniętymi powiekami i nic nie
wyrażającym obliczem.
— Jak się nazywasz, czerwona skóro? — spytał drwiąco. — Którym Senekom przewodzisz? Mów!
Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, kopnął leżącego z rozmachem i plunął mu prosto w twarz.
Znieważony wódz z nienawiścią spojrzał na oficera. Milczał.
— Nie odpowiada — rzekł zimno Dawid Landing. — Mogę go zmusić do mówienia, poruczniku.
— Nie trzeba — orzekł Dikson po zastanowieniu się. — Zabierzemy ich do Detroit.
— Po co będziemy wlekli z sobą czerwoną hołotę? — zawołał któryś z żołnierzy.
— Ozdobić drzewa tymi psami — dodał inny.
— Nie. To jeden z wodzów Seneków — powiedział porucznik. — Może posiadać cenne informacje.
—T Wodza zabierzemy do Detroit, a wojowników na sznur — dodał stanowczo Landing.
Uczynił się gwar. Żołnierze popierali stanowisko Dawida. Nie chcieli prowadzić czerwonoskórych
przez puszczę. Było to bowiem uciążliwe i niebezpieczne.
— Przypominam -wam — uspokajał Dikson — że generał Winchester polecił zatrzymywać jeńców.
Tych Indian wymienić można na naszych żołnierzy wziętych do niewoli przez Tecumseha.
Zrobiło się cicho.
· To prawda — odezwał się ktoś rozważniejszy.
· Nie lubię cackać się z Indianami — powiedział porucznik. — Świerzbi mnie ręka, żeby przyłożyć
temu czerwonemu kacykowi, ale żołnierze znajdują się w Malden w niewoli. Musimy ich stamtąd
wydobyć.
· Słusznie — zgodzili się wreszcie najbardziej zacietrzewieni z nienawiści żołnierze.
Sprawdzili więzy na rękach jeńców, przeszukali ich kieszenie i wtedy zauważyli Zorzę Ranną. Landing
stanął nad dziewczyną pogwizdując z radości.
· Poruczniku! — zawołał. — Mamy młodziutką squaw. Może być uciecha.
· Kobieta? — zainteresował się Dikson.
— Niczego, sobie. Nawet ładna — ciągnął Dawid.
Chwycił Zorzę pod pachy i przywlókł w obręb światła.
— Fiuu... — gwizdnął któryś żołnierz. — Rzeczywiście, to piękny kęsek.
Dikson przyglądał się przerażonej dziewczynie. Coś mu przypominała ta delikatna twarz. Nie mógł
jednak odgrzebać nic w swojej pamięci. Przecież w swym życiu widział niejedną Indiankę.
— Niezła — potwierdził.
Zorza Ranna przypomniała sobie nagle puszczę i białego oficera, który przed laty uwiązał ją lassem do
końskiego ogona i musiała wtedy biec za mustangiem. W forcie Detroit stanął w jej obronie Czerwone
Serce, a później on właśnie ją i dwóch wojowników uwolnił z więziennego lochu. Dzisiaj zły los znowu
oddał ją w ręce oprawcy. Co z tego wyniknie? Strach obezwładniał jej dziewczęce serce.
— Pozwolicie, poruczniku? — pytanie Landinga zabrzmiało dwuznacznie.
Dikson machnął zezwalająco ręką.
Żołnierze klasnęli uradowani. Rozległ się rubaszny śmiech i nieprzyzwoite uwagi. Jakiś żołnierz
chwycił dziewczynę z zamiarem odciągnięcia na ubocze. Wtedy hamując wściekłość pomieszaną z
rozpaczą, odezwał się ojciec Zorzy:
— Miczi-malsa zostawią córkę Czarnej Strzały, wodza Seneków.
Zatrzymali się zaskoczeni.
· Przemówił czerwony kacyk — zadrwił Landing.
· Odzyskał mowę. Ha, ha, ha... — śmieli się żołnierze. Dikson dał znak ręką, aby umilkli.
· Czego chcesz? — rzucił szorstko.
· Długie Noże pragną wodza Seneków i jego wojowników wymienić na białych jeńców wziętych do
niewoli pod Wayne, Miami, Brgan i Sandusky — mówił wódz wolno dobierając słowa. — Jeżeli Zorzy
Rannej stanie się krzywda, oficerowie Miczi-malsa zginą. Hugh.
· Kracze jak kruk!
· Nas nie nastraszysz! — odezwali się buńczucznie niektórzy.
· Czarna Strzała, wódz wszystkich Seneków, nie straszy — stanowczo odparł naczelnik.
· Znasz oficerów wziętych do niewoli? — spytał Dikson.

· Możesz wymienić ich nazwiska?


· Czarna Strzała zna imiona tylko niektórych oficerów.
· To wymień je.
· Tecumseh wziął do niewoli Nelsona, Seligę, Sappera z Wayne, a Czarna Strzała Mooneya,
Wislera i Hansona z Miami.
Czerwony pies — zasyczał Landing.
— Dokąd odprowadzono jeńców?
Do wojennego obozu Skaczącej Pumy.
— Gdzie znajduje się ten obóz? — dopytywał się Dikson.
Wódz Seneków zamilkł.
· Dużo nam powiedziałeś — rzekł porucznik — ale to nie znaczy, że twojej córce damy
spokój.
· Jeńcy Czarnej Strzały zginą przy palu męczarni — rzekł twardo wódz.
· Bredzisz! Jesteście w naszych rękach — mówił z szyderstwem Dikson. — Któż będzie
wiedział, co tu się stało?
Żołnierze z zainteresowaniem czekali na wynik rozmowy.
Nieco na uboczu jeden z wojowników przysłuchiwał się dialogowi i niepostrzeżenie usiłował
zrzucić z rąk więzy. Miał długie, wąskie dłonie. Nieraz dokonywał już tej sztuki. Zrozumiał, że
nadeszła chwila, w której musi uwolnić się z rzemieni i ujść w puszczę. Pracował czujnie.
Przypadek sprawił, że leżał w cieniu, co ułatwiało przedsięwzięcie.
· Oficerowie Miczi-malsa zginą — powtórzył z zawziętością Seneka.
· To się okaże, czerwona skóro — rzekł zjadliwie Dikson. — Landing, zabierz
dziewczynę!
Żołnierze chwycili związaną Zorzę. Wtem ostrożnie podniósł się wojownik i skoczył w
zarośla. Czarna Strzała głośno powiedział kilka zdań w języku Seneków. Niektórzy
Amerykanie chwycili sztucery. Ciszę nocną rozdarły wystrzały. Kilku mężczyzn pobiegło w
las za uciekinierem.
— Jak pilnujecie czerwonoskórych! — wrzasnął porucznik,
-i- A ty co mówiłeś, psie?! — ze wściekłością zwrócił się do
wodza.
Seneka nie odpowiedział.
— Zostawcie tę dziewkę! — Dikson był wzburzony.
Żołnierze z niezadowoleniem odstąpili od Zorzy.
· Co poleciłeś wojownikowi? — zwrócił się do Czarnej Strzały.
· Wódz Seneków kazał związać oficerów Miczi-malsa i ich żony i uczynić z nimi to, co z
nami zrobią Długie Noże.
Biali milczeli chwilę, spoglądając po sobie.
· Więzicie kobiety i dzieci?
· Ugh.
Porucznik opanowując nienawiść i siląc się na spokój powie-dział:
· Odstawimy was do Detroit i wymienimy na naszych jeńców. Twej córce nic nie grozi.
— Następnie zwrócił się do żołnierzy: — Rozstawcie gęsto straże, bo ten cholerny diabeł
jeszcze tu na kark nam czerwonych sprowadzi.
· Rano schwytamy tego drania— usiłował złagodzić zdenerwowanie któryś z żołnierzy.
· Nonsens. Będzie zacierał za sobą ślady — odparł Dikson. Po chwili łagodniej dodał: —
Niewiele zostało już'nocy. Odpocznijcie. O szarówce ruszamy.
Niebo pobielało na wschodzie. Mrok ustępował światłu dnia. Amerykanie pośpiesznie zjedli
śniadanie i powiązali Indian ze sobą sznurem, aby zapobiec nowej, niespodziewanej ucieczce.
Zorza Ranna znalazła się przed ojcem. Za nimi i przed nimi wojownicy tworzyli długi szereg
połączony powrozem. Wokół na koniach jechało wojsko.
Po tygodniowej marszrucie dotarli do Detroit. Mieszkańcy warownego miasta patrzyli z
nienawiścią na spętanych jeńców. Dawno już wiedziano tutaj o czerwcowych zwycięstwach
Tecumseha. Gromada dzieci, wiedziona ciekawością, hałasując biegła za żołnierzami.
Dikson zatrzymał się przed rezydencją gubernatora. Polecił wojsku zaczekać, oddał konia
pod opiekę Landinga i po chwili pukał do drzwi gabinetu generała Hulla.
Gubernator powitał go ze zmęczoną twarzą. Oczy miał podkrążone, policzki wychudłe,
kąciki warg pokryte drobnymi bruzdami zmarszczek, a na skroniach wyraźnie zaznaczały się
pasma siwych włosów.
Rozstali się w pierwszych dniach lipca. Porucznik otrzymał polecenie kontrolowania
puszczy między Meigs i Detroit. Teraz zaczynał się sierpień. W ciągu jednego miesiąca
gubernator-gwałtownie się postarzał. Niewątpliwie wpływ na to miała wojna. A może był
chory?...
— Panie generale — meldował Dikson — wracając z rekonesansu natknąłem się na
gromadę Seneków. Wziąłem ich do nie-
woli. Wśród nich jest Czarna Strzała, wódz plemienia, i jego córka Zorza Ranna;
Gubernator patrzył zaczerwienionymi oczyma na porucznika.
· Ilu tych Indian? — spytał bez większego zainteresowania.
· Trzynastu wojowników, nie licząc wodza i jego córki.
· Zamknijcie w lochach — odparł Hull. — Posłużą do wymiany za naszych ludzi wziętych do
niewoli.
· Panie generale, Czarna Strzała uczestniczył w szturmie na fort w Miami.
Zmęczone oczy gubernatora ożywiły się, w źrenicach zapłonęła ciekawość.
· To ważne — stwierdził. — Trzeba przebadać tego Senekę, może udzielić nam wartościowych
informacji.
· Też tak sądzę.
· Na razie odstawcie jeńców do aresztu. Jakie macie jeszcze nowiny?
· Puszcza między jeziorami nad Wabash River i Ohio została przez nasze lotne oddziały przeczesana
— meldował porucznik. — Sporo jeńców indiańskich znajduje się w forcie Meigs. Akcja ta przeraziła
czerwonoskórych.
Generał zniecierpliwiony machnął ręką.
— Zwiększyła nienawiść do Unii i spowodowała, że wiele wahających się plemion znowu poszło do
Tecumseha — w głosie gubernatora zabrzmiała gorycz.
— Absarokowie i Abenacy stanęli po stronie Unii.
Grymas lekceważenia przemknął po twarzy generała. Przetarł
zmęczone oczy.
— Zostańcie w Detroit, poruczniku — powiedział bezbarwnie. — Nasi agenci donieśli, że Brock
szykuje drugie uderzenie.Może będziecie mi potrzebni.
Porucznik wyprężył się służbiście i odszedł. Gubernator siedział zamyślony, potem wstał i wyjrzał
przez okno. Poza obronnymi wałami w sierpniowym słońcu falowała koronami drzew zielona knieja. Co w
sobie kryła?...
Gubernator Hull co chwila obcierał chustką spocone czoło. W gabinecie wypełnionym oficerami
mimo szeroko otwartych okien panował zaduch.
Stary traper z włosami dawno nie strzyżonymi, z długim
zarostem na twarzy, w mocno już podniszczonym ubraniu siedział obok generała. Bez pośpiechu mówił:
· Widziałem, jak na czółnach, barkach i tratwach przeprawiali się przez Detroit Indianie i Anglicy.
Mówię wam, panowie, roiło się nad rzeką: ludzie, konie, armaty, skrzynie... Aż strach pomyśleć, co to
będzie! — powiódł wzrokiem po oficerach. — Zobaczywszy tę nawałę idącą na Unię, co tchu
pośpieszyłem tutaj — znowu przerwał, dwuznacznie chrząknął. — Jak na dłoni widziałem Tecumseha w
otoczeniu angielskich oficerów. Schodzili z barki na brzeg. Niech mnie pokręci, jeśli kłamię...
· Jak daleko stąd przepłynęli rzekę? — spytał major Karol Tresigulny 1 przerywając opowiadanie
trapera.
· Niedaleko, poniżej fortu, niewiele ponad godzinę drogi...
· Poruczniku- Dikson, wyślijcie któregoś sierżanta z oddziałem — rozkazał gubernator — niech
zbada sytuację i wraca.
Oficer wyszedł. Przez chwilę jeszcze wypytywano trapera o szczegóły, a potem kiedy już nikt nie
zabierał głosu, generał Hull zwrócił się do siedzących:
· Panowie, jeśli nasz zwiad potwierdzi usłyszane tu wiadomości, należy każdej chwili oczekiwać
szturmu na Detroit. Obrona warowni będzie trudna.
· To najsilniejsza na pograniczu — odezwał się pułkownik Daniel Warren. — Obronimy ją bez
trudu.
· Oby tak było — z powątpiewaniem odparł gubernator i zwrócił się do trapera — Wam, sir,
dziękuję. Jeśli zajdzie potrzeba, poproszę was.
Myśliwy opuścił gabinet, niezdarnie kłaniając się gubernatorowi. Oficerowie na nowo zastanawiali
się nad planem obrony fortu. Wprawdzie już od roku byli przygotowani do walki, ale dzisiaj w obliczu
bezpośredniego zagrożenia poczuli konieczność przeanalizowania każdego szczegółu.
Nie skończyli jeszcze narady, gdy wrócił zwiadowczy oddział. Młody sierżant meldował:
— Panie generale, duże siły nieprzyjaciela podchodzą pod Detroit. Według mojego rozeznania pod
wieczór zamkną oblężniczy pierścień.
Zaległa cisza. Słychać było jedynie przyśpieszone oddechy
zdenerwowanych oficerów. Gubernator ociężale podniósł się z fotela.
— Panowie, ogłaszam alarm dla fortecy — powiedział siląc się na spokój, ale jego głos
zdradzał wewnętrzne wzburzenie. — Żołnierze do strzelnic, kanonierzy do dział, wszyscy na
wyznaczone stanowiska! — Przygładził ręką wilgotne od potu włosy i zwrócił się do Diksona:
— Porucznik zostanie w gabinecie.
Dikson patrzył na poszarzałą i zmienioną twarz gubernatora. Rozumiał dowódcę i
przygniatający go ciężar odpowiedzialności za powierzoną mu warownię. Gdy zostali sami,
Hull usiadł swobodnie w fotelu.
· Pójdzie pan do fortu Meigs po odsiecz. Generał Shelb i Winchester muszą zrozumieć, że
nie da się odpierać szturmów bez pomocy z zewnątrz. Nieprzyjaciel dysponuje zbyt wielką
armią — gubernator pochylił zatroskaną głowę. — Wyślijcie także gońca do Vincennes.
Trzeba powiadomić Harrisona o nowej sytuacji na pograniczu.
· Dobrze, panie generale.
· Listów nie będzie. Śpieszcie się, bo lada chwila wróg otoczy warownię. Ludzi dobierzcie
sobie sami, według uznania.
· Tak jest, panie generale.

CZERWONOSKÓRY GENERAŁ

W Malden entuzjastycznie witano wracającą armię. Wszyscy mieszkańcy warownego


miasta wylegli na plac i ulice. Wznoszono okrzyki na cześć Tecumseha i sojuszniczych wojsk.
Puma Gotowa do Skoku szedł w otoczeniu plemiennych wodzów i kanadyjskich oficerów.
Jego oblicze jaśniało dumą i pewnością siebie. Gestem wyciągniętej ręki dziękował za uznanie.
Orkiestra przed rezydencją gubernatora grała marsza za marszem. Na wysokim maszcie
wiatr muskał flagę Wielkiej Brytanii. Gubernator Izaak Brock w otoczeniu sztabu wyszedł
publicznie uściskać dłonie zwycięzców.
Do późnej nocy społeczeństwo Malden bawiło się na festynach czcząc radośnie odniesione
sukcesy. W rezydencji generała Brocka bankiet dla oficerów, ich rodzin i wodzów indiańskich
upływał nader przyjemnie. Opowiadano o bitwach w puszczy nad Wabash River,
politykowano, wznoszono toasty za nowe zwycięstwa i zdrowie Jego Królewskiej Mości króla
Anglii.
Ryszard Kos gawędził z Karolem Błaśzkowicźem, Tecumseh z Lavelem i Lee, która
wdzięczyła się do Szawąneza, pytała o swego brata Roberta i szczegóły walk.
Na następny dzień Izaak Brock wezwał dowódców na posiedzenie sztabu. Narada była
krótka. Generał podał do wiadomości, że jutro wojska wyruszają w stronę amerykańskich
fortów Mackinaw, St. Joseph i Dearborn. Placówki mają być zaatakowane i zdobyte w
jednym czasie, w dniu 15 sierpnia. Dowodzenie operacjami objęli: pod Dearborn —
Winnemak, wódz Pottawatomich, pod St. Joseph — Ryszard Kos, pod Mackinaw — kapitan
Artur Roberts.
Ponadto ustalono, że Tecumseh i Brock przeprawią wojska przez rzekę i w dwa dni później
zaatakują warownię Detroit. Gdyby operacje te uwieńczone zostały sukcesem, to z wyjątkiem
Meigs i Niagary wszystkie forty graniczne panujące nad Wielkimi Jeziorami znalazłyby się w
rękach Anglii. Byłby to potężny cios dla Unii.
Generał' cienką laseczką pokazywał na mapie . wiszącej na ścianie kolorowe punkty,
kreski, linie i znaki, tłumacząc plany uderzeń. Tecumseh uważnie obserwował i słuchał
komentarza generała, wreszcie nie wytrzymał.
— Wielki mój brat ma rację — zaczął. — Tecumseh rozumie i popiera mądre rozwiązanie
szturmów na pograniczne twierdze Unii. Wojska muszą jednak pójść innymi drogami, gdyż
inaczej" nie dotrą pod forty. Na wykreślonej błękitnymi strzałami drodze nie uwidoczniono
bagien w puszczy i brodów na rzekach.
Wśród oficerów powstała konsternacja. Indianin — człowiek bez wykształcenia —
podważał wartość mapy. Pułkownik Proctor uśmiechnął się z nie ukrywaną ironią. Niektórzy
poczęli coś między sobą szeptać i robić uwagi pod adresem Szawąneza.
Generał Brock odłożył brązową laseczkę.
— Co na to powie pan Blaskowitz? — zwrócił się do kartografa.
— Błaszkowicz, panie generale — odparł z uśmiechem Karol i dodał: — Nie znam
dokładnie terenów leżących między jeziorem Huron i Michigan. Mapę rysowałem na
podstawie informacji żołnierzy i leśnych kurierów. Może więc być niedokładna.
· Wódz Szawanezów mógłby nanieść poprawki? — spytał Brock.
· Puma Gotowa do Skoku zaraz to uczyni — odparł Indianin, pochylił się do siedzącego
obok Wanety, wodza Dakotów, i coś
, mu szeptał do ucha. Ten podniósł się zza stołu i wyszedł. Szawanez zwrócił się do
generała:
· Szturm na Detroit trzeba ubezpieczyć, przewidując odsiecz z fortu Meigs i podpłynięcie
jeziorem wielkich łodzi Długich Noży pod nasze stanowiska.
· Słuszna uwaga — przyznał z uznaniem kapitan Roberts.
· Zdaniem Tecumseha — ciągnął dalej sactfem — nie należy czekać na przybycie
odsieczy wroga, lecz zorganizować zasadzkę, zamknąć w kotle wojska Miczi-malsa i zmusić
do poddania się albo rozbić.
· I to słuszne — rzekł porucznik Brenton. ,
· W jaki sposób odgadnąć, którędy Amerykanie z Meigs mogą iść pod Detroit? — z
przekąsem odezwał się Proctor. — Wyjść z wojskiem na ich spotkanie można, lecz zapaść w
zasadzce i czekać, aż nieprzyjaciel sam wejdzie pod lufy strzelb, to nonsens, panowie.
Zrobiło się zamieszanie. Jedni podzielali zdanie Proctora, inni widzieli możliwości
zrealizowania planu Tecumseha. Poczęli się spierać. Generał przerwał burzliwą dyskusję:
· Panowie, propozycje Skaczącej Pumy są ciekawe. Warto się zastanowić nad ich
wykonaniem.
· Czyżby Tecumseh — znowu mówił kpiąco Proctor — mocą czarów potrafił
naprowadzić Amerykanów w zastawioną zasadzkę?
Sachem z godnością odparował:
— Kto nie umie przewidywać posunięć wroga na polu bitwy, nie może uważać się za
wodza.
Słowa Skaczącej Pumy zabrzmiały zaczepnie. Twarz pułkownika spłonęła
gniewem. Chciał coś odpowiedzieć, ale gubernator uciszył go nakazującym milczenie ruchem ręki. Do sali
właśnie wrócił Waneta, niósł zwiniętą, wygarbowaną do białości skórę karibu. Podał ją sachemowi, który
podszedłszy do stołu rozwinął rulon. Waneta Tymczasem spod opończy wyciągnął jeszcze trzy
wypełnione ochrą1 zwierzęce pęcherze, odwinął je i przytrzymywał w ręku.
Tecumseh chwycił kijek, który służył Brockowi jako wskazówka do mapy, zanurzył go w jednym z
woreczków, chwilę zastanowił się i zaczął malować mapę. Niebieskim kolorem zaznaczył jeziora i rzeki,
zieloną lasy i prerie, czerwonym placówki wroga.
Oficerowie początkowo patrzyli na tę robotę ze zjadliwym uśmiechem, później jednak spoważnieli.
Przed ich oczyma zarysował się doskonały plan, ilustrujący puszcze i doliny, prerie i wzniesienia,
bagienne rozlewiska i płycizny na rzekach, jeziora, drogi i ścieżki leśne, osady białych i wioski Indian,
forty i przewidywane przez Tecumseha pola bitew.
Błaszkowicz pełen zdumienia patrzył na tę mapę.
— Panowie — wyrzekł z zachwytem — czegoś takiego nie widziałem w swoim życiu. Ten plan jest
niezwykle interesujący.
Szawanez, wskazując na skórę karibu połyskującą jeszcze wilgocią ochry, przystąpił do objaśniania.
— Tecumseh proponuje białym braciom następujące rozegranie bitew o warownie wroga —
oficerowie otoczyli stół. — Marsz naszych jednostek do Mackinaw, St. Joseph i Dearborn trzeba
prowadzić tędy — kijek wędrował po symbolach planu. — Wojownicy Skaczącej Pumy przeprowadzą
żołnierzy. Natomiast tu — palec wodza dotknął oznakowania doliny oto czonej puszczą, przeciętej rzeką i
bagnistej od zachodu — należy przygotować zasadzkę na armię Miczi-malsa śpieszącą z od
sieczą...
Mówił płomiennie, z uniesieniem. Na policzki wypłynął mu rumieniec, źrenice gorzały ogniem.
Uzasadniał swoje propozycje, kreślił wizję wypadków, a robił to tak przekonywająco, że nikt ze słuchaczy
nie ośmielił się negować racji jego planów. Gdy skończył, zaległa długa cisza. Przerwał ją gubernator.
— Panowie, Tecumseh przedstawił nam bardzo plastycznie
własny projekt ofensywy — mówił generał. — Uważam go za doskonały i... — Brock przez moment
jeszcze nad czymś sid zastanawiał — i powierzam sachemowi zjednoczonych plemion dowództwo nad
całą operacją w rejonie Detroit.
Na obliczu pułkownika Proctora odmalował się zawód. Obrzucił Tecumseha niechętnym spojrzeniem.
— Zamykam radę sztabu. Dziękuję panom — gubernator pożegnał oficerów i wodzów.
Tecumseh i Kos wracali do indiańskiego obozu. Niskuk właśnie przygotowywała południowy
posiłek. Obok siedział wojownik Seneków. Na widok wchodzącego do wigwamu wodza wstał. Po twarzy
i wyglądzie ubrania łatwo można było odgadnąć, że odbył uciążliwą podróż. Skacząca Puma z miejsca
spytał
— Co przynosi mój brat Tecumsehowi?
Seneka pochylił z szacunkiem głowę.
· Wąska Dłoń uciekł z pęt Miczi-malsa — powiedział. Czarna Strzała z wojownikami jest w niewoli.
Poprowadzili ich do Detroit.
· Zorzy Rannej z wodzem Seneków nie' było? — spytał niespokojnie Ryszard.
· Była."'
· Niech Wąska Dłoń usiądzie — zaprosił sachem — i opowie, jak to się stało.
Seneka w szczegółach opowiedział o napadzie żołnierzy na śpiący ohóz, o próbie skrzywdzenia Zorzy
i wreszcie o decyzji wymiany schwytanych Indian na Amerykanów będących jeńcami wojennymi.
· Wąska Dłoń mówi, że oficer Długich Noży nazywał się Dikson? — spytał Szawanez.
· Ugh!
· To ten pies, który skazał przed laty Tecumseha na śmierć nad kopcem jadowitych mrówek —
rzekł Skacząca Puma ze złowrogim błyskiem w oczach.
· To także ten, który Zorzę Ranną kazał na powrozie wlec za koniem — dodał Ryszard.
· Tylko krew może zmyć krzywdę. Hugh. — Stanowczo zabrzmiały słowa sachema.
Wypytywali jeszcze Wąską Dłoń o szczegóły. Zastanawiali się
nad wydarzeniem. Ryszarda dręczył niepokój i lęk o ukochaną. Jakże w takiej sytuacji mógł
iść pod daleki fort St. Joseph? Serce wołało go do Detroit. Musiał ratować Zorzę. Nie
czekając na obiad zdecydował się pójść do gubernatora Brocka.
— Słucham was, sir — generał uprzejmym gestem wskazał krzesło.
Kos usiadł.
— Panie generale — zaczął. Nie mogę dowodzić szturmem na fort St. Joseph. Proszę o
zwolnienie z tej funkcji.
Brock zaskoczony popatrzył na Kosa.
· Nie posądzam pana o tchórzostwo ani o niesubordynację — powiedział. — Proszę
jednak podać bliższe powody.
· Żołnierze uprowadzili moją dziewczynę do Detroit. Muszę ją odbić.
· Dziewczynę? — uśmiech zabłąkał się w kącikach warg gubernatora. — Rozumiem.
Nasi żołnierze i Indianie opanują fort. Dziewczyną się znajdzie.
· Możliwe, ale muszę osobiście uczestniczyć w szturmie na Detroit.
· Wolałbym, sir, widzieć was pod St. Joseph. Jutro wojska wyruszają nad jezioro
Michigan — mówił Brock. — Wprowadzanie w tej chwili zmian z błahych przyczyn zakłóca
moje plany.
· Yes, generale — zgodził się Ryszard. — Pułkownik Proctor chętnie przejmie
dowództwo tej operacji.
· Tak, ale...
· Dla mnie uwięzienie Zorzy Rannej w Detroit — przerwał gubernatorowi Kos —, nie
jest błahą sprawą. Z porucznikiem Diksonem od lat mam na pieńku. Jeśli zorientuje się, że
Zorza jest moją narzeczoną, gotów ją skrzywdzić.
— 'Wasze uczestnictwo w zdobywaniu warowni nie zmieni niczego — przyjaźnie tłumaczył
gubernator. — Jesteście moim zdaniem potrzebni pod St. Joseph.
7— Przydam się także pod Detroit.
— Nie ulegniecie moim argumentom i prośbom? — spytał wreszcie Brock.
— Nie. Proszę o zwolnienie z tamtego zadania.
Generał przygładził starannie uczesane włosy.
· Jesteście, sir, uparci — rzekł. — Należycie z wyboru do Szawanezów, których traktuję jako
równorzędnych sojuszników. Z tej racji nie mogę narzucać wam swoich rozkazów. Dowództwo operacji
pod St. Joseph obejmie pułkownik Proctor. Rzeczywiście się ucieszy, bo pragnie w tej wojnie zdobyć
sławę.
· Dziękuję, panie generale.
· Powodzenia.
Kos zadowolony opuścił gabinet gubernatora, a w kilka minut później jedząc obiad z Tecumsehem
omawiał szczegóły natarcia na Detroit i wprowadzenia w pułapkę ewentualnej odsieczy Amerykanów.
Na następny dzień wojska angielskiej Kanady przepłynęły rzekę powyżej Malden i ruszyły puszczą
rfe zachód i północ. Pozostała armia starannie przygotowywała się do uderzenia na najpotężniejszą
twierdzę Unii — na Detroit.
Dwa tygodnie później świetnie uzbrojone oddziały angielskie i indiańskie przeszły na amerykańskie
terytorium i zapadły w knieję.
Generał Izaak Brock na brytyjskim brzegu rzeki naprzeciw amerykańskiej twierdzy ustawił ogniowe
stanowiska armat. Miały one ostrzeliwać Detroit i w razie pojawienia się floty nieprzyjaciela razić ją
ogniem dział. Dowodzenie na tym odcinku powierzył pułkownikowi Thomasowi Talbotowi.
O świcie 14 sierpnia 1812 roku wokół Detroit zamknął się oblężniczy pierścień.
Brock wysłał do gubernatora Hulla parlamentariuszy: Czarnego Jastrzębia, Ryszarda Kosa i Jamesa
Brentona.
Posłowie z białą flagą podeszli pod bramę fortu. Z wysokiego ostrokołu wychylił się oficer.
· Czego? — spytał szorstko.
· Gubernator Górnej Kanady i generał armii Jego Królewskiej Mości, Izaak Brock, wzywa was do
natychmiastowej kapitulacji, złożenia broni i oddania twierdzy — zawołał porucznik. Brenton.
· Precz! — krzyczał Amerykanin. — Mamy dość siły, aby przepędzić was spod Detroit i wydusić
jak robactwo.
· Powiedzcie, sir, generałowi Hullowi, że czekamy do jutra. Jeśli nie podejmie pertraktacji,
rozpoczniemy szturm.
Ledwie posłowie odeszli na bezpieczną odległość, nad wałami.
Detroit zabłysły ogniki wystrzałów. Ciężko sapnęły armaty. Kule z gwizdem pruły powietrze. Twardo
łomotały pociski dział, wyrzucając w górę fontanny dymu i ziemi. W taki sposób Amerykanie
odpowiedzieli na propozycję poddania się.
Stanowiska angielskie milczały. Nawała ognia nieprzyjacielskiego nie wyrządzała szkód. Koło
wieczora kanonada umilkła. W ciszy zachodziło słońce. W namiocie ustawionym pod konarami
olbrzymich kasztanów, poza zasięgiem obstrzału generał Brock, Tecumseh, Kos i Czarny Jastrząb
omawiali szczegóły jutrzejszego ataku na umocnienia wroga.
Noc była widna. Niebo pełne gwiazd. Po upalnym, dusznym dniu od wielkiego jeziora Erie ciągnął
wilgocią lekki wiatr.
Skacząca Puma i Ryszard Kos, bez strzelb, jedynie z krótką bronią i niezbędnym ekwipunkiem,
przemknęli pod osłoną zarośli nad rzekę. Ostrożnie podeszli w pobliże wałów obronnych Detroit i
zanurzyli się w leniwy nurt. Podpłynęli pod palisadę fortu. Tu nurkując dotarli do bali drzewnych
wbitych w dno strumienia toczącego swe wody przez warowne miasto. Między tymi balami Kos kiedyś
podczas kąpieli odkrył otwór, przez który mógł przecisnąć się człowiek. Przedostali się przez tę oślizłą
szparę i wypłynęli na powierzchnię już wewnątrz fortu. Uczepieni nadbrzeżnej skarpy chwytali chciwie
powietrze i oczyma penetrowali otoczenie. Mglista poświata zalewała rozległy dziedziniec. Nieco na
prawo od rzeki wznosiła się rezydencja gubernatora Hulla — dowódcy Detroit, na lewo ciągnęły się
długie koszarowe baraki z więziennymi lochami, w których siedem lat temu zamknięto dwóch Seneków i
Zorzę Ranną. Dalej bezładnie rozrzucone tu i tam, otulone nocą i posrebrzone gwiazdami stały budowle
miasta. Wszystko to otaczał wysoki ostrokół z pomostem, na którym przy otworach strzelniczych
czuwali żołnierze. Na narożnych wieżyczkach widniały wielkie cielska armat.
Ryszard znał tu niemal każdy zakątek. Całe tygodnie spędzał w Detroit będąc leśnym kurierem Unii.
— Płyniemy! — szepnął do Tecumseha.
Zanurzyli się w wodę i trzymając się blisko brzegu, aby nie dostrzeżono ich z ostrokołu, czujnie
pośpieszyli w stronę koszar.
Noc nie sprzyjała ich przedsięwzięciu, bo bezchmurne, rozgwieżdżone niebo rozpraszało mrok,
dlatego też z indiańską czujnością wyszli na brzeg i przywarli do ściany budynku. Na obronnej
palisadzie czuwali żołnierze, ale place i ulice były puste. Czekali więc, aż woda spłynie z ich ubrań, i
kryjąc się za budynkami szli w stronę rezydencji Hulla. Zatrzymali się za rogiem gmachu. Dostrzegli
wartownika. Stał znudzony przy wejściu do rezydencji gubernatora. Kos na ucho szepnął
Tecumsehowi:
· Zostań, ja pójdę! — i już kocimi krokami zbliżał się do żołnierza. Wartownik zajęty własnymi
myślami dostrzegł Kosa-dopiero, gdy ten zjawił się tuż przed nim. Ryszard podniósł rękę dając
mu znaki.
· Cicho — zaczął półgłosem. — Niosę wiadomość. Tylko nie róbcie, sir, hałasu.
Wartownik zaintrygowany niezwykłym zachowaniem się postaci uważnie przyglądał się Kosowi.
Skąd mógł przypuszczać, że w zamkniętym forcie, tuż obok siedziby gubernatora, znalazł się wróg?
— O co chodzi? — spytał niemal szeptem, a widząc wilgotne ubranie i włosy Ryszarda dodał
zdumiony: — Do wody wpadliście czy...
Nie dokończył. Lufa pistoletu dotknęła jego piersi.
— Jedno słowo i strzelam — surowo rzekł Kos i lewą ręką chwycił sztucer wartownika. — W tył
zwrot, twarzą do ściany i ani ruchu!
Żołnierz był tak zaskoczony, że bez protestu wykonał polecenie. Kos dał znak Szawanezowi.
Tecumseh dokonał dalszych czynności. Zakneblowanego i związanego wartownika wepchnięto pod
schody.
Ostrożnie otworzyli drzwi i weszli na mroczny korytarz. Nikogo. Po skrzypiących, drewnianych
schodach dotarli do pomieszczeń zajmowanych przez gubernatora. Szczęście im sprzyjało, bo nikt nie
pojawił się na ich drodze. Kos nacisnął klamkę, ustąpiła. Znaleźli się w obszernym gabinecie generała.
Pusty. Ryszard skinął na Tecumseha i poszedł ku drzwiom widocznym po przeciwnej stronie. I te były
otwarte. Lekko je pchnął. Obaj stanęli w progu. Na stole chybotał się wątły płomyk świecy. |
Generał Hull .w mundurze leżał na łóżku z rękoma podłożonymi pod głowę. Widać usłyszał kroki, bo nie
wstając spytał:
· Coś nowego? Słucham!
· Dużo nowego, panie generale — powiedział podnieconym głosem Kos.
Weszli do pokoju'zamykając drzwi.
— Tecumseh składa panu wizytę.
Generał podniósł się z łóżka i ze zdumieniem i gniewem patrzył na przybyłych.
· To wy, Kos? — spytał wreszcie z niedowierzaniem.
· Yes, generale. A to Tecurnseh, sachem zjednoczonych plemion.
Gubernator oniemiał. Nie rozumiał, jakim cudem znaleźli się w jego rezydencji.
· 'Którędy wyście tu... — zaczął nie kończąc, bo głos uwiązł mu w krtani. Czoło pokrył kroplisty
pot.
· Za chwilę świt, sir — powiedział Ryszard. — Wywieście białą flagę i przygotujcie załogę do
złożenia broni.
· Nie... nie mogę...
· Szkoda niewinnych dzieci i kobiet. W forcie są już Indianie, a za parę minut uderzą Anglicy.
Otwarcie bramy przez czerwonoskórych to kwestia chwili. Chyba rozumiecie...
Oddech generała stał się świszczący. Chwycił się za głowę. Podszedł do okna. Rzeczywiście
zaczynało świtać.
· To zdrada!... zdrada!... — zawołał z oburzeniem.
· Niech wódz Miczi-malsa wywiesi białą chorągiew — głos Szawaneza zabrzmiał zimno, nakazujące
— Nie mamy czasu czekać.
Pistolet sachema celował w pierś gubernatora. Hull załamał z rozpaczy ręce i ciężko opadł na krzesło.
Szeroko rozwartymi oczyma patrzył na intruzów. Nie mógł sobie darować, że do-' puścił do takiej
sytuacji.
Poza drzwiami rozległy się czyjeś szybkie kroki. Ktoś nadchodził.
— Jedno nierozważne słowo, sir, i strzelam — ostrzegł Ryszard. — Nie mamy nic do stracenia.
Pamiętajcie!
W drzwiach pojawił się młody oficer Stanley Furgien. Nie zauważył Szawaneza, bo zakryły go
drzwi. Trochę był zdziwiony obecnością obcego mężczyzny w niechlujnym, wymięty^ ubraniu. Kos z
pistoletem stał za plecami gubernatora. Zetknął się już kiedyś z Furgienem. Dlatego też serce zabiło mu
żywiej. Pozna go czy nie?
— Panie generale — meldował wyprężony — Anglicy przygotowują się do szturmu. Wytaczają
działa. Piechota zajmuje wyjściowe stanowiska.
Hull chustką obtarł mokrą twarz. Widział na sobie drgające czujnymi ognikami spojrzenie Tecumseha,
na łopatce czuł dotyk lufy.
· Jest gorzej, niż sądzisz. Wywieś białą flagę.
· Białą flagę?... Panie generale...
· Zrób, co kazałem. Wyślijcie posłów do nieprzyjaciela. To rozkaz!
Zdumiony oficer wyprężył się i wyszedł, stukając żołnierskimi butami.
— Weil — pochwalił Kos. — Rozsądek zwyciężył. Tak będzie lepiej, sir.
Czekali w napięciu. Nad rezydencją gubernatora pojawił się; wreszcie płat białej materii. Żołnierze klęli
zaskoczeni niespodziewaną decyzją dowódcy. Inni odetchnęli z ulgą. Porywczy i nieustępliwy kapitan
Andrew Baxter nie wytrzymał. Wpadł jak burza do gubernatora. Już w drzwiach krzyczał:
· Co pan robi, generale! Twierdzy nie można oddać...
· Słusznie, kapitanie — głos Ryszarda był chłodny. — Ręce do góry!
Baxter zawahał się. Jego dłoń sięgnęła po rękojeść rewolweru. Gdy uczuł na plecach twardy ucisk
metalu, powoli podniósł ręce. Tecumseh rozbroił go.
— Proszę, pan kapitan usiądzie obok gubernatora — polecił Kos. — Poczekamy na posłów.
Baxter ociągając się usiadł. Zastanawiał się nad tym, co tu zaszło. Twarz miał bladą jak płótno, oczy
rozbiegane.
— Jest tu nas więcej, kapitanie — wyjaśnił Kos. — W zakamarkach Detroit wojownicy Tecumseha
czekają tylko na sygnał. Jeden wystrzał i rozpocznie się taniec. Rozumiecie? Nie radzę uciekać się do
jakichkolwiek nierozważnych kroków.
W atmosferze pełnej nerwowego napięcia czas dłużył się niemiłosiernie
Wreszcie pod fortem rozległ się dźwięk trąbki. Wpuszczono angielskich posłów: Brentona, Lavela,
Czarnego Jastrzębia, Wanetę i Niskuk. Przyprowadzeni przez porucznika purgiena do Hulla z uznaniem,
radością i dumą patrzyli na bohaterów niezwykłego przedsięwzięcia — Tecumseha i Kosa. Wódz
Szawanezów dłużej zatrzymał wzrok na obliczu Wodnej ptaszyny, ubranej jak wojownik. Z trudem można
było poznać, że to dziewczyna.
Gubernator Detroit ponuro spoglądał w twarze angielsko--indiańskich posłów. Baxter także nie kwapił
się do zwykłej uprzejmości.
— Siadajcie, panowie — z uśmiechem odezwał się Kos i wskazał na krzesła.
Posłowie usiedli. Hull nie podejmował pertraktacji. Nieprzyjemną ciszę przerwał Tecumseh:
— Miczi-malsa zejdą z ogniowych stanowisk, a na palisadzie zostawią strzelby — zaczął stawiać
warunki. — Magazyny i ich zawartość stają się własnością wojsk indiańsko-kanadyjskich. Wszyscy
jeńcy trzymani w warowni natychmiast zostaną
wypuszczeni na wolność. Wszelkiego rodzaju broń, wojsko i ludność cywilna złożą przed budynkiem
generała Hulla. W zamian Tecumseh, wódz zjednoczonych plemion, i Izaak Brock, generał angielskiej
armii, darują życie mieszkańcom Detroit. Oficerowie, żołnierze i ich rodziny jako jeńcy zostaną odstawieni
do Malden. Kobiety i dzieci rodzin cywilnych są wolne. Innych warunków kapitulacji dla Miczi-malsa
nie ma. Hugh!
Hull spuścił głowę. Baxterowi ze wściekłości drżały ręce.
· Generał Miczi-malsa przywoła tu porucznika Diksona —: zwrócił się Szawanez do Hulla. —- On
jeden będzie walczył z Tecumsehem o swoje życie.
· Nie ma go w Detroit — wyręczył gubernatora Baxter.
· A gdzie?
· Przed oblężeniem opuścił miasto.
· Dokąd podążył? Nie odpowiedzieli.
· Trzymacie tu indiańskich jeńców? — spytał Ryszard.
· Nie — z nienawiścią odrzekł Baxter.
· Kłamiesz! — krzyknął Tecumseh. — Dikson przyprowadził
tutaj Czarną Strzałę, wodza Seneków, jego córkę i wojowników; Jeśli stanie się im coś złego,
zemsta dosięgnie dzieci i sąuaw oficerów generała Hulla. Hugh! — groźnie zawołał
Szawanez. ' — Niech was wszyscy diabli! — zaklął Baxter nerwowo szarpiąc guziki
munduru.
Minęło jeszcze pół godziny niepewności, nim otwarto bramy, a żołnierze poczęli opuszczać
swoje stanowiska. Na teren miasta weszły regularne jednostki armii angielskiej i szybko
obsadziły warownię.
Do rezydencji Hulla w otoczeniu oficerów wszedł gubernator Izaak Brock.
Wspaniałomyślnie zwrócił się do pokonanego dowódcy Detroit:
— Zostawiam panu prawo posiadania w niewoli szabli — powiedział uprzejmie. —
Byliśmy przed chwilą wrogami. Obecnie możemy zostać przyjaciółmi.
Hull podniósł się z krzesła. Zgaszonym wzrokiem patrzył na gładko wygoloną twarz
Anglika. W milczeniu podał mu dłoń.
· Dziękuję — bąknął.
· Za chwilę podpiszemy akt kapitulacji Detroit — ciągnął Brock. — Poruczniku Brenton,
przygotujcie, co trzeba — zwrócił się do oficera. Następnie wyciągnął ramiona do
Tecumseha: — To było wspaniałe! — zawołał i objął po przyjacielsku Szawaneza. — Bez
jednego strzału największa twierdza Unii w naszych rękach. Takiego czynu mógł tylko
dokonać sagamore.
Brock zdjął z siebie gubernatorską szarfę i założył przez głowę na ramię Skaczącej Pumy.
Srebrzysta wstęga na ukos przecięła pierś wybitnego Indianina.
— Niech ten symbol świadczy, że jesteś, Tecumsehu, godny stanowiska gubernatora
indiańskiego państwa związanego sojuszem z Królestwem Wielkiej Brytanii.
Oczy zgromadzonych z ' powagą zwróciły się na dumne, opromienione radością
zwycięstwa oblicze Pumy. Gotowej, do Skoku.
Brock podszedł do Ryszarda Kosa, wyciągając dłoń. Powiedział:
— Zwycięstwo dzisiejsze także wam, sir, zawdzięczam. Mianuję was pułkownikiem
angielskich sił zbrojnych w Górnej Kanadzie. Ryszard -uścisnął rękę generała. Oficerowie
zasalutowali.
· Sierżancie Keys, wywieście na najwyższym budynku Detroit angielską flagę — rozkazał Brock.
· Generale, chcemy z Tecumsehem odejść do dalszych obowiązków — zwrócił się do gubernatora
Kos.
· Wiem. Meldujcie, pułkowniku, o przebiegu wypadków — odparł Brock.
Ryszard nie słuchał już generała. Zbiegał po skrzypiących schodach, a za nim Tecumseh i pozostali
Indianie. Przybył do koszar zziajany w chwili, gdy porucznik Furgien z piwnic zamienionych na więzienie
wypuszczał indiańskich jeńców. Wychodzili chwiejnie, brudni i wygłodzeni. Wśród nich Kos dojrzał
Zorzę Ranną i Czarną Strzałę. Podbiegł. Rozjaśniła się twarz dziewczyny i padli sobie w objęcia.
· Zorza wiedziała, że Czerwone Serce przyjdzie — szepnęła. Po jej policzkach spływały łzy radości.
· Skrzywdzili cię? — spytał zaniepokojony.
Próbowała opowiadać, ale plątała się, wzruszona i wyczerpana przeżyciami ostatnich tygodni.
Stojący obok ojciec Zorzy Rannej położył rękę na ramieniu Kosa.
· Trzeba zatrzymać Diksona — przypomniał. To on nas tutaj przywlókł.
· Nie ma go w Detroit.
· A gdzie?
· Nie wiemy.
Seneka zaciął wargi w niemej nienawiści i powiedział złowrogo:
· Dosięgnie go zemsta Czarnej Strzały. Hugh!
· Ruszamy przeciw Amerykanom idącym na odsiecz Detroit — mówił Kos. — Dlatego nie mogę
zająć się tobą, Zorzo. Zrobi to Niskuk. Zobacz, już idzie.
Wodna Ptaszyna podeszła do przyjaciółki. Witały się pełne szczęścia.
· Zaopiekuj się nią, Niskuk — prosił Ryszard. — Ja idę z Tecumsehem. Wiesz dokąd.
· Ugh.
· Czekajcie na nas nie tutaj, lecz w Malden.
Mey-oo — odrzekły dziewczęta.
Kos uścisnął Zorzę i oddalił się w stronę obszernego placu, gdzie Tecumseh z gromadą wodzów,
wojowników i żołnierzy dosiadał koni. Po chwili wyciągniętym galopem gnali wzdłuż brzegu Erie na
południowy zachód. Wraz z nimi Czarna Strzała, który mimo wyczerpania nie zgodził się na odpoczynek.
Za wszelką cenę pragnął zemsty za doznaną porażkę.
Pod wieczór zatrzymały ich indiańskie straże i doprowadziły do obozu. Tecumseh i Kos natychmiast
poszli zlustrować bojowe stanowiska przewidywanej zasadzki.
Wokół uroczej dolinki, przeciętej małym strumieniem, rósł mieszany las o gęstym podszyciu. Od
zachodu ciągnęła się podmokła łąka pełna krzewów i mizernych olch. Było tu cicho i spokojnie.
— Sądzisz, Tecumsehu, że Amerykanie wejdą w tę dolinę? — spytał z powątpiewaniem Kos.
· Ugh.
· Przecież mogą ją pominąć. Może nawet nie wiedzą o jej istnieniu.
Obaj stali na skraju lasu i patrzyli na intensywną zieleń ukwieconej łąki.
· Miejsce to znają Irokezi i Mohawkowie, którzy niewątpliwie będą prowadzić Miczi-malsa drogą ku
Detroit — wyjaśniał Szawanez. — W tym strumieniu jest wyśmienita woda dla ludzi i koni. Wgłębienie
terenu daje osłonę przed niepożądanym okiem. Łatwo tu czuwać nad bezpieczeństwem obozu. Stąd już
tylko pół dnia drogi konno do Detroit. Nie ma w okolicy lepszego miejsca dla armii przygotowującej się
do zbrojnego ataku.
· Wszystko to prawda — odparł Kos. — Mam jednak wątpliwości, czy Amerykanie akurat tutaj
zechcą urządzić postój.
· Nie mogą przecież wiedzieć, że zaplanowaliśmy zasadzkę. Gdzież wobec tego zatrzymają się dla
odpoczynku? Tędy wiedzie najkrótsza droga z Meigs do Detroit.
· Może wódz Szawanezów ma rację.
Obeszli wokół dolinę. Tecumseh poinstruował żołnierzy i wojowników ukrytych w zaroślach
przypominając główne założenia przedsięwzięcia.
Wrócili do punktu dowodzenia, gdy zapadła już noc. Nie palono ognisk, nie rozmawiano. W zupełnej
ciszy płynęły długie godziny. Jedynym urozmaiceniem były odgłosy tętniącej tajemniczym życiem kniei.
Ryszard Kos i Skacząca Puma owinęli się w indiańskie derki i usnęli.
Ranek nie przyniósł żadnych zmian. Na gałęziach drzew uwijały się barwne rozśpiewane ptaki. Po
leśnym runie pełzały owady. W bagnach co chwila rozlegał się skrzek żab. Cienko brzęczały komary.
Około południa podszedł do Tecumseha zwiadowca.
— Idą! — powiedział tylko jedno słowo.
Puma Gotowa do Skoku ożywił się. Oczy mu zabłysły. Zagwizdał, naśladując orła. Długo jeszcze nic
się nie działo. Wreszcie do uszu przyczajonych w krzakach ludzi docierać poczęły szmery, szelesty,
stąpanie. Na skraju doliny zatrzymał się Indianin na koniu i przez moment czujnie obserwował łąkę,
strumień i las, po czym zawrócił i znikł w puszczy.
— Irokez — szepnął Tecumseh do Kosa.
W kniei narastał łomot końskich kopyt. Stawał się coraz wyraźniejszy. Pierwsi jeźdźcy wynurzyli się
spośród drzew i wjechali w dolinę. Wtoczyły się armaty. Za nimi wataha irokeskich wojowników.
Krąg czatujących w zasadzce zamknął się. Tecumseh wyszedł na skraj lasu. Podniósł sztucer. Huk
wystrzału wstrząsnął powietrzem. Zatrzymały się nagle szeregi Amerykanów. W pośpiechu ściągali z
ramion strzelby. Skacząca Puma oparł się o pień dębu i przytknął do warg róg bawoli.
— Hej, Miczi-malsa! — rozległ się nad doliną donośny głos Szawaneza. — Z rozkazu generała
Brocka Tecumseh wzywa was do natychmiastowego złożenia broni i poddania się. Jeśli nie usłuchacie,
zginiecie wszyscy.
Amerykanie zsiadali z koni szukając dogodnych dla siebie stanowisk. Generał Izaak Shelby z grzbietu
rosłego gniadosza bacznie obserwował bór. Obok stał porucznik Harry Dikson.
— Warownia Detroit została wczoraj zdobyta. Nie macie po co tam śpieszyć — huczał głos Pumy
Gotowej do Skoku. — Dolinę otaczają żołnierze i wojownicy. Tecumseh daje wam dwie minuty czasu na
decyzję. Po tym terminie rozpoczynamy ogień.
Szawanez cofnął się za pień,
Generał Shelby pochylił się do Diksona i przez chwilę żywo z ni-m rozmawiał.
Tecumseh wzmacniając rogiem głos ponownie zawołał:
— Niech Miczi-malsa pojedynczo podchodzą pod samotną brzozę nad strumieniem i tam
składają broń. Czas do namysłu minął.
Generał jeszcze z oficerami coś rozważał, ale w końcu padły rozkazy i żołnierze poczęli pod
drzewem składać strzelby, pistolety, szable i ładownice z nabojami.
— Hej, Długie Noże — wołał Skacząca Puma. — Oficerowie i żołnierze pójdą bez broni
na zachodnią stronę doliny. Tecumseh przestrzega przed podstępem i zdradą!
Amerykanie w milczeniu rzucali broń na stos i odchodzili na równinę między bagnami i
rzeczką. Trwało to dość długo. Jako ostatni ze spuszczoną głową podszedł pod brzozę Izaak
Shelby.
W dolinę ze strzałami gotowymi do strzału schodzili Indianie i Anglicy. Jedni gęstym
kordonem zamknęli Amerykanów, inni zabezpieczyli broń, armaty i konie. Tecumseh wydał
rozkazy wodzom i wojsku, a sam w kilkuosobowej asyście zbliżył się do generała Shelby'ego.
Wyciągnął do niego rękę.
· Wódz Miczi-malsa postąpił rozsądnie — powiedział z godnością. — Szkoda ludzkiej
krwi. Tecumseh odstawi jeńców do Malden. Gwarantuje wam życie.
· Dziękuję — siląc się na spokój odparł Amerykanin i podał sachemowi swoją dłoń.
· Wśród oficerów Miczi-malsa jest Dikson — twarz Szawa-neza przybrała groźny
wyraz. — Tecumseh pragnie z nim mówić.
Shelby rozglądał się za porucznikiem chowającym się wśród tłumu żołnierzy. Polecił komuś
go przywołać. Dikson przyszedł ociągając się.
Tecumseh, Kos i Czarna Strzała surowo spojrzeli na przestraszonego oficera.
— Biały Pająk skazał Skaczącą Pumę na śmierć nad kopcem mrówek. Pamiętasz? —
zwrócił się do niego z nienawiściąSzawanez. — Czemu Miczi-malsa to uczynił?
Dikson milczał.
· Znieważyłeś, psie, pluciem i kopaniem Czarną Strzałę i Zorzę Ranną — zasyczał Seneka.
· Mnie też wyrządziłeś wiele krzywdy tylko dlatego, że sprzyjam czerwonoskórym — dorzucił zimno
Kos.
Oblicze porucznika pokryła trupia bladość. Opuścił wzrok.
· To wojna — szepnął z wysiłkiem. — Czego chcecie?
· Jesteś zbrodniarzem, a nie oficerem — odparł Ryszard. — plugawisz mundur, który nosisz.
· Tecumseh mógłby Białego Pająka skazać na powolną śmierć przy palu męczarni — mówił
Szawanez — ale Skacząca Puma brzydzi się zbrodnią. Będziesz walczył o życie.
Zapadła cisza. Amerykanie i Anglicy z rosnącym zainteresowaniem przysłuchiwali się rozmowie.
Teraz przybliżyli się jeszcze bardziej do Indianina i Diksona.
· Biały Pająk wybierze broń — mówił sachem — i stoczy pojedynek z Tecumsehem. Jeśli
zwycięstwo należeć będzie do Miczi-malsa, drugą walkę podejmie Czarna Strzała, a później Czerwone
Serce. Jeśli pokonasz wszystkich, będziesz wolny, psie.
· Mam prawo wybrać rodzaj broni? — spytał z niedowierzaniem.
Ugh.
Przez twarz porucznika przemknął błysk nadziei.
— Biorę za świadka generała Shelby'ego i wszystkich tu obecnych, że mogę wybrać broń — odezwał
się z powracającą pewnością siebie i zadecydował: — Walczyć będziemy konno i na szable.
Wśród Amerykanów powstała wrzawa. Głośno aprobowali decyzję Diksona. Indianie i Anglicy z
niepokojem czekali na dalsze wypadki. Próbowano odwieść wodza od pojedynku. Nawet gdyby Puma
dawał sobie radę z szablą, to nie mógł dorównać Diksonowi, który od lat zawodowo ćwiczył w wojsku
szermierkę.
Kos ze stosu broni wybrał dwie klingi. Obejrzał je starannie i wręczył Tecumsehowi i Diksonowi. Obaj
wskoczyli na siodła. Czarna Strzała i paru wojowników czuwało, aby porucznik nie spróbował czasem
wymknąć się na koniu z doliny. Na pustej
łące ciągnącej się wzdłuż strumienia stanęli naprzeciw siebie amerykański porucznik i Skacząca Puma.
Ryszard Kos podniósł do góry dłoń i okrzykiem dał sygnał do walki.
Dikson spiął konia i lekkim galopem zbliżył się do Szawaneza. Mignęła w słońcu srebrna smuga.
Tecumseh zręcznie odparował cięcie. Zadzwoniła stal. Skrzyżowały się szable. Skacząca Puma
dwukrotnie usiłował zadać cios, ale Dikson bez trudu osłonił się i sam zaatakował. Wódz błyskawicznie
przywarł do karku rumaka. Zdarty gwałtownie koń porucznika przysiadł na zadzie, cofnął się do tyłu,
stracił równowagę i runął w rzeczkę, zrzucając jeźdźca. Strumień był płytki. Dikson pośpiesznie zerwał
się, chwycił konia za uzdę i pomógł mu wstać. Wskoczył na siodło. Tecumseh powoli wjechał w koryto
strumienia sięgającego koniom do kolan. Upokorzony, ociekający wodą porucznik z furią natarł na Pumę,
ale Szawanez wytrzymał atak i niespodziewanie sam uderzył. Z ręki Diksona wypadła szabla, zakreśliła:
łuk i ostrzem wbiła się w murawę na brzegu.
Amerykanie wstrzymali na sekundę oddechy. Jak to się stało? Przypadek czy wysokie umiejętności
Indianina we władaniu; białą bronią?
Porucznik był bezbronny. Skulił się w siodle i z lękiem: patrzył w twarz sachema. Nie spadło jednak
śmiercionośne uderzenie.
— Biały Pająk zejdzie z mustanga i podejmie broń — powiedział donośnie Tecumseh. — Wódz
Szawanezów daje mu ostatnią szansę.
Dikson zeskoczył z siodła na brzeg, chwycił kołyszącą się jeszcze rękojeść szabli. Za nim podążył
Skacząca Puma. Stali, czujnie mierząc się wzrokiem. Porucznik zaatakował pierwszy.: Znowu zadzwoniły
ostrza. Wódz powoli spychał oficera ku rzece. Nacierał coraz natarczywiej. Odbił cięcie porucznika i
nagle sam z rozmachem ciął w szyję wroga. Dikson zachwiał się i padł do wody.
Wódz opuścił szablę. Podniósł dumnie czoło i oczami pełnymi dziwnych blasków powiódł po
amerykańskich jeńcach, którzy,; to zwycięstwo przyjęli ponurym milczeniem.
W szeregach indiańsko-angielskich zerwał się krzyk triumfu.
Wodzowie i oficerowie biegli do sachema, gratulowali mu i chwalili jego szermiercze umiejętności.
Tecumseh przeszedł obok Shelby'ego nawet nie spojrzawszy na generała;
W kilka minut później obładowana zdobyczą armia Tecumseha eskortując Amerykanów ciągnęła do
Detroit. Dobrze już gęstniał zmierzch, gdy weszli do warowni.
Na drugi dzień gubernator Izaak Brock wezwał swój sztab na posiedzenie. Tym razem zebrali się w
gabinecie Hulla, który wraz z Shelbym przebywał w więziennym baraku przeznaczonym dla jeńców.
— Panowie — głos generała brzmiał uroczyście. — Zdobycie bez walki Detroit i zagarnięcie do
niewoli całej armii Shelby'ego to wielki sukces naszych sił zbrojnych. Zaplanowanie i przeprowadzenie
całej operacji jest dziełem Tecumseha. To jego zwycięstwo.
Puma Gotowa do Skoku nie poruszył się, jedynie ciemne źrenice zapłonęły mu dumą.
— Powstańcie, panowie! — gubernator podniósł się zza stołu i podszedł do sachema. — W imieniu
Jego Królewskiej Mości mianuję cię, Tecumsehu, generałem brygady.
Oczy dowódców spoczęły na pociągłym, szlachetnym obliczu Indianina.
— Oto nominacja — gubernator podał Szawanezowi dokument.. — Od tej chwili Skacząca Puma ma
prawo noszenia munduru z dystynkcjami generalskimi. Poruczniku Brenton — zwrócił się do oficera —
proszę dostarczyć Tecumsehowi do
jego kwatery pełne umundurowanie.
Brenton wyprężył się i wyszedł wykonać rozkaz.
— Od tej chwili wódz Szawanezów jest generałem — mówił dalej Brock. — Zobowiązuję was,
panowie, do podporządkowywania się jego rozkazom. Proszę moją decyzję przekazać wojsku.
Gubernator objął Szawaneza i obaj uścisnęli się jak bracia. Brock usiadł za stołem i, informując o
sytuacji bojowej na Pograniczu, kończył swój przydługi wywód.
— Panowie, póki nieprzyjaciel jest przerażony klęskami, musimy zdobyć forty: Meigs, Niagarę i
Schlosser. Wtedy Kraina Wielkich Jezior będzie w naszych rękach, a to jest właśnie klucz do
ostatecznego zwycięstwa.
· Pogląd słuszny, tylko nie wiemy, jakie wyniki dały nasze operacje nad jeziorem Michigan —
wtrącił się Lavel.
· Wieści stamtąd jeszcze nie dotarły, ale wierzę w nasze sukcesy — mówił z przekonaniem Brock.
— Zastanówmy się nad planami uderzenia na forty Niagarę i Dolną Przystań, obsadzoną wojskiem,
gdzie Amerykanie powyżej wodospadów dokonują przeładunku towarów...

Gdy sztab kanadyjskiej armii układał plan uderzenia na Niagarę, knieją śpieszyli gońcy z radosną '
wiadomością, że warownie Mackinaw, St. Joseph i Dearborn zostały zdobyte.

ŚMIERĆ NAD NIAGARĄ

Flotylla okrętów pełnych wojska opuściła przystań w Maldeni i" płynęła na wschód ku wielkim
wodospadom Niagary. Wrześniowe słońce rozproszyło poranne mgły. Wiał lekki wiatr. Statkom;
towarzyszyły śmigłe rybitwy, z krzykiem przysiadające na olinowaniach i wysokich masztach.
Na pokładzie jednego z okazalszych szkunerów1 stali dowódcy wyprawy: Izaak Brock, Tecumseh,
Thomas Talbot, Ryszard, Kos, Ludwik Lavel i paru innych, i prowadzili ożywioną rozmowę na temat
strategii nad rzeką Niagarą. Zadanie było trudne. Wody jeziora Erie wlewały się w gardziel rzeki, mijały
Kozią Wyspę2 i po obu jej stronach z hukiem, w tumanie kropel i pian z olbrzymiej wysokości spadały w
dół tworząc wodospady nie do przebycia. Wszystkie barki i łodzie płynące od rzeki; Św. Wawrzyńca
poprzez Ontario w górę krainy wód po ominięcW fortu Niagara, około pięciu mil od niego, zatrzymywały
się w Dolnej Przystani, bo dalej żegluga stawała się niemożliwa. Tu wyładowywano towary i przewożono
je drogą lądową^ biegnącą lasami i skrajem przepaści Devils Hole3 , do Górnej Przystani, znajdującej się
około trzech mil poza fortem SchlosseM
powyżej prawego wodospadu. Stąd prowadził już wodny szlak ku dalekim jeziorom -— Górnemu i
Michigan.
Po stronie kanadyjskiej, na brzegu Erie i rzeki Niagara,
wznosiła się tylko jedna angielska warownia. W tej sytuacji
opanowanie dwóch amerykańskich fortów i przystani stawało
się koniecznością, choć dowódcy zdawali sobie sprawę, że
zwycięstwo okupione będzie dużymi stratami lub może w ogóle
jest nieosiągalne. -
Tecumseh w czerwonym uniformie, w czarnych spodniach z lampasami wzdłuż bocznych szwów, z
naramiennikami obramowanymi srebrnymi frędzlami i z dystynkcjami generalskimi przysłuchiwał się
rozmowie. Na jego piersi wisiał medalion z wizerunkiem Lee, a na głowie spoza otoku bobrowej czapki
sterczała długa orla lotka, z tyłu chwiał się puszysty warkocz zrobiony z barwnego puchu ptaków.
· Co sądzi Tecumseh o naszych planach? — spytał Brock.
· Zwycięstwo musi być z nami — odrzekł z przekonaniem indiański generał.
· Rzeka nie sprzyja przedsięwzięciu. Nasz jedyny fort Erie może wspomagać ataki na Górną
Przystań — włączył się pułkownik Talbot — ale poważne zagrożenie dla naszych wojsk forsujących
rzekę stwarzać będą amerykańskie jednostki z fortu Niagara i z Dolnej Przystani.
· Yes — głos generała Brocka był pełen troski. — Wprawdzie rzeka w rejonie przeładunkowego
fortu jest stosunkowo najłagodniejsza, to jednak mimo wszystko trudno będzie ją przepłynąć pod
obstrzałem wroga.
· Uważam, że nasze natarcie winno pójść w dwóch kierunkach — odezwał się pułkownik Ryszard
Kos. — Forsowanie Niagt y odwróci uwagę Amerykanów od własnego zaplecza, wtedy .przystąpią do
szturmu nasze oddziały." Nieprzyjaciel zaatakowany z dwóch stron ulegnie.
· Ugh — Tecumseh z powagą skinął głową. — Mój brat, Czerwone Serce, ma rację. To jedyny
sposób prowadzący do zwycięstwa.
Długo jeszcze debatowali, potem rozeszli się do swoich kajut. Ryszard spędzał czas w towarzystwie
Zorzy Rannej. Niskuk zawsze kręciła się w pobliżu Tecumseha, a Lee przeby-
wała z mężem. Wszystkie trzy uparły się wziąć udział w wyprawie i żadne tłumaczenia nie odniosły
skutku. Na szkunerze zajętym przez sztab dostały wspólną kajutę. Podróż przedłużała się, dlatego też
Kos i Zorza dużo czasu spędzali z sobą, snując dalekie plany o szczęściu we dwoje.
— Gdy skończy się wojna — mówił Ryszard — pojedziemy gdzieś w urocze ustronie, zbudujemy
wygodny dom i zostaniemy na zawsze razem.
Zorza Ranna uśmiechała się w takich chwilach i z rozświetlonymi radością oczyma tuliła się do Kosa,
przytakując marzeniom.
Wreszcie pod koniec września flotylla dotarła do fortu Erie. Dziewczętom przydzielono pokój w
jednym z budynków i zapowiedziano im, że nie ma mowy, aby wzięły udział w bitwie o placówki Niagary.
Październik zmienił już barwy liści na drzewach. Niebo coraz częściej pokrywało się zasłoną chmur.
Stada ptaków ciągnęły na południe. Pewnego ranka, gdy gęste opary mgieł snuły się wzdłuż rzeki
zatapiając wszystko mleczną bielą, pod jej osłoną Anglicy ustawili baterie dział. Wojsko pod
dowództwem generała Izaaka Brocka czekało na sygnał, aby popłynąć w stronę amerykańskiego
wybrzeża.
Nieco wcześniej korzystając także z mgły generał Tecumseh, Czarny Jastrząb i Ludwik Lawel
zwinnymi canoe przeprawili swoją armię przez jezioro Erie i weszli w lasy r aby później rozdzielić się na
dwie części i uderzyć na amerykańskie umocnienia: fort Niagarę i Dolną Przystań.
Inne .wojska dowodzone przez pułkownika Ryszarda Kosa i Talbota miały zaatakować Górną
Przystań i warownię Schlosser. Natomiast Czarna Strzała i Kiong-twong-ky podążyli obsadzić drogę nad
Czarcią Jamą dla uniemożliwienia nieprzewidzianych ruchów wojsk przeciwnika.
Około godziny dziesiątej, kiedy mleczna zasłona mgieł nieco zrzedła, zagrały skupione w dwu
miejscach angielskie armaty. Pociski przelatując ponad rzeką biły w Dolną Przystań i warownię Niagara.
Tylko przyczajone w zaroślach i mgle baterie skiero-3 wane na górny port rzeczny i twierdzę Schlosser
milczały uparcie.
Amerykanie wiedzieli o szykującym się natarciu nieprzyjaciela. Obstrzał ich nie zaskoczył.
Przygotowani, z lontami u dział, ze sztucerami i garłaczami4 w ręku, czekali w ciszy i milczeniu na
wyznaczonych stanowiskach.
Kanadyjska artyleria biła bez przerwy. Ciężkie wybuchy niczym grzmot podchwytywane przez echo
niosły się w głębiny kniei.
Po godzinnej' .kanonadzie na dany rozkaz żołnierze dopadli łodzi, zepchnęli je na wodę i popłynęli w
stronę umocnień amerykańskich. Wraz z nimi generał Izaak Brock. Działa grzmiały dalej. Amerykanie
ciągle milczeli.
Mgła rzedła coraz bardziej. Kanadyjczycy dopływali do środka Niagary, gdy niespodziewanie
zadudniły wybuchy wystrzałów z brzegu przeciwnika. Lawina kul uderzyła w łodzie i barki. Armatnie
pociski z wyciem padały obok, wyrzucając w niebo słupy dymu i wody.
Anglicy odpowiedzieli bronią ręczną. Silny nurt porywistej rzeki począł znosić czółna. Wiosłując z
niebywałym wysiłkiem i strzelając Anglicy wolno płynęli naprzód. Tu i tam tonęła trafiona łódź.
Niektórzy żołnierze ratowali się wpław. Ranni tonąc, na próżno wzywali pomocy.
Potężnie przerzedzeni, pod gęstym ogniem karabinów wyskoczyli Anglicy na wybrzeże i przywarli do
ziemi, szukając osłony w nierównościach terenu. Za nimi napływały następne oddziały. Kanadyjskie
armaty przestały ostrzeliwać Dolną Przystań, bombardowały dalej tylko fort Niagara.
Generał Brock wydawał pośpieszne rozkazy. Amerykanie widząc przeciwnika na swym brzegu poszli
do przeciwnatarcia Kanadyjczycy razili palbą strzelb zbliżającą się piechotę wroga, a potem porwani w
bój przez generała runęli w desperackim ataku. Zadźwięczały bagnety i szable. Cios padał za ciosem.
Wrzawa ludzkich głosów biła w niebo.
Żołnierze Unii nie wytrzymali natarcia i zaczęli się bezładnie wycofywać. Za nimi parli Anglicy,
wspomagani przez nowo przybyłe oddziały. Doszli w końcu do pierwszych zabudowań portu rzecznego
i zajęli dogodne do obrony stanowiska.
Amerykanie otrząsnęli się z pierwszego niepowodzenia i znowu ruszyli do natarcia. Rozgorzał zacięty
i bezkompromisowy bój.
W momencie, gdy kanadyjskie szeregi ostatnim wysiłkiem broniły zajętych pozycji, pojawili się po
sforsowaniu rzeki Indianie pod wodzą Wanety i zaatakowali lewe skrzydło przeciwnika. Amerykanie
ugięli się pod ciosami indiańskiego uderzenia i znów cofnęli pozostawiając zabitych i rannych.
Do wieczora żołnierze Unii bezskutecznie ponawiali natarcie. Generał Izaak Brock własnym przykładem
zagrzewał wojsko do wytrwania. Z narażeniem życia zjawiał się w najbardziej niebezpiecznych miejscach.
Chodziło mu o to, aby za wszelką cenę utrzymać do jutra zajęte pozycje. Następny dzień miał bowiem
rozstrzygnąć bitwę.
W tym czasie, gdy Anglicy wspomagani przez Dakotów Wanety toczyli ciężki bój, generał Tecumseh
zachowując niezwykłą ostrożność zbliżał się puszczą do Dolnej Przystani, Czarny Jastrząb i porucznik
James Brenton zajmowali stanowiska pod fortem Niagara, pułkownik Ryszard Kos zamykał pierścieniem
Schlosser, a Talbot podchodził pod Górną Przystań.
Sędziwy wódz Seneków znad górnego Ohio, Kiong-twong-ky, i Czarna Strzała zapadli z wojownikami
w zasadzce nad Devils Hole. Widzieli, jak drogą wijącą się nad przepaścią pędzili konni posłańcy to w
jedną, to w drugą stronę. Nie przeszkadzali przenosić im wiadomości i rozkazów.
Noc uciszyła bój w Dolnej Przystani. Nad knieją i ciemnymi lustrami wód- płynęły niskie chmury.
Kanadyjczycy pod osłoną nocy umacniali swoje pozycje ziemnymi skarpami, śpieszyli z pomocą rannym
i krzepili odpoczynkiem siły.
Pierwsze, bardzo nikłe prześwity brzasku pojawiły się na zachodzie, gdy warownię Niagara opuściło
około sześciuset jeźdźców śpieszących na odsiecz portowi rzecznemu. Mniej więcej w tymże czasie
czterystu kawalerzystów wyjeżdżało z twierdzy Schlosser z takim samym zamiarem. Oba oddziały
wyprzedzili indiańscy gońcy donosząc Tecumsehowi o ruchach nieprzyjaciela.
Mimo grubej warstwy chmur świt szybko rozpraszał mrok. Robiło się coraz widniej. Indianie
przyczajeni w zaroślach i w rozpadlinach nad Czarcią Jamą widzieli, jak zza zakrętu pojawia się długi
szereg jeźdźców.
Nagle w poszum jesiennych drzew i daleki huk wodospadu wdarła się palba wystrzałów. Grzechotały
nierówne serie, przygasały i znów dudniły ze zdwojoną siłą. To rozpoczął się ranny Bój w Dolnej
Przystani.
Amerykańscy jeźdźcy słysząc strzelaninę przyśpieszyli, ale niebawem musieli zwolnić na oślizłęj
nocną wilgocią, skalistej i wąskiej drodze wijącej się nad przepaścią. Nie lubili tego miejsca. Miało ono
złą sławę. Tutaj bowiem podczas wojny Pontiaca Senekowie6 odnieśli zwycięstwo rozbijając wojskowy
transport.
Obserwując z prawej strony wysokie zbocze pokryte u szczytu zaroślami i strzelistymi drzewami,
ostrożnie zdążali naprzód, nie patrząc nawet na lewo, kędy ziała bezdenna przepaść. Szelest liści wtapiał
się w szum wodospadu i w dalekie dudnienie strzelb. Stukały podkowy o kamienisty grunt. Czoło
jeźdźców docierało już do końca niebezpiecznej drogi, gdy u szczytu zatrzeszczał pień olbrzymiego buku
i najpierw wolno począł się chylić, a potem z łomotem i trzaskiem łamanych gałęzi runął w dół porywając
za sobą ziemię, kamienie i okruchy zwietrzałych skał. Pierwsi kawalerzyści z krzykiem szarpnęli lejce
zatrzymując konie. Przed nimi, tuż za przepaścią, leżał tarasując przejście powalony leśny olbrzym.
Niemal w tej samej chwili wzdłuż zbocza biegnącego nad Czarcią Jamą zaczęły toczyć się głazy, drzewa
i lawina skał. Runęło to wszystko na przerażonych żołnierzy. Krzyk trwogi popłynął w dal. Powalone
konie rżąc staczały się w otchłań pociągając ludzi. Na wąskiej drodze powstał popłoch i zamieszanie.
Niektórzy usiłowali zawrócić, ale było to niemożliwe, gdyż ścieżkę tarasowały oszalałe konie
współtowarzyszy. Inni szukając ratunku pod skalnymi nawisami na niebezpiecznej ścianie, spadali w
przepaść strącani przez lawinę.
Nagle uciszyło się. Droga nad Devils Hole zasłana została odłamkami skał i konarami drzew.
Amerykanie powychodzili z kryjówek. Śpieszyli z pomocą rannym, wydostawali kolegów
przygniecionych głazami. Pomagając sobie brnęli z powrotem. Prowadzili parę dosłownie cudem
ocalałych koni. Nie mogli w takim stanie iść na odsiecz Dolnej Przystani. Prawie połowa z nich została na
dnie Czarciej Jamy.
Nagle ciszę rozdarł długi wojenny krzyk na wysokiej krawędzi skalnej i równocześnie zadudniły
wystrzały. Kule z gwizdem stukały ,o kamienne podłoże, odbite rykoszetem darły powietrze. Ponownie
popłoch ogarnął żołnierzy. Ten i ów walił s ię trafiony pociskiem, inni szukali schronienia pod pniami
leżących drzew i ostrzeliwali niewidocznego wroga.
Kilkunastu kawalerzystów zdołało sforsować zapory drzewne. Jedni z nich mknęli ku Dolnej Przystani
niosąc wieść o klęsce, inni 'wracali do fortu.
Nocą Indianie podłożyli wiązki chrustu pod palisadę warowni Schlosser i za ich osłoną czekali'
sygnału do walki. Z ostrokołu nie byli widoczni. Szczególnie sporo wojowników przyczaiło się w pobliżu
bramy. Pozostali czerwonoskórzy i Anglicy szerokim wieńcem otaczali fort kryjąc się przed oczyma jego
mieszkańców.
Około południa wyciągniętym galopem wracała grupa Amerykanów spod Devils Hole. Już z daleka
rękoma dawano znaki wartownikom czuwającym na narożnych basztach. .Ze zgrzytem zawiasów
rozwarły się wrota. Dwóch jeźdźców wpadło do wnętrza fortyfikacji, ale ich towarzysze byli daleko.
Zwłaszcza paru ostatnich, być może rannych, jechało wolniej. Wokoło panowały cisza i spokój, więc
dwaj wartownicy ze sztucerami w ręku czekali w. bramie, aż wejdą pozostali.
Pułkownik Kos ukryty w zaroślach, widząc sprzyjającą sytuację, dał znak. Węszący Wilk, z którym
Ryszard przewędrował kiedyś puszczę od Tippecanoe po Illinois River, zakrzyczał jak sęp. Na ten sygnał
spod palisady fortu wyskoczyli czerwonoskórzy, dopadli otwartej bramy i zwarli się w walce wręcz. Kos
ruszył konnicę. Na strażniczych wieżach zagrzmiały strzelby. Amerykanie walcząc z Indianami usiłowali
zawrzeć wrota, ale nie zdołali. Czerwonoskórzy i Kanadyjczycy opanowali bramę. W palbie karabinów
szczękała stal szabel, tomahawków i bagnetów. Jeszcze chwila zmagań i walczący tłum wtoczył się na
dziedziniec warowni. Amerykanie zabarykadowali się wewnątrz budynków, skąd razili kulami
nieprzyjaciela. W centrum Schlosser wybuchł pożar. Kłęby dymu unosiły się w górę i mieszały z nisko
wiszącymi obłokami. Opór Amerykanów słabł. Zwycięstwo indiańsko-angielskie było już przesądzone.
Pułkownik Thomas Talbot słysząc ze wszystkich stron odległą strzelaninę przypuścił szturm na
Górną Przystań. Mała liczebnie załoga osłaniająca port zamknęła się w blokhauzie i bohatersko odpierała
ataki. Po południu z dachu obronnej budowli amerykański żołnierz przez szkła lornetki dojrzał angielską
chorągiew powiewającą na warowni Schlosser. W tej sytuacji dalsza obrona wydała się załodze
daremna. Wywiesili białą flagę.

W bladym świcie dawno już zgasł tętent końskich kopyt. Za kawalerzystami zamknęły się wrota
twierdzy Niagara, Poważnie uszczuplona załoga czuwała u strzelnic wysokiej palisady. Gdzieś od Dolnej
Przystani echo niosło odgłosy bitwy. Po niebie ciągnęły ciężkie, nabrzmiałe jesienną wilgocią chmury.
Około południa stęknęły za rzeką armaty i pociski zaczęły tłuc w zabudowania fortu. Równocześnie,
osłaniając się plecionkami z gałęzi i drewnianymi, obciągniętymi zwierzęcą skórą tarczami biegli do
szturmu Indianie i Anglicy. Nieśli długie drabiny.
Rozjazgotały się amerykańskie sztucery i garłacze. Wśród oblegających padali zabici i ranni. Na czele
szturmujących biegł Czarny Jastrząb z tomahawkiem w ręku i krzykiem zagrzewał wojowników do walki.
Nieco dalej porucznik James Brenton prowadził Anglików. Indiańscy jeźdźcy obiegali fort gęsto
strzelając do obrońców.
W pewnej chwili armaty "umilkły. Piechota dopadła ostrokołu i opierała drabiny. Pierwsi wojownicy i
żołnierze pięli się po szczeblach. Jakiś Amerykanin wychylony ponad palisadę wytężył siły, aż wreszcie
odepchnął drabinę. Runęła wraz: z ludźmi. Inny próbował zrobić to samo, ale trafiony kulą1 w głowę,
zwisł na palisadzie. Pod jego osłoną Indianie dotarli do szczytu ostrokołu i poczęli przeskakiwać na
drugą stronę. Zbyt szczupła załoga uległa przewadze atakujących. Ktoś otworzył bramę. Konnica wpadła
na dziedziniec Niagary. Wojenny: krzyk triumfu pochwycił pobliski bór.
O brzasku Amerykanie w Dolnej Przystani zaatakowali Kanadyjczyków chcąc ich zepchnąć do rzeki,
ale napotkali zacięty opór, choć szeregi wroga topniały systematycznie.
Około godziny dziesiątej wśród żołnierzy Unii zapanowała radość. Sześciuset kawalerzystów przybyło
z odsieczą z fortu Niagara. Przegrupowali swoje oddziały i konnica ruszyła do ataku.
Generał Brock z niepokojem patrzył na wzmocnione siły przeciwnika. Zastanawiał się, czy wytrwa do
przybycia Tecumseha. Wokoło było cicho. Pozostałe wojska zaprzestały walki nad Niagarą, Schlosser i
Devils Hole. Jedynie w Dolnej Przystani huczały strzelby. Nie było czasu na analizowanie sytuacji.
Nadbiegała konnica nieprzyjaciela. Pod szarą powłoką obłoków matowo połyskiwały szable.
— Ognia! — padła komenda.
Gruchnęła nierówna seria wystrzałów, później druga, trzecia. Walą się ze rżeniem konie, spadają
jeźdźcy.
— Ognia!
Grzechot wystrzałów. Znowu trafieni ludzie lecą pod kopyta nadjeżdżających. Pozostali zawracają. Za
nimi gonią kule i groty indiańskich strzał.
Chwila oddechu i znów gęsto strzelając najeżdża wróg. Wita go palba strzelb. Tym razem Amerykanie
prą naprzód. Już są prawie na pozycjach angielskich, gdy od strony puszczy bojowy wrzask
czerwonoskórych wdziera się w bitewny zgiełk i na tyły Amerykanów spadają tomahawki wojowników
Tecumseha.
Generał -Izaak Brock ociera zmęczoną i brudną od potu twarz. Na jego obliczu pojawia się radość.
Słyszy na południu i północy dalekie szczekanie broni. Przed nimi walczą Indianie Skaczącej Pumy.
Podrywa wojsko do ostatniego szturmu. Z szablą w ręku krzyczy:
— Naprzód! Zwycięstwo!
Biegnie. Żołnierze zrywają się za nim.
Okrzyk „hura!" leci w niebo. Z bagnetami na karabinach uderzają żołnierze Unii. Rozpoczyna się
piekielny taniec śmierci. Dzwoni metal. Od czasu do czasu pada strzał. Chwieją się Amerykanie. Brock z
pistoletem w jednej, z szablą w drugiej
ręce uwija się jak szatan. Właśnie ciął jakiegoś majora - gdy strzelił ktoś z tyłu. Gorący ból
przeszył plecy generała.
Jeszcze parę minut zmagań i Amerykanie uchodzą w nieładni z pola bitwy. Z wolna cichną
wystrzały. Bój gaśnie. Nad Dolną Przystanią wiatr rozwija sztandar Wielkiej Brytanii.
Tecumseh na koniu objeżdża pobojowisko. Z powagą i ze smutkiem patrzy na poległych
wojowników i żołnierzy. Nagle zatrzymuj e rumaka. Niedowierzająco patrzy na generalski mundur
Zeskakuje z siodła i klęka obok. Kładzie dłoń na czole leżącego
Generał Izaak Brock z wysiłkiem otwiera powieki. Poznaje Tecumseha.
— Zwycięstwo — szepce z trudem.
Oczy generała gasną. Zasnuwa je mgła śmierci.
Puma Gotowa do Skoku milczy. Żal chwyta go boleśnie za krtań. Powstrzymuje łzy, zaciska wargi.
Wstaje i z szacunkiem składa prawą dłoń na lewej piersi oddając hołd bohaterowi.
Stoi przez chwilę nieruchomo jak posąg. Nie słyszy triumfującego wojska. Rozumie, że zginął bliski mu
człowiek i orędownik indiańskiej sprawy.

Na drugi dzień na znak żałoby opuszczono brytyjskie flagi do połowy masztów. W głuchym stukocie
werbli zwłoki bohaterskiego generała odprowadzono na wieczny spoczynek. Szli oficerowie, naczelnicy
plemion, żołnierze. Tecumseh w głębokiej zadumie, z ogromnym smutkiem patrzył na trumnę Izaaka
Brocka jadącą na armatniej lawecie.
Pułkownik Thomas Talbot, sekretarz gubernatora, głosem przepojonym żalem i goryczą mówił o
wybitnych zasługach generała, potem pożegnaniem zahuczała salwa honorowa. Gdy urósł mogilny
kopczyk i poczęto się rozchodzić, Kos spostrzegł, że nie ma w pobliżu Skaczącej Pumy. Dojrzał go
idącego w stronę lasu.
Trzy dni i tyleż nocy sachem nie wracał do warownego obozu w Dolnej Przystani. W ustronnym
miejscu zgodnie z plemiennym zwyczajem oddawał się smutnym wspomnieniom o Izaaku Brocku, myślał
o przyszłych losach wojny i czerwonoskórych narodów.
PUMA

__ Ludwiku — głos Lee zabrzmiał prosząco — pozwolisz mi zobaczyć się z Robertem?


Lavel zaskoczony pytaniem uważnie przyglądał się żonie.
Chcesz zobaczyć się z bratem? Jest tutaj, nad Niagarą?
Lee uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
Tu go nie ma — szepnęła, bawiąc się miękkim, delikatnym szalem.
Więc gdzie? — spytał zdziwiony Ludwik.
Robert jest niedaleko, we wsi Frenchtown. Mogłabym tam
pojechać...
Lavel spoważniał.
Chyba żartujesz. Przecież to szmat drogi.
· Et!... — żachnęła się lekceważąco.
· Droga wiedzie puszczą. Teraz jest wojna. Chyba rozumiesz...
· Niskuk świetnie zna trakty. Zaprowadzi mnie.
· Indianka nie zapewni Ci bezpieczeństwa — mówił już nieco zdenerwowany Lavel. — Jesteś
kobietą, a knieja roi się od czerwonoskórych, białych trampów i wszelkiego łajdactwa.
Lee podeszła do okna i patrzyła na dziedziniec fortu Erie. Nagle podbiegła do męża zarzucając mu ręce
na szyję.
— Walczą ze sobą wojska. Cóż złego może się stać spokojnym wędrowcom? — zawołała z
czarującym uśmiechem. — Gdybym jutro wyruszyła, za dwa tygodnie byłabym z powrotem.
Lavel pokręcił głową.
· Zastanów się, miła. Mogą zaskoczyć cię roztopy, wtedy podróż puszczą jest niezwykle ciężka.
Przecież to już jesień.
· Zapominasz ciągle, że wychowałam się nad Allegheny River, w forcie. Venango.
· Wiem, że puszcza nie jest' ci obca — głos Ludwika był stanowczy — ale puścić cię nie mogę.
· Pójdę bez zezwolenia — zawołała z wypiekami na policzkach.
Lavel przygryzł wargi.
— Skąd wiesz, że Robert przebywa we Frenchtown? — spytał tłumiąc zdenerwowanie.
· Major Harey, którego wzięliście do niewoli, powiedział m-wczoraj.
· Harey? Skąd on wie?
· Robert walczył w forcie Schlosser, ale w krytycznym momencie uciekł, tak opowiadał major.
· Nie ma więc pewności, dokąd się udał — stwierdził Ludwik.
· Do Frenchtown.
· Dlaczego akurat tam?
· W tej wsi, twierdził Harey, generał Harrison miał spotkać się z dowódcami i z indiańskimi wodzami
związanymi z Unią.
· Tak ci mówił Harey?
· Yes.
· Dziwne — Lavel zamyślił się. — Oficer Unii zdradza kobiecie tajemnice wojskowe. Za tym coś się
kryje.
· On mnie tylko poinformował, gdzie mogę spotkać Roberta — westchnęła cicho i po chwili dodała:
— Ach, gdybym wiedziała przed bitwą, że jest tak blisko!...
· Rozumiem cię, Lee — Ludwik czule objął żonę. — Jednak nie wolno ci wyruszać do Frenchtown.
Nie wiadomo, czy tam spotkałabyś Roberta. Wojna przerzuca żołnierzy z miejsca na miejsce. Sama o tym
wiesz. Ponadto groziłyby ci wielkie niebezpieczeństwa. Bądź cierpliwa. Na pewno nadarzy się okazja
spotkania.
Zakryła twarz dłońmi.
— Muszę go znaleźć i wyjaśnić wszystko — wybuchnęła
nagle płaczem. — On gotów zabić Tecumseha.
Oblicze Lavela wyrażało gorycz. Tuląc do piersi głowę żony powiedział ze smutkiem:
— Chcesz poświęcić się dla tego Indianina? Kochasz go.
Podniosła zapłakaną twarz.
· Nie chcę, żeby Robert został mordercą — zawołała przez łzy.
· Na wojnie żołnierze nie są zbrodniarzami.
· Nieprawda! — niemal krzyknęła. — Do generała Brocka strzelono w plecy. To zbrodnia!
· Może trafiła go zabłąkana kula.
· Nie!
Wysunęła się z objęć męża. Usiadła na krześle. Po chwili miękko spytała:
Kiedy wrócimy do Malden?
Wszyscy czekamy na Tecumseha. Jest przecież generałem.
Zgodnie z wolą Brocka podlegamy jego rozkazom.
__ Czekacie na Szawaneza? Przecież on jest tutaj.
___ Tak. Tylko gdzieś w samotnej ustroni oddaje się żałobie po Brocku.
Zapadło milczenie. Lee zarzuciła szal na ramiona. Wstając powiedziała już spokojnie:
Pójdę do Zorzy Rannej, dobrze?
__ Idź.
W progu zatrzymała się na sekundę, obrzucając męża długim, serdecznym spojrzeniem i
znikła za drzwiami.
Przebiegła korytarzem i znalazła się w pokoju Zorzy i Niskuk. Obie dziewczyny rozmawiały
żywo o ostatnich wydarzeniach. Przysiadła się do nich.
· Dobrze się stało, że Robert pozostał w forcie Schlosser — włączyła się do rozmowy. —
Gdyby wyruszył na pomoc Amerykanom z Dolnej Przystani, mógłby zginąć w Czarciej Jamie
lub spotkać Tecumseha na polu bitwy. A wtedy...
· ... jeden lub drugi dzisiaj nie żyłby — dokończyła Niskuk.
· Wszystko przez nieporozumienie i podłe intrygi — dodała Zorza Ranna.
· Trzeba pogodzić skłóconych przyjaciół — odezwała się z dwuznacznym uśmiechem
Wodna Ptaszyna.
· Jak? — w pytaniu Zorzy brzmiało powątpiewanie.
· Brat Tin-glit pośpieszył do Frenchtown. Musimy pójść za nim. Gdy usłyszy prawdę z ust
swej siostry, uwierzy — przekonywała Niskuk. — Innego sposobu nie widzę.
Masz rację — przytaknęła Lee — ale mąż nie chce pozwolić mi na podróż.
W oczach Wodnej Ptaszyny pojawiła się drwina. Powiedziała z Przekąsem:
~- Niskuk sama pójdzie, bo nie lęka się puszczy i ludzi.
Jedynie białe sąuaw ogarnia strach.
— Nie, ale...
-~ Rodzony brat Uti-tin-glit przez tyle wiosen i zim nie
widział swej siostry — judziła Indianka. — Czyżbyście tęsknili do siebie?
· Tęsknię do Roberta.
· Co będzie, gdy dwaj wodzowie spotkają się? Wtedy jeden z nich zginie —
głos Niskuk brzmiał goryczą. — Tecumseh pewnie zwycięży. Ale może także paść od kuli
wymierzonej w plecy. Czy moja siostra będzie opłakiwać Skaczącą Pumę? A może będzie się cieszyć, że
jej brat ocalał?...
· Zamilcz! — krzyknęła Lee zakrywając rękoma twarz.
· Niebo wypogodziło się — łagodnie powiedziała Zorza wskazując dal za oknem.
— Zapowiada się piękne lato. Spójrzcie, srebrne pajęczyny żeglują w powietrzu.
· Ugh — cicho szepnęła Niskuk. — Dobry czas do podróży. Dzisiaj wyruszę.
Lee zawahała się. W jej głosie ścierały się sprzeczne myśli. Mąż miał rację, że w puszczy grożą
niebezpieczeństwa, że nim dotrze do Frenchtown, Roberta już może tam nie być. Ale siostrzane uczucia
do dawno nie widzianego brata i ukrywana miłość do wodza Szawanezów przytłumiły rozsądek.
· Pójdę z tobą, Ptaszyno — wyrzuciła z siebie.
· Szykuj się. Szkoda czasu. — Niskuk energicznie wstała. -Poprowadzi nas Utsanati. On zna każdy
zakątek puszczy.
· Wyjaśnisz wszystko mojemu mężowi — Lee zwróciła się z prośbą do Zorzy. Po chwili z
zażenowaniem dodała: — I Tecumsehowi...
W jakiś czas później ubrane w męskie stroje, z podróżnymi sakwami, uzbrojone w noże i pistolety,
kryjąc się przed ludzkimi oczyma, dotarły na brzeg jeziora Erie, gdzie w zaroślach czekał już Utsanati,
wojownik Seneków, doskonały znawca leśnych ścieżek i dróg.
Bez słowa weszły do czółna. Plusnęły łopatki wioseł. Lekka łódź popłynęła ku lasowi widniejącemu na
przeciwległym wybrzeżu. Po godzinnej żegludze dotarli do lądu powyżej warowni Schlosser. Utsanati
wciągnął canoe w trzciny i poprowadził dziewczęta w knieję, gdzie uwiązane do sosen stały trzy
wyśmienite wierzchowce. Jeden z siodłem, pozostałe z wzorzystymi derkami. U boków zwierząt wisiały
pękate juki-.
Ttsanati cudownie wszystko przygotował — zawołała Howana Niskuk wskazując
na wyposażenie koni. — Spójrzcie, tych skórzanych worach znajdziemy nawet ciepłe okrycia na nocleg
Wojownik uśmiechem potwierdził słuszność spostrzeżeń
W odnej Ptaszyny.

Dosiedli rumaków i prowadzeni przez Utsanati'ego zagłębili się w puszczę. Drogi w pobliżu Niagary
były przetarte, więc konie bez kłopotów szły kłusem. Na wolniejszych przestrzeniach przechodzili w
galop. Chcieli odjechać jak najdalej od warowni. Ludwik Lavel po zorientowaniu się, że żona opuściła
fort Erie, mógł zarządzić pościg, aby ją zawrócić z lekkomyślnie podjętej podróży.
Do zmierzchu przejechali ponad czternaście mil i w malowniczej dolince rozłożyli się obozem na noc.
Utsanati rozniecił ogień, a Niskuk przygotowała kolację. Zjedli ze smakiem gorącą polewkę
kukurydzianą na soku klonowym i dziewczęta owinąwszy się derkami usnęły. Jedynie Seneka podrzucił
chrustu do ogniska, usiadł w cieniu drzew i ze strzelbą na kolanach czuwając drzemał.
I Orzeźwieni chłodem poranku zjedli śniadanie i zasypawszy ogień ziemią ruszyli dalej. Droga stawała się
coraz dziksza. Jechali wolniej, z trudem przedzierając się przez zarośla. : Lee urzekła uroda puszczy.
Knieja we wszystkich odcieniach żółci i czerwieni roztaczała przedziwny czar. Strącane pieszczotliwymi
podmuchami wiatru kolorowe liście wirowały wśród gonnych pni, z szelestem kładły się na leśne runo.
Cicho płynęły pajęcze nitki indiańskiej jesieni.
Lee wsłuchiwała się w ustawiczny poszum boru, w przedziwne szepty i pomruki, szelesty i trzaski,
śpiewy i pogwizdywania. Zdawało się, że t-3 . dziewicze ostępy przenikają w głąb duszy, którą wraz z
puszczą zawodzi i gwarzy o rozterce ludzkich uczuć.
— Czemu Tin-glit zostaje w tyle? — skarciła ją Niskuk. — Łatwo możemy się zgubić.
Lee ocknęła się z zadumy.
Las mnie oczarował — odparła. — Słuchałam, jak huczy. To Nana-bosho
rozmawia z puszczą — z powagą po-
wiedziała Wodna Ptaszyna. — On jeden rozumie mowę drzew roślin i zwierząt.
· Można go zobaczyć? — z lekką ironią spytała Lee.
· Nana-bosho jest wszędzie — tłumaczyła Indianka. — Zobaczyć go nie sposób, ale daje się
słyszeć. Czasami swą mocą przenika w serca.
Lee przyznała jej częściowo rację. Rzeczywiście, odwieczny bór poruszał człowieka do głębi duszy,
koił i zmuszał do zastanowienia się nad przedziwną zagadką istnienia.
Czwartego dnia podróży niebo zaciągnęły granatowoczarne chmury. Wiatr wzmagał się, szumiał coraz
gwałtowniej w koronach leśnych olbrzymów i strącał tysiące barwnych liści. Spłoszone ptaki ucichły
kryjąc się w gniazdach i zakamarkach pni.
Utsanati i Niskuk z niepokojem wsłuchiwali się w granie kniei. W prześwitach pomiędzy listowiem
drzew bacznie obserwowali ciężkie, groźnie skłębione obłoki.
Wuchowsen zbudził wichurę — powiedziała Wodna Ptaszyna.
— I niebo zaciągnął chmurami. Będzie, walka żywiołów — dodał Utsanati.
Lee odczytując obawę na twarzach czerwonoskórych spytała:
· Grozi nam niebezpieczeństwo?
· Ugh. Nadciąga huragan — odparł wojownik. — Śpieszmy się, tu zostać nie możemy.
Utsanati przynaglał konia. Kluczył wśród drzew wypatrując kryjówki przed nadciągającą nawałnicą.
Dziewczęta milcząc śpieszyły za nim. Mimo dnia robiło się coraz ciemniej. Natężenie wiatru rosło. Szelest
listowia potężniał i huczał niczym łomot skrzydeł jakiegoś niesamowitego ptaka.
Seneka dopadł wreszcie wielkich hikor4 osłoniętych z dwóch stron wzniesieniami i gęstą ścianą
dębów. W pośpiechu zeskoczył z wierzchowca. Dziewczęta poszły za jego przykładem. Podróżni zmusili
konie do położenia się i uwiązali je do pni. Wydobyli z juk derki, szczelnie się nimi owinęli, następnie
Indianin rzemiennym sznurem przywiązał dziewczęta i siebie do drzew. Czas był ku temu najwyższy.
Silny podmuch zimnego wichru przes zedł nad puszczą, wpadł pod ubarwione jesienią korony, I
wyjąc jak sto tysięcy wygłodzonych kujotów.
Zadudnił najpierw daleki grzmot. Lunęła ulewa. Zamigotał ognisty zygzak błyskawicy i
ogłuszający huk piorunu uderzył gdzieś w pobliżu wciśniętych między hikory ludzi.
Rozpętało się piekło. Potężny ryk pędzącego wichru zmieszanego ze strugami wody
przewalał się nad knieją. Z niesamowitą i mocą biły pioruny. Błyskawice smugami
ognia cięły mrok. potoki wody lały się z nieba, jakby pragnęły zatopić świat.
Przerażone konie rżały usiłując zerwać sznury trzymające je na uwięzi.
Dziewczęta i wojownik z narzuconymi derkami na głowę, wtuleni pod pniami drzew drżeli z
zimna. Wokół nich płynęły strumienie wody.
Nagle wśród szalejącego żywiołu z ogłuszającym łoskotem runął olbrzym leśny
eksplodując trzaskiem i chrzęstem łamanych konarów.
Przestraszona Lee odchyliła na sekundę przemokłą derkę. Błyskawice tnące
półmrok oślepiły ją, a ulewa chlusnęła w twarz. Z trudem wciągnęła płótno na głowę.
Huragan słabł. Grzmot piorunów oddalał się, ulewa łagodniała. Jeszcze parę minut i uciszył
się bór. Czarne bryły obłoków ^odpłynęły odsłaniając jasny błękit, zasnuty jedynie lekką mgłą.
We wgłębieniach stały kałuże wody. Po zboczach i nierównościach spływały małe
strumyczki. Puszcza znowu cicho szumiała szelestem listowia.
Dziewczęta przemoknięte do ostatniej nitki odczuwały chłód. Utsanati rozplatał
sznury łączące ich z pniami i rozglądał się wokoło.
Kilkanaście yardów od kryjówki przełamany w połowie leżał wielki dąb. Na
skraju hikor, gdzie uwiązał konie, zobaczył tylko jednego wierzchowca. Stwierdził, że
pozostałe zerwały powrozy i uciekły.
· Utsanati odszuka zwierzęta — odezwała się Lee. — Albo może same wrócą?
· Burza zmyła ślady. Nie odszukamy mustangów — odrzekł wojownik.
· Mała jest nadzieja, aby wróciły — dodała Niskuk.
· Wobec tego co zrobimy?
— Będziemy wędrować piechotą, a koń powiezie juczne worki — powiedział Utsanati i oddalił się
szukać chrustu na opał.
Odcinał gałęzie z drzew, wybierał obłamane przez burzę iglaste konary i ciągnął je w pobliże hikor.
Dziewczęta mu pomagały. Uzbierali sporą stertę gałęzi, były one jednak wilgotne.
Z trudem rozpalili ognisko. Początkowo mokre drzewo dymiło obficie, potem płomienie strzelać
zaczęły wysokimi językami, promieniując dookoła ciepłem. Ściągnęli z siebie ubrania i rozwiesili na
wbitych w pobliżu ognią kijach. Okryci wilgotnymi derkami usiedli w kręgu ciepła. O dalszej drodze na
razie nie mogło być mowy.
Wodna Ptaszyna wyjęła ze swej sakwy garść pokruszonych ziół i nabrawszy wody z utworzonej
przez ulewę sadzawki nad ogniem na drążku zawiesiła metalowy garnuszek. Gdy woda z liśćmi
zagotowała się, wypili gorący wywar, który rozgrzał ich zziębnięte organizmy.
Pod hikorami spędzili noc i na następny dzień w osuszonej odzieży powędrowali dalej. Utsanati
otwierał pochód, a dziewczęta szły za nim prowadząc obładowanego jukami konia. Dla odpoczynku Lee i
Niskuk na zmianę dosiadały wierzchowca, by później znowu iść piechotą.
Minęły dwa dni. Nadciągał wieczór. Postanowiono odpocząć nad leśnym ruczajem. Czysta jak
kryształ woda płynąca po kamienistym dnie wabiła oczy. Uwolniwszy rumaka z przytroczonych worków
puścili go wolno ze spętanymi nogami. Parskał i z zadowoleniem potrząsał grzywą.
Wkrótce nad strugą buzował ogień. Kobiety krzątały się przy posiłku, a Utsanati wyszukiwał drewno
na opał i badał okolicę. Gdy zapadał mrok, długo gwarzyli przy wieczerzy.; Indianin do północy czuwał
nad ich bezpieczeństwem, potem zastąpiła go Niskuk. Z pistoletem w dłoni, przechadzała się wzdłuż
rzeczki wsłuchana w odgłosy kniei.
Noc była zimna. Chłód przenikał pod ubranie. Dziewczyna zatknąwszy rewolwer za pas dorzuciła do
ognia kilka gałęzi i wyciągnęła nad płomienie dłonie. Potem obeszła obóz. Woda cicho bulgotała w
korycie. Las szeleścił listowiem. Koń pasący się w pobliżu ogniska podniósł głowę i zaparskał strzygąc
uszami.
Niskuk nasłuchiwała. Nic niepokojącego nie mąciło nocy. Indianka weszła poza obręb światła.
Zatrzymała się w cieniu kępy wiklin. Nagle wśród gałęzi zobaczyła dwa fosforyzujące ogniki. Gorzały jak
kulki żaru. Trwało to ułamek sekundy i zjawisko znikło.
Wodna Ptaszyna była dzieckiem puszczy. Nie podniosła alarmu, serce jej zabiło przyśpieszonym
rytmem.
— Pewnie Malsumo — pomyślała. — Nie wolno mu okazać lęku, wtedy odejdzie.
Spokojnie ruszyła wzdłuż szemrzącego ruczaju. Kiedyś matka i dziadek uczyli ją, że nad wodami jezior
i rzek błądzą duchy lasu. Człowieka, którego ogarnie strach, obezwładniają niewidzialną siłą, a wtedy
jest skazany na pastwę dzikich zwierząt. Jedynie nieulękłych serc nie sięga ich moc.
Zawróciła i znowu szła w stronę zarośli, kędy przed chwilą dojrzała dziwne, okrągłe płomyki. Znów
zapłonęły maleńkie zarzewia i zgasły. Lekko zaszeleściły pręty krzewów. Koń trwożliwie zarżał
podchodząc blisko ognia.
Utsanati zerwał- się z posłania chwytając sztucer — To malsumo — powiedziała Niskuk. — Niech
mój brat śpi.
· Malsumo?
· Widziałam jego -ogniste oczy.
Wojownik czujnie obszedł obóz. Niczego nie zauważył.
— Może Wodna Ptaszyna położy się, a Utsanati obejmie straż.
— Nie — odparła stanowczo. — Niskuk dotrwa do brzasku.
Indianin okrył się i z ręką na strzelbie usnął.
Noc przeszła spokojnie i świt zaróżowił nieboskłon na wschodzie. Obudzona Lee wraz z Niskuk
krzątała się po obozie, a Utsanati obmywszy twarz w rzeczułce postanowił zapolować, by zaopatrzyć ich
w mięso. Zapasy żywności skończyły się już, a do Frenchtown było jeszcze około dwóch dni drogi.
Indianin Przeskoczył strugę i zagłębił się w jesienny bór.
Wierzchowiec skubiąc trawę zbliżył się do strumienia, wszedł w jego koryto i obok krzewów wikliny
pił wodę. W pewnej chwili podniósł kształtny łeb, rozszerzonymi chrapami chwytając powietrze. Nagle
zaczął trwożliwie prychać i usiłował wydostać
się ze strugi, ale spętane przednie nogi nie pozwalały mu na szybkie poruszanie się. Raptem mignęło coś
w miękkim skoku i spadło na kark zwierzęcia. Przeraźliwy kwik rozdarł ciszę. Koń wierzgał, stawał dęba,
aż rżąc zwalił się na kamieniste dno.
Zaalarmowane dziewczęta pobiegły nad rzekę. Za. krzakami, które długim pasem osłaniały brzeg,
zobaczyły olbrzymią pumę5 wczepioną kłami i pazurami w szyję powalonego wierzchowca. _
Ptaszyna Wodna sięgnęła do pasa po pistolet. Zadudnił wystrzał. Puma na moment przywarła do
rumaka i błyskawicznie znalazła się na brzegu. Przyczajona czujnie patrzyła na ludzi. Jej oczy lśniły
fosforycznie.
— Strzelaj! — krzyknęła Niskuk i w pośpiechu nabijała broń.
Lee drżąc podniosła pistolet. Padł strzał. Huk oszołomił zwierzę, ale nie powalił. Brązowopłowe cielsko
olbrzymiego kota spadło na Niskuk. Dziewczyna wypuściła broń, jedną ręką usiłując zasłonić się przed
kłami pumy, a drugą sięgając do pasa po nóż. Z piersi Lee wyrwał się krzyk strachu.
Nagle zafurkotało coś w powietrzu, zwierzę niespodziewanie legło obok Wodnej Ptaszyny wijąc się w
konwulsjach. W jego ciele tkwiła indiańska strzała.
Po drugiej stronie strumienia stał wysoki wojownik.
· Czarny Sęp przybył w porę — powiedział językiem Wyandotów — by uratować życie sąuaw.
· Niskuk dziękuje.
· Moja siostra ma pokaleczoną rękę, trzeba ją opatrzyć — mówił Indianin. — Huk palnej broni
narobił hałasu. Niebawem przybędą tu Miczi-malsa, dlatego Czarny Sęp nie może tutaj pozostać.
· Są tu Amerykanie? — odzyskując równowagę ducha spytała Lee.
· Ugh.
· Daleko?
· Blisko — odparł Wyandota. — Jeśli jesteście ich przyjaciółmi, zostańcie, jeżeli wrogami,
uchodźcie z Czarnym Sępem.
· Przyjaciółmi Miczi-malsa - nazywać nas nie można —
odrzekła Niskuk. — Jednak zostaniemy, bo szukamy Długich Noży z Frenchtown.
— Bywajcie — Wyandota pożegnał kobiety i znikł w zaroślach.
Lee pomogła Wodnej Ptaszynie zabandażować niegroźne skaleczenia i zadrapania na ręce. Nim się z
tym uporały, wrócił zziajany Utsanati. Oglądał konającą pumę i wierzchowca.
— Czyja to strzała? — spytał.
Opowiedziały mu o przebiegu wypadków.
— Poczekamy na Miczi-malsa — zadecydował Seneka i po chwili dodał: — Nie powiodło się
polowanie Utsanati'emu, ale mięsa mamy pod dostatkiem.
Podszedł do leżącej pumy. Była olbrzymia. Gęsta sierść połyskiwała delikatnym brązem. Dobił zwierzę
i zabrał się do ściągania skóry. Pracę tę wykonywał z niezwykłą szybkością. Po chwili przyciśnięte
kamieniami futro pumy leżało na murawie. Wykroił najlepsze kawałki mięsa i podał kobietom, aby
upiekły. Sam zszedł do strugi i wyciął płat końskiej szynki. Zawinąwszy ją w liście obwiązał rzemieniami i
wcisnął do podróżnej sakwy.
Kończył te czynności, gdy usłyszał leciutkie szelesty. Jego bystre oczy wyłowiły wśród krzewów
skradających się ludzi. Zawiązując worek zawołał donośnie:
— Biali bracia niepotrzebnie kryją się za gałęziami krzewów. Utsanati od dawna już ich widzi.
Z zarośli na przeciwnym brzegu ruczaju wyłonił sję człowiek. Ze strzelbą gotową do strzału lustrował
obozowisko.
Lee zastygła pełna zdumienia. Tę twarz okoloną rudym zarostem gdzieś widziała.
— Niskuk, spójrz! Ten człowiek to... — nie dokończyła.
— Tak, to Rudy Kujot — stwierdziła Wodna Ptaszyna.
Rudy włożył dwa palce w wargi i zagwizdał, po czym prze
skoczywszy strugę podszedł do obozujących.
— Nie jestem sam — powiedział z naciskiem. — Za mną idą żołnierze Unii.
Jego małe, rozbiegane oczy uważnie przebiegły po czerwonoskórych i zatrzymały się dłużej na twarzy
białej kobiety.
— A wy kim jesteście? — spytał nie zdejmując dłoni z zamku sztucera.

WE FRENCHTOWN

Kapitan Szymon Kenton prowadząc z Vincennes konny oddział wstępował po drodze do fortów
rozsianych nad bystrymi rzekami w głębi puszczy, czasami zbaczał z traktu, aby do tych placówek
dotrzeć, i zabrawszy stamtąd część załogi śpieszył do Frenchtown. Była to spora wieś położona nad
rzeką Raisin. Tym się różniła' od innych osiedli backwoodsmenów, że wokół zabudowań wzniesiono z
masywnych bali i desek płot przypominający ostrokoły fortów. Stanowiła więc pewnego rodzaju
warownię.
Z rozkazu generała Harrisona Kenton miał tę wieś obsadzić wojskiem z dwóch powodów: dla obrony
osadników i możliwości organizowania stąd wypadów na nieprzyjacielskie pozycje w rejonie jeziora Erie
i Ontario.
Porucznik Joe Carter urzeczony urokiem puszczy zwrócił się do jadącego obok dowódcy:
— Panie kapitanie, jesień jest cudowna. Czy dostrzega pan tę niezwykłą skalę barw?
Kenton oderwał się od własnych myśli.
· Owszem, jednak nigdy nie mam czasu zastanawiać się nad pięknem przyrody — odparł. — Tyle
różnych problemów zaprząta mi głowę.
· Niech pan patrzy — porucznik ręką zatoczył łuk.
Oczy kapitana prześlizgnęły się po ubarwionym jesienią lesie. Pod kopytami koni chrzęściły uschnięte
łodygi i złotobrązowa pokrywa opadłych liści. Bór stał cichy, jakby skupiony, zadumany nad zbliżającą
się zimą.
· Ładnie to wygląda — potwierdził. — Za tym pięknem kryje się dzika, pełna niebezpieczeństw
knieja.
· Przesada.
· Zapomniał pan burzę przed dwoma dniami?
· Pamiętam. Huragany są groźne także w osiedlach. Zresztą, mają też swój niepowtarzalny urok.
— Za każdym drzewem może czaić się czerwonoskóry lub drapieżne zwierzę.
· Tak jest dzisiaj.
· Słusznie. Kiedyś nie będzie tu Indian i puszczy — mówił
z przekonaniem Kenton. — Tylko uprawne pola i wielkie miasta. Ludzie czym innym będą się
zachwycać.
— Daleka to przyszłość — lekceważąco machnął ręką Carter. — Minie wiele dziesiątków lat, nim
wytrzebi się tę puszczę z Indian i wykarczuje drzewa.
— Stanie się to szybciej, niż sądzicie, sir — orzekł Kenton.
Ud czoła pochodu zbliżał się ku dowódcy jeździec. Ubrany
był w bluzę ze skóry karibu, w futrzaną czapkę, spod której wyglądały długie, dawno nie czesane rude
włosy. Nie pasował do jednolicie umundurowanych żołnierzy.
· Niedaleko stąd jest staw z łagodnym dojściem do wody — zwrócił się do kapitana. — Proponuję,
abyście rozbili obóz..
· Do zmierzchu jeszcze daleko. Nie możemy tracić czasu.
· Do Frenchtown przed nocą nie dotrzemy — tłumaczył rudy drapiąc się po gęstej brodzie. —
Lepszego miejsca na nocleg nie znajdziemy. Jutro po południu osiągniemy cel podróży.
· Jutro, powiadacie?
· Yes.
· Parę dni temu, Willi, mówiliście, że dziś będziemy we Frenchtown — w głosie kapitana brzmiało
zniecierpliwienie.
· Wszystkiemu winna burza, sir — wzrok rudego uciekł w bok.
· To prawda.
· Jutro bez pośpiechu dojedziemy do osady — mówił dalej. — Nad stawem wymarzone miejsce na
odpoczynek. Pan kapitan sam skorzysta z kąpieli.
· Pleciesz, Gayer — żachnął się Kenton. — To jesień, wody są już za zimne.
— Mówię o porządnym umyciu się — zakpił Willi Gayer. Kenton zmierzył go przeszywającym
wzrokiem.
— Weil, dawno powinniście wyszorować wasze kudły — odciął się ze złośliwością i dodał —
Zanocujemy nad tym stawem.
Do zachodu słońca brakowało około dwóch godzin, gdy wojsko rozkulbaczyło wierzchowce. Strzelby
ustawiono w kozły. Poczęto rozniecać ogień.
Kenton stanąwszy nad stawem patrzył na czystą toń wody i niedaleki sąsiedni brzeg ocieniony
bujnymi trzcinami. Słońce
połyskiwało w drobnych zmarszczkach fal oddalających się ku strumykowi wypływającemu
z jeziorka i ginącemu w puszczy! Było tutaj cicho i przyjemnie. Za kapitanem stanął Gayer.
· Ładnie tu, sir, prawda? — spytał.
· Owszem.
· W tamtym krzaku znalazłem canoe.
· Znaleźliście canoe? — zainteresował się Kenton. — Z tego wynika, że częstymi
bywalcami są nad jeziorem Indianie.
· Yes.
· Trzeba zwiększyć czujność.
· Nie zawadzi — powiedział Willi. — Można by przepłynąć staw i zajrzeć na tamten
brzeg.
· Weźcie porucznika Cartera i zbadajcie teren.
· Tylko we dwóch? — oczy rudego zamigotały niespokojnie.
· Nie wystarczy?
· Może wystarczy, ale ja nie pójdę.
· Wolicie dla bezpieczeństwa chodzić w większej gromadzie?
· Yes, sir.
· Zostańcie w obozie — kapitan uśmiechnął się zjadliwie. — Porucznik popłynie z
innymi. Przygotujcie im canoe.
· Weil.
Gayer oddalił się, a Kenton lornetką penetrował brzegi leśnego jeziorka. Niczego nie
zauważył. Czasami tylko ponad toń srebrząc się wyskakiwały ryby i z pluskiem ginęły w
stawie.
Joe Carter z dwoma żołnierzami odepchnęli łódkę od brzegu. Porucznik siedział ze
sztucerem gotowym do strzału. Wiosłując, szybko dotarli do wysokich trzcin i popłynęli wzdłuż
bujnych szuwarów. Ławice ryb spokojnie żerowały nie zwracając uwagi na czółno.
Dotarli do miejsca, gdzie ze stawu wypływał wąski strumyk i wijąc się ginął w lesie. Wyszli
na ląd, rozdzielili teren i zachowując ostrożność badali okolicę. Niczego nie odkrywszy j
wsiedli do canoe i przecinając w poprzek jeziorko zdążali ku obozowisku.
W pewnej chwili Tom Haskin siedzący na czubie łódki ' zauważył na wodzie
długą smugę, przypominającą prujący fale grot z łuku. Powierzchnia stawu pełna
dotychczas ryb była teraz wokoło czysta. Nawet chmary malutkich wierzchówek odpłynęły.
Nie zwrócili na 4en fakt uwagi.
— Spójrzcie, jaka dziwna ryba — powiedział Haskins do współtowarzyszy i wiosłem uderzył w
smugę na wodzie. Cios był silny. Zakotłowało się gwałtownie. Krople obryzgały wioślarzy i długi wąż
błyskawicznie wychynął z topieli jak niesamowita zjawa, i oplótł rękę Toma. Ułamek sekundy i jego
płaska głowa pokryta dużymi tarczkami, z rozwartą groźnie paszczą znalazła się obok twarzy
przerażonego żołnierza. Wolną ręką chwycił cielsko gada poniżej głowy i mocował się z bestią.
Porucznik rzucił nieprzydatny sztucer na dno canoe i sięgnął po nóż. Łódka niebezpiecznie się
kołysała. Carter w odpowiednim momencie ciął ostrzem cielsko węża. Nie dojrzał skutków uderzenia, bo
Nat Bleng sterujący czółnem śpiesząc z pomocą stracił równowagę, łódź położyła się na burcie i wpadli
wszyscy do wody. Przez chwilę wchłonęła ich głębia, potem wypłynęli na powierzchnię.
Joe i Nat dotarli do Haskina, który jeszcze walczył z wężem, i zadali gadowi kilka pchnięć. Gad
rozluźnił uścisk, ześlizgnął się ze swej ofiary i znikł w wodnej toni.
Kapitan Kenton przywołany przez żołnierzy nad staw podniósł szkła lunety. Zobaczył jedynie
płynącego porucznika i Nata Blenga, holujących Toma Haskinsa. Czekał na nich z niecierpliwością.
Wreszcie zziajani wyszli na brzeg. Haskin blady jak trup trzymał się za lewą rękę.
· Co się stało? — spytał Kenton.
· Jakiś wąż, panie kapitanie — odparł porucznik — zaatakował Toma.
· Wąż? — zdziwił się dowódca.
· Yes.
· Nie słyszałem o wodnych wężach atakujących ludzi — głos Kentona był pełen zaskoczenia.
· Płynął obok łódki — informował Carter — i Tom uderzył go wiosłem. Wtedy błyskawicznie rzucił
się na niego.
· I co dalej?
· Szamocząc się wpadliśmy do wody. Dostał parę pchnięć nożem i odpłynął.
· A trzy sztucery spokojnie poszły na dno — denerwował się Kenton. — Po co było zaczepiać
gada?
· Słusznie. W puszczy trzeba być rozważnym — zaszydził Gayer podchodząc do ociekających wodą
żołnierzy. — Ukąsił cię? — spytał Toma. — Pokaż rękę.
Pomogli Haskinsowi ściągnąć bluzę i koszulę. Powyżej łokcia rosła gwałtownie opuchlizna, a wokół
czerwonych śladów po ukąszeniu rozchodziły się fioletowe pręgi.
· Fiuuuu... — zagwizdał rudy. — Nie jestem specem od węży, ale ani chybi, że zaplątał się tutaj
mokasyn 1 .
· Co takiego? — spytał nie rozumiejąc Carter.
· Mówię mokasyn, czyli jadowity gad wodny — wyjaśniał Willi. — Trafiają się czasami w
tutejszych wodach.
· Macie waszą sielską puszczę, poruczniku Carter — powiedział z przekąsem kapitan i zwrócił się do
Gayera — Co z tym ukąszeniem?
· Żle. Może jutro we Frenchtown znajdzie się lekarz.
· A jeśli nie?
Willi Gayer błysnął gałkami oczu i skrzywił się wymownie — Zróbcie Haskinsowi opatrunek —
kapitan był zakłopotany.
· Jakie wyniki rekonesansu, sir? — spytał porucznika.
· Nie ma żadnych śladów ludzkiej bytności — zameldował Carter.
· Weil, możecie, chłopcy, odpocząć — powiedział Kenton i odszedł w stronę polowego namiotu.
Noc była chłodna. Kapitan Szymon Kenton przewracał się na posłaniu. Różne myśli zaprzątały mu
głowę. Niepokoił się o syna Jeana, o rodzinę pozostawioną w Vincennes. Dotychczasowy przebieg
wojny też nie mógł go cieszyć.
Wyciągnął się wygodnie i słuchał poszumu kniei. Odblask ogniska przez wąską szparę rzucał złoty
pas światła do wnętrza namiotu. Zachrzęściły czyjeś żołnierskie buty. Gdzieś od stawu doleciało ni to
miauczenie, ni to skowyt wstrząsający do głębi człowiekiem. To puma, władczyni puszczy, krążyła w
pobliżu obozu. Nieraz Kenton zetknął się z tym nocnym drapieżnikiem.
Nagle ludzki okrzyk pełen lęku rozdarł noc. Kenton poznał
głos Willi'ego Gayera. Chwycił pistolet i wyskoczył z namiotu bez butów, w rozpiętej bluzie.
Dostrzegł nadbiegających wartowników.
— Tam! Strzelajcie! — wrzeszczał Gayer.
Kenton zauważył uciekającego niemal ze środka obozu człowieka. Bez wątpienia był to
Indianin. Kapitan podniósł pistolet, ale czerwonoskóry zwinnie przypadł do ziemi i znikł poza
pasącymi się końmi. Strzelanie byłoby bezcelowe.
Zaroiło się od zbudzonych ze snu żołnierzy. Odważniejsi pobiegli za Indianinem.
Przetrząśnięto zarośla, lecz mrok ukrył wszystkie ślady. Nie znaleziono nikogo.
· Ten przeklęty pies! Ten szatan! Oby go święta ziemia przestała nosić!... — pienił się
Willi i obcierał dłonią mokre od potu czoło.
· O co chodzi, Gayer? — spytał Kenton. — Kto to był? Opowiadajcie!
· Przyszedł do samego środka obozu, pod nosem wartowników. Mógłby zamordować
człowieka i nikt nie stanąłby w obronie — narzekał rudy. — Ta czerwona kanalia chodzi za
mną. Szuka zemsty...
· Za co? — z niedowierzaniem spytał kapitan. — Mógłby was zabić, a nie zrobił tego.
Pewnie inny powód sprowadził go tutaj. — Zwrócił się do żołnierzy: — Sprawdźcie, czy konie
są wszystkie i czy niczego nie brakuje.
Okazało się, że znikł jedynie z kozłów jeden sztucer. Kenton zarządził podwojenie straży.
· To pewnie złodziej — mówił dowódca. — Może przybył po swoją łódkę, którą
znaleźliście, sir, w krzakach. Skorzystał z mroku i ukradł karabin.
· Spostrzeżenie słuszne — powiedział Carter. — Gdyby był zwiadowcą jakiegoś oddziału,
nie wchodziłby do obozu, aby zdobyć strzelbę, lecz śledziłby nas z ukrycia.
· Nic nie rozumiecie — Gayef jeszcze był przerażony. — Oto przesyłka pozostawiona dla
mnie.
Podał Kentonowi kolorowy pas z koralików i muszelek. Ktoś dorzucił drew do ognia. W
chybotliwym świetle kapitan zobaczył wampum obwieszony dookoła długim, miękkim włosiem.
· Wampum. Nawet ładnie wykonany — powiedział pokazując go stojącym żołnierzom.
· Dobre mi ładny! — Willi splunął z oburzeniem. — Proszę, czarna barwa przepowiada mi śmierć,
czerwona — krwawą zemstę, a tu wokoło to włosy z ludzkiego skalpu. Takie same jak moje: rude.
Cichą grozą powiały słowa Gayera. Porucznika Cartera przeszedł zimny dreszcz.
· Czegóż chce od was ten czerwony? — spytał kapitan.
· Nie wiem.
· Musieliście go boleśnie znieważyć — odezwał się jeden z żołnierzy. — Indianie tylko w takim
wypadku szukają zemsty.
· Nic mu nie zrobiłem. Nawet palcem nie tknąłem tego łotra. Nie wierzycie mi? — wołał Willi. —
Kiedyś w Miami porucznik Holden...
· Już sobie przypomniałem — włączył się ktoś ze stojących. — Porucznik unurzał jakiegoś
Wyandotę w smole i pierzu. Wyście w tym mieli swój udział.
· Nie.
· Służyłem wtedy w Miami. Pamiętam tamto zdarzenie, Gayer — oczy wszystkich zwróciły się na
mówiącego. — Porucznik Dan Holden zginął w niewiadomych okolicznościach. Nawet nie wiadomo
gdzie.
· Jeśli tak wygląda cała historia — powiedział Kenton — miejcie się na baczności, sir.
Kapitan wrócił do namiotu. Żołnierze także się rozeszli. Willi Gayer zmienił miejsce swego legowiska,
położył nabity sztucer i usiłował usnąć, ale sen nie przychodził.
Ledwie poczęło szarzeć, posilili się i zlikwidowali obóz.
Formowano już kolumnę marszową, gdy niedaleko gdzieś zahuczał wystrzał. Potem drugi.
— W górze strumienia — powiedział Carter.
Kenton skinął głową. Nasłuchiwali. Cisza.
· Może nasz nocny gość strzelał do zwierza albo wypróbowywał broń — odezwał się starszy
wachmistrz Burt Goldman.
· Wyglądało to raczej na pistolet, a nie na sztucer — stwierdził Bleng.
Kapitan chwilę zastanawiał się, po czym polecił:
· Poruczniku Carter i wy, Gayer, weźcie kilku żołnierzy i zbadajcie, co tam się. dzieje. Za kwadrans
ruszamy za wami. Gdyby zaszła potrzeba, wyślijcie do mnie gońca.
· Koniecznie mam jechać? Porucznik poradzi sobie beze mnie — głos Gayera był niespokojny.
· Jesteście naszym przewodnikiem. Znacie język Szawanezów. Ruszajcie, to rozkaz — kapitan
nieustępliwie popatrzył w oczy Willilego.
Dziesięcioosobowy oddział ruszył brzegiem strumyka. Kłusowali dość szybko, później zwolnili. Konie
poczęły parskać, więc stanęli. Dwóch żołnierzy zostało przy wierzchowcach, a reszta poszła czujnie
śledząc zarośla. Roztrzęsiony Gayer podążał za porucznikiem Carterem i wachmistrzem Goldmanem.
Z nadrzecznych wiklin zauważyli płonące za strugą ognisko. Przy ogniu krzątały się dwie kobiety —
biała i czerwonoskóra. W korycie strumienia pochylał się nad cielskiem martwego konia Indianin.
Wachmistrz trącił Gayera i szepnął:
· To ten czerwony was prześladuje?
· Nie — odparł Willi.
Goldman wysunął lufę sztucera z zarośli i wymierzył w czerwonoskórego.
— Zostaw! — porucznik położył rękę na ramieniu Burta. — Jest z nimi biała kobieta. Musimy
wiedzieć, co tu robi.
Wtem Indianin wyprostował się i patrząc w stronę krzewów, gdzie kryli się biali, donośnie coś
zawołał.
· Co on powiedział? — spytał Carter.
· Nazwał nas braćmi i mówił, że dawno już obserwuje nasze zachowanie się — wyjaśnił Willi.
· Idź do nich. My cię ubezpieczymy. Jeśli nam nic nie grozi, zagwiżdż — rozkazał porucznik.
Gayer lękliwie patrzył na wszystkie strony. Z palcem na cynglu sztucera stanął nad strugą. Świeża
skóra pumy rozłożona na łące wyjaśniła mu wszystko. Zagwizdał i przeskoczywszy strumyk zbliżył się
do kobiet.
Porucznik dał znak ukrywającym się żołnierzom. Szeroką tyralierą wyszli z lasu.
Lee i Niskuk patrzyły na wojsko. Utsanati złożył na ziemi sakwę z mięsem i stojąc obok kobiet oparł
się o sztucer.
· Cieszę się, że spotkaliśmy żołnierzy — powiedziała Lee spoglądając uważnie na piegowatą twarz
Gayera. — Idziemy do Frenchtown. W waszym towarzystwie będziemy bezpieczni.
· Pytałem, kim jesteście — w ciemnych oczach rudego czaiła się nieufność.
· Skoro idziemy do Frenchtown, to swoi — odparła Niskuk.
· Powiemy wszystko oficerowi — dorzuciła Lee. — Po co powtarzać kilka razy.
· Myśmy się już kiedyś spotkali — cedził wolno Gayer, usiłując coś wygrzebać ze swej pamięci.
· My? — Lee zrobiła zaskoczoną minę. — Nie przypominam sobie, sir.
Żołnierze otoczyli obóz. Porucznik podszedł do rozmawiających i salutując spytał:
· Z kim mam przyjemność?
· Nazywam się Lavel — przedstawiła się Lee — a to moja przyjaciółka Niskuk i nasz przewodnik
Utsanati.
· Twoją twarz widziałem na pewno — zwrócił się Willi do Niskuk bacznie ją obserwując.
· Kupowałam od białego brata towary — spokojnie odrzekła dziewczyna.
· Już wiem — zawołał Willi. — Spotkałem was na szlaku pod Detroit. Była wtedy zima. Ubrani
byliście inaczej, dlatego nie mogłem sobie przypomnieć, ale imiona wasze pamiętam.
· I ja tam byłam? — zaczepnie spytała Lee.
· Nie, pani tam nie było.
· Skoro znacie tych ludzi — rzekł Carter — powiedzcie, kim są?
· Niewiele mogę powiedzieć — głos Gayera był szorstki. — Spotkałem ich przypadkowo. Ta
Indianka strzela z pistoletu lepiej niż niejeden żołnierz. Widziałem na własne oczy.
· Strzelała do ludzi?
· Do celu.
· Tylko tyle?
· Ja poszedłem do Detroit, a oni do Malden.
· Kłamstwo! — krzyknęła Niskuk. — To Rudy Kuj ot był w Malden u Anglików.
· Na jakiej podstawie zarzucasz białemu kłamstwo? — zawołał gniewnie porucznik. — To może cię
drogo kosztować.
· Byłam z wojownikami w Detroit, a Rudy Kujot poszedł do Malden, do Keokuka, wodza Lisów.
Tak wszyscy żołnierze mówili. Niech sam powie, czy kłamię?
Willi był tak zaskoczony stanowiskiem i wiadomościami Indianki, że zamilkł. Widząc pytające
spojrzenie Cartera, powiedział:
— Yes, byłem u Keokuka w Malden. Kapitan Kenton wie, po co tam chodziłem.
— Ja też wiem — głos Lee zabrzmiał dwuznacznie.
Gayer natarczywie popatrzył w twarz Lavelowej.
· Mówią, że zdążają do Frenchtown — zwrócił się do porucznika. — Warto bliżej przyjrzeć się temu
towarzystwu.
· Idziecie do Frenchtown?
· Yes, panie poruczniku.
· My także tam jedziemy.
· To wspaniale — uradowała się Lee. — Zechce pan zabrać nas z sobą?
· Chętnie. Skąd podróżujecie?
· Znad Niagary. Zdumienie ogarnęło Cartera.
· Cóż tam ciekawego? — spytał chytrze.
· Żle — odezwała się Niskuk. — Kanadyjczycy zajęli forty i przystanie. Uciekamy stamtąd. —
Wodna Ptaszyna ze smutkiem spuściła głowę.
· Dlaczego akurat do Frenchtown? Przecież jest wiele innych osiedli — dodał podejrzliwie oficer..
· Mam informacje od majora Hareya — rzekła Lee — które muszę przekazać komuś we Frenchtown.
Tyle mogę panu powiedzieć.
· Nic ponadto?
· Nie, to sprawa poufna. '
· Co dzieje się z majorem?
· Jest w niewoli.
· Jak wobec tego zlecił pani poufne zadanie? — nie dowierzał Carter.
· Tak się złożyło, że mogłam podjąć się tej misji — odważnie odparła Lee. — Czy sądzi pan, że biała
kobieta bez ważnej przyczyny zdecydowałaby się na taką podróż?
· Rzeczywiście powody musiały być ważkie — stwierdził oficer. — Pani wybaczy moją
dociekliwość. To obowiązek.
· Rozumiem, sir.
· Nazywam się Joe Carter — pokłonił się z gracją. — To wachmistrz Burt Goldman, a to nasz
przewodnik Willi Gayer — przedstawił stojących i poinformował: — Za nami idzie wojsko. Dowodzi nim
kapitan Szymon Kenton. Jemu pani przedstawi swoje problemy.
· Weil.
· Jak spisywali się ci Indianie?
· To moi wierni przyjaciele.
· Unii także?
Cień uśmiechu przemknął po twarzy Wodnej Ptaszyny. Powiedziała przebiegle:
· Niskuk i Utsanati darzą przyjaźnią tych, którzy są przyjaciółmi naszej białej siostry.
· Słyszeliśmy strzały — wtrącił się do rozmowy Goldman. — Nie wiecie, kto strzelał?
· Squaw zabiły z pistoletów pumę — odezwał się milczący dotąd wojownik. — To wielki czyn.
· Rzeczywiście, to niebywałe — zgodził się z uznaniem Carter.
· Nie było tu czasami wojownika Wyandotów? — spytał Willi.
· Nie — szybko odrzekła Niskuk.
· A może spotkaliście go gdzieś w pobliżu?
· Nikogo nie widzieliśmy — zapewniła Eee.
Niskuk zdjęła znad ognia pieczeń i zrobiła zapraszający gest.
— Jedzcie sami — odparł Carter. — Niedługo nadejdzie wojsko. Jeśli chcecie pójść z nami, musicie
być gotowi do drogi.
Żołnierze oglądali skórę pumy, podziwiali jej wielkość.
Trzech poszło po zostawione w lesie wierzchowce. Inni gawędzili Porucznik, wachmistrz i Gayer
przysiedli się jednak do ogniska i sięgnęli po pieczeń.
Nadciągnął wreszcie Szymon Kenton- z kawalerzystami. Carter złożył dokładny meldunek. Kapitan
powitał Lavelową i Niskuk przyjaźnie skinął ręką Senece. Po zadaniu im kilku pytań zgodził się na
wspólną drogę do Frenchtown.
Trzy wojskowe konie uwolniono z bagaży, oddano kobietom i czerwonoskóremu. Utsanati miał
poprowadzić oddział, co niektórzy przyjęli z pewnymi obawami. Wprawdzie Kenton przychylnie odniósł
się do Lee i towarzyszących jej Indian, lecz nie zaniechał ostrożności. Byli to przecież obcy ludzie, przy-
padkowo spotkani w puszczy. Na jakiej podstawie mógł całkowicie zaufać? Dlatego też Utsanati'emu
przydzielił do towarzystwa Willi'ego Gayera i Burta Goldmana, a na czoło oddziału wysłał zwiadowców.
Wjechali w rzadki, iglasty bór. Lee skorzystała z tego' i zbliżyła się do kapitana.
· Czy możecie, sir, powiedzieć — zwróciła się z uśmiechem do Kentona — kim jest Gayer?
· Obecnie to nasz przewodnik w służbie armii.
· A przedtem?
Kapitan badawczo spojrzał na ładną, zarumienioną twarz kobiety?
· Zainteresował panią Willi? — oficer był wyraźnie zdziwiony.
· Nie.
· Więc czym mam tłumaczyć tę dociekliwość?
· Inne są ku temu powody,'
· Mogę je znać?
· Owszem, o ile potwierdzą się moje przypuszczenia.
· Mówi pani zagadkami — powiedział Kenton. — Mimo to zaspokoję pani ciekawość. Willi Gayer
zajmuje się od dawna handlem. Ma sklep w Miami i Detroit. Nie stroni także od wędrownego
kramarstwa. Ponieważ był w młodości traperem i trampem, wykorzystujemy czasami jego znajomość
puszczy. Czy ta informacja pani wystarczy?
· Yes.
Lee zamyśliła się. Gdzieś z zakamarków jej mózgu wypłynął przywołany wspomnieniem niewyraźny
obraz z Venango, rodzinny dom, magazyn z towarami ojca i twarze przewijających s ię tam ludzi. Czy to
nie te same rozbiegane oczy, jak małe ciemne koraliki osadzone w piegowatej twarzy, okolonej rudym
zarostem patrzyły kiedyś na nią. Gdzie to było? Jak z dalekiej przestrzeni zasnutej mgłą doleciały ją
słowa: ,,zostaw, ona nie żyje!" Wzdrygnęła się z lękiem. Poczuła nagle na sobie wzrok kapitana.
· Coś panią trapi — odezwał się łagodnie. Dopiero po chwili cicho
odpowiedziała:
· Tak.
· Dotyczy to Gayera?
Kiwnęła głową, podniosła błękitne oczy na Kentona i spytała:
— Znacie, sir, porucznika Roberta Stewarda?
· Oczywiście, ostatnio został oddelegowany z Wayne do fortu Schlosser nad Niagarą. Zna go
pani?
· Bardzo dobrze.
· Co się z nim stało? Dostał się do niewoli tak jak major Harey czy...
· Nie, w ostatniej chwili uszedł z pola bitwy. Miał pośpieszyć do Frenchtown.
· Pani jedzie do niego?
· Yes.
· Rozumiem — kapitan uśmiechnął się przyjaźnie. — Jesteście sobie bliscy.
Kiedy nic nie odrzekła, Kenton dodał:
· Jeśli dla niego odbywa pani tę podróż, to musi łączyć was coś więcej niż zwykła znajomość.
· Zgadł pan, kapitanie.
· Miło mi to słyszeć — Kenton z satysfakcją spoglądał na uroczą kobietę. — Steward dokonał
trafnego wyboru.
Roześmiała się gorzko.
· Nie widziałam Roberta prawie piętnaście lat. Od Hareya wiem, że podążył do Frenchtown.
· Poufne wiadomości, o których pani mówiła, są przeznaczone tylko dla porucznika Stewarda. Czy
tak? Zrozumiałem przedtem, że mają one znaczenie strategiczne.
— Nie mylił się pan — stanowczo odrzekła Lee. — Nasze sprawy osobiste nierozerwalnie związane
są z wojną.
Kenton chciał, jeszcze o coś zapytać, ale nadjechał kawalerzysta.
— Przed nami Frenchtown — zameldował.
Ruszyli raźniej. Oczom jadących ukazały się zabudowania ciągnące się wzdłuż rzeki Raisin, otoczone
wysokim płotem. Smugi dymu jak siwe warkocze pięły się z kominów chat ku jesiennemu niebu. Przed
wojskiem szeroko rozwarły się wrota i wjechali do wsi.
Kwatery dla oficerów były przygotowane. Jedną izbę Kenton oddał Lee i Niskuk nie troszcząc się o
Utsanati'ego. Sam zajął okazały pokój w domu bogatego Bila Connera. Żegnając się z kobietami,
poprosił o stały kontakt, gdyż w wolniejszej chwili pragnął porozmawiać z porucznikiem Stewardem i
Lee na temat przywiezionych znad Niagary informacji. Oczywiście Lavelowa zapewniła, że jest do usług
kapitana, i rozeszli się.
Ledwie złożyły w kącie podróżne sakwy, Lee ogarnąwszy się wybiegła na poszukiwanie Roberta.
Było pogodne popołudnie. Spoza pierzastych obłoków przeświecało słońce. Napotykani oficerowie
nagabywani przez Lea wzruszali ramionami. Większość z nich w ogóle nie zetknęła! się ze Stewardem.
Któryś oświadczył, że zna porucznika,! ale widział go przed rokiem. Zmierzch gasił już dzień, gdy wysoki
wachmistrz, obrzucając Lee taksującym spojrzeniem odpowiedział:
· Szuka miss porucznika Stewarda? Nie znajdzie go pani tutaj. Pojechał ze szwadronem do fortu
Pitt.
· Na pewno?
· Jak amen w pacierzu. Razem wracaliśmy spod Schlosser. Przyjechałem do Frenchtown z jego
rozkazu.
· Dawno rozstaliście się, sir?
· Tydzień temu.
Łzy zawodu spłynęły po policzkach Lee.
· Pani płacze? Czemu?
· Przyjechałam na próżno...
· Kim pani jest? Mogę wiedzieć?
· Lee Steward, jego siostrą.
Wachmistrz stał osłupiały, odruchowo począł gładzić się po wygolonym policzku.
· Siostrą? — spytał w najwyższym zdumieniu. — Przecież ona nie żyje.
· Żyję i szukam go bezskutecznie.
· Damned!5 — zaklął żołnierz. — Porucznik od lat szuka mordercy, a pani...
— Odprowadźcie mnie, sir, do domu — szepnęła przez łzy.
Uczuła nagle głęboki ból i smutek. Siły ją opuściły. Widząc,
że się chwieje, podoficer podparł ją ramieniem.
— Służę, dokąd mam zaprowadzić, miss?
Nie odpowiadając ruszyła podtrzymywana przez mężczyznę.
— Nazywam się Artur Larrick. Z porucznikiem Stewardem służyłem w Wayne, a ostatnio w
Schloaser — mówił wachmistrz. — Znam całą historię... Porucznik początkowo szukał pani, ale
ostatnio...
Lee nie słyszała słów Larricka. Zastanawiała się nad tym, kiedy znowu wpadnie na ślad brata. Jechać
za nim do warowni Pitt byłoby szaleństwem. Nawet gdyby nie zbliżająca się zima, to szlak do fortu był
zbyt uciążliwy. Ludwik miał rację, że żołnierskie drogi są długie i kręte. Nigdy nie ma gwarancji, czy
gdzieś znów nie miną się na puszczańskich ścieżkach.
Doszli pod kwaterę i wachmistrz wprowadził Lee do mieszkania. Ciężko opadła na krzesło. Niskuk
widząc płaczącą przyjaciółkę spytała:
· Kto skrzywdził moją siostrę?
· Nie ma go tutaj — szepnęła przez łzy.
— Przyjdę jutro — powiedział Larrick do Indianki i wyszedł.
Lee położyła się na posłaniu. Płakała, aż zmorzył ją sen.
Natychmiast nawiedziły ją widziadła senne. Oto Robert galopuje na karym koniu. Wiatr rozwiewa długą
grzywę rumaka. W ręku porucznika połyskuje szabla. Podnosi ją do ciosu. Z mgły wyłania się bez broni
majestatyczna postać Tecumseha. Indianin stoi nieruchomo i otulony mlecznymi oparami czeka na
śmiercionośne uderzenie. Między niewyraźnymi sylwetkami brata i wodza wychyla się blada i smutna
twarz Ludwika. Lee z krzykiem budzi się i siada na łóżku. Mrok wypełnia izbę. Przez małe okno sączy się
nikłe światło dalekich gwiazd
osłoniętych postrzępionymi płachtami chmur. Zmęczenie bierze górę, Lee zasypia, ale zjawy nie
pozwalają na spokojny sen. Co chwila otwiera oczy. Drzemie.
Rankiem Szymon Kenton wezwał Lavelową. Za zgodą kapitana przyszła wraz z Niskuk do jego
kwatery. Usiadły na krzesłach. Kapitan nie był sam. Oprócz porucznika Joe Cartera wygodnie rozpierał
się na krześle pułkownik Peter Dudley, którego kobiety nie. znały.
Kenton zauważył zaczerwienione oczy i wymizerowaną twarz Lee.
— Proszę wybaczyć, miss, że nie pozwalam na odpoczynek — zaczął — ale interesują nas informacje
majora Hareya. Nie przekaże ich pani porucznikowi Stewardowi, bo we Frenchtown go nie ma. Wobec
tego proszę uczynić nam ten zaszczyt.
Lee czuła, że zaplątała się w niezwykłą kabałę, z której będzie jej trudno się wyplątać. Cóż powie tym
ludziom? Gdyby zastała brata, sprawa byłaby prosta. Powiedziałaby wszystko szczerze i koniec. Robert
załatwiłby resztę. A w obecnej sytuacji któż uwierzy w jej słowa? Zwłaszcza że nie wiadomo, dlaczego
naplotła Carterowi i Kentonowi, że posiada poufne informacje od Hareya. Postąpić tak musiała na widok
Willi'ego Gayera, który przypomniał jej twarz zbrodniarza sprzed czternastu lat... Trzeba było go zmylić.
Nawet jeśli z pomyłki zrodziło się jej podejrzenie, to przecież Niskuk szepnęła, że to człowiek o po-
dwójnym obliczu — szpieg służący równocześnie Unii i Kanadzie.
— Zastosowałem się do pani życzeń i pozwoliłem uczestniczyć Indiance w rozmowach — mówił
kapitan. — Czy ma pani jeszcze jakieś życzenia?
Lee opuściła głowę, chusteczką wycierała nos.
· Słuchamy — kapitan hamował zniecierpliwienie.
· Moja siostra jest chora — rzekła Niskuk. — Długa podróż ją zmęczyła. Wczoraj dowiedziała się,
że porucznika Stewarda we Frenchtown nie ma i to ją ostatecznie załamało. Wodzowie Miczi-malsa
pozwolą jej parę dni odpocząć.
· Musicie zrozumieć, że nie możemy czekać — odparł zirytowany Kenton. — Mówcie, co polecił
przekazać Harey, a potem odpoczywajcie, ile chcecie.
Lavelowa nerwowo bawiła się chustką.
· Może miss woli rozmawiać na osobności? — spytał kapitan.
· Nie, proszę o przywołanie. Larricka.
· To konieczne?
· Służył z porucznikiem Stewardem. Dla mnie to ważne.
· Weil — Kenton zwrócił się do Cartera: — Zawołajcie wachmistrza.
Pułkownik Dudley zaczął cichą rozmowę z kapitanem. Niskuk skorzystała z tego i nachyliła się do
ucha Lee. Szeptały, uzgadniając z sobą plan działania. Oficerowie ukradkiem obserwowali kobiety.
Przybył Larrick i usiadł naprzeciw Lavelowej.
— Wachmistrz już jest, słuchamy — poprosił Kenton.
Lee opanowując zdenerwowanie zaczęła mówić:
— Major Harey z życzliwości powiedział mi, że porucznik Robert Steward pojechał do Frenchtown.
Ponieważ od wielu lat wzajemnie się szukamy, wbrew woli męża, Ludwika Lavela, wyruszyłam tutaj. Pod
opieką mojej przyjaciółki Niskuk i wojownika Seneków dotarłam szczęśliwie do celu. Pech chciał, że
porucznik pojechał do fortu Pitt, a do Frenchtown wysłał wachmistrza Larricka. I tak moja wędrówka
znad Niagary aż
tutaj stała się bezcelowa. Panowie zrozumieją sens tego, co mówię, gdy się przedstawię: Jestem Lee
Steward, siostra Roberta.
Kenton ożywił się na chwilę. Znał historię uprowadzenia.
· Jak to się stało,- że przez tyle lat pani nie usiłowała wrócić do Venango? — ze zdziwieniem spytał
Dudley.
· To długa historia. Trudno mi ją tu opowiadać — odrzekła kobieta. — Jedno jest pewne,
Szawanezi nie uprowadzili mnie.
· Więc kto? — nie wytrzymał Larrick.
· Nie wiem. Może jeden ze zbrodniarzy jest tutaj... — po chwili wahania dodała: — Pewnie się mylę.
· Kogo pani podejrzewa? — kapitan wstał energicznie. — Proszę mówić. Jeśli domysły okażą się
słuszne, aresztujemy zbrodniarza.
· O moich podejrzeniach mogę powiedzieć tylko bratu. Panu także, ale poufnie.
— Dobrze. Wrócimy do tej sprawy — Kenton usiadł. —
Oczekujemy teraz na informacje Hareya.
Lee znowu zamilkła mocując się z własnymi myślami. Wyręczyła ją Niskuk.
· Agolaszima zwyciężyli nad Niagarą dzięki zdobyciu tajemnic wojskowych, które otrzymali od
Rudego Kujota.
· Kogo nazywasz tym imieniem? — spytał pułkownik.
· To Willi Gayer — wyjaśniła Lee.
· Niemożliwe — niemal krzyknął Carter.
· Spytajcie go sami, co robił w gabinecie gubernatora Brocka w Malden — dorzuciła Niskuk.
Poruszeni oficerowie rozmawiali z ożywieniem, a Kenton oparty o poręcz krzesła podejrzliwie
lustrował twarze kobiet. Nie ufał im.
· Oskarżać łatwo — powiedział. — Potraficie udowodnić przedstawione zarzuty?
· Major Harey prosił przekazać wam tę informację — odparła Lee odzyskując pewność siebie —
więc uczyniłam to. Do panów należy śledztwo. Podobno Gayer za współpracę otrzymał sowite
wynagrodzenie znaczonymi banknotami.
· Znaczonymi? Jak?
· Każdy studolarowy banknot miał umoczony prawy róg w czerwonej farbie — rzekła Lavelowa,
patrząc kapitanowi prosto w oczy.
· Dlaczego pieniądze poznaczono? — Dudley wyraźnie nie dowierzał.
· Nie wiemy. To są wszystkie informacje od majora Hareya — powiedziała Lee. — Prosił, aby
ostrzec generała Harrisona przed Gayerem jako niebezpiecznym szpiegiem.
· Dziwnie i nieprawdopodobnie to wygląda — odezwał się zamyślony pułkownik. — Zbadamy
sprawę. Tymczasem pani i Indianka pozostaniecie w swej kwaterze. Nie opuszczajcie Frenchtown bez
naszej zgody' — wskazał na siebie i Kentona. — Dziękujemy, możecie odejść.
Kobiety wyszły.
Oficerów zaskoczyły "usłyszane wiadomości. Jeśli istotnie Gayer był agentem Kanady, trzeba by go
natychmiast aresztować. Jaka jednak jest pewność, że zarzuty są słuszne? Prawie
żadna. Do Malden udał się z polecenia Harrisona, o czym pułkownik wiedział. Stamtąd przyprowadził
Keokuka. Dostarczył trochę materiałów wojskowych. Ale mógł także podobnie pracować na rzecz
Kanady i tym sposobem brać z dwóch źródeł pieniądze.
Postanowiono porozmawiać z Willi'm Gayerem. Wachmistrz otrzymawszy polecenie, co ma robić,
poszedł po handlarza. Odnalazłszy go, powiadomił, że wezwany jest w pilnej sprawie do kwatery
kapitana. Początkowo rozmawiali o błahych sprawach, później Larrick zwrócił się do Willi'ego:
— Sir, jestem w kłopocie. Może zechcielibyście pożyczyć mi sto dolarów, ale kanadyjskich.
Gayer obrzucił wachmistrza przelotnym spojrzeniem.
· Nie mam — wzruszył ramionami.
· Nie wierzę, sir. Jesteście kupcem, więc musicie mieć pieniądze kursujące po obu stronach granicy.
Dam wam należyty procent.
· To już lepiej — zaśmiał się rudzielec. — Teraz jednak wojna, kto zaręczy, że zwrócicie?
· Za pięć dni wypłacą żołd, to oddam, ale w banknotach Unii.
· Znam was, sir, z Wayne i Vincennes — powiedział Willi mrużąc znacząco oko. — Nie mam wiele,
bo w drogę niebezpiecznie brać gotówkę. Akurat posiadam sto dolarów kanadyjskich. Mogę pożyczyć
na tydzień, ale za każdy dzień dacie mi jeden procent. Zgoda?
Wachmistrz zastanawiał się chwilę. Kiwnął głową.
— Niech będzie — powiedział.
Gayer pogrzebał ręką w wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki i wyjął banknot.
— Dzięki, sir.
Willi uśmiechnął się szeroko, ściągając duże i obwisłe brwi.
— Za pięć dni, wachmistrzu, i z pięcioprocentowym zyskiem dla mnie — utwierdził się.
Weszli do kwatery Kentona.
· Siadajcie, sir — uprzejmie wskazał krzesło pułkownik Peter Dudley. — Podobno byliście w
Malden? — rzucił pytanie.
· Yes — potwierdził Willi siadając.
— Złożyliście wizytę Brockowi?
Gayer nie rozumiejąc, do czego zmierzają pytania, przebieg} chytrym wzrokiem po twarzach oficerów i
odpowiedział:
· Generał Harrison wie o moim pobycie w Malden. O co, panowie, chodzi?
· Podobno otrzymaliście sporo pieniędzy za dostarczone Brockowi materiały — głos pułkownika
był surowy. — To prawda?
· Panie pułkowniku, jak można! — zawołał z oburzeniem Willi. — Mnie, Gayera, oddanego naszej
Unii posądzać o takie czyny? Kto śmiał mnie oszkalować? Powiedzcie, panowie, a ja mu... jakem Willi
Gayer...
· Chwileczkę — przerwał Kenton. — Podobno przywieźliście z Malden kanadyjskie dolary.
Oczy agenta zapłonęły. Twarz zbladła.
· Nie rozumiem. Przecież wolno mieć różne pieniądze. Ja jestem kupcem.
· Oczywiście — chłodno uśmiechnął się Dudley. — Możecie nam pokazać choć jeden banknot,
który przywieźliście?
· Mogę — zapanował nad sobą Gayer. — Sprzedałem tam swoje towary. Przecież musiałem
stworzyć, jakieś pozory, tłumaczące mój pobyt w Malden.
· Słusznie.
· To o co chodzi?
· Chcemy zobaczyć choć jeden banknot.
· Pożyczyłem wachmistrzowi. Niech pokaże.
Larrick położył sto dolarów przed oficerami. Oczy ich spoczęły na prawym rogu. Rzeczywiście, był
pobrudzony czerwienią.
Zapadła cisza. Gayer zrozumiał, że ktoś go zadenuncjował. Co za pech. W Malden odkryto jego
podwójną grę i teraz tutaj. Szukał argumentów na swoją obronę.
· Rekwiruję te pieniądze — powiedział pułkownik. — Gotówka, którą otrzymaliście z kasy Brocka,
była znaczona. Ten banknot jest oznakowany według uzyskanej przez nas informacji.
· Ależ pułkowniku, ja...
Dudley powstrzymał Willi'ego ruchem ręki.
— Cała sprawa wymaga jeszcze dociekań. Pewne poszlaki
was obciążają, ale znam wasze zasługi dla Unii, dlatego trudno
mi uwierzyć... — mówił pułkownik patrząc w lisie oczy agenta. — polecam wam nie ruszać się z
Frenchtown. A wy, wachmistrzu — zwrócił się do Larricka — postarajcie się, aby Gayer nie wyfrunął z
osady. Pamiętajcie.
/

PAMIĘTAJ RZEKĘ RAISIN

Tecumseh skrzyżował ramiona na piersi i z zasępionym obliczem słuchał opowiadania Zorzy Rannej o
wyprawie Lee i Niskuk do Frenchtown. Ludwik Lavel uzupełniał tę relację drobnymi uwagami. Ryszard
Kos i Thomas Talbot milczeli.
· Mówicie, że we Frenchtown odbędzie się rada wojenna Długich Noży? — ożywił się w pewnej
chwili wódz. — To ważna wiadomość. Trzeba dokładnie przesłuchać majora Hareya.
· Już to zrobiliśmy — stwierdził Kos.
· Co mówił jeniec?
· Do osady wezwani zostali dowódcy leśnych garnizonów i wodzowie szczepów związanych z Unią
— informował Ryszard. — Posiedzenie zaplanowane jest prawdopodobnie na połowę grudnia.
Majestatyczna zaduma zmieszana z przygnębieniem spowodowanym śmiercią gubernatora Izaaka
Brocka nagle znikła z twarzy indiańskiego generała. Jego czarne oczy zapłonęły dziwnym blaskiem, a
ruchy stały się sprężyste.
—- Pułkownik Talbot zajmie się zdobytymi placówkami nad Niagarą i odeśle jeńców do Malden —
głos Tecumseha był stanowczy. — Czerwone Serce, Lavel i Brenton wezmą trzy szwadrony białej jazdy i
wraz z wojownikami Skaczącej Pumy ruszą o świcie do Frenchtown.
Nie czekając na odpowiedź oficerów oddalił się z podniesioną głową. Patrzyli za ~nim, aż znikł za
drzwiami.
— Decyzja słuszna — powiedział Talbot. — Zajęcie osady pokrzyżuje trochę plany Unii.
—- Warto także nękać potyczkami oddziały przeciwnika zdążające do Frenchtown — dorzucił Lavel.
— Nim dotrzemy do celu, większość amerykańskich oficerów
będzie już w osadzie — zauważył Kos. — Ale na pozostałych można zrobić zasadzkę. Sam fakt
niedopuszczenia do koncentracji wojsk w tej warowni pokrzyżuje zamierzenia Unii.
· Zajmę się przygotowaniem szwadronów — powiedział Lavel. — Chciałbym już wyruszyć.
Niepokoję się o żonę.
· Na mnie też czeka robota — rzekł Talbot. — Życzę powodzenia — uścisnął dłoń Kosa i z
Ludwikiem wyszli.
Wtedy Zorza Ranna zaglądając Ryszardowi w oczy powiedziała prosząco:
· Pojadę z tobą, dobrze?
· Wróć do Malden. Tam będziesz bezpieczna.
· Nie! — zawołała z płomieniami w oczach. Muszę być z tobą. Muszę...
· Cieszę się, że pragniesz mi towarzyszyć — mówił łagodnie Ryszard, kładąc dłonie na ramionach
dziewczyny — ale sama wiesz, że to wojenna wyprawa.
· Miejsce Zorzy Rannej przy Czerwonym Sercu — odparła czule. — Umiem strzelać, a puszcza to
mój dom. Pojadę.
· Dlaczego?
Spuściła oczy, lekki rumieniec ubarwił jej policzki.
· Wiesz sam dlaczego — szepnęła. — Bo cię kocham. Przytulił ją do piersi i z uśmiechem
szczęścia powiedział:
· Dobrze, jedź ze mną.
Twarz dziewczyny opromieniła radość.
— Zorza pojechałaby i bez zgody Czerwonego Serca — od parła filuternie.
Ryszard patrzył z zachwytem na jej delikatną twarz, kształtne' wargi i głębię ciemnych źrenic.
Stali tak chwilę przytuleni, z sercami bijącymi gorącym rytmem miłości.
· Pójdę przygotować się do wyprawy — powiedział Kos, I musnąwszy ustami jej policzek.
· Idź! — szepnęła żegnając go czułym uśmiechem.
· Ledwie brzask zaróżowił na wschodzie horyzont, pięciuset wojowników i trzy
szwadrony kawalerii zanurzyło się w knieję. Pochód otwierali Indianie na małych, stepowych
mustangach, za nimi jechała angielska jazda, na końcu kryte płótnem wozy pełne obozowego sprzętu.
Wokoło penetrowały puszczę lotne oddziałki czerwonoskórych zwiadowców.
Między indiańską a kanadyjską jazdą kłusowali dowódcy wyprawy: generał Tecumseh, pułkownik
Ludwik Lavel, porucznik James Brenton i Ryszard Kos z Zorzą Ranną.
Czas im się dłużył. Liście warzone przymrozkami opadały coraz gwałtowniej. Północny wiatr niosąc
zimne podmuchy ponuro szumiał w koronach leśnych olbrzymów. Pod kopytami koni chrzęścił obfity
dywan uschłego runa.
Armia nie napotykając na nieprzyjaciela szła szybko naprzód. Jedynie w szóstym dniu marszu
zwiadowcy wpadli na trop kilkudziesięcioosobowego oddziału Amerykanów i po krótkiej walce rozbili
go doszczętnie.
Wreszcie któregoś chmurnego południa dotarli w pobliże Frenchtown. Z rozkazu Tecumseha zapadli
w leśnym gąszczu, a zwiadowcy podeszli pod osadę. Ujrzeli zabarykadowane bramy. Nad ostrokołem
jeżyły się lufy strzelb i czarne cielska armat. Amerykanie czuwali.
Puma Gotowa do Skoku uważnie wysłuchał relacji zwiadowców. Nie ulegało wątpliwości, że
nieprzyjaciel wiedział o nadciągających Kanadyjczykach. W tej sytuacji nie mogło być mowy o
zaskoczeniu wroga. Frenchtown trzeba było zdobyć.
Nim zapadł jesienny zmierzch, zapłonęły wokoło obozowe ognie zamykając oblężniczym kordonem
samotną osadę.
W małym jarze Tecumseh w otoczeniu dowódców siedział obok ogniska i z powagą słuchał
propozycji ataku na Frenchtown. Nikomu nie przerywał. Kiedy wypowiedzieli się wszyscy, milczał
jeszcze długo, jakby rozważając usłyszane rady, potem jego twarz ożywiła się, oczy nabrały blasku,
popatrzył po siedzących i zaczął mówić:
— Mądre są słowa moich braci, ale Tecumseh nie wybierze żadnego z proponowanych planów
szturmu na osadę Miczi-malsa. Zginęłoby za dużo wojowników i żołnierzy.
Umilkł. Gruba zmarszczka przecięła mu czoło. W chybotliwym świetle ogniska srebrzyły się jego
generalskie epolety, spoza otoku futrzanej czapki sterczało długie pióro górskiego orła
Czerwonoskóry generał wyciągnął rękę w stronę wodzów stojących w pobliżu i powiedział:
— Bracia, wozy mają koła. One przyczynią się do naszego zwycięstwa...
Oficerowie nie rozumiejąc, do czego zmierza, popatrzyli ze zdumieniem na Tecumseha.
· Po tamtej stronie rzeki Raisin jest wzniesienie — mówił dalej generał. — Opada ono łagodnie ku
ostrokołowi otaczającemu Frenchtown. Teren ten jest wolny od krzewów i drzew. Zdejmiemy z wozów
koła z osiami, umieścimy na nich baryłki prochu i wszystko okręcimy liśćmi i chrustem. Pojmują teraz moi
bracia?
· Uff! — Czarny Jastrząb olśniony pomysłem klasnął w dłonie.
· Genialna myśl — potwierdził Kos, odgadując plan Skaczącej Pumy.
· Rzeczywiście doskonale pomyślane — przyznał Talbot. — To nam otworzy drogę do środka
wioski.
— Ugh! — oczy Tecumseha błysnęły dumą.
Tymczasem mięso karibu, pieczone na ognisku, było gotowe
i nęciło połyskliwym brązem. Czarna Strzała zdjął drążek znad ognia i umieścił go przed siedzącymi na
dwóch rozwidlonych kijach wbitych w ziemię.
— Czas na wieczerzę — rzekł i pierwszy odkroił płat soczystej szynki.
Jedząc rozmawiali o zbliżającej się bitwie. Gdy zaspokoili apetyt, Tecumseh wydał niezbędne rozkazy i
legł na spoczynek.
Czarny Jastrząb i Ryszard Kos wziąwszy paru wojowników zajęli się odkręcaniem podwozi z
wojskowych furgonów. Kiedy, wszystko było gotowe, w sześciu beczułkach z prochem wywiercono
otwory i wetknięto w nie nasycone ropą długie lonty.; Następnie antałki zostały solidnie przywiązane
między dwoma kołami i owinięte suchym listowiem. Było już daleko po północy,] gdy dwukołowe walce
zaciągnięto na skraj pochyłego zbocza.!
Tecumseh spoza pnia dębu uważnie patrzył na Frenchtown.| W słabym świetle poranka nie było
widać niczego. Cisza wisiała! nad osadą. Sachem podniósł dwa palce do ust. W przestrzeń popłynął
trzykrotny krzyk orła. Na prawym skrzydle oblężniczego kordonu odpowiedziało podobne wołanie.
Wojownicy j żołnierze podnieśli broń, palce spoczęły na kurkach strzelb i cięciwach łuków. Serca zabiły
przyśpieszonym rytmem. Jeszcze jeden orli sygnał i tam, gdzie ostrokół podchodził pod bezładnie
rozrzucone po łące kępy krzaków, zabrzmiały sztucery. Grad kul i strzał uderzył w palisadę. Wojenny
wrzask czerwonoskórych pochwyciło echo puszczy.
Amerykanie odpowiedzieli palbą strzelb. Huknęły armaty i pociski padające na miękką murawę
nadrzecznej doliny wyrzuciły w górę tumany dymu i błota.
Na lewym skraju osady panował spokój. Ludwik La vel podniósł do oczu szkła lunety i penetrował
obwarowania. Tu i tam wyglądali Amerykanie. Prawdopodobnie sądzili, że brak zarośli między lasem a
wioską powstrzymuje przeciwnika przed szturmem.
Upłynęło jeszcze kilkanaście minut, nim Tecumseh dał kolejny znak. Pchnięte z rozmachem koła
potoczyły się po zboczu w dolinę. Nabierały rozpędu, podskakiwały na nierównościach terenu i. niby
olbrzymie walce zbliżały się ku palisadzie.
Nad ostrokołem pojawiły się głowy żołnierzy. Zaskoczeni patrzyli na to dziwne zjawisko. Poczęli
strzelać.
Koła z groźnym ładunkiem zatrzymały się pod belkami obwarowań. Wtedy skraj lasu ożył gwałtowną
strzelaniną. Lawina pocisków biła we Frenchtown. Amerykańscy żołnierze kryli się i z rzadka
odpowiadali ogniem.
Wreszcie kilkaset płonących strzał pofrunęło ku walcom spoczywającym pod ostrokołem osady. Nim
pierwsze ogniste pociski spadły na cel, już następna chmura cięła powietrze. Niektóre dosięgły liściastej
warstwy. Buchnęły płomienie.
Tecumseh z uśmiechem zwrócił się do Kosa:
· Spójrz, bracie, ogień za chwilę wyzwoli siłę wybuchu i palisada runie. Sprawdź, czy jazda gotowa
do szturmu.
· Weil, generale.
Jeszcze minuta i pierwszy grzmot wstrząsnął powietrzem, potem drugi, trzeci. Umilkły karabiny
przeciwnika. Kłęby dymu i ognia przesłoniły widok. Znowu eksplozja.
Zadźwięczał sygnał wojskowej trąbki. Z lasu wypadły kanadyjskie szwadrony i indiańscy jeźdźcy.
Podniosły się szable
i tomahawki. Nacierający z bojowymi okrzykami galopowali ku osadzie. Wiatr rozwiewał
dym, odsłaniając potężne wyrwy w ostrokole. Przesadzili rumowisko belek i starli się w walce
wręcz. Furkotały wojenne topory i szable. Czasami huknął sztucer lub pistolet. Amerykanie
cofali się ku środkowi osiedla, pozostawiając poległych i rannych.
Wtem nad jednym z wyższych budynków powiała płachta białego płótna. Bitewna wrzawa
słabła, aż całkowicie ucichła. Zwycięzcy opanowali teren. Przeciwnik składał broń.
Ludwik Lavel szedł długą ulicą i szukał żony. Był przekonany, że jeśli dotarła do
Frenchtown, to teraz wyjdzie powitać zwycięzców. Łatwo mogła się domyślić, że wśród
zdobywców osady odnajdzie męża. Rzeczywiście, dojrzał ją w towarzystwie Niskuk. Stały
pod masywnie zbudowanym domem i uważnie rozglądały się wokoło. Z okrzykiem radości
pośpieszył w ich stronę. Lee usłyszała znajomy głos i za chwilę padła w ramiona Ludwika.
Tegoż jeszcze dnia żołnierze przystąpili do naprawy strzaskanego wybuchami ostrokołu, a
Tecumseh z gronem najbliższych sobie łudzi w zacisznym mieszkaniu Lee i Niskuk słuchał
relacji kobiet z ich podróży i ostatnich wydarzeń we Frenchtown. Kiedy wszyscy zaspokoili
ciekawość, Szawanez zwrócił się do Lee:
· Uti-tin-głit przypuszcza, że Rudy Kuj ot uczestniczył w napadzie na furgon z bronią w
Kanionie Ciszy?
· Pewności nie mam — odparła Lee. — Przypominam sobie jednak, że kiedy leżałam
przygnieciona wozem i mdlałam z bólu rozsadzającego piersi, a zbocze wąwozu, drzewa i
obłoki wirowały mi w oczach, ujrzałam nagle twarz z rudym zarostem i jakby gdzieś z dalekiej
przestrzeni dobiegły do moich uszu słowa: „zostaw, ona nie żyje!" Tamta twarz i głos wydają
się mi bardzo podobne do Gayera... Może się mylę. To było przecież dawno, a ja leżałam
ciężko ranna...
· Gayer jest zdolny do wszystkiego — włączył się do rozmowy Ryszard. — Mógł
uczestniczyć w napadzie.
· Uważam, że trzeba go dokładnie wybadać — stwierdził Ludwik Lavel.
· Słuszność przemawia przez usta moich braci — odezwał
się Tecumseh. — Przyprowadźcie tutaj Rudego Kujota i wach-mistrza Larricka. On będzie nam także
potrzebny. James Brenton podniósł się z krzesła.
· Pójdę po Gayera — powiedział.
· Ugh, niech mój brat idzie. Może Kuj ot nie zdołał wymknąć się na prerię... — słowa sachema
zadźwięczały dwuznacznie.
Kiedy porucznik Brenton opuścił pokój, zebrani znowu podjęli rozmowę o planach dalszej walki.
Postanowiono, że dwa szwadrony kanadyjskiej jazdy i pięćdziesięciu Indian zostanie we Frenchtown dla
obrony osady, a szwadron białej kawalerii przy pomocy pozostałych wojowników odprowadzi
amerykańskich jeńców do Malden. Po całodziennym odpoczynku w osadzie Tecumseh zdecydował się
wyruszyć w powrotną drogę.
Rozmowy umilkły, gdy w drzwiach pojawił się Brenton. Wprowadził wachmistrza Artura Larricka i
sucho zameldował:
— Panowie, Gayer uciekł...
Wzburzenie i zawód odmalowały się na twarzach zebranych. Jedynie Tecumseh zachował
nieodgadnione oblicze. Uważnie przyjrzał się wachmistrzowi i wskazując krzesło powiedział:
— Miczi-malsa spocznie. Skacząca Puma pragnie z nim porozmawiać.
Larrick usiadł. Z ciekawością spoglądał na postać wybitnego Szawaneza.
— Mówiły moje siostry, Niskuk i Uti-tin-glit — zaczął Tecumseh — że miałeś pilnować zdrajcy
Willi'ego Gayera.
— Yes, generale.
· Gdzież więc podziewa się Rudy Kuj ot?
· Gdy wasze wojska wdarły się do Frenchtown i nasza klęska była już wiadoma, pułkownik Dudley i
kapitan Kenton przybiegli — mówił wachmistrz — i rozkazali mi wypuścić Gayera. Przez małą furtkę w
palisadzie uszli z nim w puszczę. Handlarz zna indiańskie dialekty, był więc im potrzebny...
· Widziałeś, jak uciekli? — spytał Kos.
· Yes.
· Czemu z nimi nie poszedłeś?
· Zostałem z powodu miss Steward. To siostra mego dowódcy.
· Znasz dzieje życia Tin-glit? — spytał Tecumseh, uważnie patrząc wachmistrzowi w oczy.
· Znam historię napadu.
· Czy wodza Szawanezów uważasz na sprawcę tamtej zbrodni?
· Nie, teraz wiem, że generał Tecumseh nie skrzywdził miss Lee. Zostałem, aby poznać prawdę do
końca.
· Ugh! — Sachem złożył ręce na piersi. — Porucznik Robert Steward rzeczywiście podążył do fortu
Pitt?
· Yes.
· Oto Ludwik Lavel, mąż Uti-tin-glit — Szawanez wskazał na oficera. — Oboje opowiedzą mojemu
bratu Larrickowi wszystko, co go zainteresuje.
Wachmistrza mile zaskoczyły ciepłe słowa czerwonoskórego generała, który nazwał go „bratem". Z
szacunkiem podniósł się z krzesła.
· Mój brat Larrick nie jest jeńcem — z przyciskiem dodał sachem.
· Jak to, generale?
· Lee napisze list do swego brata Roberta — ciągnął Tecumseh — w którym przedstawi prawdę o
napadzie w Kanionie Ciszy. A wy, wachmistrzu, powieziecie ten list do fortu Pitt.
· Weil.
· Możecie dobrać sobie w drogę jednego żołnierza Unii. We dwóch bezpieczniej na szlaku. —
Sachem podszedł do Larricka. — Skacząca Puma uważa cię za brata. Oto wampum Związku Oporu, który
zabezpieczy cię od wrogich Indian. Zawieź wiadomości Robertowi i powiedz mu, co widziałeś. Wojna
trwa. Tecumseh nie chciałby spotkać się na polu bitwy z rodzonym bratem Uti-tin-glit. Lepiej niech
Robert odnajdzie rudego zbrodniarza Willego Gayera.
· Spełnię twą wolę, generale.
· O świcie wyruszysz.
· Weil.
· Lavelowie zaopiekują się tobą do jutra. — Szawanez żegnając się uścisnął dłoń Larrickowi.
· Wskażcie mi furtkę, którędy uciekł Gayer — zwrócił się do wachmistrza Kos. — Chcę popatrzeć
na ślady.
— Chętnie.
Obaj opuścili towarzystwo. Minęli kilka budynków i skręcili ku ostrokołowi.
— To tutaj — wskazał ręką Larrick.
Ryszard Kos patrzył na zręcznie wkomponowane w palisadę drzwiczki. Były prawie niedostrzegalne.
Zamykane na masywne zasuwy nie mogły być otwarte z zewnątrz. Niewątpliwie służyły do zbrojnych
wypadów lub opuszczenia osiedla bez zwracania czyjejkolwiek uwagi.
Kos otworzył furtkę i wyszedł poza ogrodzenie. Przed nim roztaczał się widok na dolinę rzeki Raisin,
której brzegi porastała wiklina i oczerety. Pochylił się nad ziemią zrytą licznymi kopytami koni. Jak tu
odnaleźć tropy trzech ludzi? Rozglądał się wokoło.
— Pobiegli prosto ku rzecznym zaroślom — powiedział Larrick.
Kos poszedł we wskazanym kierunku. Po paru minutach natrafił w rozmiękłym gruncie na odciski
butów trzech ludzi.
· To oni — stwierdził wachmistrz.
· Prawdopodobnie — odparł Kos. — Wracajcie, wachmistrzu, sam trochę pomyszkuję.
— Jak każecie, sir — Larrick zasalutował i zawrócił.
Ryszard przyglądał się rzece, która łukiem odbiegała od
Frenchtown i ginęła w lesie. Tropy prowadziły w knieję. Miał pójść dalej po śladach, gdy zobaczył
Ranną Zorzę i Czarną Strzałę wychodzących z osady przez furtkę. Na moment zatrzymali się pytając o
coś Larricka, potem ruszyli ku zaroślom. Widać mieli do Kosa jakąś pilną sprawę, skoro przyszli tu za
nim. Wyszedł więc z wiklin naprzeciw.
· Nie szukaj tropów — powiedziała Zorza Ranna i podbiegła doń z uśmiechem. — To niepotrzebne.
· Wiem. Ścigać go sam nie mogę, ale trzeba wysłać za Gayerem tropicieli.
· Mój brat ma rację — odezwał się wódz Seneków. — Śladami Rudego Kujota śpieszy wojownik
Wyandotów, Czarny Sęp.
· Skąd ta informacja?
· Przyniósł ją Węszący Wilk. Czarny Sęp będzie zostawiał ślady. Prosił o pomoc.
· 'Rozumiem.
· Tecumseh już podjął decyzję. Wojownicy przygotowują się do drogi. Rudy Kujot wpadnie
w nasze ręce.
· Oby tak było.
· Wracajmy — powiedziała Zorza i czule spojrzała na Kosa.
Szli przekomarzając się wesoło, szczęśliwi, że znów są razem.
Na drugi dzień wachmistrz Artur Larrick żegnany przez Lavelów opuszczał Frenchtown wraz z
towarzyszem podróży. Dobrze uzbrojeni i zaopatrzeni w żywność wyruszyli na wyśmienitych
wierzchowcach do dalekiego fortu Pitt, gdzie spodziewali się zastać porucznika Roberta Stewarda.
Wachmistrz obiecał Lavelom, że doręczy list Robertowi, nawet gdyby go nie zastał w forcie. Będzie
wówczas szedł śladami porucznika, aż go spotka i wypełni powierzoną mu misję.
Armia kanadyjska po całodniowym odpoczynku, zgodnie z planem, poprowadziła jeńców ku
Sandusky, skąd mieli barkami odpłynąć do Malden. Z armią poszli Lavelowie i część wojowników z
Czarnym Jastrzębiem.
We Frenchtown zostały dwa szwadrony kawalerii angielskiej Ul pod dowództwem Jamesa Brentona i
oddział Pottawatomich z Winnemakiem.
Tecumseh, Kos, Zorza Ranna, Niskuk i Czarna Strzała z Szawanezami i Senekami ruszyli ku terenom
plemiennym.
Zima huczała podmuchami mroźnego wiatru i zamiecią śnieżną. Należało przypuszczać, że wojna
wzorem ubiegłego roku przybierze charakter partyzanckich wypadów, a decydująca rozgrywka między
Kanadą i Unią nastąpi dopiero po opadnięciu wiosennych roztopów.
Tecumseh wracał na ojczystą ziemię odpocząć po trudach walk. Wodna Ptaszyna nie opuszczała go
na krok okazując mu troskę i przywiązanie.
Około piętnastu mil od Frenchtown natknęli się na szawaneską wioskę, świetnie ukrytą wśród
bagiennych trzęsawisk. Tu wielki sachem postanowił spędzić zimę. Rozesłał gońców z informacją, gdzie
mają go szukać wodzowie skonfederowanych plemion i dowódcy kanadyjskich fortów.
Mijały dni i tygodnie. Ryszard przesiadywał w wigwamie
Czarnej Strzały z Zorzą Ranną, którą kochał coraz bardziej. Czasami na karpiach wyruszali w ośnieżoną
puszczę zakładać sidła na zwierzęta, innym znowu razem Kos opowiadał dziewczynie o swojej ojczyźnie i
wielkich miastach Europy.
Niskuk tymczasem gospodarzyła w chacie Tecumseha. Czuła się tu panią. Przyrządzała wodzowi
posiłki, szyła odzież, haftowała mokasyny i misternie zdobiła wampumy, których ciągle sachemowi
brakowało.
Tecumseh przyjmował posłów i wysyłał własnych gońców. Zbierał informacje. Rozmyślał. Na
wygarbowanych do białości skórach dzikich zwierząt szkicował ochrą jakieś plany i zapisywał minione
wydarzenia.
Był styczeń 1813 roku. Na dworze wyła wichura niosąc tumany białego puchu. Sachem siedząc w
wigwamie na puszystej skórze niedźwiedzia koło ogniska myślał o czymś intensywnie.
Niskuk przykucnęła obok. Czule oparła głowę o ramię Tecumseha i cicho szepnęła:
Jesteś samotny, sagamore.
Wódz nie poruszył się.
· Jestem z ludem — odparł.
· Jesteś samotny, Tecumsehu, bo nie masz syna ani córki. Szawanez zajrzał w oczy dziewczyny.
· Nie mam, to prawda.
· Musisz mieć syna — szepnęła słodko Niskuk. — Któż pójdzie twoimi śladami, gdy Manitou
powoła cię do Krainy Wiecznych Łowów?
· Do czego zmierza Wodna Ptaszyna?
· Wiesz, Tecumsehu — dziewczyna chwyciła jego dłoń, oczy jej płonęły. — Uti-tin-glit została z
białym człowiekiem, a Niskuk cię kocha, chce zostać twoją sąuaw...
· Teraz jest wojna — odparł sachem dotykając długiego warkocza dziewczyny. — Tecumseh może
zginąć. Nie czas myśleć o zakładaniu rodziny.
· Wojna zabiera wojowników. Kobiety muszą rodzić nowych, aby nie zginął czerwony lud.
Tecumseh opuścił głowę. Milcząc gładził lśniące w blasku ogniska czarne włosy dziewczyny.
— Niskuk ma rację — odparł.
· Poślubisz Wodną Ptaszynę? — zarzuciła mu ręce na szyję.
· Tak.
· Kiedy? — spytała radośnie.
· Za parę dni. Trzeba przygotować uroczystości...
Do wigwamu wsunął się oblepiony śniegiem człowiek. Ściągnął nasuniętą głęboko na głowę futrzaną
czapkę i kładąc prawą dłoń na lewej piersi powiedział z wysiłkiem:
— Wojownik Foxów, Długa Stopa, wita wielkiego sagamore.
— Tecumseh wita mężnego wojownika w swoim wigwamie. Niech mój brat zdejmie ośnieżone
okrycie i spocznie w cieple ogniska. Na dworze szaleje śnieżyca. Droga była ciężka.
Wojownik zrzucił futro i usiadł na wiązce skór.
— W kociołku jest gorący posiłek, niech Długa Stopa zaspokoi
głód i rozgrzeje zziębnięte ciało — zaprosił Skacząca Puma.
Indianin bez słowa sięgnął po kubek i z kotła wiszącego nad ogniem zaczerpnął gorącej zupy.
Milcząco posilił się, potem obtarł rękawem wargi i zaczął:
· Długa Stopa przybył do wielkiego Tecumseha z rozkazu Czarnego Jastrzębia. Nad Raisin River
poleje się krew.
· Czyja?
· Miczi-malsa.
· Mów po kolei. Tecumseh pragnie znać szczegóły. Niskuk usiadła koło mężczyzn.
· Miczi-malsa zdobyli Frenchtown...
· Kiedy? — gwałtownie przerwał wojownikowi sachem.
· Dwa tygodnie temu, jak określają czas biali.
· Niech Wodna Ptaszyna przywoła tu Czerwone Serce i Czarną Strzałę — powiedział wódz do
dziewczyny i zwrócił się do Foxa: — Mów, Tecumseh słucha.
· Miczi-malsa zaatakowali Frenchtown i po ciężkim boju zdobyli osadę. Długimi Nożami dowodzili
generał Winchester i major Madison. Pomagali im wojownicy Czujnego Bobra — opowiadał Fox. — Z
rozkazu generała Irokezi wymordowali prawie wszystkich obrońców osady. Tylko kilkunastu ocalałych
dotarło do generała Proctora, który postanowił odbić Frenchtown i krwawo pomścić klęskę.
Do chaty wszedł wódz Seneków, Czarna Strzała, i Ryszard Kos. Obaj usiedli w milczeniu. Wojownik
opowiadał dalej:
· Generał Proctor w tej chwili prowadzi wielką armię, artylerię i gromadę Pottawatomich, którzy są
żądni zemsty. Winnemak otrzymał pozwolenie na zdjęcie skalpów z głów wziętych do niewoli jeńców i
mieszkańców osady.
· Wódz Pottawatomich wyszedł z pogromu cało?
· Ugh.
· A porucznik James Brenton?
· Zginął.
· Liczna jest armia Miczi-malsa? — badał sachem.
· Liczy trzy razy po pięciuset wojowników.
· Ilu żołnierzy prowadzi Proctor?
· Dwukrotnie więcej.
· Zwycięstwo więc będzie nasze — stwierdził Czarna Strzała. — Nie musimy tam jechać. Proctor
sam pobije nieprzyjaciela.
· Czarny Jastrząb, wódz Sauków i Foxów — odezwał się Długa Stopa — mówił, że nie przystoi
mścić się na bezbronnych. Wojownik tylko w walce ma prawo brać skalpy.
· Tecumseh podziela poglądy Czarnego Jastrzębia.
· Z tego, co usłyszałem, wnioskuję — wtrącił Kos — że Amerykanie znów stracą Frenchtown. Nie
rozumiem tylko, po co marnotrawić siły na bój o tę osadę. Lepiej uderzyć na fort Meigs, który zakłóca
nam spokój na wodach Erie.
· Ugh.
· Dopuszczenie do mordu jeńców i mieszkańców cywilnych Frenchtown — ciągnął Kos —
byłoby szaleństwem. Wywołałoby potężną falę oburzenia, co negatywnie wpłynęłoby na naszą
politykę. Myślę o sfederowanym państwie Indian. Pułkownik Proctor jest rozsądny, więc do tego nie
dojdzie.
— Proctor został generałem i naczelnym wodzem angielskich
, sił zbrojnych w Górnej Kanadzie — wyjaśnił Długa Stopa.
Tecumseh zasępionym wzrokiem spojrzał na Kosa i wodza Seneków i powiedział:
— Lichy to i krótkowzroczny wódz. Nienawidzi Indian. Skacząca Puma przewiduje niekorzystne
zmiany na przyszłość.
· Nie traćmy nadziei — rzekł Ryszard. — Jest wojna, różnie mogą się potoczyć jej losy.
· Co wielki Tecumseh postanowił? — spytał Czarna Strzała. — Ruszymy pod Frenchtown? Czy
zdążymy dotrzeć tam przed bitwą?
Sachem zamknął oczy. Długo rozmyślał. Potem zwrócił się do wojownika Foxów:
· Gdzie Proctor może być obecnie z wojskiem?
· Długa Stopa szedł dzień i noc na przełaj przez lasy, a Kanadyjczycy z armatami idą wolniej.
Musieli jednak przejść więcej niż połowę drogi.
Puma Gotowa do Skoku podniósł się bez pośpiechu.
· Mój brat, wódz Seneków, przygotuje pięć śmigłych toboganów i piętnastu najlepszych
wojowników. Wyjedziemy jeszcze dzisiaj —. mówił rozkazująco. — A ty, Czerwone Serce — zwrócił się
do Ryszarda kładąc mu dłoń na ramieniu — zostań w wiosce, czuwaj nad jej bezpieczeństwem i przyjmuj
wiadomości od posłów. Hugh!
· Dobrze, wodzu.
Czarna Strzała, Ryszard Kos i Długa Stopa wyszli z wigwamu sachema. Tecumseh objął rękoma
głowę, oparł się o ścianę chaty i tak pogrążonego w zadumie zastała go Niskuk. Zbliżyła się doń
zatroskana.
— Znowu jedziesz — szepnęła smutnie.
Szawanez przytulił ją do piersi. Długo tak trwali w milczeniu.
· Tecumseh musi jechać — odezwał się wreszcie stanowczo. — Rozstrzygają się losy czerwonych
plemion. Wodna Ptaszyna to rozumie.
· Niskuk pojedzie z tobą.
· Nie. Zostaniesz. Przygotujesz wigwam na naszą uroczystość. Gdy wrócę, weźmiemy ślub.
· Dobrze — zgodziła się z rozjaśnionym obliczem.
· Włóż do podróżnej torby żywność. Nie będzie czasu na łowy.
· Ugh.
Dziewczyna krzątała się przy pakowaniu sakwy, a Tecumseh nakładał zimową odzież i broń. Pół
godziny później pędził na czele małego oddziału przez knieję. Wicłmra słabła, jedynie
śnieg sypał wielkimi płatami. Piszczały płozy toboganów i sapała psia sfora. Zatrzymywali się
na krótko, by dać odpoczynek psom i rozprostować kości. Czwartego dnia szalonej jazdy do-
tarli w pobliże Frenchtown. Mróz tężał. Dokuczał. Kłuł drobnymi igiełkami w twarz, ręce i
zamieniał stopy w lodowate bryły.
W zimowym poszumie boru Tecumseh wyłowił niepokojące odgłosy. Ponaglił towarzyszy.
Pędzili, ile sił starczyło zgonionym psom. Od Frenchtown wyraźnie dobiegały huki strzelb i
ludzka wrzawa. Do wyczulonych nozdrzy czerwonoskórych dotarł zapach spalenizny.
Pośpieszyli jeszcze bardziej. Nie ulegało wątpliwości, że pod Frenchtown toczy się bój.
Wyjechali z lasu na wolną przestrzeń i na skraju rzecznej doliny zatrzymali tobogany.
Patrzyli na płonącą osadę. Wśród zabudowań uwijali się wojownicy Pottawatomich.
Wszędzie leżały zwłoki poległych. Na śnieżnej bieli wyraźnie odznaczały się szkarłatne plamy
krwi. Brzegiem rzeki Raisin, ku lasowi, szła kolumna amerykańskich jeńców konwojowana
przez czerwonoskórych. Samotne wierzchowce z niepokojem kręciły się po bitewnym polu.
Paru Indian dopadło końca jenieckiej kolumny i chwyciło dwóch żołnierzy. Stawiali opór,
powaleni na śnieg bronili się zaciekle, aż ulegli napastnikom. Z dzikimi okrzykami zerwano
skalpy z ich głów.
Na uboczu stały kanadyjskie wojska. Proctor nie zwracał uwagi na krwawe wyczyny
wojowników Winnemaka. Formował armię do opuszczenia zniszczonej osady.
Tecumseh polecił wojownikom pozostać na skraju doliny, a sam, oburzony, pobiegł
zapadając się w sypkim śniegu. Dosiadł wierzchowca stojącego nad poległym kawalerzystą i
pogalopował w kierunku amerykańskich jeńców.
— Stać! Stać! Wzywa was Skacząca Puma!... — wołał starając się przekrzyczeć wrzawę
szalejących z zemsty Indian.
Osadził gwałtownie konia, aż śnieg trysnął spod kopyt. Podniósł w górę tomahawk. Cios
spadł jak błyskawica na kark Pottawatomi'ego, który klęcząc na piersi Amerykanina zdejmo-
wał z niego skalp. Nim się zorientowano, trzech Indian leżało w kałużach krwi. Zaskoczeni
wojownicy patrzyli na groźną postać sachema. Stanęły szeregi jeńców.
— Jesteście kujotami, a nie wojownikami! O, podłe psy!... — krzyczał w gniewnym uniesieniu. — Kto
wam pozwolił mordować bezbronnych?!
Cisza zaległa wokoło, jedynie trzeszczały bierwiona płonących domów.
Osmalony prochem, z poplamionym krwią ubraniem zbliżył się do Tecumseha wódz Pottawatomich,
Czarna Kuropatwa, i hamując wściekłość powiedział:
· Winnemak szanuje sachema Związku Oporu, ale zemsta należy do moich wojowników. Miczi-
malsa są jeńcami Pottawatomich.
· Zemsta jest cechą ludzi słabych — krzyknął Tecumseh. — Zabraniam mordowania bezbronnych
ludzi. Skacząca Puma jest wojennym naczelnikiem zjednoczonych plemion. Czyżby mój brat, Winnemak,
zapomniał o tym?
Czarna Kuropatwa cofnął się o krok. Ręka trzymająca zbroczony tomahawk drgnęła jak do uderzenia.
Otoczony swymi wojownikami, patrząc w surową twarz Szawaneza odparł:
· Winnemak jest wodzem swego plemienia i wie, co czynić mu wypada.
· Jeńcy należą do Kanadyjczyków... — zaczął Tecumseh.
, — Generał Proctor oddał Miczi-malsa Pottawatomim. Z jego rozkazu skalpy jeńców miały zawisnąć u
pasów moich wojowników.
· Biały kujot — zawołał sachem. — W ten sposób chce gniew Unii ściągnąć na plemiona puszczy.
Rozumiesz? — Uspokajając się dodał: — Zabierz wojowników i wracaj do obozu w Malden.
· Winnemak odejdzie, ale do swoich wiosek. Hugh!
· Nie czyń tego. Miczi-malsa zniszczą Pottawatomich.
· Winnemak nie cofnie postanowienia — wódz dumnie podniósł głowę i zwrócił się do
podwładnych: — Zwołajcie wojowników. Czarna Kuropatwa zakończył wojnę. Wracamy do ziemi
ojców.
Tecumseh patrzył za nim pełen goryczy. Wódz porzucał konfederację nie rozumiejąc istoty intrygi
politycznej białych.
Skacząca Puma skierował rumaka w stronę Anglików, którzy
obserwowali rozgrywającą się scenę. Proctor siedział w siodle sztywny, z zarozumiałym
uśmiechem. Szawanez zatrzymał się naprzeciw. Stali tak obaj w generalskich mundurach
mierząc się zimnymi spojrzeniami.
— Tecumseh wita białego brata — odezwał się sachem.
Dopiero po dłuższym milczeniu, jakie zapadło po słowach
Szawaneza, Proctor sucho odparł:
— Skacząca Puma niepotrzebnie przybył pod Frenchtown.
— Mój brat pozwala mordować jeńców? Czy to jest godne wojownika?
— Dla dzikich Indian to właściwe zajęcie. Widziałeś przecież. — Drwina i nienawiść
brzmiały w głosie Proctora. Oblicze sachema spłonęło.
· To Agolaszima są dzikimi zwierzętami, co krwią się upajają. Każ wymordować
amerykańskich jeńców swoim białym żołnierzom. Spójrz! — wyciągnął rękę w stronę
kolumny. — Stoją bezbronni. Na co czekasz? — krzyknął nie panując nad gniewem, a potem
zniżając głos wycedził: — Suknie kobiece tobie nosić, a nie generalski mundur.
· Jak śmiesz, ty...
Tecumseh nie słyszał litanii obraźliwych słów. Zawrócił wierzchowca. Na skraju doliny,
gdzie stały tobogany, zeskoczył z siodła. Spoglądał chwilę na krwawe pobojowisko, na
ginących w lesie Pottawatomich i ruszające szeregi jeńców pod konwojem Anglików.
Frenchtown pozostawało na pastwę pożaru, który rozszerzał się coraz bardziej.
— Wracamy! — rozkazał. Usiadł na wyścielonych niedźwiedzim futrem saniach. Zanurzyli
się w huczący bór. Z potrącanych gałęzi opadały kiście śniegu. Tecumseh patrzył w
przestrzeń nie widząc niczego. Zamknął powieki. Z wolna wygasała w jego
piersi burza. Pozostawał smutek i żal. Znowu utracił jednego sojusznika. Czy wodzowie
plemienni zrozumieją, skąd pochodzi przewaga białych? Czy wreszcie nauczą się rozplątywać
podłe intrygi, nazywane polityką?
Nagle pojawiła się w jego myślach pogodna twarzyczka Wodnej Ptaszyny. Otworzył oczy.
Spoglądając na oszronione konary drzew zastanawiał się nad uroczystością zaślubin.
Pod koniec lutego z rozkazu generała Williama Henry'ego Harrisona ściągnęły do
zniszczonej osady nad Raisin River doborowe oddziały amerykańskiej armii: niezawodni
strzelcy z Kentucky, świetnie wyszkolona kawaleria z Wirginii, zaprawiona w walkach z
Indianami piechota utworzona z załóg puszczańskich fortów, pułk zwiadowców, do którego
ochotniczo zgłosili się trampowie i traperzy, artylerzyści z Pensylwanii, kompania saperów z
Baltimore, marynarze z nadmorskich portów, którzy mieli objąć służbę na statkach
zbudowanych w Meigs nad brzegiem jeziora Erie, wreszcie sojusznicy Unii — plemiona
Irokezów, Abenaków, Ottawów, Mohawków, Absa-roków i Huronów.
Wśród licznych oficerów zwracali na siebie uwagę: generał Andrew Jackson, znany
powszechnie polityk i doskonały strateg, pułkownik Pat Johnson, dowódca kawalerii, William
Whitley, doświadczony oficer batalionów leśnych, kapitan Samuel Perry, znawca
marynarskiego rzemiosła, pułkownik Peter Dudley podziwiany z powodu ucieczki z
oblężonego Frenchtown i paru innych.
Około pięciu tysięcy żołnierzy ustawionych w czworobok zwróciło oczy na generałów.
Padły komendy. Cisza zaległa nad doliną Raisin.
— Żołnierze Kentucky i Wirginii, Georgii i Pensylwanii, Marylandu i wszystkich zakątków
Unii! — donośnie zaczął generał Harrison. — Zebrałem was tutaj, w miejscu barbarzyńsko
pomordowanych naszych braci. Jeszcze nie zdołała wsiąknąć
w ziemię i spłynąć korytem rzeki krew bezbronnych jeńców, jeszcze spod śniegu wilki
wygrzebują zwłoki poległych, a my ciągle czekamy... Z hasłem na ustach: „Pamiętaj rzekę
Raisin!" wyruszymy spod Frenchtown, aby zwyciężyć wroga. Krew za krew! Ząb za ząb!
Oto jedyne prawo wojny!
Generał podniósł rękę wskazując północ i mówił dalej:
— Ja i generał Jackson poprowadzimy was na kanadyjską
ziemię po zemstę, łupy i zwycięstwo. Pamiętajcie rzekę Raisin!
Z tysięcy żołnierskich piersi wyrwał się spontaniczny okrzyk:
— Pamiętamy rzekę Raisin!...
Echo poniosło w głąb kniei słowa: ,,rze-kę... Rai-sin... Rai-sin..."

BÓJ O FORT MEIGS

Tecumseh po uroczystościach weselnych spędzał czas z Wodną Ptaszyną. Nikt nie zakłócał im
szczęścia. Ryszard Kos rzadko zachodził do wigwamu wodza. Sam wysłuchiwał posłów i podejmował
decyzje. Niekiedy radził się Czarnej Strzały. Tylko w wyjątkowo ważnych wypadkach składał wizytę
sachemowi.
Przyszedł marzec. Ryszard Kos wychodził z Zorzą Ranną przed chatę i patrzył na budzącą się z
zimowego snu przyrodę. Słońce z wolna topiło śniegi. Rzeki i strumienie wezbrały. Na ogrzanej ziemi
zakwitły pierwsze kwiaty. Ptactwo napełniło bór śpiewem. Świeże podmuchy wiatru niosły ożywczą woń
wiosny.
Gońcy donosili o przemieszczaniu się nieprzyjacielskich wojsk i zbrojnych potyczkach, które stawały
się coraz częstsze i krwawsze. Znowu płomień wojny ogarniał rozległe tereny, od Delaware River po
Ohio, od Kentucky po Krainę Wielkich Jezior. Co przyniesie czas obu walczącym stronom? Jakie
korzyści wyciągną z tych krwawych zmagań odwieczni synowie amerykańskich stepów i dziewiczych
lasów?
4- Niedługo opuścimy tę wioskę — odezwała się z żalem Zorza patrząc, jak na pobliskim drzewie
dzięcioł rytmicznie stuka w pień.
· Na pewno. Każdej chwili trzeba spodziewać się ofensywy nieprzyjaciela. Siedzieć tu dłużej
niepodobna.
· Chciałabym mieć swój własny wigwam i spokojne noce.
· Ja też.
· Dlaczego więc nie powędrujemy do Minnesoty lub za Missouri, aby tam zamieszkać? — spytała
zaglądając mu w oczy.
· Myślisz, że na tamtych ziemiach byłabyś bezpieczna?
· Tak.
· Tam także przyjdą Długie Noże.
· To zabierz mnie do swego kraju, gdzie szanuje się wszystkich ludzi. Tak mi opowiadałeś.
· Owszem — odparł w zadumie Kos. — W mojej ojczyźnie nikt nie strzela do człowieka dlatego, że
wyznaje inną religię i różni się kolorem skóry. Ale tam teraz też panoszy się
wróg. Podobnie niszczy mój naród jak Amerykanie czerwonoskórych. Jakże mogę cię, Zorzo, zabrać do
mojej zamorskiej ojczyzny?
· To co z nami będzie?...
· Bądź cierpliwa. Wojna się skończy, osiądziemy gdzieś w Kanadzie, zbuduję drewniany dom i
zamieszkamy razem.
Z promiennym uśmiechem chwyciła go za rękę.
— Zorza Ranna będzie czekała... — szepnęła.
Rosły wojownik wyszedł spoza wigwamów. Przecinając Plac Rady rozglądał się wokoło. Zauważył
insygnia chaty sachema i przyśpieszył kroku.
· Goniec — powiedział Kos. — Niesie pilne wiadomości, bo jest zdrożony. Widzisz, Zorzo?
· Ugh, musiał przedzierać się przez błota. Cały jest mokry i brudny.
— Kto wie, czy nie przynosi wezwania na bojowy szlak...
Gdy wojownik mijał stojących, Kos dał mu znak ręką.
Indianin zatrzymał się.
· Mój czerwony brat wejdzie do wigwamu Czerwonego Serca — powiedział Polak. — Znajdzie się
tam dla niego świeża odzież.
· Śmigły Jeleń wita białego brata — odparł przyjaźnie tamten. — Chętnie skorzystam z suchego
ubrania, ale najpierw Tecumseh musi usłyszeć wieści.
· Rozumiem — rzekł Kos. — Sam wysłucham Śmigłego Jelenia. Wielki sachem mnie powierzył tę
misję.
· Ugh — zgodził się wojownik.
Weszli, do chaty. Zorza Ranna z worka wyciągnęła ubranie, położyła je obok Indianina i opuściła
wigwam.
— Niech mój brat przebierze się i sięgnie do kociołka. Jest
tam wyśmienity rosół i mięso karibu — zaprosił Ryszard.
Wojownik nie zwlekał. Po chwili w czystym stroju usiadł przy ogniu i jedząc z apetytem mówił, z czym
przybywa.
· Śmigły Jeleń, najszybszy biegacz Delawarów, przybywa z wojennego obozu w Malden. Biały
wódz wzywa Tecumseha pod Meigs.
· Generał Proctor też tam wyrusza?
· Wodzowie plemion podzielili swoje siły. Jedni poszli
przeciw Miczi-malsa śpieszącym ku Niagarze, inni z Proctorem jadą pod fort nad Erie.
· Śmigły Jeleń nie wie, który wódz Długich Noży kieruje wyprawą na Niagarę?
· Generał Jackson.
· Kto z naszych wodzów poszedł przeciw jego armii?
· Pułkownik Talbot i wódz Siuksów, Waneta.
· Rozumiem. Nie wiesz, Jeleniu, co się dzieje z generałem Harrisonem?
— Znajduje się w Meigs.
Kos wstał.
— Wiadomości są ważne. Niech mój brat odpocznie po trudach podróży. Czerwone Serce
pójdzie do Tecumseha.
W kilka minut później dudnił szamański bęben. Podniecał swym uporczywym i jednostajnym
rytmem. Wdzierał się w głąb puszczy. Czerwonoskórzy z pomalowanymi twarzami tańczyli
pełen ekstazy rytualny taniec wojenny.
Na drugi dzień szeregi wojowników ruszyły ku jezioru Erie. Po dwutygodniowym marszu
dotarli pod Meigs. Angielska armia już otaczała fort. Dobiegał końca marzec.
Indianie rozłożyli się obozem w malowniczym lesie porastającym brzeg Maumee River. Byli
tu już liczni wodzowie: Czarny Jastrząb Sauków i Foxów, Wilczy Kieł Sampiczów, Żuraw
Wyandotów, Menewa Kriksów, Okrągły Kamień Pawnisów, Wielki Sokół Osedżów i wielu
innych. Zgromadzili się wokół przybyłego sachema z czcią i szacunkiem czekając na jego
rozkazy.
Tecumseh wysłuchał ich uwag, spostrzeżeń i rad. Dowiedział się, że generał Proctor
izolując czerwonoskórych nie poprosił plemiennych naczelników na wojenne narady sztabu,
choć hojnie szafował ich życiem w czasie zbrojnych utarczek z nieprzyjacielem.
Puma Gotowa do Skoku podziękował wodzom i z Ryszardem Kosem postanowili obejrzeć
topografię terenu i rozmieszczenie wojsk angielskich.
Powyżej obozu Indian brzeg Maumee spadał wysokim, urwistym zboczem ku spienionym
wodom wartko płynącym do jeziora. Sto pięćdziesiąt yardów od niebezpiecznego
urwiska
Proctor rozmieścił baterię moździerzy. Dalej, aż do jeziora, ciągnęły się pozycje piechoty, od
południa i wschodu pułki kawalerii.
· Ustawienie artylerii jest niewłaściwe — stwierdził Tecumseh. — Łatwo ją zniszczyć.
· Mój brat ma rację — przyznał Kos.
· Fort Meigs można zdobyć tylko podstępem. Harrison jest wodzem, który nie zna lęku.
· Znam generała. Byłem leśnym gońcem jego armii w Vincennes. Lekceważyć go nie
wolno.
· Tecumseh i Czerwone Serce złożą wizytę generałowi Proctorowi. Trzeba mu
powiedzieć o naszych spostrzeżeniach i wspólnie przemyśleć operację szturmu —
zaproponował sachem.
Kos skinieniem głowy wyraził aprobatę. Poszli więc w kierunku kępy wiązów, pod którymi
rozpięto obszerny namiot generała. Nie zatrzymywani przez straż wkroczyli do wnętrza.
Wokół prowizorycznego stołu wykonanego z drążków siedzieli oficerowie. Proctor mówił:
— ...w ten sposób przełamiemy opór nieprzyjaciela i otworzymy sobie drogę do twierdzy...
Zobaczywszy nagle Tecumseha i Kosa umilkł. Krew purpurą spłynęła mu do twarzy.
Powstał z ławy.
Skacząca Puma zrozumiał błyskawicznie, że odbywa się rada, a jego nie poproszono do
udziału w niej. Wysunął się o krok do przodu i dumnie podnosząc głowę powiedział:
· Generał Tecumseh z pułkownikiem Kosem przybył na posiedzenie sztabu armii...
· Widzę... — szorstko zaczął Proctor, ale sachem podnosząc głos przerwał mu i ciągnął
dalej:
· Gdzie ,są wodzowie skonfederowanych plemion? Czyżby mój brat, generał Proctor, nie
potrzebował wojowników Tecumseha?
Zapadła cisza pełna denerwującego wyczekiwania. Obaj generałowie mierzyli się
wzrokiem. Z głębi źrenic Proctora wyzierała pycha, zarozumiałość i niechęć do Szawaneza.
Puma Gotowa do Skoku stał z surowym, ale nieodgadnionym
obliczem. Jedynie nerwowo zaciskające się kąciki jego warg świadczyły o wewnętrznym
wzburzeniu.
· Sami jesteśmy zdolni przemyśleć strategię walki — przerwał ciszę Proctor. — Dlatego
czerwoni są zbędni...
· Mój brat chce obrazić Tecumseha? — pytanie zabrzmiało groźbą. — A może
wojownicy niepotrzebni są pod Meigs?
· Nie musicie z nami radzić. O zdobyciu fortu zadecyduje artyleria i piechota
wspomagana przez kawalerię.
· Bez wojowników Tecumseha?
· Czerwoni będą atakować razem z piechotą i jazdą...
· Ach tak? O tym zadecydował generał Proctor nie pytając o zgodę Tecumseha? —
Szawanez energicznie zbliżył się do stołu, obrzucił taksującym spojrzeniem oficerów i
powiedział, z godnością: — Skacząca Puma jest wojennym naczelnikiem sił zbrojnych
Związku Oporu i generałem Jego Królewskiej Mości. Miejsce Tecumseha jest obok mego
brata, Proctora — po czym usiadł na ławie krzyżując ręce na piersi. Zaskoczeni zajściem
oficerowie spoglądali z ciekawością na obu generałów.
„ Proctor przez ułamek sekundy zapłonął gniewem, opanował się jednak i siadając
wycedził:
· Nieraz musiałem uczestniczyć w radzie wspólnie z czerwonoskórymi. Mogę to zrobić i
dzisiaj. — Zwrócił się do Ryszarda: — Siadajcie, pułkowniku Kos. Macie coś do powie-
dzenia?
· Yes, generale.
· Słucham.
· Nasze poglądy w sprawie rozmieszczenia wojsk wokół I Meigs przedstawi
Tecumseh.
Generał skrzywił się wymownie.
· Decyzje w tej sprawie już zapadły — powiedział — ale dla udowodnienia mojej
życzliwości do czerwonoskórych posłuchamy. Niech Skacząca Puma mówi.
· Wielki wódz, generał Izaak Brock, widział i rozumiał! przyszłość — zaczął z
godnością sachem. — Manitou sprawił, że padł w bohaterskiej walce. Nowy naczelnik
Agolaszima, generał Proctor, nienawidzi Indian i nie ufa Tecumsehowi. Teł źle. Serce Pumy
Gotowej do Skoku jest smutne...
· Do rzeczy, wodzu — sucho ponaglił Proctor.
· Tecumseh obejrzał teren wałki — ciągnął sachem. — Bój 0 fort Meigs nie będzie łatwy.
Załogą bowiem dowodzi podstępny, chytry i rozważny generał Harrison. Nie wolno popełnić
żadnego błędu...
· O jakich błędach myśli Tecumseh? — Prockor wyraźnie był niezadowolony.
· Błędem jest ustawienie artylerii nad krawędzią rzecznego kanionu. — Głos Szawaneza
był jasny, mocny, pewny siebie. _ Trzeba ją przenieść na południowo-wschodnią stronę, część
dział ustawić w ukryciu z dwóch stron fortu, na brzegu jeziora, aby mieć możność rażenia
statków nieprzyjaciela.
Oficerowie zaczęli szeptem wyrażać swoje opinie na temat proponowanych zmian. Zrobiło
się gwarnie.
· Cisza, panowie! — Proctor uspokoił rozmawiających. — To wszystko? — spytał.
· Fortyfikację trudno będzie zdobyć szturmem — odezwał się Kos. — Wprawdzie
dysponujemy moździerzami, ale nie wiadomo, czy pociski strzaskają obwarowania w takim
stopniu, by wojsko mogło wejść do środka. Proponuję opracować plan w dwóch wariantach:
wdarcie się do Meigs od przystani na jeziorze lub przez ziemny podkop.
· Wysłuchaliśmy rad Szawanezów — z lekceważeniem mówił generał. — Rozumiem, że
są one podyktowane dobrem naszej wspólnej sprawy. Ale nie wnoszą interesujących
szczegółów. Jezioro jest patrolowane przez angielską flotę. Nie ma ani jednego statku Unii na
wodach Michigan, Huron i Erie. A co do moździerzy, są ustawione prawidłowo, mają świetny
obstrzał Meigs. Odsieczy obawiać się nie musimy. Jackson jest pod Niagarą. Harrison
zamknął się jak ślimak w forcie. Z Venango, Quiatenon i Vincennes nie grozi niebezpie-
czeństwo. Leżą za daleko, a załogi ich są tak małe, że nie ma o czym mówić.
· Miczi-malsa mogą swobodnie opuszczać Meigs od strony jeziora — zauważył
Tecumseh. — To daje im możliwość kontaktu ze zbrojnymi ugrupowaniami na zewnątrz.
· Bzdura. W ciągu tygodnia fort będzie w naszych rękach. Jutro, to znaczy pierwszego
kwietnia, rozpoczniemy szturm. — Proctor cynicznie uśmiechnął się do Tecumseha i dodał: —
Panowie, proszę odmaszerować do swoich zadań. Naradę zakończyłem.
Oficerowie podnieśli się z ławy. Skacząca Puma nie spojrzawszy na Proctora wyszedł z
Ryszardem. Był przygnębiony. O zmierzchu zwołał radę wodzów i długo zastanawiał się nad
sytuacją. Chcieli za wszelką cenę swym udziałem wpłynąć na zdobycie warowni... Czy im się
to uda... Na duszy sachema legł cień. Jedynie Wodna Ptaszyna rozjaśniała jego stroskane
serce.
W dniu 1 kwietnia 1813 roku angielsko-indiańskie wojska zajęły wyjściowe pozycje.
Kanonierzy stali gotowi przy działach. Piechota i kawaleria oczekiwała sygnału do ataku.
Czekali jeszcze na powrót parlamentariuszy, których Proctor wysłał do Meigs z wezwaniem
do poddania się załogi. Gdy posłowie wrócili z odmową, butny i pewny siebie generał
rozpoczął: bój o ostatni bastion Unii nad wodami Erie.
Ryknęły moździerze. Pociski z gwizdem przelatując, nad obron^ nym wałem spadały na
dziedziniec i zabudowania fortu. Potężny huk wstrząsał raz po raz powietrzem. Tumany kurzu
snuły się nad fortyfikacją. Ziemia stękała od grzmotu artyleryjskich kul..; Kanonierom mdlały
ręce z pośpiesznego ładowania dział.
Po godzinnej palbie moździerze umilkły. Do ataku ruszyła indiańska jazda. Wtedy nad
palisadą zagrzmiały amerykańskie armaty i nieregularnym trzaskiem rozbłysły sztucery.
Kanadyjska piechota posuwając się za konnicą otworzyła ogień. Grzechot muszkietów
mieszał się z krzykiem bojowym czerwonoskórych, rżeniem przerażonych koni i głosami
rannych wołających o pomoc.
Piechurzy biegnąc nieśli drabiny, kryli się za tarczami, gałęziami i workami wypchanymi
zielskiem. Niewiele to pomagało. Gęsto znacząc drogę poległymi, dotarli do ostrokołu. Po
drabinach poczęli wdzierać się na szczyt. Amerykanie razili ich gradem kul i żerdziami strącali
na ziemię. Jeszcze chwila zażartych zmagań i Anglicy musieli uchodzić z poła walki.
Sapnęły kanadyjskie moździerze. Znowu na Meigs poleciał grad pocisków.
Dwukrotnie jeszcze tego dnia Indianie wspomagani brytyjską piechotą próbowali bez powodzenia
szturmować warownię. Dopiero wieczór przyniósł wytchnienie. Zebrano rannych i poległych. Straty
były poważne.
Na następny dzień, gdy Proctor chciał ponowić szturm, Tecumseh powiedział doń sucho:
· Skacząca Puma nie wyśle dzisiaj swych wojowników. Kolej na białych braci.
· Piechota atakowała razem z wami.
· Było jej niewiele — uciął sachem. — Takim sposobem nie zdobędziemy fortu i stracimy ludzi.
· Czerwoni wojownicy za wcześnie wycofali się z bitwy — cynicznie zganił Proctor. — Gdyby
jeszcze przez pół godziny walczyli podczas trzeciego szturmu, wdarlibyśmy się do środka.
· Mój brat nie ma racji. Tecumseh widzi możliwość powodzenia w innym rozwiązaniu...
· Bez uwag! — żachnął się Anglik. — Ja tu jestem wodzem armii.
Skacząca Puma z wysiłkiem opanował wzburzenie i odwróciwszy się, odszedł pełen troski i niepokoju
o ostateczny wynik bitwy.
Proctor po krótkiej naradzie ze swymi oficerami zastosował taktykę nękania Amerykanów. Artyleria
ostrzeliwała fort. Żołnierze razili ze strzelb nieprzyjaciela. Rozpoczął się pojedynek, który nie pozwalał
załodze Meigs na odpoczynek.
— Weźmiemy ich głodem — mówił Proctor. — Za tydzień,
dwa sami złożą broń.
Młody, ale myślący major Albert Krigston zwrócił uwagę generałowi, że od strony jeziora Amerykanie
mogą zorganizować dla siebie dostawy żywności i amunicji. Naraził się tylko Proctorowi, który
przeceniał możliwości brytyjskiej floty patrolującej wody Erie.
Mimo uporczywego ostrzeliwania Meigs w dzień i w nocy płynęły dni nie przynosząc obu stronom
żadnych zmian.
W trzecim tygodniu oblężenia, gdy słońce chyliło się.-4cu zachodowi, a kanonierzy zarzucali
pociskami warownię, Amerykanie rozpoczęli gwałtowną kanonadę ze wszystkich rodzajów
broni. Bez przerwy gTzmiały armaty, muszkiety i sztucery. Błyski wystrzałów jak złowrogie ogniki
owiane obłoczkami dymu wykwitały bezładnie nad fortem.
Angielscy oficerowie spoglądali zaskoczeni. Dotychczas bowiem przeciwnik oszczędzał amunicję, co
miało więc znaczyć nagłe wzmożenie ognia? Proctor przez szkła lunety oglądał fort. Prócz błysków
wystrzałów nie dostrzegł nic.
Tecumseh z Kosem wymienili poglądy na temat niespodziewanej i zaskakującej aktywności wroga.
Doszli do przekonania, że chodzi tu o odwrócenie uwagi oblegających od jakiejś akcji Amerykanów.
Skacząca Puma szybko podjął decyzję. Rozesłał wokoło zwiadowców, następnie większą część
czerwonoskórych odsunął w lesisty teren między jeziorem a stanowiskami moździerzy.
Ryszard Kos udał się do Proctora, aby przestrzec go przed ewentualnymi niespodziankami wroga.
Generał siedział w namiocie przy pękatej butelce whisky w towarzystwie kapitana Artura Robertsa.
· Wybaczcie, generale — meldował Kos — lecz sądzimy z Tecumsehem, że ta strzelanina jest
zapowiedzią jakiejś akcji przeciwnika.
· To tylko nerwy ponoszą Amerykanów — odparł niedbale generał. — Trzeci tydzień nie dajemy im
wytchnienia.
· Nie sądzę...
· Napijcie się, pułkowniku? — Proctor zrobił zapraszający gest.
· Nie piję.
· Szkoda. Przesiąkliście Tecumsehem do dna — zaśmiał się ironicznie.
Kos nie zareagował na tę uszczypliwość.
· Proponujemy, sir, przegrupowanie wojsk i całkowitą zmianę bojowych stanowisk artylerii —
mówił do generała. — Zwiadowca Wyandotow odkrył przed paru dniami świeże ślady licznych koni nad
Eeal River.
· To daleko.
· W ciągu tygodnia mogli dotrzeć w pobliże Meigs.
· Chyba wysłaliście tropicieli.
· Yes.
— To dadzą znać, gdyby ktoś usiłował podejść pod nasze stanowiska — głos Proctora brzmiał
lekceważąco. — Nie sądzę, aby cokolwiek nam groziło...
Strzelanina nagle przygasła. Umilkły całkowicie armaty Amerykanów. Jedynie z rzadka odzywały się
grzmoty strzelb.
— Uspokoili się. Słyszycie? — rozjaśniła się twarz generała. Podniósł kubek z alkoholem i nagle
znieruchomiał.
Nad brzegiem Maumee River wybuchła gwałtowna strzelanina zmieszana z wrzawą ludzkich głosów.
Tam musiał toczyć się bój.
— Odsiecz! — krzyknął Kos wybiegając z namiotu. Długimi susami pędził w stronę indiańskiego
obozowiska. Gdy znalazł się na wolnej od drzew przestrzeni, dostrzegł amerykańską konnicę atakującą
kanonierów. Cieszył się, że wraz z Tecumsehem wcześniej odesłali Zorzę Ranną i Niskuk w zaciszne
ustronie nad jeziorem. Teraz nie groziło kobietom niebezpieczeństwo.
Żołnierze zmagali się z nacierającym wrogiem. To była bitna konnica Kentucky dowodzona przez
pułkownika Dudleya. Trwał zacięty bój. Kanonierzy liczebnie słabsi z wolna poczęli ulegać przewadze.
Proctor zorientowawszy się w sytuacji pchnął swoją kawalerię na pomoc kawalerzystom.
Wyciągniętym galopem wpadła na Amerykanów. W słońcu błyskały szable. Spadali z siodeł ranni i
zabici.
Kos dobiegł do obozu, gdzie z niewielką grupą wojowników czekał w pogotowiu Menewa, wódz
Kriksów. Rozporządzał setką czerwonoskórych jeźdźców. Natomiast około tysiąca Indian odprowadził
Tecumseh na nowe stanowiska poza pozycjami moździerzy.
Z fortu wyjechał nagle konny oddział Amerykanów. To Harrison wysłał posiłki Dudleyowi.
Kos trącił Menewę.
· Czas, mój bracie. Musimy Długim Nożom zagrodzić drogę.
· Ugh.
Ryszard wskoczył na siodło. Podniósł do góry sztucer.
— Za mną! — krzyknął.
Zatętniły kopyta mustangów. Jeszcze chwila i znaleźli się naprzeciw wroga. Padły strzały z
pistoletów! Przez kilkanaście minut zmagali się w wirze walki. Gdy Amerykanie poczęli za-
wracać, Indianie popędzili za nimi z okrzykami zwycięstwa. Z obwarowań fortu strzelano do
czerwonoskórych ze sztucerów, osłaniając w ten sposób odwrót niedobitkom swej kawalerii.
Tymczasem wojsko Kentucky przełamało opór Anglików, którzy pozostawiwszy
moździerze uciekali wzdłuż brzegu Maumee ku lasowi porastającemu teren ujścia rzeki do
jeziora. Gęsto znaczyli trupami drogę ucieczki. Pułkownik Peter Dudley oszołomiony
zwycięstwem parł za uchodzącymi.
W lesie obskoczyły go szeregi wojowników Tecumseha. Nim pojął grozę sytuacji, został
otoczony czerwonoskórymi. Trwał bezpardonowy bój. Amerykanie raz po raz próbowali
wyjść z żelaznych kleszczy. Na próżno. Topniały ich szeregi. Dudley zlany potem ostatnim
wysiłkiem rzucił żołnierzy do desperackiego ataku. Gdy podnosił szablę do ciosu, tomahawk
ciął go w ramię. Wypuścił broń z ręki i słabnąc zsunął się z siodła. Zamglonymi z bólu oczami
dostrzegł pochylającą się nad nim, umalowaną w wojenne barwy twarz Indianina. Stracił przy-
tomność.
Gdy na moment odzyskał świadomość, spostrzegł, że leży pod drzewem. Z głębi boru
dochodziła wrzawa walczących. Obok niego siedział czerwonoskóry.
— Miczi-malsa otworzył oczy — z trudem zrozumiał słowa
Indianina. — Manitou jest łaskawy dla Czarnego Sępa.
Dudley opuścił powieki. Prawy bok drętwiał mu promieniując niewysłowionym bólem.
Zaciął wargi, aby nie jęczeć.
— Pij! — usłyszał niczym z mrocznej oddali, uczuł brzeg naczynia i rozchyliwszy popękane
wargi, łapczywie łykał ożywczy płyn.
Zrobiło mu się nieco lepiej.
— Miczi-malsa był z Rudym Kujotem. Gdzie on jest teraz? Mów! — surowo spytał
Indianin.
Pułkownik milczał. Z trudem usiłował pojąć, o co tamtemu chodzi.
— Czarny Sęp chce wiedzieć, dokąd udał się Rudy Kujot, którego Miczi-malsa nazywają
Gayerem — mówił czerwono-
skóry. — Jeżeli wódz Długich Noży powie, wojownik Wyandotów uszanuje go i nie zdejmie
mu skalpu.
Dudley słysząc nazwisko Gayera raczej odgadł, niż zrozumiał żądanie Wyandoty.
— Poszedł... do... Vincennes... Pić...
Wyandota podał mu kubek z wodą. Potem powiedział:
— Czarny Sęp zostawia Miczi-malsa przy życiu. Hugh — i zanurzył się w zarośla.
W puszczy tu i ówdzie dochodziło jeszcze do pojedynczych starć, ale klęska Amerykanów
była zupełna. Całą noc Indianie wyłapywali rozproszonych żołnierzy, by stoczyć z nimi walkę
dla zdobycia skalpu lub wziąć jeńca.
Ledwie brzask zaróżowił niebo, Tecumseh objeżdżał pobojowisko. Ziemia gęsto zasłana
była zwłokami poległych. Sachem zatrzymał konia. Ze smutkiem patrzył na krwawe dzieło
ludzkich rąk. Spośród zarośli wyszedł smukły wojownik Szaktawów. Nie zauważył naczelnika.
Z nożem w ręku ukląkł pod drzewem i chwycił bujne włosy leżącego Amerykanina. Puma
Gotowa do Skoku spiął wierzchowca.
— Stój! — krzyknął.
Szaktawa zobaczywszy Tecumseha podniósł się z szacunkiem. U jego pasa wisiała spora
wiązka skalpów. Wzrok sachema zatrzymał się na mundurze pułkownika, który dawał jeszcze
słabe oznaki życia.
— Mój brat chciał zdjąć skalp z głowy konającego? — w głosie sachema dźwięczała
nagana. — Tego oficera wojownik Szaktawów pokonał w walce?
Indianin spuścił głowę. Nie odpowiedział.
· Dlaczego mój brat milczy?
· To biały pająk — odparł z nienawiścią czerwonoskóry.
· Miczi-malsa są naszymi wrogami, ale zdejmować skalp z umierającego to niegodne
wojownika — z pogardą mówił Szawanez. — Jakie nosisz imię?
· Jestem Wichrem Południa, synem wodza Szaktawów.
· Odejdź, Tecumseh gardzi tobą.
Wojownik z ponurym błyskiem w oczach zniknął wśród krzewów.
Sachem spojrzał na mundur Amerykanina nasiąkły krwią, na zsiniałą twarz i szkliste oczy.
Zrozumiał, że pomoc tu jest już zbyteczna. Pojechał dalej.
W kilka minut później na rozkaz Skaczącej Pumy zebrano poległych i do obozu
przyprowadzono jeńców.
Fort Meigs nie został jednak zdobyty. Z rozkazu Proctora kanonierzy zaczęli znowu
ostrzeliwać warownię.
Tecumseh z Ryszardem Kosem siedzieli w tipi, rozważając sytuację wojenną, gdy uchyliła
się zasłona -namiotu i wszedł wysoki mężczyzna.
· Czarny Sęp wita wielkiego Tecumseha i Czerwone Serce.
· Niech wojownik Wyandotów spocznie — sachem wskazał miejsce naprzeciw siebie. —
Mój brat poszedł z Frenchtown śladami Rudego Kujota. Co stało się z tym łotrem?
· Rudy Kuj ot uszedł. Wiosenne deszcze zmyły jego tropy w puszczy nad Maumee River.
Czarny Sęp długo szukał, aż znalazł ślad swego wroga...
· Naszego wroga — poprawił sachem.
· Ugh — przyznał Wyandota i dodał: — Rudy zbrodniarz jest w Vincennes. Czarny Sęp
tam pośpieszy.
· Zostań, mój bracie — odparł Szawanez. — Tecumseh namyśli się, jak zastawić sidła na
Rudego Kujota, by nie zdołał ich ominąć.
· Czarny Sęp spełni wolę sachema — tamten z szacunkiem pochylił głowę i mówił dalej:
— Gdy wojownik Wyandotów tropił Mrezi-malsa idących na odsiecz Meigs, usłyszał ciekawą
rozmowę białych twarzy.
· Tecumseh słucha.
· Długie Noże przygotowują bitwę na jeziorze Erie. Na południowym wybrzeżu, w Zatoce
Trzcin, mają ukrytą dużą ilość wielkich canoe.
· To ważne. Kiedy planują walkę? — spytał Kos.
· Czarny Sęp nie wie...
· Bądź w obozie, mój bracie. Tecumseh cię przywoła, gdy przyjdzie czas...
W pierwszych dniach maja generał Henry Proctor po silnym ostrzale artyleryjskim rzucił
znowu oddziały na Meigs. Po całodziennej walce Amerykanie odparli atak. Na przedpolu
fortu pozostali zabici i ranni.
Hamując wewnętrzne oburzenie Tecumseh zwrócił się do Proctora:
· Szkoda życia naszych ludzi i rozlanej krwi. Tak nie zdobędziemy warowni.
· Więc jak?
· Niech mój brat pozwoli działać Skaczącej Pumie.
· Chcesz narzucić mi swoje dowództwo? Ja nie jestem Brockiem. Pamiętaj!
Oczy Tecumseha zapłonęły groźnymi ognikami, zdawało się oficerom, że wybuchnie
gniewem, ale sachem zasyczał tylko:
· Biały wódz nie umie przechytrzyć wroga...
· Popatrzcie, panowie — zwrócił się generał szyderczo do oficerów — ten czerwony
wojownik usiłuje mnie znieważyć.
· Miczi-malsa w Zatoce Trzcin mają ukryte canoe. Trzeba je zniszczyć — Tecumseh
udał, że nie słyszał słów Proctora. — Meigs można zdobyć tylko podstępem. Już miesiąc
bezskutecznie oblegamy fort.
· Za parę dni przypłynie nasza flota. Wtedy wykurzymy Amerykanów z warowni —
Proctor buńczucznie wydął wargi. — Nie lubię, gdy generała Jego Królewskiej Mości poucza
Szawanez — dodał zaczepnie.
· Tecumseh jest także generałem...
· Ale czerwonym.
Sachem wyprostował się z dumą. Wyciągnął rękę w stronę Proctora i krzyknął:
— Biały generał nie umie dowodzić i zwyciężać! — po czym
odwrócił się i odszedł sprężystym krokiem.
Oblicze Proctora poczerwieniało. Chwycił rękojeść szabli i patrząc za odchodzącym,
dotknięty do żywego wykrztusił:
— Pies!... Czerwony pies!...
Oficerowie spuścili głowy. Nie chcieli narażać się generałowi, choć część z nich podzielała
zdanie Tecumseha.
Wódz wrócił do swego tipi zgnębiony. W bezsilnym gniewie,zaciskał szczęki. Nie słyszał
szelestu zbliżających się kroków. Rozważał w. myślach losy wojny i przyszłość swego
narodu. Nagle czyjeś dłonie spoczęły mu na ramionach i poznał cichy głos żony: — Niskuk
przyszła w porę. Mój Tecumseh jest smutny...

Noc z siódmego na ósmy maja była pogodna. Niebem płynęły postrzępione obłoki
przesłaniając co chwila gwiazdy i srebrny łuk księżyca.
Obozowe ognie otaczające Meigs gasły z wolna. Strażnicy czuwali. Owiniętych kocami
żołnierzy morzył sen. Przywykli już tak spędzać noce. Amerykanie kanonadą dział budzili
oblegających. Monotonnie szumiała rzeka.
Minęła północ. Od strony fortu poczęły przemykać jakieś cienie. Czasami szczęknął metal,
wówczas ciemne plamy sylwetek ludzkich ginęły w nierównościach gruntu lub pod zaroślami.
Od boru szły szelesty prawiecznych drzew i aromatyczny zapach wiosny. Czasami
zakrzyczał puszczyk...
Nagle grzmot karabinowych wystrzałów rozdarł ciszę. Na śpiących kanonierów spadły
ciosy szabel i sztucerów. Przerażeni żołnierze zrywali się chwytając za broń. Walczyli w
rozproszeniu. Widzieli, jak przeciwnik dociąga moździerze na skraj wysokiego brzegu i strąca
je w spienione wody Maumee.
Bojowa trąbka zadźwięczała w oddali. Załomotał tętent końskich kopyt. W serca
zaatakowanych wstąpiła nadzieja. Z wysiłkiem walczyli nad rzecznym kanionem, rozpaczliwie
broniąc dział i własnego życia.
Nim kanadyjska konnica dopadła stanowisk artylerii, przeciwnik, roztopił się w mrokach
nocy. Anglicy i Indianie ruszyli w pościg.
Świt odsłonił rozmiary spustoszenia. Z całej baterii zostały tylko dwa moździerze, których
wróg nie zdążył zepchnąć w przepaść. Wokoło leżeli zabici i ranni.
Proctor w milczeniu patrzył na zniszczenia. Tecumseh skrzyżował na piersi ramiona.
Kapitan Roberts odezwał się do sachema na tyle głośno, że Proctor musiał usłyszeć słowa:
· Mój brat, Skacząca Puma, słusznie przestrzegał przed możliwością zniszczenia
moździerzy...
· Hugh! — bezdźwięcznie odparł Szawanez.
Jeszcze nie ostygli po wrażeniu poniesionych strat, gdy nadjechał zdrożony goniec.
Zeskoczył z siodła i prężąc się służbiście zameldował Proctorowi:
— Panie generale, szeregowy Harry Wihtman z rozkazu pułkownika Lavela donosi, że nie
możecie, sir, liczyć na pomoc naszej floty, bo płynąc pod Meigs, została rozbita i zniszczona
przez okręty Unii, które pod dowództwem Perry'ego zdążają na pomóc Harrisonowi...
Proctor pobladł jak płótno. Jak za mgłą widział meldującego kawalerzystę. W mózgu
natrętnie dzwoniło: „klęska!... klęska!..." Nie zdobędzie już Meigs. Przypomniał sobie rady
Tecumseha. Spojrzał na zgnębione oblicze sachema, na moment zatrzymał wzrok na jego
generalskich epoletach i odwrócił się ociężale.
Co robić? Szturmy zawiodły. Artyleria zniszczona. Pomocy nie otrzyma. Czoło pokryły mu
grube krople potu.
— Kapitanie Roberts — głos Proctora był nienaturalny — szykujcie wojska... Jutro
wracamy do Detroit.
Tecumseh jadąc do swego obozowiska natknął się na Kosa. Milcząc obaj weszli do
namiotu. Sachem bez słowa legł na posłaniu z igliwia i skór. Ryszard nie przerywając
panującej ciszy usiadł koło ogniska. Niskuk, dowiedziawszy się od niego o skutkach nocnego
wypadu Amerykanów i ich zwycięstwie: na wodach Erie, siadła u stóp męża. W półmroku tipi
wyglądała jak posąg.
Godzinę później; wyrwał Ryszarda z zadumy wojownik, który wszedłszy do chaty wodza
poinformował, że w puszczy zatrzymano dwóch Miczi-malsa domagających się rozmowy z
Tecumsehem. Obaj mają szawaneskie wampumy ze znakami przyjaźni i pomocy.
· Uzbrojeni? — spytał Kos.
· Oddali dobrowolnie broń naszym wojownikom.
· Może posłowie?
· Nie. Mówią, że przychodzą z daleka.
· Niech czerwony brat przyprowadzi tych ludzi do tipi sachema.
Indianin odszedł.
Parę minut później czerwonoskóry nadszedł z dwoma żołnierzami. Zatrzymali się w miejscu.
Ryszard obserwował ich bacznie. Pierwszego, w randze porucznika, nigdy dotąd nie widział,
ale drugi z naszywkami wachmistrza wydał mu się znajomy.
— Z czym, panowie, przybywacie? — spytał.
Porucznik, lustrując z ciekawością Kosa, wysunął się o krok do przodu mówiąc:
· Mam pewnie przyjemność, sir, z Czerwonym Sercem?
· Yes.
· Muszę rozmawiać z Tecumsehem. To wachmistrz Artur Larrick, a ja nazywam się
Robert Steward...
Nim Ryszard zdołał odpowiedzieć, z posłania podniósł się Szawanez. Obaj patrzyli sobie w
twarze, jakby szukając w hien wrogości i przyjaźni, nienawiści i serdeczności...

SUROWA SPRAWIEDLIWOŚĆ

Robert Steward ująwszy głowę w dłonie oparł łokcie o blat stołu. Z przymkniętymi
powiekami intensywnie myślał. Jak to się stało?... Nie mógł uwierzyć. Czy rzeczywiście czytał
list Lee?... Sięgnął ponownie po biały arkusz. Uważnie przyglądał się kształtom liter. Nic mu
nie wyjaśniły. Nie pamiętał charakteru pisma siostry.
Zaczął trzeci raz czytać gęste linijki znaków. Analizował zdanie po zdaniu. Był
zaszokowany poplątanymi drogami życia Lee i własnymi błędami.
Podniósł się ociężale z krzesła. Miarowym krokiem przemierzał pokój od okna do drzwi.
Długi kosmyk ciemnych włosów zsunął mu się na policzek. Nie czuł i nie dostrzegał niczego.
Zastanawiał się nad treścią listu.
Artur Larrick zmęczony podróżą rozsiadł się wygodnie w fotelu obitym skórą i niecierpliwie
czekał.
Steward przerwał nagłe swoją wędrówkę po izbie i zwróci; się do wachmistrza:
· Arturze, jesteś pewny, że ta kobieta we Frenchtown te moja siostra? —,w pytaniu
brzmiała wątpliwość zmieszana z rozterką i nadzieją. — Ten list pisała, powiadasz, w twojej
obecności?
· Oczywiście, poruczniku.
· Czy nie jest to chytry podstęp moich wrogów? Mogli podstawić jakąś kobietę.
· Nie sądzę — odparł Larrick. — Jest podobna do was, sir
· Ciągle nie mogę uwierzyć...
· Dla mnie sprawa wygląda jasno. Uczestniczyłem w rozmowach...
· Wiem, wiem... — Robert znowu zaczął chodzić po pokoju Po chwili poprosił
wachmistrza: — Opowiedz -mi jeszcze ras wszystko po kolei.
· Opowiadałem przecież dwukrotnie.
· Yes. Mąciło mi się w głowie od wrażeń, nie zrozumiałem wielu spraw. Muszę
powiązać wydarzenia w jedną całość. Tera2 będę słuchał uważniej.
— Weil — wachmistrz poprawił się w fotelu i zaczął dokładnie relacjonować zajścia w
osadzie nad Raisin, barwnie malując postacie Lee, jej męża, Tecumseha i Ryszarda Kosa.
Steward oparty o masywny stół pochłaniał opowieść Larricka. Gdy wachmistrz skończył,
zapadła długa cisza. Przerwał ją porucznik:
· Z twoich słów i z listu wynika, że podejrzanym o napad na furgon jest Willi, Gayer.
· Tak, poruczniku.
· To on mi udzielała informacji... Znam tego rudego lichwiarza z Miami.
· Tecumseh wysłał za nim tropicieli — informował Artur. — Szczególną nienawiścią
darzy go wojownik Wyandotów, Czarny Sęp.
—.Mówiłeś już o tym. Wolałbym temu łotrowi sam wymierzyć sprawiedliwość.
— Postąpiłbym podobnie, poruczniku.
Steward przez chwilę rozważał coś w myślach.
— Najrozsądniej będzie jednak, gdy dotrę do Lee — powie
dział. — Wtedy wyjaśnią się wszystkie wątpliwości...
—- Oczywiście.
· Dzisiaj załatwię pozwolenie wyjazdu z Pitt — ciągnął Robert — i jutro ruszymy. Chcę-
zabrać cię z sobą.
· Do usług, sir.
· Trochę niebezpiecznie we dwóch. Może wziąć choćby pluton żołnierzy?
· Nie trzeba. Czerwonoskórych zwolenników Unii nie musimy się obawiać. Jesteśmy na
terenie własnego państwa. Od plemion wiernych Tecumsehowi uchroni nas jego wampum.
Mówiłem już o tym, poruczniku. Z plutonem może być tylko kłopot przy spotkaniu z Indianami.
We dwóch łatwiej przemknąć się puszczą.
· Chyba masz słuszność. Jaki proponujesz szlak?
· Pojedźmy do Frenchtown — radził Larrick. — Pańska siostra mówiła, że będzie czekać
tam lub w Malden.
· Ali right.
· Jeśli nawet w osadzie jej nie będzie, dowiecie się od ludzi o wielu nie znanych mi
pewnie szczegółach.
· Słusznie! — przyznał porucznik. — Idź odpocząć. Jutro zamelduj się u mnie.
· Według rozkazu, sir.
Po wyjściu Larricka porucznik Steward długo jeszcze rozmyślał. Później udał się do
komendanta fortu i załatwiwszy sprawę swego odjazdu, począł przygotowywać się do drogi.
Na następny dzień na doskonałych wierzchowcach. opuścili Pitt. Zima była w pełni. Szlak
wijący się wśród rozległych puszcz sprawiał im kłopot. Śnieżne zaspy utrudniały podróż. Z
wysiłkiem brnęli naprzód. Noce najczęściej spędzali przy ogniu owinięci w kożuchy, czasami
w napotykanych indiańskich wioskach. Sojuszniczym plemionom Unii wystarczały mundury,
aby gościnnie ich podejmować, a u szczepów wiernych Tecumsehowi barwny wampum
przyjaźni i pomocy sachema otwierał im serca czerwonoskórych.
Dotarłszy do fortu Yenango postanowili odpocząć dłużej. Konie też tego
wymagały. Ponadto porucznik chciał zdobyć nieco wiadomości o najnowszych wydarzeniach
wojennych. Niewiele tu jednak wiedziano.
Po dwudniowym wytchnieniu pośpieszyli na szlak. Niecierpliwość Stewarda rosła w miarę
zbliżania się do Frenchtown. Wreszcie na początku lutego zjeżdżali w dolinę Raisin pełni
zdumienia i niepokoju na widok sterczących kikutów spalonych domów. Wieś w zasadzie nie
istniała. Z gęstej zabudowy jedynie parę budynków oparło się niszczycielskim płomieniom.
W zatłoczonym ludźmi domu przyjęto ich serdecznie. Jedząc gorący posiłek słuchali
opowieści o krwawych walkach o Frenchtown. O Lee osadnicy nic nie wiedzieli. Mówili o
poniesionych stratach materialnych i ludziach wymordowanych przez kanadyjskich Indian.
Steward i Larrick wyjechali zgnębieni wiadomościami. Mijały tygodnie spędzane w
puszczy. Nic szczególnego się nie działo. W połowie marca natknąwszy się na wioskę
Huronów postanowili zrobić parodniowy odpoczynek. Wierzchowce wychudły i ledwie
powłóczyły nogami, a i oni obaj czuli niesamowite znużenie.
W czwartym dniu pobytu u Indian przewaliła się wiosenna nawałnica, po której wioska
położona na wzniesieniu stała się wyspą odciętą od świata. Okoliczne bory na skutek wylewu
rzek tonęły w wodzie. Nie mogli więc wybrać się w dalszą podróż. Czerwonoskórzy im
odradzali, bo przejście przez tereny olbrzymich rozlewisk było zbyt ryzykowne.
Po dwutygodniowej bezczynności, gdy wody spłynęły w koryta, pożegnali Huronów. Był
początek kwietnia. Omijając trzęsawiska ^ i wyszukując brodów śpieszyli w stronę Meigs,
skąd na łodzi mogliby popłynąć zachodnio-północnym wybrzeżem Erie do Malden. Tam
pewnie oczekiwała brata Lee. Steward liczył, że w forcie zdobędzie nieco wiadomości o
ruchach nie-? przyjacielskich wojsk. Było to konieczne nie tylko z oficerskiego obowiązku, lecz
także dla bezpieczeństwa w trakcie podróży.
Po miesięcznej wędrówce rozbili obóz nad Maumee River. Zapadał zmierzch pełen
majowych zapachów i ptasich zaśpiewów. Od Meigs dzieliły ich trzy, może cztery dni drogi.
Piekli nad ogniem upolowane gęsi gwarząc o różnych błahych sprawach. Nagle usłyszeli
wyraźne stąpania. Chwycili sztucery i ukrywszy się w pobliskich zaroślach oczekiwali
nadejścia niespodziewanych gości. Nie było to zwierzę, bo odstraszyłby je dym z ogniska. To
zbliżał się człowiek.
Odgłosy umilkły na chwilę. Znowu ciszę wypełniły pogwizdywania ptaków. Potem do uszu
Stewarda dobiegł ledwie dosłyszalny szelest. Ktoś jednak podchodził ostrożnie pod obóz zwa-
biony dymem lub blaskiem płomieni. Upłynęło kilkanaście minut i Larrick trącił porucznika. W
wieczornym zmierzchu pod pniem hikory zamajaczył człowiek: obserwował opuszczony obóz.
· Chyba jest sam — szepnął Robert.
· To biały — dodał wachmistrz.
Jeszcze przez pewien czas wyczekiwali, po czym Steward zawołał:
· Hej, widzimy was! Wyjdźcie zza drzewa w krąg światła. Człowiek błyskawicznie
przypadł do ziemi, pytając:
· Kim jesteście?
— Spokojni wędrowcy — odkrzyknął porucznik. — Jeśli nie przychodzicie w złych
zamiarach, jesteście bezpieczni.
Minęło ze dwie minuty, nim obcy podniósł się spoza zarośli.
— Jestem sam — odpowiedział. — Liczę na waszą pomoc i życzliwość.
Wszedł w odblask ogniska i położywszy sztucer na murawie zwrócił twarz w kierunku
ukrywających się.
— To żołnierz Unii — stwierdził Larrick.
· Po ubiorze na to wygląda — dorzucił Robert. — Chodźmy! Z bronią gotową do strzału
obserwowali przybysza.
· Damned! — zaklął Larrick. — Toż to porucznik Carter.
— Tak, jestem Joe Carter — zawołał z uśmiechem przybyły.
— A wy skąd tutaj, wachmistrzu?
· Jedziemy do Meigs z porucznikiem Stewardem. Znacie się? Robert wyciągnął dłoń do
Cartera.
· Miło mi poznać was, sir.
· Mnie także.
· Spocznijcie przy ognisku — zaprosił Robert. — Widzę, że jesteście zmęczeni.
· Yes. — Carter usiadł. — Nie macie tam po co jechać.
Fort otaczają wojska Proctora i czerwonoskórzy Tecumseha. Może już opanowali
twierdzę.
· Skąd takie przypuszczenie?
· Parę dni temu odsiecz została doszczętnie rozbita. Pułkownik Dudley poległ — mówił
Carter. — Ledwie uszedłem z pogromu.
· Tragiczne! — Steward przyglądał się wymizerowanej twarzy oficera. — Za dużo tych
klęsk. Kto dowodzi warownią?
· Generał Harrison.
.— To mądry i wytrawny dowódca. Jesteście, sir, pewni, że Meigs zdobyto?
— Pewności nie mam. Wcześniej czy później jednak ulegną.
Przekręcając zawieszone nad ogniem drążki z mięsem wach
mistrz zwrócił się do Cartera:
· Przyszliście piechotą, sir? Zdawało się nam, że mieliście wierzchowca. Warto go tu
przyprowadzić, póki nie zapadła zupełna noc. Nasze są uwiązane do palików nad rzeką.
· Macie rację. Zostawiłem go w lesie podchodząc pod wasz. obóz. — Powstał z
wysiłkiem. — Pójdę po konia. — Schylił się po strzelbę i znikł w zaroślach.
Steward milczał. Usłyszane wiadomości były z jednej strony niepomyślne, z drugiej dawały
nadzieję na spotkanie z Tecumsehem.
— Wiecie, poruczniku — przerwał ciszę Larrick — że Joe i Carter spotkał waszą
siostrę w puszczy i doprowadził ją do Frenchtown? Mówiłem wam o tym? Nie?... To on
wraz z kapitanem Szymonem Kentonem przesłuchiwał Gayera. Może mieć sporo ciekawych
wiadomości.
Steward ożywił się.
· To ważne. Dudley i Kenton uciekli z Gayerem z osady, czy tak?
· Yes.
· A Carter?... Także uciekł?...
· Nie wiem. Trzeba go spytać.
Gdy porucznik przyprowadził wierzchowca i uwiązawszy go nad rzeką usiadł przy ogniu,
Steward zapytał go wprost:
— Poznaliście podobno moją siostrę gdzieś w okolicach Frenchtown? Co się z nią dzieje?
Chodzi o Lee Steward, obecnie Lavelową.
· Podczas napadu Anglików była w osadzie. Pewnie dostała się w ich ręce. Uciekłem z
kilkoma żołnierzami. Podobnie Dudley i Kenżon. Wyprowadził ich Gayer, znakomity znawca
puszczy, ale według mnie łotr spod ciemnej gwiazdy.
· Gdzie teraz jest ten człowiek?
· Nie wiem, sir. Później nasi z Irokezami odbili Frenchtown. Była tam niesamowita rzeź...
Kanadyjczycy przyszli w znacznej sile i mszcząc się spustoszyli osadę i gdyby nie Tecumseh,
który stanął w obronie jeńców, Pottawatorni wymordowaliby wszystkich. Opowiadano mi o
tym... Cholerne czasy.
Steward milczał Patrząc w płomienie zastanawiał się nad wydarzeniami ostatnich miesięcy,
nad swoją wrogością do czerwonoskórych i nienawiścią do Tecumseha, która jak pożar
trawiła przez tyle łat jego serce, a teraz topniała jak wiosenne śniegi. Jeśli to wszystko
prawda, co pisała mu Lee, i to, co nawet biali opowiadają o Skaczącej Pumie, jakże głęboko
skrzywdził przyjaciela dziecięcych zabaw, ileż uczynił zła jego rasie.
Trzasnęło płonące drewno, poszybowały w górę złote iskry i .zgasły. Podobnie w duszy
Stewarda gasła wrogość do indiańskich plemion...
· Połóż się, będę czuwał do północy — powiedział do Larricka.
· Weil.
Robert Steward podniósł z ziemi sztucer, położył go na kolanach i wsłuchując się w nocne
odgłosy kniei myślami powędrował do młodzieńczych lat spędzonych w rodzinnym domu w
Venango.
Rankiem posilili się gorącą kawą i zwinąwszy obóz pojechali w stronę Meigs. Steward
popędzał konia. Niecierpliwił się. Był roztrzęsiony. Noc z siódmego na ósmego maja minęła
niespokojnie. Od północy płynęły odgłosy dalekich wystrzałów. Czasami nawet docierał
niewyraźny ludzki krzyk. Rozumieli, że pod Meigs toczy się jeszcze walka.
W odpowiedniej odległości od fortu, w zarośniętym krzakami jarze pozostawili konie pod
opieką Cartera, a sami nie kryjąc się, poszli dalej piechotą, aż obskoczyła ich gromada Indian.
Steward pokazał im wampum sachema, wraz z wachmistrzem oddał im broń i wyjaśnił, że
przybywa w ważnej misji do Pumy ' Gotowej do Skoku.
Kilkanaście minut później Steward stał naprzeciw Tecumseha. Obaj patrzyli sobie w oczy badając się
wzajemnie.
· Mój biały brat, Larrick, spełnił prośbę Skaczącej Pumy, bo przywiódł tu ciebie, Robercie — zaczął
spokojnym głosem Szawanez. — Jeśli przychodzisz tu jako wróg, odejdź, jeśli jak przyjaciel, usiądź w
chacie Tecumseha.
· Usiądę — odparł sucho Steward. — Zbyt długo czekałem na to spotkanie...
· Mój brat dzieciństwa mógł wcześniej trafić do wioski Szawanezów i spocząć u ogniska Pumy
Gotowej do Skoku — głos wodza zadźwięczał ironią — ale porucznik Steward wolał szukać Tecumseha
na samotnej ścieżce, aby podstępnie go zabić.
Robert spuścił głowę. Nie mógł patrzeć bez poczucia winy w czarne, przenikliwe oczy wielkiego
Indianina. Wódz mówił dalej:
—- Mój brat dzieciństwa wolał "słuchać podszeptów złych bladych twarzy niż słów czerwonoskórego
przyjaciela, dlatego serce Tecumseha jest smutne.
— Popełniłem błąd. Chcę go naprawić.
W źrenicach Szawaneza zapalił się przez ułamek sekundy po
godny błysk.
— Uti-tin-glit uraduje się naszym przymierzem — powiedział sachem. — Moi bracia usiądą. Wigwam
Tecumseha jest waszym domem.
Szawanez zrobił zapraszający gest i usiadł pierwszy, a za nim pozostali. Tylko Niskuk nie poruszyła
się na swoim miejscu.
Sachem wyciągnął kalumet, nabił go z pietyzmem kinnikinickiem i zapalił. Ceremoniałowi towarzyszyła
pełna skupienia cisza. Po wydmuchaniu dymu we wszystkie strony świata, w niebo i w ziemię sachem
oddając fajkę w ręce Stewarda powiedział:
— Serce Tecumseha wypełnia . radość, bo mój brat, Robert, zrozumiał, że wódz Szawanezów nie
splamił swych rąk krzywdą Uti-tin-glit. Choć obaj jesteśmy we wrogich sobie wojskach, może Manitou
nie skrzyżuje naszej broni na tym samym polu
walki.
Steward pociągnął z fajki i po wydmuchaniu dymu dodał:
— Z listu Lee i opowiadań Larricka wiem dużo o losach mojej siostry. Jeśli to wszystko
prawda, chcę Gayerowi wymierzyć sprawiedliwość, a ty, Tecumsehu, wybacz...
Kalumet trafił do rąk wachmistrza, później Ryszarda i wrócił do Szawaneza, który w
dostojnym milczeniu oczyścił fajkę i ukrył ją w obrzędowym worku.
Posypały się pytania. Długo rozmawiali wyjaśniając sobie szczegóły i snując domysły. Wiele
spraw mógł rozwikłać Willi Gayer, jeżeli Lee rzeczywiście rozpoznała w nim jednego ze
sprawców napadu na furgon w Kanionie Ciszy.
Kiedy Robert zaspokoił swoje wątpliwości i upewnił się, że jego siostrze przebywającej
obecnie w- Malden nic nie grozi, postanowił najpierw odszukać Gayera, a dopiero potem
pośpieszyć na spotkanie z Lee.
Tecumseh przywołał Czarnego Sępa. Wyandota zjawił się szybko, bowiem stale przebywał
w pobliżu wigwamu sachema, oczekując na sposobność ostatecznego porachunku ze swym
wrogiem — Rudym Kujotem. Wszedł do wodzowskiego namiotu kładąc z szacunkiem dłoń na
lewej piersi.
· Oto tropiciel Gayera — powiedział Skacząca Puma. — Razem możecie wyruszyć do
Vincennes w pogoni za łotrem. Pamiętajcie, że rejestr zbrodni tego człowieka jest długi.
· Pamiętam — szepnął Steward.
· Macie konie? — spytał Kos.
· Mamy — odparł wachmistrz. — Zostawiliśmy je w lesie pod opieką Cartera.
· Porucznika Joe'go Cartera? — odezwała się nagle Niskuk.
· Yes.
· To człowiek, który we Frenchtown z Kentonem przesłuchiwał mnie, Lee i Rudego
Kujota — powiedziała Wodna Ptaszyna. — Może dużo wiedzieć...
· Pojedzie ze mną świadczyć przeciw Gayerowi — odparł porucznik i podniósł się z
wiązki skór.
· Mój brat pragnie odjechać?
· Tak, Tecumsehu. Muszę schwytać Gayera, a potem pilno mi do Malden, do siostry...
· Skacząca Puma rozumie — sachem wyciągnął dłoń do Roberta. — Niech mojemu
bratu sprzyja szczęście. Wódz Szawanezów także poszedłby tropem Rudego Kujota, ale inny
obowiązek go zatrzymuje.
— Rozbiliście odsiecz Dudleya. Generał Tecumseh odnosi zwycięstwa na wojennej ścieżce — mówił
Steward patrząc na przyjaciela lat dziecinnych. — Unię zaś jak dotąd spotykają same klęski.
Oblicze sachema pozostało nieruchome. Odparł dyplomatycznie:
· Na wojnie bywa różnie.
· To prawda, ale decyduje umiejętność dowodzenia i wola walki.
· Mój brat wypowiedział mądre słowa — odrzekł Indianin i chcąc zmienić temat rozmowy wskazał
na Wodną Ptaszynę: — Oto żona Tecumseha: Niskuk, szamanka Kriksów, należąca do midewiwinu.
Robert uważnie popatrzył na kobietę.
· Gratuluję, wodzu. Jeżeli jest tak mądra jak wocza, to musisz być szczęśliwy.
· Ugh.
Niskuk bez żenady podeszła do Stewarda zaglądając mu w oczy. Przez chwilę panowała cisza. Z
zainteresowaniem oczekiwano czegoś niezwykłego, bowiem twarz Wodnej Ptaszyny przybrała wyraz
uduchowionej ekstazy.
— Wodna Ptaszyna sprawiła, że Steward i Tecumseh po tylu latach waśni świętym dymem kalumetu
odnowili przyjaźń. Biały brat uwierzy w słowa Niskuk, gdy Uti-tin-glit opowie mu, kto był przyczyną
podróży do Frenchtown — zaczęła z iskrzącymi
się oczyma i nagle wyciągnąwszy ręce w stronę ogniska, z zamkniętymi powiekami, cicho mówiła: —
Czarny Sęp powiedzie białego brata tropem Rudego Kujota, a za wami popłyną stada sępów,
opiekuńczych ptaków Wyandoty... Słyszę złowrogie kra
kania... Mgły zacierają obrazy... Krzyczy zły człowiek, a długie dzioby biją, biją... Malsumo wyje w dzikiej
radości... chichocze w gęstwinie Kanaha...
Wojownik Wyandotów z zabobonnym lękiem cofnął się ku wyjściu. Tecumseh pochylił głowę. Po
plecach wachmistrza przebiegł dziwny dreszcz. Steward i Kos z ciekawością patrzyli na Indiankę.
Niskuk przymglonymi oczami powiodła po stojących i odwróciwszy się usiadła na
posłaniu pod ścianą chaty. Złowrogi nastrój przerwał Steward.
— Na nas już czas. Żegnajcie.
Tecumseh uścisnął dłoń porucznika i zaproponował:
· Weźcie wypoczęte konie, wasze są zdrożone. Jest ich dużo w obozie Skaczącej Pumy.
Czarny Sęp wybierze wierzchowce. Tecumseh życzy powodzenia.
· Dzięki.
Goście opuścili namiot Szawaneza. Steward czuł jeszcze na sobie poważny, i przenikliwy
wzrok indiańskiego generała. Zastanawiał się nad zmianami, jakie zaszły w osobowości Pumy
Gotowej do Skoku. To nie był ten sam człowiek, którego znał w latach chłopięcych, lecz
mężczyzna o niezwykłej- woli, sile oddziaływania na innych i wódz o bystrym umyśle. Robert
rozumiał, że wprawdzie los pogodził go z przyjacielem, ale nie może być między nimi. dawnej
szczerości, bo drogi ich życia poszły w przeciwnych kierunkach. Gorzko uśmiechnął się do
siebie.
Wyandota udał się po wypoczęte wierzchowce, a porucznik z wachmistrzem wracali6 do
leśnego jaru, gdzie oczekiwał ich Carter.
Godzinę później jechali w kierunku Vincennes. Czarny Sęp znał knieję doskonale, był
przecież w swojej ojczyźnie. Prowadził białych sobie tylko znanymi drogami. Zręcznie omijał
bagna, odnajdywał przejścia na rzekach, przecinał szlaki i ścieżki leśne, skracając drogę.
Po dwutygodniowej podróży bez żadnych wydarzeń wjechali do stolicy Indiany, Vincennes.
Steward Indianina, Cartera i wachmistrza zakwaterował w koszarach, a sam poszedł do
dowódcy fortu. Chciał się dowiedzieć, czy Gayer jest w mieście, a jeśli tak, zapobiec jego
ewentualnemu wyjazdowi.
W gabinecie Stewarda powitał Tom Caldwell, który zastępował Harrisona. Obaj znali się
od dawna. '
· Siadajcie, poruczniku — zapraszał pułkownik. — Skąd wiedzie droga? Nietęgo
wyglądacie.
· Nic dziwnego. Wiele przeżyłem — odparł Robert. — Przyjechałem z Meigs.
· Od generała Harrisona? Podobno fort obiegli Kanadyjczycy.
· Yes.
· Zwycięstwo tym razem przypadło nam. Czy tak?
· Nie wiem — Steward spuścił głowę. — Tecumseh u ujścia Maumee do jeziora rozbił
armię Dudleya idącą na odsiecz fortowi. Niewielu ocalało. Jest ze mną porucznik Joe Carter,
widział ten pogrom. Sam ledwie uszedł z życiem.
Zapadło milczenie. Caldwell spytał przygnębiony: — Co z fortem?
· Opuszczałem Meigs ósmego maja, jeszcze był oblężony.
· Zle.
· Może będzie lepiej — rzekł Steward. — Przyjechałem za Willi'm Gayerem. Nie wiecie,
sir, czy jeszcze jest w Vincennes?
· Przybył tu wczesną wiosną. Zagląda czasami do mnie.
· Szczęście, że nie wyfrunął ptaszek...
· On?
· Nie patrzcie tak pytająco, pułkowniku. Trzeba go natychmiast aresztować.
· Co się stało?
· Gayer udostępnił Brockowi tajne informacje, co przyczyniło się do naszej klęski w
rejonie Niagary.
· To pewne?
· Jak słońce. Niejedna to zbrodnia tego człowieka — ciągnął Robert. — On był
uczestnikiem, a może samym inicjatorem napadu na moją siostrę przed piętnastu laty.
· Przecież zbrodni dokonali Szawanezi.
· Nie! Lee żyje. Zidentyfikowała Gayera. Caldwell wstał z krzesła i gwizdnął ze
zdumienia.
· Nie do wiary — zawołał.
· To prawda.
· Zaraz zarządzę przygotowanie posiłku, bo jesteście pewnie głodni — pułkownik
przywołał adiutanta i wydał mu polecenia, po czym przysunął krzesło blisko Stewarda. —
Opowiadajcie! To szokujące wiadomości.
· Weil, dowiecie się, sir, wszystkiego, ale proszę aresztować Gayera i zamknąć go pod
strażą. Jeśli dowie się o mojej tu obecności, ucieknie.
Caldwell zamyślił się. Był doświadczonym przez życie człowiekiem. Z wahaniem spytał:
· Potraficie udowodnić te zbrodnie Gayerowi? Posiadacie, poruczniku, dowody?
· Mam świadków i list siostry.
· Hm... — mruknął pułkownik zastanawiając się nad decyzją. — Cóż to za świadkowie?
· Joe Carter przesłuchiwał Willi'ego we Frenchtown. Był przy tym wachmistrz Artur
Larrick. Obaj przybyli ze mną. Będą świadczyć. Prócz tego wojownik Wyandotów...
· Indianin?
· Yes.
· Może też świadek?
· Był naszym przewodnikiem przez knieje. On także ściga Gayera za doznaną krzywdę.
Pułkownik uśmiechnął się z ironią.
· Byliście wrogiem czerwonoskórych, a teraz uznajecie jakieś indiańskie krzywdy? Cóż to
za zmiana w poglądach, poruczniku?
· Sprawa Wyandoty ma uboczne znaczenie — Steward wyraźnie zaczynał się
denerwować. — Proszę o natychmiastowe aresztowanie Gayera.
· Uczynię to — głos Caldwella brzmiał spokojnie. — O, proszę, wnoszą napitek i coś na
ząb. Przy posiłku opowiecie mi wszystko, przedstawicie dowody, a wtedy... Willi nie wie o
waszym przybyciu do Vincennes. Niepotrzebny więc pośpiech. Zdążymy go aresztować.
Zostali sami. Zapraszając Stewarda pułkownik przysiadł się do stołu i napełnił kieliszki.
— Wyśmienita brandy — powiedział wychylając kielich do
dna. — Mówcie, poruczniku, pali mnie ciekawość.
John Bradley przecinał plac kierując się do miejscowej gospody. Miał dzisiaj zły dzień. Gdy
sprzedawał towary, ktoś podciągnął mu całą paczkę metalowych igieł. Na puszczańskich
rubieżach był to niemal skarb. Za jedną igiełkę otrzymywał od czerwonoskórych mięciutkie
futro pumy lub lisa, za dwie — niedźwiedzi kożuch... Osadnicy płacili za sztukę dolara.
Ponieważ strata była olbrzymia, więc wlókł się osowiały
i głęboko zmartwiony. Postanowił swoją porażkę utopić w alkoholu.
Mijając bramę zatrzymał się zaskoczony widokiem czterech konnych wjeżdżających do
Vincennes. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby jednym z nich nie był Indianin. Od
wybuchu wojny z angielską Kanadą nie pojawił się tu żaden czerwonoskóry.
Bradley z ciekawością obserwował przybyszów. Gdy przejeżdżali obok, usłyszał słowa,
które go zelektryzowały.
— Gayer może was poznać, zwłaszcza Czarnego Sępa, nie wychodźcie...
Resztę zdania zagłuszył stukot kopyt.
Bradley gapił się na jeźdźców zdążających do koszar. Bez trudu przypomniał sobie historię
sprzed roku, kiedy z Atkinsem i Wiili'm spotkali w pobliżu Detroit czerwonoskórych, a potem
paniczną ucieczkę Gayera z Malden. Łatwo skojarzył sylwetkę wojownika z rudym
handlarzem. Usłyszane słowa nie budziły wątpliwości.
Zamiast więc do baru na łyk gorzałki poszedł do domu podzielić się sensacyjną wieścią z
Atkinsem. Nie zastawszy współtowarzysza, udał się do Gayera.
Rudy sklepikarz po przybyciu wiosną do Vincennes zamieszkał w pobliżu koszarowych
budynków. Stronił od ludzi, odwiedzał jedynie Caldwella i czasami wpadał do Bradleya i
Atkinsa na pogawędkę i kubek whisky.
Bradley zastał go teraz w domu wyciągniętego wygodnie na posłaniu. Widząc gościa usiadł
wlepiwszy w niego swe małe, ciemne oczy.
· Sam przyszedłeś? Gdzie Joe? — spytał.
· Powlókł się pewnie do dziewczyny — odparł Bradley.
· Może jeszcze handluje?
· Nie. Obaj zamknęliśmy budę. Miałem zły dzień — mówił John siadając na ławie. —
Trzeba stąd wiać.
· Jakoś nigdzie nie zagrzewacie długo miejsca — zarechotał Willi.
· Kłamiesz! Poprzednio całą zimę spędziliśmy w Malden, obecnie w Vincennes. To ty
bez przerwy się włóczysz.
· Wojna. Muszę.
· Teraz też pewnie zwiejesz...
· Na razie dobrze mi tutaj.
· Wiesz, po co przyszedłem? — głos Bradleya był tajemniczy. Gayer wytrzeszczył
brązowe kulki oczu.
· Masz gości. Zwłaszcza jeden jest niebezpieczny.
· Gadaj, o co chodzi.
· Przyjechali przed godziną. Trzech oficerów i ten twój Indianin... który cię szuka...
Twarz Gayera pobladła.
— Skąd wiesz? — spytał łamiącym się głosem. — Pewnie żarty strugasz.
· Słowo honoru. Przyszedłem cię ostrzec. Czoło Willi'ego pokryło się
potem.
· Opowiedz dokładnie...
— Co mam opowiadać? Przejeżdżali koło mnie. Porucznik powiedział: „Gayer może was
poznać, zwłaszcza Czarnego Sępa, nie wychodźcie..." Tak mówił. Pojechali do koszar.
Gayerowi zaczęły drżeć ręce.
· Damned! — zaklął. — Kiedy ich widziałeś?
· Z godzinę temu.
· Rudy przez moment medytował nad czymś, potem podniósł się energicznie.
· Psi los! — powiedział niby do Bradleya, niby do siebie. — Słuchaj, John. Dzięki, że
ostrzegłeś w porę. Nic tu po mnie. Uciekam za Missouri.
Zdjął wiszący na ścianie sztucer, sprawdził ładunek. Pośpiesznie naciągnął łosiową bluzę.
Do sakwy rzucił kilka jakichś paczuszek i pudełka z ołowiem i prochem.
— Wszystko, co mam w mieszkaniu, jest twoje, John — powiedział. — Zabierz do swego
sklepu. Lepiej niech te psy nie węszą.
Uścisnął Bradleyowi dłoń.
· Żegnaj, chyba już tu nie wrócę...
· Powodzenia, Willi. Masz konia?
· Mam. Stoi w szopie za domem. — Gayer zniknął za drzwiami.
Bradley stał niezdecydowany rozglądając się po izbie. Co mu zostawił Willi? Zajrzał tu i
tam. Wyciągnął parę drobiazgów
bez znaczenia. Otworzył ciężkie wieko kufra stojącego w rogu pokoju i nagle na dnie ujrzał
znajomą paczuszkę. To były jego igły!...
— Łotrze! — krzyknął z wściekłością i wybiegł z mieszkania.

Czarny Sęp przywiązał swego konia do drewnianego słupka, nie pozwalając wprowadzić go
do wojskowej stajni. Nieufnym wzrokiem rozglądał się wokoło, idąc do przeznaczonego dla
niego pomieszczenia.
Sąsiednie kwatery zajęli Carter i Larrick. Zmęczeni podróżą przygotowywali się do
odpoczynku. Na zachodzie dopalał się dzień.
Wyandota nie mógł usiedzieć w drewnianym domku białych ludzi. Patrzył ponuro na gładkie
deski ścian i belkowania sufitu. Otworzył szeroko okiennice i oparłszy się o futrynę znierucho-
miał. Przed nim rozciągał się obszerny plac zryty kopytami koni, zamknięty po przeciwnej
stronie budynkami.
Nagle oczy Indianina zatrzymały się na sylwetce człowieka na koniu po drugiej stronie
placu, kierującego się w stronę bramy. Bystre oczy czerwonoskórego natychmiast poznały
Gayera. Błyskawicznie chwycił oparty o ścianę sztucer. Rozwarł drzwi do Cartera.
— Rudy Kuj ot ucieka — krzyknął.
Carter pośpiesznie naciągnął bluzę i pobiegł do Caldwella. Bez pukania wszedł do gabinetu,
gdzie przy stole gawędził Steward z pułkownikiem.
— Wybaczcie, panowie — zaczął już w drzwiach. — Willi Gayer ucieka z Vincennes...
Steward zerwał się jak oparzony. Krew uderzyła mu do twarzy.
· Mówiłem, żeby go aresztować!...
· Daleko nocą nie ujedzie, poruczniku — uspokajał go Caldwell. — Rankiem wyślę
pościg.
Steward spojrzał w zapadający za oknem mrok.
— Pozwólcie mi działać, pułkowniku, na własną rękę. Nie będę czekał do rana. Każda
minuta jest cenna. Wyruszę natychmiast! — mówił zdenerwowany. — Gayera ktoś ostrzegł
albo przypadek sprawił, że zauważył nas wjeżdżających do Vincennes.
Po uzyskaniu zgody Steward z wachmistrzem Larrickiem szybko spakowali rzeczy i
dosiadłszy koni opuścili miasto. Za bramą łatwo dostrzegli świeże odciski kopyt wiodące na
południe. Jechali dotąd, dopóki mogli rozpoznawać ślady. Gdy noc zamazała ziemię czernią,
musieli rozbić obóz. Porucznik w ponurym nastroju przesiedział do brzasku przy ogniu. Bez
śniadania dosiadł wierzchowca. Jechali teraz puszczą równolegle do Wabash River.
Trop był wyraźny. Cwałując tak prawie cały dzień nic nie mówili do siebie. Pod wieczór
teren począł się obniżać, a trop skręcił na prawo, ku brzegowi Wabash River. Znaleźli się na
dnie rozległej niecki pokrytej kobiercem mchów. Lekka mgła rozwłóczyła mleczne opary.
Panowała tu przedziwna cisza, przerywana jedynie rzadkim pogwizdywaniem ptaków i
pluskiem niedaleko płynącej rzeki.
Steward niespodziewanie zatrzymał wierzchowca. Przed nimi, gdzieś blisko, rozległo się
nieprzyjemne krakanie sępów. W prześwitach między listowiem koron zamajaczyły na
oblanym czerwienią zachodu niebie długie skrzydła drapieżników.
— Wietrzą padlinę — odezwał się niemal szeptem wachmistrz.
Porucznik nie odpowiedziawszy spiął rumaka. Wolno posuwali się naprzód, patrząc wokoło,
aż nagle zatrzymał ich wstrząsający widok.
Na potężnym, uschniętym konarze hikory, zgiętym nad spienionym nurtem, wisiał człowiek.
Ponad nim, na nagich gałęziach, niby na poskręcanym cielsku przedpotopowego potwora,
kręciły się niespokojnie olbrzymie ptaki. Co chwila krakanie mąciło ciszę kniei płosząc w
okolicy zwierzęta. Z rzadkiej mgły wyzierała okolona rudym zarostem niesamowita twarz
Gayera.
Steward dłonią zakrył oczy. Larrickiem wstrząsnął dreszcz wstrętu i strachu. Zaskoczeni
dantejskim widokiem milczeli.
Dopiero po chwili Robert wykrztusił do wachmistrza:
· Zestrzel te zwłoki... Niech pochłonie je woda... Larrick mocował się z sobą.
Podniósł wreszcie sztucer.
· Spróbuję — szepnął. — Może trafię...
Celował w sznur między konarem a głową wisielca. Huk wstrząsnął powietrzem. Sępy z
niesamowitym wrzaskiem poderwały się do lotu, a zwłoki Gayera runęły w spienione wody
Wabash.
ODWRóT

Tecumseh uważnie słuchał wypowiedzi wodzów i szamanów.


Podzielał ich poglądy. Zdobycie Meigs indiańskimi siłami w obecnej sytuacji było niemożliwe.
Zwiadowcy Seneków odkryli kilkutysięczną armię Długich Noży nad Wąską Strugą, a na
jeziorze liczną flotę. Za parę dni nieprzyjaciel dotrze do oblężonego fortu. Proctor formował
swoje oddziały do wymarszu. Cóż miał czynić Tecumseh?
Najrozsądniej byłoby odstąpić od oblężenia, przeczekać gdzieś w kniei, następnie
upozorować uderzenie na Quiatenon lub Vincennes, a kiedy Amerykanie odciągną wojska z
fortu, błyskawicznie jakimś fortelem zająć Meigs.
Rada Starszych sądziła, że nauczony doświadczeniem generał Henry Proetor zechce teraz
skorzystać ze strategicznego talentu Tecumseha i znajomości terenu przez Indian.
Harrison w warowni więził sporo indiańskich jeńców. Skacząca Puma postanowił wymienić
ich za kawalerzystów Kentucky wziętych do niewoli w bitwie nad Maumee. Na
parlamentariusza w tej sprawie wyznaczył Czerwone Serce.
Gdy brytyjskie wojska kończyły przygotowania do opuszczenia okolic Meigs, Ryszard Kos z
białą flagą przekroczył bramę fortu. Po wstępnych wyjaśnieniach został wprowadzony do ga-
binetu generała Harrisona. Oddawszy mu wojskowe honory czekał na jego słowa.
William Henry Harrison, generał i gubernator stanu Indiana, znał Kosa, który przed wielu
laty pod jego rozkazami pełnił służbę leśnego kuriera armii. Po wygaśnięciu kontraktu, gdy
Ryszarda złączyły losy z Szawanezami, rozstał się z Harrisonem w Vincennes.
· Widzę, że umiejętności żołnierskie zdobyte w służbie Unii pomogły wam w awansie,
pułkowniku Kos — słowa gubernatora zabrzmiały uszczypliwie.
· Wiedzę wojskową zdobyłem nie na szlakach kuriera waszej armii, lecz w polskim pułku
ułanów — odciął się dumnie Ryszard.
· Ach tak?... Zapomniałem,, że ciągle jesteście Polakiem, zabłąkanym na ten kontynent —
powiedział szyderczo Harrison, bębniąc palcami o blat stołu. Nagle szorstko spytał: — Z
czym przychodzicie?
— Generał i naczelnik skonfederowanych plemion, Tecumseh,
proponuje wam, generale, wymianę jeńców — odparł Kos.
— W naszych rękach znajduje się tu, pod Meiga, stu czterdziestu dwóch żołnierzy Kentucky i
ośmiu oficerów, w tym znany na pograniczu kapitan Szymon Kenton.
· Jakie stawiacie warunki?
· Żołnierza za wojownika, oficera za wodza.
· Rozumiem. Interesuje mnie generał Shelby. W czyich jest rękach... Anglików?
· Izaaka Shelby'ego wziął do niewoli Tecumseh. Obecnie więziony jest w Malden.
· Pertraktacje w sprawie jeńców podejmę pod warunkiem, że w rachubę wejdzie także
Shelby. Macie prawo podejmować decyzje?
· Yes, generale.
· Jest tutaj cała rodzina wodza Sampiczów: żona, dwie córki i syn. Oddam ich za
Shelby'ego. Zgadzacie się?
Kos zastanawiał się przez sekundę, zanim z wahaniem odparł: — Weil. Ale warunek:
rodzinę tę uwolnicie teraz, z innymi jeńcami. My generałowi zwrócimy wolność w Malden.
· Jaką mamy gwarancję? — natarczywie spytał młody porucznik.
· Moje słowo i Tecumseha.
· To za mało.
· Wobec tego Shelby pozostanie w niewoli — Kos był stanowczy. — A wy zatrzymajcie
rodzinę Sampiczów.
· Możecie po Shelby'ego wysłać gońców i sprowadzić go tutaj — Harrison chytrze
patrzył na Kosa. — Nie rezygnujecie chyba z oblężenia?
· Nie — odpowiedział Ryszard ze swobodnym uśmiechem.
— Generał Shelby przybędzie tutaj z Malden. Nie chcemy jednak mieć kłopotów z nowymi
pertraktacjami. Ponadto Shelby, jako wyśmienity dowódca, jest dla nas więcej wart niż
kobieta i troje małych dzieci... A słowo Tecumseha i moje to tyle co
pewność.
· Zaryzykuję — Harrison wstał zza stołu. — Kiedy przyjdą żołnierze Kentucky?
· Po opuszczeniu fortu przez Indian. Tecumseh pragnie załatwić tę sprawę natychmiast.
· Weil. A co z Shelby'm?
· Licząc drogę w obie strony, przybędzie do Meigs za dwa tygodnie. Ręczę słowem.
· Poruczniku Kenton, tu chodzi także o waszego ojca — Harrison zwrócił się do młodego oficera.
— Dopilnujcie, aby rodzina Sampiczów, ośmiu wodzów i stu "czterdziestu dwóch wojowników opuściło
za kwadrans fort.
· Rozkaz! — porucznik stuknął obcasami i wyszedł.
· Uważam rozmowę za skończoną. Żegnam was, sir. — Generał Harrison zwrócił się do jakiegoś
sierżanta. — Odprowadźcie pułkownika Kosa do bramy.
Ryszard zasalutował wychodząc, a po kilku minutach był już u Tecumseha. Po złożeniu relacji
wydano odpowiednie polecenia. Wojownicy pobiegli do niedalekiej dolinki, gdzie więziono
amerykańskich jeńców.
W blaskach słońca indiańska kolumna opuszczała bramy Meigs. Czerwonoskórzy szli wynędzniali,
głodni i brudni. W asyście wodzów witał ich wkrótce Tecumseh. Otoczyli naczelnika. Oczy gorzały im
wdzięcznością. Okrzykami radości dziękowali sachemowi za troskę o ich los i wolność.
Nieco później w kierunku fortu szli żołnierze Kentucky z pięćdziesięcioośmioletnim kapitanem
Szymonem Kentonem na czele. Indianie obserwowali ich, aż zatrzasnęły się za nimi wrota warowni.
Gdy noc upstrzona gwiazdami rozpostarła się nad puszczą, zamigotały ognie wokół Meigs. Nie było
w tym nic dziwnego. Od pierwszego kwietnia zapalały się tak o każdym zmierzchu i płonęły aż do świtu.
Dla czerwonoskórych były to jednak inne ogniska niż zwykle. Właśnie dziś, nocą z dziewiątego na
dziesiątego maja, niepostrzeżenie, bez hałasu odchodziły indiańskie oddziały. Rankiem pod fortem
przestał istnieć oblężniczy pierścień.
Proctor zatrzymał się w Detroit, a Tecumseh przeprawiwszy
się z wojownikami przez rzekę dotarł do warownego obozu w Malden.
Zgodnie z danym Harrisonowi słowem, zaopatrzywszy generała Shelby'ego w żywność i
konia, darowano mu wolność, w czerwcu Henry Proctor zostawił niewielki oddział
dla obrony Detroit i sam z resztą wojska osiadł w Malden. Nie podejmował żadnych walk
zaczepnych; wieści płynące ze wszystkich stron rozległego pogranicza były niepomyślne.
Nieprzyjaciel odbił większość zajętych przez Anglików warowni i z poważną armią
maszerował na Detroit. Proctor nie wiadomo dlaczego wyczekiwał.
Jedynie z rozkazu Tecumseha lotne watahy Indian atakowały w różnych punktach wrogie
wojska, co często niweczyło strategiczne plany Unii. Skacząca Puma nie dysponował takimi
siłami, aby samodzielnie mógł powstrzymać ofensywę nieprzyjaciela.
W Malden oficerowie poczęli sarkać, niecierpliwić się i niepokoić. Rozumieli, że należy
zespolić brytyjsko-indiańskie wojska i działać na wzór posunięć Izaaka Brocka. Ale Proctor
nie kwapił się do czynu.
Tymczasem Ryszard Kos mając więcej czasu niż zwykle spędzał dni w chacie Zorzy
Rannej. Cieszył się, że może przebywać w jej towarzystwie, i smucił równocześnie, bo
wojenna pożoga nie wróżyła nic dobrego. Po prostu bał się o życie i los Zorzy.
Pewnego dnia Ludwik Lavel zaprosił przyjaciół do swego domu: Tecumseha' z Niskuk,
Kosa z Zorzą Ranną, Czarnego Jastrzębia, Karola Błaszkowicza i kapitana Artura Robertsa.
Zasiedli przy zastawionym stole. Lee bardzo cieszyła się gośćmi. Od Wodnej Ptaszyny znała
już szczegóły spotkania jej brata, Roberta, z Tecumsehem, ale ciągle wracała do tej sprawy
wypytując o drobiazgi. Rada więc była, że usłyszy tę historię — dla niej niezwykle ważną — z
ust samego sachema i Ryszarda Kosa.
Długo gawędzili o oblężeniu Meigs, o wizycie porucznika Stewarda i wachmistrza Larricka
u Skaczącej Pumy; później La vel opowiadał o bitwie w rejonie Niagary, gdzie generał
Jackson pokonał ich i forty wraz z Górną i Dolną Przystanią wpadły w ręce wojsk Unii, o
odwrocie rozbitej armii.
Niewesołe to były opowieści. Zaczęto zastanawiać się nad przyczynami ostatnich
niepowodzeń.
· Dziwicie się? — gorzko mówił Błaszkowicz. — Tu trzeba wodza, a nasz Proctor tylko
pozuje na wielkość. Nie uznaje sztabu. Jest jednoosobową wyrocznią we wszystkich
sprawach.
· Trafna charakterystyka — potwierdził Lavel. — Może doprowadzić do przegrania
wojny.
· W Malden szepcą — odezwał się Roberts — że Proctor tajemnie spiskuje z Unią
przeciw Brytyjskiej Koronie.
Zapadła cisza.
· Czyż to możliwe? — szepnął zdumiony Lavel.
· Fakty potwierdzają krążące oskarżenia — odparł kapitan.
· Trudno mu to udowodnić na podstawie ludzkiego gadania. Trzeba mieć dowody —
włączył się Kos. — Proctor to pyszałek i nieudolny dowódca. Takie jest moje przekonanie,
choć może w tych płotkach jest odrobina prawdy..
· Co sądzi o Proctorze generał Tecumseh? — zwrócił się Błaszkowicz do Szawaneza.
Zdawało się wszystkim, że pogrążony w zadumie sachem nie dosłyszał pytania. Dopiero po
chwili podniósł swą posępną twarz i zaczął:
— Biały Ojciec władający z za Wielkiej Wody kanadyjską krainą, którego moi bracia
nazywają królem' Brytanii, nie poznał się na Proctorze powierzając mu naczelne dowództwo.
Straci na tym Kanada i Związek Oporu, Puma Gotowa do Skoku widzi jeszcze możliwość
zwycięstwa, ale Proctor nie pragnie rad Tecumseha, on nienawidzi mego narodu... — Sachem
przerwał patrząc ze smutkiem po twarzach, przyjaciół, po czym mówił dalej: — Niech moi
bracia zażądają posiedzenia Rady Starszych.
Może wspólnie przekonamy upartego wodza.

Generał Proctor nie chciał słuchać o żadnym posiedzeniu sztabu. Nawet wtedy, gdy
Amerykanie zajęli Detroit i przygotowywali się do szturmu ha Malden, najspokojniej w świecie
wydał rozkaz ewakuacji miasta. Wśród mieszkańców fortecy powstała panika. Jedni
spakowawszy swój dobytek na wozy uchodzili w okoliczne puszcze lub do pobliskich osad i
samotnych domów pionierów, inni uparli się pozostać na miejscu.
Ludwik Lavel proponował żonie, aby z rodziną Robertsów udała się na farmę
zaprzyjaźnionych Morganów mieszkających niedaleko jeziora św. Klary. Spodziewając się
przybycia Roberta postanowiła nie opuszczać miasta i żadne argumenty nie mogły jej
przekonać o grożącym niebezpieczeństwie.
W połowie lipca Ludwik z ciężkim sercem pożegnał żonę i z wojskiem ruszył na północny
wschód. Słońce prażyło niemiłosiernie. Z trudem przedzierali się przez lesiste bezdroża wlokąc
armaty, tabory z amunicją i przeróżnym sprzętem.
Półtoratysięczną armię Kanadyjczyków osłaniał Tecumseh. Niewielu mu zostało
wojowników. Niektórzy wodzowie plemienni zrażeni niewłaściwym stosunkiem brytyjskiego
generała do Indian zerwali sojusz i odeszli do swoich siedzib. Przy Pumie Gotowej do Skoku
pozostali najwierniejsi: Saukowie i Foxowie Czarnego Jastrzębia, gromada Dakotów Wanety,
Kriksowie Menewy, bitne plemię Pawnisów dowodzone przez Okrągłego Kamienia,
Osedżowie z Wielkim Sokołem, Senecy Czarnej Strzały i parę mniej znacznych rodów i
szczepów. Szli ufni w siłę i moc swego sagamore, wierząc, że jeszcze szala zwycięstwa
przechyli się na stronę sprzymierzonych wojsk.
Tecumseh spędzał bezsenne noce przy obozowych ogniskach. Gorycz rozsadzała mu piersi.
Rezygnacja z obrony Detroit i Malden była dlań bolesnym ciosem. Nie mógł zrozumieć
Anglików, a do Proctora czuł jawną niechęć i wstręt. Wpatrzony w tańczące języki ognia
przypominał sobie spalone przez Amerykanów wioski, stratowane pola kukurydzy,
zbezczeszczone zwłoki kobiet... Tyle lat poświęcił indiańskiej sprawie i oto teraz wznoszona
wysiłkiem niemal całego życia budowla rozlatywała się w drzazgi.
Co czynić? Jakie podjąć kroki, aby ratować plemiona przed zagładą? Wzburzony od nie
najlepszych myśli sachem przedsiębrał tysięczne plany. Wszystkie były kruche jak mika
łuszcząca się na skale.
W marszu i na postojach towarzyszyła Tecumsehowi Wodna Ptaszyna starając się łagodzić
jego bolesne przeżycia. Nie na wiele się zdało. W wychudłej twarzy Szawaneza
podkrążone
oczy płonęły dziwnym blaskiem. Wodzowie woleli schodzić mu z drogi Jedynie ojciec Rannej,
Ryszard Kos i Czarny Jastrząb zasiadali u ogniska sachema.
Podczas wieczornych obozowisk, gdy wojsko zmęczone marszem przez dzikie wertepy
waliło się z nóg zasypiając, Ryszard łudził Zorzę i Niskuk nadzieją lepszych dni. Pewnego razu
Wodna Ptaszyna z wymuszonym uśmiechem rzekła:
· Czerwone Serce widzi słońce, gdy noc okrywa ziemię. To dobrze. Niskuk jednak
podobnie jak Tecumseh przeczuwa nieszczęście.
· Nie mów tak! Trzeba nam teraz hartu ducha — zaprotestował Kos.
— Biały brat ma rację. Wodna Ptaszyna musi wytrwać, by spełnić swoje posłannictwo.
· Jakie? — spytała zaciekawiona Ranna Zorza.
· Nie wiesz? — zdziwiła się Niskuk. — Mój Tecumseh musi mieć syna.
Pod koniec lipca wojska Harrisona dopędziły uchodzących Anglików. Wysłany dla
rozpoznania sytuacji oddział Irokezów natarł na brytyjskie tyły. Znajdujący się w osłonie armii
Waneta ze swymi Dakotami przyjął uderzenie i po krótkiej walce rozproszył przeciwnika.
Gdy na spienionym mustangu zatrzymał się przed Pumą Gotową do Skoku wojownik
dakocki meldując o stoczonej potyczce, Tecumseh błyskawicznie podjął decyzję.
· Mój brat skłoni Proctora do całonocnego marszu — zwrócił się do Kosa. — Skacząca
Puma zatrzyma nieprzyjaciela.
· Nie możesz, Tecumsehu, stawić czoła całej armii Harrisona. To szaleństwo.
· Wódz Szawanezów wie, co czyni.
— Nie wątpię — odparł Ryszard. — Ale boję się o ciebie...
Na ułamek sekundy złagodniało oblicze sachema.
· Tecumseh będzie ostrożny — odparł jakoś miękko i dodał: — Musimy upozorować
przyjęcie bitwy i oderwać się od przeciwnika.
· Słusznie.
—- Niech Czerwone Serce weźmie Utsanati'ego, on nawet nocą poprowadzi wojska
najbezpieczniejszym szlakiem. Zabierz
też, bracie, Niskuk i Zorzę Ranną. Są tam! — wskazał ruchem głowy na jadące obok siebie
kobiety i ściskając dłoń Kosa dodał: — Wojska Proctora idą w kierunku Thames River, do-
pędzę was nad rzeką.
Rozjechali się każdy w swoją stronę. . Tecumseh przywołał wodzów i po krótkiej naradzie
podjął decyzję. W miejscu, gdzie u podnóża wysokopiennych drzew ciągnęły się gęste krzaki i
bujne chwasty, utkane stożkami skrzypów i wielkich paproci, wojownicy zajęli stanowiska, w
zupełnej ciszy oczekując nadejścia nieprzyjaciela. Spośród poszumu wiatru, z ptasich
pogwizdywań i śpiewów łowili szmery i odgłosy płynące z boru.
Bezszelestnie niczym duchy, z bronią gotową do strzału i czujnie rozglądając się, wyłonili się
nagle piesi zwiadowcy Irokezów. Przed ławą gęstego poszycia stanęli. Było ich dziesięciu.
Włosy upięte w grzebień biegnący od czoła do tyłu zdobiły im pióra. Twarze i obnażone do
pasa torsy pomalowani falistymi liniami czerni i purpury tworzyły z tych ludzi niesamowite
zjawy.
Nie zauważywszy nic, zanurzyli się w zarośla. Zręcznie omijali gałęzie i stąpali tak, że nie
zaszeleściło nawet leśne runo. Gdy zieleń zakryła ich sylwetki, kilkunastu wojowników Ska-
czącej Pumy poszło za nimi.
Długo czekano, nim z głębi puszczy zaczęły dochodzić odgłosy armii. Wreszcie wśród pni
pojawiła się maszerująca piechota, za nią konie ciągnące lawety i jeszcze, dalej pomiędzy
drzewami zamajaczyli jeźdźcy.
W zaroślach niespodziewanie zatrzeszczały kościane grzechotki. Wojownicy Tecumseha
bez wojennych okrzyków podnieśli strzelby i łuki. W lesie zadudniło od grzmotów wystrzałów.
Lawina kul i pierzastych strzał uderzyła w Amerykanów paraliżując ich lękiem. Kwiczały
trafione konie, jęcząc wili się na ziemi ranni. Zaraz druga salwa wstrząsnęła puszczą. Amery-
kanie w nieładzie rozbiegli się szukając ukrycia za pniami i w nierównościach terenu.
Rozległy się komendy. Pod obstrzałem piechota zajmowała stanowiska ogniowe,
artylerzyści uwijali się przy armatach, a konnica formowała szyki do szarży. Nie była to
jednak prosta
sprawa. Wprawdzie między drzewami istniała możliwość swobodnego- poruszania się, ale
atak kawalerii utrudniały pnie.
Zagrzewając się okrzykiem: „hura!" pocwałowali na zielone szańce krzaków, nad którymi
unosiły się białawe obłoczki prochowego dymu.
Indianie strzelali w skupieniu i ciszy. Regularnie. Bez pośpiechu. Celnie. Pokotem kładły się
szeregi szarżujących. Jeźdźcy zawrócili.

Generał Harrison po wysłuchaniu meldunku zwrócił się do towarzyszących mu oficerów:


· Nie wygląda mi to na indiańską zasadzkę.
· Może natknęliśmy się na tyły wojsk Proctora — wyraził przypuszczenie Johnson.
· Musieliby donieść nam o tym zwiadowcy — zauważył Gibson.
· Mogli zginąć lub dostać się do niewoli — odezwał się William Whitley. —
Prawdopodobnie Kanadyjczycy zostawiwszy część wojska osłaniają odwrót swej armii.
· Chyba macie rację, majorze — przyznał generał. — Zróbcie dokładne rozeznanie sił
przeciwnika...
Amerykańscy kanonierzy uporawszy się z armatami ostrzeliwali zarośla, co pozwoliło
piechocie opuścić zagrożone pozycje. Szwadrony kawalerii podjęły próbę zbadania zasięgu
brytyjskich wojsk i możliwości ich- ominięcia.
Ukryci w krzakach Indianie milczeli. Czasami tylko, gdy nadarzył się pewny cel,
zabrzęczała cięciwa łuku lub rozlegał się trzask sztucera. Tak było do zmierzchu. Dopiero noc
uciszyła odgłosy walki.
Tecumseh zwrócił się do Czarnej Strzały:
· Musimy zdobyć jeńców.
· Mamy irokeskich zwiadowców. Leżą powiązani.
· Sprzymierzeńcy Miczi-malsa nie we wszystko są wtajemniczeni — odparł sachem. —
Potrzebni nam biali.
· Czarna Strzała może zaryzykować wejście do obozu Długich Noży.
· Tecumseh się zgadza.
— Ugh — szepnął Seneka wtapiając się w ciemność.
Po paru minutach z grupą dobranych wojowników przemykał wśród drzew. Korzystając z
gęstego mroku z zaciśniętymi palcami na rękojeściach tomahawków czujnie podchodzili pod
nieprzyjacielskie stanowiska.
Amerykanie obozowali bez ognisk zachowując się możliwie cicho. Jednak parskające i
stukające kopytami konie były wyśmienitym drogowskazem.
Wódz Seneków zatrzymał się instynktownie, wytężając wzrok i słuch. W poświacie gwiazd
skąpo przenikającej przez gęste listowie konarów zamajaczyła sylwetka strażnika. Stał oparty
o pień. Dwa kocie susy i palce Czarnej Strzały ujęły szyję żołnierza. Szarpnął się rozpaczliwie.
Miękko stuknął o ściółkę lasu wypadły z jego ręki sztucer. Jeszcze chwila wzajemnych
zmagań i Amerykanin osunął się na ziemię. Alarmująco trzasnęła pod ciężarem ludzi sucha
gałąź. Seneka zakneblował usta i związał ręce powalonego. Wtedy dopiero zasyczał jak wąż.
Bezszelestnie zjawiło się dwóch Indian, którym przekazał jeńca. Unieśli go w muskularnych
ramionach.
Za chwilę wódz Seneków znowu dał znak swym ludziom. Szedł pierwszy, a za nim
wojownicy. Stanęli pod kępą zwartych olch. Przed nimi na powalonym pewnie przez huragan
drzewie swobodnie rozmawiając siedziało trzech Amerykanów. Czarna Strzała wytężył słuch,
ale nie zrozumiał ani jednego słowa.
Kilka yardów dalej wyciągnięci na murawie spoczywali żołnierze. Było ich sporo. Seneka
wahał się. Niebezpieczeństwo istniało duże. Odejść zdobywszy tylko jednego jeńca? Przy
zachowaniu ostrożności mogło się udać...
Nachyliwszy się do uszu wojowników szeptem przekazywał im plan przedsięwzięcia.
Trzech z nich odwiodło kurki muszkietów i przyczaiło się pośród olch. Wódz z sześcioma
Senekami poczołgał się ku rozmawiającym. Czas się dłużył. Na niebo wypłynął księżyc
rzucając na bór srebrnawe światło. Skradający się z dwóch stron Indianie wzdłuż leżącego
drzewa dotarli w pobliże siedzących żołnierzy. Dalej nie mogli się czołgać. Wciśnięci pod pień
oczekiwali na sygnał naczelnika. Amerykanie gwarzyli.
Gdy postrzępiony obłok przesłonił księżyc i mrok na chwilę
zgęstniał, zasyczał wąż. Biali umilkli. Jeden z nich spojrzał do tyłu i sięgając po sztucer chciał
krzyknąć, ale nie zdążył. Błyskawicznie ściągnięci z pnia żołnierze walczyli z morderczym
uściskiem dławiącym krtań. Wreszcie jeden z nich, o postaci olbrzyma, zrzucił z siebie dwóch
czerwonoskórych i biegnąc w stronę leżących żołnierzy, z trudem dobywając głos z obolałego
gardła zawołał: „Indianie!" Porwali się z legowisk. Senekowie, widząc uciekającego, porwali
dwóch pozostałych i uszli w las. Wśród olch huknęły muszkiety. Rozpętała się bezładna
strzelanina i z wolna wygasła.
Indianie tymczasem wracali bez strat prowadząc trzech jeńców. Około północy wódz
Seneków zameldował sachemowi o wykonaniu zadania.
Zachowując absolutną ciszę czerwonoskórzy opuścili zarośla i podążyli w głąb puszczy,
zostawiając liczne ślady na drodze swego marszu. Przed świtem Skacząca Puma zarządził
zmianę kierunku i zacieranie tropów. Pod wieczór następnego dnia dotarli clo obozu Proctora
witani okrzykami radości.
Wieczór był duszny. Nad rzeką wstawały mgły. Generał Proc-tor z oficerami patrzył w
twarze amerykańskich jeńców. Stali z opuszczonymi głowami nie odpowiadając na pytania.
Obok płonęło ognisko, nad którym bulgotał kocioł roznosząc wokoło apetyczną woń.
— Jeśli nie będziecie mówić — odezwał się Proctor — każę was przypiec rozpalonym
żelazem. Rozumiecie?
Jeden z jeńców zwrócił się do towarzysza niedoli po polsku:
· O co chodzi temu generałowi?
· Mówi, że będą nas torturować, jeśli nie udzielimy mu informacji dotyczących armii
Harrisona — wyjaśnił drugi.
· Pyszałkowata świnia!
Zapadła cisza. Anglicy spoglądali po sobie.
· W jakim języku oni mówią? — niecierpliwie spytał Proctor. — Kto z was wie, o czym
mówili?
· Ja — odparł Kos. — To Polacy.
Generał patrzył na Kosa, to znów na jeńców, zaskoczony takim zbiegiem okoliczności.
· Niech mówią po angielsku — rozkazał Proctor.
· Weil, powiem im, generale.
Kos podszedł do jeńców.
· Witajcie, panowie. Cieszę się, że spotykam rodaków, choć spotkanie to nie należy do
miłych — mówił. — Sądzę jednak że dobrze się skończy. Nazywam się Ryszard Kos. Z kim
mam przyjemność?
· Jestem John Zebrzydowski albo Zebriskie, jak mnie tu nazywają, a to Józef Fijałkowski.
Nie zna angielskiego, przybył niedawno do Stanów.
· A ten trzeci?
· Jared Sparks, Amerykanin.
· Dziękuję, panowie. Uwolnię was z więzów, jeśli obiecacie, że nie uciekniecie.
· Rozwiążcie te sznury, ale nie zobowiązujcie nas do niczego — odezwał się Józef. —
Co za świat! Brat walczy z bratem, Polak z Polakiem! Co ta historia z nami wyrabia...
Kos sięgnął po nóż i poprzecinał rzemienie.
— No, nareszcie jesteśmy traktowani jak ludzie — Fijałkowski uśmiechnął się i usiadł
pierwszy, a za nim pozostali.
Proctor patrząc z odrobiną niechęci na poczynania Kosa spytał:
· O czym rozmawialiście?
· Wszystko, generale, wyjaśnię. Dowiemy się wielu ciekawych rzeczy.
· Nie kłamiecie?
— Skądże. To przecież moi rodacy, z wyjątkiem Sparksa — wskazał na Amerykanina.
— Poza tym to jeńcy Tecumseha,
generale.
Proctor machnął ręką.
· Pytajcie o siły Harrisona i wiadomości z frontu.
· Yes, generale.
Kos zaprosił jeńców do posiłku. Jedli popijając gorącą kawę i rozmawiali.
· Co pan tu robi? Nie lepiej walczyć po stronie Unii? — Fijałkowski był zgorszony. — O
wolność kolonii angielskich walczył nasz Kościuszko. A pan?...
· Wiem. Byłem żołnierzem w powstaniu kościuszkowskim w kraju — odparł Kos. —
Walczę po stronie Kanady, to prawda, ale za wolność Indian.
· Czerwonoskórzy różnie pojmują walkę o swą przyszłość.
Jedne plemiona popierają Unię, inne Brytanię — powiedział Zebrzydowski. — Zupełnie
jak my...
· Czyżbyście, panowie, nie znali politycznych planów Skaczącej Pumy?
· Jestem tutaj od wiosny — odrzekł Józef Fijałkowski — i przyznać muszę, że sprawy te
są mi obce.
· Ja też nie wgłębiałem się w te zagadnienia — przyznał John. — Wiem tylko tyle, że dla
Harrisona i Jacksona Indianie to najemnicy. Niewiele wyniosą czerwoni korzyści z tej wojny.
· Właśnie w tym jest sedno — zawołał Kos. — Amerykanie dążą do wyparcia
czerwonoskórych poza Missisipi. Cel ten konsekwentnie urzeczywistniają wszystkimi
sposobami: łamią zawierane układy i zbrodniczo niszczą indiańskie wioski. Plemienni
wodzowie nie rozumieją nadciągającej zagłady... Jedynie Tecumseh świadomie podjął walkę o
stworzenie państwa skonfederowanych plemion, które mogłoby skutecznie powstrzymać
ekspansję białych.
· Myśl słuszna, tylko czy wykonalna? — powątpiewał Zebrzydowski.
· Istnieje możliwość zrealizowania planów Skaczącej Pumy — odparł Ryszard. — Wódz
Szawanezów związał się z Kanadą dlatego, że Anglicy obiecali stworzyć państwo Indian
podległe królowi Wielkiej Brytanii.
· Będzie to jeszcze jedna angielska kolonia w Ameryce — uszczypliwie zauważył Józef.
—-Później można zrzucić królewską władzę — odrzekł Kos. Fijałkowski przytaknął, dopił
kawę i zaczął z odrobiną żalu:
· Pod sztandarami Napoleona wałczyłem w Hiszpanii, niby za wolność Polski, a w istocie
przeciw wolności Hiszpanów. Przybyłem na kontynent, gdzie, jak mówi się w Europie, zagro-
żona jest wolność. Tymczasem sprawy są tu tak pogmatwane, że sam nie wiem, po której
stronie słuszność.
· Pokrzywdzeni są tylko Indianie. To ich ziemia. Im trzeba pomagać...
· Dużo w tym racji — potwierdził Zebrzydowski.
· Cieszę się, panowie, że zgadzacie się ze mną — Kos uśmiechnął się przyjaźnie.
· Trudno zaprzeczyć prawdzie.
· Pan, domyślam się, jest Amerykaninem polskiego pochodzenia. Poznaję to po pańskiej wymowie
— Kos zwrócił się do Johna. — Musi pan znać sytuację wojenną. Proszę mi powiedzieć, jak ona obecnie
wygląda?
· W naszej rodzinie rozłam — zaśmiał się Zebrzydowski. — Ja w mundurze Unii, a mój brat,
Albrecht, w armii angielskiej. Gdybym wiedział, czyje będzie zwycięstwo, byłbym z bratem, albo on ze
mną.
· Oczywiście. Ale nie otrzymałem odpowiedzi na moje pytanie.
Kos wyczekująco spoglądał w twarz Johna.
· Domaga się pan od nas zdrady? — Zebrzydowski był zgorszony.
· Jesteśmy rodakami.
· Ale we wrogich sobie obozach.
· Panowie! — Ryszard przysunął się bliżej Polaków. — Nie żądam od was niczego
nadzwyczajnego. Nim wyjdziemy z tej dzikiej puszczy w okolice zamieszkałe przez białych, na froncie
będzie już zupełnie inna sytuacja. Zresztą powiedzcie to, co sami uznacie za stosowne.
· Co chciałby pan wiedzieć? — oczy 'Fijałkowskiego zaiskrzyły się tajemniczo.
· Jakimi siłami rozporządza Harrison: ilość armat, uzbrojenie, liczebność, rodzaje wojsk i nieco
wiadomości spoza linii walki.
· Fiuuuu... — zagwizdał Zebrzydowski. — To niemal wszystko.
· Pytam nie w interesie Anglików, lecz Tecumseha.
John rozważał coś w myślach. Potem nie odpowiadając Kosowi, spytał:
· Co z nami zrobicie?
· Przyłączcie się do nas — zaproponował Ryszard.
· Nie. To byłaby dezercja i zdrada. Ułatwcie nam ucieczkę lub po prostu puśćcie — poprosił John.
· Wobec tego przysługa za przysługę — Kos, uśmiechnął się dwuznacznie do rodaków. —
Będziecie wolni, choć to także z mej strony pewnego rodzaju zdrada. Jesteście w naszym obozie.
Jutro możecie udzielić Harrisonowi informacji o sile brytyjsko--indiańskich wojsk...
· Wszystkiego o was nie wiemy — Zebrzydowski patrzył na obozowe ognie rozłożone
wzdłuż rzeki.
· Dość dużo, aby wykorzystać to przeciwko nam.
· Ma rację — przyznał Józef.
· Mój prapradziad, Marek Zebrzydowski, ożenił się z dziewczyną z plemienia Lenapów3.
W moich żyłach płynie odrobina indiańskiej krwi — John na moment zamyślił się. — Nasza
rodzina zawsze sprzyjała czerwonoskórym, dlatego spełnię pana prośbę, ale nie odpowiem na
wszystkie pytania. Dobrze?
Kos skinął głową na znak zgody. Zebrzydowski zaczął:
· Harrison idzie waszym tropem. Prowadzi dwa i pół tysiąca wyborowego wojska i około
tysiąca wojowników. Wiecie, że Detroit i Malden w naszych rękach. Z rozkazu księcia
Wellingtona przybyła do Kanady w dwóch rzutach silna armia, w tym pułki De Watterville'a i
De Meurona, złożone z Polaków. Podobno Brytyjczycy przygotowują marsz na Waszyngton.
Na południu Seminole, Kriksowie i Irokezi chwycili za broń, płoną farmy, osady i miasta.
Hiszpanie z Florydy paktują z Anglią. Nie wiadomo, czym ta wojna się skończy...
· Dzięki. W nocy wyprowadzę panów z obozu — rzekł Kos do Polaków i zwrócił się po
angielsku do generała: — Nie docierają do nas kurierzy, dlatego nie wiemy, co dzieje się na
wojennej arenie, panie generale. Usłyszane wieści są niezwykle ciekawe.
— Referujcie, pułkowniku — niecierpliwił się Proctor.
Ryszard Kos przekazał informacje. Oficerowie komentowali
je długo. W serca Brytyjczyków i Tecumseha wstąpiła nadzieja. Może nie wszystko jeszcze
stracone?
Noc uśpiła żołnierzy, nad bezpieczeństwem czuwały tylko straże. Kos gawędził pod klonem
z krajanami, a Tecumseh usiadłszy samotnie nad rzeką analizował usłyszane wieści i snuł
plany dalszej walki. Zadumanego odnalazła Niskuk i w milczeniu przytuliła się do męża.
Siedzieli tak w ciszy patrząc na utkane gwiazdami niebo i czarną ścianę lasu poza rzeką.
— Spójrz, Tecumsehu, tam zapaliła się nowa gwiazda — ręka Wodnej Ptaszyny wskazała
nieboskłon. — Widziałeś?
· Nie.
· To zapłonęło nowe życie...
· O czym myślisz, Ptaszyno?
Niskuk położyła głowę na ramieniu męża.
— Tecumseh będzie miał syna — szepnęła cicho. — Sławne jego imię obiegnie puszcze i
prerie...
Sachem zajrzał w twarz żony.
· Naprawdę?
· Tak.
· Szczęśliwy to wieczór dla Tecumseha — powiedział i czule przygarnął Niskuk do swej
piersi.
Na wysokim, granatowym stropie niebios migotały złote ziarna gwiazd.

OSTATNIA BITWA TECUMSEHA

Po dwóch dniach forsownego marszu Brytyjczycy zatrzymali się zaalarmowani atakiem


Amerykanów na tyłach armii. Proctor był wściekły. Wezwawszy oficerów i wodzów
indiańskich, zwrócił się zjadliwie do Kosa:
— Mówiłem wam, że ułatwienie ucieczki jeńcom sprowadzi
wojska Unii. Miałem rację — patrzył z pogardą na Ryszarda.
— Weźmiecie, pułkowniku, Indian i z Tecumsehem zatrzymacie
nieprzyjaciela. Jak poprzednio.
· To rozkaz? — spytał Indianin.
· Yes.
· Mój brat nie może rozkazywać Pumie Gotowej do Skoku
— odparł dumnie sachem.
· Jestem dowódcą sił zbrojnych Górnej Kanady.
· Ale nie konfederacji Związku Oporu — odciął donośnie sagamore. — Zgodnie z
zawartym sojuszem jesteśmy równorzędnymi dowódcami.
. — Kazałem jeńców rozstrzelać, a wyście ich wypuścili...
· To byli jeńcy Skaczącej Pumy. Biały generał nie mógł decydować o ich losie.
· Decyzję podjął twój brat, Czerwone Serce, nie pytając cię o zgodę.
· Dobrze uczynił.
· Dlatego że sprowadził nam na kark wroga? — pienił się ze złości Proctor.
· Miczi-malsa przyszli tropem, nie potrzebowali wskazówek wypuszczonych jeńców.
· Dajmy spokój sporom — Proctor, starając się zachować spokój, odezwał się łagodniej:
— Mój brat osłaniał dotychczas tyły armii, niech to czyni dalej.
Oczy Tecumseha rozbłysły gniewem. Wyprostował się z godnością i dumą i zaczął
mocnym, dźwięcznym głosem:
— Niech Manitou otworzy serce generała Proctora i oświeci umysły białych braci, by
wysłuchali mowy Skaczącej Pumy. Zamiast bronić kanadyjskiej ziemi uchodzicie jak samotny
karibu ścigany przez stado zgłodniałych wilków. Dokąd tak będzie?
Miczi-malsa nas nie pokonali. Czerwone Serce i Tecumseh ułatwili ucieczkę trzem żołnierzom
wziętym do niewoli, bo od nich wiemy, że wierne Związkowi Oporu plemiona Rzeczek i
Seminolów walczą na południu z Długimi Nożami, a Hiszpanie na Florydzie podpisali
przymierze z Kanadą. Biały Ojciec, król Wielkiej Brytanii, przysłał swoje wojska, które
wspomagane przez wojowników konfederacji zwycięskim marszem idą na stolicę Unii,
Waszyngton. Dlaczego więc mój brat, generał Proctor, uchodzi? Wczoraj do obozu
Tecumseha przybył biały myśliwy, przyjaciel czerwonoskórych, Szymon Gitry. Mówi on, że
niedaleko stąd są świetne tereny do podjęcia walnej bitwy. Puma Gotowa do Skoku podziela
zdanie siwowłosego trapera. Tecumseh prosi generała Proctora i białych braci o godne po
witanie nadchodzących Miczi-malsa. Zwycięstwo będzie z nami. Hugh!
Proctor słuchał ze wzgardą przemówienia Szawaneza. Odpowiadając lekceważąco
machnął ręką.
— Amerykanów łącznie z Irokezami jest trzy i pół tysiąca, więc liczebnie nas
przewyższają. Nie podejmiemy bitwy. Proponuję, panowie — zwrócił się do oficerów —
kontynuowanie marszu w północno-wschodni rejon kraju. Harrison zbłądzi w puszczy na nie
znanym sobie terenie i sam zrezygnuje z pościgu.
Tecumseh nie wytrzymał i wybuchnął:
— Jesteś jak tłusty pies wymachujący z sytości ogonem, ale gdy ktoś go przestraszy, podwija ogon
pod siebie i skomląc ucieka jak tchórz.
Nagła cisza zaległa wokół. Proctor śmiertelnie zbladł. Wolno sięgnął po rękojeść pistoletu.
Generałowie z wbitymi w siebie nienawistnymi spojrzeniami stali gotowi na wszystko.
Głos kapitana Robertsa zabrzmiał łagodząco:
· Panie generale, pomijając pełen porównań styl wysławiania się czerwonoskórych, uważam, iż
powinniśmy przyjąć bitwę. Jest nas wprawdzie mniej, ale to nie będzie miało znaczenia. Umiejętne
wykorzystanie znajomości terenu przez Indian zrównoważy nasze siły, Tecumseh dowiódł tego
parokrotnie w ubiegłym roku...
· Nadchodzi Szymon Gitry. Pewnie ma jakieś nowe wiadomości — wtrącił Ryszard.
Napięcie między generałami osłabło. Traper stanął przed oficerami z głową bielutką jak mleko.
Podniósłszy poradloną siecią zmarszczek twarz, wyblakłymi od starości oczyma patrzył spokojnie na
Proctora. Ile mógł mieć lat? Dziewięćdziesiąt, a może więcej. Mimo sędziwego wieku trzymał się prosto, a
gdy zaczął mówić, jego głos brzmiał dźwięcznie.
· Panowie, wróciłem z rekonesansu, wojska Unii szykują się do ostatecznej rozprawy.
Podsłuchałem rozmowę żołnierzy. Bez przerwy śledzą nas liczni zwiadowcy Irokezow. Niedaleko stąd
znajduje się wyśmienity teren. Indianie nazywają go Titchinnichilie. Zaprowadzę...
· Ile trzeba czasu na dojście do tego miejsca, sir? — spytał Proctor.
· Godzinę, generale.
· Mój biały bracie — zwrócił się łagodnie do Proctora Szawanez — Tecumseh wie, że nie sprzyjasz
mojemu ludowi, ale nie ty decydowałeś o sojuszu i nie wszyscy Brytyjczycy podzielają twoje uczucia i
poglądy. Wspólnie walczymy o jednakowe cele. Przyjmijmy bitwę. A jeśli nie chcesz, zostaw
Tecumsehowi armaty, amunicję i broń. Masz zapasy na taborach, Skacząca Puma z wodzami konfederacji
sam rozprawi się z Miczi-malsa...
· Dział nie otrzymasz.
· Bez armat Tecumseh nie sprosta Długim Nożom.
· Panie generale, ta ciągła ucieczka demoralizuje żołnierzy — -powiedział milczący
dotychczas Ludwik Lavel. — Trzeba przyjąć tę bitwę.
— Kto popiera stanowisko pułkownika Lavela? — spytał bez entuzjazmu generał.
Podniosły się ręce i rozległy się słowa wyrażające wolę walki. Proctor spuścił głowę i bez
przekonania powiedział:
— Weil, niech będzie według waszej woli. Prowadźcie, sir — zwrócił się do Gitry'ego.
Pod wieczór tegoż dnia Proctor ustawił artylerię na piaszczystej ławicy między podmokłymi
łąkami a Thames River. W głębi bagien zajęli pozycje Indianie. Szwadrony dragonów
usadowiły się w zaroślach nad rzeką. Tu też generał umieścił swój punkt dowodzenia.
W dniu 5 września 1813 roku armia Williama Henry'ego Harrisona rozwinęła szyki bojowe.
Słońce słało oślepiające blaski. Spokój rozpościerał się nad dziewiczą puszczą. Oba wojska w
nerwowym napięciu oczekiwały sygnału do walki.
Tecumseh wezwał wodzów i towarzyszące im kobiety. Usiedli na grubej warstwie gałęzi
rozścielonych na wilgotnej murawie. Szawanez w generalskim mundurze pochylił głowę w
zadumie, potem zaczął mówić patrząc w oblicza przyjaciół:
· Bracia, Skacząca Puma nie ufa Proctorowi, to tchórz. Nie wiadomo, jak postąpi w
krytycznym momencie, dlatego też wezwałem was, abyście spełnili wolę Tecumseha —
przerwał zapatrzony gdzieś w przestrzeń. Po chwili zwrócił się do sędziwego trapera:
· Niskuk i Zorzę Ranną Utsanati odprowadzi do Niedźwiedziej Doliny, do twej chaty, mój
bracie. Tam pod opieką walecznego wojownika i tropiciela zwierząt, Gitry'ego, nasze kobiety
przeczekają bitwę.
· Nie! Nie pójdę! — zawołała Wodna Ptaszyna. — Muszę być z moim Tecumsehem.
· Ja też nie chcę.,. — protestowała Zorza.
· Tu za chwilę będzie szaleć śmierć — mówił ze smutkiem sachem — a ty, Niskuk,
musisz być bezpieczna. Skacząca Puma oczekuje syna, który pójdzie śladami swego ojca —
na krótką
chwilę pojawił się błysk radości na obliczu Szawaneza. — Zorza Ranna powinna czuwać nad
swą przyjaciółką. Spełnijcie wolę Tecumseha.
Teraz sachem zwrócił się do starszyzny:
—' Bracia, to będzie krwawy bój. Serce Pumy Gotowej do Skoku jest ciężkie jak kamień,
przeczuwa nadciągający kres. Gdy zabraknie Tecumseha, pamiętajcie, że jedno plemię jest jak
patyk, który byle wiatr złamie, a związane konfederacją plemiona są jak wiązka, której nie
potrafi przełamać najsilniejszy mocarz. Gdyby Skacząca Puma nie wyszedł żywy z tej bitwy,
prowadźcie dzieło do końca, aż odbierzecie białym najeźdźcom ziemie naszych ojców i
dziadów. Tak mówi przez usta Tecumseha Gicze Manitou. Hugh.
Naczelnicy wpatrzeni w sachema słuchali w zadumie słów wielkiego patrioty, rozumiejąc
ich wagę i znaczenie. Czarny Jastrząb i Waneta pochylili z szacunkiem głowy.
Sachem mówił dalej:
· Gdyby Miczi-malsa rozproszyli naszych wojowników, zbierzemy się w Niedźwiedziej
Dolinie i tam podejmiemy dalsze kroki. Wojna jeszcze się nie skończyła, a jedna bitwa nie de-
cyduje o ostatecznym zwycięstwie. Pamiętajcie o tym, moi bracia — Szawanez zbierał
rozpierzchłe myśli. — A gdyby nie było już z wami Tecumseha — mówił cichym głosem —
musicie sami kierować Związkiem Oporu. Hugh.
· Spełnimy twą wolę, wielki sagamore — przekonywająco powiedział Menewa.
Zawtórowali mu inni wodzowie.
— Serce Tecumseha stało się ufne. Idźcie, moi bracia, za chwilę zacznie się bój.
Gdy wodzowie poczęli odchodzić, Tecumseh podszedł do Niskuk, przygarnął ją do siebie,
mówiąc:
— Spieszcie! Gitry i Utsanati przeprowadzą was przez mokradła. Za parę minut może być
za późno. Bywajcie!
Niskuk płacząc tuliła się do męża. Zorza Ranna podobnie żegnała Ryszarda i ojca. Kiedy
wreszcie obie znikły w trzcinach prowadzone przez trapera i Utsanati'ego, Tecumseh poszedł
obejrzeć bojowe stanowiska.
Około południa zagrały amerykańskie armaty. Ich huk jak potężne grzmoty
przewalał się po kniei ustokrotniony echem. Pociski ryły nadrzeczny piach, miękko tłukły w
bagienną murawę wyrzucając w górę upiorne tumany dymu, błota i pyłu. Anglicy przyklejeni
do ziemi oczekiwali końca kanonady.
Po godzinnej przygrywce umilkły działa. Natychmiast ostro ruszyła do ataku konnica
Kentucky wspierana Irokezami. Na jej czele na śnieżnobiałym rumaku galopował Johnson. Z
lewej ze wzniesioną szablą pędził Szymon Kenton, a z prawej William Whitley. Za kawalerią
szła piechota ostrzeliwując brytyjskie linie..
Sapnęły teraz armaty Anglików i zatrzeszczała ręczna broń. Indianie zarzucili wroga
chmurą pierzastych strzał. Amerykanie nie bacząc na ginących towarzyszy starli się z
Brytyjczykami. Whitley otoczony kawalerzystami czynił spustoszenie wśród Indian broniących
skraju Titchinnichilie. Uwijał się jak szatan. Cięcia jego szabli zbroczonej krwią były
niezawodne. Kładły Się szeregi bohaterskich wojowników zagradzających mu drogę.
Czarny Jastrząb przekrzykując bitewny zgiełk wskazał paru Indianom groźnego napastnika.
— Ustrzelcie go, bracia! — zawołał — i już, waląc na lewo i prawo tomahawkiem — parł
w najgęstszą ciżbę walczących.
Took-suh i Najle-umoc, dwaj nierozłączni przyjaciele z plemienia Szawanezów, położyli się
pomiędzy zwłokami poległych i z takiej pozycji mierzyli z łuku w Whitleya. Jedna ze strzał
trafiła go w ramię. Nie miał czasu na wyciąganie grotu. Zdawało się, że rana zwielokrotniała
jego siły, bo dalej wokoło ginęli wojownicy. Znowu pofrunęły długie pociski i utkwiły w
Whitleyu. Rozgrzany walką przedzierał się naprzód, jedynie jego ruchy stawały się
powolniejsze, a ciosy słabsze.
Najle-umoc napiął cięciwę. Celował starannie. Whitley wypuścił szablę, chwycił się za
twarz krzycząc rozpaczliwie. W oku utkwiło mu ostrze. Zachwiał się w siodle. Wtedy kolejna
strzała dosięgła piersi oficera. Osławiony pogromca Indian konając zsunął się z konia.
Na całej linii obrony płynęła obficie krew. Czarny Jastrząb i Menewa, Wielki Sokół
Osedżów i Waneta Dakotów, Czarna Strzała z Senekami i Żuraw z gromadką Wyandotów
mężnie odpierali szturm.
Na piaszczystej ławicy dragoni Proctora bili się z jazdą Kentucky spychając ją z
zajmowanych pozycji. Jeszcze kilkanaście minut i nieprzyjaciel zawrócił. Zabrzmiał krzyk
radości i grad kul i strzał posypał się za uciekającymi.
Harrison nie dał jednak wytchnąć Brytyjczykom. Błyskawicznie uporządkował rozbitą
kawalerię i wzmocniwszy jej szeregi wypoczętymi żołnierzami pchnął ją do ponownego ataku.
Natarli z impetem zagrzewając się okrzykiem: „Za rzekę Raisin!" Na skraju Krainy Trzcin
zatrzymali ich Indianie, walczący tu zaciekle, na śmierć i życie. Po obu stronach gęsto kładli
się ludzie.
Tymczasem nad rzeką kawaleria Kentucky pod dowództwem Kentona klinem wbiła się w
obronę Anglików, przejechała przez linię armat siekąc szablami kanonierów i zginęła w
pobliskim lesie. Tam Kenton uporządkował szeregi i począł palić ze sztucerów w plecy
Brytyjczyków.
Przerażenie ogarnęło kanadyjskie wojska. Generał Henry Proc-tor klnąc wskoczył na
siodło. Za nim oficerowie i czterystu dragonów. Kryjąc się w nadbrzeżnych krzakach rzucili
się do ucieczki, zostawiając osamotnionych żołnierzy i sojuszniczych Indian.
· Generale, dokąd jedziemy? — pytał zdenerwowany pułkownik Lavel. — Myślałem, że
to odsiecz...
· Im już nie pomożemy — krzyknął Proctor i zdzielił bok wierzchowca płazem szabli.
Brytyjczycy walczyli w rozproszeniu. Wreszcie pozostawili całą baterię i tabory i poczęli
uchodzić w puszczę.
Harrison przez szkła lunety obserwował przebieg bitwy.
· Proctor ucieka — powiedział do generała Shelby'ego. — Brytyjczycy rozbici. Każcie
trąbić do odwrotu.
· Nie ścigamy ich?
· Po co? Szkoda czasu — odparł Harrison. — Nie wolno nam dać żadnej możliwości
manewru Tecumsehowi, bo przegramy. Skacząca Puma to nie Proctor.
Nad bitewną wrzawą zadźwięczał sygnał trąbki. Amerykanie wycofywali się obsadzając
zdobyte armaty. Równocześnie ich piechota zamykała pierścieniem Titchin-nichilie.
— To koniec, mój bracie — powiedział Tecumseh do Ryszarda. — Zostaliśmy sami.
Tchórz uciekł...
Na czystym błękicie nieba krążyły długoskrzydłe sępy. Amerykanie zabierali z pola bitwy rannych i
zabitych. Kawaleria bez pośpiechu zajmowała pozycje wyjściowe.
Tecumseh spojrzał ze wzgardą na swój generalski mundur. Sięgnąwszy po leżący worek wyciągnął
szawaneski ubiór haftowany rękoma Niskuk. Po chwili był znowu tylko indiańskim sachemem. Na piersi
połyskiwał mu medalion z wizerunkiem długowłosej dziewczyny. Skórzaną bluzę i spodnie zdobiły
frędzle na szwach i misterne wzory. Włosy obwiązał opaską, zza której sterczały pióra górskiego orła,
uwydatniające wysokie czoło i szlachetne rysy w inteligentnej twarzy.
Sygnał trąbki bojowej popłynął w puszczę. Amerykańska konnica ruszyła do ataku. Powitała ją ulewa
strzał i kul. Mimo gęsto padających towarzyszy kawaleria nie zawróciła. Na skraju trzcin rozpętało się
piekło. Kwik i rżenie rannych koni, jęki konających, bitewny wrzask i szczęk metalu potężniały z każdą
chwilą i echem płynęły w puszczę.
Niespodziewanie zatrzeszczały indiańskie grzechotki. Czerwonoskórzy rzucili się do ucieczki.
Kawaleria z okrzykami triumfu popędziła za uchodzącym wrogiem. Pod kopytami koni, niby mięciutki
kobierzec, uginała się murawa. Nagle nogi wierzchowców poczęły zapadać się w bagiennym gruncie.
Wtedy z wojennym krzykiem zawrócili Indianie. Na głowy. Amerykanów spadły ciosy tomahawków,
tłukły o nie kolby strzelb, uderzały noże i trafiały pociski. Pozostawili uwięzione w bagnie konie i poczęli
uciekać z niebezpiecznej Krainy Patyków.
Ledwie niedobitki Kentucky wypadły na wolną przestrzeń, a już na teren Titchin-nichilie Wkroczyła
piechota generała Shelby'ego. Tecumseh zagrodził im drogę. Na nowo rozgorzał bój. Kos szedł za
Szawanezem. Skacząca Puma z szablą w prawej ręce i tomahawkiem w lewej rzucał się w
najniebezpieczniejszy wir walki. Rąbał i siekł kładąc pokotem nieprzyjaciół.
Jakiś rosły Amerykanin skrzyżował szablę ze Skaczącą Pumą. Drugi nadbiegł od tyłu chcąc zadać
wodzowi cios, ale Ryszard zagrodził mu drogę. Kilka cięć i żołnierz uderzony ostrzem przez twarz wyjąc
nieludzko tarzał się w błocie.
W tym momencie inny Amerykanin z bagnetem na karabinie pokonał Wielkiego Sokoła, wodza
Osedżów, i dopadł Tecumseha. Szawanez odpierając ataki dwóch żołnierzy nie zauważył
zbliżającego się niebezpieczeństwa. Ryszard także walczył z kilkoma przeciwnikami. Sachem
pchnięty bagnetem w ramię pewnie zginąłby, gdyby równocześnie nie pośpieszyli mu z
pomocą Kos i Czarna Strzała. Ryszard wystrzałem z pistoletu powalił żołnierza, a Seneka
zaatakował drugiego z napastników. Mimo zranionego ramienia sachem zręcznie odbił szablę
trzeciego wroga i pchnął go w brzuch. Amerykanin chwyciwszy się za ramię klęknął na
moment, potem zwinąwszy się w kłębek jęczał na zlanej krwią murawie.
Skacząca Puma donośnym głosem nawoływał wojowników do walki. Lewa obficie
krwawiąca ręka zwisała mu bezładnie. Z rozszerzonymi, pełnymi nienawiści źrenicami
przedzierał się z garstką towarzyszy ku generałowi Shelby'emu. Chciał zmierzyć się z
wrogiem, którego wspaniałomyślnie wypuścił w Mal-den na wolność. Wbił się klinem w
szeregi Amerykanów. Pod ciosami sachema i jego wojowników cofali się żołnierze. Z jednej
strony osłaniał go Ryszard, z drugiej Czarna Strzała. Tecum-seh zagrzewał Indian do walki
siejąc wokół siebie spustoszenie.
Pułkownik Johnson z wypoczętymi oddziałami pośpieszył na pomoc walczącym.
Natychmiast dojrzał Tecumseha i skierował w jego stronę całą siłę uderzenia. Otoczył
sachema i garstkę jego ludzi. Zakotłowało się. Stuk i szczęk. Krzyki i rzężenia. Czasami w tej
wrzawie odzywał się huk wystrzału.
Johnson na koniu zwracał na siebie uwagę, dlatego bezustannie strzelano do niego, ale
sprzyjało mu szczęście, bo kule drasnęły go tylko nie czyniąc mu większej krzywdy. Docierał
już do sachema, gdy jego koń śmiertelnie ugodzony pociskiem zwalił się na ziemię, Johnson
upadając wymierzył z pistoletu w Tecumseha i pociągnął za cyngiel. Nie widział skutków
strzału. Przywalony ciężarem wierzchowca, ledwo żywy oczekiwał pomocy swych żołnierzy.
Skacząca Puma uczuł silny ból w piersiach. Zawirowało mu pole bitwy, twarze wrogów i
przyjaciół zlały się z sobą w jeden mglisty, falujący obraz. Gasnącym wzrokiem ujrzał jeszcze
wysoki błękit nieba i stratowane wokoło trzciny. Padł na plecy i znieruchomiał.
Na ułamek sekundy zaległa zupełna cisza. Jedynie w dalszych rejonach Titchin-
nichilie rozbrzmiewał bój i dochodziły stamtąd komendy Czarnego Jastrzębia i Wanety. Kos
przypadł do przyjaciela. Oczy Tecumseha były już szkliste. Położył więc jego głowę na swych
kolanach i palcami zamknął mu powieki. Nie słyszał krzyku rozpaczy przerażonych Indian. Nie
dostrzegał wściekłego ataku wojowników. Głęboki ból ścisnął mu krtań, z oczu spływały łzy...
Harrison zorientowawszy się w sytuacji na czele odwodów runął na prawe skrzydło
czerwonoskórych, gdzie Czarny Jastrząb, Waneta i Menewa bohatersko odpierali ataki.
Przez godzinę jeszcze Indianie walczyli zaciekle, aż pod naporem liczebnej przewagi poczęli
wycofywać się przez bagna i rzekę... Tu i ówdzie staczano pojedyncze walki, w końcu i tych
zaprzestano.
Kos patrzył w łagodnie uśmiechnięte, nieruchome oblicze Skaczącej Pumy pełen
bezgranicznej pustki, z sercem zbolałym i przepełnionym żalem. Życie związało go z tym
szlachetnym człowiekiem. Tyle razem przeżyli. Wspólnie budowali gmach przyszłego państwa
skonfederowanych plemion i teraz główne ogniwo tej idei urwało się. Co stanie się bez
Tecumseha z prawowitymi właścicielami tego kraju? Kto podejmie dalekosiężne plany
wielkiego Szawaneza?
Łzy płynęły po policzkach Polaka, choć los nie szczędził mu goryczy i uodpornił na
wzruszenie. Niejedną widział śmierć. Tam, w ojczyźnie rozdartej przez wrogów, był
świadkiem zgonu niejednego przyjaciela. Tak było w wielkich bitwach pod Racławicami,
Chełmem... a później pod Maciejowicami. Teraz znowu tu... Tak samo ginęli ludzie w obronie
swych praw do wolności i ojczystej ziemi...
Spoglądając na czerwonoskórego przyjaciela dostrzegł na jego piersi woreczek z rytualnym
kalumetem i mikroskopijną rzeźbą sowy. Odwiązał rzemienny sznurek i chowając te
przedmioty postanowił oddać je Wodnej Ptaszynie. Miała do tych pamiątek prawo. W
przyszłości bowiem powinien nosić je syn Pumy Gotowej do Skoku, a może córka?
Czarna Strzała, wódz Seneków, ogłuszony w czasie walki silnym ciosem w głowę
odzyskiwał przytomność. Otworzywszy oczy ujrzał najpierw stada sępów krążących po niebie,
potem zwłoki poległych. Zrozumiał. Było cicho. Gdzieś z daleka dobiegały rozmowy, czasami okrzyki,
huknął samotny strzał. Seneka z wysiłkiem usiadł i zaraz zobaczył wysoką postać żołnierza, który mierzył
w kogoś ze sztucera. Seneka pobiegł wzrokiem w kierunku celu i natychmiast wróciła mu energia.
Zobaczył, że niebezpieczeństwo zagraża siedzącemu ze spuszczoną głową Ryszardowi Kosowi.
— Hej, blada twarz! — krzyknął podnosząc leżący obok nóż.
Biały odwrócił się błyskawicznie. Wódz Seneków ujrzał wykrzywione przerażeniem oblicze tamtego.
Poznał. To był Dawid Landing, jeden z łotrów, którzy usiłowali skrzywdzić kiedyś jego córkę.
Błyskawicznie cisnął nożem i padł na czyjeś zwłoki. Huk zabrzmiał jak piorun. Kula trzasnęła obok w
ziemię. Równocześnie żołnierz zatoczył się, wypuścił z rąk karabin i padł z nożem w, piersi.
Seneka podbiegł do Czerwonego Serca, widząc martwe ciało sachema skamieniał, potem w ciszy
usiadł obok. Nie pytał o nic...
Nadjechał Harrison. Zeskoczył z wierzchowca patrząc na martwe ciało indiańskiego wodza. Generał
przypomniał sobie wyniosłą sylwetkę sachema, gdy przed wielu laty po zniszczeniu przez Indian osady
nad Wąską Strugą złożył mu wizytę w Vincennes w asyście wodzów. Wtedy Szawanez zaimponował
mu rycerskością i inteligencją.
Ściągali oficerowie i żołnierze. Otoczyli ciało sachema i pogrążonych w smutku jego najbliższych
przyjaciół. Patrzyli z szacunkiem i ciekawością na opromienionego sławą naczelnika.
Harrison wyciągnął szablę i oddał honory poległemu. Oficerowie i żołnierze poszli za jego
przykładem.
— To był wielki człowiek — odezwał się generał. — Posiadał poczucie godności, zdolność
panowania nad sobą, cenił
sprawiedliwość i był jednym z największych wodzów i polityków naszych czasów. Szkoda, że urodził się
Indianinem.
Oficerowie i żołnierze pochylili głowy.
· Was, pułkowniku Kos, każę aresztować — zwrócił się do J Ryszarda i polecił: — Kapitanie
Kenton, zaopiekujcie się tym białym Indianinem, a tego Senekę puśćcie wolno. Dość krwi dzisiaj
spłynęło.
· Co zrobicie z Tecumsehem? — spytał rozpaczliwie Kos.
— Był generałem i wielkim człowiekiem swego narodu, pochowamy go z honorami, sir — odparł
Harrison.
Żołnierze podtrzymując Ryszarda poprowadzili go ku obozowi Amerykanów.
Któryś z oficerów tymczasem pochylił się nad zwłokami Tecumseha i odciął nożem skrawek ubrania
wodza.
— Na pamiątkę — szepnął.
Inni poszli za tym przykładem. W kilka minut odarto zwłoki z odzieży. Ktoś litościwie nakrył je
żołnierskim płaszczem.

W NIEZNANE

Żołnierze prowadzili Ryszarda Kosa brzegiem lesistego wąwozu. Otępiały cierpieniem nie zwracał na
nic uwagi.
— Ocknij się, sir — trącił go jeden z nich. — Tecumsehowi nie pomożecie, a wy powinniście żyć.
Generał Harrison oskarża was o podburzanie Indian przeciw Unii — mówił dalej. — Słyszałem, jak
powiedział do Johnsona, że pójdziecie, jako były
kurier amerykańskiej armii, pod sąd wojenny i... kula w łeb... Rozumiecie?
Do świadomości Ryszarda dotarła wreszcie treść ostatnich zdań mówiącego. Spojrzał więc na
żołnierza z odrobiną zainteresowania.
· Nie poznajecie mnie, sir? Jestem Mark Shelly. Uratowaliście mi życie nad Illinois River. Było to
pod koniec lata w 1811 roku,
· Możliwe... — bąknął Kos.
· Byłem wtedy ranny. Czarna Strzała, wódz Seneków, chciał mnie dobić, ale wyście się za mną
wstawili, bo nie dopuściłem do skrzywdzenia porwanej Zorzy Rannej.
Ryszard ożywił się nagle słysząc imię ukochanej. Gdzie ona jest teraz? Czy szczęśliwie dotarła do
Niedźwiedziej Doliny? Popatrzył w żołnierską twarz.
· Tak, poznaję was, sir. Smutne to spotkanie.
· Rzeczywiście, do przyjemnych nie można zaliczyć naszych spotkań — wtrącił się drugi żołnierz.
— Ale jest okazja spłacić
zaciągnięty dług. Jestem przecież John Zebrzydowki albo Zebriskie, jak wolicie.
· Do licha! Przypadek to sprawił czy zamierzone działanie, że obaj mnie prowadzicie? —
spytał Kos wracając powoli do równowagi ducha.
· To drugie — odparł Mark.
· Słuchaj, sir — zaczął John. — Jesteśmy blisko obozu, dalej iść nie możemy. Wyrwij mi
sztucer i wiej wąwozem na północ. Narobimy hałasu, postrzelamy w powietrze i skierujemy
pościg w przeciwną stronę. Polak Polakowi musi przecież pomóc.
Kos oglądnął się wokoło. Nikogo, jedynie z lasu dobiegały kroki nadchodzących ludzi.
Każda chwila była cenna. Chwycił więc karabin Zebrzydowskiego i skoczył w zarośla
porastające wąwóz. Za nim huknął strzał. Żołnierze wzywali pomocy. Za-tupotały nogi, gwar
wypełnił las.
Ryszard kryjąc się wśród krzaków biegł dnem parowu. Nagle błyskawicznie padł w gęste
trawy i podniósł sztucer. Ktoś zsuwał się ze stromego w tym miejscu zbocza. Zwierzę czy
człowiek?... Z listowia wyjrzała znajoma twarz. To wódz Seneków. Kos uradowany chwycił
Czarną Strzałę w ramiona.
— Szedłem za Czerwonym Sercem — powiedział Indianin.
— Widziałem wszystko...
Szli dziką puszczą z trudem przedzierając się przez gęste poszycie. Czarna Strzała prowadził
ku samotnej chacie Szymona Gitry'ego. Początkowo niewiele do siebie mówili. Dopiero po
paru dniach wędrówki poczęli gawędzić o wydarzeniach ostatnich tygodni.
Nie napotykając ludzi, klucząc po kniei dotarli do Niedźwiedziej Doliny. Zebrało się tu już
sporo czerwonoskórych. Zorza Ranna witała ojca i narzeczonego. Radość jej biła z twarzy,
choć bolesny cień czaił się w źrenicach.
· Gdzie Niskuk? — spytał Kos.
· Posypała popiołem włosy i opłakuje w samotności męża. Nie zakłócajmy jej żałoby.
· Kto przyniósł tę smutną wieść?
· Pierwszy był tutaj Took-suh. On opowiedział wszystko. To jego strzała powaliła białego
mustanga pułkownika Miczi-malsa.
Ryszard przytulił dziewczynę.
· Przyniosłem coś dla Wodnej Ptaszyny — powiedział wyjmując woreczek sachema z kalumetem i
wizerunkiem sowy. — Oddasz jej, Zorzo, te pamiątki. Zdjąłem je z szyi Skaczącej Pumy.
· Meyoo — szepnęła i łzy zamgliły jej oczy.
· Jest Gitry?
· Nie ma. Odprowadził nas tylko kawałek i wrócił na pole bitwy. Węszący Wilk widział go z
przestrzeloną głową.
· Niemożliwe?
· Tak. Wojownik Seneków mówił, że biały traper ocalił życie Jastrzębiowi Sauków.
· Szkoda, że zginął.
— Ugh. Był Indianinem, choć białym.
Kos przytaknął ruchem głowy.
— Ty jesteś podobny do niego — powiedziała kładąc głowę na jego piersi.
W kilka dni później, kiedy w dolinę ściągnęły resztki rozbitych sił indiańskiej armii,
starszyzna zasiadła przy Ognisku Rady. Twarze wodzów okrywał smutek i przygnębienie.
Śmierć wielkiego Tecumseha zachwiała ich wiarę w zwycięstwo, w umysłach kiełkowało
zwątpienie, a przyszłość jawiła się obrazami zagłady wiosek, rodów i szczepów.
W tym ponurym nastroju głos Czarnego Jastrzębia zamiast podnieść ludzi na duchu, pogłębił
ogólne przygnębienie.
— Bracia, nie ma wśród nas Skaczącej Pumy. Czerwoni mężowie zostali jak dzieci bez
ojca. Cóż czynić nam teraz wypada? — Wódz Sauków i Lisów załamał tragicznie ręce. —
Biały generał Proctor uciekł z pola bitwy pozostawiając wojowników na pastwę czterokrotnie
silniejszego wroga. I znowu klęska. Czarny Jastrząb jest zmęczony. Minęły już cztery lata, jak
me ma go w rodzinnej wiosce. Czas więc wracać nad Fox River, do kraju ojców. —
Waleczny wódz opuścił zgnębione oblicze, po czym mówił dalej: — Miczi-malsa są jak węże.
Agolaszima jak stado wilków. Nigdy nie można ufać jednym ani drugim.
Czarny Jastrząb wraca do swego wigwamu, gdzie oczekuje go stęskniona sąuaw i dzieci.
Nim Sauk zdążył usiąść, już podniósł się Menewa; z ramionami wyciągniętymi ku słońcu
zawołał donośnie:
— Po każdej nocy w znoju zwycięża światło. dnia, którego symbolem jest Nabash-cisa. Jak
można wątpić w jego moc? Wódz Kriksów nie rezygnuje z walki. Wielki naród Seminolow
powstał na południu. Wojna obejmuje kraj Miczi-malsa niczym pożar prerię. Jakże można
teraz rezygnować? Uczył nas Tecumseh, że w jedności plemion siła. Uszanujmy nauki
sagamore. Bijmy białe twarze, aż ziemie naszych ojców i dziadów zostaną oczyszczone z
okrutnych i chciwych najeźdźców. Śmierć Miczi-malsa! Hugh!
Czarny Jastrząb położył dłonie na kolanach i dumał nad czymś ze wzrokiem wbitym w
ziemię.
Wodzowie uzewnętrzniali swe myśli i uczucia, kwieciście uzasadniając swoje poglądy.
Waneta, młodziutki wódz Dakotów, wypowiedział się za wojną. Obiecał, że wróci poza
Missouri po nowe zastępy wojowników, bo z tych, którzy z nim przybyli jeszcze do
Tippecanoe, pozostało kilkunastu.
Ociężale po raz drugi powstał wódz Sauków i Foxów. Kładąc prawą dłoń na sercu zaczął:
— O, bracia! Czarny Jastrząb złamany smutkiem po zgonie Tecumseha myślami swymi
wszedł na poplątane przez Mikam-wesa ścieżki. Saukowie pójdą z wami gromić Miczi-malsa,
a gdy przyjdzie czas, może także Agolaszima. — Szmer aprobaty przeszedł przez szeregi
wodzów i wojowników. — Czarny Jastrząb uda się do rodzinnej wioski nad Fox River,
zgromadzi nowe zastępy i wróci pomścić śmierć Skaczącej Pumy. Hugh.
Gdy okoliczne drzewa kładły długie cienie, a w lesie gęstniał zmierzch, narada dobiegała
końca. Ustaliwszy, że nowym punktem zbornym będzie miejsce, gdzie Ohio wlewa swe wody
w wielkie koryto Missisipi, udali się na spoczynek. O świcie gońcy ponieśli do wszystkich
plemion zamieszkujących puszcze i prerie, rozlewiska olbrzymich jezior i niedostępne błota
nowe wezwanie do walki o prawo do życia i wolności.
Kos zastanawiał się, co z tego wyniknie. Czy znajdzie się drugi Tecumseh? Kto pójdzie w
ślady wybitnego Szawaneza?
Może przerażeni śmiercią sachema Indianie przejdą na stronę Unii? Wszystko było możliwe...
Wódz Seneków patrząc na córkę z czułością i troską zarazem położył swą rękę na jej ramieniu i
powiedział:
· Zorza Ranna pójdzie z Niskuk do wioski Sauków nad Fox River. Tam jest bezpiecznie.
· Nie mogę — szepnęła spoglądając prosząco na Ryszarda.
· Tak trzeba — poparł Senekę Kos. — Tu długo jeszcze będzie lała się krew. Końca wojny nie
widać. A ty, Zorzo, musisz przecież spełnić wolę Skaczącej Pumy. Niskuk została sama. Ona oczekuje od
ciebie pomocy... Rozumiesz?
Zorza Ranna zawstydzona spuściła powieki. Bezmyślnie bawiła się frędzlami przepięknie haftowanej
bluzki. Wiedziała, że nie wolno jej odmówić. Wola zmarłego jest święta i nienaruszalna. Kto ważyłby się
jej sprzeciwiać, skazałby się na potworne nieszczęścia. Niskuk była jej przyjaciółką. Kochały się jak
siostry. Musi więc zaopiekować się Wodną Ptaszyną oczekującą dziecka.
Uśmiechając się powiedziała:
· Zorza Ranna spełni życzenie Tecumseha i swego ojca. — A zwróciwszy się do Kosa cicho
wyszeptała: — Przyjedź po mnie, Czerwone Serce.
· Przyjadę, jak tylko skończy się wojna...
Całe popołudnie Ryszard spędził z dziewczyną. Byliby szczęśliwi, gdyby nie tragiczne wydarzenia
nad Thames River i zbliżające się rozstanie.
Rankiem dwie kolumny przygotowywały się do drogi. Jedną tworzyli wodzowie: Ryszard, Czarna
Strzała, Żuraw, Menewa i Okrągły Kamień z trzystu wojownikami. Za chwilę mieli wyruszyć ku jezioru
Erie, przeprawić się na przeciwległy brzeg i poprzez siedziby Irokezów, Miamisów, Wyandotów i
Ottawów, omijając forty Unii, dotrzeć do ujścia Ohio. Co na tej rozległej drodze się zdarzy? Któż to mógł
wiedzieć.
Niskuk i Zorza Ranna długo żegnały się z najbliższymi. Dołączywszy do kolumny Czarnego Jastrzębia
i Wanety szły ocierając łzy. Serca ich przepełniał lęk i niepewność. Przed nimi leżał daleki szlak, aż poza
olbrzymie wody Michigan, poza nimi zostawali ci, których kochały.
Kos patrzył za najmilszą dziewczyną, aż znikła w zieleni krzewów. Czy dotrze kiedyś do
wiosek Foxów i Sauków? Czy znajdzie tam ukochaną? Czy w tym wojennym kotle śmierci
ominą go kule? Jakiś ból ścisnął mu krtań i nieopisana tęsknota owładnęła sercem. Oczy
przesłoniła mgła.
— Już czas, mój biały bracie — usłyszał głos wodza Seneków.
Słońce sypało złociste ciepło. Przepojone żywicą powietrze odurzało. Ryszard powlókł się
za wojownikami. Stąpania ludzi wtopiły się w szelesty i poszumy puszczy...

Digitalizował „bodziokb”

You might also like