You are on page 1of 194

KONSTANTY ILDEFONS

GAŁCZYŃSKI
ANTOLOGIA
POEZJA POLSKA

KONSTANTY ILDEFONS
GAŁCZYŃSKI
ANTOLOGIA^2

kolekcja
H hachette
Projekt okładki i stron tytułowych
www.360stopni. com.pl

Skład i redakcja:
Horyzont Henryk Sułek
ul. J. Sarego 16/6, 31-047Kraków
www.horyzontmedia. com

Copyright for this edition © 2011 by Hachette Polska sp. z o.o.


Copyright for this text © by Kira Gałczyńska

Wybór wierszy:

Hachette Polska sp. z o.o.


Postępu 6, 02-676 Warszawa

Drukarnia im. Adama Półtawskiego, Kielce

2015 E
Wstęp

Wielki kataklizm lat 1939-1944 postawił poezję pol­


ską w niezwykle złożonej, nigdy wcześniej niezastanej
sytuacji artystyczno-duchowej. Forma, w jakiej ta po­
ezja była dotychczas uprawiana, została „wyzerowana”
- jej dotychczasowe granice, kierunki refleksji, stany
liryczne, motywy zostały tak dalece przekroczone, że
zatraciły potencjał poetyckiego wyrazu; w ich miejsce
zaś pojawiły się całkiem nowe, wymagające swojego
uzasadnienia w potrzebie zrozumienia sensu tragicz­
nych wydarzeń drugiej wojny światowej, rozliczenia
się z najnowszą historią, dokonania rachunku arty­
stycznego sumienia. I właśnie stosunek wobec historii
stał się czynnikiem najbardziej różnicującym postawy
poetyckie - nie zaś pokrewieństwo stylu, artyzmu czy
motywu.
Konstanty Ildefons Gałczyński (23 I 1905 - 6 XII
1953) zajął wśród poetów polskich lat powojennych miej­
sce szczególne, w swym przekazie - unikatowe. O ile
bowiem cechą znamienną twórczości takich poetów
jak Mieczysław Jastrun, Czesław Miłosz czy Tadeusz
Różewicz będzie ukazanie okrucieństwa i koszmaru
dziejów, a w efekcie wzbudzenie poczucia grozy i lęku,
o tyle wiersze Gałczyńskiego, przeciwnie, przyniosą ze
sobą próbę pogodzenia z powojenną rzeczywistością

7
i odnalezienia w niej codzienno-ludzkich radości, mi­
łości, smutku, żartu, ironii.
Urodzony w Warszawie, syn urzędnika Polskich
Kolei Państwowych, wraz z wybuchem pierwszej wojny
światowej ewakuowany z rodziną do Moskwy, gdzie
mieszkał w latach 1914-1918, debiutował już w latach
dwudziestych XX wieku. W Warszawie, gdzie studiował
filologię klasyczną i angielską, związał się początkowo
z warszawską grupą literacką Kwadryga, następnie z ty­
godnikiem „Prosto z mostu”. Lecz niezwykle luźno
i wybiórczo, niepoważnie, z przekorą - o ile w ogóle - re­
alizował założenia tych środowisk. Żartobliwy i kpiarski,
z szelmowskim grymasem, w żadnej mierze nie mógł być
poważnym przedstawicielem treści ideowo-programo-
wych, lecz w ich popularności widział efektywną drogę
do szerokiego rozpowszechnienia swojej poezji. Pra­
gnienie przekucia powszedniości i codzienności w po­
ezję rozumianą jako żywioł wszechobecny, znaczący
i uświęcający artyzmem każdą, nawet najzwyklejszą,
czynność i sytuację, od samego początku nadaje swej
twórczości szczególnego, nowatorskiego charakteru;
dotarcie z nią do masowego czytelnika stanowi jej sine
qua non, decyduje o celowości jej tworzenia, o samore­
alizacji się Gałczyńskiego jako poety.
Z tego też właśnie powodu nie zdecydował się Gał­
czyński po zakończeniu drugiej wojny światowej na los
poety emigracyjnego. Wzięty do niewoli we wrześniu
1939 roku, spędził wojnę w obozie jenieckim na terenie
Niemiec, po czym znalazł się we Francji i Belgii. Jednak
w 1946 roku wrócił do z trudem odbudowującej się po
wojennej katastrofie Polski Ludowej, w której twórczość

8
poetycka o takim właśnie charakterze i ukierunko­
waniu, jaki nadawał jej Gałczyński, była szczególnie
potrzebna. Ze szczerym też przywiązaniem i całym
swym zaangażowaniem przystąpił poeta do spełnienia
tego zapotrzebowania.
Nie dziwi więc, że w tym też okresie zdobył Gał­
czyński wyjątkową popularność i znaczący rozgłos.
Przystępna i prosta w odbiorze, uwrażliwiająca na za­
tracone w wojennej katastrofie naturalne stany duchowe
- wesołość, melancholię, nastrojowość czy figlarność
- poezja Gałczyńskiego zbliżała i jednała niezwykle
ciężką i traumatyczną rzeczywistość powojenną. Ota­
czała czytelnika śpiewem, żartem, pięknem i radością,
przydawała leżącemu w gruzach, spustoszonemu mate-
rialnie-duchowo światu pierwiastka artyzmu. Wszelako
i w jego ramach dzień po dniu, w życiu zwyczajnych
ludzi realizowała się owa codzienność - będąca dla Gał­
czyńskiego niewyczerpanym rezerwuarem poetyckich
wartości i tematów.
Znajdziemy więc w jego wierszach folklor miejski,
żargon, kiermasze z karuzelami i banalnymi melodiami,
przekute w prawdziwą, urzekającą poezję. Lecz z tą
miejsko-jarmarczną atmosferą fascynująco zespalają się
misterne nawiązania do mitologii i literatury klasycznej,
wyniesione z okresu studiów, nie wywołując dyshar-
monii, a tworząc pewien spójny i autonomiczny obraz
poetycki. Obok codziennego języka, jego licznych skró­
tów i potocznych sformułowań, kpiny, farsy i błazenady,
pojawiają się Apollo, Zeus czy Jan Sebastian Bach. I choć
wyobraźnia poety bardzo często konstruuje sytuacje
zgoła zaskakujące i niemożliwe, pełne fantastycznych

9
zjawisk i niecodziennych postaci, to jednak będą one
traktowane z niejakim żartobliwym sceptycyzmem.
Wiersze Gałczyńskiego zawsze pozostaną zanurzone
w codziennym doświadczeniu, związane z konkretem
i powszedniością.
Twórczość zawarta w tym wyborze poezji nie będzie
więc nosić znamion tradycji romantycznego myślenia
i narodowej martyrologicznej mitologii. Wręcz prze­
ciwnie - w swój charakterystyczny szelmowski sposób
będzie z wszelkich ideowo-politycznych uprzedzeń
drwić, gdyż nie zmienią one zastanego konkretu i faktu
dokonanego. Nie będzie tu miejsca na patos i wzniosłość
wielkich słów - Gałczyński uzmysławia, że za ich fasadą
kryje się całkowita pustka sztucznych, nieprawdziwyęh
emocji.
Autentyczną, naturalną i prawdziwie ludzką wznio­
słość można przeżyć w całkiem inny, dostępny dla każ­
dego sposób - szukając poezji w powszedniości i czyniąc
poezję ze zwyczajnych zajęć dnia codziennego. W ni­
niejszych wierszach poezję z całą pewnością znajdziemy.
Oby ich lektura pozwoliła dzisiejszemu czytelnikowi
znaleźć ją tam, gdzie jej dotychczas nie dostrzegał.

Jakub Rogulski
Szekspir i chryzantemy

Kiedy nocą odpływał okręt do Arabii,


od fajerwerków huczną, a od bólu niemą,
długo jeszcze z pokładu twoje oko wabił
lunatyczny kochanek z białą chryzantemą.

Nie wierz temu kwiatowi: kochanek cię zdradza,


„prądem rzek obojętnych niesion w ujścia stronę” -
choć zielone twe oczy i usta czerwone,
jak nad tobą jest jego, nad nim inna władza.

Morze to teatr z wody i na tym teatrze


pójdzie grać swoją sztukę pośród trąb Szekspira -
ty jesteś taka mała, ty jesteś jak lira -
jego śladów na piasku żaden wichr nie zatrze.

Nie wierz mu: on jest wściekłym kochankiem


[Rimbaudów,
tyś jest sercem zgubionym na plaży pochyłej;
jego oczy są straszne, twoje - tylko miłe -
on to posąg i duma, i klęska narodów.

13
Nie płacz, przestań, bo przyjdą jeszcze cięższe noce -
wszak miłość jest cierpieniem, nie fraszką jałową.
Dosyć, kiedy, smakując zamorskie owoce,
usta sobie przypomni, soczystsze nad owoc.

1926
<Wóz

Sześć dzwon, a szprych dwanaście, luśnia, orczyk, zważeń:


oto jest wóz jadący nucącymi koły,
mocny wóz drabiniasty, żniwny i wesoły,
kołami wołający rytm potężnych marzeń;

przez błota miody grząskie, gdy ruch jest słodyczą,


wśród dróg znieruchomiałych, długich jak pacierze,
toczy się, snopy zwożąc, a snopy są świeże
obfitości, a chłopy śmieją się i liczą.

Śpiewam skrzypiące pięknie twarde wozy one,


piasty od gwiazd krąglejsze, słońce i powietrze,
i ramiona człowiecze rozwarte na wietrze,
zbóż bogactwo, anioła i lejce zielone.

1926

15
Wica szarlatanów

Szarlatanów nikt nie kocha.


Zawsze sami.
Dla nich gwiazdy świecą w górze
i na dole.
W tajnych szynkach piją dziwne
alkohole.
I wieczory przerażają
bluźnierstwami.

Wymyślili swe tablice


szmaragdowe.
Krwią dziewicy wypisali
charaktery.
Strachy w liczbach: 18,
3 i 4.
Przeklinamy Jezu-Chrysta
i Jehowę.

Szarlatani piszą księgi


o papieżach.
Zawsze w nocy mówią źle o
Watykanie.
Zawsze w nocy słychać szklane,
szklane łkanie:

16
płaczą gwiazdy zaplątane
w szkła na wieżach.

Kiedy miesiąc umęczony


wschodzi na nów,
alkohole z przerażenia
drżą słodyczą.
Nie pomogą alkohole:
W nocy krzyczą
łzy fałszywe szmaragdowych
szarlatanów.

Bardzo cicho i boleśnie


jest nad ranem.
Dzwonią dzwony, świt pochyla
się w pokorze.
Odpuść grzechy szarlatanom,
Panie Boże,
wszak Ty jesteś takim samym
szarlatanem.

1928

17
Jesień

Jabłka świecą na drzewach jak węgle w popiele,


wiatrak pęka ze śmiechu i powietrze miele.

Jak na fryzie klasycznym dziewczyny dostojne


z różowymi żądzami mężną wiodą wojnę.

Już kasztan się osypał i ochłodły ranki;


o, młody przyjacielu, poszukaj kochanki

z małym domkiem, ogródkiem, sennym fortepianem,


która by włosy twoje czesała nad ranem,

z którą byś po śniadaniu czytał Mickiewicza -


niech będzie silna w ręku, a piękna z oblicza,

jak jesień zamyślona, jak jesień śmiertelna


i jako jabłka owe cierpka i weselna.

1926

18
Śmierć braciszka

Leżał w trumnie umarły na szkarlatynę


na gladziutkich sosnowych deskach.
Trumna pewnie w środku była niebieska,
bo miał niebieskie oczy.

Ojciec szedł za pogrzebem w długim surducie


i dzień był strasznie długi;
matka nie krzyczała, tylko szeptała:
„O Boże, to już drugi!”

Padał deszcz. Nikt konwulsji nie dostał,


gdy spuścili trumnę na sznureczkach.
Doktorowi wypadła teczka.
„... Mój panie, śmierć to rzecz prosta”.

Było cicho, zupełnie cicho.


Może wszystko było zmyślone?
Ale dziadek siwy jak gołąbek
miał oczy takie czerwone.

A gdy się wszystko skończyło,


doktor krzyknął: „Boże, to już trzecia godzina!”
Skonał braciszek, skonał, skonał, skonał.
Zostało po nim serce z kory i okaryna
stłuczona.
1928

19
Do Stanisława CMarii

O najzgrabniejszy poruczniku
ze sławnej szkoły Saint-Cyr!
poruczniku o bielszych dłoniach
niż dłonie lady Windermeer.

Takiej brody tańczącej


zazdrościłby ci szaman.
Twoje wiersze - instrumenty pachnące,
twoje wiersze - wielobarwna pijama.

O, jakżeś piękny w redakcji,


gdyś, wziąwszy pieniądze, zamilkł!
Stanisławie, gdybyś nie był człowiekiem,
byłbyś skrzypcami.

Ustami do ust dotykasz,


jak smyczek dotyka struny.
Ty jesteś jak morze i muzyka
błękitny.

Od twoich to zaklęć szarlatana


każda noc jak czerwona malaria.
O, módl się do szatana za nas,
o Stanisławie Mario!
1928

20
CModlitwa ślepego lunatyka

Który kwiatom woń dajesz, uśmiechy owocom,


dniom jasność, zasię ciemność przeraźliwą nocom -
oddaj mi oczy moje, oczy zamyślone,
wiecznie w księżyc patrzące i wiecznie zielone.

1928

21
H^Lpał w raju

Nie tylko źle jest na ziemi,


w raju jest też niewesoło:
Patrzcie - kroplami wielkiemi
pot z twarzy spływa aniołom.

Nic im się nie chce - wiadomo -


ogłupia straszliwy upał.
Nawet ów motyl z Kiplinga
w upał by także nie tupał.

Mój Boże, i Bóg Staruszek


dzień cały wodę sodową
trąbi, miotełką od muszek
machając sobie nad głową.

I małpki pomizerniały,
i szyje schudły żyrafom.
Piotr Żydów wpuszcza i robi
gafę, panie, za gafą.

Od rana aż do wieczora
anioły wzdychają, wzdychają,
pokotem leżą na łąkach
i piwem się polewają.

22
Opustoszały jezdnie,
a w kramach święci rozliczni
mruczą: - Uff, to już jest nie­
takt meteorologiczny.

1929

23
^Admiral

Przestań pisać te wiersze! - syczała kochanka w ucho,


i tylko księżyc podsłyszał, schylone, różowe ucho.

I jakieś flety ukryte były w jej biodrach i żebrach,


a może to księżyc szumiał potworną palmą ze srebra.

A może to była Brazylia. A może byłem pijany.


Do kochanki prostej, jak palma, przywarłem uchem
[do palmy.

Z nieczytanego dziennika najśmieszniejszy wyraz


[„kabokle”
i noc uważnie patrząca przez gwiazdy jak przez binokle.

I jeszcze co? i co jeszcze? W dalekim kościele dzwony.


2-ga w nocy. Park przed oczami chodził jak tygrys zielony.

Usta tak bardzo blisko. Gwiazdy tak bardzo wysoko.


Może to jest poezja, a może tylko alkohol.

1929

24
Kołysanka o kołysce

Na kołysce kogut złoty,


zadzierżysty i kaduczny,
krasnodzioby, krasnonogi,
napuszony i buńczuczny -
Kogut.

A w kołysce są pieluszki,
małe rączki, miłe nóżki...
sny... koguty... berła... króle...
przepowiednie dobrej wróżki -
Dziecko.

A na niebie aniołowie
z uciechy stają na głowie,
miesiąc jako delfin pływa...
Co za cuda! Co za dziwa!
Gwiazda.

1929

25
Kuferlin
bajka

Kiedy chłód fioletowy odął usta chimerom,


strzegącym schodów promiennych, co prowadziły do
[wnijścia,
olbrzymiogłowy Kuferlin uniósł żonę jak berło
i do łożnicy ją zaniósł, i złożył na miękkich liściach.

Więc muzykanci poczęli stroić narzędzia kruche,


aby im było słodziej i ciszfej, i bardziej miękko,
lecz nie znaleźli poklasku, i skinął Kuferlin ręką,
i grać rozkazał piorunom, dębom grzmieć, gwizdać
[wichurom.

Zwęziły się oczy żony od tego huku, od trwogi,


płakać poczęła cicho, bardzo cicho, jak strumień;
tłumaczyła mu, że jest mała, że boi się, że nie rozumie...
Na próżno: śmiał się Kuferlin i spalał ją wolno, jak ogień.

A potem już było cicho. Powietrze pachniało morwą


i po ramionach żony pot spływał jak srebrny ocean...
Więc kiedy się uśmiechnęła, westchnęła i usnęła,
przez okno w powale wpadł księżyc i Kuferlina porwał.

26
„Oto mnie w ręce porywa astrologiczny księżyc!”
wrzasnąć zdążył Kiiferlin, a już rozkręcone włosy
ciągną mu głowę do góry, za głową brzuch i w niebiosy
tak ulatują we dwójkę, a żona śpi i nic nie wie.

O świcie płakał Kiiferlin. Śmiała się żona i z konwi


lała złocistą wodę w dziecinne usta kwiatów.
„Głupcze - mówiła do męża - on by naprawdę cię porwał,
gdybym za ucho cię mocno nie uchwyciła zębami...”

1929

27
Serwus, madonna

Niechaj tam inni księgi piszą. Nawet


niechaj im sława dźwięczy jak wieża studzwonna,
ja ksiąg pisać nie umiem, a nie dbam o sławę -
serwus, madonna.

Przecie nie dła mnie spokój ksiąg lśniących wysoko


i wiosna też nie dla mnie, słońce i ruń wonna,
tylko noc, noc deszczowa i wiatr, i alkohol -
serwus, madonna.

Byli inni przede mną. Przyjdą inni po mnie,


albowiem życie wiekuiste, a śmierć płonna.
Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie -
serwus, madonna.

To ty jesteś, przybrana w złociste kaczeńce,


kwiaty mego dzieciństwa, ty cicha i wonna -
że rosa brud obmyje z rąk, splatam ci wieńce -
serwus, madonna.

Nie gardź wiankiem poety, łotra i łobuza;


znają mnie redaktorzy, zna policja konna,
a tyś jest matka moja, kochanka i muza -
serwus, madonna.

1929

28
‘Wica Towarowa

Tutaj wieczorem faceci grają na mandolinach


i ręka wiatru porusza ufarbowane wstążeczki.
W ogóle tu jest inaczej i gwiazdy są jak porzeczki,
i jest naprawdę wesoło, gdy księżyc wschodzi nad kinem.

Anioły proletariackie, dziewczyny, wychodzą z fabryk,


blondynki smukłe i smaczne, w oczach z ukrytym
[szafirem;
jedzą pestki i piją wodę sodową niezgrabnie,
pierś pokazując słońcu, piękną jak lirę.

A kiedy wieczór znowu wyłoni się z mandolin,


a księżyc, co był nad kinem, za elektrownią schowa,
mgłami i alkoholem ulica Towarowa
rośnie i boli.

1929

29
Ufta i pełnia

Oto jest noc tańczących snów


i wschodzi nów na niebo znów
jak sekret, który do połowy

mówiłem tobie w inny czas,


gdy nów podobny drżał i gasł
tuż ponad cieniem twojej głowy.

I dziś, jak wtedy, palcem weń


wskazując, rzekłaś: „Drogi, zmień
ten księżyc, niech się w pełnię spełnia

I nagle - burza srebra, i


zbratane usta aż do krwi
przecięła zwierciadlana pełnia.

1929

30
‘Todróż do ^Arabii Szczęśliwej

Pąsowe wstążki bicza wiatr rozwiał przelotny


i niebo jest gwiazd pełne jak Afryka ptaków,
konie noga za nogą, koła - jako-tako,
a woźnica pijany i bardzo samotny.

Kareta to muzyka, to pudło muzyki,


noc naokół karety to jest szczęścia dużo;
zaraz księżyc przeleci wielką srebrną burzą
i w rowach zakołują świetliki, ogniki.

Jadą w karecie piękni, ramiona oparli


na poduszkach pachnących - o, nocy jedyna!
Śpiewa szafir i droga, i każda godzina...
A oni nic nie wiedzą, bo oni umarli.

1929

31
a śmierć motyla przejechanego
przez ciężarowy samochód

Niepoważny stosunek do życia


figla ci w końcu wypłatał:
nadmiar kolorów, brak idei
zawsze się kończą wstydem i
są wekslem bez pokrycia,
mój ty Niprzypiąłniprzyłatał!

1929

32
Prośba o wyśpy szczęśliwe

A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź,


wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej, zacałuj,
ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym zasyp,
[otumań,
we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudź ze snu.

Pokaz mi wody ogromne i wody ciche,


rozmowy gwiazd na gałęziach pozwól mi słyszeć
[zielonych,
dużo motyli mi pokaz, serca motyli przybliż i przytul,
myśli spokojne ponad wodami pochyl miłością.

1930

33
Ityrodziny dzieciątka,

Mchy mówiły: „Ach, cóż za złocistość?


Chyba będzie jaka uroczystość”.
Dzięcioł z dębem rozmawiał znacząco,
że się cudo zdarzyło na łące.

Potem poszły poszumy trawami,


przyszła noc ze wszystkimi gwiazdami,
wzeszedł księżyc rumiany jak kucharz,
rzekł wiatrowi: „Ty mi trawy rozdmuchasz”.

I rozdmuchał wiatr posłuszny trawy,


zerknął z góry w nie księżyc ciekawy,
a tam dziecko leżało w sitowiu,
krasnoludek zrodzony na nowiu.

Więc przywołać rozkazał stworzenia


stary księżyc i tańce, i pienia
ku czci czynić dzieciątka onego,
złocistego, niewiadomego.

I świetlików ognistą czeredę


witał strumień płynący w dół.
A bór skrzypiał jak stary kredens
pełen zajęcy i ziół.

1930

34
J^a danse des cPolonais

Matkom-Polkom

Gdy Pani, żując pomarańczę,


zada pytanie, czy ja tańczę
i czy z Nią tańczyć chcę,

odpowiem wtedy: - Cóż za fopa!


Jeden zna taniec moja stopa,
„Une danse des Polonais”.

Ach, to jest taniec wszak prapolski,


tak stary, jak Skład Apostolski,
starszy niż Totentanz,

bowiem od lat Pierwszego Mieszka


po Serafinowicza Leszka
powtarza się jak trans.

Magicznie usypianych figur,


depcących brzeg polskiego Stygu
ponurą „polką” swą...

„Naród idiotów!!!” Ktoś go nazwał.


Zdanie podzielam, bo ta nazwa
tak słuszną jest a u fond!

35
Dlatego bliżej, piękne panie,
opiszę Wam ten polski taniec,
cette danse des Polonais:

Więc najprzód dzielą się na grupki:


tutaj tuwimy, tam kadłubki,
tu nacje te, tu te;

potem dyskusje są zażarte,


jakie być mają w tańcu partie,
kto w prawo, kto a gauche;

i każdy „swoje” chce do tańca;


tamci Rodału, ci Różańca,
inni śmiertelnych nosz.

Bo Szopenowe śniąc akordy,


najchętniej biorą się za mordy
ci, którzy polską Styks

obsiedli z wieka i wciąż na niej


pląsając w śnie, opanowani
jakąś ideą fiks.

Skończyłem wykład. Tak się tańczy


ten polski taniec obłąkańczy,
cette danse des Polonais:

Ach, drugi taki kraj ukażcie!...


ja bym tam wszystkich zamknął...
w baszcie...
czy nie mam racji? hę?
1930

36
listopadowa

Mglista Warszawo z lat trzydziestych,


gdy ewokuję twoją twarz,
nie wiem, jak zamknąć w anapesty,
jamby, trocheje i daktyle
twój gniew i krew, i bólu tyle
wsiąkłego w mrok kamienic. „Zważ -
powiada mi historia, grożąc -
na co się ważysz, śmiałku mój,
ty, co rymowy tocząc bój,
chcesz rymem zakuć jak obrożą
moje dymiące serce. Stój...
Bo strojne dźwięki wzruszyć lirą,
kostium pokazać muzealny,
śmieszny pantalon z kaszemiru,
halsztuk a la melancolique -
to bardzo łatwo... Ja - to krzyk,
jak lawa stygnący w wiekach...”

Mgła. Mgła. Mgła.


Cała Warszawa to mgła.
Cała Polska to mgła.
Pyta przechodzień przechodnia,
jak wczoraj, jak dziś, jak co dnia:
- Kiedy się skończy mgła?

37
- ... Piotrze, to ty?
- To ja.
- Czy idziesz ze mną?
Mgła...

Szósta. Od Solca ciemno.


Widać, zamokły dyle narodowego browaru,
widać, że nawet ogień przeszedł na służbę carów.
Widać, jak idą! Nowym Światem
rwie nawałnica, burza młodych -
„Podchorążowie, hańba katom!”
„Witaj, jutrzenko swobody...”
Hej, Polacy! Na ulice!
Garstka serc u waszych bram -
na latarnię Targowicę!
Wolność niesiem!...
Ale tam
śpi na pokojach ciepło złote,
w niszach rzeźbione kandelabry
i damy nad Walterem Scottem.

A z nimi poszli ludzie z fabryk.

Resztę, mój czytelniku, znajdziesz w starych


[skryptach,
w listach „...matko, umieram...”, w sztychach,
[manuskryptach
i w śniegu syberyjskim czerwonym na milę;
i jak debatowano, by uczcić tę chwilę:
Ratusz na gwałt zaczęto więc illuminować,
pstrzyć girlandą meandrów, dębem dekorować,

38
ażeby Wolność była i ażeby Sława...
Tak po trudach, po nocnych usnęła Warszawa
z ludem jak morze głupim. I wodzów tragedią.

1930

39
T^ieśń cherubińska

Rankiem z domu wychodzimy,


wrogowie cudów -
każdy w swoją stronę...
A dopiero wieczorem
leży przed nami plon trudu
jak skrzypce - świeżo skończone.
Zona kwiat stawia na oknie,
drzewo w kominie bzyka,
na ręce złocone ogniem
płynie muzyka.
Siłą czerpaną z ognia
mężnieją uparte plecy.
Jak wódz na zdobycie fortecy
idziemy co dnia.
I nieraz trafia nas ostrze,
bijących w prawo i w lewo,
by były rzeczy najprostsze:
mięso, chleb, drzewo.

Na wiosnę śpiewną od ptaków,


kiedy się rzeka rozzłoci,
patrzymy z mostu, jak „Krakus”
mknie pod banderą do Młocin.
Dym pląsa w komina lufie,

40
bryzg srebrny strugą wypryska
i sternik nuci na rufie:
„Maryśka moja, Maryśka”.
Czasem bandera się wytrze,
poplami z samego rana.
Nie krzyczcie. Plamy najbrzydsze
obmyje woda wiślana.

Wolno dojrzewa człowiek. Wiele mu trzeba męstwa,


aby się nie dać wiatrowi i rosnąć w górę i w głąb,
by triumfalną zielenią zaszumieć w końcu jak dąb
zwycięstwa...

To przecież nie jest znużenie. To obłok wiosenny, gruby,


który nadpłynął z łąk i oczy zasnuł, i zgasł...
Ach, nie utrzymać tych rąk! Do nowych śmieją się prac
mocne cheruby.

Kiedyś nadejdzie jesień. Świat nam się mniejszy ukaże,


a za to dzieła wyrosną i usną jak olbrzymy.
Pójdziemy wtedy za miasto i z dala popatrzymy
na dni niezmarnowane i noce wolne od marzeń.

Tylko trzeba się przemóc. Musimy. Jeszcze goręcej!


Skrzydlate są nasze konie i żłoby złote i obrok.
Ty słyszysz? Muzyka idzie: to w nas tak dźwięczy
[i dźwięczy
potężna dobroć.

Naszym żonom daj oczy szafirowe,


niech mają srebrne palce i suknie hiacyntowe.

41
Naszym dzieciom pokarmy pożywne,
żeby rosły i były proste, a nie dziwne.
O kominie także nie zapomnij, Panie:
niech jada swą brzezinę na drugie śniadanie.
I o kota naszego zatroskaj się ładnie:
żeby mu ciepło było, kiedy śnieg upadnie.
Wróć zdrowie obłąkanym, kraj wybaw od wojny,
daj chwilę odpocznienia wszystkim niespokojnym.

Koniec modlitwy. Teraz grzmi.


A echo odpowiada mi
i w mazowieckich ostach,
i w błotach Pińska...
Słyszysz, jak brzmi
moja codzienna, moja uparta, moja prosta
pieśń cherubińska.

1930
‘Ballada ślubna I

Gdyby nie te guziki, byłby zwyczajny kum


z rękami jak dębczaki i z nosem jak dzwonnica,
orałby czarne pole. A teraz gwar i szum:
- Stangret! Wariat w cylindrze! - piszczy, tańczy ulica.

Gdyby nie uprząż w różach i ta przez rzęsy biel,


pomyśleć teraz można, że ot, stara kareta,
szaleństwo muzealne, a w karecie poeta -
ach, gdyby nie te róże, czapraki i ta biel!

O, gdyby nie ta gwiazda, która upadła w zmierzch,


powiedzieć mógłby człowiek, że się to przyśniło:
nagły zakręt w aleję złotą i pochyłą,
gdzie anioły kamienne posfruwały z wież.

A gdyby nie ten wianek i welon ten, i mirt,


i księżyc twojej twarzy mały, zawstydzony,
mógłbym przecie pomyśleć, żem jest narzeczony,
a tyś jest narzeczona i że to jeszcze flirt.

A może rzeczywiście wszystko się nam przyśniło:


stangret, kareta, wieczór, mój frak i twój tren,
i nasze życie twarde i słodkie jak sen.
Nie byłoby małżeństwa, gdyby nie nasza miłość.
1930

43
Siedem wiosen

dJDiosna poety proletariackiego


I znowu wiosnę widzą me
klasowo nastawione oczy.
Precz z rządem! Wiwat KPP!
i półgodzinny dzień roboczy.

^Wiosna poety z „Kptriera £odz. ”


O cudny cudzie, wracasz znów
na szmaragdowych łąk kobierce...
O, jakże srebrny wschodzi nów -
o, jakże bije moje serce.

^Wiosnafabrykanta łódzkiego
Już koniec marca. Nadzwyczajne!
Gdy się noszeniem weksle podrą,
fabrykę wreszcie swą wynajmę
dla bezrobotnych na welodrom.

dJdiosna rządu
Radosna twórczość kipi wszędzie
wbrew opozycji niecnym krzykom,
niedługo wydać trzeba będzie
letnie mundury urzędnikom.
Wiosna Krasińskiego
Już mi jest cieplej, w MSZ
pracuję w słońcu i łagodnie.
Mniej węgla idzie, no i wnet
będę mógł nosić same spodnie.

‘Wiosna nieboszczyka
Nie skarżę się na dolę marną,
nadzieją oczodoły płoną.
Bo choć jest tak okropnie czarno,
lecz zawsze lepiej, gdy zielono.

Wiosna wiosny
Przychodzę, sama nie wiem skąd,
w złocistej sukni dama.
Czy taki rząd, czy inny rząd,
ja jestem wciąż ta sama.

7937

45
cPalcem planety obracasz

tchem - miliardowe gwichty


i twoja to sprawia praca,
że kołują złote jak nigdy.

Kwiaty posądzasz wesołe,


że pachnie w mym całym domie,
i różę, na róży pszczołę,
na pszczole - słoneczny promień.

Gdy kończę pracę, to do mnie


przybliżasz się, niepojęta -
i uczę się astronomii
na twych gwiaździstych piętach;

i sen, jak pył szafirowy,


na śpiące usta się sypie,
na skrytą pierś do połowy,
na włosy koloru skrzypiec.

1931

46
Inge "Bartsch

Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona


[wśród tajemniczych okoliczności...
Oto słowo o Inge Bartsch,
w całej prostocie,
dla potomności.

Ona była ruda, ale niezupełnie - pewien połysk na


[włosach grasował -
żyła z Finkiem. Fink był reżyser. Przez snobizm
[komunizował
(są tacy też - na Mazowieckiej).
A Ingę? Ingę miała w sobie jakiś smak niemiecki,
ten akcent w słowie „Mond” - księżyc... der Mond,
[im Monde...
A Fink był dureń i blondyn.

Historia prosta: właśnie przyjechałem z Polski...


Berlin... Berliiin... deszcz...
Fryderyk z żelaza jak niestrawność serce mi gniótł...
Nuda - i nagle cud!
Teatrzyk! Maleńkie serce w podziemiach!
Idzie piosenka: autor: Kurt Tucholsky.

47
Widzę: Inge siedzi przy fortepianie,
śpiewa i gra; ach, jakaż musi być śliczna, gdy wstanie!
Wstała. Piersi miała małe, doskonałe
i - wybaczcie mi państwo - brzuch
tak się cudownie pod suknią rysował,
że zacząłem bić brawo i wrzeszczeć: - Niech żyje brzuch!
aż pewien Anglik mruknął: - He’s gone mad. - On
[zwariował.

Przeszło lato, jesień i zima,


i jeszcze wiosna, i jeszcze jakieś lato,
i znowu jesień w mgłach jak w dymach.
(Jesieni jestem amator.)
Aż tu nagle pewnego dnia
zamach stanu. Coup d’etat.
Zamach stanu nb. miał w sobie coś z gwiazdy
r [betlejemskiej,
za którą ciągnęło 3 000 000 magików.

I wszystko stało się jak na scenie:


siedziałem z Ingą w Tiergartenie,
a jesień w Berlinie, w Tiergartenie,
to są, proszę państwa, takie struny...
Z drzew mgłą kurzyło,
wiatr niski jak bas -
i nagle Ingę: - Wiffen Sie waf?
(Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.)
Wissen Sie was? Zycie
mi się znudziło.

48
-Hm...
Spojrzałem na nią, papierosa ćmiąc -
nie jestem Wyspiański, ale bądź co bądź
to powiedzenie mnie wzruszyło.

Za późno: Rewolwer nie był większy od róży:


Pik! i Ingę rozpoczęła podróże
w Au-dela, w metafizykę niemiecką.
Jakiś grubas, co siedział przy piwie,
nawet nie drgnął ani się nie zdziwił,
bo takie pik! to się mogło zabić najwyżej dziecko.

A potem miała jeszcze dłuższą rzęsę;


trup pachniał jesienią, czarną kawą, grzybami
[i nonsensem.

Bartsch Ingo!
Szkoda!
Twój talent to mogło być dużo szterlingów.
Inge Bartsch!!!
Wróciłem do hotelu.
40 fajek w jedną noc - pokój aż sczerniał od dymu...
Nie, to nie można tak: to jest zbyt proste: nuda,
tu trzeba, że się tak wyrażę,
przyszpilić jakieś komentarze -
że, czy ja wiem, że krwawa zbrodnia reżimu,
że podejrzana o semityzm,
że... marchew... w obozie... zgniłą...
Będzie na 300 wierszy artykuł znakomity.
(W Polsce zwany „kobyłą”.)

49
Powiedzmy, że to było na jesieni,
dajmy na to trzy lata temu.
No, i jeśli redaktor nie zmieni,
pójdzie tak:
„Nie wytrzymała w dusznych klamrach systemu
Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród
[tajemniczych okoliczności...”

A na końcu może z Rilkego coś


o miłości,
o samotności,
a tytuł prosty: Inge Bartsch.

Szkoda.
Ładna.
Młoda.
Plecy jak perski aksamit.

I było w niej coś...


kobiece,
nieuchwytne,
dalekie,
coś, co trzeba chwytać pazurami.

1934

50
CMuzeum i dziewczyna

(na znaną mel. Moniuszki:


ta.ra-ra.rn tarata-ta-ta
taratata-ta-ta-ramS)

1
Pewna matka miała córkę,
A ta córka znowu chęć
Chodzić co dzień do muzeum
Ni to w dziewięć, ni to w pięć.

2
Matka bywa też hiena,
Ciągle wrzeszczy, że to kłam,
Na to córka: - Ach, Szopena
Są pamiątki śliczne tam:

3
Fortepiano, na nim torcik,
Stary zegar, zeschły kwiat
I ten stół, co na Majorce
Cztery nogi miał i blat...

51
4
Matka nie wie, kto Szopen,
Przeto chamski robi krzyk,
Nie wie, że on Europę
Zaczarował, potem znikł;

5
Jedna jest niekułturalna,
Myśli, że to jaki drań,
Druga jest sentymentalna
I stąd konflikt, proszę pań.

6
Oczywiście - nadszedł przełom:
Dwie kobiety - różny świat:
Idzie córka do muzeum,
A mamusia za nią w ślad.

7
Ach, wypadków nić przeklęta!
Wszystko widać - mały tłum:
Razem z córką jakiś pętak
Także wszedł do mu-ze-um.

8
Matkę zlało jak ukropem,
Tłum ucieka, woźny zbladł:
- Ach, to to jest ten twój Szopen?!
Rudy wąsik - ładny kwiat!

52
9
I zaczęła straszne dzieło
Parasolką - co za wstyd!
Całe trzęsło się muzeum
Od piwnicy aż po szczyt:

10
Fortepiano, na nim torcik,
Stary zegar, zeschły kwiat
I ten stół, co na Majorce
Cztery nogi miał i blat.

1934

53
Szczęście w ^Wilnie

Na wileńskiej ulicy - tak-to-tak, Gierwazeńku...


Na cóż to nam przyszło, kochana?
Po wileńskiej ulicy - tak-to-tak, Protazeńku,
saniami trzeba pędzić od rana.

Jakby nie było dosyć, że przez wieczność, przez wieczność


świecić będą obrączki na ręku...
a tu jeszcze serdeczność, okiennice, bezpieczność
i dzwoneczki: dziń-dziń, Gierwazeńku.

W tym Wilnie będziesz różą, w tym Wilnie matką


[z młodu...
Ej, woźnico, zatrzymaj swe konie!
Znam domek: drzwi w ulicę, a okna od ogrodu,
a w ogrodzie rosną dwie jabłonie.

1934

54
^Wesoły moft

Stał sobie skromnie nad Wilejką,


nie przeczuwając, co się stanie...
Chodził do biura pan Domeyko
po nim i dzwoniły sanie;

most jak to most. Na moście śpiewał


dziad krzywonosy wniebogłosy,
a z drugiej strony w budce z drzewa
lampka złociła papierosy.

Ale w ten wieczór biły dzwony,


boś ty przez most szła, smagły cherub -
i dwie latarnie z każdej strony
błysły jak czterech oficerów;

i zapachniało wszerz i wokół


kadzidłem, winem w pięknej szklance -
podobnie o wileńskim zmroku
pachną „Ballady i Romance”.

A most się zrobił szafirowy,


z szafirowego srebrny, potem
szkarłatem okrył się i złotem
i tak już został.

1934

55
(JMelodia

Wskazała na piersi palcem,


swoim palcem, królem w pierścieniu,
i prosiła, żeby wierszem, żeby walcem
umuzycznić ją, rzewnie znieśmiertelnić.

Więc dotknąłem klawiszów palcami


dla tych rzęs, dla tych ust, dla tej ręki;
pod oknami i za oknami
zadźwięczały tony piosenki.

I pół świata stało się moim,


kiedym takty strof doskonalił -
o tych palcach pachnących powojem,
o wieczornych rzęsach Natalii.

1934

56
Kurlandia,

Myśmy mieli się spotkać na moście,


by pomówić o naszej miłości,
pod tym klonem, koło budki z papierosami;

ale, jakem przewidywał: oczywiście


most w powietrze wysadzili anarchiści,
no to gdzie się teraz spotkamy?

Wszędzie duszno i ciasno - lecz znam ja


pewien kraj pod nazwą Farlandia,
tam jest niebo śpiewające i palmy.

No, no, nie płacz, nie troskaj się, nie martw,


że tego mostu już nie ma -
my się jutro w Farlandii spotkajmy:

*
Palmy się kołyszą,
palmy się kołyszą -
tak - tak - tak.

Tu wszystko zostało,
tu więcej nie wrócę -
nie - nie - nie.

57
Ptaki nad palmami,
w palmach słodkie miąższe -
mi - ma - mi.

Karmimy się snami,


a w snach znów najdroższe
palmy.

Palmy się kołyszą,


palmy się kołyszą -
za dużo.

To jest kraj, który jedziemy odkryć,


bardzo wiotki, bardzo słodki -
Farlandia.

1934

58
O mej poezji

Moja poezja to jest noc księżycowa,


wielkie uspokojenie;
kiedy poziomki słodsze są w parowach
i słodsze cienie.

Gdy nie ma przy mnie kobiet ani dziewczyn,


gdy się uśpiło
wszystko i świerszczyk w szparze cegły trzeszczy,
że bardzo miło.

Moja poezja to są proste dziwy,


to kraj, gdzie w lecie
stary kot usnął pod lufcikiem krzywym
na parapecie.

1934

59
Jjpt znad rzeki J^mpopo

Piszę do was ten list znad Limpopo, rzeki,


która płynie przez kraj daleki.
Koło mego namiotu przechodzą stada słoni
i ludzie szmaragdowi i czerwoni.
Ja wiem, że u was teraz naftowa lampa krzywa
wieczorem nad stołem jak senna twarz się kiwa
i wszystkie domu zakątki
zasnuły wielkie pająki.
Próżno czekacie na pocztę.
Tylko radio, dobra skrzynia polerowana,
daje wam czasem koncert na organach
i organowe wojsko z dzidami wychodzi na pokój i drwi,
a wasze stare serca skrzypią ze strachu jak drzwi.
Że będzie deszcz, codziennie mówi ktoś ze skrzyni.
A u mnie wielkie gwiazdy są i ogromne rubiny,
Murzyniątka rozpinają palankin nad moją osobą
i w durnia gram z samym królem rzeki Limpopo.
A u was nuda i bieda,
myszy, deszcz i Polska.

1934

60
CMiła moja,

Prawda: na auto nie stać nas,


miła moja.
Lecz spójrz: tylko się durnie spieszą -
ileż dostojniej chodzić pieszo,
miła moja.

Na Londyn także brak funduszów,


miła moja.
Lecz po co Londyn? Londyn - nora:
W „Paris-Soir” czytałem wczoraj,
że markiz Q., to jest baronet,
psim makaronem otruł żonę...
Jasna cholera z takim Londynem,
miła moja!

Na kawior z Kremla, na jesiotra


również nie mamy, miła moja.
Lecz na cóż Kreml, gdy mam twe biodra?
biodra są złote, a noc modra.
A jeszcze mamy lampkę wina
i konto w niebie u serafina.
Więc gwiżdż na auto, Kreml i Londyn,
miła moja.

1934

61
Ofiara świerzopa

Jest w I Księdze „Pana Tadeusza”


taki ustęp, panie doktorze:
„Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała...”
I właśnie przez ten świerzop neurastenia cała...
O Boże, Boże...

Bo gdy spytałem Kridla, co to takiego świerzop,


Kridl odpowiedział: - Hm, może to jaki przyrząd?
Potem pytałem Pigonia,
a Pigoń podniósł ramiona.

Potem ryłem w cykłopediach,


w katalogach i w słownikach,
i w staropolskich trajediach,
i w herbarzach, i w zielnikach...

Idzie jesień i zima.


Ale świerzopa ni ma.

Już szepcą naokół panie:


- Cóż się zrobiło z chłopa!
Dziękuję, panie Adamie!!!
Jestem ofiara świerzopa.

1934

62
T^ięć donosów

I
„Donoszę, panie naczelniku,
że w naszym mieście jest pięć wdów
po gienierałach armii carskiej
i że to się zaczęło znów:

Czyli że, jak w poprzednim liście


donieść miał zaszczyt Gwóźdź, mój zięć,
ledwo na niebie księżyc błyśnie,
gra w pięciu domach gitar pięć.

Gitary są własnością mężczyzn,


których nazwiska będę znał -
i spać nie możem, tak się męczym,
bo słychać wciąż: „Razbiej bakał!”

Potem rydzyki, grzybki, zrazy


żre każda piękność z gachem swym
i łupią pięć do ośmiu razy,
że aż się nogi chwieją im.

Jeśli tak wszystko zacznie chwiać się


w tej biednej Polsce - ładny kwiat!
wtedy rozbiory, panie bracie,
i święta racja: Saisonstaat -

63
O czym poufnie i bez krzyku
donoszę, panie naczelniku”.

II
„Donoszę, panie naczelniku,
że w naszym mieście student Bresz
czesze się bardzo ekscentrycznie,
przedziałek z tyłu robiąc też.

Wszyscy się u nas czeszą podług


stołecznych życzeń, od iks lat,
a tylko Bresz ma manię podłą
być takim czymś na własny ład.

Kiedy na Obchód Konstytucji


sam pan starosta zjedzie z Płaz,
Bresz głowy tył pokazać musi,
w zamęt wprawiając karność mas.

Starosta, według świętych reguł


najeża, wznosi: „Hip-hurraa!”
A Bresz, on stoi zawsze z brzegu
i tym przedziałkiem naród dźga.

I coraz więcej, widzę, ludzi


zaczyna czesać się jak Bresz:
Bortkiewicz, Durski, Bigda, Cudzik,
Hopla-Konecki i de Wesz...

O trądzie wśród akademików


donoszę, panie naczelniku”.

64
III
„Donoszę, panie naczelniku
(czy kiciuś naczelnika zdrów?),
że student Bresz siedział wieczorem
u jednej z wyż. wspomnianych wdów.

Na stole stary stał samowar,


zakąski różne, zjesz, co chcesz -
i nagle rzekł poniższe słowa
do grzesznej wdowy student Bresz:

- Pani Rosjanką jest, Tatiano,


i znał Tołstoja pani mąż,
niech pani powie, skąd co rano
taki się smutny budzę wciąż?

A przecież mam już niepodległość


i wojsko własne, własny skarb,
ale ta cała niepodległość
ciąży na plecach mi jak garb.

I Wisłę mam, i inne rzeki,


i własną sól, i własny len.
A ja bym chciał gdzieś w kraj daleki,
co samą nazwą wprawia w sen...

O monologach romantyków
donoszę, panie naczelniku”.

65
IV
„Donoszę, panie naczelniku,
że w naszym mieście...” ale tu
list został ciężko czymś pocięty,
jak gdyby brzytwą w miejscach stu.

Sprawca, co dziury powycinał,


musiał to być niedobry człek,
więcej! to była wielka Świnia,
bo przedziurawił, potem zbiegł.

Lecz jeśli Świnia, mój ty Boże,


inaczej czyż postąpić miał?
A może uciekł aż nad morze
i teraz błądzi pośród skał?

Może ma dziatki, dużo dziatek,


dziatki też błądzą z nim we łzach...
a może to był reumatyk
lub syfilityk - myśleć strach!

Tu noc, pioruny w dzieci biją,


słychać ryk fal i wiatru świst...
lecz po coś zniszczył, stara Świnio,
ten może najciekawszy list?!!

O starych świniach w mym kraiku


donoszę, panie naczelniku.

66
V
„Donoszę, panie naczelniku,
że przed godziną moja żona
się zapytała: - Co to jest
takiego grupa Laokoona?

Czułem, że tu jest coś z otchłani,


a właśnie był na obiad śledź;
śledź mi jak dyszel stanął w krtani:
- Musisz z nią coś wspólnego mieć!

Z tą grupą! - rzekłem jak we mgle


od strachu. - Znamy doskonale
parlamentarne grupy, ale
tej „Grupy Laokoona” nie!

Na własną rękę więc w powiecie


zrobiłem z Waciem mały huk -
i co powiecie, co powiecie?
wyśnił się student Bresz, mój wróg

U jednej z wdów mrowisko śliczne


nakryłem: Bresz i inne bubki,
a w książce niby historycznej
fotografijkę całej grupki,

którą załączam - podpis S. B.


jest na odwrocie - jasne: Bresz!
Proszę się przyjrzeć: świętą rzeźbę
udają, lecz się, bratku, strzeż!

67
Bresza pod kluczyk i po krzyk
radziłbym, panie naczelniku..

1934
Inftrumenttimi potrząsać

Instrumentami potrząsać, gdy wschodzi księżyc,


gdy lekka noc i słodkie szmery naokół.
Konie wieńczyć kwiatami, morze kołysać na piersiach
[jak żonę
pochmurnooką, witać poranki idące zza gór jak
[dzieci do szkoły.

Instrumentami potrząsać, gdy wschodzi słońce,


usta kobiety ukochać nad wszystko, nad słońce i księżyc,
świat do serca przycisnąć jak bukiet fiołków, a serce
zawiesić nisko nad ziemią jak gwiazdę wróżącą pogodę.

7935

69
2-aj maturzyści

Gdy księżyc stęchłym „Sidolem


złe miejskie niebo wyczyści,
wychodzą na głupi spacer
dwaj maturzyści.

Postacie prawie bliźniacze,


jak wałek podobny do wałka,
przystając, jeden zapłacze,
a drugi załka:

Bo cóż, że skończyli szkoły,


cóż, że w kieszeniach matury?
Jeden z nich niewesoły,
drugi ponury.

Dzień cały stukali-pukali -


niestety: wszystko zajęte...
Żebyż choć zostać kelnerem
lub konfidentem!

Nazajutrz, kiedy się ściemni,


bez celu znów i korzyści
w noc ciemną wyjdą jak cienie
dwaj maturzyści.
1935

70
‘Wileńskie imbroglio

Dzwonnice krzywe? Możliwe.


Dorożki dziwne? Zapewne.
Wszystko jest takie niepewne...
Pani pozwoli, że się kiwnę.
- Ach, czemu pan się kiwa?
Ot, widzi pani, dola niegodziwa:
1) załamanie,
2) upodlenie,
3) rozchwianie
i 4) zagubienie,
cztery punkty: epilepsja wędrowna.
- A pan by może do psychiatry?
Do psychiatry? Za Boga! Pani coś nazbyt wymowna;
ja, widzi pani, muszę biegać, gdy dmą wiatry:
od cmentarza
do cmentarza,
a jak człowiek zobaczy gwiazdkę w niebie, wysoko
[nad autobusem,
to się na dwie godziny rozmarza...
Do widzenia, już muszę kłusem...
Najgorzej, że w takich okresach nic się nie zarabia,
ale furda! utrzymuje mnie dobry hrabia.

Do widzenia...

71
Aresztują - po nocy?
rewidują - a po co?
Znaczy, może co skradłem?
może cudzy tort zjadłem?
przez komin... do mieszkania...
i jak upiór imieninowego zebrania?...
Zdrowie pana naczelnika!
naczelnikowej szacuneczki!
ale przepraszam, już zmykam,
mam rendez-vous z panem Mickiewiczem
[koło rzeczki...
Płynie Wilenka-rzeczka,
księżyc w rzeczce jak świeczka,
na pagórku przysiadam.
O, niesłowny narodzie!
Spóźnia się coś dobrodziej,
pan Adam.
Powróżę: orzeł, reszka -
jak reszka, to na Wielką,
bo wiem: przy Wielkiej mieszka...
Dzwonię...
Wychodzi postać mglista.
- Pan Mickiewicz?
- Nie, ujechał do Rośji...
Boże! znaczy też komunista!

Arturowi Maryi Swinarskiemu

1936

72
^Wciąż uciekamy

Wciąż uciekamy. Z miasta do miasta.


Inteligenci.
Tęskniąca nacja. Ginąca klasa.
Mali, zmarznięci.

Milionem rodzin. Z gramofonami.


Z kraju do kraju.
- Powiedzcie, gdzie jest wasza ojczyzn?
Wciąż nas pytają.

A my nie wiemy; a my plączemy,


jak woda morska.
Pod sztuczną palmą listy piszemy
na brudnych dworcach.

1936

73
CMuzie nóżki całuję

„Kogutek”? nie uleczy


Przyjaciel? nie pocieszy
Nie ma przyjaciół.

Rannyś? Ten świat jest borem,


rąbałeś bór toporem,
toś się i zaciął.

Leżysz. Wokół mchy ciche.


Igrają gwiazdy dziwne
z gałęźmi.

„Kogutek” nie uleczy.


Przyjaciel nie pocieszy.
Uwierz mi.

Co pomoże? A ja wiem:
tu pomoże stary sen,
stara bajda;

jeśliś jak garnek pęknął, ona cię sklei,


jeśliś nadzieję utracił, wpłyniesz na
[morze nadziei
na wszystkich żaglach.

74
„Nastawienia” społeczne? Dla karzełków.
Recenzje niedorzeczne? Dla zgiełku.
Poeto, pluń, gdzie komuna, sanacja i endecja.

Tylko ona cię zbawi, przeklęta i jedyna -


i na gwiazdy wyprawi, rytm święty, mowa inna -
poezja.

1936
Krzyczysz przez sen

Krzyczysz przez sen. Lampa dymi.


Natalia! Natusia!! Natałka!!!
Czemu, czemu nie uciekłaś na Kaukaz
razem z ojcem i braćmi twoimi?

Tutaj, widzisz, dni niechętne płyną,


z katarami i aspiryną,
a chmury są coraz bardziej trwożliwe.

Tam byś miała mauretański zamek


i winnice, i konie stadami -
oczywiście, gdyby to było możliwe.

1936

76
^Wizyta

Proszę, proszę, rozgość się, serdeczny,


rozejrz się dokładnie po wszystkim;
to jest czajnik - prawda, jaki śmieszny?
z gwizdkiem.

To mruczenie? Powiem ci w sekrecie:


jest mruczeniem kota Salomona.
A ta pani zamyślona, z kwiatami -
to moja żona.

1936

77
Skumbrie w tomacie

Raz do gazety „Słowo Niebieskie”


(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
przyszedł maluśki staruszek z pieskiem,
(skumbrie w tomacie pstrąg)

- Kto pan jest, mów pan, choć pod sekretem!


(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
- Ja jestem król Władysław Łokietek,
(skumbrie w tomacie pstrąg)

Siedziałem - mówi - długo w tej grocie,


(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
dłużej nie mogę... skumbrie w tomacie!
(skumbrie w tomacie pstrąg)

Zaraza rośnie świątek i piątek,


(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Idę na Polskę robić porządek.
(skumbrie w tomacie pstrąg)

Na to naczelny kichnął redaktor


(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
i po namyśle powiada: - Jak to?
(skumbrie w tomacie pstrąg)

78
Chee pan naprawić błędy systemu?
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Był tu już taki dziesięć lat temu,
(skumbrie w tomacie pstrąg)

Także szlachetny. Strzelał. Nie wyszło,


(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Krew się polała, a potem wyschło,
(skumbrie w tomacie pstrąg)

- Ach, co pan mówi? - jęknął Łokietek;


(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
łzami w redakcji zalał serwetę.
(skumbrie w tomacie pstrąg)

- Znaczy się, muszę wracać do groty,


(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
czyli że pocierp, mój Władku złoty!
(skumbrie w tomacie pstrąg)

Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie!


(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Chcieliście Polski, no to ją macie!
(skumbrie w tomacie pstrąg)

1936

79
yima. z wypisów szkolnych

Któż to tak śnieżkiem prószy z niebiosów?


Dyć oczywiście pan wojewoda;
módl się, dziecino, z całą krainą -
niech Bóg mu siły doda;
śnieżku naprószył, śnieżek poruszył
dobry pan wojewoda.

A któż na szybach maluje kwiaty,


czy mróz, czy mróz, dziecino?
Nie, to rączuchną dla ciebie, żabuchno,
starosta ze starościną;
srebrzyste prążki, listki, gałązki
dla ciebie, dziwna dziecino.

A któż te śliczne zawiesił sople


za oknem u okapu?
Czy może także mróz niedobry
swą fantastyczną łapą?
Nie, moje złoto, to referenci,
podkierownicy, nadasystenci
nocą nie spali, hurra! wołali,
sople poprzyklejali.

80
Hej, tam w Warszawie jest pan minister
siwy i taki miły,
przez okno rzuca spojrzenia bystre,
bo chce, by dla ciebie były
zimą sopelki, śniegi i lody: .
wszystkie zimowe wygody.

Jeżeli tedy sanki usłyszysz


i dzwonki ich tajemnicze,
wiedz: to minister w skupionej ciszy
nacisnął taki guziczek,
że sanki dzwonią i gwiazdki lśnią
nad miastem i nad wsią.

1936

81
cBal zakochanych

Jest dom taki w pewnym wielkim mieście,


pospolity z zewnątrz, mglisty, szary,
a w tym domu par mieszka ze dwieście
i są wszystkie zakochane pary,
bo to widać nawet z blasku okien,
że tam dzieją się rzeczy wysokie.

Panna Klara siada u pianina


z lisią skórką na szyi chudziutkiej -
i się bal zakochanych zaczyna
takim smutkiem, wirującym smutkiem
w owej mroźnej ujeżdżalni bogatej -
bo to była ujeżdżalnia przed laty.

(I dziś straszą jako w lata łońskie,


ot, jesienią, gdy pora niepewna,
ponad bramą z drewna mordy końskie,
końskie mordy z zmurszałego drewna
i ta lampa w kształcie zwykłej kuli,
co się nocą do księżyca czuli.)

Panna Klara niby czyta nuty,


ale innym okiem widzi wszystko,
cały bal, bal mgłą złotą zasnuty -

82
bo to stare, zamarzłe pannisko
lubi patrzeć, jak sali obszary
ożywiają takie młode pary.

Gdy czerwone świece u powały


krąg czerwony kreślą w meluzynie,
jeszcze nim się pary ukazały,
nim brzezina przemówi w kominie,
przyjdzie dziadziuś, świece pozapala
i dopieroż rozwidni się sala!

I dopiero wtedy wszystkie ściany


jako skały złote wyjdą z mroku,
i zaczyna się bal zakochanych,
i to zdarza się tylko raz w roku,
gdy śnieg nocą zawiruje modry,
pląsem łącząc owe końskie mordy.

Tam, gdzie nawet muzyka nie dotrze,


w takim niebie krążą wszystkie pary -
panny piękne jak siostra przy siostrze,
chłopcy piękni po prostu bez miary.
Chłopiec pannę, panna chłopca przypomina -
jakby jedna tańczyła rodzina.

Skaczą nad pianinem małpie łapki,


w bok zezują oczy roztęsknione,
łańcuch złoty, podobno od babki,
tak na szyi wisi jak postronek,
ciągle spada owa lisia skórka,
walcem skarży się upiór podwórka.

83
Czasem Klara się zmęczy, rozłości
i muzykę rozpoczyna tańszą:
„Marsz żandarmski” lub „Moje śliczności”,
lecz znów walca i znów pary tańczą...
Dziadziuś świece zmienia w meluzynie,
cienie koni tańczą przy pianinie.

Roziskrzyły się znów wszystkie ściany


przez to światło świec, które się lęka -
bo to zaczął się bal zakochanych,
bo to zaczął się bal tak jak męka
i tańczących twarze oświetlone
zakochane są, lecz umęczone.

Chyba łoża z barw, skier szafirowych,


chyba schody z samych gwiezdnych pyłów!
W takich światach wirowały głowy,
w takich krajach stopą się tańczyło
i tam oczy! ale noc pochmurna
koło warg i ból, a potem furia.

Zaraz obok, wyżej, w górnej sali,


była nisza zwana Niszą Zwierzeń
i tam się niektórzy oddalali,
żeby patrzeć na holandzkie talerze,
żeby, patrząc na wiatraki, marzyć
i dalekie z najdalszym kojarzyć.

I był balkon tam też, niedaleko,


wyginany w zmyślne ornamenty,
do balkonu przybijały lekko

84
małe gwiazdy jak małe okręty;
pewna para urzeczona gwiezdnie
wsiadła w okręt i spadła na jezdnię.

Śnieg był taki ciepły, taki biały,


a noc mroźna, z dzwonkami, z szafirem...
i szafiry, i dzwonki wirowały,
potem księżyc przemienił się w lirę
i kot błędny z tej liry ogonem
pieśń wydobył swoją kocim tonem.

Kiedy gwiazdy przybladły jak fosfor


w cyfrach, w owych świecących zegarach,
rozpoczęła rozmowę miłosną
wpółuśpiona tańcem każda para
i po sali chodziła jak w cieniu
w tej miłości, ramię przy ramieniu.

Wtedy wszelką wstrzymały muzykę


świece, cienie i gwiazdy pobladłe;
bo miłosnym mówiono językiem,
bo takimi słowami jak światłem -
a za każdym anioł stróż się skradał
i trudniejsze słowa podpowiadał.

I z tych słów powstawały altany,


i pergole włoskie, i portyki,
rzeki małe, wielkie oceany,
usta z kwiatów i serca z muzyki,
świt na ścianie, jabłek pełne kosze,
liść dębowy i rzęsy najdroższe.

85
Potem znowu walc wyszedł z pianina
tak jak postać smutna, która siada
i za głowę się chwyta, i przeklina,
lampy tłucze, bo światłu nierada,
ni to chłopiec, ani to dziewczyna,
pół maligna, a na pół ballada,
zeschłe liście, wieczne wirowanie,
wiatr, ciemności i taniec.

1937
przedwiośniu

Od zachodu wieje wiatr,


od Ronsarda, od Boccaccia,
a też od Kochanoviusa.

Do pieca, Floro, podkładaj,


a ty wiosnę opowiadaj
jeszcze trwożną, sancta Musa;

Euterpe, w tym Aninie


powiedz, żeć czas nieźle płynie,
gdy ranek jak woda lustrzy!

i gdy zawiewa Favoni,


że miota z rozwartej dłoni
Gałczyński wiersz, Bałtyk bursztyn.

Nuże, Musa, nuże, nuże!


opowiadaj, iż kałuże
światłem kupczą, srebrem kałuż;

a gdy pan swój oremus


zakończy, ty, Floro, jemu
z wieprza kotlet w miskę nałóż.

87
Mnie wieprz, tobie wichura,
muzo moja złotochmurna,
chwalę twe liściaste zgłoski,

gdy wierszem jak okowita,


polskim wierszem wiosnę witam
z Kasprowiczem, z Kochanowskim.

1937
Impresario i poeta

Darmo wołać woźnicy „stój!” -


zawsześmy razem, bracie mój -
ty jesteś cyfra, ja - zgryzota.

Jedziemy tak już wiele lat.


Teraz jest zima, biały świat,
wiatr nam śniegowe brody mota.

Jakkolwiek zwiesz się: stary druh,


redaktor, prezes - jest nas dwóch
i zawsze dwóch, i zawsze razem;

toczy się nasz zabawny wóz


przez skwar i kurz, przez wiatr i mróz,
a w wozie kanciarz i błazen.

Ty wciąż rachujesz, ja wciąż śpię;


ciągniesz za rękaw, budzisz mnie,
żebym pofruwał, żebym tworzył.

A kiedy stworzę, krzywy pysk


mi pokazujesz, żeby zysk
mieć większy z moich dziwactw bożych.

89
I tak jedziemy. Miga wiek
jak mała lampka, mórz i rzek
nie zliczyć w drodze utrapionej.

I zawsze dwóch, i żaden sam;


ja w gwiazdach wszystkie światła znam,
ty w miastach wszystkie telefony.

Moje porywy śmieszą cię,


moje upadki cieszą cię
i gorszą furie o jesieni.

Jak szpicel trzymasz przy mnie straż.


Jedziemy. Jedziemy. Twarzą w twarz
Dalecy. I przyczajeni.

1937

90
‘Wielkanoc mojej córki

Dzwony i hiacynty,
pisanek wzór święty,
cały świat w blaskach i szumie;

przyleciały ptaki,
udały się babki -
ależ cóż z tego ona rozumie?

Kira, moja mała córeczka,


Kira, moja smagła córeczka.

Dzwony za daleko,
hiacynty za wysoko,
babki jeszcze jej nie wolno jadać;

o ptaku na drzewie,
o ziemi, o niebie
mogę tylko jej, jak umiem, opowiadać...

Kira, moja mała córeczka,


Kira, moja smagła córeczka.

Brzdąc o niczym nie wie,


„Njam - njam” mówi ledwie
i na nóżkach paluszki liczy.

91
Toć niecały roczek!
Wózek, soczek, smoczek
to jej świat jest złoty, tajemniczy.

Kira, moja mała córeczka,


Kira, moja smagła córeczka.

Dzwony biją stare:


„Mateusz” i „Marek”,
dzwony strojne, strojniejsze niż lira;

w kadzidłach, w muzykach,
w szkłach, w modlitewnikach
światło dźwięczy, a w domu śpi Kira.

Kira, moja mała córeczka,


Kira, moja smagła córeczka.

Boże zmartwychwstały,
udziel nam swej chwały,
wszystkim święto daj w hiacyntach, w dzwonach,

żeby wszystkie dzieci


na tym groźnym świecie
mogły w rączki klaskać tak jak ona -

Kira, moja mała córeczka,


Kira, moja smagła córeczka.

1937

92
Opis domu poety

Rad jestem, że nareszcie zimą się poznamy,


moja szkocka kuzynko - pozwól, że tymczasem
nasz dom niewielki, zewsząd okolony lasem,
opiszę tobie wiernie, począwszy od bramy:

Kastor i Polluks, bracia, klęczą na filarach


twarzą ku sobie, w górze jest rodzaj frontonu,
na który miłe światło pada z nieboskłonu
promieniami prostymi jak struny w gitarach;
by rzec prawdę, tą bramą nikt się nie zachwyca;
budowniczy był wałkoń, łotr i pijanica.

Obok bramy jest furtka; tutaj oko cieszą


dwa dzwonki: jeden czarny, a drugi zielony;
ten czarny jest dla gości, którzy idą pieszo,
a dla tych, co w pojazdach, oddzwania zielony.

Zadzwońmy. Można dzwonić dłużej albo krócej,


grunt cierpliwość, a brzydko, gdy złość nami trzęsie,
trzeba wiedzieć, że lubi myszkować w kredensie
albo pasjansa stawiać nasz dobry Pafnucy.
Więc słuchaj, jeśli furtka otworzy się zaraz,
przejdziemy parę kroków i ujrzymy taras:

93
Wychodzi on na zachód; szeroki jak plaża;
wystarczy, że człek siądzie, a już się rozmarza
i do gwiazd chce potęsknić, i nie mówić słowa;
tu nocą nieraz milczę z mego serca damą,
a sądzę, droga Floro, że w Szkocji tak samo:
Że razem noc i księżyc to noc księżycowa.

Świetny taras! lecz chyba zmienię balustradę;


stopnie w ogród, zaś ogród łączy mi się z sadem,
sad z lasem, a w tym lesie dęby oczywiście;
lecz o tych rzeczach innych chyba w innym liście.

Wejdźmy do domu: Zwykły świecznik holenderski


paraduje nad stołem, przy którym się jada;
świecznik ten służył jeszcze u mego pradziada
i jego troski złocił swym światłem anielskim,
z dziada na ojca przeszedł. Czasem sobie marzę,
że moja córka świecznik ten wnukom przekaże.

Ponieważ przy lampach jesteśmy, pozwól, Floro,


że ci gwiazdozbiór naszych wszystkich lamp
[przedstawię:
Jedne z nich lśnią po kątach jak świetliki w trawie,
a inne uroczyściej niż planety górą;
są wiszące, stojące, i z drzewa, i z gliny,
na nich kwiaty, australie, ryby, serafiny...
jest ich tyle, że nie wiem, czybyś łatwo zgadła,
kiedy tak wszystkie nagle w dom uderzą łuną,
gdy te ryby popłyną i kwiaty pofruną,
kto tu mieszka w tym domu: ja z żoną czy światła.

94
Na jednej z lamp, zrobionej z bawolego rogu,
wisi groza Bałtyku, czyli morski kogut;
na sznureczku jedwabnym tańczy ta osoba;
mogę go zdjąć, jeżeli ci się nie spodoba,
bo nie chcę, by wybuchła od słowa do słowa
przez morskiego koguta potyczka lądowa.

Teraz słuchaj: Na ścianie wschodniej są dwie szafki


z napisem NARCOTICA, VENENA...
[widzę bladość,
Szkotko, nie drżyj, bo czyniąc kaprysowi zadość,
kazałem to kaligrafować - dla zabawki;
z jednej skrzynki i z drugiej miła woń wylata,
w jednej bowiem jest kawa, a w drugiej herbata,
kordiał królów, specjalność mojej chmurnej pani;
lepszej, Floro, z pochodnią szukaj w swej Brytanii,
uważając, by wrzątek gadał w dzbanku z cyny,
a esencja w czajniczku flamandzkim; nikomu
nie uda się herbata tak jak w naszym domu,
zapach cierpki, czerwienią prześciga rubiny;
a jednak jeszcze nie jest tej najwyższej próby
w porównaniu z herbatą księcia karykatur,
kalamburów barona - chyba z rajskich kwiatów
naparza ją służący Jerzego Zaruby!

Lecz wróćmy do tematu: Dwie zielone świece


zielenią się z kominka niby dwułodyga;
piece - nonsens; do diabła wyrzuciłem piece,
sława światłu kominka! Niech nam sto lat miga!
bo, jak mówi Zaruba, mistrz kuchni i kpinek,
nie trunek na frasunek dobry, lecz kominek.

95
(Cóż dziwnego, że Polak rżnie z szynku do szynku!
Siedzieć w domu to znaczy siedzieć przy kominku.)

Przy kominku orzechy na dębowej tacy,


dziadek i słoik z miodem, tuż fotel ze skóry
cielęcia, obok półki z książkami i z góry
jakoby dwa promienie: Pliniusz i Horacy,
w nim ten wiersz o wznoszącej ramiona Phidyle...
słychać śmiech: To kominek gra swą krotochwilę.

Jak konie skaczą cienie; blask izby rozszerza;


tabun cieni w step zmienia mieszkania obszary -
i ożywają miasta w holandzkich talerzach,
lampy lampom coś mówią, zegarom zegary,
zwykły zydel nabiera sekretu rebusa,
a sen różdżką niebieską stuka w drzwi lamusa.

Gdy noc głębsza zasnuje nas swym słodkim dymem,


zasypiamy oboje w łóżku z baldachimem,
nad baldachimem strop jest, wyżej dach, noc, sowa
stoi na szczycie dachu, śpiąc. Księżyca pełnia
świętą prawdą szanowny mózg sowi napełnia,
że noc i księżyc razem to noc księżycowa.

1937

%
^inińskie noce

Korale twoje przestań nizać,


wiatrowi bardziej jestem rad,
bo jak muzyka Albeniza
przewraca nas na łóżko wiatr.

Księżyc diamentem szyby tnie,


na zachód lecą ptaki,
pająk nad łóżkiem zwiesza się -
szkoda, że nie baldachim.

Upiorny nonsens polskich dni


kończy się nam o zmroku.
Teraz jak wielki saksofon brzmi
noc taka srebrna naokół.

I wielkim, bezkresnym wachlarzem


wachluje nas chłopiec nieduży,
szmaragdy w uszach ma,
on jest Murzyn,
a my nazywamy go Nocą.

1937

97
la, russe

Ej, pod Wawrem, ej, na szosie lubelskiej


rozhulał się, rozbisurmanił się wiatr wrześniowy!
Zaczarowane ćmy przypadły do latarni naftowej,
świszczą sosny, tańczą sosny farandole diabelskie.

W niebie rozpacz. Ale jaka! Zielone chmury się piętrzą;


strach, strach jest w każdej rzeczy;
a ten kurz, moja miła, to nic, że nam usta kaleczy -
on ma w sobie gorycz najświętszą.

Śpiewa wiatr. Co za ból! Lecz świstem jakich to sosen


wyświstać nam ból stokroć większy,, że urwie się
[kiedyś piosenka!
Choć wiem, że tu po śmierci wrócimy. I przez tę
[lubelską szosę
znów cię poniosę na rękach.

1937

98
Sj, po szerokiej drodze

Ej, po szerokiej drodze, sam jeden, sam jeden z harmonią -


to znowu nie jest tak źle...
cienie w czapkach złodziejskich pod parkanami się gonią
i sosny kołyszą się.

Śpiewaj, bracie. Sam jeden. Naciskaj należny klawisz,


nutę po nucie...
ej, gwiazdy! a ty z gwiazdami jak z dziewczynami się bawisz
w zaczarowanej tancbudzie.

Piosenkę, którą układasz, wrzuć w księżyc jak


[w skrzynkę pocztową,
Mozart otrzyma list.
Resztę już w niebie załatwią. A reszta w tę noc majową
nie znaczy nic.

1938

99
Nieporozumienia

Jedni mówią: - On jest nasz!


Drudzy mówią: - On jest nasz!
A ja jestem tylko twój, jedyna.

Jedni kuszą mnie na Wschód,


drudzy ciągną mnie na Zachód,
a ja wolę, po wypłacie, z tobą iść do kina.

Jednych mi i drugich żal,


na film Leni Riefenstahl
ileż milej, niż do czyśćca lub do piekła!

Od lat ośmiu przytuleni,


dobrze nam na filmie Leni,
chałwę jemy i patrzymy na ten ekran.

Pion moralny? Nie ucz nas,


mój staruszku, co dzień las,
sosny uczą nas pionu w firmament;

na dziękczynność i na troski
litania do Częstochowskiej
złoci się... z książki... po mamie.

100
A ty jesteś dla mnie: Rzym
i Bizancjum, blask i dym,
nurt Mozarta i krucjata pełna chwały;

a ty jesteś ognie pstre,


święta Wisła, lecz i Ren,
pieśń pogańska, Pater Goethe doskonały.

Z Teofilem zgadzam się:


bez monarchii będzie źle,
właśnie przez to zaczynamy wciąż od nowa.

Jestem mimo wszelki świst


ein polnischer Monarchist,
bo ty jesteś właśnie moja cesarzowa.

1939
^Długom błądził i szukał

Długom błądził i szukał, świat mnie zalewał jak woda,


pełen stworów dziwacznych, niksów, wodników, rusałek,
aż pewnego wieczoru znalazłem, czego szukałem -
żonę pochmurnooką, małego, słodkiego kobolda.

Gdy pada z deszczem zmrok, gdy męczy mnie nuda


[i trwoga,
gdy strach pospołu z psalmistą tak spijam, jak ciemne
[wino,
splatam za wierszem wiersz jak wianek z rozmarynu
na głowę słodkiego kobolda, na głowę małego boga.

1939

102
‘Dziwni letnicy

Już tamci się rozjechali,


a czemu oni zostali
i tak się ciągle trzymają za ręce?

Jeszcze oboje tacy młodzi,


ale ona smutna i on smutny chodzi,
jakby tu mieli nie wrócić więcej.

Ona już sobie ust nie maluje,


on pisze listy i płacze;
wieczorem snują się koło domu,
gryzą ich jakieś rozpacze.

A przyjechali tacy szczęśliwi,


on rano łowił ryby, ona czytała
i nagle jakby ktoś im życie pokrzywił,
w sercach siejąc trwogę i hałas.

Teraz wzdłuż ścian pełnych miniatur


błądzą, obcy całemu światu -
o, czemu nie wracają, gdy im urlop minął!

On czasem przed nią klęknie na kolanach,


jakby chciał jej powiedzieć: „Przebacz mi, kochana”
ale milczy i łzy mu płyną.

103
Powiedziała wczoraj ciotka, ta wysoka,
że się pewnie przestali kochać...
spójrzcie! schodzą ku jezioru z pochyłości.

Jeśli diabeł im to zrobił na złość,


Ty im, Boże, serca znowu zazłoć,
bo jakże dzisiaj żyć bez miłości!

1939

104
Tieśń o żołnierzach z Westerplatte

Kiedy się wypełniły dni


i przyszło zginąć latem,
prosto do nieba czwórkami szli
żołnierze z Westerplatte.

(A lato było piękne tego roku.)

I tak śpiewali: - Ach, to nic,


że tak bolały rany,
bo jakże słodko teraz iść
na te niebiańskie polany.

(A na ziemi tego roku było tyle wrzosu na bukiety.)

W Gdańsku staliśmy tak jak mur,


gwiżdżąc na szwabską armatę,
teraz wznosimy się wśród chmur,
żołnierze z Westerplatte.

I ci, co dobry mają wzrok


i słuch, słyszeli pono,
jak dudnił w chmurach równy krok
Morskiego Batalionu.

105
I śpiew słyszano taki: - By
słoneczny czas wyzyskać,
będziemy grzać się w ciepłe dni
na rajskich wrzosowiskach.

Lecz gdy wiatr zimny będzie dął


i smutek krążył światem,
w środek Warszawy spłyniemy w dół,
żołnierze z Westerplatte.

1939
Sen żołnierza.

Płynie w łodzi zielonej...


ach, do domu tak blisko!
chwila jeszcze i schyli się
nad córeczki kołyską.

Żona zaklaszcze w dłonie,


jak ptak do furtki pomknie -
zaczerwienią się mocniej
na klombach pelargonie.

Przy furtce pocałunki,


przy furtce łzy rzęsiste...
Jak cicho! Córka śpi.
Dzięki Ci za to, Chryste!

- Matka zdrowa? - Zdrowiutka.


Ot, wszystko po dawnemu.
Co było - przeminęło,
dziękować Najwyższemu!

- Głodnyś? - Nie, nie! nie trzeba.


- A może chcesz herbaty?
- Nie, nie. Daj się zapatrzeć
w ciebie, w dziecko i w kwiaty.

1939. Pisane w niewoli

107
Jjstjeńca

Kochanie moje, kochanie,


dobranoc, już jesteś senna -
i widzę Twój cień na ścianie,
i noc jest taka wiosenna!

Jedyna moja na świecie,


jakże wysławię Twe imię?
Ty jesteś mi wodą w lecie
i rękawicą w zimie;

Tyś szczęście moje wiosenne,


zimowe, latowe, jesienne -
lecz powiedz mi na dobranoc,
wyszeptaj przez usta senne:

za cóż to taka zapłata,


ten raj przy Tobie tak błogi?...
Ty jesteś światłem świata
i pieśnią mojej drogi.

Stalag Altengrabow, 19 III 1942

108
Srebrna akacja

Żonie
Tu nie pomoże nic...
a cóż ja znaczę!
ten sam sen, ten sam błysk,
srebrne akacje;

struna drży, mocna jest,


to się nie zerwie;
brzdąkam na strunie tej
powrotny czerwiec;

patrz, rozpachniał się już


na pszczelną pracę!
Srebrny wiatr, srebrny kurz,
srebrne akacje.

Nie mów mi, że jest gdzieś


planeta lepsza:
akacja to jest pieśń,
gdy się wysrebrzą,

płynie do twoich ust


i do mnie wraca -
na chwałę małych bóstw -
srebrna akacja.

109
O, jakiż płynie szmer
z tej świętej woni!
Palę przed nimi serce,
jak u ikony;

w głowie kołuje myśl,


gwiazda pochmurna:
rozebrać by cię dziś,
a w kwiat ich ubrać,

bo tyś jest siostra im,


rzewna królewna,
zielna woń, srebrny dym,
akacja srebrna.

Stalag Altengrabow, 8 VI1942

110
Dzika ‘Róża

Za Dzikiej Róży zapachem idź


na zawsze upojony wśród dróg -
będzie cię wiódł jak czarodziejski flet
i będziesz szedł, i będziesz szedł,
aż zobaczysz furtkę i próg.

Dła Dzikiej Róży najcięższe znieś


i dła niej nawiewaj modre sny.
Jeszcze trochę. Jeszcze parę zbóż.
I te olchy. Widzisz. I już -
będzie: wieczór, gwiazdy i łzy.

O Dzikiej Róży droga śpiewa pieśń


i śmieje się, złoty znacząc ślad.
Dzika Różo! Świecisz przez mrok.
Dzika Różo! Słyszysz mój krok?
Idę - twój zakochany wiatr.

Stalag Altengrabow, 1942

111
cPieśń ofladze

Jedna była - gdzie? Pod Tobrukiem.


Druga była - hej! Pod Narvikiem.
Trzecia była pod Monte Cassino.

A każda jak zorza szalona,


biało-czerwona, biało-czerwona!

czerwona jak puchar wina,


biała jak śnieżna lawina,
biało-czerwona.

Zebrały się nocą flagi.


Flaga fladze dodaje odwagi:
- No, noo, nie bądź taka zmartwiona.

Nie pomogą i moce piekła:


jam ciebie, tyś mnie urzekła,
nie zmogą cię bombą ni złotem
i na zawsze zachowasz swą cnotę.

I nigdy nie będziesz biała,


i nigdy nie będziesz czerwona,

112
zostaniesz biało-czerwona
jak wielka zorza szalona,

czerwona jak puchar wina,


biała jak śnieżna lawina,
najukochańsza, najmilsza,
biało-czerwona.

Tak mówiły do siebie flagi


i raz po raz strzelił karabin,
zrobił dziurę w czerwieni i w bieli.

Lecz wołały flagi: - Nie płaczcie!


Choćby jeden strzępek na maszcie,
nikt się zmienić barw nie ośmieli.
Zostaniemy biało-czerwone,
flagi święte, flagi szalone.
Spod Tobruku czy spod Murmańska,
niech nas pędzi dola cygańska,
zostaniemy biało-czerwone,
nie spoczniemy biało-czerwone,

czerwone jak puchar wina,


białe jak śnieżna lawina,
biało-czerwone.

O północy przy zielonych stolikach


modliły się diabły do cyfr.
Były szarfy i ordery, i muzyka
i stukał tajny szyfr.

113
Diabły w sercu swoim głupim, bo niedobrym
rozwiązywały biało-czerwony probłem.

Łkała flaga: - Czyżem powinna


zginąć, bo jestem inna?
Bo nie taka... dyplomatyczna,
bo tragiczna, bo nostalgiczna,
ta od mgieł i od tkliwej rozpaczy,
i od serca, które nic nie znaczy,
flaga jak ballada Szopenowska,
co ją tkała sama Matka Boska.

Ale wtedy przyszła dziewczyna


i uniosła flagę wysoko,
hej, wysoko, ku samym obłokom!
Jeszcze wyżej, gdzie się wszystko zapomina,

jeszcze wyżej, gdzie jest tylko sława


i Warszawa, moja Warszawa!
Warszawa jak piosnka natchniona,
Warszawa biało-czerwona,

czerwona jak puchar wina


biała jak śnieżna lawina
biało-czerwona,
biało-czerwona,
ohej, biało-czerwona.

Stalag Altengrabow, 1X1944

114
Siódme niebo

Zima była, gdy wysiadłem z autobusu


i rzuciłem się w twoje ramiona,
i twych włosów, twych wieczornych włosów
ogarnęła mnie woń niezmierzona.

Księżyc zniżył się, błysnął nad klamką,


potem odszedł i wplątał się w drzewo.
Pierścień nocy nad nami się zamknął
i zaczęło się siódme niebo.

1945

115
"Nocne notatki

To było wieczorem w Europie,


może w Holandii, może w Belgii,
gwiazdy lśniły jak lampki na grobie
i szumiał wiatr. Taki wielki.

Bo już jesień grała, coraz szybciej,


na akordeonie złotym
i leciały nad dachami skrzypce,
liście, klarnety i fagoty.

A gdy deszcz bulwarami popłynął,


zaczynała się chwila szalona.
Bo na przedmieściu było małe kino,
a w tym kinie kasjerka Simona.

I wieczorem każdym po ciemku -


i wieczorem, czarnym jak requiem,
z tulipanem czerwonym w ręku
przez bulwary do Simony biegłem.

A tam było jasno w małym kinie...


Ej, wesoło w kinie „Olimpia”!
Piękny kwiat najpiękniejszej dziewczynie!
To dla ciebie ten czerwony tulipan.

116
Ja dla ciebie bym truciznę wypił,
chcę być z tobą duszą i ciałem.
I wyrzucali mnie z tej „Olimpii”,
bo za głośno o miłości krzyczałem.

Ale raz, rozpaczy na przekór,


przyszła noc najwyższa, natchniona.
Coś się stało, cud w XX-tym wieku:
Poszłaś ze mną ty, nie Simona.

Wtedy dłoń twą wziąłem w dłonie moje,


w oczach naszych wieczny blask zaświecił
i przez świat obłąkany od wojen
szliśmy grzecznie jak dwoje dzieci.

1945

117
Cjwiazdy

Rozpłakały się gwiazdy Belgii


nad mym zbłąkaniem, nad szaleństwem wielkim,
pozwoływały się, rozpłakały się,
a jedna, ta niebieska, rzekła: mój mały.

Rozpłakały się gwiazdy Niemiec


też nade mną, żem taki szaleniec,
że za dużo ukochałem naraz,
że najgłupsza mogła zwieść mnie gitara,

świeca nagle zapalona dobrą ręką


i świecące przy tej świecy loki,
księżyc mały i wielkie obłoki,
i przechadzki przez most pod wiatr z piosenką.

Poszeptały coś gwiazdy niemieckie,


a ta niebieska zapłakała jak nad dzieckiem.

Gwiazdy czarne nad Notre-Dame


też widziały, jak bardzo byłem sam,
a to były gwiazdy Francji najlepsze.
Więc gdy jęły płakać nade mną,
już niebiesko było, już nieciemno
i niebieski już był most i powietrze.

118
A ta mała, niebieska straszliwie,
powiedziała: Ja mu się wcale nie dziwię.

Ale tylko gwiazdy Polski uciekły


i krzyczały: to był człowiek wściekły,
niepotrzebny zakochany pasterz,
niepotrzebna gwiazda nad masztem,
niepotrzebny kwiat, zbędny instrument,
niepotrzebne drzewo z wiecznym szumem,
niepotrzebna rozkochana piosenka,
niepotrzebny kościół, gdzie się klęka,
niepotrzebna ławka, gdzie się siada,
i słodycz, i noc, i zagłada.

Paryż, grudzień 1945


Trylem księżycowym...

Pyłem księżycowym być na twoich stopach,


wiatrem przy twej wstążce, mlekiem w twoim kubku,
papierosem w ustach, ścieżką pośród chabrów,
ławką, gdzie spoczywasz, książką, którą czytasz.

Przeszyć cię jak nitka, otoczyć jak przestwór,


być porami roku dla twych drogich oczu
i ogniem w kominku, i dachem, co chroni
przed deszczem.

1946

120
'Powrót do Eurydyki

Gdy mi wróżyli w Awinionie,


wyszedł as trefl, gdy rzekła: Przełóż.
Zełgały karty. Do Eurydyki
wróciłem, prowincjonalny Orfeusz.

A jeszcze w kartach wychodził sufler.


Bardzo wysoki. Blondyn. Kamil.
Zaś mnie? Mnie mieli zatłuc kuflem
w oberży „Pod Apostołami”.

A tu na opak: Zycie w śpiewie,


dawny ton skrzypki mej cygańskiej -
czysty jak wzór tych chmur na niebie
serafińsko-uzbekistański;

i ona, Ona, wciąż jak panna,


jak ten najlepszy owoc w sadzie,
jak ta Natalia - Aleksandra,
lecz ta Natalia, co nie zdradzi.

Dzień pełen pracy - no i płacy.


Na rękopisie promień złoty.
Widać, jak by tu rzekł Horacy:
hoc erat in votis.
1946

121
Okulary Staszka

Kochał Szymanowskiego. Lubił ptaki.


Wydawał „Prosto z Mostu”. Pił czasami.
I okulary nosił tajemnicze. I w takich
pochylał się nad partyturami.

Błądził jak ludzie, co mają za dużo siły.


Łachudry nie błądzą. On był jak lira.
Strzał w struny. I dobrze za błąd zapłaciły
okulary zakrwawione w Palmirach.

Teraz jest z Karolem. U źródeł Aretuzy.


W okularach. W ilustrowanym niebie;
gdzie Matka Boska krzyczy na nieparzyste Muzy.

Wybacz mi, Polsko, że żonę i dziecko


ukochałem bardziej niż Ciebie.

1946

122
„liryka, liryka, tkliwa dynamika”

Sam nie rozumiem, skąd to mi się bierze,


że jestem mitologiczne zwierzę,
ni to świnio-byk i ni to koto-pies,
w ogóle z innych stron:
liryka, liryka,
tkliwa dynamika,
angelologia
i dal.

Idę, powiedzmy, wieczorem z Arturem


i nagle: księżyc wschodzi nad murem,
Artur ostrzega, bo dobry kolega:
- Nie patrz. - A ja jak bóbr:
liryka, liryka,
tkliwa dynamika,
angelologia
i dal.

W takim „Przekroju” po prostu się boją,


bo jak na przykład wejdę do pokoju
i się zamyślę, powiedzmy, o Wiśle,
to zaraz łzy jak groch:
liryka, liryka,
tkliwa dynamika,

123
angelologia
i dal.

Wy się nie dziwcie, śliczni panowie,


sześć lat po świecie tułał się człowiek
i nagle: Polska i harfa eolska,
po prostu cud jak z nut:
liryka, liryka,
tkliwa dynamika,
angelologia
i dal.

Będziecie śmiać się, lecz daję słowo:


ja czytam nawet „Gazetę Ludową”
i „Pokolenie”, i wiersze w „Kamenie”,
i czytam, i szlocham, och!
liryka, liryka,
tkliwa dynamika,
angelologia
i dal.

Niech mnie zarąbią, niech honoraria


wyda na wieńce Artur Marya!
Ja jestem Polak, a Polak jest wariat,
a wariat to lepszy gość:
liryka, liryka,
tkliwa dynamika,
angelologia
i dal.

124
A po pogrzebie pod korniszon
niech epitaphium mi napiszą:
TU LEŻY MAGIK I MAŁPISZON,
pod spodem taki tekst:
„Liryka, liryka,
tkliwa dynamika,
angelologia
i dal”.

1946
Jfit zfiołkiem

Do tygodnika „Przekrój”
Exp.: K. I. Gałczyński

Obywatelu Redaktorze!
Poezja to jest złoty szerszeń,
co kąsa, więc się pisze wiersze -
cóż, człowiek pisze tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Jesień jest na Krakowie dzisiaj


i tyle kwiatów! tyle brzoskwiń!
Wiaterek dmucha, słonko skrzy się,
więc chodzę śliczny i beztroski -
cóż, człowiek chodzi tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Czy mam zmartwienia? Tak, czasami,


niewielkie, tak jak w niebie gwiazdy,
właściwie jedno (między nami),
że życie ukochałem nazbyt -
cóż, człowiek kocha tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

126
Więc kiedy przyjdzie dzień przeklęty,
że śmierć utopi w czarnym winie
wszystkie muzyczne instrumenty,
kwiaty i wiersze, i brzoskwinie,
to przykro, lecz cóż płacz pomoże,
Obywatelu Redaktorze.

A jednak żal. Odejść niełatwo.


Taak. Kończę wiersz ten ze łzą w oku.
Lecz może, dzięki mym kontaktom,
będę aniołkiem na obłoku?
Cóż, człowiek fruwa tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

1946

127
Zaczarowana dorożka

Natalii -
którajest latarnią
zaczarowanej dorożki

I
t^dllegro

Zapytajcie Artura,
daję słowo: nie kłamię,
ale było jak ulał
sześć słów w tym telegramie:
ZACZAROWANA DOROŻKA
ZACZAROWANY DOROŻKARZ
ZACZAROWANY KOŃ.

Cóż, według Ben Alego,


czarnomistrza Krakowa,
„to nie jest nic takiego
dorożkę zaczarować,

dosyć fiakrowi w oczy


błysnąć specjalną broszką
i jużeś zauroczył
dorożkarza z dorożką,

128
ale koń - nie”. Więc dzwonię:
- Serwus, to pan Ben Ali?
Czy to możliwe z koniem?
- Nie, pana nabujali.

Zadrżałem. Druga w nocy.


Pocztylion stał jak pika.
I urosły mi włosy
do samego świecznika:

ZACZAROWANA DOROŻKA?
ZACZAROWANY DOROŻKARZ?
ZACZAROWANY KOŃ?

Niedobrze. Serce. Głowa.


W dodatku przez firankę:

srebrne dachy Krakowa


jak „secundum Joannem”,
niżej gwiazdy i liście
takie duże i małe.

A może rzeczywiście
zgodziłem, zapomniałem?

Może chciałem za miasto?


Człowiek pragnie podróży.
Dryndziarz czekał i zasnął,
sen mu wąsy wydłużył
i go zaczarowali
wiatr i noc, i Ben Ali?

129
ZACZAROWANY DOROŻKARZ
ZACZAROWANA DOROŻKA
ZACZAROWANY KOŃ.

II
f^dUegro sostenuto

7 ulicy Wenecja do Sukiennic


prowadził mnie Artur i Ronard,
a to nie takie proste, gdy jest tyle kamienic
i gdy noc zielono-szalona,
bo trzeba, proszę państwa, przez cały nocny Kraków:

III
^illegretto

Nocne WYPYCHANIE PTAKÓW,


nocne KURSY STENOGRAFII,
nocny TEATR KRÓL SZLARAFII,
nocne GORSETY KOLUMBIA,
nocny TRAMWAJ, nocna TRUMNA,
nocny FRYZJER, nocny RZEŻNIK,
nocny chór męski CZEŚĆ PIEŚNI,
nocne SERY, nocne MLEKO,
nocne TAŃCE WIECZYSTEGO,
nocne DZIŚ PARÓWKI Z CHRZANEM,
nocne TOWARY MIESZANE,
nocna strzałka: PRZY KOŚCIELE!
nocny szyld: TYBERIUSZ TROTZ,

130
słowem, nocni przyjaciele,
wieczny wiatr i wieczna noc.

IV
{^Allegro ma non troppo

Przystanęliśmy pod domem „Pod Murzynami”


(eech, dużo bym dał za ten dom)
i nagle: patrzcie: tak jak było w telegramie:
przed samymi, uważacie, Sukiennicami:
ZACZAROWANA DOROŻKA
ZACZAROWANY DOROŻKARZ
ZACZAROWANY KOŃ.
Z Wieży Mariackiej światłem prószy.
A koń, wyobraźcie sobie, miał autentyczne uszy.

V
t^Uegro cantabile

Grzywa mu się i ogon bielą,


wiatr dmucha w grzywę i w biały welon.

Do ślubu w dryndzie jedzie dziewczyna,


a przy dziewczynie siedzi marynarz.

Marynarz łajdak zdradził dziewczynę,


myślał: Na morze sobie popłynę.
Lecz go wieloryb zjadł na głębinie.

Ona umarła potem z miłości,


z owej tęsknoty i samotności.

131
Ale że miłość to wielka siła,
miłość po śmierci ich połączyła.

Teraz dorożką zaczarowaną


jedzie pan młody z tą młodą panną
za miasto, gdzie jest stara kaplica,

i tam, jak w ślicznej starej piosence,


wiąże im stułą stęsknione ręce
ksiądz, co podobny jest do księżyca.

Noc szumi. Grucha kochany z kochaną,


ale niestety, co rano

przez barokową bramę


pełną sznerklów i wzorów
wszystko znika na amen
in saecula saeculorum:
ZACZAROWANA DOROŻKA
ZACZAROWANY DOROŻKARZ
ZACZAROWANY KOŃ. '

VI
^Allegrofurioso alia polacca

Ale w knajpie dorożkarskiej,


róg Kpiarskiej i Kominiarskiej,
idzie walc „Zalany Słoń”;
ogórki w słojach się kiszą,
wąsy nad kuflami wiszą,
bo w tych kuflach miła woń.

132
I przemawia mistrz Onoszko:
- Póki dorożka dorożką,
a koń koniem, dyszel dyszlem,
póki woda płynie w Wiśle,
jak tutaj wszyscy jesteście,
zawsze będzie w każdym mieście,
zawsze będzie choćby jedna,
choćby nie wiem jaka biedna:
ZACZAROWANA DOROŻKA
ZACZAROWANY DOROŻKARZ
ZACZAROWANY KOŃ.

1946

133
CMałe kina

Najlepsze te małe kina


w rozterce i w udręce,
z krzesłami wyściełanymi
pluszem czerwonym jak serce.

Na dworze jeszcze widno,


a już się lampa kołysze
i cienie meandrem biegną
nad zwiastującym afiszem.

Chłopcy się drą wniebogłosy


w promieniach sztucznego światła,
sprzedają papierosy,
irysy i sznurowadła.

O, już się wieczór zaczyna!


Księżyc wyciąga ręce.
Najlepsze te małe kina
w rozterce i w udręce.

Kasjerka ma loki spadziste,


króluje w budce złocistej,
więc bierzesz bilet i wchodzisz
w ciemność, gdzie śpiewa film:

134
szeleszczą gaje kinowe,
nareszcie inne, palmowe,
a po chodniku bezkresnym
snuje się srebrny dym.

Jakże tu miło się wtulić,


deszcz, zawieruchę przeczekać
i nic, i nic nie mówić,
i trwać, i nie uciekać.

Srebrzysta struga płynie


przez umęczone serce.
Drzemiesz w tym małym kinie
jak list miłosny w kopercie:

„Ty moje śliczne śliczności!


Znów się do łóżka sam kładę.
Na jakimż spotkam cię moście?
Twój
Pluszowy niedźwiadek”.

Wychodzisz zatumaniony,
zasnuty, zakiniony,
przez wietrzne peryferie
wędrujesz i myślisz, że

135
najlepsze te małe kina,
gdzie wszystko się zapomina;
że to gospoda ubogich,
którym dzień spłynął źle.

Dedykacja:
Autorowi „ Opowieści morskich ”,
Stanisławowi Marii Salińskiemu

1947

136
Pożegnanie z latarniami

Marianowi - Marianowi Eilemu

Wy, które w miastach w noc świecicie


zawsze cierpliwie i jednako,
od których blask w zaułki idzie,
iluminacja dla biedaków;
na które pijak w noc zimową,
pijak, co, dokąd idzie, nie wie,
spojrzy z zadartą w górę głową
i mruknie: - Może jestem w niebie?
ŻEGNAJCIE, KOCHANE LATARNIE.

Wy, jakakolwiek okolica


wasze przychylne światła gości,
czy w tym Paryżu, gdzie w księżycu
kochałem się bez wzajemności;
czy w tym Londynie nad Tamizą,
gdzie mgła jest snem, a wiatr histerią,
kędy „latarnie światłem gryzą”,
o czym już pisał TS. Eliot -
ŻEGNAJCIE, KOCHANE LATARNIE.

Wy, co śpiewacie noce całe,


dopóki Wenus nie poblednie,
wy, pod którymi przeczytałem

137
trzykroć Danta „Boską komedię”;
wy, których nic nie niepokoi,
wieczne i kształtne jak sonety,
co przebaczacie światłem swoim
ludziom i miastu, jak kobiety -
ŻEGNAJCIE, KOCHANE LATARNIE.

1947
Przed zapaleniem choinki

I
‘WSłęp

Już się dzień jak tragarz pochyla.


Trzeba wyjść na miasto. Wigilia.
Trzeba się trochę powłóczyć
zamglonymi ulicami Krakowa.
A Kraków jest dama fędesjeklowa
w biżuterii świateł sztucznych.

II
Przemówienie do ulic
(w mimowolnejformie piosenki)

Siostry moje, ulice,


chcę wam dziś miłość wyznać:
wy jesteście moja ojczyzna,
mój deszcz i wiatr, i śnieg;
śnieg tak pachnie jak lilia,
deszcz jak wino upija,
idąc wami słyszę, jak mija
szalony XX wiek.
W dali, na wzgórzu przystanę,
gdzie miasto zaczarowane,

139
wy płyniecie tam ze mną, piękniejsze
od najpiękniejszych rzek.

Siostry sny zsyłające,


siostry moje, ulice,
w dzień na szybach ze słońcem,
w noc z wiszącym księżycem.
W was puszczałem w rynsztokach
małe łódki z papieru,
o, złote dźwięków szuflady,
o, filharmonie szmeru!
Któż tak potrafi rzewnie
mgłami zasnuć i osnuć?
Któż tak do ucha szepnie:
„Nie smuć się, bracie, nie smuć”
Wiosna ptaszki i listki,
latem jest kurz złocisty,
jesienią koncert dżdżysty,
a zimą wiatr i śnieg;
śnieg tak pachnie jak lilia,
wiatr jak wino upija,
idąc wami słyszę, jak mija
szalony XX wiek.

(W ten sposób, pojmujecie,


mam milion sióstr na świecie,
bo w każdym mieście
jest moje szczęście:
ulice, ulice, ulice.)

140
III
^fnormalny chiromanta

Gdzie wzejdzie Gwiazdka? W niebie.


Gdzie są dziewczyny? W sklepie.
Dziewczyny ciastka sprzedają.
W sklepie jest lepiej niż w niebie.
Właśnie do sklepu wszedł chiromanta
oraz chiromanty cień -
i rzecze chiromanta: „Niech da mi panna
dwa miliony rurek z kremem”.

„Przepraszam pana! Bez głupich żartów!


Ile żąda dobrodziej?”
„Cztery miliony, a zresztą - nie warto”.
I tak jak wszedł, wychodzi.

IV
Straszne skutki pijaństwa

Ulicą jedzie dorożka,


dorożkarz jest wlany troszkę,
w dodatku śpiewa ten nicpoń:
„Nie przesadzajmy z prohibicją...
Nie przesadzajmy... tararara...”
Więc wnet spotyka go kara:
nagłą śmiercią umiera na koźle.
Dobrze ci tak, stary ośle.
Koń łeb odwraca. Przez smutne oko
patrzy - o, dolo gorzka!
i mówi: „Jeszcze jeden dorożkarz

141
odszedł nie wiadomo dokąd”.
A lekarz stwierdza. I dzwonią z dziennika.
A śnieg tańczy walczyka.

V
80 strażaków i 1 (jedno) bluźnierftwo

Inną ulicą z wielkim wysiłkiem


tirli-bum-tiritomba
idą strażacy i tak przez pomyłkę
grają na pożyczonych trąbach:
JESTEM DZIŚ TAKI SENTYMENTALNY,
ŻE MÓGŁBYM SPRZEDAWAĆ ŁZY.
ADRESIK: HOTEL „FENOMENALNY”
POKÓJ NR 303.

I śnieg pada przez pomyłkę.


I topnieje na jezdni.
I wiatr wieje przez pomyłkę.
A inaczej było w przepowiedni.
Bo miało być słońce we dnie
i lekkie mgiełki z rana.
Oto są przepowiednie
świętego Korbiniana!
A tutaj śnieg monstrualny
i pada, i pada, i...
JESTEM DZIŚ TAKI SENTYMENTALNY,
ŻE MÓGŁBYM SPRZEDAWAĆ ŁZY.

142
VI
pamięć

Zamieć, zamieć na bożym świecie,


na całym świecie zamieć.
Śnieg, powiadacie? A cóż wy wiecie,
co to jest zamieć?
Strach? A cóż wy możecie poradzić
na taki strach?
Na śnieżnej chmurze jak na białym byku sadzi
tłusty Sebastian Bach.
Liryka, muzyka coraz to wyższa,
do nieba by się szło,
właśnie tak, gdym Bacha w zamieć słyszał
w Paryżu, w PALAIS CHAILLOT:
Organy w chmury, w chmurach cherubin
chmurom krzyczący: „Grajcie”.

Wszystko, coś stracił, wszystko, coś zgubił,


w Bachu, bracie, odnajdziesz.

VII
^Powrót

A podobno jest gdzieś ułica


(lecz jak tam dojść? którędy?),
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,

143
dom, w którym żeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: „Gdzieś pan był tyle lat?”
„Wędrowałem przez głupi świat”.
Więc na górę szybko po schodach.
Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na szkarlatynę.
Właśnie ojciec kiwa na matkę,
że już wzeszła Gwiazda na niebie,
że czas się dzielić opłatkiem,
więc wszyscy podchodzą do siebie
i serca drżą uroczyście
jak na drzewie przy liściach liście.
Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie
blask świeczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata, płynie
kolęda na okarynie:
LULAJŻE, JEZUNIU,
MOJA PEREŁKO,
LULAJŻE, JEZUNIU,
ME PIEŚCIDEŁKO.

1947

144
Wielkanoc Jana Sebastiana ‘Bacha

Rodzina wyjechała do Hagen.


Sam zostałem w tym ogromnym domu.
Po galeriach krokami dudnię.

Bardzo śmieszą mnie te złocenia


i te pelikany rzeźbione jak od niechcenia,
i te chmury mknące na południe.

Ja bardzo lubię chmury. I światła pochmurne.


Jak fortece. Jak moje fugi poczwórne.

Cóż to za rozkosz błądzić przez pokoje


z Panią Muzyką we dwoje!
Jak las jesienny świece w lichtarzach czerwone.

A dzisiaj jest Wielkanoc. Dzwon rozmawia z dzwonem.


O, wesołe jest serce moje!

W starych szufladach są stare listy,


a w książkach zasuszone kwiaty;
jak to miło plądrować wśród starych papierów...
O, świąteczne godziny pełne złotych szmerów!
o, natchnienia jak kolumny złote!, o, kantaty!

145
Ubrany w zielony aksamit
brodzę, błądzę tymi pokojami,
i po galeriach, i po schodach;

o, jeszcze tyle, tyle do wieczora godzin,


żeby mruczeć, żeby nucić, żeby chodzić,
żeby płynąć jak zaczarowana woda!

Ciemne jak noc portrety witają mnie w salach,


jeszcze bardziej ciemniejąc, kiedy się oddalam.

To śmieszne, że niektórzy nazwali mnie mistrzem,


mówią, że w mych kantatach zamknąłem niebiosa.
Szkoda, że tu nie wszyscy znacie mego kosa,
ach, jakże ten kos śpiewa, jakże ten ptak gwiżdże,
jemu wiele zawdzięczam. No i wielkim chmurom.
I wielkim rzekom. I piersiom twoim, Naturo.

Spójrzcie na te niebieskie hiacynty,


na te krzesła z czarnego drzewa,
na te wszystkie złocone sprzęty,
na tę klatkę z papugami, która śpiewa,
na te obłoki jak srebrne okręty,
które wiatr południowy podwiewa.
Tak. Spójrzcie. To jest moje mieszkanie.
Też wspomnienie po Janie Sebastianie.

Mówią, że jestem stary. Jak rzeka.


Że czas coraz bardziej z rąk mi ucieka.
To prawda, że mi wiele godzin przepadło.
Ale to nic. Do diabła! Ja gram na mocnych strunach

146
i są jeszcze kantaty moje, do pioruna!
Nie czas mnie, ale ja go wziąłem na kowadło.

Zaraz przyjdzie rodzina i zacznie się uczta.


Córy moje, nim siądą, przejrzą się do lustra.
I chmara gości ściągnie. I nastąpi taniec.
Podjedzą sobie setnie i podpiją dobrze.
I pasterz z gobelinu też huknie na kobzie.
A potem wieczór przyjdzie. I zniknę w altanie.

Bo lepsza od mych skrzypiec, gdym grywał w Weimarze,


niźli perły, o których dla mej żony marzę,

niż sonaty mych synów, niż wszystkie marzenia,


taka chwila wielkiego, wielkiego wytchnienia,

właśnie teraz, gdy widzę przez altany szparę


rzecz niezwykłą, zawrotną, szaloną nadmiarem:
WIOSENNE GWIAŹDZISTE NIEBO.

1950

147
T^ipbe (fragmenty)

<JMały koncert skrzypcowy

1
Te okna oświetlone... Kto tam teraz mieszka?
Te okna, pelargonie, mostek, mała rzeczka,
stara studnia z Neptunem, jabłoń, zieleń, ścieżka -
a gdzie to jest?

2
Firanki wiatr kołysał, konwalią pachnący.
W lichtarzu stała świeca. Słowik grał na skrzypcach.
Dzwoniło ciężko srebro gwiazd w warkoczach nocy -
a gdzie to jest?

3
Niebieskim cyferblatem świecił z wieży zegar,
po niebie zapóźniony wolno obłok płynął -
a potem księżyc wschodził i okna otwierał -
a gdzie to jest?

4
W talerze cyrulika dął wiatr południowy,
uliczką pies przechodził, niósł w zębach latarnię,
bukiety, iskry, szepty spadały do wody -
a gdzie to jest?

148
5
Zaręczyny w altanie. Perła. Szmaragd. Rubin.
„Ballady i romanse”. Imiona. Wiatr w polu.
A księżyc, on do ucha mówił, mówił, mówił -
a gdzie to jest?

T)uży koncert skrzypcowy

1
Jest lampa na łańcuchach, co dotknięta skrzypi:
kobieta z parą rogów i ogonem rybim,

2
zowią ją meluzyną, czasem bergamaską,
pod stropem nad cieniami jakby płynie płasko

3
i światłami przemawia jak słowami człowiek.
Właśniem pod taką lampą siedział w Nieborowie,

4
w twarz Niobe zapatrzony, Niobe z Nieborowa.
Iskry od meluzyny biegły wzdłuż belkowań

5
i listopad nadchodził w zabłoconych butach
z liściem klonu we włosach,
z resztką słońca w sercu.

149
6
Już nad bramą wjazdową błysły dwie latarnie.
W mroku skrzypnęły graby. Wiatr, piejąc chóralnie

7
ostatnie siedem liści zerwał i zakręcił,
fronton pałacu trącił i dalej popędził,

8
bęben płaskorzeźbiony stłukłszy w tympanonie,
aż jęk poszedł w tympanon, w herby i w chorągwie.

9
A jesień tego roku jak Śródziemne Morze
płynęła. Słońce grało na liniach płaskorzeźb,

10
w muszkietach, w arkabuzach nieciło iskierki
i w liściach, które pędził wiatr jak fajerwerki

11
dalej, dalej i dalej, wiatr jak ból przewlekły.
A noce były zimne. I ptaki uciekły.

12
Tylko tam, kędy teraz tyle oczu sowich,
a gdzie w czerwcu w jaśminie grał na skrzypcach słowik,

13
został blask, nawet nocą, jakby złotym pyłem
przykurzony wiersz w zlocie: Ja, słowik, tu byłem.

150
14
A w sypialni, co z klucza trudno się odmyka,
nad miejscem, kędy stała szklana harmonika,

15
był arras, na nim wyspa w barwach mokrej mięty,
na wyspie wiatr, co widać było z drzew przegiętych,

16
a jeśli do arrasu zbliżyła się świeca,
widziałeś w ciemnej głębi, jak dzik gonił Strzelca,

17
jakoby w ilustracji do pożółkłych stronic
pieśni pana Szekspira „Venus i Adonis”.

18
Zacząłem w Nieborowie po pokojach brodzić
i od Niobe odchodzić, i znów do niej schodzić,

19
powracać i uciekać przez korytarz przykry.
Meluzyna w twarz Niobe upuszczała iskry,

20
z choinki Beethovena cacka spadające,
które Chopin pozbierał i przemienił w słońce.

21
W arrasie wiatr dął ciągle. To cichł, to się zbliżał,
to biegł przez cały rejestr, do basu się zniżał,

151
22
lasy dalej odsuwał, szedł przodem w sopranie
(arras zdawał się tańczyć jak pajac na ścianie),

23
a wiatr w tryl Strzelca plątał, dzikowi grał w nozdrza,
rdzawą jesień prowadził jak Bacchus swój orszak:

24
satyrów i Szopenów na triumf indyjski -
jak w ministra Goethego „Elegijach rzymskich”,

25
gdzie jest waz greckich opis, jakby grały smyczki
nisko, wyżej Acheron, świeczki i duszyczki.

[••.]

Leśniczówka Pranie, 1950

152
Spotkanie z matką

Ona mi pierwsza pokazała księżyc


i pierwszy śnieg na świerkach,
i pierwszy deszcz.

Byłem wtedy mały jak muszelka,


a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.

Noc.

Dopala się nafta w lampce.


Lamentuje nad uchem komar.
Może to ty, matko, na niebie
jesteś tymi gwiazdami kilkoma?

Albo na jeziorze żaglem białym?


Albo falą w brzegi pochyłe?
Może twoje dłonie posypały
mój manuskrypt gwiaździstym pyłem?

A możeś jest południowa godzina,


mazur pszczół w złotych sierpnia pokojach?
Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach -
od włosów. Czy to nie twoja?

153
Ciemne olchy stoją na moczarze,
rozsypuje się w mokradłach próchno.
Ej, rozświstał się wiatr na fujarze,
małe gwiazdki nad olchami zdmuchnął.

Mała myszka przez ścieżkę przebiegła.


Drogę Mleczną nietoperz wymierzył.
I wiatr ucichł nagle. I zza węgła
z fajką srebrną w zębach wyszedł księżyc.

Rozświeciły się świeceniem wielkim


chmury, dziuple, żołędzie i sęki -
jakby cały świat był srebrnym świerkiem,
srebrnym bąkiem grającym piosenki.
*
Listki drżeć zaczynają,
ptaki w ton uderzają,
słońce wschodzi nad knieję,
serce jak śnieg topnieje.

Listkom rosnąć, opadać,


ptakom też wiecznie nie żyć,
słońcu wschodzić, zachodzić,
sercu gwiazdy i skrzypce.
*
Jak pudełko świeczek choinkowych,
nagle, w ręku, gdzieś od dna kredensu,
myśli nagle tak wchodzą do głowy,
serce trącą i sercem zatrzęsą.

154
Świeczki takie kupowała mama.
One drzemią. W nich śpi piękny zamiar.

Tylko rozwiń je i tylko zapal,


a zobaczysz, co z tego wyniknie:
w świeczkach błyśnie drogiej twarzy owal.
Matka palec wzniesie. Wiatr ucichnie.

Matkę w ręce ucałuj i włosy,


potem śniegu po uliczkach rozsyp,
żeby błyskał się i żeby chrzęścił.
Potem wszystkie światła, co migocą,
do walizki zamknij. Otwórz nocą,
jeśli w drodze spotka cię nieszczęście.

Lato w lesie. Ciemność zielona w świerkach.


Szałwia. Zajęczy szczaw.
Niebo obłoki zdejmuje. Ptak zerka.
Trzmiele brzęczą wśród traw.

Motyle żółte i białe jak latające listy.


Cisza i światło.
A tam dalej i dalej, za tym pagórkiem piaszczystym,
też jest lato.

Niebo to jest małe miasteczko w niedzielę,


gwiazdy gapią się na ziemię z okien,
a wiadomo, że gwiazd jest wiele
i że wszystkie są niebieskookie.

155
A tam w rogu, w mieszkaniu z balkonem,
w jednym oknie, gdzie kwiat czerwony,
a to drugie okno z drugim kwiatem...

tam ty mieszkasz. I pogrzebaczem


fajerki przesuwasz. I plączesz.
Bo tak długo czekasz mnie z obiadem.

Idę do ciebie. W twoją zieleń.


I w twoje śniegi. I w twój wiatr.
W twój niezmierzony idę świat,
gdzie pory roku na twej dłoni
trojaka jak Slązaczki tańczą
i kurz się wzbija, skrzypi wóz,
odyniec biegnie przez mokradła
i jeleń rośnie pośród światła,
co, dzwoniąc, bębniąc, tarabaniąc,
zaspane gwiazdy strząsa z brzóz.

Jesień to skrzypce potłuczone,


bezradna myśl nad ćwiercią smyczka,
zima to plecy twoje białe,
lato - jak złota rękawiczka,
którą porzucił w sadzie Jan,
ten Kochanowski, co mu łyżką
wystarczy stuknąć, a już wszystko
tańcuje, niebo się otwiera,
niebo niebieskich pełne piór,
truchleje wilk, basuje bór
głosem Szekspira i Homera.

156
Ze srebrnych, księżycowych jezior
delfin wysuwa ucho, jesiotr
słuchaniem skraca sobie pobyt.
A z lasu truchcik sarnich kopyt.
Z rybackich ognisk bucha dym,
skwierczy na sadle płotka żółta -
to w wierszach Jana tak. I w nim
zakotwiczona moja nuta;
i wszystkie, wszystkie, wszystkie muzy,
bemole wszystkie, rytm i rym,
i księżyc, mój ubogi kuzyn,
co na telegraficznych drutach
nocą nabija sobie guzy.
But zgubił. Choć jest cały światłem,
we łbie rozumu ani szczypty.
I nieskończonym sznurowadłem
wplątał się w moje manuskrypty.

Leśniczówka Pranie, 1950

157
Ttyzmowa liryczna

- Powiedz mi, jak mnie kochasz.


- Powiem.
-Więc?
- Kocham cię w słońcu. I przy blasku świec.
Kocham cię w kapeluszu i w berecie.
W wielkim wietrze na szosie i na koncercie.
W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach.
I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona.
I gdy jajko roztłukujesz ładnie -
nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie.
W taksówce. I w samochodzie. Bez wyjątku.
I na końcu ulicy. I na początku.
I gdy włosy grzebieniem rozdzielisz.
W niebezpieczeństwie. I na karuzeli.
W morzu. W górach. W kaloszach. I boso.
Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą.
I wiosną, kiedy jaskółka przylata.
- A latem jak mnie kochasz?
-Jak treść lata.
- A jesienią, gdy chmurki i humorki?
- Nawet wtedy, gdy gubisz parasolki.
- A gdy zima posrebrzy ramy okien?
- Zimą kocham cię jak wesoły ogień.

158
Blisko przy twoim sercu. Koło niego.
A za oknami śnieg. Wrony na śniegu.

Leśniczówka Pranie, 19S0

159
^Wit Stwosz (fragmenty)

‘VIII. Piosenka o ‘Wicie Stwoszu

Gdy go matka rodziła


zimowego wieczora,
nie wiedziała, że synek
będzie z drzewem się porał.

Synku, niebo się chmurzy.


Zasłonię cię od burzy.

Nie wiedziała, że z domu


pójdzie w dalekie światy
i że drzewo przemieni
w ludzi, ptaki i kwiaty.

Synku, niebo się chmurzy.


Zasłonię cię od burzy.

I poszedł syn udały


nocą, w stronę tej gwiazdy.
W drodze tylko migały
rzeki i miejskie baszty.

160
Synku, niebo się chmurzy.
Zasłonię cię od burzy.

Nieraz westchnął: - Oj, ciężko,


ale tak już na świecie.
Byłem tylko miał drzewo,
a do drzewa narzędzie!

Synku, niebo się chmurzy.


Zasłonię cię od burzy.

Dłutkiem w słoje lipowe


i w mig: z kawałka drąga
professorowi sowę,
miłującym - gołąbka.

Synku, niebo się chmurzy.


Zasłonię cię od burzy.

Taki wiatr, mój syneczku,


zbójcy chodzą po drogach.
Oj, nie przechodź tą rzeczką,
woda taka głęboka.

Matko, rękę mi podasz.


Ja teraz rzeźbię ołtarz.

Lampę tak późno świecisz.


A może jesteś w biedzie?
Oj, ulicą koń pędzi,
jeszcze mi cię przejedzie.

161
Matko, matko, mój skarbie,
koniam wyrzeźbił także;

strzemię i Zwiastowanie,
wszystko w złocic się pali -
i zamki blankowane,
i owieczki na hali.

Synku, niebo się chmurzy.


Zasłonię cię od burzy.

A tu widzisz? tu Maria
i Jan, i gwiazdki małe,
a te szaty wiatr targa,
bo wiatr też wystrugałem.

Synku, w niebie wiatr wielki.


Nie chodź do Norymbergi.

Ale poszedł. Przez deszcze.


Z pieśnią gniewną. Jak Dawid.
Polską żył. Co najlepsze,
wszystko Polsce zostawił.

A Krakowowi serce
jak jabłko na jabłoni;
a skonał w Norymberdze;
a nikt nie płakał po nim.

Synku -

162
X. Przypisy

Dom na wzgórzu. Z oknami dziesięcioma.


W każdym oknie pelargonia nieruchoma.

Dom ceglany w słońcu się rumieni


jakby wielkie jabłko na jesieni.

Pelargonie stoją w równym rzędzie.


Dzikie wino zwiesza się wszędzie.

Powój pachnie. Pszczoły miód biorą.


W górze las. A w dole jezioro.

Wieczór. Świateł na podwórzu skąpo.


Wielki Wóz przesuwa się nad pompą,

za nim gwiazdy, każda ze swą latarnią -


i podwórze jest jak planetarium.

A ten obszar napełniony mrokiem,


który widać ze wszystkich okien,

to, co dźwięczy po wszystkich stronach


jakby struna za wysoko nastrojona:

szmery liści, kształt chmur i fale,


i horyzont lecący coraz dalej -

163
to jest noc czerwcowa w trylach, w trelach,
co obchodzi okna jak kapela.

(Tak wyglądał dom, w którym niniejszy poemat został napisany.)

Leśniczówka Pranie, 1951


Klient wymarzony

Kapelusze. Kapelusze.
Numery małe. Numery duże,
żaden nie trafia w sedno.

„Dlaczego nie ma średnich numerków?”


stawiam pytanie. Pytam cierpko.
Bo ja mam głowę średnią.

A w ogonku ktoś śpiewa


z Mozarta uwerturę,
oczy majak ze srebra,
a czuprynę jak chmurę.

Dziwny facet zaiste.


Raz rumiany. Raz blady.
I uszy ma srebrzyste.
I zbliża się do lady.

Uśmiechnięty radośnie
swą uwerturę pieje.
A głowa raz mu rośnie,
raz (o rany!) maleje.

165
Kapelusz siłą rzeczy
każdy leży jak ulał,
więc facet nie złorzeczy,
lecz bierze i wybulą.

Z powodu tych fantastyk


szmer powstaje wśród osób,
bo zgłębić pragnie każdy
te sztuczki i ten sposób.

Czy to elektrycznością?
Czy jaki zastrzyk nowy?
A gość na to: „Po prostu!
Mam zmienny rozmiar głowy.

Raz jest taka jak bania,


że nie przejdzie przez lufcik,
raz mała niesłychanie,
bo robię się maciupci.

A po czasu upływie
mogę głowę powiększyć”.

„Lecz kto pan jest właściwie?”

„Księżyc.”

1951

166
"Bajka o słowikach

Były takie sobie zarośla


nad brzegiem takiej sobie rzeki,
w rzece żyły raki i ślimaki w muszlach,
a w zaroślach,
w zaroślach mieszkały słowiki;
kilka prawdziwych z pierza i z mięsa,
reszta z tektury,
tak!
„No, cóż, tektura także swój sens ma
- jak wyraził się pewien rak -
z tym zastrzeżeniem, proszę ja kogo,
że tektury śpiewać nie mogą”.

I rzeczywiście: Nocka za nocką,


gdy miękko, a energicznie
jaśmin perfumo­
wał noc szopenowską,
słowiki śpiewały ślicznie,
lecz te z tektury ni be, ni me,
więc pyszne były i złe.

167
W dodatku czasem z majowej chmury,
folgując potrzebie swej,
deszcz spadał
i wtedy
w słowikach z tektury
rozklejał się jakiś klej,
dzioby im odpadały i nóżki też -
o, podły, śmieszny deszcz!
tyle z niego, że sika; każdy przyzna,
że sikanie to intelektualna płycizna,
dżdżyste to jakieś takie, pluszcze i szumi cości -
jedna z tych przyrodniczych idiotyczności.
Lecz prawdziwe słowiki były innego zdania.
Nawet w grad nie przerywały śpiewania.

I tak mijały noce, przemijały deszcze,


wiatr mruczał w murawach i w darniach -
zaś słowiki z tektury były zawsze pierwsze,
gdy księżyc wypłacał honoraria.

Księżyc pytał się, za co - niby, za jakie pieśni,


a słowiki z tektury:
„Ba!
my śpiewać nie umiemy. Lecz geniusze jesteśmy”
„Jak, przepraszam?”
„Geniusze”.
„Ahaa”.

1951

168
T^ozmowa z aktorem

Właśnie wyszedł przed chwilą -


jeszcze jego papieros
pokój dymem napełnia -

jeszcze cienie od gestów -


jeszcze ten dym nad świecą.

Z głośnika płynie Bach.


Chmurami pełnia.

Teraz chodzę i chodzę, i przypominam sobie jego słowa,


i jak las podateński szumi w mej głowie ta rozmowa.

Mówił o roli:
że chciałby - powiada - widownię
stroić, jak skrzypce się stroi
(nasz narodowy instrument),
że czasem śni mu się tak:

Na scenie jest parę świec


i więcej nic -
lecz w blasku tych małych świec
jakaś serdeczna sprawa,
jakaś sztuka pt. np. „Warszawa”

169
i słowa w sztuce poczynają biec
jak chmury złote, które wiatr wiosenny goni
aż zachwycona widownia powstaje z miejsc,
aż pochodniami są płomyczki świec
I JEDNO JEST: AKTOR I ONI.

- Czy napiszesz mi taką rolę?


- Spróbuję. Odejdź z nadzieją.
Sztuka jest wieczną wiosną.
Sztuka jest ciepłym wiatrem,
od którego śniegi topnieją.

1951
Wierszyk o wronach

W powietrzu roziskrzonym
siedzą na drzewie wrony,
trzyma je gałąź gruba;

śnieg właśnie zaczął padać,


wronom się nie chce latać,
śnieżek wrony zasnuwa.

Tuż pole z krętą rzeczką,


w dali widać miasteczko
uprzemysłowione -

a wrony, jak to wrony,


patrzą okiem szalonym,
wrona na wronę.

Gdyby je zmienić w nuty,


dźwięczałyby dopóty,
dopóki strun choć czworo -

a tak, na wronią chwałę,


siedzą czarne, zdrętwiałe
in saecula saeculorum.

171
Nocne niebo już kwitnie,
wszystko świeci błękitnie:
noc, wiatr, wronie ogony;

zaśnij, strumieniu wąski -


dobrej nocy, gałązki,
dobranoc, wrony.

1952
Księżyc

Po kręgu zakreślonym starannie


toczy się świecący mój mechanizm;

każdą linię, bryłę i płaszczyznę


trącam tym świecącym mechanizmem,

stąd cień srebrny podczas nocnych godzin,


co po świecie jak po twarzy chodzi.

Poruszone mą wielką sprężyną


rzeczy martwe tak jak żywe płyną,

barwę, nazwę, kształt, wagę i wymiar


w dźwięczną płynność zmienia noc olbrzymia

i ucicha wiatr, i milknie sowa,


gdy nadchodzi pora księżycowa.

Mosty tracą kres. Smyczki się dłużą.


W miastach zjawia się pochyłych dużo

nagle ulic. Dzikie wino gore


i się zwija raz w es, raz we flores.

173
Na balkonach i na balustradach
każdy promień swój rebus układa,

a gdy ciemność zgasi część promieni,


rebus wraca do ciemnej przestrzeni.

jak do matki, tam gdzie pędzi w chmurach


wyzwolona z liczb architektura.

I znów z morza rzeczy, z głębi dennej


wynurzają się kontury zmienne,

ogmatwane z wszystkich stron księżycem,


promieniami, co tną jak nożyce;

kamień jęczy, mówi swoją skargę,


w bas się zmienia, a z basa w latarkę,

z tej latarki w twarz, a potem znowu


w jakąś inną formę księżycową,

w jabłko, w lichtarz, w binokle na nosie,


i znów w ciemny wiatr na ciemnej szosie.

Ulicami, ze ściany na ścianę,


blask przenosi swe linie łamane;

plac, że przejść nie można, tak zasnuwa,


schody kradnie i okna przesuwa,

174
klucze giną ludziom, dyszle koniom,
wszystkie dzwonki jak na alarm dzwonią -

a to pełnia leci rozświetlona,


fruwająca, świecąca filharmonia.

Wtedy, wtedy wchodzi światło moje


w najtajniejsze skrytki, w mózgu zwoje,

w tony kruche jak szkło, w wieczne malwy,


w rzeki wszystkie, wzgórza, czasy, barwy,

w oczy ptasie i psie, i kobiece,


w lichtarz srebrny i zieloną świecę,

w dzikie wino po ścianie się pnące,


we wszystko kuszące, mijające,

wirujące niezmienną przemianą,


i wszystkiemu powiadam: Dobranoc.

Któż ja jestem? Płochy blask na ścianie,


a to moje polskie pożegnanie.

Rzeczy miłe, ponure i jasne,


dobrej nocy! Ja za chwilę zgasnę.

Światło moje cichnie jak muzyka.


Ten promień niech zostanie. Ja znikam.

175
Lecz nim zniknę - byście pamiętali -
mój ostatni koncert dam w tej sali;

prosto z nieba, przez szybę, na ścianę


wsrebrzę się i przed pulpitem stanę,

cztery walce zagram, z tłumikiem,


cztery walce nieśmiertelnym smykiem,
pod kopułą ciemną i wysoką -

a to będzie tylko wirowanie,


zakwitanie i przekwitanie,
czas tańczący, cztery pory roku.

Śnieg i pustka, owoc i pragnienie,


gwiazd imiona i bez imion cienie,
i pustynia, i zieleń kobieca,

i zgiełk w sercu, i gwiazda nad świerkiem -


wszystko kręci się na kole wielkiem,
a ja szprychy w tym kole oświecam.

To są moje sprawy księżycowe,


bardzo trudne, chociaż tak nienowe.

Widzisz? w górnej szybie srebrna głowa?


To ja jestem, pełnia koncertowa.

Zawieszony u tej szyby górnej,


tobie świecę w noce niepochmurne,

176
w listach twoich przekręcam litery,
na twe loki spadam deszczem srebrnym

i sen tobie śni się w noc wrześniową,


żeś trąciła gałązkę deszczową -

i twe oczy, jak dwa lichtarzyki,


w dwie radości świecą, w dwa płomyki.

Potem, świateł różnych szafarz szczodry,


z światłem zbliżam się do twojej kołdry;

świecąc jak latarnia światłem sutym,


kołdrę twą zahaftowuję w nuty,

w gwiazdy, w gwiazdki, w całe Drogi Mleczne,


w chmury, w ptaki, w baszty średniowieczne.

A ty, srebrna, śpisz ze srebrną twarzą,


i jest nocny czas, i sny się marzą.

Gdy odejdę, nie płacz, moja żono -


ja księżycem wrócę pod twe okno.

Kiedy w szybie promień zamigoce,


wiedz: to ja. Twój księżyc. Serce nocy.

7952

177
^Pieśni

I
Gdy próg domu przestępujesz,
to tak jakby noc sierpniowa
zaszumiała wśród listowia,
a ty przodem postępujesz.

A za tobą cienie ptasie,


szczygieł, gil i inne ptaki.
Świecisz światłem wielorakim
od sierpniowej nocy jaśniej.

Bo ty jesteś ornamentem
w gmachu nocy, jej księżycem.
Przesypujesz światła w ręku
z namaszczeniem, jak pszenicę.

U twych ramion płaszcz powisa


krzykliwy, z leśnego ptactwa,
długi przez cały korytarz,
przez podwórze, aż gdzie gwiazda

Venus. A tyś lot i górność


chmur, blask wody i kamienia.
Chciałbym oczu twoich chmurność
ocalić od zapomnienia.

178
II
Pochylony nad mym stołem
we wschodzącej zorzy łunie
ręce twoje opisuję,
serce twoje opisuję;

smak twych ust jak morwa cierpki


i głosu pochmurną słodycz,
i uszy twe jak wysepki,
które z dala widział Odys.

Ten obłok jest twoją twarzą,


ten horyzont, ta akacja.
Pióro maczam w kałamarzu
i litery wyprowadzam.

Niech staną rządek przy rządku


jak ptaki złote i modre,
by z najprawdziwszego wątku
powstał najprawdziwszy portret.

Minął dzień. Wciąż prędzej, prędzej


szybuje czas bez wytchnienia.
A ja chciałbym twoje ręce
ocalić od zapomnienia.

III
Ile razem dróg przebytych?
Ile ścieżek przedeptanych?
Ile deszczów, ile śniegów
wiszących nad latarniami?

179
Ile listów, ile rozstań,
ciężkich godzin w miastach wielu?
I znów upór, żeby powstać
i znów iść, i dojść do celu.

Ile w trudzie nieustannym


wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń?
Ile chlebów rozkrajanych?
Pocałunków? Schodów? Książek?

Ile lat nad strof tworzeniem?


Ile krzyku w poematy?
Ile chwil przy Beethovenie?
Przy Corellim? Przy Scarlattim?

Twe oczy jak piękne świece,


a w sercu źródło promienia.
Więc ja chciałbym twoje serce
ocalić od zapomnienia.

IV
Oto jest nasz dzień codzienny,
nasze małe budowanie,
trud uparty i niezmienny,
nieustanne kształtowanie.

Słońce wschodzi i zachodzi,


drzewa kwitną, liście ronią,
my strumień rzeczywistości
kształtujemy naszą dłonią.

180
Jesteśmy cząstką w zespole,
z niego płynie nasza siła -
żeby chleb leżał na stole,
a pracom lampa świeciła;

by czas jak pochodnia płonął


jednako: dzień czy mgła nocna.
Stoimy przy życiu, żono,
jako tkacze przy swych krosnach.

Z dnia na dzień tkaninę tkamy


wzorzystą dla pokolenia.
Chciałbym i blask naszej lampy
ocalić od zapomnienia.

V
Garniemy się do muzyki,
muzyka to jest nasz festyn,
kochamy trąbki i smyki,
obój, klarnet i klawesyn.

Jest w domu lichtarz nieduży


z wysoką świecą szkarłatną;
ona do koncertów służy,
do dźwięku dodaje światło.

Ty ją zapalasz w godzinie
muzycznej i płomyk świeci
w chwili, gdy z głośnika płynie
Koncert Brandenburski Trzeci.

181
Radość jak poważny taniec
przesuwa swój cień po ścianach.
I pada świecy pełganie
na twarz Jana Sebastiana.

Lipski kantor bardzo mile


uśmiecha się zza oszklenia.
Chciałbym wszystkie takie chwile
ocalić od zapomnienia.

VI
Nie jesteśmy, by spożywać
urok świata, ale po to,
by go tworzyć i przetaczać
przez czasy jak skałę złotą.

Choćby i po razy tysiąc


osaczyły nas trudności,
my idziemy blaskiem bijąc
w urodę maszyn i roślin.

W poczekalni kin srebrzystych,


gdy zadymka śnieżna bredzi,
nieraz siadamy strudzeni,
strudzonych ludzi sąsiedzi.

Dni i noce z nami biegną,


a my z nimi ku przodowi,
w trudzie tworząc piękno, piękno,
które znów służy trudowi.

182
Z chmury zwisa śnieg z ukosa,
twarz twoją w srebro przemienia.
Chciałbym śnieg na twoich włosach
ocalić od zapomnienia.

VII
Cząstka pracy wykonana
i znów cząstka, i znów cząstka,
i znów noc, i znów od rana
do cząstki dodana cząstka.

Słońce serca nam przeszywa


i biją, wdzięczne blaskowi.
Rękami pchamy tworzywa
od bezkształtu ku kształtowi.

Kształtami świat zaludniają


do prac przyłożone dłonie.
Tętnią prace. Tak powstają
wiersze, domy i symfonie.

Znów noc. Jak ludzie wysocy


stoją świerki. Śnieg się sypie.
Gwiazdy świecą w głębi nocy
jakby w głębi wielkich skrzypiec.

A za oknem migotliwie
Venus gałąź opromienia.
Chciałbym i ten błysk na szybie
ocalić od zapomnienia.

183
VIII
Na moście Poniatowskiego
wiatr śnieg ukośnie rozkłada.
Na moście Poniatowskiego
śniegiem kurzy balustrada.

Latarnia w oczy nas razi,


ośnieżona do połowy.
Niewiele ludzi zgromadził
przystanek autobusowy:

tylko nas dwoje. Stoimy


przy tym przystanku nad rzeką -
dwoje ludzi w głębi zimy
jak w głębi lasu białego.

Parę by tu wron postawić,


tak ze trzy, pośrodku jezdni,
poobracać je dziobami
ku sobie, na śniegu gwiezdnym.

Niechby stały. Wiatr niech wionie


wzdłuż i chmurom twarze zmienia.
Chciałbym i te trzy łby wronie
ocalić od zapomnienia.

IX
Piszę ten list, moja droga,
z leśniczówki, w chwili takiej,
gdy stoi lampa naftowa
na pudle od kostek maggi.

184
W pokoju nie ma nikogo.
Zmierzch. Zegarek tyka lekko.
Drzwi się otwarły. Na progu
staje matka leśniczego.

Zatroskana, zatroskana,
cała w cieniach od zgryzoty.
Mówi: „Znowu, proszę pana,
słychać w chmurach samoloty.

Ja się, proszę pana, nie znam,


ale to wielka maszyna.
Ja wiem, że to nic, a jednak
groźny czas się przypomina”.

Matko, podnieś pięść do góry,


miliard tych pięści ma ziemia.
Chciałbym na czole twym chmury
ocalić od zapomnienia.

X
Wybaczcie mi, ludzie, jeśli
w tych pieśniach dałem tak mało,
że nie takie niosę pieśni,
jakie by nieść należało;

że tyle tu tych piękności,


ptaków, różnych pobrzękadeł,
złocistości, srebrzystości,
księżyców, Bachów i świateł.
Cóż, kocham światło. Promieniem,
jak umiem, wiersze obdzielam.
O, gdybym mógł, tobym zmienił
cały świat w jeden kandelabr.

Myślę, że po to są wiersze,
ich ruch ku sercu człowieka,
by szerzej szła, coraz szerzej
przez kontynenty jutrzenka,

światłami po wszystkich placach,


światłami w każdej ulicy,
ta Eos różanopalca
z dumną twarzą robotnicy.

Jesteśmy w pół drogi. Droga


pędzi z nami bez wytchnienia.
Chciałbym i mój ślad na drogach
ocalić od zapomnienia.

Leśniczówka Pranie, 1953


o .
Opis treści

Wstęp (Jakub Rogulski) ...................................................................... 7

Poezje
Szekspir i chryzantemy ..................................................................... 13
Wóz ..................................................................................................... 15
Ulica szarlatanów .............................................................................. 16
Jesień .............. .’.................................................. 18
Śmierć braciszka ................................................................................. 19
Do Stanisława Marii ......................................................................... 20
Modlitwa ślepego lunatyka .............................................. 21
Upał w raju .......................................................................................... 22
Admirał ................................................................................................ 24
Kołysanka o kołysce .......................................................................... 25
Kiiferlin ................................................................................................ 26
Serwus, madonna .............................................................................. 28
Ulica Towarowa ............ 29
Usta i pełnia ........................................................................................ 30
Podróż do Arabii Szczęśliwej ........................................................ 31
Na śmierć motyla przejechanego przez ciężarowy samochód ...... 32
Prośba o wyspy szczęśliwe ............................................................... 33
Narodziny dzieciątka ....................................................................... 34
La danse des Polonais ....................................................................... 35
Noc listopadowa ................................................................................ 37
Pieśń cherubińska ............................................................................. 40
Ballada ślubna I ..................................................................................................... 43
Siedem wiosen ............................. 44
Palcem planety obracasz .................................................................. 46
Inge Bartsch .............................. 47
Muzeum i dziewczyna ...................................................................... 51
Szczęście w Wilnie ............................................................................ 54
Wesoły most ....... 55

187
Melodia .................................................................................... 56
Farlandia ................................................................................... 57
O mej poezji ............................................................................. 59
List znad rzeki Limpopo ......................................................... 60
Miła moja ................................................................................. 61
Ofiara świerzopa ...................................................................... 62
Pięć donosów ............................................................................ 63
Instrumentami potrząsać ........................................................ 69
2-aj maturzyści ......................................................................... 70
Wileńskie imbroglio ................................................................ 71
Wciąż uciekamy ....................................................................... 73
Muzie nóżki całuję ................................................................... 74
Krzyczysz przez sen .................................................................. 76
Wizyta ...................................................................................... 77
Skumbrie w tomacie ................................................................ 78
Zima z wypisów szkolnych ...................................................... 80
Bal zakochanych ...................................................................... 82
Na przedwiośniu ...................................................................... 87
Impresario i poeta .................................................................... 89
Wielkanoc mojej córki ............................................................. 91
Opis domu poety ..................................................................... 93
Anińskie noce ....................................................................... 97
Alarusse .................................................................................. 98
Ej, po szerokiej drodze ............................................................. 99
Nieporozumienia ..................................................................... 100
Długom błądził i szukał .......................................................... 102
Dziwni letnicy ...................................... 103
Pieśń o żołnierzach z Westerplatte ......................................... 105
Sen żołnierza ........................................................................... 107
List jeńca .................................................................................. 108
Srebrna akacja ......................................................................... 109
Dzika Róża .............................................................................. 111
Pieśń o fladze .......................................................................... 112
Siódme niebo .......................................................................... 115
Nocne notatki ........................................................................ 116
Gwiazdy .................................................................................. 118
Pyłem księżycowym.................................................................. 120
Powrót do Eurydyki ................................................................ 121
Okulary Staszka ...................................................................... 122
„Liryka, liryka, tkliwa dynamika” .......................................... 123

188
List z fiołkiem ......................................................................... 126
Zaczarowana dorożka ............................................................ 128
Małe kina ................................................................................ 134
Pożegnanie z latarniami ......................................................... 137
Przed zapaleniem choinki ...................................................... 139
Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha ......................................... 145
Niobe (fragmenty) .................................. 148
Spotkanie z matką .................................................................. 153
Rozmowa liryczna .................................................................. 158
Wit Stwosz (fragmenty) ......................................................... 160
Klient wymarzony ................................................................. 165
Bajka o słowikach ................................................................... 167
Rozmowa z aktorem 169
Wierszyk o wronach ............................................................... 171
Księżyc .................................................................................... 173
Pieśni ....................................................................................... 178

EN*
Biblioteka Narodowa
Warszawa
30001017737249

30001017737249

You might also like