You are on page 1of 168

Krystyna Dąbrowska

Karol z Atmy

-t

Warszawa 1958
Wujcio

K atotem nazywała go rodzina, Babunia i nie-


którzy przyjaciele. M a j e się, że imię to wynalazł
sam, bo jako malec nie mógł sobie poradzić z wy-
mawianiem trudnego ,,x".
Dla mnie jednak to nie był Katot ani nawet Wuj-
cio Katot, tylko po prostu Wujcio, co znaczyło naj-
więcej.
Na ścianie mego pokoju w Warszawie wiszą por-
trety Wujcia, malowane przez Stanisława Ignacego
Witkiewicza. Ludzie, którzy Wujcia nie znali, patrzą
na tę surową, skupioną twarz Kpytają: „Czy tak wła-
śnie wyglądał?".
Pamiętam, miał zupełnie ten sam wyraz twarzy,
gdy raz udało mi isię go podpatrzyć przy pracy.
Do gabinetu w Atmie przylegał mały pokoik, do
którego się wkradłam, zanim jeszcze Wujcio zaczął
pracować. Przyczajona, patrzyłam przez uchylone
drzwi. Widziałam, jak usiadł przy pianinie i z upo-
rem przegrywał parę tych samych, ciągle tych sa-
mych taktów. I wtedy miał tę twarz z portretu Wit-
kacego. Patrzyłam długo na tego innego, „nie moje-
go" Wujcia i przeraziłam się... Bałam się tej inności.
Nie zważając, że przeszkodzę, zawołałam:
— Wujciu...
Oderwał się od pianina, podszedł do mnie i za-
pytał:
— A cóż ty tu robisz, Kiciurko? (Tak mnie za-
wsze nazywał). Idź się bawić, dlaczego słuchasz ta-
kich nudnych rzeczy?
Znów patrzył na mnie swoim zwykłym wzrokiem.
Więc nie mogę tak na pewno powiedzieć, czy ten
Wujcio z portretu jest prawdziwy. Może Witkacy
widział Karola Szymanowskiego, a ja właśnie
Wujcia?
Matka moja, Zofia Szymanowska, najmłodsza sio-
stra Karola, zwana przez rodzinę Zioką, z powodów
rodzinnych (wczesna śmierć męża) „podrzucała"
mnie na wiele miesięcy w roku Wujciowi na wy-
chowanie. Byłam jej za to ogromnie wdzięczna, bo
właśnie Wujcia kochałam najmocniej.
Wówczas, przed dwudziestu laty, nie znałam Ka-
rola Szymanowskiego, wielkiego kompozytora.
W dzieciństwie zbyt mało interesowałam się mu-
zyką. Dla mnie Karol był ojcem i najbliższym przy-
jacielem. Mogłabym o nim mówić godzinami, „nie-
muzycznie" i tkliwie. Właśnie tak: nie o Karolu
Szymanowskim, lecz o Wujciu. I dlatego nie należy
od tej książeczki wymagać, żeby była wycinkiem
monografii Karola Szymanowskiego. Ja przecież
chcę tylko ocalić od zapomnienia pewne drobne fak-
ty. Pragnęłabym, żeby spoza tych drobnych faktów
ukazała się sylwetka nie twórcy — tego przecież
nie potrafię — ale człowieka o niespotykanej
wprost dobroci, zniewalającym uroku i wielkim ro-
zumie. Chcę opowiedzieć o Wujciu takim, jakiego
pamiętam. Opowiedzieć zresztą dość egocentrycz-
nie, bo dziecko zachowuje w pamięci głównie to, co
miało związek z jego osobą.
Wawrytko i Gruborz

W
W ojtek Wawrytko opowiadał mi, że znalazł
się na stacji akurat wtedy, gdy nadjeżdżał war-
szawski pociąg. Wojtek nie miał tego ranka nic do
roboty i przyjechał z Józkiem Bahledą Gruborzem,
który się zajmował fiakrowaniem, obejrzeć, jakie
też nowe cepry do Zakopanego najechały. W pew-
nym momencie zauważył eleganckiego, lekko uty-
kającego pana, który rozglądał się za kimś, kto by
mu walizki z pociągu wyniósł. Wojtkowi spodobał
się nowo przybyły i od razu osądził, że to nie ceper,
a prawdziwy pan.
— Dajcie, to wom do fiakra zaniesem...
Pan uśmiechnął się bardzo ujmującym uśmiechem
i poprosił:"
— Może i mieszkanko jakieś pomożecie mi zna-
leźć?
— Mieskanie, a jakieś? — spytał Wojtek.
— Jeden pokój, byleby cichutko i z fortepianem.
— O... to wy gracie... — Wojtek, jako że muzyka
była jego drugim po górach umiłowaniem, przyjrzał
się z szacunkiem, młodemu mężczyźnie.
— Tak, trochę komponuję — uśmiechnął się ten
z zażenowaniem.
— Ano, to podźmy przed dworzec, może Józek
Gruborz jesce nie odjechoł, to nam poradzi. Józek
to mój przyjaciel, fiakruje — wyjaśnił.
Józek wykłócał się właśnie przed dworcem z ja-
kąś niewiastą.
— Józek, pocekoj, mos kurs! — krzyknął Wojtek.
A gdy się już pan i Józek poznali, zaczęto się za-
stanawiać, gdzie by tu nowego znajomego uloko-
wać. Przypadł on im obu natychmiast do serca. Taki
jakiś prosty, a jednocześnie nieśmiały. Ale po co tu
przyjechał? Kuleje, to po górach nie będzie chodził,
ot tak może — dla powietrza?...
— No to kany jedziemy? — spytał Wojtek Józka.
I ten pokój byłby dobry, i tamten... Ale fortepian,
skąd tu wziąć fortepian?
— Wojtuś, a u Bukowiana?... — spytał Józek. —
Przecież jego baba pijanino mo.
Jechali szeroką ulicą Kościuszki za rzędem innych
fiakrów, potem kawałeczek Krupówkami i skręcili
w Ogrodową, gdzie stały dwie bliźniacze wille:
Limba i Kalina, należące do zamożnego gazdy, Jó-
zefa Roj Bukowiana.
Wujciowi (bo on właśnie był tym młodym czło-
wiekiem, którego Wojtek wyłowił z pociągu) spo-
dobała się ulica Ogrodowa; leżała w samym cen-
trum Zakopanego, a jednocześnie jakby na uboczu,
była cicha i spokojna. Spodobał mu się stary gazda
Bukowian i osiadł na dłuższy czas w Limbie. Tam to
przy pianinie Józkowej żony, Heleny, powstały
Harnasię, Od tego też czasu datuje się przyjaźń
Wujcia z Wojciechem Wawrytką i Józefem Bahledą,
pierwszymi tancerzami Podhala. Wojtuś prócz tego
był przewodnikiem tatrzańskim, a Józek przez ja-
kiś czas wiernie Wujciowi fiakrował. Obaj całym
sercem przylgnęli do Karola i do końca darzyli go
trwałą góralską przyjaźnią.
Po dwudziestu latach mówił mi Wojtek:
— A Karol to tak jakby żył, jakby z nami był.
Jakby wcale nie umarł...
W okresie Limlby Wujcio zaprzyjaźnił się zresztą
nie tylko z Wojtkiem i Józkiem. Przychodził do nie-
go również słynny wirtuoz Podhala, Bartuś Obrochta
z synem Jasiem, przychodziła piękna Helena Rojów-
na i najmilsza / o s i a Krzeptowska z braćmi Józkiem
i Andrzejem... Grali, śpiewali i tańczyli, a Wujcio
tylko patrzył i notował.
Oczywiście, że przy tych wizytach nie obyło się
bez jednej czy drugiej butelczyny. Tak, że butelek
tych sporo nagromadziło się w pokoiku w Limbie.
Po jednym z rozśpiewanych i rozegranych Bartu-
siową muzyką sezonów Wujcio wyjeżdżał z Zako-
panego na wiele miesięcy. Ze spakowaniem rzeczy
nie było kłopotu, jako że ich nigdy za wiele nie po-
siadał, ale był kłopot z butelkami, które tu po
wszystkich przyjęciach zostały, ustawione porząd-
nie w jakimś schowku.
— Słuchajcie, chłopcy — zwrócił się Wujcio do
Wojtka i Józka, którzy go odwozili na dworzec —
musicie Wrócić prosto ze stacji do Limby i gdzieś te
butelki powyrzucać, bo Bukowian jak Bukowian...
Sam tu nieraz popijał, ale jego Helcia jak zobaczy
to całe szkło, to na przyszły rok nie zechce mi mie-
szkania wynająć.
Józek z Wojtkiem wrócili ze stacji i załadowali
butelki do worka na owies, tak jak Karol przykazał.
— Na potok prasnonć — zastanawiali się — e,
nie, jesce się fto pokalicy...
I nagle przyszła im do głowy fantazja. Niech się
ludzie dziwują... Podjechali pod jeden z najelegant-
szych wówczas pensjonatów i poutykali butelki na
sztachetach ogrodzenia. Była już późna noc, tak że
nikt ich na tej robocie nie przyłapał. Tylko naza-
jutrz pod udekorowanymi sztachetami przeciągał do
kościoła świąteczny tłum. Ludzie przystawali, że-
gnali się nabożnie i dziwili... Chyba jakiś Anty-
chryst przyniósł tu te butelki z najprzeróżniejszymi
nalepkami. Wino i koniak, wódka monopolowa
i Baczewski...
— Jezusie!...
Stary Józek Roj Bukowian umarł jeszcze przed
wojną. W parę lat po nim zmarła jego żona, dystyn-
gowana Hela. Limba jest dziś opuszczoną ruderą.
Nikt już nie pamięta, jak była rozśpiewana. Ludzie,
zapytani o zakopiańskie mieszkanie Wujcia, wska-
zują Atmę, wiedząc, że to był prawdziwy i ostatni
jego dom O Limbie zapomniano i tylko Wojtek
Wawrytko, przechodząc niedawno ulicą Ogrodową
i widząc, że wokół willi jest brudno i obrzydliwie,
nie wytrzymał i zapukał do drzwi pokoju, w którym
powstały Harnasie. Gdy mu otworzono, zrobił mały
wykład... O tym, który tu mieszkał, i że w jakiś spo-
sób jego pamięć trzeba szanować, a nie żeby teraz
taki chlew...
Helena Roj Rytardowa, dyrektor Muzeum Tarzań-
skiego — Juliusz Zborowski, rodzina Obrochtów
i właśnie Wojtek i Józek byli tymi, którzy w znacz-
nej mierze przyczynili się do powstania Harnasi.
Dzięki Helenie powstało libretto, ona to razem
z Juliuszem Zborowskim natchnęła Wujcia myślą na-
pisania baletu góralskiego, ona uczyła kochać i ro-
zumieć Podhale. A gdy już Wujcio połknął podha-
lańskiego bakcyla, gdy zrozumiał, że z tym ludem
i z tą sztuką związuje się na śmierć i życie, zapra-
gnął bywać częściej tam, gdzie lud ten jest praw-
dziwy, niestylizowany, gdzie jest sobą. I na takie
właśnie góralskie „prawdziwe" wesela i wieczornice
zaczęli wozić Wujcia Józek z Wojtkiem. Wojtek wy-
wiadywał się, gdzie jakie na wsi wesele, zamawiał
Józka i jego konia, przychodził i mówił:
— Zbierajcie się, Karolu, w Kościelisku wesele...
A potem mi opowiadał:
— Karol zostanie w sankach, a jo wchodzę i go-
dom: jest tu na polu pon Karol Szymanowski, wiel-
ki muzykant, chce posłuchać wasej muzyki i sie
przypatrzyć, jako tońcycie. A co byście go nie
przyjmowali tak jak innyk panów, ino prosto po na-
semu. I idem potem na pole i prowadzę razem
z Józkiem Karola. Witali go grzecnie chlebem i solą.
On se siod i słuhoł, jak grali. Cała hałupa tońcyła,
a on ino wyjon notesik i kropka, kryska, kropka,
kryska, kropka, kryska... Tak se tom muzykę zna-
cył. Jak my se tyngo popili, potańcyli, a on sie tej
muzyki nasłuhoł, to zbiromy się w dam... He... Od
Karola zawse muzyce do basów pół stówki wpadło.
Pewnego dnia Józek z Wojtkiem przyszli z wi-
zytą. Było to już w Atmie, pewnego pięknego, póź-
nosierpniówego dnia. Z gabinetu dobiegały urywa-
ne, monotonne dźwięki. Wujcio pracował w Zako-
panem bardzo systematycznie. Od dziewiątej do
trzeciej... Do trzeciej pod żadnym pozorem nie wol-
no było wejść do gabinetu. Nie wolno było prze-
szkadzać. Ale że trzecia już się zbliżała, więc go-
ście postanowili poczekać. Przysiedli na werandzie
i leniwie rozmawiając czekali. Wojtkowi widocznie
bardzo wlókł się czas, bo w pewnym momencie po-
wiedział:
— Mozę juz końcy?...
Zajrzał przez okno i stwierdził, że to chyba jesz-
cze długo, bo Karol nie odrywa się od pianina, tylko
coś notuje i stuka w klawisze. Po jakimś czasie
Józek nie wytrzymał:
— A coz on'tam brzęci ino i brzęci!...
Rzeczywiście z gabinetu dobiegały już teraz bar-
dzo rzadko pojedyncze dźwięki.
— Chyba juz pódziemy, co, Wojtuś?
— A nie, jak my tu przyśli, to juz siedzieć be-
dziemy.
Po jakimś czasie Wujcio skończył pracować, wy-
szedł na werandę i zobaczył obu górali.
— A, to wy — <ucieszył się. — Zostaniecie na
obiedzie... Poczekajcie chwileczkę, tylko się trochę
umyję...
Miał na sobie tego dnia popielate flanelowe spod-
nie i żółtą trykotową koszulkę. Włosy nad czołem
zlepione były potem i koszulka przylgnęła do ple-
ców. Wyglądał na straszliwie zmęczonego, tak że
Wojtka to niesłychanie zdziwiło.
— A coz wy, Karolu, jakbyście drzewo rąbali cy
co, takiście domordowany...
— Oj, Wojtek, Wojtek — roześmiał się Wujcio.—
Już bym wolał drzewo rąbać, niż tak tę całą orkie-
strę mieć w głowie. — Gdy siedzieli już przy stole,
zapytał: — A przyjdziecie jutro na mój koncert?
Wojtek zaczął się niespokojnie kręcić na krześle,
a Józek odpowiedział:
— E... wiecie, Karolu, my juz nie roz słyseli, jak
wyście grali, my by i teroz pośli, bo to zawse piek-
nie, ale, wiecie, bilety takie drogie...
— Że też ja o tym nie pomyślałem... Poczekajcie,
po obiedzie napiszę wam kartkę do kasy... i poproszę
o dobre miejsca.
Nazajutrz Wojtek z Józkiem siedzieli w pierw-
szym rzędzie na jednym z zakopiańskich koncertów
Wujcia.
Szlome Flasz

7Zl^awsze tak było. I w Limbie, i w Czerwonym


Dworze (tam zresztą popasał najkrócej), i w Atmie...
Rano komponował, a po południu spotykał się ze
słynną zakopiańską cyganerią, z tymi wszyst-
kimi Witkacymi, Kornelami, Micińskimi, Stryjeń-
skimi, Malczewskimi...
Życie było uregulowane i spokojne, aż tu które-
goś dnia spadło mu na kark dziecko z niańką. Dziec-
ko najmłodszej i bardzo kochanej siostry, która wów-
czas przeżywała wielkie tragedie. Nie przypusz-
czam, żeby to było dla Karola wygodne, zniósł to
w każdym razie mężnie i od tego dnia dziecko zo-
stało jego dzieckiem.
W Limbie wszystkie pokoje były wprawdzie za-
jęte, ale w bliźniaczej Kalinie znalazło się mieszka-
nie i dla niani, i dla mnie, bo tym dzieckiem byłam
właśnie ja. Niewiele już pamiętam z ulicy Ogrodo-
wej, byłam wówczas bardzo mała. Dokładnie przy-
pominam sobie tylko Szlome Flasza i nieszczęśliwą
miłość Helki.
Ze Szlomą Flasz to było tak...
Czatowałam, kiedy Wujcio wróci z poobiednich
spotkań z przyjaciółmi, i gdy tylko w oknie Limby
zapalało się światło, wyrywałam się niani, która
uważała, że nie należy tak od razu przeszkadzać,
i biegłam do Limby, nie zważając na buciki, które
chlapały po wielkich kałużach, na to, że niania roz-
paczliwie krzyczy, że jest już ciemno i że normalnie
w tych warunkach boję się przejść z pokoju do po-
koju. Nie zważałam na nic, bo tam przecież był
Wujcio. Przybiegałam i, zapomniawszy z wielkiego
pośpiechu zapukać, mówiłam: „Jestem". Wujcio od-
powiadał: „Widzę". I zaczynały się nasze wieczorne
zajęcia. Czasem mi coś czytał, czasem opowiadał,
a czasem rysował i to chyba lubiłam najbardziej.
Nie wiem, czy miał talent rysunkowy, czy nie,
mnie w każdym razie te wszystkie ludziki, bo były
to przeważnie ludziki, wydawały się najpiękniej-
szymi malunkami świata.
Pewnego wieczora zaczął rysować moich przy-
szłych mężów. Nie było to zapewne pedagogiczne,
z uwagi na to, że miałam cztery, a może pięć lat,
ale było urocze. Jeszcze do Powstania przechowy-
wałam te wizerunki moich przyszłych, chcąc się
przekonać, czy kiedykolwiek w życiu przepowied-
nie Wujcia się sprawdzą. Portrety rysowane były
zwykłym ołówkiem, na papierze wydartym z bru-
lionu w kratkę.
Pierwszy narodził się pan Pędziwiatrski, facet
z baczkami i z głupió-fryzjerczykowatym wyrazem
twarzy. Potem pan Durko Moczymorda (już nie bar-
dzo pamiętam, jak wyglądał) i w końcu poczciwy,
przygarbiony Szlome Flasz, stary, pejsaty Żyd.
Wujcio zapytał, który mi się najbardziej podoba.
Odpowiedziałam, że Szlome Flasz, bo jest stary
i pewnie umie dużo bajek. Zaśmiał się i od tego
czasu rysował mi każdego z nich stosownie do oko-
liczności.
Gdy byłam grzeczna, rysował Szlome Flasza we
wszystkich możliwych odmianach: Szlome Flasz
szczęśliwy i Szlome Flasz zagniewany. Szlome Flasz,
kiedy był młodszy i Szlome Flasz na starość. Szlo-
me Flasz od święta, w lisiej czapie, i Szlome Flasz na
codzień — w jarmułce i z workiem na plecach.
Kiedy niania naskarżyła, że nie chciałam jeść
albo pobiłam się z dziećmi, to Szlome Flasz znikał
i pojawiał się^ ten nieznośny Durko albo Pędzi-
wiatrski, którego również nie cierpiałam.
Szlome Flasz był więc symbolem bezgrzesznego
dnia.
A raz to Wujcio nie chciał mi w ogóle nic na-
rysować. Było to wtedy, gdy stary gazda przyszedł
na pogawędkę i witając się poprosił:
— Kicia, a pobośkoj ze gazdę...
Odwróciłam się ze wstrętem od jego zarośniętych,
pachnących tytoniem policzków i powiedziałam:
— Nie pocałuję, bo gazda jest brzydka i gazda
śmierdzi.
Wujcio rozgniewał się okropnie i krzyknął:
— Przeproś gazdę natychmiast!
Przeprosiłam, pocałowałam ze strachu w oba za-
rośnięte pdliczki i co z tego? Jeszcze przez parę dni
po tym zajściu Wujcio nie chciał mi narysować
Szlomy Flasza.
Bukowianowa żona, Helena, była z zawodu na-
uczycielką. Nie pochodziła zresztą, zdaje się, w ogó-
le z Podhala i miała ceperskie fumy. Wyszedłszy
za mąż za zamożnego Roja, nie potrzebowała już
pracować, a że była „uczona", wynosiła się
ponad wszystkich górali. Uważając małżeństwo
z Józkiem za mezalians, marzyła prawdopodobnie
o spotkaniu księcia z bajki. Nieszczęście chciało, że
tym księciem wydał jej się Wujcio, który ogromnie
lubił starego gazdę, a nie lubił Heli, posądzając ją,
zdaje się słusznie, o to, że wyszła za mąż za gazdę
tylko dla Limby i Kaliny.
I tu nagle Hela zakochała się w Wujciu. Nie bar-
dzo pamiętam, jak to tam było, i znam tylko tę hi-
storię z relacji niani, która w braku innego towa-
rzystwa prowadziła w mojej obecności długie mo-
nologi. W parę lat później Wujcio sam mi opowia-
dał, jak to gazda uroczyście oświadczył, iż wie, że
Helka kocha się w Wujciu, że on, gazda, bardzo
Wujcia szanuje i lubi, i ma znakomity pomysł:
Niech Wujcio «u nich mieszka w dalszym ciągu.
Gazda jest stary i niedługo zemrze, a wtedy Wujcio
odziedziczy, ożeniwszy się z Helą, Limbę, Ka-
linę i, co najważniejsze — pianino. Bo gazda nie mo-
że patrzeć, gaździe aż się serce kraje, jak widzi, że
taki wielki muzyk nie ma swojego pianina i tylko
z ludzkiego korzysta.
Jak wiadomo, Wujcio się jednak z Helką nie oże-
nił i do końca życia własnego pianina nie posiadał,
a skutek miłości Helczynej był taki, żeśmy się mu-
sieli z Ogrodowej wyprowadzić.
Bez

O g r o m n i e dużą rolę w dzieciństwie odgrywały


zapachy. W znacznym stopniu nauczyłam się tego
od Wujcia. Oboje nie lubiliśmy ludzi, którzy brzy-
dko pachnieli. Nie lubiliśmy rzeczy, które brzydko
pachniały.
Nie chciałabym być w tym miejscu źle zrozumia-
na. Nie pachniał bowiem brzydko góralski kożuch
ani koński nawóz, ani ziemia. Pachnieli brzydko nie
bardzo czyści ludzie i zbyt wyperfumowane nie-
wiasty. Pachniały brzydko zmywane talerze i sma-
żone kotlety, i niektóre lekarstwa, i tysiąc innych
rzeczy. Wszystkie brzydkie, nieokreślone bliżej za-
pachy pachniały „cukrem". Tak właśnie, nie wiem
dlaczego, mówiliśmy. Ten zapach „cukru" to było
coś najzupełniej realnego, choć trudnego do okre-
ślenia.
Wujcia przyprawiał o ból głowy zarówno "zapach
„cukru", jak i zapach niedobrych perfum. Sam bar-
dzo lubił lawendę Yardleya i cały był właściwie le-
ciutko nią przesiąknięty. Ubrania, i włosy, i ręce...
Kiedyś, a było to bardzo dawno, bo jeszcze w Lim-
bie, zrozumiałam, że tylko Wujcio wie, co to znaczy:
„pachnie".
Musiał być marzec albo kwiecień, bo śnieg już
topniał i trzymał się tylko na zeszłorocznej trawie.
Wszystkie dróżki, którymi się wokół Limby cho-
dziło, pokryte były czarnym, ciastowatym błotem.
Chmary wron jazgotały na drzewach i słońce pie-
2 —• Karol z Atuy 17
kło już mocno. Jakże dobrze pamiętam zapach tego
dnia. Pachniała rozgrzewająca się ziemia i kałuże,
i brudne spłachetki śniegu, i powietrze. Pamiętam
uczucie oczarowania tymi zapachami, uczucie szczę-
ścia, że oto robi się jakoś inaczej. Bo w zapachu
tego dnia była właśnie inność.
Wujcio z nianią wyszli prawie równocześnie przed
dom, gdy tak stałam wchłaniając nowy, nieznany
zimą zapach. Niania, bardzo jakaś zła, podbiegła do
mnie.
— O! Niech pan tylko zobaczy, jakie to niedo-
bre dziecko! Wołam i wołam, to jak by ogłuchła.
A nogi całe utytłane w błocie. Stoi zagapiona, jak
by nie wiem co zobaczyła. Ani na chwilę nie można
tego spuścić z oczu, bo albo polezie gdzie i cała
się wybrudzi, albo się tak gapi, nie wiem na co.
Prysł nagle cały urok chwili. Wszystko przestało
pachnieć. Zrobiło się zwyczajnie i smutno. Wujcio
zbliżył się do innie.
— Czemuś się tak przyglądała, Kiciurko?
— Ja się nie przyglądałam, ja wąchałam, bo tu
tak ładnie pachniało.
Niania zgryźliwie zauważyła:
— padnie pachniało... Chyba te kupy, co Józkowe
konisko zostawia, a może to błocko?...
— Tak, nianiu — odpowiedział Wujcio. — To bło-
to przecież pachnie... Czy niania tego nie czuje?
Ziemia zawsze tak pachnie na wiosnę.
Niania pogardliwie wzruszyła ramionami. Była
miastowa i nie wiedziała chyba, że ziemia najpię-
kniej pachnie wiosną.
Z zapachami zresztą wiążą się także nieprzyjemne
wspomnienia. Szczególnie z zapachem perfum z bzu.
Babcię Józię, siostrę Babuni, nazywano w rodzinie
świętym Franciszkiem z Asyżu z powodu niesły-
chanej dobroci. Potrafiła tak jak ów święty
oddać ostatnią koszulę i ostatni kęs chleba. Utrzy-
mywała ze swe/ niewielkiej emerytury całą czeredę
żebraków i kalek. Przychodził do niej na przykład
co piątek żebrak, zwany przez nas „Trząską", bo
cały trząsł się jak w febrze. Kiedyś ktoś, idący cicho
za Trząską, zobaczył, że żebrak dopiero przed
drzwiami mieszkania wpada w swój roztrzęsiony
trans. Powiedziano o tym Babci Józi, ale ona nie
zrażona stwierdziła, że wśród żebraków istnieje taka
konkurencja, że Trząską, biedaczysko, musi pewnie
trochę udawać, żeby cokolwiek wyprosić.
Pewnego dnia, a było to przed pierwszym i Bab-
cia Józia nie miała już ze swojej emerytury ani
grosza, oddała jakiejś żebraczce kapę z łóżka i nowy
sweter.
Oprócz żebraków miała Babcia całą plejadę domo-
krążnych sprzedawców, którzy przynosili jej okrop-
ne mydełka, polepione cukierki, ręcznie malowane
„landszafciki". Żałowała ich jeszcze bardziej niż
żebraków, twierdząc, że są biedni i dumni, bo nie
chcą wyciągać ręki po jałmużnę.
Wyjeżdżając do Zakopanego przyszłam pożegnać
się z Babcią Józią, która mieszkała razem z moją
Babunią (matką Wujcia, mamy, cioci Stasi, wuja
Feliksa i cioci Nuli) w Warszawie, przy Raszyń-
skiej 58. Babcia Józia jak zwykłe nakarmiła mnie
znakomitymi konfiturami własnej roboty i jak zwy-
kle — chciała coś podarować.
— Dałabym ci jakiś pieniążek, Kiciuniu, ale to
przed pierwszym i u mnie bieda. Wiesz co?... Weź
od Babci Józi ten flakonik perfum na pamiątkę.
Taka jedna bidusia mi go sprzedała, ona żyje z tego,
że roznosi perfumy.
Babcia Józia nie pomyślała o tym, że jestem jesz-
cze za mała, by używać perfum. Chciała za wszelką
cenę mi coś podarować, chciała zawsze wszystkim
sprawiać przyjemność. Wielkie flakonisko pojecha-
ło ze mną do Zakopanego. Wiele dni stało sobie
spokojnie na stoliku, nie ruszane przez bonę (wów-
czas już nianię zastąpiły kolejne bony), której wy-
tłumaczyłam, że to prezent od Babci Józi i że ja
perfumować się nie będę.
Pewnego dnia jednak przyszli do mnie koledzy.
Na dworze, jak to często bywa w Zakopanem, lał
już od trzech dni deszcz i skazani byliśmy na po-
zostanie w pokoju. Bawiliśmy się spokojnie przez
jakiś czas, ale potem zaczęliśmy się kłócić. W tym
wieku kłótnia kończy się zwykle bitką. Obaj chłop-
cy byli przeciwko mnie. O wiele silniejsi, lali, gdzie
popadło.
Zaczęłam ryczeć, ale ponieważ bona wyszła, nikt
mi jakoś na ratunek nie przychodził. I ratunek ten
zobaczyłam nagle we flakonie od Babci Józi... Ale
oni byli szybsi. Zauważyli mój gest, porwali flakon
i... jeden mnie trzymał, a drugi lał na głowę. Rycza-
łam jak zarzynane prosię, ale nic nie pomogło.
Wyleli wszystko do ostatniej kropli. Flakon zawie-
rał silny koncentrat bzu. Śmierdziałam nieludzko.
Aż nas zatkało wszystkich troje z przerażenia.
Solidarni w nieszczęściu, pogodziliśmy się natych-
miast. Urazy poszły w kąt. Zmieniłam sukienkę,
sukienka to głupstwo, ale jak wywabić ten okropny
zapach z włosów? Był słodki, mdlił i mimo otwar-
tych okien przyprawiał o utratę tchu. Chłopcy na-
chylili mi głowę nad miską i zaczęli spłukiwać, ale
to nie pomagało. Pachniałam jak dziesięć krzewów
podgniłego bzu. Co robić? Wujcio tak nie lubi
brzydkich perfum...
— Nic się nie martw, obetnie się i klawo bę-
dzie — pocieszył mnie jeden z kolegów. — Przecież
jak tych włosów nie będzie, to i nie będą śmierdzieć.
Byłam tak zrozpaczona, że nie protestowałam.
Zresztą uświadomiłam sobie, że jak mnie ostrzygą
do skóry, to Wujcio będzie mi musiał pozwolić
chodzić w góralskiej chustce, a to przecież było
moim marzeniem.
W różnych okresach życia przyczepiają się do
człowieka różne snobizmy. Wtedy miałam snobizm
góralski, chciałam się upodobnić do górali, którzy
mi imponowali. Jak włożę na głowę chustkę, to bę-
dzie wyglądało, że jestem góralką.
Ale bona, niestety, przeszkodziła całkowitym po-
strzyżynom. Że też musiała akurat nadejść, kiedy
ciachnęli mi dopiero dwa pasma włosów. Tak, na-
deszła i przeszkodziła. Najpierw buchnął w nią bez,
potem zorientowała się, o co chodzi i krzycząc: „Ło-
buzy!" wyrwała koledze nożyczki z ręki. Ten nie-
wiele myśląc smyrgnął w drzwi, a za nim drugi.
Bona zaczęła mi okropnie wymyślać, groziła, że
zaraz odjedzie, bo nie myśli tracić życia na pilno-
waniu takiego półdiabla.
Zamknęła mnie na klucz i nie było jej dość długo.
Wiedziałam, że Wujcia nie ma w domu i to mnie
trochę uspokajało. Próbowałam jeszcze szorować
łeb, ale bezskutecznie. Wreszcie bona wróciła
z Wujciem, który miał bardzo srogą minę. Widząc
moją zmoczoną, z wystrzyżonym z przodu kosmy-
kiem głowę, parsknął śmiechem, ale potem od razu
poważnie i groźnie spytał:
— Jak to się stało? Czuć tu rzeczywiście po-
twornie.
— A, wylałam sobie na głowę butelkę tego bzu
od Babci Józi.
— Po co wylałaś?
— Żeby ładniej pachnąć — jąkałam się, bo bar-
dzo nie lubiłam kłamać Wujciowi.
— Ona kłamie! — wtrąciła bona. — Byli u niej
chłopcy i to pewnie oni ją obleli.
— Nie, to ja sama.
Wujcio już wszystko wiedział. Nie nalegał więcej.
— No trudno, stało się. To powinno wreszcie
wywietrzeć — i gdy przypadłam do niego, żeby go
pocałować, przeprosić, odsunął mnie leciutko i po-
wiedział: — Naprawdę, dziecino, już się nie gnie-
wam, już wszystko dobrze. Bardzo się cieszę, że tak
solidarnie bronisz kolegów, tylko błagam cię, złotko,
najpierw niech to porządnie wywietrzeje, a potem
będziesz mnie całować.
Witkacy

C
V_>hyba wszystkie zakopiańskie dzieci bały się
pana Witkiewicza tak jak ja. Nie wiem, czy mu spra-
wiało przyjemność dręczenie nas, ale tak to wyglą-
dało. O panu Witkiewiczu krążyły legendy, których
słuchaliśmy z płonącymi z ciekawości uszami.
Znaliśmy dobrze portrety malowane przez niego
i nieraz staraliśmy się zrozumieć, co znaczą dziw-
ne literki na każdym z tych portretów. Ktoś mówił,
że pan Witkiewicz określa w ten sposób narkotyki
czy środki podniecające, których używa w czasie
malowania, ale ponieważ jeszcze wówczas nie orien-
towaliśmy się, co to narkotyk, więc ta strona me-
dalu mniej nas zajmowała. Poza tym, nie znając
się również na sztuce, baliśmy się tych wielkookich
portretów, które patrzyły na nas ze ścian zako-
piańskich domów.
Pewnego dnia Wujcio posłał mnie z listem do
pana Witkacego. Zapraszał go na muzykowanie,
które miało się u nas odbywać.
Poszłam i zdziwiłam się ogromnie, bo na drzwiach
mieszkania wisiał szczegółowy przepis. Zdaje się,
że chodziło tu o kółka. Jak kółko czerwone na
przykład, to wolno wejść, jak zielone, to nie prze-
szkadzać i tak dalej. Tego dnia wisiało kółko przy-
chylne, wobec czego zapukałam i weszłam.
Pan Witkiewicz obejrzał mnie od stóp do głów,
potem wziął z mojej drżącej ze strachu ręki list,
przeczytał i, cały czas nie odzywając się do mnie,
skoczył pod stół i zaczął szczekać. Bałam się na-
prawdę niesamowicie, bo robił przy tym dziwne
miny. Bałam się tak, że nie bacząc na nic, wzięłam
nogi za pas i uciekłam.
Jeszcze nic Wujciowi o tym nie opowiadałam, bo
się wstydziłam. Myślałam, że pan Witkacy sądzi,
iż dzieci są takie głupie, że w ten sposób je trzeba
zabawiać, myślałam także wiele innych gorszych
rzeczy.
Nazajutrz odbywało się u nas to muzykowanie.
Pan Witkiewicz zjawił się, gdy już było parę osób.
Nic nie mówiąc zajrzał przez okno werandy, skinął
na Wujcia i podał mu list. Potem odmaszerował.
Bardzo się wszyscy śmieli, czytając ten list, a ja,
korzystając z ogólnego zamieszania, odcyfrowałam
też, co tam było napisane.
Pan Witkiewicz „wypowiadał" Wujciowi przy-
jaźń. To znaczy prosił, żeby Wujcio od dnia tego
a tego przestał go uważać za przyjaciela (dla bła-
hych zresztą powodów). Epistoła kończyła się żą-
daniem, żeby go pocałowano gdzieś i stwierdze-
niem, że z zaproszenia nie skorzysta.
Okazuje się, że pan Witkiewicz dość często „wy-
powiadał" w ten sposób przyjaźń wszystkim zako-
piańcom, zapominając o tym zresztą niebawem
i w jakiś czas potem nawiązując znów serdeczne
stosunki.
Gdy się już wszyscy rozeszli, powiedziałam Wuj-
ciowi, że przeczytałam list, i o tym szczekaniu, i że
pan Witkiewicz na pewno jest wariat. Wujcio, któ-
ry z rozbawieniem słuchał relacji z wizyty u Witka-
cego, na mój wniosek o stanie umysłowym malarza
rzekł, poważniejąc nagle:
— Pamiętaj, nie mów nigdy o ludziach, których
postępowania nie rozumiesz, że to wariaci. Między
tak zwanymi wariatami a ludźmi normalnymi jest
niejednokrotnie bardzo nikła różnica. Czasami
wszystko niezrozumiałe wydaje się wariactwem,
a jest tylko innością. Obcowanie ze sztuką to nie ta-
ka znów prosta rzecz. Ci „normalni" mogą tego nie
rozumieć. Tak, rzeczywiście, pan Witkiewicz jest
trochę dziwak, ale to wielki artysta.
Dziś wiem, że Wujcio miał rację. Że Stanisław
Ignacy Witkiewicz był naprawdę wielkim artystą.
Każdy z trzech portretów Wujcia przez niego ma-
lowanych, każdy z trzech portretów wiszących
u mnie na ścianie, jest inny. I na każdym są inne
tajemnicze literki, i każdy jest w pewien sposób
prawdziwy. Prawdziwy jest ten surowy, skupiony
Wujcio, ten „od komponowania". I ten elegancki
pan z dużymi, szarobłękitnymi oczyma, i ten udra-
powany jakąś przedziwną tkaniną, zamyślony, jakby
nieobecny i pełen ogromnego smutku, zmęczony
człowiek. .
Przyjaciele

M iał wyjątkowy dar zdobywania sobie sympatii,


miłości i przyjaźni ludzkiej. Zawdzięczał to praw-
dopodobnie niespotykanemu urokowi osobistemu,
głębokiej mądrości i dobroci. Przyciągał ludzi jak
magnes i nasze trzy kolejne mieszkania zawsze
pełne były gości. Nie lubił mówić ani o sobie, ani
0 swojej sztuce. To raczej ludzie zwierzali mu się
z kłopotów, planów twórczych i radości.
Wielu miał Wujcio błyskotliwych, sławnych
1 mądrych przyjaciół i wiele biednych „brzydkich
kacząt", którym poświęcał dużo uwagi i serca,
Przychodził do nas na przykład stale człowiek,
który ubóstwiał muzykę, a nie miał talentu, dziwak
0 złotym sercu, grający godzinami ptakom, ukryty
gdzieś w owsianym poletku czy na jakiejś hali.
Przychodził taternik, który się bał wspinaczek
1 przez parę dni, objuczony linami i typowo wyso-
kogórskim sprzętem ukrywał się w starym szałasie,
by po powrocie snuć baśnie o szczytach, które zdo-
był. Wujcio z niezwykłą cierpliwością słuchał za-
równo rzępolenia na iskrzypeczkach jak i opowieści
o zdobytych turniach.
Wiele lat później zresztą człowiek, który się bał
wspinaczek, a tak o nich marzył, zginął bohaterską
śmiercią z rąk gestapo. Może całe życie zbierał od-
wagę na ten jeden jedyny, najostatniejszy mo-
ment.
Do Limby, Atmy i Czerwonego Dworu przycho-
dziły* ciągle brzydkie kaczęta. Jeśli Wujcio praco-
wał, to cierpliwie czekały na uśmiech czy dobre
słowo. Tak było zawsze, tak było do końca, nawet
wtedy, kiedy Wujcio najbardziej sam potrzebował
uśmiechu i pomocy.
Opowiadała mi ciotka moja, Stanisława (najmil-
sza i najbliższa z ciotek), która była przy śmierci
Wujcia, że w Wielką Sobotę prosił ją o kupienie
pielęgniarkom z sanatorium, w którym leżał, kolo-
rowych pisanek, a jeśliby pisanek nie było, to przy-
najmniej czekoladowych jajek albo kurcząt z waty.
Koniecznie trzeba kupić, żeby siostrom zrobić przy-
jemność. To było w Wielką Sobotę. W nocy z nie-
dzieli na poniedziałek zmarł.
Brzydkie kaczęta były przeważnie smutne i nie-
ciekawe, ale Wujcio nigdy się nie niecierpliwił. Gdy
się pewnego dnia zżymałam, że do Kościeliskiej to-
warzyszyć nam będzie nudny i zdziwaczały pan Y.,
Wujcio oburzył się:
— On jest taki samotny, czyż ty tego nie rozu-
miesz, Kiciuro?
Wtedy, gdy Wujcio żył, naprawdę nie rozumia-
łam, co to jest samotność.
A poza tym przyjaciół było mnóstwo...
Pani Maja Berezowska zdobiła ściany Czerwone-
go Dworu (a raczej małego domku położonego w par-
ku otaczającym Czerwony Dwór, w którym przez
krótki zresztą okres mieszkaliśmy) bardzo — jak na
nią — przyzwoitymi rysunkami. Pani Maja rozpo-
częła „cykl" warszawskich przyjaciół, którzy zjeż-
dżali do Zakopanego na lato. Wujcio nie mieszkał
już w jednym pokoju w Limbie, tylko wynajmował
ten właśnie domek i zaangażował Felka (Felek to
osobny rozdział). Przyjazd Maji do Zakopanego sta-
wał się jednym pasmem wesołości. Zawsze chyba,
odkąd pamiętam, była taka sama. Pełna życzliwości
dla ludzi, tryskająca humorem i gorsząca co cnotliw-
sze damy.
Zbyszek Uniłowski natomiast stał się moim po-
strachem od momentu, w którym chciałam się prze-
konać, co tam godzinami pisze na kartkach papieru.
Zbyszka odkrył Wujcio w warszawskiej restauracji
Astoria, gdzie „ późniejszy pisarz był boyem.
Wujcia zainteresował boy, czytający z zapałem
Conrada i dyskutujący dojrzale o literaturze. Posta-
nowił zająć się chłopakiem. Po paru łatach Zbyszek
został Zbigniewem Uniłowskim i przyjechał do
Czerwonego Dworu kończyć Wspólny pokój.
Musiałam się przecież przekonać, co on tam pi-
sze... Wykradłam więc parę kartek i, zdziwiona dość
niezrozumiałymi zdaniami, w naiwności ducha
poszłam oznajmić, że Zbyszek jakieś brednie wypi-
suje.
W tym czasie zrozpaczony autor ganiał przed do-
mem w poszukiwaniu zguby, bo myślał, że mu może
wiatr te kartki przez okno porwał. Wujcio dość
stanowczo dał mi wtedy do zrozumienia, że cieka-
wość i niedyskrecja to obrzydliwe wady, a Zbyszek
po prostu mnie zbił. Dlatego też prawdopodobnie
nie najbardziej Zbyszka lubiłam, mimo że był to
chłopak o wielkim talencie, co mogłam ocenić, nie-
stety, dopiero gdy dorosłam i gdy już Zbyszka na
świecie nie było.
Pani Zofia Nałkowska zjawiała się przez parę se-
zonów w Zakopanem i często spotykała z Wujciem,
który mówił: „To wielka pisarka"... i szedł z nią do
Trzaski albo do Morskiego. Nie lubiłam pani Nał-
kowskiej. Była strasznie wspaniała, dostojna i duża.
Kupowała mi cukierki miętowe, których nie cier-
piałam i nie życzyła sobie, żebym im towarzyszyła
do Morskiego.
Na szczęście równocześnie z panią Nałkowską
przyjeżdżał Piotr Perkowski. Najdroższy Piotruś,
taki bezpośredni i dobry. W Piotrze wyczuwało się
niesłychaną życzliwość dla ludzi. Uwielbiał Wujcia
i do końca pozostał jednym z najbliższych jego
przyjaciół.
Piotr, Paweł Kochański, Kazimierz Wierzyński,
Jan Lechoń, Julian Tuwim, Stefan Jaracz, Artur Ru-
binstein... przyjeżdżali do Zakopanego na parę tygo-
dni, stanowili zastrzyk z wielkiego świata i znikali
jak meteory. Rozjeżdżali się, by potem spotkać się
gdzieś z Wujciem na „wielkim szlaku", by dysku-
tować godzinami, tak jak w Zakopanem — w War-
szawie, Londynie czy Paryżu.
Na miejscu pozostawali zakopiańcy. Ludzie, dzię-
ki którym podhalańska mieścina stała się ośrodkiem
myśli twórczej. Oni to właśnie, zakopiańcy, ściągali
przyjaciół z całego świata. Zakopiańcami, którym
sztuka góralska najwięcej zawdzięcza, byli: Wujcio,
Karol Stryjeński, Juliusz Zborowski i Rafał Mal-
czewski. Poza tym zakochali się w Podhalu i przy-
jeżdżali tu na dłuższy czas Michał Choromański
i Kornel Makuszyński.
Wujcio miał przyjaciół takich, u których bywał
w domu, przyjaźniąc się z całą rodziną (Rafał Mal-
czewski, jego żona Bronisława i dzieci Krzysztof
i Hipa, z którymi ja z kolei najbardziej się przyjaź-
niłam, doktorostwo Sokołowscy i inni) i takich,
z którymi spotykał się tylko u Trzaski i w Morskim,
jak na przykład Kornel Makuszyński.
Zakopiańcy nie byli góralami, bo górale to zupeł-
nie inna sprawa... Od momentu zamieszkania w Za-
kopanem zaczęła się bliska Wujciowa przyjaźń
z wieloma góralami. O Wojtku Wawrytce i Józku
Bahledzie już pisałam, ale to przecież nie tylko oni.
Prześliczna Helena Roj, oddana Wujciowi całą du-
szą Zosia Krzeptowska *, obaj bracia Zosi i cały klan
Obrochtów.
Wujcio potrzebował ogromnie dużo serca, ciepła,
przyjaźni. I górale mu tę przyjaźń dawali. Szorstką
góralską przyjaźń, która przetrwała dotychczas.
Tylko tu, tylko w Zakopanem, na Zywczańskim czy
na Krzeptówkach wystarczy usiąść pod piecem
i słuchać. Słuchać opowieści o Karolu. Nie o wiel-
kim Karolu Szymanowskim, którego muzyka płynie
z sal koncertowych i aparatów radiowych całego
świata, ale o zwykłym, codziennym Karolu, który
w izbach Żywczańskiego, Krzeptówek i Kościelisk
tak właśnie wysiadywał pod piecem.
O Karolu, który całował po rękach stareńką mat-
kę Kapuchy i mówił: „Kapusiu, ja tak piekielnie lu-
bię waszą matkę i tak mi dobrze u was, tu na tej
ławie."
O Karolu, który bał się jeździć fiakrem, zaprzę-
żonym w siwego konia, i nie miał pieniędzy na
własne pianino.
Dla nich Karol żyje. Opowiada się o nim jak

* Zosia Krzeptowska zwana jest powszechnie Kapuchą —


to dziwne przezwisko wymyślił Karol Stryjeński. Kapucha
była tak urocza, że Karol mówił do niej: „Mon petit chou".
Imię to podchwycili i spolszczyli przyjaciele Zosi, która jest
już nie tylko w Zakopanem zwana Kapuchą. Przyszedł do niej
na przykład kiedyś list od któregoś z zagranicznych przyja-
ciół. List był zaadresowany tak: „Madame Kapucha, Zakopa-
ne, Pologne". Oczywiście doszedł. (Przyp. aut.).
o kimś bliskim, który tylko na chwilę wyszedł
z izby. Nie stawia się go na koturnach, nie wygłasza
mów, jego się po prostu kocha tak jak się w rodzi-
nie kocha brata, który w każdej chwili mógłby
usiąść przy stoie, tak jak by się nic nie stało, jak by
nie było samotnej śmierci w obcym kraju.
Czwarty kwartet

TJL ego dnia bardzo się Wujcio spieszył do państwa


Sokołowskich. Nie wiedziałam nawet, że niesie ze
sobą małą, zieloną książeczkę, którą po przyjeździe
wręczył nieśmiało pani Julii. Powiedział przy tym:
— Bardzo cię przepraszam, złotko, że na dedy-
kacji jest napisane dr. Olgierdowi i Julii Sokołow-
skim, a nie Julii i Olgierdowi, ale wiesz, to by na-
prawdę o wiele brzydziej brzmiało. Powtórz głoś-
no, prawda, że brzydziej?
Pani Julia powtórzyła:
— Doktorstwu Julii i... nie, to rzeczywiście nie-
ładnie, ale pokaż mi, Karolu, co to jest — i wy-
ciągnęła rękę po zieloną książeczkę.
Wiedziała, że są to nuty, bo tak właśnie wyglą-
dało wszystko, co wychodziło z wydawniczej firmy
Wujcia Universal Edition. Sądziła prawdopodobnie,
że Karol podpisał im swoim drobnym pismem stro-
nę tytułową. Gcfy zobaczyła, że dedykacja jest wy-
drukowana, że to jej i Olowi, jak nazywała dokto-
ra, poświęcony jest Czwarty Kwartet, zakręciły się
jej w oczach łzy i z okrzykiem „Ol, zobacz" pobie-
gła na dół do gabinetu doktora, by go w umówiony
sposób „wypukać" i pokazać ten największy dowód
przyjaźni, jaki może złożyć twórca.
Widziałam, że Wujciowi ogromną przyjemność
sprawia reakcja panii Julii.
— Prawda, że się ucieszyła? — pytał mnie.
Zawsze, gdy był czymś wzruszony, to tak właś-
nie pytał, jak by potwierdzenie potęgowało jego ra-
dość.
— Okropnie się ucieszyła, nie Widział Wujcio,
że aż się jej chciało płakać?
— Nie przesadzaj, Kiciura, przecież to taki dro-
biazg, tylko chciałem im obojgu pokazać, jak bar-
dzo jestem do nich przywiązany.
A potem wpadł doktor, ale tylko na chwileczkę,
bo jeszcze miał pacjentów. Doktor powiedział:
— Ja bardzo dziękuję, ale dlaczego?...
W tym „dlaczego" była cała skromność doktora,
który prawdopodobnie do końca nie zdawał sobie
sprawy, jakim jest wspaniałym człowiekiem. Wszy-
stko, co robił, wydawało mu się naturalne i proste.
I to, że pomagał całej podhalańskiej biedocie, i to,
że leczył i ukrywał więźniów Berezy Kartuskiej
i ludzi, którzy się nielegalnie w Zakopanem zjawiali,
i to, że w czasie warszawskiego powstania poszedł
na śmierć, bo nie chciał opuszczać swoich chorych,
mimo że mógł się ratować.
O tym wszystkim dowiedziałam się w wiele lat
później. Wówczas w Zakopanem wiedziałam tylko,
że Wujcio jest w domu Sokołowskich kochany, że
ja panią Julię traktuję jak matkę, bo ta drobniutka,
śliczna kobieta jest mądra i dobra. Właściwie dom
doktorostwa Sokołowskich był jakby naszym dru-
gim domem. Przyjeżdżało^ się tam niejednokrotnie
na kolacje i obiady, przyjeżdżało ot tak sobie, bo
trzeba było pogadać albo pomilczeć.
Z panią Julią świetnie się rozmawiało. Kłócili się
nawet z Wujciem nieraz zażarcie, choć przyjaźnie,
na tematy filozoficzne, natomiast z doktorem Wuj-
cio lubił milczeć. Gdy doktor skończył przyjmowa-
nie pacjentów, biegł szybko na g / ^ ^ z a s i a d a ł na-

3 —. Karol z Atmy
przeciw Wujcia w fotelu i w kłębach dymu papie-
rosowego obaj długo milczeli. Ja w tym czasie krę-
ciłam się po całym domu za panią Julią. Patrzyłam,
jak nakrywa ślicznie do. kolacji, słuchałam, jak wy-
daje dyspozycje na następny dzień. Radziłam się,
zwierzałam i spowiadałam, jak nazywałam moje
z nią rozmowy. Gdyśmy wracały do pokoju, obaj
panowie jeszcze milczeli.
— Z panią Julią to Wujcio tyle rozmawia, a z do-
ktorem tak często milczy. Dlaczego? — pytałam.
— Widzisz, bo istnieją ludzie, z którymi się
świetnie milczy, sądzę zresztą, że milcząc mówi im
się bardzo wiele.
Wujcio zresztą często tak milczał. Na werandzie
Morskiego Oka na przykład...
Otoczony gromadą znajomych siedział i milczał.
Oni rozmawiali, śmieli się, przekrzykiwali, a on mil-
czał, zapatrzony gdzieś ponad ich głowami.

H
Kiełbasa krakowska

ujcio miał otrzymać doktorat Honoris Causa


Uniwersytetu Jagiellońskiego. Była to wielka uro-
czystość. Tyle wiedziałam, choć właściwie nie rozu-
miałam, o co chodzi. Wiem tylko, że Wujcio sią
bardzo cieszył, że miał tremę, że radził się listownie
pana Jachimeckiego *, co właściwie ma mówić na
tej uroczystości i jak się zachować, żeby w niczym
nie uchybić zwyczajom prastarej uczelni. Bardzo
prosiłam, żeby Wujcio mnie ze sobą wziął, ale mi
wyperswadowano, że to nie dla dzieci, że lepiej
będzie, jak poczekam cierpliwie, a przecież po po-
wrocie Wujcio i tak mi wszystko opowie.
Przed wyjazdem obiecał mi coś z Krakowa przy-
wieźć. *
— Co byś chciała? — zapytał.
— Kiełbasy krakowskiej — odpowiedziałam.
Widziałam, że się trochę zdziwił, ale nie było już
czasu na wyjaśnienia, więc uścisnął mnie tylko moc-
no i pojechał.
Ogromnie tęskniłam i bardzo czekałam jego po-
wrotu. Przez cały czas oglądałam w gazetach foto-
grafie z uroczystości. Na fotografiach tych był ja-
kiś obcy i dostojny Wujcio w todze i w birecie. Po
paru dniach przyjechał i wyciągnął z walizki kawał
zawiniętej w papier kiełbasy krakowskiej.
— Masz, Kiciurko, to, coś chciała.
* Prof. Zdzisław Jachimecki — muzykolog, profesor Uni-
wersytetu Jagiellońskiego. (Przyp. aut.).
Z przejęciem rozpakowywałam kiełbasę. Była sze-
roka, różowa i w ogóle zwyczajna, taka, jaką już
setki razy jadłam. Dobra nawet, ale...
— Przecież to taka sama jak od Kohana — stwier-
dziłam z ogromnym rozczarowaniem.
— A dlaczego nie miałaby być taka sama? Wszę-
dzie przecież kiełbasa krakowska jest taka sama,
coś ty sobie ubzdurała? — zapytała bona.
Znów ci doroali nic nie wiedzieli i tylko jeden
Wujcio zrozumiał, że nastąpiło tu jakieś rozczaro-
wanie. Gdy przyszedł mówić dobranoc, zapytał, o co
mi właściwie z tą kiełbasą chodziło i dlaczego
o kiełbasę, a nie o co innego prosiłam.
— Ja myślałam, że kiełbasa krakowska z Kra-
kowa będzie się różnić od wszystkich, że będą do
niej doczepione kolorowe wstążki, wie Wujcio, ta-
kie haftowane albo co... No, nie wiem, myślałam,
że w ogóle będzie inna.
Wujcio poradził, żebym sobie wyobraziła, że jest
inna od wszystkich kiełbas świata. A wstążki?...
Wstążki można zobaczyć, choć ich nie ma. On na-
prawdę wszystko rozumiał.
Pawełek

pX awełek wszedł w moje życie opromieniony le-


gendą. Wujcio opowiadał mi, że małego Pawełka
znalazł na ulicach Moskwy czy Petersburga Emil
Młynarski. Paweł żebrał i grał na skrzypcach, a grał
tak dobrze, że Emil się zachwycił i zaopiekował
dzieckiem. Wykształcił Pawełka i mały żydowski
sierota został wielkim polskim skrzypkiem i najbliż-
szym przyjacielem Wujcia. Pawełek, który sztur-
mem zdobył moje serce, niestety, dziś już nie żyje.
Żyje tylko w Ameryce jego żona, pani Zofia Ko-
chańska.
Niech mi pani wybaczy, pani Zofio, jeśli przy-
padkiem tOj, co piszę, wpadnie w pani ręce. Niech mi
pani wybaczy, ale niejednokrotnie moje dziesięcio,
jedenasto i dwunastoletnie serce było o panią pie-
kielnie zazdrosne. Bywały momenty, że nienawidzi-
łam Pani z czystej zazdrości. Czy pamięta Pani, jak
w Atmie odbywało się prawykonanie Symphonie
Concertante? Pawełek grał na skrzypcach, a Wujcio
na wynajętym pianinie. Po skończonej grze pode-
szła Pani do Pawła z czułym gestem. Może go Pani
pocałowała?... Pobiegłam do siebie na górę i płaka-
łam. Zaniepokojony moją nieobecnością Wujcio
przyszedł po jakimś czasie za mną.
— Czemu płaczesz? Co się stało?
Odpowiedziałam, że ja bardzo kocham Pawła,
a Paweł ma Zosię i że znów pojedzie z Zosią zagra-
nicę i że nie warto kochać. Wujcio najpoważniej
w świecie zaczął mi tłumaczyć, że Paweł i Zosia t©
małżeństwo, to najbliżsi sobie1 ludzie, ale że poza
tym serce ludzkie jest duże i że Zosia jest pierw-
sza, a Wujcio i ja, i jeszcze ktoś, możemy być w ser-
cu Pawła drudzy.
— Jak to? — spytałam. — To tak dużo można
mieć tych „drugich"?
— Wydaje: mi się — odpowiedział — że im czło-
wiek jest lepszy, tym ma więcej „drugich". Chciał-
bym, żebyś miała bardzo dużo „drugich".
— Ale Wujcio zawsze będzie pierwszy — zastrze-
głam się.
Kiedyś miłość do Pawła nie wyszła mi na dobre.
Ogromnie się przejęłam tym, że Pawełek musiał kie-
dyś żebrać, i postanowiłam zakosztować upokorze-
nia tak jak on. Ubrałam się w najbardziej obłachaną
sukienczynę, umorusałam odpowiednio i stanąwszy
gdzieś na Kościeliskiej (Krupówek się bałam — za
dużo tam znajomych) zaczęłam okropnym dyszkan-
cikiem wywodzić kościelną pieśń. Dwie przecho-
dzące góralki wsunęły mi w rękę po piątaku i jesz-
cze się nade mną użaliły, a potem, trzeba nieszczę-
ścia, przejeżdżał znajomy fiakier. Odwracałam
twarz, ale na próżno. Poznał mnie. Poznał, nie po-
wiedział nic, nie zatrzymał się nawet, tylko truch-
tem pojechał po Wujcia.
A potem to już Sodoma, Gomora... Nadjechali,
właśnie kiedy kończyłam Serdeczna Matko. Wuj-
cio przez całą drogę nie odezwał się słowem. Gdyś-
my wrócili do domu, kazał mi iść na górę i czekać,
przecież powinnam wiedzieć, że on do trzeciej kom-
ponuje i przeszkadzać nie wolno. Po trzeciej przy-
szedł i zobaczył, że klęczę w rogu pokoju.
— Wstań natychmiast! Co ty robisz?
— Chciałam odklączeć za karę, żeby Wujcio już
się nie gniewał.
No i nie mógł się już gniewać. Zaczął mi tylko
tłumaczyć, że nędza to nieszczęście, że nie można
drwić z biedaków. Ale wyjaśniłam, że to przecież
nie o biedaków chodziło, tylko o Pawła, żeby prze-
żyć to co Paweł...
Wzruszył się nawet i tylko prosił, żeby Pawłowi
o tym nie opowiadać, bo to będzie niedelikatnie.
Najlepiej nie opowiadać nikomu. Wiem, że Wujcio
nawet mamie tego sekretu nie zdradził. Mieliśmy
takich wspólnych, niepedagogicznych tajemnic
mnóstwo.
Gdy cię spotkałem ras pierwszy

Gdy cię spotkałem raz pierwszy,


Mokre pachniały kasztany.
Zbyt długo mi w oczy patrzałaś —
Ogromnie byłem zmieszany.

\Y7
VV czasi© tych wakacji Zakopane pękało od
napływu ciekawych, jakże ciekawych ludzi. Kazi-
mierz Wierzyński i Kochańscy, Antoni Słonimski
i Janina Konarska, Leon Chwistek, Zofia Nałkowska
i inni.
Wujcio był we wspaniałym humorze. Paweł Ko-
chański nieczęsto zaglądał do Polski, jeżdżąc
z koncertami po całym świecie. Nieczęsto do Polski,
a cóż dopiero mówić o Zakopanem. Wujcio chciał
jak najbardziej umilić pobyt Pawłowi i jego żonie.
To było zdaje się jedyne lato, kiedy nie obowiązy-
wała tak silna dyscyplina pracy twórczej.
Jeździliśmy wtedy rankami na Cyhrlę (zaprzęgało
się już nie fiakry, a czarne, uroczyste landa w dwa
konie. W landach mieściło się więcej pasażerów).
Gdy już kosze pełne były rydzów, popasało się pod
Siedmiu Kotami, w restauracji prowadzonej przez
dwie sjtarsze niewiasty, które naprawdę miały sie-
dem kotów.
Wujciowi trudno było z powodu nogi schylać się
po rydze. Siadał więc na polanie i przyglądał się
smrekom, które tylko w górach są takie strzeliste.
Największą jednak atrakcją tego lata był spływ
Dunajcem. W spływie, o którym piszę, brali udział
państwo Kochańscy, pani Konarska, pan Słonimski,
Wujcio i ja. Wszyscy na promie byli weseli, gdyś-
my płynęli Dunajcem. Przełom Dunajca jest tak
Pawełka darzył najczulszą przyjaźnią. To fotografia z jakiegoś
spaceru do Kościeliskiej, a może na Cyhrlę.
piękny, widoki po obu brzegach tak ciągle różne, że
już to samo każe cieszyć się życiem. Wujcio po-
wiedział mi przed paroma dniami, że pani Konarska
jest narzeczoną pana Antoniego. Wobec tego bar-
dziej uważnie niż na Pieniny i mieniącą się
rzekę patrzyłam na panią Konarską i pana Słonim-
skiego.
On to przecież napisał ten wiersz, który „chodził
za mną" uparcie. Wiersz, będący samą poezją. Wy-
dawało mi się, że wiersz taki musiał być pisany dla
narzeczonej i dlatego tak bacznie przyglądałam się
na promie pani Konarskiej. I dlatego nie słuchałam,
co mówi przewoźnik w haftowanym serdaku. Mia-
łam coś ważniejszego do roboty — śledziłam miłość.
Miłość taką, która się wypowiada poezją. Znacznie
później uświadomiłam sobie, że Słonimski pisał lal
przed poznaniem pani Konarskiej. Tajemnicy „pa-
chnących kasztanów", niestety, nie udało mi się
podpatrzyć.
Cały nastrój rozwiewał Pawełek, który zabawiał
wszystkich świetnymi dowcipami. Wujcio śmiał się
serdecznie i dokładał swoje „anegdotki" — jak zwy-
kle nazywał dowcipy, tak że pani Konarska i pan
Słonimski co chwila wybuchali śmiechem i dalecy
byli od lirycznego nastroju.
Obiad jedliśmy w restauracji nad Dunajcem i wte-
dy Pawełek trochę przeholował. Smażone pstrągi
wniosła nam na tacy właścicielka restauracji. Miała
ona tak obfity biust, że Pawełek nie mógł się oprzeć
pokusie. Wyskoczył spoza stołu, chwycił tacę i po-
stawił na biuście okazałej niewiasty. Ona zareago-
wała dobrodusznym uśmiechem, ale widziałam, że
Wujcio się skrzywił, jakby mu to zrobiło przykrość.
Nie powiedział zresztą nic, ale ja znałam ten jego
wyraz twarzy. Miał taki sam, gdy krzyknęłam na
moją ułomną bonę „wysztafirowany koczkodan".
W powrotnej drodze nie było już tak wesoło.
Wszyscy byli trochę pomęczeni, ociężali od wspa-
niałych pstrągów, a Wujcio wyraźnie markotny.
Mocno się więc do niego przytuliłam i myślałam,
jakby tu zrobić, żeby znów był wesoły.
— Wujciu — spytałam cichutko — czy Wujcio
gniewa się na pana Pawła o tę tacę?
— Nie gniewam się, skąd... Było mi troszkę nie-
przyjemnie, bo co ta biedna babina winna, że taka
gruba. Ale gniewać się na Pawełka?... Słuchaj, ja
się tak bardzo martwię, że oni już wyjeżdżają. I pan
Paweł, i pani Zosia...
— To Wujcio dlatego tak zesmutniał?
— Wiesz przecież, Kiciurko, sama, że każde roz-
stanie to wielka przykrość.
— Tak, wiem.
I ja już myślałam o tym, że się kończą wakacje,
że trzeba będzie jechać do szkoły i tęsknić za Wuj-
ciem przez długie miesiące.
— Wiem — powtórzyłam.
I nagle „pachnące kasztany" i wszystko, co nie
było związane z Wujciem, przestało mnie inte-
resować1.
Felek

F
X elek Bednarczyk był najwspanialszym kucha-
rzem, administratorem, służącym i przyjacielem. Za-
czął rządzić naszym domem w Czerwonym Dworze,
potem przeniósł się do Atmy. Felek gotował z ni-
czego świetne obiady, jeździł na nartach jak sam
Marusarz, cerował, haftował, szył mi sukienki, nie
brał pensji, kiedy nie było pieniędzy, i był tak bli-
ski jak ktoś z rodziny.
Gdy Wujcio wyjechał po raz ostatni z Zakopa-
nego i nie wolno mu już było do tego Zakopanego
wrócić, bardzo się martwił losem Felka, który nie
chciał likwidować całkowicie Atmy, bo ciągle miał
nadzieję, że coś się zmieni, że lekarze zagraniczni
pomogą i znów będzie mógł dbać o Wujcia w Za-
kopanem.
Po ostatnim wyjeździe Wujcia, wesoły zwykle
Felek snuł się smutny, mimo że miał mnóstwo przy-
jaciół. Szukał pracy, ale tylko chwilowej, bo on mu-
si, ,,gdy pan rektor wróci", móc stanąć na swym
opiekuńczym posterunku. Felek lubił tytułować
i choć już Wujcio dawno przestał być rektorem Wyż-
szej Szkoły Muzycznej, dla Felka był zawsze „pa-
nem rektorem".
Felek był bardzo, bardzo dobry. To do niego szło
się ze wszystkimi codziennymi zmartwieniami. Był
solidarny ze mną i wykłócał się z kolejnymi bonami.
Wystarczało, żeby Felek powiedział, że czegoś nie
wolno robić, bym natychmiast posłuchała, podczas
gdy z bonami toczyłam świętą wojnę.
Felek ogromnie lubił zwierzęta i powoli Atma
stała się przytuliskiem bezdomnych psów, kotów,
wiewiórek. Najpierw znalazł czarną jak smoła kot-
kę, która miała tylko biały krawacik i bardzo zie-
lone oczy. Wujcio wolał psy niż koty i nie był za-
dowolony z nowego mieszkańca Atmy. Ale gdy Fe-
lek zaczął tłumatfeyć, że „toto takie biedne i zginę-
łoby samo na świecie, i niech pan rektor tylko zo-
baczy, jakie wychudzone i zagłodzone", to się wzru-
szył i przyzwolił na oficjalne zamieszkanie kotki
w Atmie.
Prosił tylko bardzo, żeby Felek coś zrobił, żeby
w Atmie nie było czuć kotem. I Felek obiecał. Rze-
czywiście, choć tych kotów było później mnóstwo,
to nigdy nie było czuć. Od czasu do czasu Felek,
żeby się solennie wywiązać z obietnicy, nawet po-
krapiał koty wodą kolońską.
Pierwszą naszą kotkę ochrzcił Kaśką, jako że mia-
ła wyraz twarzy trochę podobny do Kasi, co nam
przynosiła masło i jaja. Kotka Kaśka w niedługi
czas potem wyszła za mąż i urodziła czworo kociąt.
Urodziła je nie w Atmie, lecz w stajni gaździny,
sąsiadki, po paru dniach jednak wszystkie, jedno
po drugim, w pyszczku do domu przyniosła. Dobrze
się chowały, ale było tych kotów za dużo, wobec
czego Wujcio zdecydował, żeby małe oddać, a tylko
Kaśkę zostawić. Ale Kasia, jakby coś przeczuwając,
tak boleśnie w oczy patrzyła, że zrobiło mu się jej
żal.
— Widać, że jej biedaczce bardzo przykro. Zo-
stawcie już na pociechę to szare kocię w domu, nie
można przecież tak wszystkich zabierać. — A potem
się rozgniewał: — Mówiłem Felkowi, żeby Kaśki
nie brać, bo to tylko człowiek się wzrusza i teraz
już aż dwa koty...
Szare kocię nazwaliśmy Małgosią. Potem okazało
się, że to jest njężczyzna, więc zostało Małgosiem.
Kiedyś Felek przyniósł wiewiórkę. Miała złamaną
łapkę. Wujcio i tym razem się zżymał, ale w końcu
i tym razem się wzruszył. I Kajtek, bo tak nazwali-
śmy wiewiórkę, też zamieszkał z nami. Jak tylko
trochę wyzdrowiał, zaczął wyczyniać brewerie i po-
szarpał ładowską makatę, która wisiała nad tapcza-
nem w gabinecie. Wtedy otrzymał zakaz wchodze-
nia „na pokoje" i przebywał w kuchni. Gdy mu się
łapka zagoiła i tylko trochę jeszcze kulał, pokuśty-
kał do lasu. Felek bardzo się martwił, ale Wujcio
twierdził, że Kajtkowi w lesie będzie lepiej.
Potem jeszcze Kaśka miała parę razy dzieci i za
każdym razem przykro było wszystkie jej zabierać,
tak że dziś nie pamiętam już, ile i jakie były te koty
rezydujące w Atmie. Niech lepiej o naszym zwie-
rzyńcu opowie sam Wujcio.
Oto, co pisze w listach do mnie z 25. IX. 1932,
z 11. IX. 34 i z 22. I. 1935:

...Maćka nie ma, bo go Felek oddał na wieś, ale


na dobrą posadą (bo tu go chcieli ci sąsiedzi zabić!).
Małgoś zrobiła się ogromna i ponura, ale bardzo
ładna. Kaśka miała znów troje białych kociąt — ale
ich nie widziałem, bo są u gaździny...
...zwierzostan uległ zmianom. Przede wszystkim
jest pies czarny i obrzydliwy, nazywa się „Mu-
rzyn" — (ale zdaje się dobry i stróżliwy, więc go
toleruję). Kaśka biedna na wygnaniu, w Dzianiszu
(u znajomej góralki Felka). Musieliśmy ją wyek-
spediować, bo Krzeptowscy ciągle na jej życie na-
stawali (jakoby zamordowała im 6 gołębi). Ale u tej
baby w Dzianiszu jakoby jej dobrze i już się przy-
zwyczaiła. Ja nie bardzo jej żałuję, bo zrobiła się
opryskliwa i zrzęda. Czarne jej kocię oddaliśmy
siostrze gaździny. Szare zostało tu (nazywa się Pau-
lina) i jest przemiłe, wesołe i zabawne. Poza tym
Felek zwędził gdzieś drugie kocię, ciemnobure
(twierdzi, że to Angora), też bardzo miłe, i te dwa
kociaki niesłychane harce po domu wyprawiają.
Małgoś nienawidzi psa (Murzyna) i pogardza kocię-
tami, wskutek czego zjawia się tylko punktualnie
na ,,repas" — a poza tym chodzi swoimi „własnymi,
dzikimi drogami i wcale o to nie dba, gdzie..."
...Zwierzostan znów się zmienił. Felek ma b. miłe-
go, żółtego psa Misia. Kaśkę oddałem na plebanię,
bo u księży zaprowadziły się szczury i myszy — ale
ona taki leń, że na pewno tam z nimi porządku nie
zrobi. Małgoś włóczy się ponury i dumny po dzie-
dzińcu...
Karol Stryjeński

N a pianinie w gabinecie stała mała drewniana


Madonna. Przyniósł ją kiedyś Wujcio ze szkoły pana
Stryjeńskiego i tam właśnie postawił. Powiedział, że
będzie mu się lepiej przy niej pracowało, bo jest
w niej dużo spokoju i zadumania.
Kto ją rzeźbił? Nie wiem... Może Antoni Kenar,
a może Marian Wnuk, najzdolniejsi uczniowie szko-
ły Stryjeńskiego, ale to właściwie obojętne, spod
czyjego wyszła dłuta. Była inna od wszystkiego, co
się do czasów pana Stryjeńskiego w Zakopanem
rzeźbiło.
Madonna mi się z początku nie podobała, a wła-
ściwie to nie mogłam ani rusz dostrzec w niej nic
ładnego. Żadnego spokoju, żadnego zadumania. Ot,
po prostu zwyczajny, brunatny klocek drewniany
z zarysowanymi niewyraźnie kształtami. Ale tak się
przyzwyczaiłam do faktu, że Wujcio zawsze ma ra-
cję i że widzi to, co w końcu należy zobaczyć, że
postanowiłam to zadumanie i ten spokój wypatrzyć.
Koniecznie, na siłę, wypatrzyć. Gdy Wujcio poszedł
na bridża, usiadłam na okrągłym stołku przy piani-
nie i usilnie zaczęłam się w Madonnę wpatrywać...
I nic... Słowo daję, że nic... Ten sam brunatny klo-
cek... Bardzo się wysilając można było ujrzeć zarysy
kobiecej postaci, ale to wszystko.
Zniechęcona, machnęłam ręką na Madonnę i po-
szłam kończyć Anią z Zielonego Wzgórza. To przy-
najmniej rozumiałam. Ania o włosach koloru mar-
chewki była czymś najzupełniej realnym, podczas
gdy Wujciowa Madonna to jakiś znak zapytania.
Wieczorem, przy pasjansie, który Wujcio zawsze
po kolacji rozkładał, opowiedziałam mu o wątpli-
wościach związanych z Madonną. Przerwał pasjansa
i przeszedł ze mną do gabinetu. Zdjął figurkę z pia-
nina i postawił na stoliku między nami.
— A teraz posłuchaj...
Zaczął mi opowiadać, że Madonna jest młodą,
śliczną kobietą, pełną troski o los swego nowo na-
rodzonego synka. Madonna wie wszystko. Wie, że
jej synek nie jest takim sobie zwykłym dzieckiem
i wie, że czeka go męczeńska śmierć, a mimo to jest
spokojna. Spokojna, bo rozumie, że tak musi być,
że ona, matka, nie może nic zmienić i musi się z tym
pogodzić.
— Popatrz — powiedział — jak przyciska do
serca rąbek szaty. Jest w tym geście ból, a jedno-
cześnie ogromny spokój. Spójrz, jaka ona jest doj-
rzała, ta młoda kobieta, jakby już bardzo wiele cier-
piała. Czy ty naprawdę tego nie widzisz?
I gdy Wujcio mi tak o Madonnie opowiadał, za-
czynałam powoli widzieć. I smutne pochylenie gło-
wy, i spokójłsS nawet rysy twarzy.
— A teraz przynieś mi z kuchni Matkę Boską
Grety (o Grecie później).
Przyniosłam biało-niebieską gipsową figurkę, która
drobnymi stopami deptała węża.
— Widzisz, a to jest paskudztwo. Niektórzy mó-
wią: „Jak to dobrze odrobione". Znakomite określe-
nie. Takie rzeczy są właśnie dobrze czy mniej wię-
cej wiernie „odrobione". Na szacie bardzo dokładne
fałdy i wąż jak żywy, i twarz z nosem, oczami i usta-
mi, i ręka, tylko że ta figurka jest sama bezmyślna
i tobie leż prawdopodobnie nie każe myśleć. Czy
ona coś mówi o uczuciach Madonny? Czy w jakiś
sposób niepokoi? Wydaje mi się, że rzecz naprawdę
piękna każe myśleć, a to... to pozwala przejść naj-
zupełniej obojętnie, a co najwyżej razi oko farbko-
wą niebieskościąT
Od czasu tego pierwszego wykładu Wujcia minę-
ło wiele lat, ale przy oglądaniu każdego nowego
dzieła sztuki mimo woli zastanawiam się — czy to
każe myśleć?
Rzeźby, pochodzące ze szkoły pana Stryjeńskiego,
na' pewno kazały myśleć.
— Wiesz, Karolu — powiedział kiedyś Stryjeń-
ski do Wujcia — ludzie lubią, jak im się gra na bęb-
nie starą melodię. Ty robisz nową muzykę i dlatego
cię zżerają.
— A ty nową sztukę — odpowiedział Wujcio.
Karol Stryj eński w plastyce musiał walczyć tak
jak Wujcio w muzyce z kołtuństwem i zacofaniem,
które nie chciało przyjąć i nie chciało zrozumieć...
Rozumieli się. ci dwaj Karole bardzo i bardzo
przyjaźnili.
Nieraz słuchałam, jak w Morskim Oku zażarcie
dyskutowali, pociągając żywieckie piwo.
Wujcio ogromnie lubił przychodzić do pracowni
Karolowych chłopaków. Siadał sobie wtedy w kącie,
przyglądał się, jak chłopcy rzeźbią, i słuchał facho-
wych uwag Karola.
— No, Wujciu, chodźmy już — nudziłam kie-
dyś — przecież tu się nic nie dzieje, a pan Karol
i tak nie ma teraz czasu i nie będzie z Wujciem roz-
mawiał. {. |
— Ależ ja nie chcę, żeby pan Karol ze mną roz-
mawiał, ja patrzę....Nudzisz się, to idź do domu.

4 — Karol z Atmy 49
I dalej śledził ręką rzeźbiącą jakiś element, jak by
chciał być świadkiem narodzin nowej Madonny.
Zresztą zainteresowanie pracą było wzajemne
i świadczenia obustronne. Niejednokrotnie Stryjeń-
ski mówił do swoich chłopców:
— Obrochci grają u Szymanowskiego...
I szli do Limby.
Czasem Wujcio prosił:
— Karolu, chciałbym, żebyś posłuchał, jak to te-
raz brzmi — i wystukiwał Stryjeńskiemu na piani-
nie rodzące się dopiero fragmenty Harnasi. Najczę-
ściej przychodził ze Stryjeńskim do Wujcia bardzo
jeszcze wówczas młody Antoni Kenar i, onieśmie-
lony, przysłuchiwał się muzykowaniu i dyskusjom
dwóch Karolów.
Ikac

I k a c — Ilustrowany Kurier Codzienny, wycho-


dzący w Krakowie i redagowany przez pana Maria-
na Dąbrowskiego, tego, który nie chciał z Wujciem
grać w bridża, wydawał mi się wspaniałą gazetą.
Dziś oceniałabym ją mniej entuzjastycznie, dostrze-
gając tanią sensację i całą ikacową szmirowatość
dziennikarską, ale wtedy Ikac był nie tylko naj-
ciekawszą gazetą, ale i podręcznikiem wiedzy
o życiu.
To dzięki Ikacowi właśnie Wujcio dowiedział się
w ogóle, że ja umiem czytać. Gdy miałam cztery
lata, dostałam w prezencie klocki, na których były
wszystkie litery alfabetu. Bawiłam się tymi klocka-
mi z wielkim zapałem i co pewien czas pytałam do-
rosłych, jaka to litera. Nie chciano mnie jeszcze
uczyć czytać, ale na pytania odpowiadano.
Nie mam pojęcia, jak to się stało, że po pewnym
czasie litery zaczęły układać się w sylaby, a sylaby
w słowa. Nikt się nawet nie orientował, że potrafię
już odczytywać poszczególne słowa. Ot, po prostu
małej podobają się klocki i dlatego się tak ciągle
nimi bawi.
Po klockach przyszła mania szyldów. Czasem
z szyldu wyłapałam tylko jedną sylabę, na drugi
dzień drugą i tak dalej.
Któregoś dnia, po dłuższym okresie zabawy
w „klocki i w szyldy", poszłam do ubikacji, gdzie
na podłodze leżał stary Ikac. Na którejś tam stro-
nie owego Ikaca widniał wielki, trzyszpaltowy ne-
krolog bliżej mi nieznanego biskupa. Ponieważ litery
były odpowiedniej wielkości, więc zainteresowałam
się nimi. Po długim, mozolnym sylabizowaniu wy-
leciałam z ubikacji zanosząc się od płaczu. (Był to
okres w moim życiu odznaczający się specjalną po-
bożnością, co w wielkiej mierze zawdzięczam niani,
która prawie codziennie prowadzała mnie do ko-
ścioła i objaśniała tajemnice wiary).
— Ja nie chcę! Ja nie chcę!... — łkałam przybiegł-
szy do Wujcia — żeby biskup umarł po ciężkich
cierpieniach...
— Co? Jaki biskup? '
— A tam napisane, chodźmy... Niech Wujcio
sam zobaczy. — I ciągnęłam Wujcia do ubikacji,
gdzie leżała rozpostarta gazeta.
Wujcio przeczytał i zdumiał się.
— Skąd ty to wiesz, kto ci powiedział?
— Ja... przeczytałam, ale nie chcę, żeby jego bo-
lało, bo tu napisane, że po wielkich cierpieniach...
— No, biskup sobie umarł rzeczywiście. To tak
jakby zasnął, ale powiedz mi, Kiciurko, skąd ty
umiesz czytać?
— Z .klocków, a Wujcio sam mówił, jakie to
literki.
— No, no, no, to chodź; na pocieszenie po bisku-
pie pojedziemy na nodze.
Jazda na nodze była ogromną przyjemnością. Sia-
dało się na bucie i chwytało mocno obiema rękami
za kolano. Dlaczego było we mnie tyle egoizmu?
Dlaczego nie zastanawiałam się wówczas, że Wujcio
nosi mnie na chorej nodze, bo łatwiej mu ją trzy-
mać nie zginając?
Gdy byłam starsza i umiałam już dobrze czytać,
wertowałam Ikaca od deski do deski. Około dzie-
wiątej jedliśmy na werandzie Atmy śniadanie. Jak-
że przyjemne były te wspólne śniadania. Wujcio po
kąpieli w wielkjm gumowym tubie — bo w Atmie
nie było łazienki — przychodził ogolony i pachnący
jak zwykle lawendą, w swoim piaskowym szlafroku
z wielbłądziej sierści. Jakże dobrze pamiętam smak
zakopiańskich bułek, które nazywaliśmy chrupkami,
i smak miodu o kolorze bursztynu. Miód ten kupo-
wało się w litrowych butelkach od góralek i nigdy
nie cukrzał. Pachniał poza tym trochę lipcem, trochę
ziołami, a trochę woskiem. I prześlicznie wyglądał
w szafirowej szklanej miseczce. Pamiętam smak wę-
dzonej, łososiowej polędwicy, którą Wujcio sam co
tydzień kupował u Kohana, i zapach nasturcji z na-
szego „klombu", znajdującego się tuż pod oknami
werandy.
W czasie śniadania Wujcio przeglądał pocztę.
Przychodziło codziennie przeróżnych listów i piśmi-
deł mnóstwo. Doskonale już rozróżniałam, które są
złe, a które dobre, bo przy jednych uśmiechał się,
a inne odkładał jakimś bardzo zmęczonym gestem.
Ja w tym czasie rzucałam się na Ikaca, który też
przychodził poranną pocztą. Miał mnóstwo cieka-
wych kolumn specjalnych, z których najciekawszą
była dla mnie kolumna metampsychiczna. Historie
tak potworne, że człowiekowi włosy stawały dęba
na głowie.
— Co ty czytasz? — zainteresował się Wujcio
widząc, że mam nos wlepiony w gazetę i że mi styg-
nie kawa.
— Ach, Wujciulku, zaraz skończę, tylko zobaczę,
czy on się w końcu na tym seansie zmaterializował,
bo na razie tylko aporty...
— Cóż to za brednie?... Pokaż...
— No i co, no i co? Nie tak napisane? A Wujcio
zaraz, że brednie — triumfowałam widząc zainte-
resowanie Wujcia tą „duchatą" historią.
— Pewnie, że brednie. To dlatego boisz się po
nocach. Że też oni« takie rzeczy wypisują.
— Ale prawda czy nie, jak piszą w gazecie? —
męczyłam dalej.
— Och, złotko, nie wszystko, co piszą w gazecie,
jest prawdą.
— No to po co piszą, jak nieprawda?
— Może tylko po to, żebyś ty miała co poczytać
do śniadania — żartował.
— Ja wolę poczytać książkę, jak wiem, że ma być
nieprawda w gazecie, to chciałabym, żeby była
prawda.
— Ale przecież w jakiś sposób ufasz mi, chciał-
bym, żebyś uwierzyła, że te wszystkie spirytysty-
czne historie to w ogromnej mierze oszustwo i zrę-
czność. Naprawdę lepiej tego nie czytaj, jeśli się
potem masz bać każdego skrzypnięcia schodów, tak
jak choćby dzisiejszej nocy.
Rzeczywiście tej nocy deski, z których była zbu-
dowana Atma, rozsychając się tak donośnie pohuki-
wały, że nie wytrzymałam i ze strachu zbiegłam do
Wujcia. Mimo wszystko Ikaca ogromnie lubiłam,
choć już coraz mniej wierzyłam jego Kurierowi
Metampsychicznemu.
Gdy Wujcio uporał się z pocztą, prosił, żeby mu
coś z Ikaca przeczytać. Czytałam więc początkowo
to, co mnie najwięcej interesowało, ale ponieważ
jego to z kolei nudziło, więc zaczęliśmy się dzielić
gazetą. Po przejrzeniu Ikaca Wujcio podnosił się
z kanapki na werandzie i szedł się ubierać. Nigdy
nie zasiadał do pracy w szlafroku. Potem z gabinetu
zaczynały dolatywać dźwięki pianina.
Krem Nivea

B y ł bardzo nieśmiały. Wiedzieli jednak o tym


tylko ci, którzy go naprawdę dobrze znali. Nieśmia-
łość swoją bowiefn głęboko ukrywał, zmuszany do
tego ciągłymi rozjazdami po świecie, które zapew-
niały byt jemu i bliskim. Był nieśmiały i ogromnie
bezbronny. Pod powłoką uroczego światowca krył
się człowiek, którego tak niesłychanie łatwo można
było zranić i skrzywdzić. Wiedział z własnego do-
świadczenia, jak bardzo nieśmiałość utrudnia życie
i za wszelką cenę chciał wytępić ją we mnie.
Pewnego razu mieliśmy pójść z wizytą do niezna-
jomych mi ludzi. Były to jakieś znaczne persony.
Cudzoziemcy, którzy mieszkali w najelegantszym
pensjonacie Zakopanego.
Moja nieśmiałość stanęła dęba.
•— Nie pójdę, ja się wstydzę.
Uparłam się jak osioł. Nie mogłam opanować
strachu przed wspaniałym pensjonatem i przed nie-
znajomymi ludźmi, z którymi trzeba mówić po fran-
cusku. Naprawdę nie mogłam... Wujcio wychodząc
już powiedział mi ostro:
— Nie tylko nieśmiała, ale i uparta. Obrzydliwe
dziecko.
Pierwszy raz gniewał się na mnie tak poważnie.
Pierwszy raz wyszedł tak bardzo zagniewany i nie
pożegnał się. Płakałam długo, a potem usnęłam.
Obudziły mnie kroki. Musiało już być późno. Wuj-
cio nie zapalając światła zbliżył się do łóżka. A więc
już się nie gniewa, więc już wszystko dobrze... Nie
każe mi wyjeżdżać z Atmy... Kocha mnie jednak.
Już wszędzie pójdę, gdzie zechce, zawsze, byle tylko
tak jak dziś się na mnie nie gniewał. Mówiłam to
wszystko po cichutku, w myśli, leżąc bez ruchu, bo
z radości nie mogłam się ruszyć. A on usiadł przy
mnie i powiedział:
— Spij, śpij dalej, Kiciuro. Trochę się za bardzo
na ciebie nagniewałem. W czasie całej kolacji mart-
wiłem się, że ci może przykro. Wszystkie sklepy są
już zamknięte i tylko apteka... Więc przyniosłem ci
na przeprosiny...
Było to największe, jakie istniało, ogromne pudło
kremu Nivea.
Garbus

M
ATAamusia rozpaczała:
— Pomyśl tylko, Katotku, z naszej rodziny i taka
niemuzykalna, nie* chce się uczyć, nie ciągnie jej
do muzyki... Jakby nie moje dziecko. Biedny Artur
(Artur Taube, cioteczny brat mamy, profesor kon-
serwatorium) tak się nad nią wysila i nic z tego nie
wychodzi.
Słuchałam tej rozmowy i w duchu błagałam Wuj-
cia, żeby zrozumiał, że ja nie chcę tych obrzydli-
wych gam i palcówek. Że mnie to nudzi, męczy, nie
pociąga. Wujcio popatrzył uspokajająco i powie-
dział mamie, żeby się nie martwiła, bo widocznie
w niemowlęctwie słoń nadepnął mi na ucho, więc
nic dziwnego, że nie, przejawiam zamiłowania do
gry na fortepianie. Powiedział też, że nie widzi
w tym żadnej tragedii, bo po pierwsze lepiej nie
grać wcale, niż mordować bliźnich grzecznym rzę-
poleniem, a po drugie — dość już muzyków i muzy-
kalnych'ludzi w jednej rodzinie.
Raz na zawsze zostałam uwolniona od zmory pal-
cówek, gam i pana Czerny'ego. Stosunki moje
z Arturem Taube znakomicie się naprawiły, bo prze-
stałam w nim widzieć groźnego nauczyciela, który
dawał mi do zrozumienia, że jestem muzycznym głą-
bem. Artur stał się. nagle najmilszym ze wszystkich
kuzynów mamy.
Wujcio wybroniwszy mnie przed koniecznością
uczenia się gry na pianinie, zaczął ogromnie zachę-
cać do czytania. Dbał o to, żeby to była literatura
naprawdę piękna. Poezję odkrywał mi sam.
— Masz tu wiersze pana Tuwima, pana Lechonia,
pana Słonimskiego...
Znałam tych,ludzi i może to ułatwiało mi tak
wczesny kontakt z ich twórczością, a dzięki nim
w ogóle z poezją.
Z dwoma wierszami wujciowych przyjaciół wiążą
się wspomnienia silnych przeżyć: z wierszem Sło-
nimskiego Żal, o czym już pisałam, i z Garbusem
Juliana Tuwima.
Nad Garbusem cierpiałam przez wiele dni.
Garbus jawił się w majakach, tańczył nocami na
cieniu i dyndał, dyndał na krawacie. Czytałam cią-
gle ten wiersz jak zahipnotyzowana i powtarzałam:
Ach! Ach! — szepniecie
Jaki garb
Ale... dlaczego pan wisi na krawacie.
Wreszcie nie mogłam sobie już z tym poradzić.
Chciałam, tak bardzo chciałam o Garbusie zapo-
mnieć, chciałam, żeby już sobie ode mnie poszedł,
żeby przestał męczyć. Chciałam wiedzieć, czy to się
działo naprawdę.
— Wujciu — prosiłam — niech Wujcio napisze
do pana Tuwima, niech on powie, jak to było z tym
Garbusem. Ja tak strasznie nie chcę, żeby to się
działo naprawdę.
Wujcio uspokajał mnie, jak mógł.
— To tylko wiersz, to się nie działo.
— Jak to? Przecież Wujcio mówił, że poezja to
jest właśnie prawda.
Nic nie pomagało tłumaczenie.
— Nie, nie — upierałam się. — Tylko pan Tuwim
będzie wiedział, czy tak było...
I Wujcio, najukochańszy Wujcio, przyniósł po ja-
kimś czasie list od Tuwima, pisany na maszynie.
Pan Tuwim wyjaśniał mi, że Garbus nigdy nie
istniał, że to zmyślone, no bo jakżeż, logicznie rzecz
biorąc, można się powiesić na słabym krawacie.
Uspokoiłam się. Cień Garbusa przestał tańczyć po
suficie.
Dziś wiem, że list był pisany przez Wujcia. I wiem
również, że ten jedyny raz powiedział mi „nie-
prawdę".
Astronomia

W
VV racaliśmy od Trzaski. Szliśmy wolno, bo
Wujcio lekko utykał. W dzieciństwie leżał z nogą
w gipsie przez długie miesiące. Prawdopodobnie
była to już wówczas gruźlica kości, która potem
zmieniła się w gruźlicę płuc, a następnie w śmier-
telną gruźlicę gardła. Z tego gipsowego okresu zo-
stało już Wujciowi na zawsze lekkie pociąganie
nogą, co dodawało jeszcze uroku temu czarującemu
człowiekowi.
Gdy po raz pierwszy przeczytałam monografię
Byrona, powiedziałam:
— Byron to zupełnie jak Wujcio. Też był artystą
i też ładnie kulał.
•i

— A czy można ładnie kuleć? — spytał Wujcio.


— Można — odpowiedziałam z najgłębszym
przekonaniem.
Kiedyś szliśmy we troje: Kapusia, Wujcio i ja.
Szliśmy dość daleko i Wujcio się zmęczył.
— Okropnie nie lubię chodzić — powiedział.
— Dlaczego? — spytała Zosia. — Czy cię noga
boli?
— Prawdę powiedziawszy to nie, ale się męczę,
bo wiesz, Zosiu, chodzenie to taki nudny, wahadło-
wy ruch.
Tego wieczora śnieg trzeszczał i uginał się pod
butami, a niebo było rozgwieżdżone jak wigilijna
choinka.
— Zatrzymaj się, Kiciurko, popatrz... — powie-
dział Wujcio.
I tak zaczął się pierwszy wykład astronomii. Sta-
liśmy na Kasprusiach z głowami zadartymi do góry
i już wiedziałam, gdzie jest Wielki Wóz i gdzie
Gwiazda Polarna. Później te wykłady powtarzały
się często, bo Wujcio pasjonował się astronomią.
Czytał wiele książek naukowych na ten temat
i wiele z tej dziedziny wiedział.
Przy pierwszej lekcji zapytałam:
— A co jest daleko za tym, za tymi wszystkimi
gwiazdami i planetami?
Babunia odpowiedziałaby zapewne: „niebo"; bo-
na: „nie nudź!"; ktoś inny — „nie garb się", a Wuj-
cio powiedział: „nie wiem".
Mówił mi zawsze prawdę. Nie szukał wybiegów
ani wykrętów. Mogłam mu ufać. I traktował mnie
od najmłodszych lat nie jak dziecko, a jak małego
człowieczka, którego troskami i radościami należy
się poważnie zajmować, którego należy poważnie
traktować. W jednym z listów pisze, że jest to list
jak do dorosłej osoby. Wszystkie były takie. Nigdy
się do dziecka nie zniżał, rozmawiał ze mną jak
równy z równym. Może dlatego niektórzy uważali,
że mnie,.„niepedagogicznie" wychowuje.
Powodź

K tóregoś lata, zdaje się, że był to rok 1934,


w Polsce zaczęły wylewać rzeki. Była to powódź,
jakiej nie pamiętano od wielu lat. Płyciutkie zako-
piańskie potoczki zmieniały się w żywioł przera-
żający i niebezpieczny. Tory kolejowe zostały pod-
myte, a Zakopane odcięte od świata. Pocztę dostar-
czano awionetką.
Przychodziły pełne trwogi listy od rodziny
i znajomych: „Przyjeżdżajcie, przyjeżdżajcie natych-
miast do Warszawy". Tak jak by się nie oriento-
wano, że o przyjeździe nie ma mowy, że żaden
środek lokomocji przez oszalały Dunajec nas nie
przewiezie, tak jak by nie wiedziano, że Wujcio
swojego Zakopiańca w ciężkiej chwili nie opuści.
Listy listami, a sytuacja robiła się naprawdę groźna.
Potok, który przebiegał nie opodal Atmy, zmienił
się w rwącą rzekę koloru kawy z mlekiem. Sięgał
nawet ganeczku, okalającego chałupę. W każdej
chwili należało się spodziewać, że zostanie ona
podmyta i porwana, bo potokiem płynęły już szcząt-
ki domów, położonych gdzieś wyżej. Felek widział
świnię i psa porwanych przez wodę. Ponieważ, jak
wiadomo, Felek kochał wszystkie stworzenia, więc
uzbroiwszy się w długi drąg, warował przy potoku,
by pomóc zwierzęciu, które będzie jeszcze płynąć.
Ale po jakimś czasie wrócił zniechęcony do domu.
Potok z niesłychaną siłą wyrwał mu drąg i poniósł
dalej.
Pewnej nocy sytuacja była już tak groźna, że
Wujcio kazał mi się położyć w ubraniu na kanapce
w stołowym, tak, by w każdej chwili można było
uciec. Z kanapki obserwowałam, jak najspokojniej
w świecie układał przy stole pasjanse. Felek czuwał
i co chwila wybiegał, by zobaczyć, jak się zachowu-
je potok, który zresztą do rana się uspokoił.
Nie warto by nawet o tym zdarzeniu wspominać,
gdyby nie pełen napięcia wieczór. Był taki moment,
gdy sądziliśmy, że nie ma ani chwili do stracenia.
Na spakowanie wielu rzeczy nie było czasu i kto
by to zresztą nosił. Wujcio kazał mi tylko załadować
plecak, a sam wziął mały neseser, do którego
wepchnął jakieś rękopisy. Kiedy rozglądaliśmy się,
co by jeszcze do nesesera weszło, zaproponowałam
cenną makatę znad tapczanu. Jest cienka, można
ją znakomicie upchać. Ale Wujcio ze zdziwieniem
wzruszył ramionami.
— Makata? Czy to takie wartościowe?
I wziął dużą fotografię Babuni i jakiś drobiazg,
który od niej dostał. Bardzo kochał swoją matkę.
Niedawno wpadł mi w ręce jego list do cioci Sta-
si. Wujcio prosił w nim o podjęcie z banku pięciu-
set złot#h, które tam wpłynęły i o rozdzielenie
ich tak;, jemu do Zakopanego sto, Babuni do War-
szawy — dwieście pięćdziesiąt, bratu — wujowi
Feliksowi na kurację — sto pięćdziesiąt.
Tak było zawsze. Sobie najmniej...
Muzeum

I - / u b i ł a m chodzić do muzeum, bo tam była chata


i panjezusiki. Chata duża i odrobiona ze wszystkimi
szczegółami. Taka lalczyna, a jednocześnie praw-
dziwa. Żaden domek kupowany w magazynie z dzie-
cinnymi zabawkami nie był taki prawdziwy. Chatę
można było zaludniać w wyobraźni tysiącem posta-
ci. Mogły się w niej rozgrywać opowieści Tetmajera
i to wszystko, co przynosiły ze sobą pełne treści
przyśpiewki góralskie i to, co opowiadał Wojtek
Wawrytko. Chacie można się było milcząco przy-
glądać i wcale się nie nudzić. Jak nikogo ze zwie-
dzających w muzeum nie było, działy się w niej
przewspaniałe rzeczy. A jak już zwaliła się z hała-
sem jakaś Wycieczka szkolna, których w pewnych
okresach mnóstwo tu przychodziło, biegło się do
panjezusików.
Te cudowne góralskie malunki na szkle były
ogromnie naiwne i bliskie. Na jednym widpiał Pan
Jezus bardzo kolorowy. Na innym tenże Pan Jezus
dawał ślub Matce Boskiej ze świętym Józefem,
zbierał wióry i wypuszczał z własnej głowy świę-
tego Ducha. Odziany był w szaty tradycyjne albo
w góralską serdaczynę. Kłócił się z Matką Boską
i płakał, śmiał się albo w majestacie siedział na tro-
nie. Chciało się na niego patrzyć i śpiewać mu:
Malućki pon Jezus,
Malućki nie duzy
Siod se na przypiecku
Fajecke se kurzy.

5 — Karol z Atmy 65
Malućki pan Jezus, malućki
Jakby renkawicka,
Malućki pon Jezus, malućki
Jak kawałek smycka.
Pan Jezus był zawsze wedle przyjętych kanonów
brzydki, a jednocześnie ładny, bo bardzo ludzki
i bardzo dziecinny. W sali zawieszono nie tylko
święte obrazy. Była tam też historia zbójników,
ściśniętych szerokimi nabijanymi pasami, z głowami
uczesanymi w plecione warkoczyki, były piękne
dziewczyny i poczciwi bacowie. Obrazków malowa-
nych na szkle wisiało tyle, że zawsze na nowo moż-
na się było przyglądać i zawsze się je zapominało,
by wrócić do nich z nowym entuzjazmem.
Przyszliśmy kiedyś do muzeum z Wujciem i z pa-
nią Zofią Nałkowską. Wujcio coś tam pani Nałkow-
skiej pokazywał i wcale się mną nie zajmował.
Pętałam się między nimi rozżalona, bo ogromnie
byłam o panią Zofię zazdrosna. Ktoś kiedyś powie-
dział mi, że pewnie będzie moją ciotką — prawdo-
podobnie żartował — a ja na taką ciotkę jak pani
Nałkowska zupełnie nie miałam ochoty. To pani
Julia Sokołowska była dla mnie ideałem ewentual-
nej opiekunki. Niestety, pani Julia miała swój dom
i swojego męża, a pani Nałkowska była tak zupeł-
nie inna od pani Julii. Zresztą w niedługi czas potem
pani Zofia Nałkowska z Zakopanego wyjechała
i wszystkie niepokoje związane z jej osobą okazały
się bzdurą. Jak mi Wujcio później tłumaczył,
była inteligentna i mądra i ciekawie się z nią rozma-
wiało.
Lepiej pójść do panjezusików, niż tu słuchać nie-
zrozumiałych rozmów — pomyślałam.
Jak zwykle, zainteresowałam się nimi gorąco
i odkryłam takie, których jeszcze nie znałam. Nie-
pokoje związane ź osobą pani Nałkowskiej wywie-
trzały mi z głowy.
Na kontemplowaniu świętej Magdaleny-Jawno-
grzesznicy, kajającej się przed Jezusikiem, zastał
mnie Wujcio, któremu powiedziano, że jestem w tej
sali. Panią Nałkowską zaanektował na szczęście
jakiś znajomy.
— Co ty oglądasz? — spytał Wujcio.
Zawstydziłam się, że odkrył moją namiętność do
panjezusików.
— Tak sobie oglądam, bo to takie śmieszne... —
wybąkałam.
— Mówiono mi — Wujcio się uśmiechnął — że
tu często przed tymi obrazkami wystajesz.
— Bo tu można sobie wymyślać takie różne...
Plątałam się coraz bardziej, wstydziłam się przy-
znać po prostu, że mi się to podoba, bo jest barwne
i że tu tyle sytuacji, i że w jakiś sposób wzrusza.
— Dlaczego się nie chcesz przyznać, że ci się
podoba coś, co jest bardzo piękne, bo bardzo praw-
dziwe?
— Widzi Wujcio, to jest tak... Ja wiem, że pan
Witkiewicz ładnie maluje i Matejko, i Chełmoński,
ale tamto to mnie się musi podobać, a to się podoba,
bo jest takie, jak by dzieci malowały i tu można
sobie wyobrażać.
Nie wiem, dlaczego Wujcio tak się ucieszył z tej
definicji góralskiego malarstwa. Pamiętam tylko, że
zaraz powtórzył to pani Nałkowskiej.
Muzeum było królestwem kochanego pana Samu-
ela. A właściwie nie Samuela. Dyrektor Muzeum
Tatrzańskiego ma na imię Juliusz. Ale jak ktoś na-
zywa się Zborowski, to „Samuel" przychodzi na
myśl samo, i tak dyrektor Juliusz Zborowski został
dla wszystkich zakopiańców Samuelem.
Pan Samuel poświęcił całe swoje życie Zakopa-
nemu. Bogate zbiory w muzeum to wynik pansamue-
lowej miłości do góralszczyzny.
Poznanie Juliusza Zborowskiego z Wujciem na-
stąpiło gdzieś w latach dwudziestych. Wtedy też
zaczęła się przyjaźń. Zborowski zbierał najstarsze
i najbardziej autentyczne góralskie melodie i noto-
wał je na swoich wałkach fonograficznych, które
w ówczesnych latach znakomicie zastępowały ma-
gnetofony. Wujcio zachwycił się dziką, wspaniałą
muzyką i pierwsza myśl napisania Harnasi narodzi-
ła się prawdopodobnie, gdy słuchał samuelowych
nutek.
W muzeum pracował wówczas woźny Grzegorz,
który otaczał Wujcia specjalnym respektem. Oka-
zuje się, że Wujcio w trakcie pisania Harnasi nie-
jednokrotnie sam przychodził do sali, w której przy-
łapał mnie na gorącym uczynku. Oglądał obrazki
o tematyce zbójnickiej i prawdopodobnie widział
w wyobraźni inscenizację swoich Harnasi. Kiedy
Wujcio przychodził do sali, Grzegorz cichuśko ją
zamykał i nie wpuszczał tam wrzaskliwych wycie-
czek, a , potem oznajmiał dyrektorowi Zborow-
skiemu:
— Pan Szymanowski był dziś u nas na dole. Zno-
wu u nas pracował.
Bridi

c Zakopane objęte było szałem bridżowym,


grało się na pięterku u Trzaski (dzisiejszy Orbis),
gdzie powstał prawdziwy klub bridżowy i w Dworcu
Tatrzańskim, którego zarządzającą była Zosia Krzep-
towska. Grało się w prywatnych domach i w sana-
toriach. W klubie u Trzaski zasiadały bridżowe asy,
takie jak Kornel Makuszyński z żoną czy Marian
Dąbrowski (którzy nigdy by się nie pohańbili grą
z tak marnym, jak Karol, graczem), i gorsi bridży-
ści — wujciowi partnerzy.
Tego dnia spotkanie odbywało się w mieszkaniu
Józefa Fedorowicza. Grał Wujcio, Fedorowicz, Rafał
Malczewski i literat, a równocześnie dyrektor Sana-
torium Nauczycielskiego — Malicki. Samuel kibi-
cował.
Dzień był szarawy i smutny, taki typowo póżno-
jesienny zakopiański dzień. Wcześnie zapadał zmrok
i za oknami już się zupełnie ściemniło. Wujcio miał
właśnie wychodzić. Chwileczkę zastanawiał się, ja-
ką kartę położyć na stół, i gdy już ją wybrał i trzy-
mał w ręku, z mroku nadpłynęła pieśń. Schrypnięta
i trochę pijana góralska pieśń... Śpiewały ją cztery
głosy.
Ej... bo się nam zacyna bucyna ozwijać...

Trzymana w ręku karta zawisła na długi, długi


moment nad stołem.
Wujcio nigdy nie grał tak zupełnie poważnie.
Bridż był dla niego odprężeniem po ciężkiej, przed-
południowej pracy. Litował się nad tymi, którzy do
kart podchodzili z namaszczeniem i śmiertelną po-
wagą. Nie lubił ponuraków bridżowych i prze-
śmieszne historie opowiadał o jednej ze swoich
przyszywanych kuzynek, która nie dosyć, że trakto-
wała bridż jako źródło stałego dochodu, ale nawet
dawała płatne lekcje przyszłym graczom. Twierdził,
że na ich miejscu wolałby się uczyć zuluskiego,
na przykład, języka. Każda partyjka, w której
brał udział, była równocześnie okazją do opowia-
dania sobie najnowszych „anegdotek", do kpin
i żartów.
Przy jednym z takich bridżów Wujcio opowiadał
kawał, który mi utkwił w pamięci. Wpadłam wtedy
do klubu, żeby o coś zapytać, i Wujcio kazał mi
chwileczkę zaczekać, tylko to opowie. Były to lata
rozpoczynającego się w Niemczech terroru hitlerow-
skiego, lata „brunatnej pajęczyny". A kawał brzmiał
następująco:
Ksiądz w jakimś niemieckim kościele wygłasza
kazanie. Na zakończenie rozkazuje: „Wszyscy, któ-
rzy mają prababkę Żydówkę, niech opuszczą ten
kościół". Część ludzi wychodzi. Ksiądz mówi dalej:
„Wszyscy,.którzy mają dziadka albo babkę Żydów-
kę, niech opuszczą ten kościół". Kościół powoli
pustoszeje. „Wszyscy, którzy mają ojca Żyda, niech
wyjdą". Robi się zupełnie pusto. Ksiądz nie zrażony
ciągnie dalej: „Wszyscy, którzy mają matkę Żydów-
kę, niech wyjdą". A na to w puściuteńkim kościele
Pan Jezus na rękach kamiennej Madonny odzywa
się: „Mamełe, kim".
— To smutna, bardzo smutna anegdotka — po-
wiedział na zakończenie, — Teraz opowiem wam
coś weselszego, ale ty, Kiciurko, leć się bawić, nie
trzeba siedzieć w tym dymie.
Wiedziałam, że tu nie o dym chodzi, tylko o te
anegdotki, które nie zawsze były cenzuralne.
Słynny Pimkowy bridż odbywał się też w klubie.
Pimek albo Wiatr Halny, jak go wszyscy w Zako-
panem nazywają, to dyrektor Zakopiańskiego Insty-
tutu Meteorologicznego, Józef Fedorowicz. Pimek
jest niski i drobny (piszę: jest, bo od dwudziestu
lat się nie zmienił ani trochę), facecjonista, jakich
mało. Ma długie, siwe, po kobiecemu przystrzyżone
włosy. Zamiast krawata nosi młodopolski fontaź,
młodopolską pelerynę i młodopolski beret. Pimek
cały w ogóle jest niesłychanie młodopolski. Zna
wszystkich i wszyscy jego znają. Ma duży talent
aktorski i występował często w sztukach Witkiewi-
cza, wystawianych w Zakopanem. Jak twierdzą złoś-
liwi, najbardziej „leżała mu" rola pomyleńca w ru-
morze Mózgowiczu. Pimek ma duże poczucie humoru
i pewnie dlatego Wujcio go tak lubił. Lubił, choć
z niego życzliwie pokpiwał. Mówił na przykład:
— Jutro mamy jechać na Cyhrlę, leć do Pimka,
niech ci powie, jaka będzie pogoda.
Pimek, oznajmiał, że będzie lało.
— Ach, to świetnie! — cieszył się Wujcio. — To
znaczy, że pogoda pewna.
Wiesz, jak Pimek się z tą pogodą urządza? Przy-
chodzi do Trzaski i oznajmia: „Proszę państwa, ju-
tro będzie siąpić", a od Trzaski leci do Morskiego
i raduje serca: „Możecie wybierać się w góry,
pogoda murowana". Nazajutrz zjawia się tylko
w tej kawiarni, w której zapowiedział właściwą
pogodę.
Oto wyjątek z listu Wujcia do mnie, doskonale
charakteryzujący jego stosunek do Pimkowych
przepowiedni:
... w tym „uzdrowiskowym" Zakopanem pogoda
wciąż tak nikczemna, że i najzdrowszy może zacho-
rować! Leje jednym ciągiem od 4 miesięcy. Teraz
Fedorowicz („Wiatr Halny") wyjechał na urlop,
więc wszyscy się cieszą, że będzie lepsza pogoda,
bo on przestał nią dyrygować. I wyobraź sobie, rze-
czywiście ma się ku lepszemu! (list z dnia 11.IX.34 r.).
No więc tego dnia grali u Trzaski. W pewnym mo-
mencie Pimka odwołano na dół do telefonu. Wujcio-
wi przyszedł znakomity pomysł do głowy:
— Ułożymy mu karty.
Pimek wraca i mieni się z radości. Ma dwanaście
pików z asem i małe karo. Licytacja zażarta. Pimek
nie widzi porozumiewawczych uśmiechów i zapo-
wiada wielkiego szlema w piki. Wujcio kontruje.
Szczupła, czarna figurka wskakuje na krzesło
i krzyczy:
— A żebyś wiedział, Karolu, że re! re! re! kontra!
Wujcio spokojnie odpowiada:
— No, graj, zobaczysz, już ja ci dam rekontrę! —
I wychodzi z asa karo...
— Wi(Jzisz, a taki byłeś pewny...
Cały klub ryczał ze śmiechu i długo po Zakopa-
nem krążyła opowieść o Pimkowej rekontrze.
Fiakry

M iał tych swoich nadwornych fiakrów dwóch.


Przez jakiś czas Józka Bahledę Gruborza, a potem
Władka Obrochtę. Józek, bardzo zamożny gospo-
darz, traktował fiakrowanie jako zajęcie uboczne,
toteż oddawał mu się niedługo i gdy się ożenił,
osiadł na gospodarstwie, biorąc sobie żonę miłą,
stateczną i równie jak Józek zamożną. Z chwilą
ożenku ustało wprawdzie fiakrowanie, ale nie ustała
przyjaźń z Wujciem. Józek jeszcze dziś nosi przy
sobie, jak największy talizman, papierośnicę, którą
dostał od Karola na imieniny, a Józkowa żona nie
może zapomnieć, że:
— Pan Karol kielo razy mnie spotkoł w Kościelis-
kach cy w Strążyskiej, to zawse z fiakra ślos,
a z Władkiem, z Obrochtom wtedy jeździł, i o syćko
się opytowoł i pieknie pozdrowioł.
Józek był zdolny i wspaniale tańczył. Opowiadał
mi, jak z Helą Rojówną i jej mężem, Mieczysławem
Rytardem, Obrochtami, kobziarzem Mrozem i całym
góralskim zespołem jeździł na Wystawę Paryską
w 1925 roku. Tańczyli tam i grali przed ludźmi ze
wszystkich stron świata i bardzo sobie chwalili
francuskie dziewczęta. Koniaki i „calwadosy" im
tylko nie odpowiadały, a już najmniej szampan
i coctaile. Twierdzili, że polska czyściocha jest
o wiele lepsza. Józek opowiadał, jak to starego
Mroza z tymi coctailami urządzili. Kobziarz Mróz
miał tak wielki nos jak sam Cyrano de Bergerac,
więc:
— Jak mu tego koktajla do takiego specjalnego
kieluska naloli, takiego płyciutkiego, to go ino
bośkoł i co kce upić, to nimoze. Az sie ozezłościł
i prasnoł kieluskiem o ziem, sam chycił flaske
i prosto z flaski ciągnie.
To była przygoda Mroza, a Józek miał innego
rodzaju przygodę. Poszli we trzech do wielkiego
paryskiego parku i patrzą, a na ławce siedzi szy-
kowna dziewczyna. Uważali, że nie wypada przy-
siąść się do niej od razu i zbyt obcesowo zaczynać
rozmowę na migi. Usiedli więc ila początek na są-
siedniej ławce, że zagrodzona sznurem?... to prze-
cież nie przeszkadza.
— Widno, ze tu takie francuskie zwycaje.
Ławka, jak się później okazało, była świeżo ma-
lowana. Gunie i portki — białe jak śnieg, a wie-
czorem występ... Dużo mieli kłopotu z doprowadze-
niem się do porządku.
Józek jeździł oczywiście ciemnym koniem, tak
zresztą jak i jego następca, Władek. Za Józkowych
czasów byłam bardzo mała, więc uważałam siedze-
nie przy nim na koźle za największą przyjemność,
a także trzymanie rzemienia od bata, bo samego
bata nie mogłam jeszcze unieść. Z fiakrowania
Józkowego niewiele już pamiętam, natomiast pa-
miętam dobrze jego późniejsze wizyty w Atmie,
kiedy to przychodził jako gość i przyjaciel. Był
zresztą naszym sąsiadem, bo mieszkał również na
Kasprusiach.
Następcą Józka był Władek Obrochta, syn słyn-
nego Jaśka, wnuk Bartusia Obrochty. Taka już była
muzykalność w całym Obrochtowym rodzie, że
Władek grał na basach w ojcowej kapeli, kiedy
jeszcze one basy przewyższały go o pół głowy. Jak
wiadomo, z muzykowania nie tak znów łatwo wy-
żyć i bieda aż piszczała nieraz w rozśpiewanej cha-
łupie. Postanowiono więc, że Władek będzie fiakro-
wał. Fiakrować to fiakrować, nawet drynda już jest,
ale skąd tu wziąć na konia?
— Ano przecie Karol jakosi pomoże.
Pomógł oczywiście, poszła go o to prosić Wład-
kowa matka, Brońcia Obrochtowa. Miał akurat pie-
niądze i na konia pożyczył. Przykazał tylko, żeby
nie był siwy. Był więc już fiakier zaprzężony w ka-
rego konia i było wolne miejsce po Józku Bahledzie.
Pierwszy raz zajechał po nas osiemnastoletni Wła-
dek pod Atmę, dumnie strzelając z biczyska. Był
bardzo miły. Polubiliśmy go serdecznie. Ja wpraw-
dzie wstydziłam się już siadywać na koźle, tak jak
u Józka, ale Władek stał się powiernikiem niejednej
tajemnicy.
Po dwóch czy trzech przejażdżkach policja stwier-
dziła jednak, że Władek fiakrować nie może. Istniał
wówczas w Zakopanem taki przepis prawny, że
każdy fiakier musi być odziany w góralskie portki
i serdak, musi mieć kapelusz z kostką i od święta
cuhę. A Władek tego wszystkiego nie posiadał.
Ojcowe były na niego za małe, bo Jasio Obrochta
jest niższy i szczuplejszy od syna, ze swoich chłop-
czyńskich już wyrósł, a na nowe nie starczało pie-
niędzy, bo, jak wiadomo, portki i serdak to rzeczy
bardzo drogie.
Policjant wyraźnie powiedział: „Albo strój góral-
ski i fiakrowanie, albo zjeżdżaj, bracie, stąd!"
Nie pamiętam już, czy ktoś Wujciowi doniósł
o tym, czy też znał przepisy, dość że gdy na trzeci
dzień Władek zajechał pod Atmę smutny i złamany,
zamiast przykazać, jak zwykle: ,,Do Strążysk" albo
,,Do Kościeliskiej", albo „Do Kuźnic", spytał:
— Władek, a gdzie tu mieszka Rybka, co portki
szyje?
— Na Zycańskim — odpowiedział Władek.
— No, to jedziemy.
Władek zrozumiał chyba dopiero wtedy, kiedy
Rybka brał mu miarę na portki. Wychodząc, Wujcio
zaznaczył tylko, żeby na sobotę były gotowe, tak
aby Władek mógł się w niedzielę zjawić w kościele
już w nowym stroju. Bo Wujcio zdawał sobie do-
skonale sprawę, że to niedzielne, ranne spotkanie
w kościele znaczy u góralskiej młodzieży bardzo
wiele. Chciał Władkowi oszczędzić jeszcze jednej
sumy, w czasie której chłopak musiałby się chować
po kątach kościoła w swoich sztruksowych porcię-
tach.
Taka sama mniej więcej rozmowa odbyła się
u kuśnierza Stankiewicza, co najładniejsze serdaki
szykował, i u kapelusznika.
W sobotę objeżdżaliśmy wszystkich dostawców
i odbieraliśmy gotowy towar. Władek trzęsącymi się
rękami przymierzał, czerwienił się, pakował i nie
wiedział, jak dziękować. Policja już się go przestała
czepiać, a on dzięki swemu fiakrowaniu utrzymywał
rodzinę.
W parę lat później Władek odwoził Wujcia na za-
kopiański dworzec tym samym karym koniem.
Odwoził po raz ostatni, choć wierzył, że znów za
kilka miesięcy będzie zajeżdżał pod Atmę. Wierzył,
głęboko wierzył, mimo, że Karol był już taki wy-
chudzony i takim cichym głosem mówił.
Bo jakżeby bez Karola Zakopane...
W momencie śmierci Wujcia w dalekiej Lozannie,
po Zakopanem zaczęła krążyć legenda. Opowiadał
mi ją i Józek Bahleda, i Wojtek, i Władek:
— A wies ty — mówili oni wszyscy — ze jak na
Karola przysła ostatnio godzina, jak jus mioł duse
Bogu oddać, to kozoł sie przysunonć ku oknu i pe-
dzioł: „A kaz te moje góry, jo kcem uwidzieć tak
jak w Zakopanem — góry. Moja dusa pudzie do
gór".
Czy tak powiedział?
Ci, którzy byli przy jego śmierci, tego nie sły-
szeli, ale ja wierzę, tak samo jak i górale, że powie-
dział.
Może już bezgłośnie...
Mozę ze śłerdziesci

H elcia Stopkówna jest córką siostry Kapuchy.


Helcia często wpadała do Atmy, by się ze mną ba-
wić, była mniej więcej w moim wieku. Po dziecin-
nemu uwielbiała pana Karola. Helcia przyszła tego
dnia ze swoją ciocią Zosią i zamiast biec na górę,
usiadłyśmy na dole z Wujciem i Zosią i przysłu-
chiwałyśmy się ich rozmowie.
Wujcio opowiadał, że przygotowuje się do kon-
certu jubileuszowego, który odbędzie się w pięć-
dziesiątą rocznicę urodzin. Helcia nie wytrzymała
i wtrąciła się. Chciała wiedzieć na pewno, czy aby
się nie przesłyszała.
— Kielo roków wy końcycie?
— Pięćdziesiąt.
— O raty!
— Cóżeś się tak przeraziła, Helciu?
— To już starzy jesteście... E.... pińdziesiąt, nimo
pon telo.•i
— No a ile?
— Mozę ze śterdzieści albo i mnij.
Wujcio się bardzo ucieszył, że Helcia uważa, iż
tak młodo wygląda. Cieszył się zawsze takimi drob-
nymi rzeczami, a poza tym chciał wyglądać młodo.
Sądzę, że może bał się starości, ale był tak młody
duchem, że i dla mnie te jego pięćdziesiąt lat stawa-
ło się czymś niezrozumiałym. Napisałam: młody du-
chem, to właściwie niesłusznie, bo Wujcio w ogóle
bardzo młodo wyglądał. I dopiero na rok przed
śmiercią...
W czasach zakopiańskich nikomu by na myśl nie
przyszło, że to jest już mężczyzna po czterdziestce
i zbliżający się jio pięćdziesiątki.
Zawsze niesłychanie dbał o swój wygląd zewnę-
trzny. Nigdy nie widziałam go nieogolonym, w nie-
świeżej koszuli czy pomiętym ubraniu. Natychmiast
po pracy, po wysiłku, mył się i przebierał. Nosił
przeważnie popielate ubrania, w najprzeróżniej-
szych odcieniach, a na wieczór granatowe. Wiosną
i w jesieni chodził w Zakopanem w berecie, a w zi-
mie w fokowej czapie.
Lubił, żeby wszystko wokół niego wyglądało
estetycznie. Trzeba było widzieć wnętrze Atmy,
żeby to zrozumieć.
Jak już zaznaczałam, oprócz dwóch foteli z Ładu
i dwóch tapczanów, nie mieliśmy żadnych własnych
mebli. Chałupa urządzona była meblami gaździ-
ny z wyraźnym przeznaczeniem wynajmowania
letnikom. Proste, góralskie łóżka, rzeźbiony,
banalny kredens, blaszane umywalnie... Gdyś-
my się tam wprowadzili, Wujcio złapał się za
głowę:
— Jakżeż ja się tu będę czuł? Jak się tu będę
mógł dobrze czuć z tym okropieństwem?
Ale na kupno całego wnętrza nie było pieniędzy.
I zresztą willę odstąpiono ,,z umeblowaniem". Za-
częła się mozolna praca nad stwarzaniem własnego
home'u, takiego, w którym można by się czuć do-
brze. Więc przybyły owe sławetne fotele i tapczany,
reszta została tak, jak była. Tylko do tego gliniaki
pełne kwiatów, tylko do tego parę dobrych obra-
zów i fotografie Wieczorka na ścianach, i narzuty
na tapczany... Atma zmieniła się momentalnie. Stała
się ładna i zamieszkała...
Wujcio lubił elegancko nakryty stół i dobre obia-
dy. Kupił najprostsze białe talerze i do tego komplet
błękitnych i złotych szkieł. To znaczy szklanki
błękitne, a kieliszki złote. Kompotierki błękitne, ta-
lerzyki do owoców złote... Miałam wrażenie, że
ogromnie marzył o własnym domu i, nawet mimo
tych cudzych mebli,-chciał sobie taki dom stworzyć.
Przez jakiś czas w Warszawie na Raszyńskiej
istniał pokój zwany pokojem Wujęia i niby do
niego należący. Ale tylko niby. Bo w okresie pobytu
Wujcia zagranicą wprowadzała się tam ciocia Nula
i gdy wracał, wyprowadzała się w popłochu, zosta-
wiając szuflady pełne swoich fatałaszków, tak że
w końcu zamieszkał w Bristolu, odstępując ciotce
całkowicie ten pokój.
I tak, tułający się między Limbą a pokojem Bristo-
lu, Wujcio był w gruncie rzeczy bezdomny i z wy-
najętej Atmy postanowił wreszcie zrobić swój włas-
ny dom.
Jakże się cieszył pierwszymi proszonymi obiada-
mi, które_u siebie wydawał. Sam ustawiał szkło
i kwiaty rfa stole, Felkowi pozostawiając całkowicie
troskę o menu. Felek nieodzownie w takich wypad-
kach występował z bulionem pomidorowym z pasz-
tecikami i, zależnie od sezonu, z takimi specjałami
jak rydze smażone, sałatka z selerów, bakłażany
i bigos, który się przez tydzień cały mroził na stry-
szku.
Oczywiście działo się to w chwilach przypływu
gotówki, bo w późniejszym okresie, kiedy Wujcio
już tak często nie mógł jeździć na koncerty, w At-
mie bywało niejednokrotnie więcej niż skromnie.
Atma okazała się silniejsza niż przypuszczaliśmy, silniejsza
niż życie ludzkie.
Przed samym opuszczeniem Zakopanego na zawsze,
Wujcio musiał zaprzestać nawet wizyt u Kohana,
które tak lubił.
Te wizyty u pana Kohana rzeczywiście były ogro-
mnie przyjemne. Władek Obrochta dostawał wtedy
nieodmiennie paczkę „egipskich", a ja czekoladę
mleczną „Milkę". Oboje przepadaliśmy za tym. Wła-
dek siedział spokojnie na koźle i czekał ćmiąc „egip-
skiego" (zawsze zaczynało się od tych Władkowych
„egipskich". Gdyśmy przychodzili, to subiekt pod-
biegał i podawał papierosy, a ja niosłam je Wład-
kowi, żeby mu się nie nudziło, jak będzie na nas
czekał). I potem Wujcio ucinał rozmówkę z panem
Kohanem. Trochę o tym, co słychać na świecie,
a trochę o samym panu Kohanie i jego interesach.
Wreszcie pan Kohan pytał:
— Co pan rektor (ten sposób tytułowania prze-
jął od Felka) dzisiaj pozwoli? Polędwicę jak zwykle,
czekoladę... a winko mam, palce lizać.
— Ojojoj, ja naprawdę nie powinienem wina brać,
jakoś nieprzychylnie się na to moi lekarze zapa-
trują.
— Takie wino? Toż pan rektor będzie miał samo
słońce w płucach po tym winie.
I Wujcio brał wino.
— A serek... — pan Kohan kusił dalej — prawdzi-
wy ementaler, dopiero co przywiozłem. No, Kiciu,
spróbuj — i wyciągał na nożu plasterek sera.
— Pycha, Wujciu — stwierdzałam.
I Wujcio kazał jeszcze zapakować ser.
Pan Kohan miał wielki i wspaniały sklep i klien-
tów na ogół nie obsługiwał, a przynajmniej bardzo
rzadko, ale kiedy widział Wujcia, przybiegał na-
tychmiast sam. Czasem Wujcio płacił od razu, a cza-

6 —. Karol z Ałmy 81
sem prosił o wpisanie „na książeczkę". Przy
najbliższym przypływie gotówki tę książeczkę likwi-
dował.
Ale w ostatnich czasach było tak ciężko, że dług
u pana Kohana wisiał i Wujcio przestał tam jeździć.
Przed samym opuszczeniem Zakopanego na stałe
pojechał pożegnać się z panem Kohanem i za-
płacić, co było na książeczce. Nic nowego nie
chciał brać. Pan Kohan domyślił się jednak, w czym
rzecz. Gdy jak zwykle rozmawiał z Wujciem o in-
teresach i o tym, co słychać na świecie, subiekt
pakował paczkę. Wujcio spostrzegł się w ostatniej
chwili, gdy paczka spoczęła obok Władka na koźle.
Wrócił do sklepu.
— Pan mnie źle zrozumiał widocznie, panie Ko-
han. Ja już w ogóle wyjeżdżam z Zakopanego. Nie
wiem, czy tu wrócę. Przyjechałem spłacić dług.
— Oj, niech pan rektor się nie gniewa. To tylko
takie drobiazgi na drogę. Trochę sardynek i to wino,
co pan rektor lubi. Ode mnie... W prezencie... Żeby
pan rektor nam jak najprędzej wrócił zdrów i żeby
tak jak dawniej...
Pan Kohan nie mógł mówić ze wzruszenia, widział
przecież, jak Wujcio wygląda. Gdy Władek ruszał,
pan Kohan długo jeszcze stał przed sklepem i ma-
chał ręką.
Przyjechałam po wojnie do Zakopanego, ale skle-
pu pana Kohana już nie było. Mówiono, choć nie
wiem, czy to prawda, że pan Kohan zginął w komo-
rze gazowej.
Film

( j " d y zaczęłam uczęszczać na pierwsze seanse, ki-


no na Wilczniku nie było jeszcze wykończone. Dwa
razy w tygodniu, bodajże, zmieniano tam program,
Nie opuszczałam prawie żadnego. Nie wiem już, czy
nie tak bardzo wówczas zwracano uwagę na „do-
zwoloność dla młodzieży", czy też miałam fory u por-
tiera, dość że dostawałam się prawie na każdy
spektakl.
Kicze miłosne nie pozostawiały specjalnego wra-
żenia, filmy cowboyskie i awanturnicze zachwycały,
na historycznych uczyłam się dość niedokładnie
historii, a rysunki Wałta Disney'a z najśliczniejszą
Mickey Mouse!...
Kiedyś trafiłam na film o wojnie. O przyszłej
wojnie. Zdaje się, że film ten nie miał żadnej fabuły.
Była to jakaś bitwa morska, łodzie podwodne wy-
sadzające okręty, bombardowane miasta, ginący
ludzie... Film robił potworne wrażenie, mimo że
w parę lat później wszyscyśmy przeżywali rzeczy
wielekroć groźniejsze. Po powrocie do domu pyta-
łam Wujcia, co to jest właściwie wojna. Opowiadał
mi długo o czternastym roku i wyciągnął z szuflady
Na Zachodzie bez zmian Remarque'a.
— Chciałbym, żebyś sobie to przeczytała. Mamu-
sia może się trochę będzie na mnie gniewać, że ci
to dałem. Może to rzeczywiście za wcześnie?... Ale
skoro już chodzisz na te wszystkie filmiska i pytasz
mnie, co to jest wojna, to przeczytaj. Zresztą i tak
juz tyle czytasz...
Książka zrobiła wstrząsające wrażenie.
— Jak to jest z wojną, Wujciu? — pytałam. —
Czy ona naprawdę musi być? Przecież to potworne...
— Tak, rzeczywiście potworne. I ja bym jej na
pewno drugi raz nie chciał przeżyć, ale błagam cię,
Kiciurko, nie przejmuj się, nie myśl o tym, bo
znów mi zaczniesz rozpaczać, tak jak po tym Gar-
busie.
Wujcio specjalnie nie pasjonował się kinem, ale
istniały filmy, które go zachwycały, jak na przy-
kład Gorączka złota z Charlie Chaplinem i takie,
które go wzruszały jak Dawid Coopertield. Niestety
nie cierpiał filmów, które ja lubiłam, właśnie całej
cowboysko-historycznej szmiry. I dlatego do kina
przeważnie chodziłam sama.
Prawdopodobnie niewiele ludzi wie, że Wujcio
brał udział w pisaniu scenariusza filmowego. Pew-
nego jesiennego dnia, na pustej o tej porze weran-
dzie Morskiego, zjawił się inżynier-architekt Marian
Wimer i Michał Choromański. Inżyniera Wimera
poznał Wujcio u państwa Sokołowskich. (Był to bo-
wiem ich najbliższy przyjaciel). Bardzo polubił pana
Mariana za nieśmiałość, dobroć i głowę pełną po-
mysłów. Z inżynierem Wimerem też mu się dobrze
milczało. Pan Marian pasjonował się wówczas fil-
mem i to nie tylko od strony konsumpcyjnej. Miał
mały aparat, którym nakręcił w Zakopanem wiele
metrów taśmy. Pokazywał mi niedawno film zacho-
wany z tamtych czasów. Wujcio i Atma, i nasze
koty...
— A gdybyś tak, Karolu, pomyślał razem z nami
o filmie? — spytał wówczas pan Marian, który już
zdążył zarazić Michała Choromańskiego swoim za-
pałem.
Wujcia przecież interesowało zawsze wszystko,
co nowe. Więc... W Morskim zaczęli się często spo-
tykać z wyraźnym już celem zrobienia filmu. Wuj-
cio, oczywiście, miałby do tego filmu skompono-
wać muzykę. Momentem o najwyższym napięciu
w całym scenariuszu był koncert skrzypcowy, pod-
czas którego bohater, wstrząśnięty i wzruszony mu-
zyką, widzi zamiast twarzy skrzypka twarz ogrom-
nego szympansa, z którego oczu płyną łzy.
Michał Choromański umiał opowiadać sugestyw-
nie i obrazowo. Wujcia zafascynował więc pomysł
scenariusza, może porobił już nawet notatki do przy-
szłego filmowego koncertu, nie wiem... Wiem tylko,
że odbyło się parę takich filmowych spotkań, za-
częto już nawet omawiać poszczególne sceny. Nie-
stety, jakoś to się wszystko potem rozwiało, bo pan
Michał wyjechał na dłuższy czas do Szwajcarii,
a rękopis nie skończonego scenariusza zginął bez
śladu.
Po długim nawiedzaniu kina na Wilczniku za-
częła mi się marzyć kariera aktorki filmowej, a wła-
ściwie nie filmowej — w ogóle aktorki. W tym cza-
sie do Zakopanego przyjechał Stefan Jaracz. Gdy
Wujcio mi powiedział, że zna Jaracza, i że się z nim
spotyka, zaczęłam męczyć:
— Wujciu, błagam, niech Wujcio mnie ze sobą
weźmie, jak się Wujcio będzie spotykał z panem
Jaraczem. Niech on powie, czy ja będę mogła kie-
dyś zostać aktorką. Ja bym tak bardzo chciała...
Przy stoliku było parę osób, ale na nikogo nie
patrzyłam, tylko na Jaracza. Wujcio uważał go za
największego ówczesnego aktora polskiego, a to mi
wystarczyło, żeby do pana Jaracza mieć bałwo-
chwalczy stosunek. Widocznie musiał mu uprzednio
coś o mnie mówić, bo w pewnym momencie Jaracz
powiedział:
— A, to jest ta Kiciura, no, bardzo pięknie... I ty
chciałabyś być aktorką? Po co? To takie niewesołe
zajęcie.
Zrobiłam się częrwona jak burak i nie mogłam
wydukać słowa. Jaracz roześmiał się.
— O, jaka trema. Każdy aktor ma tremę, ale tu
coś za dużo. Nie, moje dziecko, z ciebie aktorka nie
będzie...
I tak jakby nigdy nic, jakby w tej chwili nie roz-
bił mojego marzenia, najspokojniej zaczął rozma-
wiać z Wujciem. Tylko Wujcio widział, co się ze
mną dzieje. Przerywając rozmowę, powiedział do
Jaracza:
— Małej bardzo przykro...
Wielki aktor roześmiał się:
— Dziecko, ja przecież tylko sobie tak zażarto-
wałem. Jeśli naprawdę będziesz chciała zostać kie-
dyś aktorką, to zajdź do mnie w Warszawie, wtedy
porozmawiamy. Ale nie teraz, za parę lat... Jeszcze
pewnie niejednym zechcesz być w życiu.
Miał rację. W bardzo niedługi czas potem zaczę-
łam marzyć o założeniu schroniska w górach, a póź-
niej o medycynie.
Babunia

W
W ujcio kochał Babunię ogromnie. Każda jej
choroba, każde najdrobniejsze zmartwienie było dla
Wujcia przeżyciem. Przejmował się nawet, gdy się
Babuni mazurki wielkanocne nie udały. Nie, żeby
nie mógł zjeść „cygana" z zakalcem, tylko dlatego,
że to dla Babuni przykrość. Obowiązki synowskie
spełniał z największą miłością.
Bo też Babunia była najbardziej nieegoistyczną,
piękną i mądrą matką. Kochała bardzo wszystkie
dzieci, ale Katocina, jak go czasem nazywała, był
jej specjalnym umiłowaniem. Nie z powodu tego,
kim był, ale dlatego, że taki był.
Powielekroć ze wszystkimi szczegółami opowia-
dała mi Babunią o dzieciństwie Katota. Może naj-
częściej o okresie, kiedy jako dziecko leżał miesią-
cami unieruchomiony w łóżku i jak sobie palcami
na kołdrze różne melodyjki przegrywał (był taki po-
godny, cierpliwy i zawsze uśmiechnięty, „żeby
Mama się nie martwiła"), i o malutkich kulach,
które, potem już niepotrzebne, przechowywane
były na pamiątkę w rodzinnym tymoszowieckim
domu.
Babunia nigdy nie była, niestety, w Zakopanem.
Przez ostatnie lata artretyzm unieruchomił ją zupeł-
nie i mogła tylko siedzieć w fotelu. Taką ją właśnie
pamiętam. Białe jak mleko, krótko obcięte i zawsze
trochę podfryzowane włosy. Koronkowe żaboty
skropione lawendą, powykręcane artretyzmem palce
i stary, wysiedziany koszykowy fotel, na którym co
ranka pielęgniarka, z pomocą służącej Broni, Babu-
nię sadzała. Nawet w tej najpóźniejszej starości Ba-
bunia była bardzo piękna, do końca prawie zacho-
wała błyskotliwe poczucie humoru i urocze wprost
roztargnienie. Można jej było opowiadać o wszyst-
kich psikusach i zwierzać się z najtajniejszych
myśli.
Babunia przeżyła śmierć trojga swoich dorosłych
dzieci. Najpierw wuja Feliksa, potem Wujcia, a po-
tem cioci Stasi. Przeżyła w sposób tragiczny, głę-
boko zamknięty w sobie. Nie śmiała się już prawie,
a tylko bardzo zamyślona siedziała w koszykowym
fotelu i marzyła o tym, by wreszcie odejść za swoją
trójką i mężem, którego tak kochała.
Mąż ten, Stanisław Szymanowski, umarł, gdy Ba-
bunia była jeszcze młodą kobietą. Umierał zresztą
na jej rękach, a ona się do niego przez cały czas
uśmiechała, żeby nie wiedział, że umiera.
Babunia miała ładną, inkrustowaną szkatułkę,
w której chowała skarby wywiezione z Tymo-
szówki. Krucyfiks, srebrną pięciorublówkę i za-
mknięte zawsze pudełeczko. Krucyfiks — pamiątkę
po dziadku-powstańcu, włożono w trumnie w ręce
wujowi Feliksowi. Srebrną pięciorublówkę ja otrzy-
małam, gdy wychodziłam za mąż. Tą właśnie pięcio-
rublówką Babunia mnie błogosławiła. Na czyjeś
zdziwione pytanie, dlaczego nie jakąś świętością,
a pięciorublówką, wytłumaczyła, że pięciorublówka
ta przynosi szczęście i miłość, bo oni ją ze Stasiem
znaleźli w dniu ślubu i kochali się bardzo, na za-
wsze.
A pudełeczko kazała sobie Babunia włożyć do rąk,
gdy umierała. Była tam odrobina pyłu. Skruszałe
resztki pierwszego bukiecika fiołków, jaki dostała
od męża, czy jeszcze wówczas narzeczonego.
Gdyśmy z Wujciem wyjeżdżali z Zakopanego do
Warszawy, mówiło się: „Jedziemy do Babuni". I to
było ekwiwalenfem rozstania z Zakopanem.
Stałam się kiedyś mimowolnym świadkiem sceny,
która wryła mi się w pamięć. Położyłam się po obie-
dzie na drewnianym łóżku Babuni i zasnęłam. Ona
w tym czasie siedziała na fotelu w drugim końcu
pokoju i słuchała radia. Obudziłam się i zobaczy-
łam, że na maleńkiej kanapce, obok babuninego fo-
tela, siedzi Wujcio i oboje z czegoś się zaśmiewają.
W pewnym momencie Babunia nagle spoważniała
i rzekła:
— Wiesz, Katocino, jakoś ostatnio nie bardzo do-
brze się czuję i chciałabym z tobą porozmawiać
0 pewnych sprawach... No, gdybym już musiała iść
do mojego Stasia...
Serce mi się ścisnęło i spojrzałam na Wujcia.
A Wujcio?... Zbladł, przypadł do rąk Babuni
1 naprawdę drżącym głosem zaczął pytać:
— Co mamie jest?! Czy mama się gorzej czuje?!
Ja zaraz zadzwonię do Goldberga (lekarz, który le-
czył prawie całą naszą rodzinę w Warszawie). Za-
raz mamę położymy... O mój Boże...
— Uspokój się, ja się teraz specjalnie źle nie czu-
ję, tylko tak w ogóle chciałam porozmawiać, żeby...
— Nic żeby... To mama nie wie, jak się tym pie-
kielnie denerwuję. Myślałem, że mama się gorzej
czuje. Mnie nie można tak straszyć.
— Oj, Katocino, jakiś ty dziecinny, toż kiedyś
trzeba mi będzie umrzeć.
Wujcio powiedział na to głucho:
— Nie, tego ja bym nie przeżył.
Nie musiał przeżywać ani śmierci Babuni, ani jej
powolnego cofania się w głąb siebie i odchodzenia
od świata, ani jej nędzy w czasie okupacji.

>i
Tango li ta

p
JL ewnego dnia na Wilczniku rozbił namioty cyrk.
Sensacja i atrakcja nie lada, tylko że to właściwie
nie był cyrk, a coś w rodzaju małomiasteczkowej
rewii.
Płócienna buda przymocowana do ziemi kołkami
i tajemnicze wozy, w których toczyło się życie ro-
dzinne. Rano zaspane aktorki wypełzały z wozów
w niechlujnych, brudnych szlafrokach, kłóciły się
i gdakały jak przekupki. Rano przepici pieśniarze
0 podpuchniętych oczach biegli żwawo do Jędrusia
na klina i mieli krępe, krótkie tułowie albo łysiny
1 zmarszczki. Po południu wszystko się zmieniało.
Odziani w smokingi czy kombinezony, byli smukli
i młodzi. Rozgdakane przekupki czarowały wdzię-
kiem i urodą.
Już przez trzecie popołudnie z rzędu słuchałam
nieprzyzwoitych piosenek, kawałów i pieprznych
dwuznaczników. Nie rozumiałam całego „dowcipu",
ale mimo to byłam zachwycona. W budzie na Wilcz-
niku działo się przecież coś niecodziennego. Coś, co
jak mi się wydawało, przynosiło powiew dalekiego
świata, przywieziony w tych wszystkich wozach do
Zakopanego.
Ponieważ powiedziałam Wujciowi, że to cyrk daje
na Wilczniku przedstawienia, więc był zupełnie spo-
kojny i wtykał mi nawet w rękę pieniądze, żebym
się temu cyrkowi przyjrzała. A ja naprawdę byłam
przekonana, że tak właśnie wygląda cyrk, jako że
prawdziwego cyrku nigdy jeszcze w życiu nie wi-
działam. Bony wtedy ze mną nie było, a Felek, który
by się budą na pewno zainteresował, powołany zo-
stał akurat na ćwiczenia wojskowe.
Trzeba nieszczęścia, że po trzech dniach Wujcio,
idąc do Trzaski, przeczytał afisz. I tam to wszystko
było napisane. Że pełna seksu Tangolita i girlsy,
i piosenka dziewczyny ulicznej, i wiele jeszcze in-
nych pasjonujących rzeczy.
Gdy Wujcio szedł do Trzaski, ja w tym czasie
prowadziłam długie rozhowory z Tangolitą, która
się przygotowywała do występu. Od razu po pierw-
szym przedstawieniu poszłam za kulisy złożyć jej
swe uszanowanie. Prosiłam o autograf (miałam wów-
czas manię zbierania autografów). Dała mi bez
większych oporów. Podpisała się tuż obok Abendro-
tha. Niewprawnym pismem wykaligrafowała:
„Sempatycznej Kiciuni, która tak jak ja chce być
artystkom, ożebyż to osiongneła".
Mówiła, jak ogromnie jej przyjemnie, iż w Zako-
panem tak oceniają jej sztukę. Niektórzy twierdzą,
że jest lepsza nawet od Ordonki, tylko zawiść i kon-
kurencja utrudniają jej życie. Przez te cholerne, za-
zdrosne baby jeździ z rewią, zamiast występować na
deskach stołecznych kabaretów. Uroniła przy tym
parę łez, tak, że odrobina tuszu z rzęs rozmazała się
na policzkach. Zrobiło mi się jej serdecznie żal.
Taka ładna, taki talent i tak ją gnębią.
— Proszę pani — powiedziałam — mój Wujcio
coś na to poradzi, on jest bardzo sławny i bardzo
dobry, i zawsze na wszystko poradzi.
Zapaliła się widocznie do tego pomysłu i umówi-
łyśmy się, że nazajutrz w porze obiadowej przyjdę
po nią.
Jakże tu Wujcia do tego przygotować?... E, lepiej
postawić go przed faktem dokonanym. Zjawię się
z Tangolitą w czasie obiadu, Wujcio jest taki go-
ścinny... Jak już ją pozna i Tangolita zaśpiewa, to
Wujcio napiszę do kogoś, że Tangolita ma talent
i żeby występowała w teatrze.
Gdy wróciłam po spektaklu, Wujcio już był
w domu.
Krzysztofiakowa podała kolację i zabrała się
w kuchni do zmywania. Dlaczego się Wujcio do
mnie nie odzywa? Wygląda na zagniewanego. Co
ja takiego mogłam przeskrobać? W myśli zrobiłam
przegląd wszystkich moich grzechów. Nie, dziś na-
prawdę nic specjalnego nie zdziałałam.
— Wujciu, czy Wujcio grał dziś w bridża? — za-
częłam nieśmiało.
— Grałem. Podaj mi karty, to sobie postawię
pasjansa.
— Dlaczego Wujcio przez całą kolację nic nie
mówi, czy Wujcio jest smutny?
— Tak, jestem smutny, bo widzę, że kłamiesz.
-— Jak to, Wujciu, ja?
— A jakże to jest z tym twoim cyrkiem?
Widząc moje najszczersze zdumienie i przeraże-
nie, zrozumiał widocznie, że nie chciałam wprowa-
dzać go w błąd i że dla mnie ta podła rewia była
właśnie cyrkiem;
— No już dobrze, dobrze, widocznie ci się wyda-
wało, że to cyrk, a ja myślałem, że mnie moja Ki-
ciura celowo oszukiwała.
Boże... A jutrzejsza wizyta, a Tangolita? Najlepiej
już wszystko powiedzieć...
Więc pokazałam sztambuch z autografem. Rozczu-
lił się widocznie troszeczkę, bo widząc to „Ożebyż
to osiongneła" powiedział:
— Biedactwo...
Kułam żelazo, póki gorące. Przyznałam się do za-
proszenia i wygadałam o tym, że Tangolita zaśpie-
wa. Przeraził się.
— Złotko, niech już ona przyjdzie, tylko może
niech nie śpiewa.
Zgodziłam się ochoęzo. Jak Wujcio ją zobaczy, to
sam zechce, żeby zaśpiewała.
Gdy przyszłyśmy nazajutrz, Wujcio właśnie skoń-
czył pracować. Szarmanckim gestem otworzył drzwi
od werandy przed Tangolitą, ona się trochę zaczer-
wieniła, a potem dumnie wkroczyła do stoło-
wego. Chwileczkę tylko tam popasała, bo zoba-
czyła w gabinecie pianino. Nie zdążyliśmy jej na-
wet zatrzymać. Stojąc przy pianinie z wdzięcz-
nym uśmiechem prosiła:
— Pan dyrektor (nie wiem, dlaczego nazywała go
dyrektorem) coś zagra, a ja zaśpiewam, ja pokażę...
— Ależ ja nie gram, proszę pani, tak do zaśpie-
wania...
Widać było, że Tangolita ogromnie się rozcza-
rowała.
— No, przecież Kicia mówiła, że pan w konserwa-
torium uczył.
— Tak, troszkę...
— No, dyrektoruńciu, nie boczmy się, zaśpiewam
panu Tangolitą. To mój numer... Jak już pan nie chce
grać, to sama, tylko muszę tu trochę luzu zrobić.
I na oczach przerażonej Krzysztofiakowej, która
właśnie przyszła prosić na obiad, znakomita śpie-
waczka odsuwała fotele i zawijała dywan.
Widziałam, że Wujcio zaczął się świetnie bawić.
— Pan rozumie, panie dyrektorze, teraz jest gong
i ja wchodzę...
Cofnęła się do drzwi stołowego, a potem weszła
kołysząc biodrami. Schrypniętym głosem śpiewała:
Ja kochać umićhi tak jak Tangolita, na jedną noc,
Całować umiem tak jak Tangolita, ze wszystkich sił.

Jakoś tutaj, w Atmie, przestał mi się podobać jej


głos i te jej wygibasy.
— Na scenie to ładniej, Wujciu — szepnęłam.
— No, to może zjemy obiad — zaproponował
Wujcio.
Krzysztofiakowa margała w kuchni:
— A coz to za dzieucha, jakosi lafirynda. Józek
róznyk cudoków tu widzioła, ale takij...
Tangolita jeszcze śpiewała, gdy pomagałam Krzy-
sztofiakowej podawać obiad. Śpiewała głucho i na-
miętnie.
Biedny mój Wujciulek — pomyślałam.
Wujcio kazał podać do obiadu wino i fetował
Tangolitę jak bardzo ważnego gościa. Tak jakby
chciał jej osłodzić to, że właściwie nic dla niej zro-
bić nie może. Artystka była odrobinę wstawiona,
trochę wzruszona i bardzo zadowolona.
Wymogła na Wujciu obietnicę, że przyjdzie na
występ. O szóstej więc znaleźliśmy się pod płócien-
ną budą. Na nieszczęście zaczął padać deszcz i krop-
le przeciekały szparami w płótnie.
— Wujcio zmoknie — przeraziłam się. — Chodź-
my lepiej do domu.
— Nie wypada, Kiciurko, jak już obiecałem tej
biedaczce, że obejrzę wszystkie jej numery, to trze-
ba cierpliwie dosiedzieć do końca. Ale to rzeczywi-
ście okropieństwo.
Był tak znudżony, że właściwie nie zwracał uwagi
na teksty i jakoś nie przerażał się, że ja słyszę. Może
uważał, że jak już byłam trzy razy, to i czwarty nie
zaszkodzi.
Po przedstawieniu miał Wujcio najtrudniejszy
orzech do zgryzienia. Gdy Tangolita, kołysząc biod-
rami, podeszła do nas po spektaklu, szarmancko
pocałował ją w rękę i powiedział, że wprawdzie
bardzo mu się podobało, ale on tu nie może nic po-
radzić ani nawet ocenić, bo zajmuje się tak zwaną
muzyką poważną, a na piosenkarstwie i rewii się
nie zna.
Tangolita była trochę zawiedziona, a trochę zado-
wolona, że wszystkie koleżanki widziały, jak ten
elegancki pan pocałował ją w rękę i prawił jej kom-
plementy.
W drodze powrotnej Wujcio gniewał się trochę
na mnie.
— Widzisz, Kiciurko, tu przecież nie chodzi ani
o mój czas, ani o to, że musiałem wysłuchać tego
paskudztwa. Tu chodzi przede wszystkim o tę bied-
ną kobietę. O to, że mówiąc o mnie, dałaś jej na-
dzieję, że w czymś pomogę. Ona się cieszyła, miała
złudzenia i bańka pękła. Nie ma za grosz talentu,
ja dla nięj nic zrobić nie mogę i w jakiś sposób
okropnie ją rozczarowałaś. Wiem, zrobiłaś to dla-
tego, że ci jej było bardzo żal. Ale zapomniałaś przy
tym o najważniejszym. Serce nie może być tylko
dobre, serce musi być także mądre. To znaczy, że
trzeba się zawsze trochę zastanowić, czy nie wy-
świadcza się przypadkiem niedźwiedziej przysługi.
A swoją drogą jutro kupisz jeszcze kwiatków i za-
niesiesz jej ode mnie. Trzeba tej bidulce osłodzić
rozczarowanie.
>t-. i i "
• " " Ą "i

Ta fotografia stała u Wujcia na biurku. Taką właśnie Kiciurę,


z prostymi jak druty włosami, lubił.
Sarnia Skała

D o Zakopanego przyjechała na miesiąc urlopu


Mamusia. Cieszyłam się bardzo, że tak mam i Wuj-
cia, i Mamę razem. Mamusia nie lubiła, ze względu
na słabe zdrowie, dalekich wycieczek, natomiast
ubóstwiała zbieranie grzybów, więc bardzo często
chodziliśmy z Mamą i z Felkiem o czwartej rano na
grzyby na Gubałówkę. Wujcio jeszcze wtedy spał
i tylko potem do obiadu dostawał smażone rydze
albo prawdziwki w śmietanie.
Nie lubiłam zbierania grzybów, włóczyłam się po
lesie tylko dlatego, żeby nie tracić obecności Mamy.
— Wiesz co, Mamusiu, ja z tobą muszę chodzić
na te okropne grzyby i wstawać tak wcześnie, to
chodź ty ze mną raz w góry. Nie w żadne prawdziwe
góry, bo wiem, że ci nie wolno... Pójdziemy sobie
rano na Sarnią Skałę i wieczorem wrócimy.
Mama zgodziła się i poszłyśmy, upewniwszy Wuj-
cia, że na kolację na pewno będziemy.
Okazuje się, że chełpiłam się tylko swoją znajo-
mością drogi. I to wszystko przez te czarne jagody,
których takie mnóstwo wszędzie. Mamusia co chwi-
la zatrzymywała się w jagodowym polu i szła już
nie za znakami, a za jagodami. Nie przerażałyśmy
się tym, że w końcu nie idziemy tą drogą, którąśmy
sobie wytknęły. Twierdziłam uparcie, że Mamę zaw-
sze na czyste wody wyprowadzę. Ale w pewnym
momencie zaczęłam się bać.
Zupełnie nieznane piargi, żadnych znaków i słoń-

7 —' Karol z Atmy 97


ce, które już- zaszło. Zaczęłyśmy szukać tego miej-
sca, gdzie skuszone jagodami opuściłyśmy znaki.
Nadaremnie. Zapuszczałyśmy się w coraz to bar-
dziej nieznaną okolicę. Zrobiło się już zupełnie
ciemno, noc była bezgwiezdna i bezksiężycowa.
Błądziłyśmy tak do jedenastej, usiłując znaleźć choć
ślad dawnej drogi. Doszłyśmy do miejsca, gdzie koń-
czyła się wszelka zieloność, a zaczynała jakby prze-
paść, jakby łożysko dawnego potoku, biegnące stro-
mo w dół.
Mama uznała, że nie ma co dalej błądzić, lepiej
przysiąść gdzieś na tym ostatnim pasemku zielono-
ści i poczekać do świtu. Próbowałyśmy jeszcze
trochę pohukiwać i wzywać pomocy, ale bezsku-
tecznie. Zziębnięte na kość, dotrwałyśmy tak do ra-
na. Mama co pewien czas budziła mnie i kazała wy-
konywać parę gimnastycznych ruchów.
Gdy tylko się rozwidniło, zaczęłyśmy szukać zna-
ków, któreśmy zgubiły. Trwało to dość długo i do
domu dowlekłyśmy się, potwornie zmęczone, koło
szóstej rano.
Gdyśmy przyszły, Atma była pusta. Drzwi za-
mknięte na dziesięć spustów i tylko Małgoś miau-
czał pod werandą. Mama się przeraziła.
— Co się tu stało, gdzie Wujcio?
— Pewnie się o nas zaniepokoił i pojechał szu-
kać. Boże, Boże! co ja narobiłam, to pewnie Wujcio
nie spał w nocy.
W tym momencie od gaździny z naprzeciwka ktoś
wyjrzał.
— O, toście som, a pan Szymanowski na pogo-
towiu...
Pobiegłyśmy z Mamą jak szalone do Pogotowia
Tatrzańskiego.
Po drodze spotkałyśmy Wujcia, który jechał fia-
krem zaprzężonym w siwego konia. Jakie idiotyczne
są czas«m ludzkie reakcje... Zamiast uspokoić Wuj-
cia, że oto jesteśmy, że nic się nie stało, że tak bardzo
przepraszamy, zaczęłam wrzeszczeć:
— Wujciu, Wujciu, niech Wujcio wysiada, to si-
wy koń!
Mama tymczasem podbiegła do fiakra i zaczęła
gorączkowo tłumaczyć:
— Katotku, myśmy zbłądziły, nie gniewaj się...
— Ja się nie gniewam. Siadajcie.
— Wujciu — nastawałam — ale to siwy koń!
— Już wszystko jedno. Jestem taki zmęczony.
W domu wszystko było tak jak z wieczora. Roz-
ścielone na noc Wujciowe łóżko. Nie tknięta kola-
cja na stole. Rozrzucone karty pasjansowe i mnó-
stwo wszędzie niedopałków.
— Jakżeście mogły narazić mnie na taki straszny
niepokój. JCtoś widział, jak szłyście w stronę Strą-
żyskiej. Myśleliśmy, że może na Giewont. Do jede-
nastej czekałem jako tako spokojnie, potem poje-
chałem do Wojtka, że może by Pogotowie... Ale
o żadnym wypadku nie meldowano, obiecali, że jak
do rana nie wrócicie, to wyruszą. I teraz właśnie
jechałem sprawdzić, czy jesteście. Całą noc tak
jeżdżę. Byłem u wszystkich znajomych, myślałem,
że coś wiedzą; jak wyście mogły?...
Widziałam, że Wujcio słania się wprost ze zmę-
czenia. Mama aż się rozpłakała.
— Ty wiesz, Katotku, że to nieumyślnie, ty wiesz,
że nigdy bym ci nie chciała sprawić niepokoju...
— Ja wiem, ja wszystko wiem, tylko się tak bar-
dzo niepokoiłem.
W tym czasie nadeszła Krzysztofiakowa, która
zrobiła nam herbaty z winem.
Chciałam jakoś wytłumaczyć Wujciowi, że Mama
tu niewinna, że to ja ją zaciągnęłam, chcąc się po-
chwalić, że tak dobrze znam góry. Mama taka smu-
tna poszła do siebie, a ja mam takie nieczyste su-
mienie.
Stałam pod drzwiami pokoju Wujcia, które za so-
bą zamknąJ, i słyszałam, jak się rozbiera i kładzie.
Nie mogłam tak przecież tego zostawić. Trzeba jesz-
cze Wujciowi powiedzieć, nim zaśnie... Zapukałam
cichutko.
— No wejdź już, wejdź...
— Ja tylko chciałam, żeby Wujcio wiedział, że
to moja wina. Ja chciałam się przed Mamą pochwa-
lić, że znam góry, i żeby Wujcio nie myślał, że to
Mama.
— Nie bądź taka niemądra, Kiciurko, przecież
wiem, że żadna z was by mi tego naumyślnie nie
zrobiła. Nieważne kto, ważne, że ja już nie wiedzia-
łem, co robić z rozpaczy i tak mnie to zmęczyło. Idź
zaraz do łóżka, bo jeszcze się po takiej nocy prze-
ziębisz.
I gdy się schyliłam, by go pocałować na to poran-
ne dobranoc, powiedział:
— Połóż mi na chwileczkę rękę na głowie. To za-
bawne, prawda, że dorośli też czasem potrzebują
pogłaskania?...
Przesądy

W
W ujcio był ogromnie przesądny. Odpukiwał
w drzewo, żeby odegnać złe moce. Mówił „na psa
urok". Na przykład: „Mama jakoś, na psa urok, le-
piej wygląda", „Koncert, na psa urok, doskonale
się udał" — i tak dalej...
Dziś dopiero zrozumiałam, że pochodzi to od sło-
wa „uroczyć" i wiąże się ściśle z odpukiwaniem
w drzewo (oczywiście lepiej nie malowane). Że zna-
czy to: niech złe uroki padną na psa, a nie na osobę,
o której mówię czy myślę.
Wtedy, w dzieciństwie, sądziłam, że jest to jakieś
jedno magiczne zaklęcie „napsałurok", bez specjal-
nego znaczenia. „Napsałurok" mówiła cała moja ro-
dzina z wyjątkiem Babuni.
Poza odpukiwaniem w drzewo miał Wujcio mnó-
stwo innych przesądów, które sobie przywiózł ze
wszystkich stron świata. Nikt nie wiedział już wła-
ściwie, co oznaczają. Wiadomo było tylko, że taka
czy inna czynność przynosi nieszczęście, takie czy
inne zjawisko szczęście.
Czarny kot przebiegający drogę — nieszczęście.
Kapelusz na łóżku — nieszczęście.
Zbicie lusterka — straszne nieszczęście.
Jechać dryndą zaprzężoną w siwego konia —
nieszczęście.
Buty postawione na odwrót przed łóżkiem —
nieszczęście.
Zobaczyć księdza, popa, zakonnika — nieszczęście.
Zobaczyć kominiarza — szczęście.
Baba z pustymi wiadrami — nieszczęście.
Baba z pełnymi wiadrami — szczęście.
Trzy spadające w ciągu jednego wieczora
gwiazdy — szczęście.
Należy zarówno złe uroki odżegnywać, jak i do-
bre zatwierdzać, łapiąc się za guzik. Poza tym istnie-
ją dni, kolory, lięzby i kwiaty szczęśliwe i nie-
szczęśliwe.
Skąd się całej mojej rodzinie, a już przede wszyst-
kim Wujciowi, tyle tych przesądów nabrało, nie
wiem.
Może wyssał je z mlekiem mamki, urodziwej
ukraińskiej mołodyci, może przywiózł z wąskich
włoskich uliczek czy krain, gdzie śpiewają muezzi-
ni... W każdym razie sumiennie i rzetelnie stosował
się do przepisów czarodziejskiej księgi wierzeń
i przesądów. Przesądy te wcale nie ułatwiały życia,
0 nie...
Kiedyś wracaliśmy od Trzaski we trójkę: Wujcio,
Pimek i ja. Było już bardzo późno i Wujcio chciał,
żebym jak najszybciej znalazła się w łóżku. Poza
tym deszcz lał jak z cebra (Wujcio mówił: „Leje jak
z pradziadka").
— Widzisz, widzisz — złościł się Wujcio na Pim-
ka — przepowiadałeś piękną pogodę i ja niebacznie
raz ci uwierzyłem, a teraz co, zmokniemy jak kury
1 jeszcze się pozaziębiamy.
— Karoleczku kochany, już się nie złość — bronił
się Pimek. — Nie taki znów wielki deszcz. Dojdzie-
my szybciutko przez Gęsią Szyjkę. Ja was odpro-
wadzę.
Gęsia Szyjka to strome zejście z Krupówek pra-
wie wprost na Atmę. Nie było ono zbyt wygodne
dla nogi Wujcia, ale trudno. Deszcz, mimo że'Pimek
starał się go nie zauważać, lał coraz potężniej.
Doszliśmy do wylotu Gęsiej Szyjki już porządnie
zmoczeni, a tu raptem zza zakrętu wypada czarny
kot. Mokry i czarny jak sto diabłów. Wujcio zatrzy-
mał się nagle i mówi:
— Zawracamy, idziemy przez Orkana.
— Karolu — oponuje Pimek — jużeśmy przemo-
kli, przez Orkana będzie się z nas lało.
— No i widzisz, gdzie tu logika, przed chwilą mó-
wiłeś, że prawie nie pada. A tędy za nic nie pójdę,
czy chcesz, żebym na dziecko jakie nieszczęście
sprowadził. Idź do domu, my sobie jakoś przez
Orkana dojdziemy.
Kiedyś też nam wypadło wracać późno od dok-
torostwa Sokołowskich. Z Białego do Kasprusi to po-
rządny kawał drogi.
— O, Wujciu, jest fiakier — ucieszyłam się.
— Nie zatrzymuj go, na miłość Boską. Czy nie
widzisz, że to siwy koń?
Wlekliśmy się zmęczeni i dopiero niedaleko do-
mu napatoczył nam się „kary fiakier".
— Wujciu — spytałam kiedyś — jak to jest
z tymi przesądami? Czytałam w jednej książce, że
to wszystko bujda i że nie wypada wierzyć w prze-
sądy.
— Och, Kiciurko, jakaś ty niewyrozumiała. Po-
zwól mi na te moje dziwactwa. W przesądy wierzą
nie tylko ludzie głupi. Czasem także ludzie nie-
szczęśliwi, a czasem tacy, którzy się w jakiś sposób
boją życia, czasem ot tak sobie, jak ja... W to się
nie wierzy, to się robi machinalnie.
Do dzisiejszego dnia łapię się za guzik i odpuku-
ję, do dzisiejszego dnia nie lubię rozsypanej soli
i rozbitego lustra, siwego konia i pantofli postawio-
nych na odwrót przy tapczanie.
Czasem myślę, że w każdym z nas istnieje jakaś
podświadoma tęsknota do rzeczy niezupełnie real-
nych, do bajki, do wróżek, do uroków i czarów.
Wujcio zawsze nosił przy sobie małe srebrne pu-
dełeczko. Pudełeczko to zawierało szczęście, właś-
ciwie to, co powinno było przynosić szczęście. Był
tam kawałeczek sznura wisielca i jakiś amulet
afrykański. Był mały pogięty medalik i figurka
Buddy.
Gdy w czasie pogrzebu w sali Konserwatorium
Warszawskiego wyjmowano Wujciowi Serce, które
miało spocząć w krypcie kościoła Świętego Krzyża
w Warszawie albo w specjalnie na ten cel zbudo-
wanej kapliczce na starym zakopiańskim cmentarzu,
włożyliśmy do kieszonki frakowej kamizelki srebrne
pudełeczko, które zawierało szczęście, a właściwie
to, co miało przynieść, a nie przyniosło szczęścia.
Krzysztoftakowa, Greta i Marlena

W
W okresach, gdy dom był pełen gości, Felek
nie mógł sobie dać rady ze sprzątaniem, gotowa-
niem, praniem i z tym wszystkim, czego Atma wów-
czas od niego wymagała. W tych to okresach przy-
chodziły do nas kolejno Krzysztofiakowa, Marlena
i Greta.
Krzysztofiakowa zastępowała również Felka, gdy
miał do załatwienia jakieś swoje osobiste sprawy
poza Zakopanem. Była inteligentna i dawała sobie
radę. Oczywiście nie tak jak Felek, ta opatrzność
Atmy. Gdy Felek wyjeżdżał, zostawiał Krzysztofia-
kowej dokładne instrukcje i w myśl tych instrukcji
dom funkcjonował jako tako.
Od wielu lat, niestety, marzeniem Krzysztofia-
kowej było wydzierżawienie klozeciku w którejś
z dobrze prosperujących restauracji. Najbardziej
uśmiechało jej się Morskie Oko — kawiarnia i res-
tauracja jednocześnie, bardzo wówczas popularna.
Po paru latach pracy Krzysztofiakowa mogła zreali-
zować swoje marzenie i zasiadła godnie w przejściu
między toaletą dla pań i panów Morskiego Oka.
Przed tym pożegnała się zresztą z nami najczulej
i wiele łez uroniła przy rozstaniu, bo: „Takiego do-
brego pana jak pon Szymanowski to na całym świe-
cie nima".
Nazajutrz Wujcio wrócił z Morskiego i zaśmie-
wając się opowiadał, że Krzysztofiakowa nie chcia-
ła odeń przyjąć zapłaty za korzystanie z przybytku
ł jeszcze się obraziła twierdząc, że to dla niej taka
przyjemność, jak pan Szymanowski ją odwiedzi i że
nijakiej zapłaty nie przyjmie.
Ze mną była podobna historia i ucinałyśmy
z Krzysztofiakową długie pogawędki. Pytała mnie
o to, co w domu, i o wszystkie koty po kolei, i co
słychać u pana Felka. Potem już się tak utarło, że
czy trzeba, czy nie trzeba szliśmy przywitać się
z Krzysztofiakową. 'Krzysztofiakowa twierdziła, że
jej matka była ,,z panów", bo pochodziła ze znanej
rodziny Foxów (może Fuchs?). Wujcio, jak tylko
Krzysztofiakowa do nas nastała, przezwał ją „dzie-
dziczką". Pisze o niej na przykład w liście do mnie
z 11.IX.1934 tak:
...Więc „ludziowo", to znaczy Felek i „dziedzicz-
ka", Jehanna z Foxów, jak zawsze na swoich stano-
wiskach.
Po Krzysztofiakowej nastała Greta. Skąd to dziw-
ne imię u góralki? Ależ Greta wcale nie była Gretą,
tylko Helcią. Nowe, wspaniałe imię dostała od
Wujcia.
Greta miała około czterdziestu lat, ogromne wole,
wyłupiaste oczy i głębokie przekonanie, że jest
piękna. Kiedyś Wujcio zauważył, jak przy sprząta-
niu jego pokoju, sądząc, że nikt jej nie widzi, wy-
czynia przed lustrem przedziwne wygibasy i łamań-
ce. Kryguje się i wdzięczy, rzuca powłóczyste spoj-
rzenia, cofa się i podbiega tanecznym krokiem.
Jeszcze i wtedy była Helcią. Ale gdy kiedyś przy-
szła z uczernionymi .węglem brwiami i umalowany-
mi wargami, co było tym okropniejsze, że wargi
miała od ucha do ucha, Wujcio nie wytrzymał i za-
pytał zjadliwie:
— A cóż ty, Helciu, za Gretę Garbo się robisz,
czy co?
Od tego dnia Helcia została Gretą i z wielką dumą
obnosiła swoje nowe imię i wyczernione brwi.
Była nieinteligentna i tępa, ale ogromnie pocz-
ciwa. Nie należało do przyjemności pozostawanie
z nią na gospodarstwie bez Felka, bo Greta nie
umiała gotować i obiady przynosiło się z knajpy.
Poza tym wiele czasu spędzała na strojeniu min
przed lustrem, tak że czystość i porządek w domu też
stały wówczas pod wielkim znakiem zapytania.
Greta miała ze dwa hektary ziemi, co na bied-
nym Podhalu jest znacznym majątkiem, i uchodziła
za posażną pannę. Nic więc dziwnego, że zdybała
w końcu jakiegoś Tadka i postanowiła wyjść za
mąż. Wujcio odetchnął z ulgą. Jakoś mu było przy-
kro Grecie wymawiać, ale skoro sama rezygnuje...
Na miejsce Grety przyszła niewiasta dwakroć
jeszcze od^ Grety brzydsza. Bardzo ją ktoś Felkowi
zachwalał, że taka czysta i uczciwa, no i Felek ją
zaangażował.
Gdyśmy ją pierwszy raz ujrzeli, krzyknęliśmy jed-
nogłośnie:
— Marlena!
I tak następna Helcia została Marleną.
Z Marleny Wujcio nie był zadowolony, o nie! Bo
Marlena zaczęła uważać, że Wujcio jest istotą tak
doskonałą jak sam ksiądz proboszcz i że należą mu
się nie mniejsze niż księdzu proboszczowi honory.
Gdy tylko gdzieś na szlaku swego sprzątania go
spotkała, rzucała mu się do rąk i obcałowywała je
bezlitośnie swymi bezzębnymi, wielkimi ustami.
Bronił się, uciekał, złościł, ale nic nie pomagało.
Marlena potrafiła dopaść tak, że ani się nawet nie
spostrzegł. Ogromnie mnie to bawiło, ale widząc,
że Wujcio zaczyna się bać Marleny i że go potwor-
nie denerwuje, spytałam:
— Dlaczego Wujcio jej nie wymówi, ona jest nie-
dorozwinięta i zawsze już będzie tak Wujciowi do-
kuczać.
— Wymówić, wymówić — rozgniewał się. —
A czy ty wiesz, że ona, biedaczka, nigdzie do pracy
się nie dostanie?
Wyjechałam po wakacjach do szkoły i zostawiłam
Wujcia z Marleną, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego
właściwie woli on się sam męczyć, niż zrobić przy-
krość Marlenie. Po paru dniach dostałam list (22.IX.
1935 r.), w którym Wujcio pisze:
...Greta wróciła triumfalnie do Atmy, tamtej Helki
(Marleny) nie mogłem znieść i wolę już tę starą
idiotkę. Ale wybiera się za mąż za swego Tadka...
Jak się odbywało odejście Marleny, Wujcio mi
nie napisał. Dowiedziałam się później od niej samej.
Szczerząc zęby w uśmiechu imbecila opowiadała mi,
że pan Szymanowski ją „wywianował" i dał „po-
sadę". Wywianowaniem był, zdaje się, nowy serdak,
a posadą praca w charakterze pomocy kuchennej
w którymś z zaprzyjaźnionych pensjonatów.
Czary... Mary..

Warszawie, bodajże na Chmielnej, istniał


mały, ciemny sklepik tak interesujący jak żaden
inny. Był to sklep czarodziejski. Kupowało się tam
przeróżne przybory potrzebne magikom i przed-
mioty „do śmiechu": proszek na kichanie i piszczące
gumowe bułeczki, bilety wizytowe z nieprzyzwoity-
mi napisami i gaz łzawiący. Bengalskie ognie i ty-
siące równie ciekawych rzeczy.
Zaopatrzywszy się kiedyś w parę co bardziej uda-
nych artykułów z owego sklepiku, przyjechałam
z Mamą do Zakopanego. W niedługi czas po nas
zjawiła się beznadziejnie od wielu lat zakochana
w Wujciu starszawa cudzoziemka, dla której nawet
droga przesz kilka granic nie była zbyt daleka, byle
tylko zobaczy mon cher Charles.
Pani X siedziała trzy tygodnie i ani myślała o wy-
jeździe, zabierając Wujciowi mnóstwo czasu i odry-
wając go od pracy. Pewnego dnia udało się panią X
namówić na wycieczkę. To Mamusia się poświęciła
i postanowiła zabrać ją na cały dzień na Halę Gą-
sienicową. Nie przyszło jej to łatwo, trzeba było
używać wszelkich możliwych zachęcań. Pani X
uparcie twierdziła, że przyjechała na krótko i ani
na chwilę nie chce pozbywać się towarzystwa Wuj-
cia (który już był tym towarzystwem potwornie
zmęczony).
No, nareszcie poszły...
Wujcio z ulgą przeszedł do siebie troszkę popra-
cować. Siedziałam na werandzie i raptem z przera-
żeniem widzą, że wracają. Wujcio, też zaniepoko-
jony, wyjrzał z gabinetu. Okazuje się, że pani X
coś zapomniała i że trzeba było wrócić.
Po ponownym wylewnym pożegnaniu poszły jesz-
cze raz.
— Ufff — westchnął Wujcio.
Z gabinetu dobiegały dźwięki pianina. Felek
sprzątał w stołowym, było spokojnie i tak jak co
dzień przed przyjazdem pani X. Spokój trwał mniej
więcej godzinę. Bo po godzinie...
Najpierw biegła pani X, płacząc głośno. Za nią
Mama, zdenerwowana i zła.
Pani X krzyczała:
— II m'a rnordue, oh, mon Dieu...
Mama tłumaczyła Wujciowi, który wybiegł z ga-
binetu (po polsku, jako że pani X ani słowa nie
rozumiała):
— Wcale jej nie ugryzł. To takie poczciwe psisko.
Zwykły jakiś łagodny owczarek, skoczył na nią
łapami i trochę zadrapał. Okropnie się tylko wy-
straszyła. A poza tym nie chciała iść od samego
początku. Chciała zostać z tobą, to był tylko pre-
tekst. Oh, jaka nudna baba!...
— No tak, nic z pracy na dzisiaj — westchnął
z rezygnacją Wujcio i zaczął pocieszać panią X.
Nie było sposobu... Gdy Wujcio chciał kompono-
wać, twierdziła, że będzie cichutko siedziała w ga-
binecie, a on nie znosił przecież przy pracy niczyjej
obecności. Poprosił Władka Obrochtę, żeby zajeż-
dżał od tyłu Atmy, gdy ma nas brać na popołudnio-
we spacery. Pani X kładzie się zwykle po obiedzie
i nie zauważy może naszego wypadu, a Mamusia,
która i tak postanowiła się poświęcać, będzie holo-
wała "ją do kawiarni po poobiedniej drzemce. Raz
się udało, ale potem pani X przestała się już nawet
kłaść po obiedzie. Rozpacz...
Wtedy to wpadłam na szatański pomysł i przypo-
mniałam sobie^o skarbach, które przywiozłam z mo-
jego czarnoksięskiego sklepiku.
Podsypałam na dno nocnika, który stał pod łóż-
kiem w gościnnym pokoju, odrobinę proszku i cze-
kałam na efekt. W nocy obudziły mnie jakieś hałasy,
rumor w pokoju pani X i Mamy.
Zastałam obie panie w komicznej sytuacji. Pani
X tragicznym gestem pokazywała Mamie nocnik,
w którym buzował jak szampan szmaragdowy płyn.
— Sophie — rozpaczała pani X — vous voyez, je
suis malade, gu'est-ce qu.e c'est?...
— Mais soyez tianąuille, nous irons demain chez
le medecin — pocieszała, sama już zaniepokojona,
Mama.
Uradowana położyłam się spać i nie słuchałam
dalszego ćiągu dialogu.
Rano poszły-do doktora i doktor powiedział, że
pani X jest całkiem zdrowa, ale na wszelki wypadek
kazał dać mocz do analizy. Następnej nocy pow-
tórzyła się ta sama historia, z tym, że pani X do-
stała z przerażenia jakiegoś ataku. Musiałam się
Mamie przyznać, bo echa całej awantury dotarły
do Wujcia, który się okropnie zaniepokoił, jako że
w ogóle bał się chorób.
Wujcio i Mama mnie skrzyczeli, a pani X chcąc
się Wujciowi przypodobać uznała, że jestem mimo
wszystko une charmante fillette i żeby się na mnie
nie gniewano, bo ja sobie tylko tak zażartowałam.
Nie było sposobu na panią X i jak zwykle pełny
miesiąc musiała u nas odsiedzieć.
!
Drugim nabytkiem ze sklepiku na Chmielnej był
karaluch z celuloidu, który w przezroczystym pły-
nie upodabniał się zupełnie do żywego karalucha.
W czasie jakiegoś wystawnego obiadu wrzuciłam
go, nieszczęsna, do talerza z rosołem, podanego
panu Lechoniowi. Pan Jan zareagował bardzo ładnie.
Powiedział, że niestety nie powinien jeść, bo jakoś
niedobrze się czuje.
Wujcio zachwalał:
— Spróbuj, Leszku, taki dobry rosołek...
— Nie, nie mogę.
Wujcio, który siedział obok pana Lechonia, na-
chylił się nad nim i zobaczył tego karalucha.
— Ja cię strasznie przepraszam, ja nic nie rozu-
miem, Felek tak czysto gotuje, to coś niesłycha-
nego...
Zrobiło mi się przykro.
— Wujciu, to udawany karaluch, to ja...
Byłam bardzo rozżalona, że nikt jakoś nie śmiał
się z mego dowcipu i że Wujcio się gniewał.
Trzeciemu nabytkowi z czarodziejskiego sklepiku
zawdzięczam wykład o tym, co jest niesmaczne
i wulgarne.
Była to gipsowa kupka, bardzo dobrze odrobiona
psia kupka. Ułożyłam ją na stole w gabinecie przed
przyjściem gości. Ktoś krzyknął:
— Jezus Maria, pies tu napaskudził!...
Wujcio, znając moją ostatnią manię, zorientował
się, że to nowy kawał. Kupkę sprzątnięto, ten i ów
się nawet pośmiał, ale ja już domyślałam się, co
mnie czeka.
— Nigdy nie przypuszczałem — mówił później
Wujcio — że potrafisz robić takie obrzydliwe ka-
wały. To niesmaczne i wulgarne. Nie wiem, jak ci
mogło- strzelić do głowy, żeby właśnie taką rzecz
kupić. Jakoś bardzo się na tobie zawiodłem. Można
płatać różne figle, byle to nie było nieestetyczne.
Bardzo mi smutno, że ty właśnie to zrobiłaś.
O przeklęty czarodziejski sklepiku...

8 — Karol z Atmy
Zabawki

TX ak jak by istniały dwie dziewczynki: warszaw-


ska i zakopiańska.
Pierwsza była grzeczna i dobrze ułożona, nosiła
ładne, czyste sukienki i słuchała, jak jej Babunia
czyta bajeczki pana Jachowicza i „Wieczory pod
lipą". i
Druga była nieznośna, chodziła w chłopięcych
portkach, miała poobtłukiwane kolana, brudne
łokcie i starała się rozmawiać z rówieśnikami gwarą
góralską.
Mam wrażenie, że Wujcio wolał tę drugą dziew-
czynkę. Przyjaciele jego też jak gdyby rozróżniali
je obie, objawiało się to nawet w podarunkach.
W Warszawie dostawałam książki i lalki, w Zakopa-
nem jakieś koziki, ciupagi, plecaki...
Wujcio zawsze wiedział, gdzie jaki podarek
pasuje. Z Davos, gdzie przebywał na kuracji, przy-
słał mi wspaniałą lalkę, która została pretensjonal-
nie nazwana Lilianą.
Gdy Wujcio był w Davos, ja grzecznie mieszka-
łam z Mamą i ojczymem w Warszawie. Grzecznie
bawiłam się Lilianą. Grzecznie chodziłam do przy-
jaciółek Mamy na kinderbale, gdzie podawano ka-
kao z pianką i wyświetlano przezrocza, grzecznie
rozmawiałam po francusku i... czekałam na
Wujcia.
Jakaż to była piekielna radość, gdy wreszcie
z tego „Davosu" powrócił. Zebraliśmy się wszyscy
U Babimi na Raszyńskiej. Pamiętam długi rodzinny
stół i podniecone, rozgadane nastroje. Była różowa
marynowana cielęcina, którą tak lubił, i ukraiński
barszcz.
Po obiedzie Wujcio zaczął wyciągać szwajcarskie
upominki, każd^ coś dostał. Nie zapomniał ani o pie-
lęgniarce Babuni, ani o służącej Broni. Wszyscy już
byli obdarowani, tylko na mnie Wujcio nie zwracał
uwagi. Nie chodziło wcale o prezent, ale o to zapom-
nienie. Robiło mi się coraz smutniej i nadaremnie
pocieszałam się, że przecież przysłał mi z Davos
tę Lilianę. Starałam się uśmiechać, ale nie wycho-
dziło. W pewnym momencie Wujcio zawołał:
— Chodź no tu, Kiciurko, byłbym zapomniał!
Przecież tobie przywiozłem cygarniczkę.
Ucieszyłam się bardzo, że jednak o mnie pamię-
tał. Natychmiast zrobiło się radośnie.
Wyjął z kieszeni coś, co spoczywało w takim
samym wąskim etui jak bursztynowa cygar-
niczka.
— Dziękuję, Wujciu, to Wujcio o mnie myślał...
Nie wypuszczał jednak jeszcze z rąk pudełeczka.
— Będziesz dopiero chyba tę cygarniczkę używać
za kilkanaście lat, jeśli w ogóle będziesz kiedyś pa-
lić papierosy.
— Och tak, za kilkanaście lat, ale jak to dobrze,
że Wujcio o mnie myślał w tym Davosie, bo i Lilia-
na... Liliana to ta lalka, co mi Wujcio przysłał...
i teraz ta cygarniczka. Ja bardzo, bardzo dzięku-
ję... — i uszczęśliwiona brałam z rąk Wujcia wąskie
etui.
— Obejrzyj sobie dobrze, Kiciurko, tę cygarnicz-
kę. Może ci się nie spodoba.
Na białej atłasowej podszewce spoczywał maleń-
ki zegarek ze srebrną bransoletką. Prawdziwy, naj-
prawdziwszy, dorosły zegarek!
I to nie był koniec. Wujcio oznajmił, że ma dla
mnie jeszcze jeden prezent, ale jest to prezent za-
kopiański, który mnie natychmiast po przyjeździe
przywita.
Potem przez wszystkie zakopiańskie lata wisiał
nad łóżkiem. Był to również zegarek, tylko ścienny.
Miniatura zegara z jakiejś wiejskiej oberży, z wa-
hadłem, ciężarkami i daszkiem, spod którego wy-
skakiwać powinna kukułka. Rzeczywiście zakopiań-
ski prezent... Nie pasowałby do rozjazgotanej tram-
wajami warszawskiej ulicy ani do nowoczesnych
mebli w mieszkaniu Mamy. Pasował natomiast do-
skonale do pokoiku w Atmie, do prostego stołu
i prostych drewnianych łóżek. Pasował do góral-
skich ścian Atmy i do zakopiańskiego spokoju.
Przywiozłam kiedyś do Zakopanego warszaw-
skie zabawki: Lilianę, Ninusię, dziecinną balię z wy-
żymaczką i kuchenkę. Balijka i kuchnia stały nie
używane pod łóżkiem, a Lilianą i Ninusią zajęłam
się w jakiś deszczowy dzień.
Lilianę zrobiono z masy, miała prawdziwe włosy
i zamykała oczy. Ninusia była wypchana trocinami
i tylko głowę miała z masy. Postanowiłam zabawić
się w doktora i zobaczyć, co obie pałuby mają
w środku. Lilianę spreparowałam znakomicie
i ogromnie zainteresowały mnie jej oczy, które się
wyjmowały z głowy i były połączone drutem.
Z Ninusią była gorsza sprawa, bo jak jej się zaczęły
z brzucha sypać trociny, to zaśmieciłam cały pokój.
Konsekwencje... Jak zwykle w takich wypadkach.
— Wszystko powiem Wujciowi — krzyczała bo-
na. — Takie piękne lalki poniszczyć!
Po obiedzie rzeczywiście Wujciowi opowiedziała.
— Po coś to zrobiła? — zapytał.
— Bo tak strasznie chciałam wiedzieć, co one tam
mają w środku. Dlaczego Liliana zamyka oczy, dla-
czego Ninusia ftia miękki brzuch. Myślałam, że się
nie zepsują. Chciałam wiedzieć, jak tam wszystko
w nich jest urządzone. Myślałam, że może mają
jakieś kiszki.
Wujcio się wcale nie gniewał, tylko na poobied-
nim spacerze zaczął mi tłumaczyć mechanizm ludz-
ki. O krwioobiegu i oddychaniu, o żołądku i wątro-
bie, o żyłach i tętnicach. Była to pierwsza w życiu
lekcja anatomii.
Jakie to szczęście, że w latach, w których zaczy-
nałam chcieć wiedzieć, miałam właśnie Wujcia.
Pewnego roku Wujcio wyjechał z Zakopanego za
granicę, żeby się spotkać z Pawłem Kochańskim
i jego żoną i „pokoncertować". Zostałam na gospo-
darstwie z wujem Feliksem, który wtedy wyjątkowo
do Zakopanego, przyjechał, z Felkiem i z boną.
Wujcio przysłał mi wtedy tylko jedną kartkę —
z Zuoz. Pisze w niej:

Niedziela, 26.8.1931.
Kiciurko moja najdroższa! Z kolei piszą do Cie-
bie, a Ty Wujciowi przeczytaj kartkę. Dojechałem
doskonale. Tu jest cudownie niby w Zakopanem,
tylko daleko wyżej i wszystko daleko większe. Bar-
dzo się cieszę, że przyjechałem, bo tu są moi przy-
jaciele p.p. Kochańscy * i inne miłe osoby. Ale tęsk-
nię za Zakop, i za kilka tygodni wrócę. Czuję się dob-
rze. Ciekaw jestem, jak tam gospodarstwo idzie? Na-

* Było to jeszcze przed poznaniem państwa Kochańskich


przeze mnie (przyp. aut.).
piszcie do mnie. Ściskam serdecznie Ciebie i Wujcia
i pozdrowienia dla Felka i Reginki*. Twój Wujcio.
Z tego wyjazdu też przywiózł mi prezent i znów
ofiarowany mniej więcej w ten sposób co i zegarek.
Gdy już, oszalała z radości, chciałam biec na górę,
żeby Wujciowi dać trochę odpocząć po podróży,
zatrzymał mnie:
— Słuchaj, Kićiurko, Felek właśnie rozpakowuje
walizkę. Na wierzchu jest taka błękitna sukienka.
Przywiozłem ją dla Reni K. Chcę, żebyś zobaczyła,
czy ładna.
Renia K. to była nieznośnie grzeczna warszawska
dziewczynka, którą mi zawsze stawiano za wzór.
i wykluwano nią oczy, a której serdecznie niena-
widziłam za te jej wszystkie niezaprzeczalne
cnoty.
Głęboko zraniona patrzyłam na błękitne cudo.
Przecież to mój Wujcio, a nie Wujcio Reni. Dlacze-
go właśnie dla niej?...
— No co, ładna? — pytał i już rozkładał sukien-
kę na swoim łóżku. — Reni będzie w niej do twarzy,
prawda?
To już było ponad ludzkie siły.
— Pewnie, że do twarzy, niech ją sobie zje, zje,
zje!...
Wujcio zaczął się śmiać.
— Ależ zazdrośnica. Przecież to dla mojej Kiciu-
ry, tak się tylko chciałem z tobą troszkę podroczyć.
Lubił się ze mną droczyć. To prawda. Tylko, że
w tym wypadku ja niebieskiej sukienki jakoś do
końca, do zdarcia nie cierpiałam. Po prostu wstydzi-
łam się mojego wybuchu zazdrości.
* Reginka — jedna z bon (przyp. aut.).

116
Pociętych z ciekawości lalek nie żałowałam, bo
ich nigdy specjalnie nie lubiłam, ale nad kalejdo-
skopem płakałam gorzkimi łzami. Mimo że go sama
własnoręcznie, tak jak i lalki, zniszczyłam.
Wujcio przyniósł mi kiedyś ten kalejdoskop. Ta-
niutki i oklejony ohydną tapetą, był jednak wspa-
niały. Wyglądał jak mała lunetka, a gdy się go
przyłożyło do oka i wolno obracało, szkiełka w nim
układały się w najprześliczniejsze wzory. Za każ-
dym razem inne... Niepowtarzalne...
Bawiłam się kalejdoskopem spokojnie przez parę
dni, później jednak piekielna ciekawość znów za-
częła męczyć. Jak to właściwie jest? Co się znaj-
duje w środku, czy te wszystkie wzory gdzieś sie-
dzą na dnie?
Kalejdoskop podzielił los lalek. Zaczęłam go roz-
klejać i rozdłubywać. Jakaż była moja rozpacz, gdy
z tekturowej rury wypadła tylko garść nawet nie-
oszlifowanych, kolorowych szkiełek. Płakałam.
Własnoręcznie przecież rozbiłam złudzenie.
Wujcio poradził mi, żeby go zawsze najpierw za-
pytać, co jest w środku. Jeśli będzie wiedział, to
odpowie i nie trzeba będzie niszczyć zabawki. Jeżeli
nie będzie wiedział, to razem zajrzymy do środka.
A potem jeszcze dodał, że nie zawsze warto za-
glądać. Bo tak jak z kalejdoskopem na przykład.
Czyż nie przyjemniej było mi wierzyć, że tekturo-
wa rura zawiera niezliczoną ilość tajemniczych
wzorów, niż wiedzieć na pewno, że to tylko parę
marnych szkiełek?
Łańcuch szczęścia

f, pieniędzmi był zawsze kłopot. A właściwie


to bez nich. Dziś aż się wierzyć nie chce, jak Wuj-
cio mógł podołać wszystkim obciążeniom i rozlicz-
nym obowiązkom. Te obowiązki wyglądały mniej
więcej tak.
Czteropokojowe mieszkanie w Warszawie przy
Raszyńskiej 58 i Zakopane. W Warszawie mieszka-
ła Babunia, jej siostra — Babcia Józia, najstarsza
siostra Wujcia — Nula i brat Feliks. Z tego tylko
Babcia Józia była samowystarczalna, dzięki emery-
turze po mężu. Wszyscy pozostali mieszkańcy Ra-
szyńskiej byli na utrzymaniu Wujcia. Babunia i wuj
Feliks ciężko chorowali i o żadnej pracy nie było
mowy. Cioci Nuli z pracą jakoś nie wychodziło
i jeśli pracowała, to tylko okresowo. W czteropoko-
jowym mieszkaniu na Raszyńskiej mieszkała także
opłacana przez Wujcia pielęgniarka Babuni, no i słu-
żąca Bronia.
Ciocia Stasia, znana śpiewaczka, była wprawdzie
samowystarczalna i jeszcze odrobinę pomagała w ło-
żeniu na dom przy Raszyńskiej, lecz Mama moja
z kolei miała zbyt ciężkie warunki finansowe, by
swoją cegiełkę dokładać, a nawet w dużej mierze
pozostawiała Wujciowi troskę o mnie.
Na barki tego cudownego człowieka spadał ciągle
ciężar ponad siły. Nie trzeba zapominać, że był od
bardzo dawna ciężko chory na gruźlicę, bez przer-
wy tylko załeczaną; że zawsze szamotał się między
pracą zarobkową a pracą twórczą, że zawsze istniała
konieczność zdobywania pieniędzy, których było
ciągle za mało.
Za mojej pamięci mógł komponować tylko
w okresach zakopiańskich, które miały być równo-
cześnie odpoczynkiem po męczących rozjazdach za
granicą i swego rodzaju kuracją niezbędną dla płuc.
Jakie to wszystko było ciężkie, widać z listów
pisanych do mnie. Oto fragment listu z 22.1.1935 r.
...Pomyśl np. o mnie — z pewnego punktu widze-
nia zdawałoby się, że wszystko jest znakomicie! Mo-
je coraz częstsze wyjazdy za granicę, coraz większa
ilość koncertów świadczą o mojej wzrastającej sła-
wie i wzięciu — są zapewne ludzie, którzy mi tego
zazdroszczą. A jednak pomyśl, że całe moje życie
w ostatnich latach polega na ciągłych wyjazdach,
to znaczy ciągłych rozstaniach, pożegnaniach i wy-
pływającym stąd smutku. Pomyśl tylko, co by ze
mną było, gdybym na moje życie zapatrywał się tyl-
ko z tej strony rozstań i pożegnań! Byłoby wprost
niemożliwym do zniesienia. Muszę więc na nie pa-
trzeć z drugiej strony, to zn. pożytku, który te wy-
jazdy przynoszą mnie i moim drogim. Wtedy wszyst-
ko to widzi się w odmiennym świetle. Powiem Ci,
jaką niegdyś przeżyłem chwilę — z pewnością je-
dną z najcięższych w moim życiu. Było to w listo-
padzie 1933 r. Wróciłem wtedy z koncertu w Mos-
kwie, na jeden dzień, nazajutrz miałem jechać na
cały szereg koncertów w południowych krajach,
które miały przynieść dość znaczny zarobek. Zasta-
łem tego dnia okropnego Babunię w bardzo złym
stanie. Zdawałem sobie sprawę z powagi położenia.
Rozsądziłem tę sprawę w swoim sumieniu i z cięż-
kim sercem jednak pojechałem na te koncerty, bo
czułem, że nie mam prawa pozbawiać się zarobku,
od którego zależy los nie tylko mój — ale właśnie
wszystkich moich na Raszyńskiej. Mogłem liczyć
tylko na Opatrzność Boską — i nie zwiodła mię, bo
jak wróciłem po miesiącu, Babunia czuła się daleko
lepiej. Jak ci będzie kiedyś smutno, to pomyśl, co
przeżyłem tego okropnego, listopadowego dnia —
i następnych w podróży. To Ci powie o niejednym,
co życie z sobą niesie, a co trzeba umieć znieść
właśnie dla dobra tych, kogo się kocha...*
List z 25. XI. 1932 r.
...Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo byłem zajęty
i przemęczony tym wszystkim, co miałem na głowie
w ostatnich miesiącach. Nie mówię już nawet
0 koncertach, podróżach i zwykłych moich zajęciach
w Warszawie — ale także o chorobie Babuńci i Wuj-
cia Felcia, czym się tak gryzłem. Ale Chwała Bogu —
dziś już oboje czują się znacznie lepiej, tak że ze spo-
kojnym sercem mogłem wyjechać na kilka tygodni
do Zakopanego, bo i ja już czułem się bardzo tym
wszystkim zmęczony i pragnąłem wypoczynku..."
I jeszcze z 11. IX. 1934 r.
...Piszę o samych głupstwach, ale to dlatego, że
jestem b. zmęczony — dużo dziś pracowałem —
1 wprost nie mogę skupić myśli na poważniejszych
tematach, zwłaszcza że przed chwilą napisałem list
do Mamusi o różnych rodzinnych sprawach... Ja tu
będę jeszcze miesiąc. W końcu października zaczy-

* List ten jest odpowiedzią na mój list, zrozpaczony i pe-


łen tęsknoty za Wujciem. Wszystkie podkreślenia we wszyst-
kich cytowanych Ustach — Wujcia. (Przyp. aut.).
nają się już koncerty i rozjazdy. Męczy mnie to,
ale co robić! Najpierw jadę do Anglii, do Francji
i Niemiec. Będę Ci przysyłał pocztówki z ciekaw-
szych miejsc...
Więc w okresach między tymi męczącymi zarob-
kowymi podróżami Wujcio dopadał pianina i Zako-
panego i komponował.
A pieniędzy było ciągle mało... mało... mało...
Mieliśmy miesiące finansowo jaśniejsze, kiedy się
przejadało to wszystko, co w ciągu podróży zarobił,
i miesiące bardzo, ale to bardzo ciężkie, kiedy Felek
chodził po drobne pożyczki do znajomych, a Wujcio
brał w sklepie Kohana na książeczkę.
Przede mną starał się Wujcio ukrywać te okresy
posuchy. Chciał, żebym miała dzieciństwo pogodne
i beztroskie. Dopiero o wiele później dowiedziałam
się, że komorne za Atmę nie było przez ostatni rok
płacone, że nie starczało na krawca i na zagranicz-
ne leki. Bo to były jego wydatki i jego potrzeby.
Na potrzeby innych starczało zawsze.
Kiedy pieniędzy było więcej, oddawał ludziom
wszystko, co miał, i stąd prawdopodobnie ogólne
przekonanie, że do Karola można było iść jak w dym
po ratunek w materialnych trudnościach. Ze nale-
żało oczekiwać od niego upominków, że można się
było nie spieszyć z oddawaniem zaciągniętych po-
życzek.
Nie wiem, czy ktokolwiek orientował się, że ten
człowiek tak niewiele, tak bardzo niewiele posiadał.
Atma była cudza i pianino, przy którym kompo-
nował, cudze. Cały jego majątek stanowiły te fotele
z Ładu, parę makat, parę obrazów, gary na kwiaty,
gumowy tub i... i to chyba wszystko. Bo nawet bi-
blioteka składała się z niewielkiej ilości książek.
Wujcio nieraz z goryczą powtarzał:
— Jak bym chciał mieć teraz te pieniądze, które
kiedyś wydadzą na mój pogrzeb.
Nie wiem, w jaki sposób mógł przeczuć, że w parę
lat potem Rzeczpospolita Polska urządzi mu królew-
ski pogrzeb.
Na pogrzeb starczyło. Na umożliwienie spokojnej
pracy twórczej nie starczało.
Trzeba było widzieć, jak Wujcio, mimo wszyst-
kich konfliktów z sumieniem, cieszył się z pienię-
dzy, które przyniósł mu Łańcuch Szczęścia.
Z tym łańcuchem to było tak...
Krążył od pewnego czasu po kraju. Tajemnicza to
była jakaś impreza, nieznany inicjator. Mechanizm
łańcucha był bardzo skomplikowany i trudno mi
to było zrozumieć.
Wyglądało mniej więcej tak... Ktoś dostawał od
kogoś dziesięć czy pięć adresów i miał na pierwszy
z tych adresów wysłać pewną drobną kwotę. Na
swoje miejsce na liście wstawiał nowy adres. Od
wszystkich poprzedników dostawał pocztą pienią-
dze, złotówki czy też pięciozłotówki. Nie tłumaczę
tego jasno, bo nie bardzo się orientowałam, na czym
to polegało. Pamiętam tylko pieniądze, które zaczęły
napływać w ślad za listem. Było tego coś siedemset
złotych, ogromny majątek. Wujcio cieszył się jak
dziecko tymi spadłymi z nieba złotówkami.
— Będzie dla Babuni i na Kohana... Toż to masa
pieniędzy. Poczciwy ten łańcuch... Ojojoj, ale tak
się martwię, że to troszkę nieuczciwie w ten sposób
zarabiać.
— Przecież Wujcio tego nie zarabiał, to samo
przyszło — pocieszałam.
— No tak, ale może w tym jest jakiś szwindelek.
— Jaki znów szwindelek. Ludzie sami chcą przy-
syłać i każdy następny też dostanie tyle, nie, jeszcze
więcej pieniędzy.
Wujcio nie ijiógł się uspokoić, jakoś mu się to nie
podobało, ale pieniądze były tak potrzebne... Ogrom-
na ich część powędrowała na Raszyńską, trochę do
Kohana za długi, a reszta została na życie.
Granatowe pantofle

K tóż z nas w dzieciństwie nie chciał być doro-


słym? Kto nie miał już dosyć kusych sukieneczek
czy harcerskich spodenek? Kto nie marzył o krawa-
cie lub o pantoflach na wysokim obcasie?
Takie marzenie spadło na mnie w wieku lat bodaj-
że trzynastu. Wyczytałam, że moje egipskie rówie-
śnice są już całkiem dorosłe, że hinduska trzynasto-
latka wyszła za mąż, że... no przykładów na to, że
nie powinnam już być właściwie dzieckiem, istniało
mnóstwo.
Miałam trochę uzbieranego grosza, dzięki regu-
larnie otrzymywanej od Wujcia tygodniówce.
Uprzednio ciułałam na jakieś dziecinne przyjemno-
ści, ale w okresie marzeń o dorosłości dotychczaso-
wy sposób wydatkowania kapitału stał się nagle
śmieszny. Postanowiłam zacząć od pantofli na
słupku.
Upatrzyłam sobie takie jedne, granatowe, zamszo-
we, w sklepie naprzeciw kościoła. Przyniosłam je
cichaczem do domu. Zamknęłam się u siebie na gó-
rze i wbiłam zamszowe pantofle na patykowate
jeszcze nogi. Ale kusa sukienczyna stanowczo do
nich nie pasowała. Co robić? Przypomniałam sobie,
że któraś tam kiecka ma obrąb na wyrośnięcie. Spru-
łam więc obrąb i już miałam sukienkę do pół łydki.
Jeszcze ta nieszczęsna głowa i włosy proste jak
drut... Przez godzinę leżałam z papilotami usztyw-
nionymi białkiem. Potem wstałam, rozczesałam „lo-
ki" i nie zauważona przez Felka wymknęłam się
z domu.
Piekielnie trudno było chodzić po raz pierwszy
w życiu na szczudłach. Musiałam tak intensywnie
wpatrywać się w nogi, że nie widziałam rozbawio-
nych spojrzeń przechodniów. Dopiero pierwszy głoś-
ny okrzyk: „Kiciu, hyc, hyc królicki!" — wyrwał
mnie z kontemplacji granatowych pantofli. To jakiś
znajomy góralik osłupiał na mój widok ze zdumienia
i zrobił znaczące kółeczko na czole.
No, on się przecież na tym nie zna — pomy-
ślałam, ale zrobiło mi się trochę głupio i straciłam
nagle ochotę do dalszego spaceru, zwłaszcza, że zbli-
żała się pora obiadowa.
Weszłam na werandę i widząc, że Wujcio już sie-
dzi przy stole, szłam dla większego efektu specjal-
nie wolno.
Wujcio spojrzał i spytał zdumiony:
— Cóż to za maskarada?
— Jaka maskarada, Wujciu? Ja mam nowe pan-
tofle.
— Widzę, okropne paskudztwo. A możeś ty się
specjalnie tak przebrała, Kiciurko, żeby rozśmieszyć
swego starego Wuja?
Zbierało mi się już na płacz, a Wujcio wstał od
stołu, wziął mnie za rękę i zaprowadził do lustra
w swoim pokoju.
— Zobacz, dziecino, jakie to zabawne.
Z lustra wyjrzała na mnie obca twarz o pokołtu-
nionych włosach.
— Wejdź na krzesło — doradzał — spójrz, jak
śmieszne są twoje nogi w tych bucikach.
— Wujciu, przecież to takie ładne pantofle.
— Nie, nie są ładne, a dla ciebie już specjalnie
nieładne. Wyglądasz w nich jak przebrana małpecz-
ka. I do tego ta skołtuniona głowina. Oj, Kiciuro,
Kiciuro... Ależ ty masz pomysły.
Byliśmy już z powrotem w stołowym. Chcąc za-
trzymać łzy, zaczęłam jeść zupę, ale łzy jedna po
drugiej kapały do talerza. Wujcio udawał, że tego
nie widzi, i jakby od niechcenia mówił dalej:
— To straszne, jak miła, młoda osoba w wieku lat
trzynastu nie chce raptem być sobą. Chce za wszelką
cenę na coś pozować. Chce być nieprawdziwa i sztu-
czna. Bardzo kocham moją prawdziwą Kiciurę, ale
czegoś takiego kochać bym nie mógł.
W tym miejscu już nie wytrzymałam. Oparłam się
łokciami o stół i dojmująco szlochałam. Zaczął mnie
tulić i pocieszać. Nie mógł znieść niczyich łez.
— Nie płacz, Kiciurko, no nie płacz... Pojedziemy
zaraz do Strążyskiej na ciastka. Zmyj sobie głowę,
ubierz się normalnie i pojedziemy. A te nowe pan-
tofle najlepiej komuś podaruj, żeby ci nie przypomi-
nały. Dobrze? No, uspokój się już, dziecino. Ja wiem,
ja wszystko wiem, ty chciałabyś być bardzo szybko
dorosła, a ja chciałbym ci jak najdłużej tej doro-
słości zaoszczędzić.
Właściwie to z ogromną ulgą zdjęłam zamszowe
pantofle i podarowałam je znajomej góralce. Na ja-
kiś czas jeszcze wróciłam do krótkich sukienek i wy-
godnych sandałów.
W półtora roku potem Wujcio kupił mi granatowe
pantofle na słupku. I już nie w Zakopanem.
W tym okresie Wujciowi odebrano Zakopane. Już
mu nigdy nie wolno było tu powrócić ze względu
na ostry klimat. Dręczony okrutną tęsknotą, prze-
bywał przez jakiś czas w Warszawie, czekając na
wyjazd na południe Francji, a potem do Szwajcarii,
z której już nigdy nie miał powrócić.
Czuł się wtedy w Warszawie bardzo źle. Mieszkał
u cioci Stasi przy Marszałkowskiej 17 i wychodzenie
męczyło go niesłychanie. Były to ostatnie dni przed
moim wyjazdem do szkoły, ostatnie dni, podczas
których widziałam Wujcia.
Siedziałam przy nim godzinami i godzinami mówi-
liśmy o Zakopanem i jak to będzie, gdy wrócimy
do Zakopanego.
Potem czytałam mu Wiecha, nie można było tak
ciągle przecież tylko o tej Atmie... Tęskniło się wte-
dy za bardzo.
W czasie jednej z naszych rozmów Wujcio po-
wiedział nagle:
— A wiesz, co mi robi ogromną przykrość zawsze,
jak sobie o tym myślę? Te twoje granatowe pan-
tofle.
— Ach, 'Wujciu, przecież ja w ogóle o tym za-
pomniałam.
— Zapomniałaś? A ja nie mogę zapomnieć two-
jej rozpaczy po nich. Płakałaś wtedy jak bóbr i tak
mi było przykro, że ci je musiałem ośmieszyć.
Pamiętam sposób, w jaki to mówił. Pamiętam jego
błękitno-granatową piżamę i zapach lawendy, i bar-
dzo charakterystyczny sposób, w jaki trzymał papie-
rosa, i smutne oczy.
Może mi się wydawało, że oczy Wujcia tylko
w Zakopanem nie były takie smutne.
I wtedy nadszła jakaś znajoma. Wujcio popro-
sił:
— Czy mogłaby pani wyjść z Kiciurą i ku-
pić jej takie pantofle, jakie będzie chciała, dobrze?
9 — Karol z Atmy 129
Bardzo mi na tym zależy. Ale Kiciuro, niech one nie
mają wysokiego obcasa. Teraz też za wcześnie.
W niedługi czas potem szłam ulicami Warszawy
i Krakowa za Wujciową trumną. Ubrano mnie
w grubą żałobę. Kupiono czarne pantofle. Ale ich
nie włożyłam. Szłam, owinięta krepą, w granato-
wych pantoflach.
Kwiaty

J S a r d z o lubił kwiaty i dlatego też pewnie Atma


była cała ukwiecona. W drewnianej skrzynce, oka-
lającej front willi, kwitły zawsze albo różowobiałe
petunie, albo begonie, albo pelargonie. Na wydepta-
nej łączce przed domem Felek założył „ogród". Był
to mały kwadratowy klombik, pracowicie co roku
przekopywany, nawożony i zakwitający w lecie pło-
miennymi nasturcjami.
Rosło też przed domem parę malw, które Wujcio
specjalnie lubił, bo mu przypominały rodzinne stro-
ny, i las żółtych kulek na wysokich łodyżkach, bę-
dących prawdopodobnie jakimiś ubogimi krewnymi
wspaniałych georginii.
Poza tym wewnątrz chałupy pełno było wszela-
kiego rodzaju kwiatów i zielska. Jeździliśmy z Wuj-
ciem do kwiaciarni na Krupówkach po tuberozy
0 odurzającym zapachu i małe, ogrodowe maczki,
pomarańczowe, żółte i białe. Tworzyły one prze-
śliczne, barwne plamy. Do tego mnóstwa kwiatów
Wujcio sam pokupował błękitne szklane kule i prze-
różne gliniaki, i gary.
Często chodziłam na spacery pod regle i stamtąd
przynosiłam całe naręcze smółek, kaczeńców, ru-
mianów, dzwonków i gencjany. Układaliśmy to
wszystko potem w naszych garach i było ślicznie
1 kolorowo.
Nie wyobrażam sobie Wujcia bez kwiatów i Atmy
bez kwiatów.
Kiedyś, gdy wszystkie wazony pełne były „ele-
ganckiego kwiecia", a ja przyniosłam z regli całe
naręcza zielska, chciałam mój zbiór zanieść od razu
na górę i tam poutykać w gościnnych pokojach. Wy-
dawało mi się, że gencjany nie pasują do dystyn-
gowanych tuberoz. Ale Wujcio mnie zatrzymał:
— Niesiesz to wszystko na górę?
— Tak, bo tu stoją już przecież te ładne kwiaty.
— A te twoje to nieładne? Wiesz, chyba nawet
ładniejsze, bo prawdziwe i takie bezpretensjonalne.
Powkładaliśmy więc część moich kwiatków do
gliniaków na dole.
O tym, jak Wujcio lubił kwiaty, świadczyć może
jeden z ostatnich listów. Ten list, pisany na rok
przed śmiercią, zacytuję w całości, choć tylko fra-
gment dotyczy kwiatów. Jest to list piękny i smutny.
List o tęsknocie.
Nowy adres!
Parc Pałace Hotel
Grace (A. M.)
Kiciurko najmilsza!
Dziś otrzymałem Twoją kartkę, a poprzednio list
duży i wspólną kartkę z Aliną Ch. * (a. propos, przy-
ślij rai jej adres, to jej poślę widokówkę). Dziecinko
droga, o twoich imieninach na pewno bym nie zapom-
niał — przykro mi jedynie, że Ci żadnej pamiątki
przysłać nie mogę, na razie więc kontentuj się starą
fizys swego kochającego Wuja, którą załączam, no
i życzeniami i uściskami *, które wiesz, jak głęboko
z serca płyną! 1 na tym nawet kończę, bo i tak więcej

* Alina Chwistkówna — córka znanego filozofa i malarza,


Leona Chwistka, ówczesna moja przyjaciółka. (Przyp. aut.).
* List był pisany na imieniny, 13 marca. (Przyp. aut.).
bym nie umiał powiedzieć — a Ty i tak dobrze
wiesz, jak bym pragnął Twego szczęścia. Jak wi-
dzisz, zmieniłem miejsce zamieszkania — nie wiem,
czy na długo! Oczekuję wiadomości z Paryża
w związku z Hąrnasiami i być może, że wkrótce tam
pojadę. Będzie to (jako nastrój) coś przypominające-
go cokolwiek Twój wyjazd na wakacje (...)
Czekam tylko wiadomości, pakuję manatki i jazda!
Rzecz o tyle gorsza, że termin nie jest taki matema-
tycznie ścisły — może być zarówno za kilka dni, jak
za kilka tygodni i to jest irytujące! Wolę myśleć, że
za kilka dni. Wszystko to dobrze, palmy, kwitnące
mimozy i inne kwiaty, morze i słońce (o ile się ła-
skawie — jak dziś np. zjawi). Ale pomyśl, co za po-
tworna nuda, pośród tych przypadkowych, niecie-
kawych zresztą ludzi, z którymi nawet poznawać
mi się nie chce! tak że przeważnie sam jestem. Ten
mój nowy hotel jest bardzo elegancki — i mieszkań-
cy przeważnie też mocno dystyngowani — ale prze-
ważnie starsze, uroczyste damy i tacyż panowie —
nuda, aż muchy ze ścian spadają. Nie jest to wpraw-
dzie sanatorium — ale całe Grasse, poza stałymi
mieszkańcami — przeważnie „des petit bourgeois"
którzy nie są zabawni, to — miejsce rekonwalescen-
cji, odpoczynku, nikt tu na pewno dla rozrywek nie
przyjedzie — od tego jest Monte-Carlo, Nizza, Can-
nes. Odpowiednia więc do tego atmosfera. I przy
tym dziwna rzecz! — Ta natura tutaj, piękna i ma-
lownicza, „szkoda każde słowo" — a ma w sobie
coś nieprawdziwego, sztucznego jak wyszminkowa-
na starsza dama! Nie wiem, czy to może przez tę
właśnie nudę tak ją widzę! Ale myślę, że. mam tro-
chę racji. W tym hotelu jest naprawdę wspaniały,
egzotyczny park, masę różnych palm, bambusów,
kaktusówy Bóg wie jakich kwiatów, i oto w jakimś
zapadłym, cienistym kącie, odkryłem nagle kwitną-
ce barwinki i śliczne fiołki, pachnące jak nie wiem
co i to właśnie wydało mi się najpiękniejsze i naj-
prawdziwsze, tak samo jak każdą zakwitającą (już
tutaj!) wisienkę wolę od tej profuzji mimoz, na któ-
re już wprost patrzeć nie mogę! Ponieważ, jak wiesz,
lubię kwiaty w pokoju, więc kupuję sobie prze-
ważnie tulipariy, jakoś mi najwięcej przypominają
prawdziwą wiosnę. Dziś spędziłem dość przyjemne
popołudnie, byłem bowiem w Cannes na herbacie
u Pani Eyde — to żona byłego norweskiego posła
w Warszawie, która ma w Cannes prześliczną rze-
czywiście willę. Bardzo mię ujęła, bo dowiedziaw-
szy się od Artura Rub *, że tu jestem, pierwsza
przyjechała do mnie — więc dziś ją zrewizytowa-
łem, ponieważ sama jest b. miła i inteligentna, i by-
ło parę przyjemnych osób, więc wreszcie spędziłem
po ludzku parę godzin, mówiąc o czymś ciekaw-
szym i inteligentniejszym niż tu. Za parę dni znów
do niej pojadę (o ile nie drapnę do Paryża). Oka-
zuje się, że /ia w istocie lubię samotność, ale
względną, to znaczy, o ile mam „a la portee de la
main" — kogoś kochanego, albo przynajmniej bar-
dzo przyjaznego i mniej więcej inteligentnego —
z którym mogę mówić — ale taka rekluzja, jak moja
tutaj, wśród szyku, wygody i pozornie zupełnej swo-
body ruchów to, a la longue, dość uciążliwa rzecz.
Chwała Bogu, że mam dosyć częste listy z Warsza-
wy i że tam, poza jakimiś małymi niezdrowiami,
wszystko nieźle. Zmartwiłem się tylko, że Ciocia
Stasia dostała lekkiej grypy i chrypki przed samym
swoim koncertem i musiała go odłożyć. Mamusia

* Artur Rubinstein. (Przyp. aut.}.


(twoja) też miała jakoby lekkie przeziębienie —
ale już zdaje się dobrze. Marzę już o wiośnie i cie-
ple, co mi przynajmniej zwróci swobodę ruchów, bo
po takiej zimie, spędzonej jakby w oranżerii — to
jeszcze i z tym się trzeba liczyć, że można gdzieś
tralić na mróz i zimno i łatwo się przeziębić. Jednym
słowem to nie ma sensu tu mieszkać — tak przyje-
chać dla zabawy, na parę tygodni, to może być
przyjemnie. Późno się robi, więc skończę jutro. Do-
branoc, Dziecinko!
Niedziela. Dzień dobry! W tej chwili się spostrze-
głem, że to już 9.111. Muszę zaraz nadać list, żeby
doszedł w porę. Dz'ś znów mię obudziło cudowne
słońce i niemal letnia pogoda — dobrze i to na mój
kwaskowaty humor. Może się wreszcie ta pogoda
ustali. Nie wiem dotychczas, kiedy jest premiera
Harnasi — to mię zaczyna trochę nudzić, to cią-
głe odkładanie! Wskutek tego nie mogę robić żad-
nych planów, bo oczywiście muszę być obecny na
ostatnich próbach i na premierze! Mam nadzieję,
że oni jednak w ciągu marca wybulą nareszcie.
W kwietniu mam jechać do Barcelony, na festiwal
muzyczny (o ile będę się dobrze czuł) i to mi się
bardzo uśmiecha, bo lubię Hiszpanię — chciałbym,
żeby to już było po Harnasiach, Kiciurko — jak
będziesz miała czas, napisz koniecznie (niestety,
nie mogę Ci przysłać marek!) — adresuj do Parć
Palace'u — gdybym wyjechał do Paryża, to oni stąd
prześlą mi pocztę. Posyłam Ci moją fotografię
z Atmy — dziś już jakoby lepiej wyglądam niż na
niej — ale ja lubię tę fotografię. Dziecinko droga,
ściskam najczulej, jak kocham.

Twój Wuj
9/III. Kiciuiko. Tylko co otrzymałem list z Pary-
ża — prawdopodobnie jutro tam pojadę (z powodu
Harnasi). Pisz do Hot. Atala.
Wiele rzeczy w tym liście wymaga wyjaśnienia...
Wujcio pisał go z Grasse, gdzie po okrutnym wer-
dykcie lekarskim, że nigdy więcej Zakopanego, spę-
dzał zimę. Wiedział już wówczas, jak ciężko jest
chory, a mimo to do końca ukrywał to przede mną.
Ostatnią jego *wielką radością, ostatnim wielkim
sukcesem była prapremiera baletu Harnasie, która
odbyła się w Paryżu. Dlaczego w Paryżu? Przypusz-
czam, iż dlatego, że Francja szybciej oceniła piękno
Harnasi niż Polska. Wystawienia swego baletu na
polskiej scenie nie doczekał.
Wujcio nie pisze w tym liście o tym, jak jest bar-
dzo chory, pisze tylko o swej wielkiej samotności
i tęsknocie. To dokuczało najbardziej, bardziej chy-
ba niż kaszel, który dusił nocami, bardziej niż obo-
lałe gardło, które nie pozwalało już łykać.
Ze wszystkich listów ten jest dla mnie najdroższy
i najbardziej tragiczny.
Widzę Wujcia, jak błądzi samotnie po wspania-
łym parku, wśród „profuzji mimoz" i tęskni za na-
szym klombikiem pełnym nasturcji. Widzę, jak ucie-
ka z porządnych, szerokich alei, od międzynarodo-
wego tłumu, i błądzi po dalekich, trochę zaniedba-
nych zakamarkach parku. Widzę, jak uśmiecha się
do zagubionego w trawie fiołka i z wielkim trudem
schyla się, by go zerwać. Niósł go pewnie potem
szybko, jak najszybciej do siebie, do hotelowego po-
koju, wstawiał do kieliszka na krople od kaszlu i mo-
że myślał, że to jest zakopiański fiołek.
I koty mają swoje tragedie

W '

miarę mego dorastania, w miarę jak upły-


wały lata, zmieniał się w moich oczach. W okresie
Limby był to Wujcio zawsze wesoły, zawsze uśmiech-
nięty, umiejący znaleźć lekarstwo na wszystkie
dziecinne troski i tragedie. Najmilszy towarzysz za-
baw i najwyższy autorytet. Ktoś, kto dawał pienią-
dze na cukierki, kupował zabawki, dmuchał na zbi-
te kolano i opowiadał przezabawne bajki. Ktoś, kto
był ostateczną przystanią spokoju i radości. Tak
było w okresie Limby i w pierwszych latach Atmy.
A potem zaczęłam dorastać, zaczęłam coraz wię-
cej rozumieć, zaczęłam patrzeć.
Widziałam tak usilnie ukrywane troski materialne.
Słyszałam -ataki kaszlu. Widziałam, jak budził się
po każdej nocy. spocony i coraz bardziej opadał
z sił. Widziałam przeklęte tabletki sonerilu co rano
przy łóżku i wiedziałam, że pusta fiolka natychmiast
zastępowana jest nową.
Byłam świadkiem papierosianej męki (wtedy, gdy
lekarz definitywnie zabronił palenia) — to znaczy
nieudanych prób odzwyczajenia się od papierosów.
Rozumiałam, że takie nazwiska jak Rytel, Kazuro,
Morawski * to nazwiska ludzi, którzy w jakiś sposób
zagrażają spokojowi Atmy. Widziałam okresy smut-
ku, depresji i zmęczenia.
* Grupa warszawskich muzyków, którzy walczyli prze-
ciwko wszystkiemu, co nowe w muzyce, i ogromnie utrudniali
Wujciowi życie. (Przyp. aut.).
Pogodny, potężny Wujcio zmieniał się z bie-
giem lat w moich oczach i coraz bardziej go ko-
chałam.
Bywały momenty, że płakałam słysząc u siebie
na górze ataki kaszlu wstrząsające drewnianymi
ścianami Atmy. Płakałam — nie zdając sobie zresz-
tą sprawy — że Wujcio jest tak bardzo chory. Bo
gdy ataki kaszlu mijały, znów wszystko było dobrze.
Znów się zapominało...
Chwilami bywał bardzo smutny. Wtedy tuliłam
się do niego i egoistycznie prosiłam:
— Wujciu, niech Wujcio nie będzie taki smutny,
bo mnie jest wtedy okropnie źle.
Wujcio się uśmiechał, znów już wszystko było
dobrze.
Skąd się u niego brały te okresy smutku? Miał ta-
lent, sławę, przyjaźń i miłość ludzką, to prawda.
Ale miał również przeczucie bliskiej śmierci.
Dziury w płucach, a potem gardło zżerane gruźlicą.
Miał właśnie pana Kazurę, Morawskiego i wielu
innych, którzy kopali pod nim dołki i szkalowali,
gdzie mogli. Doprowadzili do tego, że musiał po-
rzucić pracę pedagogiczną — Wyższą Szkołę Mu-
zyczną, której był pierwszym rektorem i którą właś-
ciwie stworzył. Bardzo go to przez wiele lat gryzło,
że już nie ma wpływu na wychowanie młodego po-
kolenia muzyków. Wpływu oficjalnego i formalne-
go, bo ci młodzi i tak się wokół niego skupiali, uwa-
żając, że on najbardziej jest powołany do tego, żeby
im wskazywać drogę.
Kiedyś w jednym z zakopiańskich sanatoriów
Wujcio urządzał koncert. Sala była duża i potwor-
nie zimna, tak że widzowie siedzieli w futrach.
Gdy zaczął grać, powoli się rozgrzewała.
już nie było tak zimno i tak ponuro. Przebrzmiały
ostatnie tony i Wujcio wstał od fortepianu. Sala
gwałtownie zaczęła domagać się bisu i wtedy to wła-
śnie zaczął improwizować... Na temat zwykłego
„wlazł kotek na płotek". Najprześliczniejsze waria-
cje, wariacje niepowtarzalne, bo nigdzie nie zano-
towane.
Skończył. Podeszła do niego grupka przyjaciół.
— Pięknie grałeś, Karolu — powiedziała do nie-
go Kapusia. — A ta improwizacja...
Kornel Makuszyński przerwał jej:
— Tak, właśnie, ten twój kotek, co wlazł na pło-
tek, dlaczego on był taki smutny?
— Cóż chcesz, mój drogi — odpowiedział Wuj-
cio — i koty mają swoje tragedie...
Ktoś próbował nie rozumieć:
— Twój kotek nie powinien być smutny. Kto jak
kto, ale ty... jesteś wybrańcem losu.
— Et... — Wujcio lekceważąco machnął ręką
i uśmiechnął się smutnie — chodźmy lepiej łyknąć
coś gorącego.
Głęboko ukrywał, jak mu trudno żyć. I najgłębiej
przed tymi, których kochał. Czasem tylko nie mógł
wszystkiego tłamsić w sobie. Czasem, bardzo rzad-
ko. I wtedy wybuchał skargą... Taką skargą jest list,
który w całości przytoczę. List do kuzynki i bardzo
mu oddanej osoby, cioci Marii Machnickiej. List
nigdzie dotychczas nie publikowany, ze względu na
prośbę: „Maryniu, tylko nikomu o tym nie mów".
Sądzę, że w dwadzieścia lat po śmierci nie obo-
wiązuje już dyskrecja, jeśli chodzi o ten list wła-
śnie. Sądzę, że przyszli biografowie Wujcia powinni
cytować ten właśnie list w całości. Wyjaśnia on bo-
wiem dokładnie, dlaczego wariacje na temat „wlazł
kotek na płotek" były takie smutne. Ktoś może za-
uważyć, że koncert w zakopiańskim sanatorium od-
bywał się parę lat przed napisaniem tego listu. Tak,
ale życie Wujcia wyglądało w ten mniej więcej spo-
sób od dłuższego już czasu.

5.11.936. Grasse A. M. San. Helios Route Napoleon.


Maryniu droga. Już dawno wybieram się z listem
do Ciebie — ale \yiesz, jak to w Sanatorium bywa:
nic się nie robi i na nic nie ma się czasu! Co praw-
da, to mię poza wszystkim stale prześladuje duża
i obowiązkowa korespondencja interesowa, której
nienawidzę, a nie mogę zaniedbać! Od paru dni
jestem trochę przeziębiony, leżę w łóżku (tym tłu-
maczy się, że piszę zapewne jeszcze niewyrażniej
niż zwykle, ale może jakoś odcytrujesz te moje
okropne karakule!). Przede wszystkim jak Ty się
masz? Jak spra-wy „Białej Róży"? Ręczę, że masz
pełen dom i samych miłych ludzi! Bo to tak do Cie-
bie pasuje. Co za pech, że wtedy właśnie, kiedyś
się osiedliła w Zakopanem, ja musiałem zwijać ma-
natki! I ,,decamper en vitesse", co tym bardziej
przykre, że może już być na stałe: (ale o tym po-
tem.) Miałem o Tobie parę pośrednich wiadomości,
w liście Litki, a także... Felka, który ma dla Ciebie
bezapelacyjną admirację (pisał o tym też do Stasi)
Wnoszę z tego, żeś ze zwykłą sobie dobrocią mu-
siała mu okazać trochę serca — wiem tyle, że był
w „Białej Róży" na wilii, o czym z zachwytem pi-
sał. Co do mnie, to pod względem zdrowia, to zdaje
się, że klimat tutejszy istotnie dobrze mi robi; pod
każdym względem czuję się lepiej (zwłaszcza z gar-
dłem, co było zawsze najbardziej niepokojące). Oka-
zuje się jednak, że „le gros" całego pogorszenia,
to były jednak płuca (a gardło objawem wtórnym) —
co jednak lekarze warszawscy prześlepili, ku wiel-
kiemu zdumieniu lekarzy paryskich*. Poprawienie
się stanu płuc automatycznie niejako pociągnęło za
sobą poprawę W gardle. Nie jest to wszystko jesz-
cze zafiksowane, ale z pewnością na dobrej dror
dze (stukam w drzewo). Ale z tymi pomyślnymi
objawami łączy się problemat bardzo dla mnie
istotny, a nawet dramatyczny. Mianowicie tutejsi
lekarze twierdzą, że pobyt na wysokości i chłodnym
klimacie (jak w Zakopanem) jest dl\a mnie szkodli-
wy * i że powinienem go unikać — a niektórzy
posuwają się nawet do tego, że w ogóle klimat
Polski jest dla mnie zły i że powinienem wszystkie
zimy spędzać na południu! Pomyśl sobie, co by to
była za katastrofa dla mnie, gdyby to było praw-
dziwe! przy moich finansowych możliwościach, obo-
wiązkach i konieczności zarobkowej pracy, którą
widzę jedynie w podróżach i koncertach, jako że
kompozycja sama tak mało mi przynosi. Pomijam
już mój nieuleczalny sentyment do Zakopanego
i przeświadczenie, że Zakopane to jedyne w Pol-
sce miejsce, które mogę jeszcze monalnie wytrzy-
mać. Zresztą ja nie tak bardzo wierzę w to twier-
dzenie tutejszych lekarzy. A raczej co się tyczy
klimatu w Polsce, to o tyle mają rację, o ile chodzi
tu o moralny klimat. Bo rzeczywiście żadne siły
ludzkie nie zniosą tego, co ja znosiłem w ostatnich
paru latach! No dobrze, ale jaka na to rada! Ekspa-
triować się zupełnie nie mogę! Tu trzeba mieć tak-
„ »
* Niestety, cierpienia gardła nie były objawem wtórnym,
były gruźlicą gardła. (Przyp. aut.).
* Wujcio napisał „zabójczy" zamiast „szkodliwy", potem
to przekreślił, bał się słowa „zabójczy", był przecież taki prze-
sądny. (Przyp. aut.).
że jakąś, choćby minimalnie zapewnioną egzysten-
cją. Maryniu droga, nie zapomnij, że wszystko to pi-
szą b. poulnie, nie chciałbym, żeby się zbyt rozchodzi-
ło pomiędzy ludźmi. Bo to dziwna rzecz, że nawet
pomoc pochodząca z Polski jest jakaś niezdarna, nie-
konsekwentna. Opowiem Ci taką rzecz o moim po-
bycie tutaj: jak zapewne wiesz, Ministerstwo Oświa-
ty jednak zdecydowało się na poniesienie kosztów
mojej kuracji gdzieś za granicą, i nawet poniekąd
nastawało na to, żeby to było za granicą, a nie
w kraju. Mało tego, ponieważ dwa miesiące temu
po Warszawie rozeszły się bardzo alarmujące wie-
ści o stanie mego zdrowia, więc z własnej już inicja-
tywy i na własny koszt wysłało do mnie do Paryża
(i dalej, gdzie wyjadę na kurację) P. Gradstein, mo-
ją sekretarkę i bardzo oddaną mi osobę, żeby mnie
ulokowała w Sanat. i przez parę tygodni mną się
opiekowała. Jak widzisz, bardzo poczciwa intencja
(mam w Ministerstwie pewnego wyższego urzędni-
ka, Wł. Zawistowskiego, bardzo naprawdę życzli-
wego dla mnie). I cóż się dzieje! — przyjeżdżamy
tu 26 grudnia, lokujemy się w b. drogim i dość po-
dłym Sanatorium poleconym w Paryżu — z kilku-
set frankami w kieszeni, oczekując pieniędzy na sty-
czeń, przyznanych dla mnie i dla niej na ten jej
krótki pobyt. Czy wiesz, kiedy przyszły te pienią-
dze? 24 stycznia!! Wyobraź sobie taką sytuację czło-
wieka chorego, potrzebującego opieki lekarza, le>-
karstw ect, w obcym Sanatorium nie mogącego za-
płacić rachunku blisko przez miesiąc! (Pomimo na-
glących listów i depesz). Rozumiesz całą tę okropną
denerwację, irytację, uniemożliwiającą wprost nor-
malne leczenie się — i to nie przez złą wolę — bo
pieniądze przecież były wyasygnowane — a wprost
przez jakieś niedołęstwo czy już nie wiem co! Opo-
w'edziałem Ci tę smutną anegdotkę jako ilustrację
moich miłych przeżyć. Co do innego źródła pomo-
cy dla mnie, zorganizowanego istotnie przez pewną
grupę przyjaciół i znajomych w Warszawie, to opo-
wiem Ci już kiedyś ustnie, na razie tylko tyle, że
przyprawiono mi ją taką żółcią, taką goryczą, że
gdybym nie miał tylu obowiązków, to bym w jedr
nej chwili z niej zrezygnował! Ale to niemożliwe,
muszę myśleć przede wszystkim o Mamie. Jeszcze
raz Cię najuroczyściej proszę, żebyś zarówno tam-
to, co do Minist. jak i to zachowała strictement dla
siebie (...) — bowiem, jakby mi to mogło zaszko-
dzić, żeby się rozeszło! Do Ciebie mam zaufanie.
Tak się już wszystkiego obawiam, bo do mnie do-
chodzą tylko strzępy, urywki tych nikczemnych
plotek, nieprawdopodobnych historii, które sobie
nawet niektórzy moi „przyjaciele" o mnie opowia-
dają! — i to mi w zupełności wystarcza! Nie wiem,
dlaczego tak jest? Przecież naprawdę nie jestem
żadna kanalia, jestem zdaje się dobrym synem i bra-
tem, tylu ludziom, dawniej, póki mogłem, pomaga-
łem. Ale nawet i to jest traktowane jako łajdactwo
z mojej strony. Kiedyś ustnie opowiem Ci parę ta-
kich szczególików na dowód, że tak jest. No, ale
dosyć o tym, i tak Ci już nakładłem tyle skarg,
ale Ty się nie będziesz gniewać, prawda? Jednakże
ciągle myślę, co będzie dalej!! Też niełatwy proble-
mat! Między innymi chciałbym Cię prosić, żebyś
z Panią Diehlową pomówiła o tym, że ja pragnął-
bym bardzo tę sprawę z Katowicami (profesury czy
coś w tym rodzaju) — którą ona tak doskonale za-
częła, ciągle uważać za aktualną. Bo pomyśl, że
jeżeli ja istotnie jeszcze tym razem wy grzebię się
z mojej giuźliczki i będę mógł powrócić do kraju,
to istotnie powrócę do niczego! A będę musiał
o coś istotnie ręce zaczepić! Mam wrażenie, że
w takiej formie, jak to wówczas mówiliśmy, było-
by to i nadal możliwe, np. od jesieni, nawet z tym
moim nietęgim zdrowiem. Oczywiście o jakiejś re-
gularnej, uciążliwej pracy pedagoga, a nawet o sta-
łym zamieszkaniu w Katowicach nie może być mo-
wy — a raczej -o jakimś dojeżdżaniu raz na mie-
siąc, czy coś w tym rodzaju. Pani Diehlowa ma,
zdaje się, istotnie dużo życzliwości dla mnie i ro-
zumie wagę tej sprawy. Przy sposobności załącz jej
ode mnie serdeczne pozdrowienia. Druga niemal nie-
rozwiązalna sprawa to Felek i Atma! Felek napisał
rozpaczliwy list do P. Gradsfemówny (tej mojej
sekretarki), wykombinował bowiem z jej listu, że
ja go chcę zlikwidować. Tymczasem wcale tak nie
jest! Przede wszystkim, gdzie bym nie mieszkał,
w Zakopanem czy gdzie indziej, to nie mógłbym
się już bez niego (w ogóle kogoś) obejść. Już za
stary jestem i za chory, żebym mógł tak ,,sur la
branche", po studencku mieszkać! A poza tym on
jest naprawdę b. poczciwy, przywiązany do mnie
(zdaje się) — a ja też do niego, więc za wszelką
cenę chciałbym go zatrzymać. Chodzi tylko o to,
żeby on przez tych kilka miesięcy do lata mógł so-
bie jakieś prowizoryczne zajęcie znaleźć — i p. Grad-
steinówna w tym sensie do niego pisała, a to by
mi istotnie ułatwiło sytuację, bo faktycznie już nie
wiem „ou... (nieczytelne — wydaje mi się, że po-
ser — przyp. mój) ha tete". Może byś go ze swo-
jej strony uspokoiła co do moich zamiarów wzglę-
dem niego, bo w Ciebie wierzy jak w Pana Boga.
A propos, prosił mnie, żeby mu dać świadectwo —
Fotokopia najsmutniejszego listu.
nie mam pojęcia, jak się takie rzeczy pisze! — czy
nie zechciałabyś mi przysłać jakiegoś wzoru — tak
jak Ty to robisz? Przepraszam Cię za takie niemądre
kłopoty — ale ja już jestem taka „vieille ganache"
do niczego!) A z* Atmą to naprawdę okropny dla
mnie problemat! Tak lubię tę chałupę i tak by mi
przykro było tego się wyrzec! Ale cóż robić! Co to
za okropnie kłopotliwa rzecz — życie! Ale to może
tylko moje! Już wprost nie pamiętam, jak wygląda
jakiś normalny stan „beztroski", choćby względne-
go spokoju. — I jak tu w takich warunkach być
jeszcze „kompozytorem" i zastanawiać się nad tak
abstrakcyjnymi rzeczami jak jakaś symfonia czy so-
nata! No, ale dosyć. Maryniu droga, musisz mi wy-
baczyć, że Ci tyle gorzkich rzeczy nagadałem i to
o sobie, wyłącznie o sobie! Ale widać to są kon-
sekwencje tego, że byłaś taka dobra dla mnie. Czy
napiszesz do mnie? — w mojej samotności to taka
radość. Do widzenia, rączki serdecznie całuję.

Twój Karol

10 — Karol z Atmy
Toruńskie pierniki

W
W ujcio był człowiekiem zupełnie wypranym
z egoizmu. Cieszył się zawsze, gdy mógł komuś od-
dać przysługę, pomóc czy zrobić przyjemność. Ileż
to razy słyszałam:
— Biedaczysko, ma takie zmartwienie, trzeba go
pocieszyć.
Albo:
— Ledwie wiążą koniec z końcem, trzeba im po-
móc.
Albo:
— Przecież to jest normalny odruch, no, sama ro-
zumiesz, nie mogę patrzeć, gdy komuś jest źle.
I miał otwarte na oścież serce dla wszystkich, któ-
rym było źle. Zwalano mu na głowę mnóstwo cu-
dzych trosk i zmartwień, którymi zawsze najgłębiej
się przejmował.
Pamiętam, jak kiedyś pewna znajoma opowiadała
mu pół dnia o swojej przebytej już ciężkiej choro-
bie. Byłam przy tej rozmowie i dość podejrzliwie
przyglądałam się pani A., która wyglądała jak okaz
zdrowia. Wujcio był już w tym czasie ciężko chory.
Pani A. mówiła:
— Wiesz, Karolu, obawiam się, że znów mi się
tam coś odzywa. Wczoraj bardzo źle spałam. Ogrom-
nie się przejęłam, przecież muszę ze sobą jak z jaj-
kiem...
— Idź koniecznie do Sokołowskiego, to świetny
lekarz i mój przyjaciel, on ci pomoże. Nie można ta-
kich rzeczy bagatelizować, czy naprawdę masż te-
same objawy co wtedy?
A pani A. z właściwym sobie talentem narrator-
skim jeszcze raz szczegółowo zaczęła wszystko opo-
wiadać i obiecała najsolenniej, że pójdzie do dokto-
ra. Wujcio martwił się potem przez cały wieczór
0 nią.
Po trzech dniach spotkaliśmy panią A. w Mor-
skim. Miała już porządnego rausza i świetnie się ba-
wiła.
— Nie pij, na miłość boską, przecież tak się żle
czujesz, no, co ci powiedział doktor Sokołowski?
— Nie poszłam wcale. Jakoś mi się lepiej zrobiło.
Tym razem jeszcze lepiej, ale nikt nie wie, co bę-
dzie dalej. — I pani A. zrobiła się natychmiast łzawa
1 smutna.
— No świetnie — ucieszył się Wujcio — ale dla-
czego nie przyszłaś mi o tym powiedzieć? Tak się
o ciebie zamartwiałem.
Zamartwiał się o rodzinę, o przyjaciół, o znajo-
mych, o wszystkich. Można mu było spokojnie od-
dawać wszystkie zmartwienia. Brał je i, jeśli nie
mógł pomóc, dźwigał pospołu.
Najpierw przychodziło się do Wujcia z dziecinny-
mi kłopotami, którym łatwo było zaradzić. Potem
następowały poważniejsze — wszystkie rozpacze,
gdy zaczynało się poznawać życie i rozumieć, że ono
wcale nie jest takie łatwe. Koił je długimi, poważny-
mi rozmowami. Potem przyszła największa tragedia
mego dzieciństwa: rozstanie w momencie, kiedy
trzeba było iść do szkoły, i szarpiąca, nieledwie że
chorobliwa tęsknota. W takich okresach pisałam bła-
galne epistoły do Wujcia, skamlałam, żeby mnie za-
brał do Zakopanego. Potem, po męczącej walce ze

Karol z Atmy 147


sobą postanawiałam, że zostaną. Zostaną, bo muszą
sią uczyć, a w Zakopanem nie ma do tego warun-
ków i w Warszawie właściwie też nie.
Pierwszy wyjazd do szkoły odbywał się, gdy mia-
łam lat bodajże jedenaście. Potem po każdych świę-
tach i każdych wakacjach, po każdym pobycie
z Wujciem na nowo parę tygodni rozpaczy, dopóki
nie zrozumiałam, że „nauka jest koniecznością".
Wujcio zawsze tak samo się cieszył, że się opano-
wałam i postanawiam zostać jednak w szkole, i za-
wsze spokojnie tłumaczył i pisał listy nie takie jak
do dziecka, ale jak do cierpiącego człowieka. A czym
właściwie była moja najbardziej szarpiąca tęsknota
i zmoczona co noc łzami poduszka w porównaniu
z jego zmartwieniami i kłopotami.
Oto, jakie listy pisał do mnie, małego jeszcze
wówczas dziecka, w okresach, gdy tak bardzo cho-
rowałam na tęsknotę.
Zakopane, 21.IX.32.
Dziecino moja najmilsza.
Nie masz pojęcia, jak mię ucieszyła Twoja kart-
ka, jak również i list, o którym mi Mamusia szcze-
gółowo pisała. Jestem naprawdę dumny z mojej
Kiciury i ze spokojem myślę, że po tym pierwszym
przezwyciężeniu siebie, w przyszłości zawsze zdo-
łasz znaleźć tę właśnie drogę, którą w życiu iść na-
leży. Bo ta droga zdawałoby się taka prosta, należy
tylko starać się czynić jak najwięcej dobra i jak
najmniej zła wokół siebie, ale nie jest łatwa, bo te
dobro nieraz kosztuje, wymaga ofiary z siebie, ale
Ty właśnie potrafiłaś zdobyć się na tę ofiarę, i, jak
widzisz, pomimo że pozornie jest to smutne, że mu-
simy być rozłączeni na jakiś (niedługi) czas, to właś-
ciwie wynikła z tego radość i dla nas, którzy tak
Ciebie kochamy i cierpieliśmy równie jak Ty na
tej rozłące, i dla Ciebie, bo nie wątpię, że dzisiaj
cieszysz się, żeś potrafiła się przezwyciężyć i po-
stąpiłaś tak, jak ęależało. Prawda? Piszesz mi słusz-
nie, że „rozum wziął górę nad sercem" — ja tylko
dodam od siebie, że i w twoim rozumie było serce
i to te najprawdziwsze serce, co potrafi innym osz-
czędzić smutków, bo wierz mi, dziecino, że sam ro-
zum bez serca to niewiele wart. Ale Ty to właśnie
rozumiesz i dlatego tak Ciebie kocham. Teraz je-
stem pewien, że już szybko zźy/esz się z nowym
otoczeniem, gdzie — jak sama piszesz — wszyscy
są tacy dobrzy i tacy mili dla Ciebie (...) Nieraz
myślę o tym, że ponieważ będę z powodu różnych
koncertów dość dużo podróżował po Polsce, może
mi tak wypadnie, że po drodze będę mógł choć na
parę godzin do Ciebie zajechać. Oczywiście to za-
leży od różnych rzeczy. Ja już dawno chciałem do
Ciebie napisać, ale miałem tych koniecznych, inte-
resowych listów do załatwienia dużo i tyle pracy,
że ciągle ten list odkładałem. Teraz od tygodnia już
jestem zupełnie sam w Atmie, samotnie mi i pusto,
ale tyle mam pracy, że jakoś dzień po dniu scho-
dzi — ani się opatrzę. Tylko Felek, Krzysztofiako-
wa, no i trzy koty włóczą się po domu, znudzone,
bo nie ma się kto z nimi bawić — jak dawniej, a ja,
chociaż je lubię, nie bardzo się nad nimi rozpadam.
W Zakopanem pusto i trochę nudno, chociaż do
wczoraj pogoda ciągle była cudowna — dziś do-
piero pierwszy raz chłodno i prawdziwy zakopiań-
ski kapuśniaczek (...) Kończę już ten ogromny i po-
ważny list (jak do dorosłej osoby) i ściskam Cię
najserdeczniej, jak kocham. Jwój W u j d o
Muszę tu zacytować jeszcze jeden list. List pisany
dosłownie na pół roku przed śmiercią, tuż przed
ostatecznym wyjazdem za granicę. Było to już po ku-
pieniu mi drugiej pary granatowych pantofli, po roz-
paczliwym liście do cioci Machnickiej, w którym za-
stanawiał się, z czego żyć i o co zaczepić ręce.
Któregoś październikowego dnia dostałam w szko-
le przesyłkę. Była to pięciokilowa paka toruńskich
pierników. Najprzeróżniejszych... Katarzynki i ser-
ca oblewane czekoladą, piernikowe domki i całuski.
Wkrótce potem nadszedł list:

Warszawa. Marszałkowska 17. 6.X.36.


Kiciurko moja najmilsza! Wybacz staremu Wujowi
to uparte milczenie. Byłem kilka dni w Toruniu,
tam się trochę podziębiłem, wskutek czego od po-
wrotu siedzę w domu (i trochę leżę). Ale nie nie-
pokój się, to nic ważnego — ale pogoda tak po-
tworna, że lekarz radził mi ostrożność ze względu
na możliwość grypy ect. ect. więc to raczej zapobie-
gawcze niż leczenie. Ale rezultat z tego moralny ta-
ki, że się nudzę i pławję się w złych humorach, co mi
z kolei przeszkadza pisać i zająć się czymkolwiek
(...) dziecinko, trochę się niepokoiłem tym twoim
bronchitem — czy już dobrze? Błagam Ciebie, ko-
chanie, « uważanie na siebie, o jedzenie ect. ect.
o czym nieraz z Tobą mówiliśmy, i przypominam
jeszcze raz uroczyste złożone mi przyrzeczenia!!
Babunia ma się fizycznie nieźle. Już blisko 2 tygo-
dnie nie byłem na Raszyńskiej. Możesz sobie wy-
obrazić, jak mię to gnębi, zwłaszcza wobec mego
bliskiego wyjazdu. W ogóle to jest uczuciowa kwa-
dratura koła dla mnie — co dobrze rozumiesz. O ile
wszystko byłoby prostsze, gdybym był zdrów i mógł
poprzestać na częstych choćby, ale krótkich po-
bytach za granicą, jak dawniej (bo to oczywiście
w każdym wypadku byłoby nieuniknione). Ale,
dziecinko, nie przejmuj się tym wszystkim, co pi-
szę. Dla mnie jóst to jednak wielka radość, że je-
steś już taka osoba — z którą mogę otwarcie i szcze-
rze mówić o wszystkich naszych wspólnych tro-
skach! Cieszę się bardzo, że Cię tak zajmuje nau-
ka. To zawsze tak, że im dalej, tym ciekawsza. —
Kończę i ściskam Cię, dziecino, jak kocham ser-
decznie.
Karol
Cieszę się, że Ci pierniki toruńskie smakowały.

Smakowały mi pierniki toruńskie, bo tak umiał


ukryć prawdę i ciągle jeszcze myślał tylko o innych.
Gdybym wiedziała... gdybym wiedziała wówczas,
pierniki byłyby gorzkie od łez.
Halny

H alne wiatry ogromnie Atmie dokuczały. Była


przecież cała drewniana i już nie taka znów bar-
dzo młoda. Wydawało się, że ją porwą, rozbiją, że
zostanie z niej tylko żałosna kupka desek. Ale oka-
zuje się, że była silniejsza niż przypuszczaliśmy. Sil-
niejsza niż życie ludzkie.
Stoi przecież do dzisiejszego dnia i ciągle tak sa-
mo szarpią ją halne. Stoi do dzisiejszego dnia, tylko
że jest już cudza, nie nasza. Jasne deski, z których
była budowana, poczerniały, dach porasta zielonka-
wym mchem i wydaje się bardzo mała. Dziś to już
nie jest najmilsza Atma, jedyny na świecie własny
dom. Dziś na jej ścianie wisi tylko tabliczka, że tu
żył i komponował...
Nie lubię dziś patrzeć na Atmę. Staram się od-
wracać wzrok, gdy idę Kasprusiami. Nie chcę wi-
dzieć klombiku, którego nie ma. Nie chcę podświa-
domie oczekiwać, że przez otwarte okno gabinetu
wyjrzy Wujcio. Wiem, czekałabym na próżno. Wolę
więc uciekać pamięcią do tamtej Atmy, która się
wydawała taka jasna, duża i ładna.
Za każdym halnym sądziliśmy, że już go Atma nie
przetrzyma.
Kiedyś nadszedł najniespodziewaniej w świecie.
Nic nie zapowiadało z wieczora jego nadejścia i rap-
tem...
Obudziłam się w środku nocy i usiadłam z przera-
żenia na łóżku. Atma tańczyła. Święty obrazek
i szwajcarski zegarek spadły ze ściany. Miednica
przedziwnie grzechotała, a buciki same wędrowały
po pokoju. Huki były takie, że miało się wrażenie,
iż ktoś ogromną pięścią opukuje ściany domu. Dzi-
ki strach mnie ^ogarnął.
— Wujciu — krzyczałam — Wujciu, ja się boję!
Bałam się wyjść z łóżka i stanąć na podłodze. Ba-
łam się zbiec na dół. Naciągnęłam więc kołdrę na
głowę i zaczęłam się głośno modlić:
— Aniele boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie
stój...
Ale to nie o to przecież chodziło. Trzeba się mod-
lić o jedną jedyną rzecz, żeby Wujcio się obudził
i przyszedł tu na górę.
— Boziu — błagałam żarliwie — Boziunieczku,
daj, żeby Wujcio do mnie przyszedł... żeby Wujcio...
Pan Bóg widocznie był wówczas przychylnie do
mnie nastawiony, bo poczułam nagle jedyny na
świecie zapach lawendy. Już wszystko było dobrze.
W tych egipskich ciemnościach, bo jak zwykle przy
halnym zgasło światło, byłam już bezpieczna.
— Bałaś się, Kiciurko? — spytał.
— Bałam się, ale teraz się nie boję.
— Wiedziałem, że ci nieswojo, ale jak się ten
halny zaczął tylko, to zgasło światło. Nie mogłem
znaleźć pantofli i szlafroka. Musiałem szukać świe-
cy. A potem te schody... Tańczą jak pijane, tak że
ledwie się tu do ciebie na górę wdrapałem.
— A niech sobie tańczą — mówiłam — teraz nic
a nic się nie boję.
Halny nie ustawał ani na chwilę. Trzeszczało i hu-
czało coraz więcej. Wydawało się, że tuż obok nas
odbywa się potężny sabat czarownic.
— Wujciu — spytałam — a jak by Atmę rozwa-
liło, to co?
— To twój stary W u j zostałby już zupełnie bez
dachu nad głową.
— Zrobilibyśmy sobie wtedy szałas.
— A gdzie ja bym pracował?
— No tak, do szałasu pianino nie wlezie, ale moż-
na by na skrzypcach.
— Ja nie umiem grać na skrzypcach, a poza tym,
na czym bym pisał?
— Ławkę i stolik to by się do naszego szałasu
wstawiło. I dużo siana, i ja bym spała na sianie koło
Wujcia, i byłabym zawsze z Wujciem, i jakby Wuj-
cio pracował, i jakby Wujcio spał, i wtedy byłoby
dobrze.
— Doskonały pomysł, ale póki Atmy jeszcze nie
zniosło, chodźmy na dół, tu naprawdę bardzo nie-
przyjemnie.
Świeca już dawno zgasła i nie można jej było za-
palić, bo wszystkimi szparami chałupy wiał wiatr.
Zaczęliśmy schodzić po tańczących schodach po
omacku, stopień po stopniu, mocno trzymając się po-
ręczy. Dostaliśmy się jakoś do gabinetu i Wujcio
kazał mi się położyć na tapczanie.
Widziałam, że był bardzo nieswój, bardzo niespo-
kojny i podenerwowany. Nie lubił halnych, tak jak
nie lubią ich wszystkie wrażliwe natury.
— Wiesz co, Kiciurko — zaproponował nagle —
a może byś mi opowiedziała bajkę, może nie będę
się wtedy tak na ten halny irytował.
— Ja Wujciowi bajkę? — zdziwiłam się; przecież
zwykle działo się na odwrót.
— Opowiedz. Mnie czasami też jeszcze trzeba
opowiadać bajki. Ale... — zaniepokoił się nagle —
może ty właściwie powinnaś spać, dziecinko, że też
ja o tym nie pomyślałem.
— Przecież i tak bym nie zasnęła, tak okropnie
huczy i trzeszczy. Ja zaraz opowiem, tylko wymyślę.
Mówiliśmy głośno, żeby przekrzyczeć wszystkie
trzaski, świsty i huki. Uczułam się bardzo szczęśli-
wa, że choć raz jestem Wujciowi w jakiś sposób po-
trzebna. I zaczęłam opowiadać bajkę, którą on za-
kończył:
W wielkim, bardzo wielkim lesie mieszkała stara
niedźwiedzica z małymi niedźwiadkami. Wszyscy
niedźwiadkowie byli silni i zdrowi, tylko najmłod-
szy miś miał chore nóżki.
Jak mama i rodzeństwo szli zdobywać jedzenie,
to miś zostawał przed norą, w której mieszkali, i ja-
koś sam się bawił.
Kiedyś do lasu przyszli ludzie i zobaczyli, że pod
jednym drzewem bawi się mały miś. Zaczęli go
szturchać, żeby chodził, ale on nie mógł stanąć na
nóżki i tylko płakał: „mamo". Wszystkie zwierzęta
w lesie to słyszały, ale ludzie byli ze strzelbami,
więc bały się podejść. Ptaki poleciały szukać mamy,
ale zanim ją znalazły, to ludzie zanieśli płaczącego
misia do fiakra i odjechali. Cały las się martwił,
a mama jak wróciła, to chciała biec szukać synka,
ale jej wytłumaczyli, że ludzie ją zabiją i kto wtedy
będzie inne dzieci karmił.
Tymczasem ludzie zawieźli misia do jakiejś willi
daleko od lasu i powiedzieli, że ponieważ nie umie
chodzić, to się go do cyrku nie sprzeda i trzeba go
utuczyć, żeby urósł, i sprzedać na skórę. I zaczęli
mu dawać zastrzyki, i różne rzeczy, żeby utył. I jak
zaczęli mu to dawać, to misio poczuł, że jego nóżki
się wyprostowują i robią się silne. Bardzo się ucie-
szył, że będzie mógł uciec, ale nic ludziom nie po-
kazywał i jak tylko wchodzili do pokoju, to udawał,
że nie umie jeszcze chodzić.
Tymczasem na wakacje przyjechała mała ludzka
dziewczynka i od razu misia pokochała, i zaczęła
rozumieć jego mowę. Wiedziała, że rodzice chcą go
sprzedać na skórę i postanowiła nie pozwolić. Kiedy
misio chodził już całkiem dobrze i rodzice wyszli
z domu, to dziewczynka wzięła misia za rękę i po-
szli. Szli, szli, szli bardzo długo, aż już widać było
las. Przy lesie się pożegnali i oboje bardzo płakali,
bo się kochali. I misio obiecał dziewczynce, że bę-
dzie codziennie miała od niego wiadomość. W lesie
wszyscy bardzo się cieszyli, że misio wrócił, a mama
najwięcej. A misio poprosił kukułkę, żeby codzien-
nie latała do willi za lasem i zostawiała u dziew-
czynki na oknie jakąś jagodę, albo grzybka, albo
szarotkę. I... i koniec bajki.
— Bardzo ładna twoja bajeczka, Kiciurko — po-
wiedział Wujcio — ale ja dałbym inne zakończenie.
— A jakie?
— Posłuchaj. Dziewczynka rozumiała mowę mi-
sia dlatego, że była bardzo dobra i jeszcze żadnemu
zwierzęciu nie zrobiła krzywdy. Ani zwierzęciu, ani
człowiekowi zresztą. Bo gdy ktoś jeszcze nie ma żad-
nej krzywdy na sumieniu, to rozumie wiele rzeczy.
Codziennie dziewczynka rozmawiała z kukułką, któ-
ra przynosiła od misia prezenty. Aż któregoś dnia
dziewczynka kopnęła ze złością biednego, kulawego
psa-przybłędę.
Wtedy przestała rozumieć mowę zwierząt. I na-
zajutrz, gdy kukułka położyła na parapecie jej okna
kwiatek od misia, dziewczynka zrzuciła kwiatek
z parapetu gniewając się, że ktoś jej rzuca śmiecie.
Zmartwiona kukułka wszystko opowiedziała misio-
wi, a ten zaczął płakać. Znał doskonale prawa rzą-
dzące i ludźmi, i zwierzętami. Wiedział, że jeżeli
dziewczynka tak się zachowała, to znaczy, że prze-
stała rozumieć m o w ę zwierząt. A jak przestała ro-
zumieć mowę zwierząt, to kogoś świadomie skrzyw-
dziła. Biedny misio naprawdę okropnie płakał, jak
się o tym dowiedział.
Gdy Wujcio kończył uzupełnienie mojej bajki,
rozległ się piekielny rumor. Przestraszyliśmy się, bo
ten huk musiał przynosić ze sobą jakąś ogromną
szkodę. O wyjściu na dwór nie było mowy, bo chy-
baby drzwi halny wyrwał.
Wujcio po omacku doszedł do kredenfeu i napił
się wina. Potem znów usiadł przy mnie. Widocznie
usnęłam, bo gdy się ocknęłam, na dworze było już
szaro i halny się uspokajał.
— Możesz spać dalej — powiedział Wujcio — ja
też idę się położyć. Już się chyba nie będziesz bała,
patrz, halnego ani śladu. Dobranoc, Kiciurko.
— Dobranoc, Wujciu — wybąkałam na wpół przy-
tomnie.
Rano zobaczyliśmy, że przed Atmą leży blaszany
dach z budującej się właśnie na Wilczniku szkoły.
Halny zerwał go jak piórko, przerzucił przez potok
i przyniósł do stóp Atmy. To był ten największy
huk.
— Dobrze, że o Atmę nie grzmotnęło — rzekł
Wujcio — bo już dziś musielibyśmy mieszkać w two-
im szałasie. Jeszcze jednego takiego wichru ta
chałupa chyba nie przetrzyma.
Przetrzymała. Nie jeden.
Ileż to mogło być halnych od tego czasu?
Ja nie po piniondze

I - / i s t . jest z 28 marca 1936 roku, pisany i tym razem


do powierniczki i «krewnej, Marii Machnickiej.

Maryniu droga. Dziś dopiero otrzymałem Twój


list z Grasse — z dużym opóźnieniem, oczywiście —
bo jestem tu już od blisko 2 tygodni. Moja Mary-
niu droga — przebaczmy sobie wzajemnie, że zda-
rza się, ze odpowiadamy sobie na listy czasem
z wielkim opóźnieniem — i będzie zgoda, dobrze?
Bo ostatecznie jakieś usprawiedliwienie zawsze się
znajdzie. Ty, wierzę, byłaś b. zapracowana, ja obec-
nie też, a przy tym przeszedłem dość nieprzyjemne
chwile (o których niżej) — i których mi w ogóle
życie ostatnio nie oszczędza. Otóż wyjechałem
z Grasse... fzdanip nieczytelne przyp. mój) zresz-
tą już nie z Heliosu, a z hotelu Parc-Palace (gdzie
mieszkałem ostatnio 10 dni). Rzecz w tym, że le-
dwie wybyłem z tego... (słowo nieczytelne — przyp.
mój) (zdąje się, pisałem Ci o tym, kiedy zaczęła
się znów inna „bida" — którą z pewną słusznością
mogłem zaliczyć do objawów gruźliczych — to mnie
trochę przeraziło — zwłaszcza że byłem taki tam
okropnie s\amotny, a przy tym nie było ani jednego
lekarza, do którego bym miał zaufanie. Niewiele
myśląc, spakowałem manatki i wyruszyłem do Pa-
ryża. Okazuje się, że dobrze zrobiłem, były istotnie
pewne dość poważne obawy, ale mój tutejszy ko-
chany doktor wziął się do tego energicznie i wszy-
stko już jest, zdaje się, znów na dobrej drodze
(Chodzę jeszcze co dzień do niego). Szczęściem po-
goda tu przeważnie prześliczna i wiosenna (już bar-
dzo zielono) — tak że nie odczułem zmiany klima-
tu (zwłaszcza że, tam właśnie była dość podła po-
goda). Jednak przeżyłem tam bardzo przykre chwi-
le — zwłaszcza dzięki tej samotności, która, jak już
przyjdzie choroba, staje się nieraz bardzo smutną.
Przyznam Ci się nawet, że przychodziły mi już nie-
raz takie myśli, że czy warto z takim uporem wal-
czyć o te resztki zdrowia i żyć w ciągłej obawie
i oczekiwaniu, że znów którymś tam bokiem wy-
lezie ten miły lasecznik. No, ale już dosyć o tym
zdrowiu — teraz znów trochę lepiej, więc trzeba
się i z tego cieszyć! Z innych względów też stało
się dobrze, że tu przyjechałem — mianowicie z po-
wodu Harnasiów, których próby są w pełnym bie-
gu i które na pewno już będą wystawione w ciągu
kwietnia. Premiera miała być 8 (w wielką środę) —
ale ja wolałem przenieść to na poświęta — (to nie
bardzo odpowiedni czas — wielki tydzień) — tak
że odbędzie (się) pomiędzy 20—30. Mam z tym dość
dużo pracy i kłopotów, ale trochę też i radości,
zwłaszcza z orkiestry, która jest wspaniała i bę-
dzie to świetnie grać. Balet też będzie, zdaje się,
bardzo dobry — chociaż, w sali baletowej, bez ko-
stiumów przedstawia się to jeszcze dość prymityw-
nie — ale niektóre momenty, już wystudiowane, są
świetne. Bardzo mnie wzruszyło to, co piszesz o Pct-
ni Diehlowej, i powiedz jej ode mnie wiele miłych,
serdecznych słów. Cieszę się, że ta sprawa z Kato-
wicami tak się pomyślnie układa i z wielką nie-
cierpliwością będę oczekiwał dobrych wiadomości
od Ciebie i P. Diehlowej — oczywiście pod adresem
paryskim (...) Na razie sprawa się ze mną tak przed-
stawia: wczoraj miałem długą naradę z moim leka-
rzem, który pozwolił mi wrócić do kraju na lato,
a także nie tylko już polecił, ale wprost nakazał
powrócić do pracy. (Co do jesieni to ma pewne za-
strzeżenia, ale to się okaże potem) Na razie cieszę
się i z tego — bo inni lekarze coś mi zawracali
głowę, że w ogóle nie powinienem opuszczać po-
łudnia. ect. ect. Tfin mój paryski jednak jest mądry
psycholog i zdaje sobie dokładnie sprawę, że dłuż-
sza przymusowa bezczynność odbija się fatalnie
psychicznie, a co za tym idzie i na zdrowiu fizycz-
nym! Z tego jednak wynika, że skoro mam na lato
wrócić do Polski i gdzieś spokojnie popracować —
to zamiast szukać czegoś innego, lepiej zostać jesz-
cze przez to lato w Atmie. A w jesieni, jeżeli mi
zdrowie pozwoli i jeżeli załatwi się sprawa Kato-
wic, to przeniosę się gdzieś do Wisły, czy już nie
wiem, gdzie. Na razie cieszę się myślą spędzenia
jeszcze jednego lata w tym domu, który tak lubię
i z którym tak mi smutno będzie się rozstawać! Pi-
szę więc w tym sensie do Felka i Gaździny. Jedyna
kłopotliwa sprawa to te zaległości komornego —
ale, tak czy owak, i tak będę musiał jej zapłacić,
więc to nie zmienia sprawy. Będę musiał coś znów
wymyślać, kombinować, kręcić — ach, jak to już
wszystko czasem obrzydnie, ale cóż robić, skoro to
takie życie trudne i ciężkie! Przypuszczam, że
w drugiej polowie maja może bym mógł wrócić do
Zakopanego...

Wujcio łudził się' jeszcze wówczas, że do Zakopa-


nego wróci. Chciał wytargować z losem choć ten
jeden jedyny zakopiański sezon. A potem niech już
nawet będą Katowice. Ta profesura w Konserwato-
rium katowickim, która pozwalałaby się jakoś utrzy-
mać na powierzchni życia, wyżywić Babunię i całą
Raszyńską. „Kochany doktor paryski" albo się my-
lił, albo... może wiedział, że już i tak nic Wujcia nie
uratuje, więc niech wraca do kraju, za którym tak
tęskni. Może rzeczywiście był dobrym psycholo-
giem i chciał dać temu odchodzącemu człowiekowi
odrobinę radości przed odejściem.
Ale inni lekarze kategorycznie zabronili. Ani Za-
kopane, ani nawet te Katowice... Stan beznadziejny.
Może jeszcze na południu przedłuży się choć o mie-
siące uciekające życie.
I Wujcio jeszcze raz pojechał za granicę do sa-
natorium, którego tak się bał, do potwornej samo-
tności...
Wracał do nas wagonem obitym kirem, wago-
nem-kaplicą. Na Skałce, w krypcie dla zasłużonych
żegnano Go po raz ostatni. Nic nie pamiętam, nic
nie chcę pamiętać z tamtych okropnych dni ostatniej
drogi Wujcia. Pamiętam tylko, że po wielu, wielu
przemówieniach, gdy się już Skałka opróżniała i tłu-
my się powoli rozchodziły, oni zaczęli grać.
Jan Obrochta — sekundzista.
Stanisław Obrochta — basista.
Andrzej Słodyczka — prymista.
I stary kobziarz Mróz.
Grali mu sabałowe nuty, które tak lubił, i grali
o bucynie, która się ozwija. A gdy skończyli, Jasio
Obrochta podszedł do mnie, przytulił mocno moją
głowę do świątecznej cuchy i poprosił:
— Kiciu, dyj nie płac. Karol to tak jakby nie
umar!
A potem już przed Skałką ciotka Nula podeszła
do naszej gaździny, Heli Obrochtowej, i zaczęła ją
przepraszać, że komorne za Atmę nie uregulowane,
że jak tylko wrócą do Warszawy, to się Heli pie-
niądze przyśle, że...
Hela rozgniewała się bardzo.
— Jo tu na pogrzyb Karolowi, a nie po piniondze
przyjechała. Jo przyjechała do Karola.

u
*

SPIS ROZDZIAŁOW

Wujcio 5
Wawrytko i Gruborz 7
Szlome Flasz 13
Bez 17
Witkacy 23
Przyjaciele 26
Czwarty kwartet 32
Kiełbasa krakowska •. 35
Pawełek 37
Gdy cię spotkałem raz pierwszy 40
Felek , r* 43
Karol Stryjeński 47
Ikac 51
Krem Nivea . 56
Garbus 58
Astronomia 61
Powódź 63
Muzeum 65
Bridż 69
Fiakry ( 73
Mozę ze śterdzieści . • 78
Film 83
Babunia 87
Tangolita 91
Sarnia Skała 97
Przesądy 101
Krzysztofiakowa, Greta i Marlena 105
Czary... Mary 109

You might also like