Professional Documents
Culture Documents
Krystyna Dąbrowska Karol Z Atmy PDF
Krystyna Dąbrowska Karol Z Atmy PDF
Karol z Atmy
-t
Warszawa 1958
Wujcio
W
W ojtek Wawrytko opowiadał mi, że znalazł
się na stacji akurat wtedy, gdy nadjeżdżał war-
szawski pociąg. Wojtek nie miał tego ranka nic do
roboty i przyjechał z Józkiem Bahledą Gruborzem,
który się zajmował fiakrowaniem, obejrzeć, jakie
też nowe cepry do Zakopanego najechały. W pew-
nym momencie zauważył eleganckiego, lekko uty-
kającego pana, który rozglądał się za kimś, kto by
mu walizki z pociągu wyniósł. Wojtkowi spodobał
się nowo przybyły i od razu osądził, że to nie ceper,
a prawdziwy pan.
— Dajcie, to wom do fiakra zaniesem...
Pan uśmiechnął się bardzo ujmującym uśmiechem
i poprosił:"
— Może i mieszkanko jakieś pomożecie mi zna-
leźć?
— Mieskanie, a jakieś? — spytał Wojtek.
— Jeden pokój, byleby cichutko i z fortepianem.
— O... to wy gracie... — Wojtek, jako że muzyka
była jego drugim po górach umiłowaniem, przyjrzał
się z szacunkiem, młodemu mężczyźnie.
— Tak, trochę komponuję — uśmiechnął się ten
z zażenowaniem.
— Ano, to podźmy przed dworzec, może Józek
Gruborz jesce nie odjechoł, to nam poradzi. Józek
to mój przyjaciel, fiakruje — wyjaśnił.
Józek wykłócał się właśnie przed dworcem z ja-
kąś niewiastą.
— Józek, pocekoj, mos kurs! — krzyknął Wojtek.
A gdy się już pan i Józek poznali, zaczęto się za-
stanawiać, gdzie by tu nowego znajomego uloko-
wać. Przypadł on im obu natychmiast do serca. Taki
jakiś prosty, a jednocześnie nieśmiały. Ale po co tu
przyjechał? Kuleje, to po górach nie będzie chodził,
ot tak może — dla powietrza?...
— No to kany jedziemy? — spytał Wojtek Józka.
I ten pokój byłby dobry, i tamten... Ale fortepian,
skąd tu wziąć fortepian?
— Wojtuś, a u Bukowiana?... — spytał Józek. —
Przecież jego baba pijanino mo.
Jechali szeroką ulicą Kościuszki za rzędem innych
fiakrów, potem kawałeczek Krupówkami i skręcili
w Ogrodową, gdzie stały dwie bliźniacze wille:
Limba i Kalina, należące do zamożnego gazdy, Jó-
zefa Roj Bukowiana.
Wujciowi (bo on właśnie był tym młodym czło-
wiekiem, którego Wojtek wyłowił z pociągu) spo-
dobała się ulica Ogrodowa; leżała w samym cen-
trum Zakopanego, a jednocześnie jakby na uboczu,
była cicha i spokojna. Spodobał mu się stary gazda
Bukowian i osiadł na dłuższy czas w Limbie. Tam to
przy pianinie Józkowej żony, Heleny, powstały
Harnasię, Od tego też czasu datuje się przyjaźń
Wujcia z Wojciechem Wawrytką i Józefem Bahledą,
pierwszymi tancerzami Podhala. Wojtuś prócz tego
był przewodnikiem tatrzańskim, a Józek przez ja-
kiś czas wiernie Wujciowi fiakrował. Obaj całym
sercem przylgnęli do Karola i do końca darzyli go
trwałą góralską przyjaźnią.
Po dwudziestu latach mówił mi Wojtek:
— A Karol to tak jakby żył, jakby z nami był.
Jakby wcale nie umarł...
W okresie Limlby Wujcio zaprzyjaźnił się zresztą
nie tylko z Wojtkiem i Józkiem. Przychodził do nie-
go również słynny wirtuoz Podhala, Bartuś Obrochta
z synem Jasiem, przychodziła piękna Helena Rojów-
na i najmilsza / o s i a Krzeptowska z braćmi Józkiem
i Andrzejem... Grali, śpiewali i tańczyli, a Wujcio
tylko patrzył i notował.
Oczywiście, że przy tych wizytach nie obyło się
bez jednej czy drugiej butelczyny. Tak, że butelek
tych sporo nagromadziło się w pokoiku w Limbie.
Po jednym z rozśpiewanych i rozegranych Bartu-
siową muzyką sezonów Wujcio wyjeżdżał z Zako-
panego na wiele miesięcy. Ze spakowaniem rzeczy
nie było kłopotu, jako że ich nigdy za wiele nie po-
siadał, ale był kłopot z butelkami, które tu po
wszystkich przyjęciach zostały, ustawione porząd-
nie w jakimś schowku.
— Słuchajcie, chłopcy — zwrócił się Wujcio do
Wojtka i Józka, którzy go odwozili na dworzec —
musicie Wrócić prosto ze stacji do Limby i gdzieś te
butelki powyrzucać, bo Bukowian jak Bukowian...
Sam tu nieraz popijał, ale jego Helcia jak zobaczy
to całe szkło, to na przyszły rok nie zechce mi mie-
szkania wynająć.
Józek z Wojtkiem wrócili ze stacji i załadowali
butelki do worka na owies, tak jak Karol przykazał.
— Na potok prasnonć — zastanawiali się — e,
nie, jesce się fto pokalicy...
I nagle przyszła im do głowy fantazja. Niech się
ludzie dziwują... Podjechali pod jeden z najelegant-
szych wówczas pensjonatów i poutykali butelki na
sztachetach ogrodzenia. Była już późna noc, tak że
nikt ich na tej robocie nie przyłapał. Tylko naza-
jutrz pod udekorowanymi sztachetami przeciągał do
kościoła świąteczny tłum. Ludzie przystawali, że-
gnali się nabożnie i dziwili... Chyba jakiś Anty-
chryst przyniósł tu te butelki z najprzeróżniejszymi
nalepkami. Wino i koniak, wódka monopolowa
i Baczewski...
— Jezusie!...
Stary Józek Roj Bukowian umarł jeszcze przed
wojną. W parę lat po nim zmarła jego żona, dystyn-
gowana Hela. Limba jest dziś opuszczoną ruderą.
Nikt już nie pamięta, jak była rozśpiewana. Ludzie,
zapytani o zakopiańskie mieszkanie Wujcia, wska-
zują Atmę, wiedząc, że to był prawdziwy i ostatni
jego dom O Limbie zapomniano i tylko Wojtek
Wawrytko, przechodząc niedawno ulicą Ogrodową
i widząc, że wokół willi jest brudno i obrzydliwie,
nie wytrzymał i zapukał do drzwi pokoju, w którym
powstały Harnasie. Gdy mu otworzono, zrobił mały
wykład... O tym, który tu mieszkał, i że w jakiś spo-
sób jego pamięć trzeba szanować, a nie żeby teraz
taki chlew...
Helena Roj Rytardowa, dyrektor Muzeum Tarzań-
skiego — Juliusz Zborowski, rodzina Obrochtów
i właśnie Wojtek i Józek byli tymi, którzy w znacz-
nej mierze przyczynili się do powstania Harnasi.
Dzięki Helenie powstało libretto, ona to razem
z Juliuszem Zborowskim natchnęła Wujcia myślą na-
pisania baletu góralskiego, ona uczyła kochać i ro-
zumieć Podhale. A gdy już Wujcio połknął podha-
lańskiego bakcyla, gdy zrozumiał, że z tym ludem
i z tą sztuką związuje się na śmierć i życie, zapra-
gnął bywać częściej tam, gdzie lud ten jest praw-
dziwy, niestylizowany, gdzie jest sobą. I na takie
właśnie góralskie „prawdziwe" wesela i wieczornice
zaczęli wozić Wujcia Józek z Wojtkiem. Wojtek wy-
wiadywał się, gdzie jakie na wsi wesele, zamawiał
Józka i jego konia, przychodził i mówił:
— Zbierajcie się, Karolu, w Kościelisku wesele...
A potem mi opowiadał:
— Karol zostanie w sankach, a jo wchodzę i go-
dom: jest tu na polu pon Karol Szymanowski, wiel-
ki muzykant, chce posłuchać wasej muzyki i sie
przypatrzyć, jako tońcycie. A co byście go nie
przyjmowali tak jak innyk panów, ino prosto po na-
semu. I idem potem na pole i prowadzę razem
z Józkiem Karola. Witali go grzecnie chlebem i solą.
On se siod i słuhoł, jak grali. Cała hałupa tońcyła,
a on ino wyjon notesik i kropka, kryska, kropka,
kryska, kropka, kryska... Tak se tom muzykę zna-
cył. Jak my se tyngo popili, potańcyli, a on sie tej
muzyki nasłuhoł, to zbiromy się w dam... He... Od
Karola zawse muzyce do basów pół stówki wpadło.
Pewnego dnia Józek z Wojtkiem przyszli z wi-
zytą. Było to już w Atmie, pewnego pięknego, póź-
nosierpniówego dnia. Z gabinetu dobiegały urywa-
ne, monotonne dźwięki. Wujcio pracował w Zako-
panem bardzo systematycznie. Od dziewiątej do
trzeciej... Do trzeciej pod żadnym pozorem nie wol-
no było wejść do gabinetu. Nie wolno było prze-
szkadzać. Ale że trzecia już się zbliżała, więc go-
ście postanowili poczekać. Przysiedli na werandzie
i leniwie rozmawiając czekali. Wojtkowi widocznie
bardzo wlókł się czas, bo w pewnym momencie po-
wiedział:
— Mozę juz końcy?...
Zajrzał przez okno i stwierdził, że to chyba jesz-
cze długo, bo Karol nie odrywa się od pianina, tylko
coś notuje i stuka w klawisze. Po jakimś czasie
Józek nie wytrzymał:
— A coz on'tam brzęci ino i brzęci!...
Rzeczywiście z gabinetu dobiegały już teraz bar-
dzo rzadko pojedyncze dźwięki.
— Chyba juz pódziemy, co, Wojtuś?
— A nie, jak my tu przyśli, to juz siedzieć be-
dziemy.
Po jakimś czasie Wujcio skończył pracować, wy-
szedł na werandę i zobaczył obu górali.
— A, to wy — <ucieszył się. — Zostaniecie na
obiedzie... Poczekajcie chwileczkę, tylko się trochę
umyję...
Miał na sobie tego dnia popielate flanelowe spod-
nie i żółtą trykotową koszulkę. Włosy nad czołem
zlepione były potem i koszulka przylgnęła do ple-
ców. Wyglądał na straszliwie zmęczonego, tak że
Wojtka to niesłychanie zdziwiło.
— A coz wy, Karolu, jakbyście drzewo rąbali cy
co, takiście domordowany...
— Oj, Wojtek, Wojtek — roześmiał się Wujcio.—
Już bym wolał drzewo rąbać, niż tak tę całą orkie-
strę mieć w głowie. — Gdy siedzieli już przy stole,
zapytał: — A przyjdziecie jutro na mój koncert?
Wojtek zaczął się niespokojnie kręcić na krześle,
a Józek odpowiedział:
— E... wiecie, Karolu, my juz nie roz słyseli, jak
wyście grali, my by i teroz pośli, bo to zawse piek-
nie, ale, wiecie, bilety takie drogie...
— Że też ja o tym nie pomyślałem... Poczekajcie,
po obiedzie napiszę wam kartkę do kasy... i poproszę
o dobre miejsca.
Nazajutrz Wojtek z Józkiem siedzieli w pierw-
szym rzędzie na jednym z zakopiańskich koncertów
Wujcia.
Szlome Flasz
C
V_>hyba wszystkie zakopiańskie dzieci bały się
pana Witkiewicza tak jak ja. Nie wiem, czy mu spra-
wiało przyjemność dręczenie nas, ale tak to wyglą-
dało. O panu Witkiewiczu krążyły legendy, których
słuchaliśmy z płonącymi z ciekawości uszami.
Znaliśmy dobrze portrety malowane przez niego
i nieraz staraliśmy się zrozumieć, co znaczą dziw-
ne literki na każdym z tych portretów. Ktoś mówił,
że pan Witkiewicz określa w ten sposób narkotyki
czy środki podniecające, których używa w czasie
malowania, ale ponieważ jeszcze wówczas nie orien-
towaliśmy się, co to narkotyk, więc ta strona me-
dalu mniej nas zajmowała. Poza tym, nie znając
się również na sztuce, baliśmy się tych wielkookich
portretów, które patrzyły na nas ze ścian zako-
piańskich domów.
Pewnego dnia Wujcio posłał mnie z listem do
pana Witkacego. Zapraszał go na muzykowanie,
które miało się u nas odbywać.
Poszłam i zdziwiłam się ogromnie, bo na drzwiach
mieszkania wisiał szczegółowy przepis. Zdaje się,
że chodziło tu o kółka. Jak kółko czerwone na
przykład, to wolno wejść, jak zielone, to nie prze-
szkadzać i tak dalej. Tego dnia wisiało kółko przy-
chylne, wobec czego zapukałam i weszłam.
Pan Witkiewicz obejrzał mnie od stóp do głów,
potem wziął z mojej drżącej ze strachu ręki list,
przeczytał i, cały czas nie odzywając się do mnie,
skoczył pod stół i zaczął szczekać. Bałam się na-
prawdę niesamowicie, bo robił przy tym dziwne
miny. Bałam się tak, że nie bacząc na nic, wzięłam
nogi za pas i uciekłam.
Jeszcze nic Wujciowi o tym nie opowiadałam, bo
się wstydziłam. Myślałam, że pan Witkacy sądzi,
iż dzieci są takie głupie, że w ten sposób je trzeba
zabawiać, myślałam także wiele innych gorszych
rzeczy.
Nazajutrz odbywało się u nas to muzykowanie.
Pan Witkiewicz zjawił się, gdy już było parę osób.
Nic nie mówiąc zajrzał przez okno werandy, skinął
na Wujcia i podał mu list. Potem odmaszerował.
Bardzo się wszyscy śmieli, czytając ten list, a ja,
korzystając z ogólnego zamieszania, odcyfrowałam
też, co tam było napisane.
Pan Witkiewicz „wypowiadał" Wujciowi przy-
jaźń. To znaczy prosił, żeby Wujcio od dnia tego
a tego przestał go uważać za przyjaciela (dla bła-
hych zresztą powodów). Epistoła kończyła się żą-
daniem, żeby go pocałowano gdzieś i stwierdze-
niem, że z zaproszenia nie skorzysta.
Okazuje się, że pan Witkiewicz dość często „wy-
powiadał" w ten sposób przyjaźń wszystkim zako-
piańcom, zapominając o tym zresztą niebawem
i w jakiś czas potem nawiązując znów serdeczne
stosunki.
Gdy się już wszyscy rozeszli, powiedziałam Wuj-
ciowi, że przeczytałam list, i o tym szczekaniu, i że
pan Witkiewicz na pewno jest wariat. Wujcio, któ-
ry z rozbawieniem słuchał relacji z wizyty u Witka-
cego, na mój wniosek o stanie umysłowym malarza
rzekł, poważniejąc nagle:
— Pamiętaj, nie mów nigdy o ludziach, których
postępowania nie rozumiesz, że to wariaci. Między
tak zwanymi wariatami a ludźmi normalnymi jest
niejednokrotnie bardzo nikła różnica. Czasami
wszystko niezrozumiałe wydaje się wariactwem,
a jest tylko innością. Obcowanie ze sztuką to nie ta-
ka znów prosta rzecz. Ci „normalni" mogą tego nie
rozumieć. Tak, rzeczywiście, pan Witkiewicz jest
trochę dziwak, ale to wielki artysta.
Dziś wiem, że Wujcio miał rację. Że Stanisław
Ignacy Witkiewicz był naprawdę wielkim artystą.
Każdy z trzech portretów Wujcia przez niego ma-
lowanych, każdy z trzech portretów wiszących
u mnie na ścianie, jest inny. I na każdym są inne
tajemnicze literki, i każdy jest w pewien sposób
prawdziwy. Prawdziwy jest ten surowy, skupiony
Wujcio, ten „od komponowania". I ten elegancki
pan z dużymi, szarobłękitnymi oczyma, i ten udra-
powany jakąś przedziwną tkaniną, zamyślony, jakby
nieobecny i pełen ogromnego smutku, zmęczony
człowiek. .
Przyjaciele
3 —. Karol z Atmy
przeciw Wujcia w fotelu i w kłębach dymu papie-
rosowego obaj długo milczeli. Ja w tym czasie krę-
ciłam się po całym domu za panią Julią. Patrzyłam,
jak nakrywa ślicznie do. kolacji, słuchałam, jak wy-
daje dyspozycje na następny dzień. Radziłam się,
zwierzałam i spowiadałam, jak nazywałam moje
z nią rozmowy. Gdyśmy wracały do pokoju, obaj
panowie jeszcze milczeli.
— Z panią Julią to Wujcio tyle rozmawia, a z do-
ktorem tak często milczy. Dlaczego? — pytałam.
— Widzisz, bo istnieją ludzie, z którymi się
świetnie milczy, sądzę zresztą, że milcząc mówi im
się bardzo wiele.
Wujcio zresztą często tak milczał. Na werandzie
Morskiego Oka na przykład...
Otoczony gromadą znajomych siedział i milczał.
Oni rozmawiali, śmieli się, przekrzykiwali, a on mil-
czał, zapatrzony gdzieś ponad ich głowami.
H
Kiełbasa krakowska
\Y7
VV czasi© tych wakacji Zakopane pękało od
napływu ciekawych, jakże ciekawych ludzi. Kazi-
mierz Wierzyński i Kochańscy, Antoni Słonimski
i Janina Konarska, Leon Chwistek, Zofia Nałkowska
i inni.
Wujcio był we wspaniałym humorze. Paweł Ko-
chański nieczęsto zaglądał do Polski, jeżdżąc
z koncertami po całym świecie. Nieczęsto do Polski,
a cóż dopiero mówić o Zakopanem. Wujcio chciał
jak najbardziej umilić pobyt Pawłowi i jego żonie.
To było zdaje się jedyne lato, kiedy nie obowiązy-
wała tak silna dyscyplina pracy twórczej.
Jeździliśmy wtedy rankami na Cyhrlę (zaprzęgało
się już nie fiakry, a czarne, uroczyste landa w dwa
konie. W landach mieściło się więcej pasażerów).
Gdy już kosze pełne były rydzów, popasało się pod
Siedmiu Kotami, w restauracji prowadzonej przez
dwie sjtarsze niewiasty, które naprawdę miały sie-
dem kotów.
Wujciowi trudno było z powodu nogi schylać się
po rydze. Siadał więc na polanie i przyglądał się
smrekom, które tylko w górach są takie strzeliste.
Największą jednak atrakcją tego lata był spływ
Dunajcem. W spływie, o którym piszę, brali udział
państwo Kochańscy, pani Konarska, pan Słonimski,
Wujcio i ja. Wszyscy na promie byli weseli, gdyś-
my płynęli Dunajcem. Przełom Dunajca jest tak
Pawełka darzył najczulszą przyjaźnią. To fotografia z jakiegoś
spaceru do Kościeliskiej, a może na Cyhrlę.
piękny, widoki po obu brzegach tak ciągle różne, że
już to samo każe cieszyć się życiem. Wujcio po-
wiedział mi przed paroma dniami, że pani Konarska
jest narzeczoną pana Antoniego. Wobec tego bar-
dziej uważnie niż na Pieniny i mieniącą się
rzekę patrzyłam na panią Konarską i pana Słonim-
skiego.
On to przecież napisał ten wiersz, który „chodził
za mną" uparcie. Wiersz, będący samą poezją. Wy-
dawało mi się, że wiersz taki musiał być pisany dla
narzeczonej i dlatego tak bacznie przyglądałam się
na promie pani Konarskiej. I dlatego nie słuchałam,
co mówi przewoźnik w haftowanym serdaku. Mia-
łam coś ważniejszego do roboty — śledziłam miłość.
Miłość taką, która się wypowiada poezją. Znacznie
później uświadomiłam sobie, że Słonimski pisał lal
przed poznaniem pani Konarskiej. Tajemnicy „pa-
chnących kasztanów", niestety, nie udało mi się
podpatrzyć.
Cały nastrój rozwiewał Pawełek, który zabawiał
wszystkich świetnymi dowcipami. Wujcio śmiał się
serdecznie i dokładał swoje „anegdotki" — jak zwy-
kle nazywał dowcipy, tak że pani Konarska i pan
Słonimski co chwila wybuchali śmiechem i dalecy
byli od lirycznego nastroju.
Obiad jedliśmy w restauracji nad Dunajcem i wte-
dy Pawełek trochę przeholował. Smażone pstrągi
wniosła nam na tacy właścicielka restauracji. Miała
ona tak obfity biust, że Pawełek nie mógł się oprzeć
pokusie. Wyskoczył spoza stołu, chwycił tacę i po-
stawił na biuście okazałej niewiasty. Ona zareago-
wała dobrodusznym uśmiechem, ale widziałam, że
Wujcio się skrzywił, jakby mu to zrobiło przykrość.
Nie powiedział zresztą nic, ale ja znałam ten jego
wyraz twarzy. Miał taki sam, gdy krzyknęłam na
moją ułomną bonę „wysztafirowany koczkodan".
W powrotnej drodze nie było już tak wesoło.
Wszyscy byli trochę pomęczeni, ociężali od wspa-
niałych pstrągów, a Wujcio wyraźnie markotny.
Mocno się więc do niego przytuliłam i myślałam,
jakby tu zrobić, żeby znów był wesoły.
— Wujciu — spytałam cichutko — czy Wujcio
gniewa się na pana Pawła o tę tacę?
— Nie gniewam się, skąd... Było mi troszkę nie-
przyjemnie, bo co ta biedna babina winna, że taka
gruba. Ale gniewać się na Pawełka?... Słuchaj, ja
się tak bardzo martwię, że oni już wyjeżdżają. I pan
Paweł, i pani Zosia...
— To Wujcio dlatego tak zesmutniał?
— Wiesz przecież, Kiciurko, sama, że każde roz-
stanie to wielka przykrość.
— Tak, wiem.
I ja już myślałam o tym, że się kończą wakacje,
że trzeba będzie jechać do szkoły i tęsknić za Wuj-
ciem przez długie miesiące.
— Wiem — powtórzyłam.
I nagle „pachnące kasztany" i wszystko, co nie
było związane z Wujciem, przestało mnie inte-
resować1.
Felek
F
X elek Bednarczyk był najwspanialszym kucha-
rzem, administratorem, służącym i przyjacielem. Za-
czął rządzić naszym domem w Czerwonym Dworze,
potem przeniósł się do Atmy. Felek gotował z ni-
czego świetne obiady, jeździł na nartach jak sam
Marusarz, cerował, haftował, szył mi sukienki, nie
brał pensji, kiedy nie było pieniędzy, i był tak bli-
ski jak ktoś z rodziny.
Gdy Wujcio wyjechał po raz ostatni z Zakopa-
nego i nie wolno mu już było do tego Zakopanego
wrócić, bardzo się martwił losem Felka, który nie
chciał likwidować całkowicie Atmy, bo ciągle miał
nadzieję, że coś się zmieni, że lekarze zagraniczni
pomogą i znów będzie mógł dbać o Wujcia w Za-
kopanem.
Po ostatnim wyjeździe Wujcia, wesoły zwykle
Felek snuł się smutny, mimo że miał mnóstwo przy-
jaciół. Szukał pracy, ale tylko chwilowej, bo on mu-
si, ,,gdy pan rektor wróci", móc stanąć na swym
opiekuńczym posterunku. Felek lubił tytułować
i choć już Wujcio dawno przestał być rektorem Wyż-
szej Szkoły Muzycznej, dla Felka był zawsze „pa-
nem rektorem".
Felek był bardzo, bardzo dobry. To do niego szło
się ze wszystkimi codziennymi zmartwieniami. Był
solidarny ze mną i wykłócał się z kolejnymi bonami.
Wystarczało, żeby Felek powiedział, że czegoś nie
wolno robić, bym natychmiast posłuchała, podczas
gdy z bonami toczyłam świętą wojnę.
Felek ogromnie lubił zwierzęta i powoli Atma
stała się przytuliskiem bezdomnych psów, kotów,
wiewiórek. Najpierw znalazł czarną jak smoła kot-
kę, która miała tylko biały krawacik i bardzo zie-
lone oczy. Wujcio wolał psy niż koty i nie był za-
dowolony z nowego mieszkańca Atmy. Ale gdy Fe-
lek zaczął tłumatfeyć, że „toto takie biedne i zginę-
łoby samo na świecie, i niech pan rektor tylko zo-
baczy, jakie wychudzone i zagłodzone", to się wzru-
szył i przyzwolił na oficjalne zamieszkanie kotki
w Atmie.
Prosił tylko bardzo, żeby Felek coś zrobił, żeby
w Atmie nie było czuć kotem. I Felek obiecał. Rze-
czywiście, choć tych kotów było później mnóstwo,
to nigdy nie było czuć. Od czasu do czasu Felek,
żeby się solennie wywiązać z obietnicy, nawet po-
krapiał koty wodą kolońską.
Pierwszą naszą kotkę ochrzcił Kaśką, jako że mia-
ła wyraz twarzy trochę podobny do Kasi, co nam
przynosiła masło i jaja. Kotka Kaśka w niedługi
czas potem wyszła za mąż i urodziła czworo kociąt.
Urodziła je nie w Atmie, lecz w stajni gaździny,
sąsiadki, po paru dniach jednak wszystkie, jedno
po drugim, w pyszczku do domu przyniosła. Dobrze
się chowały, ale było tych kotów za dużo, wobec
czego Wujcio zdecydował, żeby małe oddać, a tylko
Kaśkę zostawić. Ale Kasia, jakby coś przeczuwając,
tak boleśnie w oczy patrzyła, że zrobiło mu się jej
żal.
— Widać, że jej biedaczce bardzo przykro. Zo-
stawcie już na pociechę to szare kocię w domu, nie
można przecież tak wszystkich zabierać. — A potem
się rozgniewał: — Mówiłem Felkowi, żeby Kaśki
nie brać, bo to tylko człowiek się wzrusza i teraz
już aż dwa koty...
Szare kocię nazwaliśmy Małgosią. Potem okazało
się, że to jest njężczyzna, więc zostało Małgosiem.
Kiedyś Felek przyniósł wiewiórkę. Miała złamaną
łapkę. Wujcio i tym razem się zżymał, ale w końcu
i tym razem się wzruszył. I Kajtek, bo tak nazwali-
śmy wiewiórkę, też zamieszkał z nami. Jak tylko
trochę wyzdrowiał, zaczął wyczyniać brewerie i po-
szarpał ładowską makatę, która wisiała nad tapcza-
nem w gabinecie. Wtedy otrzymał zakaz wchodze-
nia „na pokoje" i przebywał w kuchni. Gdy mu się
łapka zagoiła i tylko trochę jeszcze kulał, pokuśty-
kał do lasu. Felek bardzo się martwił, ale Wujcio
twierdził, że Kajtkowi w lesie będzie lepiej.
Potem jeszcze Kaśka miała parę razy dzieci i za
każdym razem przykro było wszystkie jej zabierać,
tak że dziś nie pamiętam już, ile i jakie były te koty
rezydujące w Atmie. Niech lepiej o naszym zwie-
rzyńcu opowie sam Wujcio.
Oto, co pisze w listach do mnie z 25. IX. 1932,
z 11. IX. 34 i z 22. I. 1935:
4 — Karol z Atmy 49
I dalej śledził ręką rzeźbiącą jakiś element, jak by
chciał być świadkiem narodzin nowej Madonny.
Zresztą zainteresowanie pracą było wzajemne
i świadczenia obustronne. Niejednokrotnie Stryjeń-
ski mówił do swoich chłopców:
— Obrochci grają u Szymanowskiego...
I szli do Limby.
Czasem Wujcio prosił:
— Karolu, chciałbym, żebyś posłuchał, jak to te-
raz brzmi — i wystukiwał Stryjeńskiemu na piani-
nie rodzące się dopiero fragmenty Harnasi. Najczę-
ściej przychodził ze Stryjeńskim do Wujcia bardzo
jeszcze wówczas młody Antoni Kenar i, onieśmie-
lony, przysłuchiwał się muzykowaniu i dyskusjom
dwóch Karolów.
Ikac
M
ATAamusia rozpaczała:
— Pomyśl tylko, Katotku, z naszej rodziny i taka
niemuzykalna, nie* chce się uczyć, nie ciągnie jej
do muzyki... Jakby nie moje dziecko. Biedny Artur
(Artur Taube, cioteczny brat mamy, profesor kon-
serwatorium) tak się nad nią wysila i nic z tego nie
wychodzi.
Słuchałam tej rozmowy i w duchu błagałam Wuj-
cia, żeby zrozumiał, że ja nie chcę tych obrzydli-
wych gam i palcówek. Że mnie to nudzi, męczy, nie
pociąga. Wujcio popatrzył uspokajająco i powie-
dział mamie, żeby się nie martwiła, bo widocznie
w niemowlęctwie słoń nadepnął mi na ucho, więc
nic dziwnego, że nie, przejawiam zamiłowania do
gry na fortepianie. Powiedział też, że nie widzi
w tym żadnej tragedii, bo po pierwsze lepiej nie
grać wcale, niż mordować bliźnich grzecznym rzę-
poleniem, a po drugie — dość już muzyków i muzy-
kalnych'ludzi w jednej rodzinie.
Raz na zawsze zostałam uwolniona od zmory pal-
cówek, gam i pana Czerny'ego. Stosunki moje
z Arturem Taube znakomicie się naprawiły, bo prze-
stałam w nim widzieć groźnego nauczyciela, który
dawał mi do zrozumienia, że jestem muzycznym głą-
bem. Artur stał się. nagle najmilszym ze wszystkich
kuzynów mamy.
Wujcio wybroniwszy mnie przed koniecznością
uczenia się gry na pianinie, zaczął ogromnie zachę-
cać do czytania. Dbał o to, żeby to była literatura
naprawdę piękna. Poezję odkrywał mi sam.
— Masz tu wiersze pana Tuwima, pana Lechonia,
pana Słonimskiego...
Znałam tych,ludzi i może to ułatwiało mi tak
wczesny kontakt z ich twórczością, a dzięki nim
w ogóle z poezją.
Z dwoma wierszami wujciowych przyjaciół wiążą
się wspomnienia silnych przeżyć: z wierszem Sło-
nimskiego Żal, o czym już pisałam, i z Garbusem
Juliana Tuwima.
Nad Garbusem cierpiałam przez wiele dni.
Garbus jawił się w majakach, tańczył nocami na
cieniu i dyndał, dyndał na krawacie. Czytałam cią-
gle ten wiersz jak zahipnotyzowana i powtarzałam:
Ach! Ach! — szepniecie
Jaki garb
Ale... dlaczego pan wisi na krawacie.
Wreszcie nie mogłam sobie już z tym poradzić.
Chciałam, tak bardzo chciałam o Garbusie zapo-
mnieć, chciałam, żeby już sobie ode mnie poszedł,
żeby przestał męczyć. Chciałam wiedzieć, czy to się
działo naprawdę.
— Wujciu — prosiłam — niech Wujcio napisze
do pana Tuwima, niech on powie, jak to było z tym
Garbusem. Ja tak strasznie nie chcę, żeby to się
działo naprawdę.
Wujcio uspokajał mnie, jak mógł.
— To tylko wiersz, to się nie działo.
— Jak to? Przecież Wujcio mówił, że poezja to
jest właśnie prawda.
Nic nie pomagało tłumaczenie.
— Nie, nie — upierałam się. — Tylko pan Tuwim
będzie wiedział, czy tak było...
I Wujcio, najukochańszy Wujcio, przyniósł po ja-
kimś czasie list od Tuwima, pisany na maszynie.
Pan Tuwim wyjaśniał mi, że Garbus nigdy nie
istniał, że to zmyślone, no bo jakżeż, logicznie rzecz
biorąc, można się powiesić na słabym krawacie.
Uspokoiłam się. Cień Garbusa przestał tańczyć po
suficie.
Dziś wiem, że list był pisany przez Wujcia. I wiem
również, że ten jedyny raz powiedział mi „nie-
prawdę".
Astronomia
W
VV racaliśmy od Trzaski. Szliśmy wolno, bo
Wujcio lekko utykał. W dzieciństwie leżał z nogą
w gipsie przez długie miesiące. Prawdopodobnie
była to już wówczas gruźlica kości, która potem
zmieniła się w gruźlicę płuc, a następnie w śmier-
telną gruźlicę gardła. Z tego gipsowego okresu zo-
stało już Wujciowi na zawsze lekkie pociąganie
nogą, co dodawało jeszcze uroku temu czarującemu
człowiekowi.
Gdy po raz pierwszy przeczytałam monografię
Byrona, powiedziałam:
— Byron to zupełnie jak Wujcio. Też był artystą
i też ładnie kulał.
•i
5 — Karol z Atmy 65
Malućki pan Jezus, malućki
Jakby renkawicka,
Malućki pon Jezus, malućki
Jak kawałek smycka.
Pan Jezus był zawsze wedle przyjętych kanonów
brzydki, a jednocześnie ładny, bo bardzo ludzki
i bardzo dziecinny. W sali zawieszono nie tylko
święte obrazy. Była tam też historia zbójników,
ściśniętych szerokimi nabijanymi pasami, z głowami
uczesanymi w plecione warkoczyki, były piękne
dziewczyny i poczciwi bacowie. Obrazków malowa-
nych na szkle wisiało tyle, że zawsze na nowo moż-
na się było przyglądać i zawsze się je zapominało,
by wrócić do nich z nowym entuzjazmem.
Przyszliśmy kiedyś do muzeum z Wujciem i z pa-
nią Zofią Nałkowską. Wujcio coś tam pani Nałkow-
skiej pokazywał i wcale się mną nie zajmował.
Pętałam się między nimi rozżalona, bo ogromnie
byłam o panią Zofię zazdrosna. Ktoś kiedyś powie-
dział mi, że pewnie będzie moją ciotką — prawdo-
podobnie żartował — a ja na taką ciotkę jak pani
Nałkowska zupełnie nie miałam ochoty. To pani
Julia Sokołowska była dla mnie ideałem ewentual-
nej opiekunki. Niestety, pani Julia miała swój dom
i swojego męża, a pani Nałkowska była tak zupeł-
nie inna od pani Julii. Zresztą w niedługi czas potem
pani Zofia Nałkowska z Zakopanego wyjechała
i wszystkie niepokoje związane z jej osobą okazały
się bzdurą. Jak mi Wujcio później tłumaczył,
była inteligentna i mądra i ciekawie się z nią rozma-
wiało.
Lepiej pójść do panjezusików, niż tu słuchać nie-
zrozumiałych rozmów — pomyślałam.
Jak zwykle, zainteresowałam się nimi gorąco
i odkryłam takie, których jeszcze nie znałam. Nie-
pokoje związane ź osobą pani Nałkowskiej wywie-
trzały mi z głowy.
Na kontemplowaniu świętej Magdaleny-Jawno-
grzesznicy, kajającej się przed Jezusikiem, zastał
mnie Wujcio, któremu powiedziano, że jestem w tej
sali. Panią Nałkowską zaanektował na szczęście
jakiś znajomy.
— Co ty oglądasz? — spytał Wujcio.
Zawstydziłam się, że odkrył moją namiętność do
panjezusików.
— Tak sobie oglądam, bo to takie śmieszne... —
wybąkałam.
— Mówiono mi — Wujcio się uśmiechnął — że
tu często przed tymi obrazkami wystajesz.
— Bo tu można sobie wymyślać takie różne...
Plątałam się coraz bardziej, wstydziłam się przy-
znać po prostu, że mi się to podoba, bo jest barwne
i że tu tyle sytuacji, i że w jakiś sposób wzrusza.
— Dlaczego się nie chcesz przyznać, że ci się
podoba coś, co jest bardzo piękne, bo bardzo praw-
dziwe?
— Widzi Wujcio, to jest tak... Ja wiem, że pan
Witkiewicz ładnie maluje i Matejko, i Chełmoński,
ale tamto to mnie się musi podobać, a to się podoba,
bo jest takie, jak by dzieci malowały i tu można
sobie wyobrażać.
Nie wiem, dlaczego Wujcio tak się ucieszył z tej
definicji góralskiego malarstwa. Pamiętam tylko, że
zaraz powtórzył to pani Nałkowskiej.
Muzeum było królestwem kochanego pana Samu-
ela. A właściwie nie Samuela. Dyrektor Muzeum
Tatrzańskiego ma na imię Juliusz. Ale jak ktoś na-
zywa się Zborowski, to „Samuel" przychodzi na
myśl samo, i tak dyrektor Juliusz Zborowski został
dla wszystkich zakopiańców Samuelem.
Pan Samuel poświęcił całe swoje życie Zakopa-
nemu. Bogate zbiory w muzeum to wynik pansamue-
lowej miłości do góralszczyzny.
Poznanie Juliusza Zborowskiego z Wujciem na-
stąpiło gdzieś w latach dwudziestych. Wtedy też
zaczęła się przyjaźń. Zborowski zbierał najstarsze
i najbardziej autentyczne góralskie melodie i noto-
wał je na swoich wałkach fonograficznych, które
w ówczesnych latach znakomicie zastępowały ma-
gnetofony. Wujcio zachwycił się dziką, wspaniałą
muzyką i pierwsza myśl napisania Harnasi narodzi-
ła się prawdopodobnie, gdy słuchał samuelowych
nutek.
W muzeum pracował wówczas woźny Grzegorz,
który otaczał Wujcia specjalnym respektem. Oka-
zuje się, że Wujcio w trakcie pisania Harnasi nie-
jednokrotnie sam przychodził do sali, w której przy-
łapał mnie na gorącym uczynku. Oglądał obrazki
o tematyce zbójnickiej i prawdopodobnie widział
w wyobraźni inscenizację swoich Harnasi. Kiedy
Wujcio przychodził do sali, Grzegorz cichuśko ją
zamykał i nie wpuszczał tam wrzaskliwych wycie-
czek, a , potem oznajmiał dyrektorowi Zborow-
skiemu:
— Pan Szymanowski był dziś u nas na dole. Zno-
wu u nas pracował.
Bridi
6 —. Karol z Ałmy 81
sem prosił o wpisanie „na książeczkę". Przy
najbliższym przypływie gotówki tę książeczkę likwi-
dował.
Ale w ostatnich czasach było tak ciężko, że dług
u pana Kohana wisiał i Wujcio przestał tam jeździć.
Przed samym opuszczeniem Zakopanego na stałe
pojechał pożegnać się z panem Kohanem i za-
płacić, co było na książeczce. Nic nowego nie
chciał brać. Pan Kohan domyślił się jednak, w czym
rzecz. Gdy jak zwykle rozmawiał z Wujciem o in-
teresach i o tym, co słychać na świecie, subiekt
pakował paczkę. Wujcio spostrzegł się w ostatniej
chwili, gdy paczka spoczęła obok Władka na koźle.
Wrócił do sklepu.
— Pan mnie źle zrozumiał widocznie, panie Ko-
han. Ja już w ogóle wyjeżdżam z Zakopanego. Nie
wiem, czy tu wrócę. Przyjechałem spłacić dług.
— Oj, niech pan rektor się nie gniewa. To tylko
takie drobiazgi na drogę. Trochę sardynek i to wino,
co pan rektor lubi. Ode mnie... W prezencie... Żeby
pan rektor nam jak najprędzej wrócił zdrów i żeby
tak jak dawniej...
Pan Kohan nie mógł mówić ze wzruszenia, widział
przecież, jak Wujcio wygląda. Gdy Władek ruszał,
pan Kohan długo jeszcze stał przed sklepem i ma-
chał ręką.
Przyjechałam po wojnie do Zakopanego, ale skle-
pu pana Kohana już nie było. Mówiono, choć nie
wiem, czy to prawda, że pan Kohan zginął w komo-
rze gazowej.
Film
W
W ujcio kochał Babunię ogromnie. Każda jej
choroba, każde najdrobniejsze zmartwienie było dla
Wujcia przeżyciem. Przejmował się nawet, gdy się
Babuni mazurki wielkanocne nie udały. Nie, żeby
nie mógł zjeść „cygana" z zakalcem, tylko dlatego,
że to dla Babuni przykrość. Obowiązki synowskie
spełniał z największą miłością.
Bo też Babunia była najbardziej nieegoistyczną,
piękną i mądrą matką. Kochała bardzo wszystkie
dzieci, ale Katocina, jak go czasem nazywała, był
jej specjalnym umiłowaniem. Nie z powodu tego,
kim był, ale dlatego, że taki był.
Powielekroć ze wszystkimi szczegółami opowia-
dała mi Babunią o dzieciństwie Katota. Może naj-
częściej o okresie, kiedy jako dziecko leżał miesią-
cami unieruchomiony w łóżku i jak sobie palcami
na kołdrze różne melodyjki przegrywał (był taki po-
godny, cierpliwy i zawsze uśmiechnięty, „żeby
Mama się nie martwiła"), i o malutkich kulach,
które, potem już niepotrzebne, przechowywane
były na pamiątkę w rodzinnym tymoszowieckim
domu.
Babunia nigdy nie była, niestety, w Zakopanem.
Przez ostatnie lata artretyzm unieruchomił ją zupeł-
nie i mogła tylko siedzieć w fotelu. Taką ją właśnie
pamiętam. Białe jak mleko, krótko obcięte i zawsze
trochę podfryzowane włosy. Koronkowe żaboty
skropione lawendą, powykręcane artretyzmem palce
i stary, wysiedziany koszykowy fotel, na którym co
ranka pielęgniarka, z pomocą służącej Broni, Babu-
nię sadzała. Nawet w tej najpóźniejszej starości Ba-
bunia była bardzo piękna, do końca prawie zacho-
wała błyskotliwe poczucie humoru i urocze wprost
roztargnienie. Można jej było opowiadać o wszyst-
kich psikusach i zwierzać się z najtajniejszych
myśli.
Babunia przeżyła śmierć trojga swoich dorosłych
dzieci. Najpierw wuja Feliksa, potem Wujcia, a po-
tem cioci Stasi. Przeżyła w sposób tragiczny, głę-
boko zamknięty w sobie. Nie śmiała się już prawie,
a tylko bardzo zamyślona siedziała w koszykowym
fotelu i marzyła o tym, by wreszcie odejść za swoją
trójką i mężem, którego tak kochała.
Mąż ten, Stanisław Szymanowski, umarł, gdy Ba-
bunia była jeszcze młodą kobietą. Umierał zresztą
na jej rękach, a ona się do niego przez cały czas
uśmiechała, żeby nie wiedział, że umiera.
Babunia miała ładną, inkrustowaną szkatułkę,
w której chowała skarby wywiezione z Tymo-
szówki. Krucyfiks, srebrną pięciorublówkę i za-
mknięte zawsze pudełeczko. Krucyfiks — pamiątkę
po dziadku-powstańcu, włożono w trumnie w ręce
wujowi Feliksowi. Srebrną pięciorublówkę ja otrzy-
małam, gdy wychodziłam za mąż. Tą właśnie pięcio-
rublówką Babunia mnie błogosławiła. Na czyjeś
zdziwione pytanie, dlaczego nie jakąś świętością,
a pięciorublówką, wytłumaczyła, że pięciorublówka
ta przynosi szczęście i miłość, bo oni ją ze Stasiem
znaleźli w dniu ślubu i kochali się bardzo, na za-
wsze.
A pudełeczko kazała sobie Babunia włożyć do rąk,
gdy umierała. Była tam odrobina pyłu. Skruszałe
resztki pierwszego bukiecika fiołków, jaki dostała
od męża, czy jeszcze wówczas narzeczonego.
Gdyśmy z Wujciem wyjeżdżali z Zakopanego do
Warszawy, mówiło się: „Jedziemy do Babuni". I to
było ekwiwalenfem rozstania z Zakopanem.
Stałam się kiedyś mimowolnym świadkiem sceny,
która wryła mi się w pamięć. Położyłam się po obie-
dzie na drewnianym łóżku Babuni i zasnęłam. Ona
w tym czasie siedziała na fotelu w drugim końcu
pokoju i słuchała radia. Obudziłam się i zobaczy-
łam, że na maleńkiej kanapce, obok babuninego fo-
tela, siedzi Wujcio i oboje z czegoś się zaśmiewają.
W pewnym momencie Babunia nagle spoważniała
i rzekła:
— Wiesz, Katocino, jakoś ostatnio nie bardzo do-
brze się czuję i chciałabym z tobą porozmawiać
0 pewnych sprawach... No, gdybym już musiała iść
do mojego Stasia...
Serce mi się ścisnęło i spojrzałam na Wujcia.
A Wujcio?... Zbladł, przypadł do rąk Babuni
1 naprawdę drżącym głosem zaczął pytać:
— Co mamie jest?! Czy mama się gorzej czuje?!
Ja zaraz zadzwonię do Goldberga (lekarz, który le-
czył prawie całą naszą rodzinę w Warszawie). Za-
raz mamę położymy... O mój Boże...
— Uspokój się, ja się teraz specjalnie źle nie czu-
ję, tylko tak w ogóle chciałam porozmawiać, żeby...
— Nic żeby... To mama nie wie, jak się tym pie-
kielnie denerwuję. Myślałem, że mama się gorzej
czuje. Mnie nie można tak straszyć.
— Oj, Katocino, jakiś ty dziecinny, toż kiedyś
trzeba mi będzie umrzeć.
Wujcio powiedział na to głucho:
— Nie, tego ja bym nie przeżył.
Nie musiał przeżywać ani śmierci Babuni, ani jej
powolnego cofania się w głąb siebie i odchodzenia
od świata, ani jej nędzy w czasie okupacji.
>i
Tango li ta
p
JL ewnego dnia na Wilczniku rozbił namioty cyrk.
Sensacja i atrakcja nie lada, tylko że to właściwie
nie był cyrk, a coś w rodzaju małomiasteczkowej
rewii.
Płócienna buda przymocowana do ziemi kołkami
i tajemnicze wozy, w których toczyło się życie ro-
dzinne. Rano zaspane aktorki wypełzały z wozów
w niechlujnych, brudnych szlafrokach, kłóciły się
i gdakały jak przekupki. Rano przepici pieśniarze
0 podpuchniętych oczach biegli żwawo do Jędrusia
na klina i mieli krępe, krótkie tułowie albo łysiny
1 zmarszczki. Po południu wszystko się zmieniało.
Odziani w smokingi czy kombinezony, byli smukli
i młodzi. Rozgdakane przekupki czarowały wdzię-
kiem i urodą.
Już przez trzecie popołudnie z rzędu słuchałam
nieprzyzwoitych piosenek, kawałów i pieprznych
dwuznaczników. Nie rozumiałam całego „dowcipu",
ale mimo to byłam zachwycona. W budzie na Wilcz-
niku działo się przecież coś niecodziennego. Coś, co
jak mi się wydawało, przynosiło powiew dalekiego
świata, przywieziony w tych wszystkich wozach do
Zakopanego.
Ponieważ powiedziałam Wujciowi, że to cyrk daje
na Wilczniku przedstawienia, więc był zupełnie spo-
kojny i wtykał mi nawet w rękę pieniądze, żebym
się temu cyrkowi przyjrzała. A ja naprawdę byłam
przekonana, że tak właśnie wygląda cyrk, jako że
prawdziwego cyrku nigdy jeszcze w życiu nie wi-
działam. Bony wtedy ze mną nie było, a Felek, który
by się budą na pewno zainteresował, powołany zo-
stał akurat na ćwiczenia wojskowe.
Trzeba nieszczęścia, że po trzech dniach Wujcio,
idąc do Trzaski, przeczytał afisz. I tam to wszystko
było napisane. Że pełna seksu Tangolita i girlsy,
i piosenka dziewczyny ulicznej, i wiele jeszcze in-
nych pasjonujących rzeczy.
Gdy Wujcio szedł do Trzaski, ja w tym czasie
prowadziłam długie rozhowory z Tangolitą, która
się przygotowywała do występu. Od razu po pierw-
szym przedstawieniu poszłam za kulisy złożyć jej
swe uszanowanie. Prosiłam o autograf (miałam wów-
czas manię zbierania autografów). Dała mi bez
większych oporów. Podpisała się tuż obok Abendro-
tha. Niewprawnym pismem wykaligrafowała:
„Sempatycznej Kiciuni, która tak jak ja chce być
artystkom, ożebyż to osiongneła".
Mówiła, jak ogromnie jej przyjemnie, iż w Zako-
panem tak oceniają jej sztukę. Niektórzy twierdzą,
że jest lepsza nawet od Ordonki, tylko zawiść i kon-
kurencja utrudniają jej życie. Przez te cholerne, za-
zdrosne baby jeździ z rewią, zamiast występować na
deskach stołecznych kabaretów. Uroniła przy tym
parę łez, tak, że odrobina tuszu z rzęs rozmazała się
na policzkach. Zrobiło mi się jej serdecznie żal.
Taka ładna, taki talent i tak ją gnębią.
— Proszę pani — powiedziałam — mój Wujcio
coś na to poradzi, on jest bardzo sławny i bardzo
dobry, i zawsze na wszystko poradzi.
Zapaliła się widocznie do tego pomysłu i umówi-
łyśmy się, że nazajutrz w porze obiadowej przyjdę
po nią.
Jakże tu Wujcia do tego przygotować?... E, lepiej
postawić go przed faktem dokonanym. Zjawię się
z Tangolitą w czasie obiadu, Wujcio jest taki go-
ścinny... Jak już ją pozna i Tangolita zaśpiewa, to
Wujcio napiszę do kogoś, że Tangolita ma talent
i żeby występowała w teatrze.
Gdy wróciłam po spektaklu, Wujcio już był
w domu.
Krzysztofiakowa podała kolację i zabrała się
w kuchni do zmywania. Dlaczego się Wujcio do
mnie nie odzywa? Wygląda na zagniewanego. Co
ja takiego mogłam przeskrobać? W myśli zrobiłam
przegląd wszystkich moich grzechów. Nie, dziś na-
prawdę nic specjalnego nie zdziałałam.
— Wujciu, czy Wujcio grał dziś w bridża? — za-
częłam nieśmiało.
— Grałem. Podaj mi karty, to sobie postawię
pasjansa.
— Dlaczego Wujcio przez całą kolację nic nie
mówi, czy Wujcio jest smutny?
— Tak, jestem smutny, bo widzę, że kłamiesz.
-— Jak to, Wujciu, ja?
— A jakże to jest z tym twoim cyrkiem?
Widząc moje najszczersze zdumienie i przeraże-
nie, zrozumiał widocznie, że nie chciałam wprowa-
dzać go w błąd i że dla mnie ta podła rewia była
właśnie cyrkiem;
— No już dobrze, dobrze, widocznie ci się wyda-
wało, że to cyrk, a ja myślałem, że mnie moja Ki-
ciura celowo oszukiwała.
Boże... A jutrzejsza wizyta, a Tangolita? Najlepiej
już wszystko powiedzieć...
Więc pokazałam sztambuch z autografem. Rozczu-
lił się widocznie troszeczkę, bo widząc to „Ożebyż
to osiongneła" powiedział:
— Biedactwo...
Kułam żelazo, póki gorące. Przyznałam się do za-
proszenia i wygadałam o tym, że Tangolita zaśpie-
wa. Przeraził się.
— Złotko, niech już ona przyjdzie, tylko może
niech nie śpiewa.
Zgodziłam się ochoęzo. Jak Wujcio ją zobaczy, to
sam zechce, żeby zaśpiewała.
Gdy przyszłyśmy nazajutrz, Wujcio właśnie skoń-
czył pracować. Szarmanckim gestem otworzył drzwi
od werandy przed Tangolitą, ona się trochę zaczer-
wieniła, a potem dumnie wkroczyła do stoło-
wego. Chwileczkę tylko tam popasała, bo zoba-
czyła w gabinecie pianino. Nie zdążyliśmy jej na-
wet zatrzymać. Stojąc przy pianinie z wdzięcz-
nym uśmiechem prosiła:
— Pan dyrektor (nie wiem, dlaczego nazywała go
dyrektorem) coś zagra, a ja zaśpiewam, ja pokażę...
— Ależ ja nie gram, proszę pani, tak do zaśpie-
wania...
Widać było, że Tangolita ogromnie się rozcza-
rowała.
— No, przecież Kicia mówiła, że pan w konserwa-
torium uczył.
— Tak, troszkę...
— No, dyrektoruńciu, nie boczmy się, zaśpiewam
panu Tangolitą. To mój numer... Jak już pan nie chce
grać, to sama, tylko muszę tu trochę luzu zrobić.
I na oczach przerażonej Krzysztofiakowej, która
właśnie przyszła prosić na obiad, znakomita śpie-
waczka odsuwała fotele i zawijała dywan.
Widziałam, że Wujcio zaczął się świetnie bawić.
— Pan rozumie, panie dyrektorze, teraz jest gong
i ja wchodzę...
Cofnęła się do drzwi stołowego, a potem weszła
kołysząc biodrami. Schrypniętym głosem śpiewała:
Ja kochać umićhi tak jak Tangolita, na jedną noc,
Całować umiem tak jak Tangolita, ze wszystkich sił.
W
W ujcio był ogromnie przesądny. Odpukiwał
w drzewo, żeby odegnać złe moce. Mówił „na psa
urok". Na przykład: „Mama jakoś, na psa urok, le-
piej wygląda", „Koncert, na psa urok, doskonale
się udał" — i tak dalej...
Dziś dopiero zrozumiałam, że pochodzi to od sło-
wa „uroczyć" i wiąże się ściśle z odpukiwaniem
w drzewo (oczywiście lepiej nie malowane). Że zna-
czy to: niech złe uroki padną na psa, a nie na osobę,
o której mówię czy myślę.
Wtedy, w dzieciństwie, sądziłam, że jest to jakieś
jedno magiczne zaklęcie „napsałurok", bez specjal-
nego znaczenia. „Napsałurok" mówiła cała moja ro-
dzina z wyjątkiem Babuni.
Poza odpukiwaniem w drzewo miał Wujcio mnó-
stwo innych przesądów, które sobie przywiózł ze
wszystkich stron świata. Nikt nie wiedział już wła-
ściwie, co oznaczają. Wiadomo było tylko, że taka
czy inna czynność przynosi nieszczęście, takie czy
inne zjawisko szczęście.
Czarny kot przebiegający drogę — nieszczęście.
Kapelusz na łóżku — nieszczęście.
Zbicie lusterka — straszne nieszczęście.
Jechać dryndą zaprzężoną w siwego konia —
nieszczęście.
Buty postawione na odwrót przed łóżkiem —
nieszczęście.
Zobaczyć księdza, popa, zakonnika — nieszczęście.
Zobaczyć kominiarza — szczęście.
Baba z pustymi wiadrami — nieszczęście.
Baba z pełnymi wiadrami — szczęście.
Trzy spadające w ciągu jednego wieczora
gwiazdy — szczęście.
Należy zarówno złe uroki odżegnywać, jak i do-
bre zatwierdzać, łapiąc się za guzik. Poza tym istnie-
ją dni, kolory, lięzby i kwiaty szczęśliwe i nie-
szczęśliwe.
Skąd się całej mojej rodzinie, a już przede wszyst-
kim Wujciowi, tyle tych przesądów nabrało, nie
wiem.
Może wyssał je z mlekiem mamki, urodziwej
ukraińskiej mołodyci, może przywiózł z wąskich
włoskich uliczek czy krain, gdzie śpiewają muezzi-
ni... W każdym razie sumiennie i rzetelnie stosował
się do przepisów czarodziejskiej księgi wierzeń
i przesądów. Przesądy te wcale nie ułatwiały życia,
0 nie...
Kiedyś wracaliśmy od Trzaski we trójkę: Wujcio,
Pimek i ja. Było już bardzo późno i Wujcio chciał,
żebym jak najszybciej znalazła się w łóżku. Poza
tym deszcz lał jak z cebra (Wujcio mówił: „Leje jak
z pradziadka").
— Widzisz, widzisz — złościł się Wujcio na Pim-
ka — przepowiadałeś piękną pogodę i ja niebacznie
raz ci uwierzyłem, a teraz co, zmokniemy jak kury
1 jeszcze się pozaziębiamy.
— Karoleczku kochany, już się nie złość — bronił
się Pimek. — Nie taki znów wielki deszcz. Dojdzie-
my szybciutko przez Gęsią Szyjkę. Ja was odpro-
wadzę.
Gęsia Szyjka to strome zejście z Krupówek pra-
wie wprost na Atmę. Nie było ono zbyt wygodne
dla nogi Wujcia, ale trudno. Deszcz, mimo że'Pimek
starał się go nie zauważać, lał coraz potężniej.
Doszliśmy do wylotu Gęsiej Szyjki już porządnie
zmoczeni, a tu raptem zza zakrętu wypada czarny
kot. Mokry i czarny jak sto diabłów. Wujcio zatrzy-
mał się nagle i mówi:
— Zawracamy, idziemy przez Orkana.
— Karolu — oponuje Pimek — jużeśmy przemo-
kli, przez Orkana będzie się z nas lało.
— No i widzisz, gdzie tu logika, przed chwilą mó-
wiłeś, że prawie nie pada. A tędy za nic nie pójdę,
czy chcesz, żebym na dziecko jakie nieszczęście
sprowadził. Idź do domu, my sobie jakoś przez
Orkana dojdziemy.
Kiedyś też nam wypadło wracać późno od dok-
torostwa Sokołowskich. Z Białego do Kasprusi to po-
rządny kawał drogi.
— O, Wujciu, jest fiakier — ucieszyłam się.
— Nie zatrzymuj go, na miłość Boską. Czy nie
widzisz, że to siwy koń?
Wlekliśmy się zmęczeni i dopiero niedaleko do-
mu napatoczył nam się „kary fiakier".
— Wujciu — spytałam kiedyś — jak to jest
z tymi przesądami? Czytałam w jednej książce, że
to wszystko bujda i że nie wypada wierzyć w prze-
sądy.
— Och, Kiciurko, jakaś ty niewyrozumiała. Po-
zwól mi na te moje dziwactwa. W przesądy wierzą
nie tylko ludzie głupi. Czasem także ludzie nie-
szczęśliwi, a czasem tacy, którzy się w jakiś sposób
boją życia, czasem ot tak sobie, jak ja... W to się
nie wierzy, to się robi machinalnie.
Do dzisiejszego dnia łapię się za guzik i odpuku-
ję, do dzisiejszego dnia nie lubię rozsypanej soli
i rozbitego lustra, siwego konia i pantofli postawio-
nych na odwrót przy tapczanie.
Czasem myślę, że w każdym z nas istnieje jakaś
podświadoma tęsknota do rzeczy niezupełnie real-
nych, do bajki, do wróżek, do uroków i czarów.
Wujcio zawsze nosił przy sobie małe srebrne pu-
dełeczko. Pudełeczko to zawierało szczęście, właś-
ciwie to, co powinno było przynosić szczęście. Był
tam kawałeczek sznura wisielca i jakiś amulet
afrykański. Był mały pogięty medalik i figurka
Buddy.
Gdy w czasie pogrzebu w sali Konserwatorium
Warszawskiego wyjmowano Wujciowi Serce, które
miało spocząć w krypcie kościoła Świętego Krzyża
w Warszawie albo w specjalnie na ten cel zbudo-
wanej kapliczce na starym zakopiańskim cmentarzu,
włożyliśmy do kieszonki frakowej kamizelki srebrne
pudełeczko, które zawierało szczęście, a właściwie
to, co miało przynieść, a nie przyniosło szczęścia.
Krzysztoftakowa, Greta i Marlena
W
W okresach, gdy dom był pełen gości, Felek
nie mógł sobie dać rady ze sprzątaniem, gotowa-
niem, praniem i z tym wszystkim, czego Atma wów-
czas od niego wymagała. W tych to okresach przy-
chodziły do nas kolejno Krzysztofiakowa, Marlena
i Greta.
Krzysztofiakowa zastępowała również Felka, gdy
miał do załatwienia jakieś swoje osobiste sprawy
poza Zakopanem. Była inteligentna i dawała sobie
radę. Oczywiście nie tak jak Felek, ta opatrzność
Atmy. Gdy Felek wyjeżdżał, zostawiał Krzysztofia-
kowej dokładne instrukcje i w myśl tych instrukcji
dom funkcjonował jako tako.
Od wielu lat, niestety, marzeniem Krzysztofia-
kowej było wydzierżawienie klozeciku w którejś
z dobrze prosperujących restauracji. Najbardziej
uśmiechało jej się Morskie Oko — kawiarnia i res-
tauracja jednocześnie, bardzo wówczas popularna.
Po paru latach pracy Krzysztofiakowa mogła zreali-
zować swoje marzenie i zasiadła godnie w przejściu
między toaletą dla pań i panów Morskiego Oka.
Przed tym pożegnała się zresztą z nami najczulej
i wiele łez uroniła przy rozstaniu, bo: „Takiego do-
brego pana jak pon Szymanowski to na całym świe-
cie nima".
Nazajutrz Wujcio wrócił z Morskiego i zaśmie-
wając się opowiadał, że Krzysztofiakowa nie chcia-
ła odeń przyjąć zapłaty za korzystanie z przybytku
ł jeszcze się obraziła twierdząc, że to dla niej taka
przyjemność, jak pan Szymanowski ją odwiedzi i że
nijakiej zapłaty nie przyjmie.
Ze mną była podobna historia i ucinałyśmy
z Krzysztofiakową długie pogawędki. Pytała mnie
o to, co w domu, i o wszystkie koty po kolei, i co
słychać u pana Felka. Potem już się tak utarło, że
czy trzeba, czy nie trzeba szliśmy przywitać się
z Krzysztofiakową. 'Krzysztofiakowa twierdziła, że
jej matka była ,,z panów", bo pochodziła ze znanej
rodziny Foxów (może Fuchs?). Wujcio, jak tylko
Krzysztofiakowa do nas nastała, przezwał ją „dzie-
dziczką". Pisze o niej na przykład w liście do mnie
z 11.IX.1934 tak:
...Więc „ludziowo", to znaczy Felek i „dziedzicz-
ka", Jehanna z Foxów, jak zawsze na swoich stano-
wiskach.
Po Krzysztofiakowej nastała Greta. Skąd to dziw-
ne imię u góralki? Ależ Greta wcale nie była Gretą,
tylko Helcią. Nowe, wspaniałe imię dostała od
Wujcia.
Greta miała około czterdziestu lat, ogromne wole,
wyłupiaste oczy i głębokie przekonanie, że jest
piękna. Kiedyś Wujcio zauważył, jak przy sprząta-
niu jego pokoju, sądząc, że nikt jej nie widzi, wy-
czynia przed lustrem przedziwne wygibasy i łamań-
ce. Kryguje się i wdzięczy, rzuca powłóczyste spoj-
rzenia, cofa się i podbiega tanecznym krokiem.
Jeszcze i wtedy była Helcią. Ale gdy kiedyś przy-
szła z uczernionymi .węglem brwiami i umalowany-
mi wargami, co było tym okropniejsze, że wargi
miała od ucha do ucha, Wujcio nie wytrzymał i za-
pytał zjadliwie:
— A cóż ty, Helciu, za Gretę Garbo się robisz,
czy co?
Od tego dnia Helcia została Gretą i z wielką dumą
obnosiła swoje nowe imię i wyczernione brwi.
Była nieinteligentna i tępa, ale ogromnie pocz-
ciwa. Nie należało do przyjemności pozostawanie
z nią na gospodarstwie bez Felka, bo Greta nie
umiała gotować i obiady przynosiło się z knajpy.
Poza tym wiele czasu spędzała na strojeniu min
przed lustrem, tak że czystość i porządek w domu też
stały wówczas pod wielkim znakiem zapytania.
Greta miała ze dwa hektary ziemi, co na bied-
nym Podhalu jest znacznym majątkiem, i uchodziła
za posażną pannę. Nic więc dziwnego, że zdybała
w końcu jakiegoś Tadka i postanowiła wyjść za
mąż. Wujcio odetchnął z ulgą. Jakoś mu było przy-
kro Grecie wymawiać, ale skoro sama rezygnuje...
Na miejsce Grety przyszła niewiasta dwakroć
jeszcze od^ Grety brzydsza. Bardzo ją ktoś Felkowi
zachwalał, że taka czysta i uczciwa, no i Felek ją
zaangażował.
Gdyśmy ją pierwszy raz ujrzeli, krzyknęliśmy jed-
nogłośnie:
— Marlena!
I tak następna Helcia została Marleną.
Z Marleny Wujcio nie był zadowolony, o nie! Bo
Marlena zaczęła uważać, że Wujcio jest istotą tak
doskonałą jak sam ksiądz proboszcz i że należą mu
się nie mniejsze niż księdzu proboszczowi honory.
Gdy tylko gdzieś na szlaku swego sprzątania go
spotkała, rzucała mu się do rąk i obcałowywała je
bezlitośnie swymi bezzębnymi, wielkimi ustami.
Bronił się, uciekał, złościł, ale nic nie pomagało.
Marlena potrafiła dopaść tak, że ani się nawet nie
spostrzegł. Ogromnie mnie to bawiło, ale widząc,
że Wujcio zaczyna się bać Marleny i że go potwor-
nie denerwuje, spytałam:
— Dlaczego Wujcio jej nie wymówi, ona jest nie-
dorozwinięta i zawsze już będzie tak Wujciowi do-
kuczać.
— Wymówić, wymówić — rozgniewał się. —
A czy ty wiesz, że ona, biedaczka, nigdzie do pracy
się nie dostanie?
Wyjechałam po wakacjach do szkoły i zostawiłam
Wujcia z Marleną, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego
właściwie woli on się sam męczyć, niż zrobić przy-
krość Marlenie. Po paru dniach dostałam list (22.IX.
1935 r.), w którym Wujcio pisze:
...Greta wróciła triumfalnie do Atmy, tamtej Helki
(Marleny) nie mogłem znieść i wolę już tę starą
idiotkę. Ale wybiera się za mąż za swego Tadka...
Jak się odbywało odejście Marleny, Wujcio mi
nie napisał. Dowiedziałam się później od niej samej.
Szczerząc zęby w uśmiechu imbecila opowiadała mi,
że pan Szymanowski ją „wywianował" i dał „po-
sadę". Wywianowaniem był, zdaje się, nowy serdak,
a posadą praca w charakterze pomocy kuchennej
w którymś z zaprzyjaźnionych pensjonatów.
Czary... Mary..
8 — Karol z Atmy
Zabawki
Niedziela, 26.8.1931.
Kiciurko moja najdroższa! Z kolei piszą do Cie-
bie, a Ty Wujciowi przeczytaj kartkę. Dojechałem
doskonale. Tu jest cudownie niby w Zakopanem,
tylko daleko wyżej i wszystko daleko większe. Bar-
dzo się cieszę, że przyjechałem, bo tu są moi przy-
jaciele p.p. Kochańscy * i inne miłe osoby. Ale tęsk-
nię za Zakop, i za kilka tygodni wrócę. Czuję się dob-
rze. Ciekaw jestem, jak tam gospodarstwo idzie? Na-
116
Pociętych z ciekawości lalek nie żałowałam, bo
ich nigdy specjalnie nie lubiłam, ale nad kalejdo-
skopem płakałam gorzkimi łzami. Mimo że go sama
własnoręcznie, tak jak i lalki, zniszczyłam.
Wujcio przyniósł mi kiedyś ten kalejdoskop. Ta-
niutki i oklejony ohydną tapetą, był jednak wspa-
niały. Wyglądał jak mała lunetka, a gdy się go
przyłożyło do oka i wolno obracało, szkiełka w nim
układały się w najprześliczniejsze wzory. Za każ-
dym razem inne... Niepowtarzalne...
Bawiłam się kalejdoskopem spokojnie przez parę
dni, później jednak piekielna ciekawość znów za-
częła męczyć. Jak to właściwie jest? Co się znaj-
duje w środku, czy te wszystkie wzory gdzieś sie-
dzą na dnie?
Kalejdoskop podzielił los lalek. Zaczęłam go roz-
klejać i rozdłubywać. Jakaż była moja rozpacz, gdy
z tekturowej rury wypadła tylko garść nawet nie-
oszlifowanych, kolorowych szkiełek. Płakałam.
Własnoręcznie przecież rozbiłam złudzenie.
Wujcio poradził mi, żeby go zawsze najpierw za-
pytać, co jest w środku. Jeśli będzie wiedział, to
odpowie i nie trzeba będzie niszczyć zabawki. Jeżeli
nie będzie wiedział, to razem zajrzymy do środka.
A potem jeszcze dodał, że nie zawsze warto za-
glądać. Bo tak jak z kalejdoskopem na przykład.
Czyż nie przyjemniej było mi wierzyć, że tekturo-
wa rura zawiera niezliczoną ilość tajemniczych
wzorów, niż wiedzieć na pewno, że to tylko parę
marnych szkiełek?
Łańcuch szczęścia
Twój Wuj
9/III. Kiciuiko. Tylko co otrzymałem list z Pary-
ża — prawdopodobnie jutro tam pojadę (z powodu
Harnasi). Pisz do Hot. Atala.
Wiele rzeczy w tym liście wymaga wyjaśnienia...
Wujcio pisał go z Grasse, gdzie po okrutnym wer-
dykcie lekarskim, że nigdy więcej Zakopanego, spę-
dzał zimę. Wiedział już wówczas, jak ciężko jest
chory, a mimo to do końca ukrywał to przede mną.
Ostatnią jego *wielką radością, ostatnim wielkim
sukcesem była prapremiera baletu Harnasie, która
odbyła się w Paryżu. Dlaczego w Paryżu? Przypusz-
czam, iż dlatego, że Francja szybciej oceniła piękno
Harnasi niż Polska. Wystawienia swego baletu na
polskiej scenie nie doczekał.
Wujcio nie pisze w tym liście o tym, jak jest bar-
dzo chory, pisze tylko o swej wielkiej samotności
i tęsknocie. To dokuczało najbardziej, bardziej chy-
ba niż kaszel, który dusił nocami, bardziej niż obo-
lałe gardło, które nie pozwalało już łykać.
Ze wszystkich listów ten jest dla mnie najdroższy
i najbardziej tragiczny.
Widzę Wujcia, jak błądzi samotnie po wspania-
łym parku, wśród „profuzji mimoz" i tęskni za na-
szym klombikiem pełnym nasturcji. Widzę, jak ucie-
ka z porządnych, szerokich alei, od międzynarodo-
wego tłumu, i błądzi po dalekich, trochę zaniedba-
nych zakamarkach parku. Widzę, jak uśmiecha się
do zagubionego w trawie fiołka i z wielkim trudem
schyla się, by go zerwać. Niósł go pewnie potem
szybko, jak najszybciej do siebie, do hotelowego po-
koju, wstawiał do kieliszka na krople od kaszlu i mo-
że myślał, że to jest zakopiański fiołek.
I koty mają swoje tragedie
W '
Twój Karol
10 — Karol z Atmy
Toruńskie pierniki
W
W ujcio był człowiekiem zupełnie wypranym
z egoizmu. Cieszył się zawsze, gdy mógł komuś od-
dać przysługę, pomóc czy zrobić przyjemność. Ileż
to razy słyszałam:
— Biedaczysko, ma takie zmartwienie, trzeba go
pocieszyć.
Albo:
— Ledwie wiążą koniec z końcem, trzeba im po-
móc.
Albo:
— Przecież to jest normalny odruch, no, sama ro-
zumiesz, nie mogę patrzeć, gdy komuś jest źle.
I miał otwarte na oścież serce dla wszystkich, któ-
rym było źle. Zwalano mu na głowę mnóstwo cu-
dzych trosk i zmartwień, którymi zawsze najgłębiej
się przejmował.
Pamiętam, jak kiedyś pewna znajoma opowiadała
mu pół dnia o swojej przebytej już ciężkiej choro-
bie. Byłam przy tej rozmowie i dość podejrzliwie
przyglądałam się pani A., która wyglądała jak okaz
zdrowia. Wujcio był już w tym czasie ciężko chory.
Pani A. mówiła:
— Wiesz, Karolu, obawiam się, że znów mi się
tam coś odzywa. Wczoraj bardzo źle spałam. Ogrom-
nie się przejęłam, przecież muszę ze sobą jak z jaj-
kiem...
— Idź koniecznie do Sokołowskiego, to świetny
lekarz i mój przyjaciel, on ci pomoże. Nie można ta-
kich rzeczy bagatelizować, czy naprawdę masż te-
same objawy co wtedy?
A pani A. z właściwym sobie talentem narrator-
skim jeszcze raz szczegółowo zaczęła wszystko opo-
wiadać i obiecała najsolenniej, że pójdzie do dokto-
ra. Wujcio martwił się potem przez cały wieczór
0 nią.
Po trzech dniach spotkaliśmy panią A. w Mor-
skim. Miała już porządnego rausza i świetnie się ba-
wiła.
— Nie pij, na miłość boską, przecież tak się żle
czujesz, no, co ci powiedział doktor Sokołowski?
— Nie poszłam wcale. Jakoś mi się lepiej zrobiło.
Tym razem jeszcze lepiej, ale nikt nie wie, co bę-
dzie dalej. — I pani A. zrobiła się natychmiast łzawa
1 smutna.
— No świetnie — ucieszył się Wujcio — ale dla-
czego nie przyszłaś mi o tym powiedzieć? Tak się
o ciebie zamartwiałem.
Zamartwiał się o rodzinę, o przyjaciół, o znajo-
mych, o wszystkich. Można mu było spokojnie od-
dawać wszystkie zmartwienia. Brał je i, jeśli nie
mógł pomóc, dźwigał pospołu.
Najpierw przychodziło się do Wujcia z dziecinny-
mi kłopotami, którym łatwo było zaradzić. Potem
następowały poważniejsze — wszystkie rozpacze,
gdy zaczynało się poznawać życie i rozumieć, że ono
wcale nie jest takie łatwe. Koił je długimi, poważny-
mi rozmowami. Potem przyszła największa tragedia
mego dzieciństwa: rozstanie w momencie, kiedy
trzeba było iść do szkoły, i szarpiąca, nieledwie że
chorobliwa tęsknota. W takich okresach pisałam bła-
galne epistoły do Wujcia, skamlałam, żeby mnie za-
brał do Zakopanego. Potem, po męczącej walce ze
u
*
SPIS ROZDZIAŁOW
Wujcio 5
Wawrytko i Gruborz 7
Szlome Flasz 13
Bez 17
Witkacy 23
Przyjaciele 26
Czwarty kwartet 32
Kiełbasa krakowska •. 35
Pawełek 37
Gdy cię spotkałem raz pierwszy 40
Felek , r* 43
Karol Stryjeński 47
Ikac 51
Krem Nivea . 56
Garbus 58
Astronomia 61
Powódź 63
Muzeum 65
Bridż 69
Fiakry ( 73
Mozę ze śterdzieści . • 78
Film 83
Babunia 87
Tangolita 91
Sarnia Skała 97
Przesądy 101
Krzysztofiakowa, Greta i Marlena 105
Czary... Mary 109