Professional Documents
Culture Documents
A W Konopiach Strach - Vetulani Jerzy, Mazurek Maria
A W Konopiach Strach - Vetulani Jerzy, Mazurek Maria
ISBN 978-83-01-18599-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielokrotniana
i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Wydawca niniejszej publikacji dołożył
wszelkich starań, aby jej treść była zgodna z rzeczywistością, nie może jednak wziąć żadnej odpowiedzialności za
jakiekolwiek skutki wynikłe z wykorzystania zawartych w niej materiałów i informacji.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw,
jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim
lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie
zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek
osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo.
Więcej na www.legalnakultura.pl
Polska Izba Książki
Spis treści
Maria Konopnicka
1
Co to był za eksperyment?
W literaturze można znaleźć dwa opisy, niby podobne, a jednak różne. Według mnie
bardziej prawdopodobna jest wersja, zgodnie z którą Loewi umieścił w dwóch
połączonych ze sobą łaźniach wodnych bijące serca żaby – po jednym w każdej łaźni.
Następnie drażnił elektrycznie nerw błędny prowadzący do serca w pierwszej łaźni, co
(jak wskazuje logika) spowolniło jego bicie. Jednak po chwili wolniej zaczęło bić
również serce w drugiej łaźni, mimo że przecież nie było drażnione! Czynnikiem
hamującym nie mógł być prąd, musiała się nim stać substancja chemiczna, która
przedostała się do drugiej łaźni.
Druga wersja eksperymentu zakłada, że Loewi spowolnił bicie serca żaby przez
drażnienie nerwu błędnego, a potem umieścił drugie serce w tym samym roztworze. I to
serce, tylko dlatego, że leżało w brudnym płynie, zaczęło bić wolniej. Tak czy inaczej,
Loewi wiedział już, że z pierwszego – drażnionego prądem – serca musiała wydostać
się chemiczna substancja, która zadziałała na drugie serce. Była to acetylocholina.
Kilkanaście lat później Loewi dostał za te badania Nagrodę Nobla.
Zacznijmy od ostatniego.
Układ pobudzenia reguluje stan czuwania i snu. To dzięki niemu w odpowiednich
momentach odczuwamy senność, a w innych jesteśmy skoncentrowani, reaktywni
i pobudzeni. Głównym elementem tego układu jest substancja siateczkowata, czyli
część mózgu, która przekazuje bodźce do wzgórza i dalej, na różne części kory.
Naturalnie mogą to być różne bodźce: akustyczne, bólowe, temperaturowe. Świetnym
sposobem, żeby wyrwać się z senności na wykładzie, jest ukłucie się szpilką. Od razu
człowiek się ożywia. Podobny efekt daje nagły huk. Inną metodą na orzeźwienie jest
wypicie kawy, red bulla, wyciągu z żeń-szenia. Te substancje stymulują układ
pobudzenia, ale są też naturalnie takie, które go hamują, np. waleriana, melisa,
benzodiazepiny.
A układ poznawczy?
Służy do tworzenia i modyfikowania wiedzy o otoczeniu, odpowiada za uwagę,
percepcję, pamięć, kontrolę i procesy złożone, takie jak: mówienie, logiczne myślenie
i formułowanie wniosków. To dzięki dobrze rozwiniętemu układowi poznawczemu
gatunek ludzki zaszedł tak daleko. Jego „centralą dowodzącą” jest kora przedczołowa.
W aptekach znajdziemy wiele substancji, które działają na ten układ, wzmacniając
zdolności poznawcze. Zaliczają się do nich: Ginkgo biloba, Gotu kola, nicergolina.
Psychotropy, które wpływają na układ poznawczy i pobudzenia, będą oddziaływały
również na trzeci układ, najbardziej podatny na uzależnienia, najbardziej rozkochany
w psychotropach.
I żeby pojąć, czym są narkotyki (czy addyktogeny – wolę to słowo), trzeba najpierw
zrozumieć, jak działa układ nagrody. Otóż układ ten jest związany z podkorową częścią
mózgu – systemem limbicznym. Dostarcza nam wrażeń emocjonalnych, dzięki niemu
czujemy gniew, lęk, przyjemność, odrazę.
Jeśli miałby pan jednym zdaniem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ludzie biorą
addyktogeny, co by pan powiedział?
Że biorą je, aby poczuć się lepiej albo – mniej źle.
To zabrzmiało smutno.
Ale taka jest prawda. Bierzemy addyktogeny, żeby doświadczyć przyjemnych uczuć
(też: mistycznych, niespotykanych w realnym świecie) albo żeby zmniejszyć niepokój,
zmartwienia, ból, depresję, poczucie beznadziei.
2
Dlaczego?
Ponieważ konopie, podobnie jak zapłodnione kobiety, nie starają się już być
atrakcyjne. Gdy kobieta zajdzie w ciążę, nie zależy jej już tak bardzo na tym, żeby
podobać się mężczyznom.
Znajomy opowiadał mi, że był na Syberii i rosły tam konopie samosiejki. Zebrał
ich trochę, skręcił i zapalił, ale nic nie poczuł. Teraz myślę, że być może trafił mu
się osobnik męski.
Bardzo możliwe, choć równie dobrze mógł zapalić cannabis kobietę, tyle że miał po
prostu pecha. Otóż konopie różnią się stężeniem substancji psychoaktywnych, mogą też
nieco inaczej wyglądać. Niegdyś uważano, że konopie siewne (Cannabis sativa)
zawierają więcej THC niż konopie indyjskie (Cannabis indica), które są niższe, mają
grubsze liście i wykazują znacznie silniejsze działanie. Dziś naukowcy są w miarę
zgodni co do tego, że to jeden gatunek, tyle że nieco inne odmiany. To tak jak
np. z jabłkami: są odmiany słodkie i kwaskowate, o skórce szorstkiej i matowej lub
błyszczącej i nieco tłustej. Takie, które w smaku przypominają gruszkę, i te nieco mdłe,
jak ziemniaki.
Przez wiele lat medyczna marihuana była pozyskiwana wyłącznie z konopi
rosnących w Indiach (termin cannabis był zarezerwowany dla tego leku). Decydowało
o tym m.in. to, że konopie indyjskie były bardziej jednorodne pod względem zarówno
wyglądu, jak i – co ważniejsze – zawartości THC. Z medyczną marihuaną w ogóle jest
taki kłopot, że w konkretnych roślinach stężenie THC jest inne. Trzeba by więc badać
każdą malutką partię leku. Dawniej, co ciekawe, robiono to na psach: sprawdzano, po
jakim czasie po podaniu ekstraktu z konopi zwierzę straci sprawność ruchową. Widać
jednak, że nielegalni producenci marihuany powoli zaczynają sobie radzić
z utrzymaniem odpowiedniego stężenia THC – w 1995 r. zawartość THC
w skonfiskowanym przez policję suszu wynosiła około 4 proc., a dziś jest to już mniej
więcej 9 proc.
Ale zmiany w genach konopi też byłyby możliwe i przyniosłyby podobny skutek?
Zgadza się, tyle że takie procesy są kosztowne. Poza tym wyzwoliłoby to dodatkową
wrogość do konopi ze strony przeciwników GMO.
Załóżmy jednak, że ta hipoteza jest błędna. Jaką inną funkcję mógłby pełnić
THC?
A jaką funkcję pełni melanina we włosach? Za sprawą jej działania nie jest pani
blondynką.
To po prostu haszysz?
Tak. Jeśli ktoś jest miłośnikiem konopi, to na ogół docenia haszysz bardziej niż
marihuanę. Haszysz ma niemal identyczne działanie jak ganjah, ale nieco silniejsze.
W Europie marihuana zawiera od 6 do 9 proc. THC (choć holenderska gandzia może
mieć do 16 proc., a naturalna granica tej zawartości to około 18 proc.), z kolei
w przypadku haszyszu można mówić o mniej więcej 20 proc. Będzie więc działał
znacznie silniej. Jednak największą zawartość tetrahydrokannabinolu – nawet do 60
proc. – ma olej z haszyszu, czyli hash oil (nie mylić z olejem konopnym!).
W Indiach na przełomie XIX i XX w. rząd miał monopol także na dystrybucję
haszyszu. Indyjski haszysz cieszył się dużą popularnością w Egipcie, choć oczywiście
import tej substancji był zakazany. Nie tylko Polacy potrafią jednak kombinować –
znaleziono sposób na szmuglowanie haszyszu. Kiedy parowce przepływały przez Kanał
Sueski, załoga wyrzucała za burtę haszysz schowany w świńskich pęcherzach. Potem
przemytnicy wyławiali go do łodzi.
Konopie zawsze były popularne także w Chinach – stamtąd pochodzą pierwsze
zapisy o tych roślinach. W Tybecie zaś z konopi robiło się preparat mimea,
zawierający… ludzki tłuszcz. Co kraj, to obyczaj. Konopie są używane od wieków na
całym świecie, ale forma ich podania i rytuały temu towarzyszące to już kwestia
kulturowa.
SEKS, WSPINACZKA,
PORNOGRAFIA I SKRĘT, CZYLI
O UZALEŻNIENIACH
BEHAWIORALNYCH
Co to oznacza?
W największym skrócie: uzależnienie od zachowania, a nie uzależnienie fizyczne, od
samej substancji, o którym rozmawialiśmy wcześniej. Żeby lepiej zrozumieć, czym jest
uzależnienie behawioralne, znów musimy przyjrzeć się pracy mózgu. Jak wiemy,
kluczową rolę w przypadku uzależnień odgrywa układ nagrody. Dwie składowe tej
nagrody to lubienie i pożądanie. Lubienie odnosi się do samej konsumpcji, a pożądanie
– do oczekiwania na nią. Mózg nagradza nas już za samo czekanie na przyjemność.
Logiczne.
Owszem. Tymczasem w położonej na nieurodzajnych wyspach Japonii sprawy mają
się zupełnie inaczej. Kuchnia jest tam skromna, wręcz ascetyczna i zjada się swoją
porcję do końca. Nie ma zwyczaju marnowania jedzenia, którego w tym kraju zawsze
brakowało. Jeśli Japończyk pojedzie do Chin, będzie z szacunku do tej kultury i do
gospodarzy niemal wylizywał talerz, a chiński gospodarz będzie mu ciągle dokładał.
I tak w kółko. W Polsce także nie powinno się zostawiać jedzenia na talerzu –
w naszym narodzie głód też nie był zjawiskiem rzadkim.
Mocne słowa.
Ale znajdujące potwierdzenie w badaniach. Opowiem pani o najczęściej cytowanej
pracy mojego znajomego, praskiego psychiatry Oldřicha Vinařa. Otóż miał on
pacjentkę, która skarżyła się na bóle wyłącznie o podłożu psychicznym. Jako kurację
Oldřich przepisał jej zastrzyki z morfiny. Powiedział, że przepisuje morfinę, ale tak
naprawdę wstrzykiwano jej sól fizjologiczną. Efekt placebo działał doskonale –
pacjentka wierzyła, że jest leczona opiatami, i bóle ustąpiły. Jednak wkrótce lekarz
wyjechał na urlop i przez jakiś czas nikt nie podawał kobiecie zastrzyków. Kiedy
wrócił, okazało się, że pacjentka ma typowe objawy abstynencji opioidowej: bóle
łydek, zatwardzenia, kłopoty z widzeniem. Sama wiara w to, że dostawała morfinę,
prawdopodobnie powodowała uwalnianie się endorfin w organizmie. I od nich kobieta
się uzależniła.
Powiadam więc: główna siła, ale też zagrożenia tkwią w mózgu, nie w farmakologii.
4
SZAŁWIA, KWAS,
AYAHUASCA. NARKOTYKI
BUDZĄCE BOGA W CZŁOWIEKU
Mityczna soma, która ponoć była muchomorem. Mówiliśmy o tym przy okazji
ostatniej książki.
Zgadza się. Soma występuje w starych księgach hinduskich, ale można podejrzewać,
że zażywano ją również w innych kulturach, w tym judeochrześcijańskiej. Wiadomo, że
istniała jakaś psychotropowa roślina, bardzo popularna na całym świecie, z której
przyjmowaniem wiązały się różne rytuały. A potem soma wyginęła. Dziś wiemy, że tą
mityczną rośliną, a w zasadzie – grzybem (dla biologa grzyby to nie rośliny!), był
prawdopodobnie zwykły muchomor czerwony (Amanita muscaria), którego potrafi
rozpoznać każdy przedszkolak. Jak naukowcy to odkryli? Otóż muchomor czerwony
zawiera dwie substancje psychotropowe: kwas ibotenowy i muscymol. Ludzki
organizm ich nie rozkłada, a więc przechodzą one przez ciało, powodując zmiany
w procesach neurologicznych, a potem, niezmienione, zostają wydalone z moczem. Pod
koniec XVIII w. na Syberii odkryto, że tamtejsze ludy podczas obrzędów religijnych
jedzą zupę z wywaru z muchomorów, następnie zaś piją własny mocz. Recykling!
Później badacze powiązali fakty. W 1971 r. Gordon Wasson, ojciec etnomykologii,
wydał książkę Soma: Divine Mushroom of Immortality, w której przedstawił swoje
wnioski. I dziś w ślad za nim powszechnie uważa się, że słynną somą był swojski
czerwony muchomor w białe grochy. A ponieważ muchomor lubi lasy sosnowe
i brzozowe, w wielu miejscach, zwłaszcza w Indiach, wymarł wraz z wyginięciem
swojego naturalnego środowiska na skutek zmian klimatycznych. Utrzymał się
wprawdzie na północy Europy i Azji, ale jego spożycie zostało ograniczone. Ostatnimi
ludami, które to robiły, byli Czukczowie i Koriacy, zamieszkujący północno-wschodni
kraniec Rosji, oraz ludy uralskie: Ostiacy czy Wogułowie. Muchomora można było
spożywać tylko w ściśle określonych warunkach, podczas rytuałów, a sięgnięcie po
niego w innych okolicznościach groziło śmiercią. Jedyną pozostałością po tym rytuale
jest groźba śmierci w przypadku zjedzenia muchomora. Tabu było tak silne, że do dziś
muchomor czerwony funkcjonuje w powszechnej świadomości jako najbardziej trujący
grzyb (choć specjalnie trujący nie jest). I to, możemy podejrzewać – a nasze
podejrzenia graniczą z pewnością – jest najstarszy narkotyk. Był używany już
w czasach neolitycznych.
Skąd jeszcze – poza obserwacjami ludów syberyjskich, które piją własny mocz
po zjedzeniu muchomora – to wiemy?
Z ozdób na naczyniach ceramicznych z czasu neolitu – znajdują się na nich wzory,
które do złudzenia przypominają strzępki gotowanych muchomorów. Soma (czyli
najpewniej muchomor) była wszędzie: w Mezopotamii, w Indiach, na Bliskim
Wschodzie, na Syberii… Dziś nawet amatorzy grzybków boją się muchomora! Ale tego
może nie zapisujmy. Jeszcze ktoś się przeze mnie naje muchomorów i umrze. Z czego
się pani śmieje?
Mnie lepiej jeździ się konno i lepiej szusuje na nartach, gdy wezmę łyka dla
kurażu. Ale z tego łyka setka się nie uzbiera, nawet nie pięćdziesiątka.
Lepiej się pani uprawia sporty (szczególnie że nie są to sporty typu szachy),
ponieważ alkohol zmniejsza lęk, zwiększa zaś odwagę i chęć podejmowania ryzyka.
Radziłbym jednak uważać, bo jeśli coś się stanie, nie będą pani przysługiwały
pieniądze z ubezpieczenia. Wracając do historii enteogenów: przez wieki używano też
wspomnianego już bielunia dziędzierzawy. Kapłanka Pytia w wyroczni delfickiej
przepowiadała przyszłość, siedząc na trójnogu obok ogniska. A do ogniska, jak obecnie
się sądzi, wrzucano właśnie ziele bielunia dziędzierzawy, czyli po łacinie Datura
stramonium.
O większości substancji psychoaktywnych stosowanych na Starym Kontynencie dziś
już pewnie nie wiemy, natomiast kiedy odkryto Amerykę, tamtejsza kultura była jeszcze
bardzo młoda i używała mnóstwa takich enteogenów. Na przykład ololiuqui, nasiona
wilca, zawierają erginę – alkaloid bardzo przypominający LSD. Przed Kolumbem
ololiuqui było bardzo popularne w Meksyku. Kwiaty tej rośliny wyglądają uroczo:
mają piękne żywe odcienie niebieskiego i różu. Przypominają nieco bratki. Ergina to
jednak niezwykle niebezpieczna substancja – jej dawka aktywna jest zarazem dawką
bliską śmiertelnej.
W Ameryce dużą popularnością cieszyło się też drzewo yopo, czyli Anadenanthera
peregrina. Zawiera β-karboliny i tryptaminy. Tego enteogenu używano w przeróżnych
ceremoniach i szamańskich rytuałach uzdrawiania. Nasiona yopo palono w fajkach
z kości pumy albo wdmuchiwano w postaci tabaki, przy czym towarzyszył temu cały
rytuał – tabakę wdmuchiwano do nosa drugiej osoby przez jakąś rurkę lub kość.
Napojem bogów?
Raczej szamanów. Napój rytualny, który nazywamy ayahuascą, jest mieszaniną
gatunków Acacia virosa, Mimosa hostilis oraz nasion ruty stepowej. Dwie pierwsze
rośliny zawierają DMT, czyli dimetylotryptaminę. Przyjęcie samej DMT nie powoduje
u człowieka żadnych szczególnych efektów, ponieważ jest ona szybko rozkładana.
Jednak już w połączeniu z harmaliną, która znajduje się np. w nasionach ruty stepowej,
DMT to bardzo silny enteogen. Taki miks powoduje wizje i objawienia religijne.
Możemy podejrzewać, że coś, co ayahuascę przypomina, przyjmowano również
w Ziemi Świętej, ale tam musiała być to mieszanina z nieco innych roślin. Każda
kultura korzystała z tych roślin, które rosły w jej strefie klimatycznej. W Ameryce
Południowej dość popularny był kaktus pejotl, który zawiera meskalinę (meskalina
znajduje się także w innych kaktusach: peruwiańskim, boliwijskim i San Pedro). Pejotl
odgrywał znaczącą rolę w kulturze Meksyku, ale jego fanem był też Witkacy.
Nasz Stanisław Ignacy Witkiewicz?
Ten sam. Witkacy zawsze podkreślał wyższość tego narkotyku nad innymi. O pejotlu
pisał, że „nie daje fizycznej, bydlęcej euforii, którą tamte »białe wróżki« wciągają
powoli do swych zakazanych rajów, niszcząc przy tym wolę i odwartościowując
rzeczywisty świat i życie”.
Innym razem tak przedstawiał swoje doznania po zażyciu ulubionego enteogenu:
„O ile alkohol i kokainę zaliczyć można do jadów realistycznych – potęgują świat, nie
dając nastroju niesamowitości – o tyle peyotl nazwałbym narkotykiem metafizycznym,
dającym poczucie dziwności istnienia, którego w stanie normalnym doznajemy
niezmiernie rzadko – w chwilach samotności w górach, późno w nocy, w okresach
wielkiego umysłowego przemęczenia, czasem na widok rzeczy bardzo pięknych”.
Grzybki halucynki!
Czyli łysiczki. Zawierają psylocybinę i psylocynę. Rosną niemal na całym świecie,
choć poszczególne gatunki nieco się różnią. W Ameryce Południowej występuje
np. łysiczka meksykańska, stosowana tam jako enteogen już ponad 2 tys. lat temu.
W Polsce takim grzybkiem jest łysiczka lancetowata. Po zebraniu przypominającego ją
okazu łatwo można sprawdzić, czy to rzeczywiście łysiczka, czy też inny grzyb.
W kontakcie z powietrzem psylobicyna natychmiast robi się niebieska. Wystarczy więc
nacisnąć taki grzyb – jeśli od razu zmieni kolor, to znaczy, że jest psychotropowy.
Grzybki działają delikatnie halucynogennie, subtelniej niż pejotl czy yopo. Wizje po
nich są na ogół pozytywne, inaczej postrzegamy czas i przestrzeń, wyostrzają się
zmysły, a myśli stają się bardziej kreatywne. To tzw. good trip. Jednak gdy przyjmie
się grzyby w niekomfortowych okolicznościach lub gdy trafi na osobę o słabej
konstrukcji psychicznej, faza może już nie być tak przyjemna. Pojawia się uczucie
zagubienia, dezorientacja, irytacja, smutek. Emocje te mogą przerodzić się nawet
w napady paniki, paraliżujący strach, że faza nie przejdzie. To jest właśnie bad trip –
ciemna strona grzybów.
Bad trip może nam się również przytrafić po LSD, czyli dietyloamidzie kwasu
lizergowego, który jest pochodną ergoliny. Ergolinę zawierają niektóre rośliny
i grzyby: wspomniane ololiuqui, powój fiołkowy, piękny kwiat o wdzięcznej nazwie
hawajskie dziecię, a także nasz polski sporysz, pasożyt bytujący w kłosach zbóż.
Pamiętam, jak w latach 60. pracowałem w Instytucie Farmakologii na Cambridge: na
zajęciach studenci izolowali substancje czynne sporyszu i syntezowali z nich LSD.
MOJŻESZ I GRZYBY
HALUCYNOGENNE, CZYLI
O NARKOTYKACH W BIBLII
Tak.
O przepraszam, ani wygląd, ani intelekt pani Doroty nie wydają mi się specjalnie
jarmarczne. Jestem jej fanem, odkąd powiedziała w telewizji, co sądzi o generale
Szczygle. Chciał ją wysłać na koncert dla polskich żołnierzy w Iraku, przy czym nie
zamierzał wypłacać honorarium ani nawet ubezpieczać sprzętu muzycznego. Myślę, że
łączy nas z panią Dodą to, że mówimy, co myślimy.
Stanął pan w jej obronie, kiedy sąd skazał ją za obrazę uczuć religijnych.
Stanąłem i wciąż stoję. Po pierwsze, nie po to Polacy walczyli o wolność słowa,
żeby potem skazywać siebie nawzajem za publiczne mówienie tego, co myślą. Po
drugie, uważam, że Doda, stwierdzając, iż Biblię napisali ludzie „napruci winem
i palący jakieś zioła”, z pewnością miała rację. Nie wiem, czy zna historię enteogenów
na tyle, by formułować takie wnioski, czy też to przypuszczenie było w jej przypadku,
powiedzmy, intuicyjne. Tak czy inaczej, jeśli wczytamy się w Biblię i zestawimy to
z wiedzą na temat substancji psychotropowych, wnioski nasuwają się same.
Szczególnie w Starym Testamencie jest wiele opowieści, w których – jak można
podejrzewać – występują substancje psychotropowe.
„Oto ześlę wam chleb z nieba, na kształt deszczu” – miał powiedzieć Bóg do
Mojżesza.
Żydzi byli już wówczas wygłodzeni, zmęczeni i zaczynali się buntować. Mówili:
„Obyśmy pomarli z ręki Pana w ziemi egipskiej, gdzieśmy zasiadali przed garnkami
mięsa i jadali chleb do sytości. Wyprowadziliście nas na tę pustynię, aby głodem
umorzyć całą tę rzeszę”. Bóg obiecał więc Mojżeszowi zesłać chleb – i rzeczywiście,
jak czytamy, następnego dnia pod warstwą rosy Izraelici znaleźli „coś drobnego,
ziarnistego, niby szron na ziemi”. Pokarm „był biały jak ziarno kolendra i miał smak
placka z miodem”. Nazywano go chlebem ucisku. Kanadyjski religioznawca
i psychoanalityk Dan Merkur uważa, że to właśnie manna była pierwszym środkiem
psychotropowym, który spożywali Izraelici.
Co o tym świadczy?
Po pierwsze to, że tajemnicze kulki rozpływały się w papkę, jeśli ich szybko nie
zebrano. Mojżesz ostrzegał lud: „Niechaj nikt nie pozostawia nic z tego do następnego
dnia”. Część Żydów jednak nie posłuchała proroka. Obawiali się, że następnego dnia
znów będą musieli mierzyć się z głodem. Jak czytamy w księdze, „tworzyły się robaki
i nastąpiło gnicie”. Tak szybki rozkład jest charakterystyczny dla grzybów, podobnie
jak to, że wysuszone okazy wyglądają jak wafelki chleba w kolorze nasion kolendry.
Taka była właśnie biblijna manna.
W ciągu jednego dnia manna gniła na pustyni, a przez tyle lat nie rozłożyła się
w świątyni?
Była wysuszona – oto cały sekret. Grzyby suszone też można przecież przechowywać
bardzo długo. Ale proszę dać mi dokończyć: w 598 r. przed Chrystusem świątynię
w Jerozolimie obrabował okrutny pogromca Żydów, Nabuchodonozor – dziadek
Baltazara, a ojciec króla Nabonida.
A kadzidło?
Już od dawna wiadomo, że jego zapach wpływa na psychikę. Badania głównego
składnika kadzidła, żywicy kadzidłowca, potwierdziły działanie psychotropowe
królewskiego daru: przeciwdepresyjne, przeciwlękowe i uspokajające. Kadzidło miało
łagodzić depresję, rozluźniać i poprawiać nastrój. Uważano też, że chroni przed
chorobami. Kiedy któryś z członków rzymskiej rodziny książęcej Pamphili odwiedzał
kościół św. Agnieszki, znajdujący się nieopodal ich pałacu, na placu Navona,
natychmiast podbiegali do niego mnisi utrzymywani przez księcia. Żeby go okadzić.
Poza tym, cóż, kadzidło zabijało niemiłe zapachy, których na pewno nie brakowało,
gdy ludzie stali ciasno zgromadzeni na obrzędach religijnych. Co do Jezusa i Nowego
Testamentu: nie możemy też zapomnieć, jaki był pierwszy cud Chrystusa.
Świętego oleju?
Służącego do namaszczania Arki Przymierza i kapłanów. Bóg powiedział do
Mojżesza: „A ty weź sobie najprzedniejszych wonności: pięćset łutów wybornej mirry,
wonnego cynamonu połowę tego, czyli dwieście pięćdziesiąt łutów, i wonnej trzciny
dwieście pięćdziesiąt łutów. I kasji pięćset łutów, i jeden hin oliwy z oliwek. Zrobisz
z tego święty olej do obrzędowego namaszczania, wonną mieszaninę”. Benetowa,
absolwentka archeologii na Uniwersytecie Warszawskim, badaczka polskich
i żydowskich zwyczajów ludowych, uważała, że ta trzcina wonna, w oryginale keneh
bosem, to właśnie konopie. Pisała o tym w wydanej w 1936 r. książce Konopie
w wierzeniach i zwyczajach ludowych.
W takim razie czym, według tych uczonych, był keneh bosem używany do
sporządzania świętego oleju?
Większość naukowców sądzi, że tatarakiem (Acorus calamus). Nawet jeżeli mają
rację (w co wątpię, produkty z konopi były bowiem na Bliskim Wschodzie znane, więc
nie rozumiem, dlaczego Izraelczycy mieliby z nich nie korzystać), to i tatarak wcale nie
jest taki niewinny. To roślina od dawna używana w medycynie wschodniej,
nieprzypadkowo zresztą. Otóż tatarak zawiera liczne substancje psychotropowe, z α-
i β-azaronem na czele. Pani też z pewnością zna smak oleju z tataraku – dodaje się go
do gorzkich wódek, wermutów, likierów i nalewek. Ponieważ jest to produkt prawnie
dozwolony (cóż, politycy, wpisując kolejne substancje na listę produktów zakazanych,
tylko walczą z wiatrakami), można go łatwo znaleźć w internecie, jeśli zaczniemy
szukać legalnych psychotropów. Sprzedawcy bez oporów sugerują, że preparat ma
właściwości halucynogenne. Tego akurat nie byłbym taki pewny, ale na pewno tatarak
w jakimś stopniu odurza, a już na pewno w kombinacji z winem.
Gdzie niby sugestia, że Izraelici lub sam Mojżesz byli odurzeni ayahuascą?
Dosłownej sugestii pani nie odnajdzie, ale ich zachowanie i wizje do złudzenia
przypominają wizje po tym narkotyku. Zacznijmy od trzydniowego okresu oczyszczenia
i wstrzemięźliwości seksualnej. W Amazonii jest to standardowy rytuał przed
spożyciem ayahuaski, mający złagodzić nieprzyjemne skutki uboczne wywoływane
przez ten narkotyk. Po drugie – Izraelitom przed zawarciem Przymierza wydawało się,
że umierają. A lęk przed śmiercią i wrażenie zbliżania się do niej również są typowymi
objawami po zażyciu tego narkotyku. Podobnie jak synestezja, czyli stan, w którym
wrażenie jednego zmysłu pociąga za sobą odczucia innych zmysłów. W części
przekładów czytamy, że lud Izraela „słyszał” grzmoty i głos potężnej trąby, jednak to
kwestia tłumaczenia. Jeśli mielibyśmy się trzymać oryginału, w zasadzie powinno być
„widział” grzmoty i głos potężnej trąby. A wrażenie widzenia dźwięków jest typowe
po ayahuasce. Kolejnym tropem prowadzącym do formułowania takich wniosków jest
ogień, który widzieli Izraelici. Ogień i światło występują właściwie zawsze w wizjach
po zażyciu ayahuaski. Na pewno zgodzą się ze mną ci, którzy kiedykolwiek próbowali
tego napoju.
Ogień widział też Mojżesz idący przez pustynię Synaj. Ukazał mu się wówczas
Anioł Pański w płonącym krzewie, a kiedy prorok podszedł bliżej, żeby sprawdzić,
dlaczego krzew się nie spala, z jego środka usłyszał głos Boga. W tym opisie są też
dwa inne elementy sugerujące, że Mojżesz był pod wpływem ayahuaski: spotkanie
z Bogiem i zaburzenie percepcji czasu. Prorokowi wydawało się, że krzew płonie
i płonie, tymczasem w rzeczywistości mogło to trwać sekundę.
Długo nie dawał się pan przekonać, żebyśmy stworzyli rozdział o stymulantach,
czyli narkotykach typu amfetamina, kokaina, ecstasy. Dlaczego?
Z dbałości o wizerunek marihuany.
?
Wokół marihuany narosła niepotrzebna histeria, którą zestawienie tego narkotyku
z silniejszymi środkami uzależniającymi może dodatkowo podsycać. Wrzucanie do
jednego worka konopi i rzeczywiście dość niebezpiecznej ecstasy jest krzywdzące dla
cannabis. Zastrzegam więc, że stymulanty to zupełnie inny temat niż marihuana.
Odważne wyznanie.
Dlaczego? W latach 50. amfetaminę sprzedawano w aptekach. Owszem, na receptę,
ale jej zdobycie wcale nie było trudne. Obecnie lek z substancją podobną do
amfetaminy jest sprzedawany wyłącznie na tzw. różowe recepty, a w Polsce zaledwie
garstka lekarzy ma uprawnienia do ich wypisywania. Za moich czasów w trakcie sesji
szło się do pierwszego lepszego lekarza i prosiło o receptę na psychedrynę albo
benzedrynę (obydwa te leki to amfetamina). Mówiliśmy prosto z mostu, że zamierzamy
siąść wreszcie do nauki.
I jak się siadało?
Z energią! Pamiętam, jak na drugim roku chemii zabieraliśmy się do nauki
matematyki z kolegą z roku, dzisiejszym kanadyjskim profesorem chemii, Leszkiem
Russerem. Na noc zawsze łykaliśmy tabletkę psychedryny, a do tego kwas
glutaminowy, który wówczas był uważany za równie znakomity stymulant.
I siedzieliśmy nad podręcznikami i zeszytami, aż pojawiały się na nich czerwone
plamy.
Krew z nosa?
Amfetamina znacząco zwiększa ciśnienie krwi, co objawia się właśnie krwotokami
z nosa. Wraz z pierwszymi plamami krwi uznawaliśmy na ogół, że przesadziliśmy,
i kładliśmy się, a potem próbowaliśmy zasnąć. Oczywiście nam to nie wychodziło, bo
po amfetaminie w ogóle nie chce się spać. Leżeliśmy więc i się męczyliśmy.
Następnego dnia znów powtarzaliśmy nasz rytuał – i tak w kółko. Co ciekawe, do dziś
znakomicie pamiętam, czego się wtedy uczyłem – mogę wyrecytować granice ciągu
nawet obudzony o piątej nad ranem.
Faktycznie, nie.
A wtedy gwizdałem jak oszalały. Szedłem zahipnotyzowany i zdawało mi się, że
jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Nie chciało mi się wracać do domu
(przecież trzeba było coś zrobić z tak cudownym dniem), poszedłem więc na
Krupniczą, do znajomych. Przegadałem z nimi wiele godzin i wyszedłem, rześki,
dopiero około trzeciej czy czwartej w nocy.
Wcale nie tak dużo. Ja po wstaniu z łóżka niemal lunatykuję do kuchni, żeby
zaparzyć kawę. Nie potrafię zacząć logicznie myśleć, dopóki jej nie wypiję.
Kawa uzależnia bardziej, niż nam się zdaje. Kofeina niezwykle szybko wchłania się
z przewodu pokarmowego, a następnie z łatwością pokonuje barierę krew–mózg. Tam
działa jako antagonista receptorów adenozynowych, czyli udaje ten neuroprzekaźnik,
łącząc się z jego receptorami.
Po spożyciu ecstasy człowiek może i czuje się nieźle, ale następny dzień chyba
nie należy do przyjemnych?
Gdy MDMA przestaje działać, gwałtownie spada wydzielanie serotoniny w mózgu.
Jesteśmy rozdrażnieni, poirytowani, nieszczęśliwi, skłonni do płaczu, fizycznie
i psychicznie obolali, nawet jeśli nie mamy ku temu powodów. Rozważywszy
wszystkie za i przeciw, muszę stanowczo ostrzec przed zażywaniem tego narkotyku.
Jeśli ktoś weźmie tabletkę MDMA świadomie, żeby spróbować, i będzie przy tym
pilnował, żeby pić wodę, to pół biedy. Jednak jeśli tabletki rozdaje się na imprezach
16-latkom, którzy nie mają świadomości zagrożeń ani mechanizmu działania tego
narkotyku, może się to skończyć tragedią.
Poza tym długotrwałe przyjmowanie MDMA powoduje degenerację neuronów
serotoninowych.
Przy okazjonalnym stosowaniu nie ma to większego znaczenia, ale u stałych
użytkowników po kilkudziesięciu latach występują uszkodzenia neurotransmisji
serotoninowej, co zazwyczaj skutkuje depresją. Słynny lek miłości jest więc lekiem
miłości niebezpiecznej.
I chemicznej.
MDMA powstała, jak wiele syntetycznych narkotyków, na skutek walki z innymi
narkotykami (w tym przypadku z amfetaminą). To typowy mechanizm walki
z wiatrakami – narkotykami: władza wciągała coraz to nowe substancje na listę
substancji zakazanych, więc chemicy prześcigali się w wymyślaniu kolejnych
narkotyków, które przez jakiś czas były legalne. Ecstasy to – obok metamfetaminy
(czyli amfetaminy, do której po prostu dodano grupę metylową; metamfetamina jest
łatwiejsza i tańsza w nielegalnej produkcji od amfetaminy, ale też bardziej od niej
toksyczna i powoduje dodatkowe efekty: zapalenie jamy ustnej i utratę zębów) czy
popularnych kilka lat temu dopalaczy – kolejny designer drug. Lek skrojony na miarę.
Chemicy wymyślili, by w jego budowie połączyć strukturę amfetaminy
i halucynogennej meskaliny.
Wszystkie te dziwne fantazje nigdy by się nie urzeczywistniły, gdyby nie uznano, że
addyktogeny pochodzenia naturalnego powinny być zakazane. A przecież natura
stworzyła całkiem sporo narkotyków nie tylko halucynogennych, lecz także
stymulujących.
Czyli przyjmuje się go tak jak kokainę. A przynajmniej tak, jak tradycyjnie się
ją przyjmowało, czyli żując liście koki.
Zgadza się. O kokainie, która działa jak silny bloker wychwytu noradrenaliny,
dopaminy i serotoniny (a więc zwiększa oddziaływanie tych neuroprzekaźników), już
rozmawialiśmy, ale w tym miejscu warto wspomnieć, że kokaina to z pewnością
najgroźniejszy z naturalnych stymulantów. Poza marihuaną jest najczęściej używaną
substancją psychotropową. Szacuje się, że co roku zażywa ją około 20 mln ludzi, i to
nie licząc Indian, którzy niewinnie żują liście koki. Kokaina w formie wyekstrahowanej
bardzo silnie uzależnia, a ryzyko śmierci z powodu jej nadużycia jest stosunkowo
wysokie. W 2013 r. kokaina miała spowodować ponad 4 tys. zgonów.
Z kupieniem go przez internet nie było problemu. Znam kilka osób, które
uzależniły się od tego świństwa i ledwo się z tego podniosły.
Mechanizmy działania mefedronu nie są jeszcze do końca zbadane, jednak okazuje
się, że jest to substancja bardzo silnie uzależniająca. Po zażyciu mefedronu człowiek,
owszem, jest otwarty, pobudzony, w znakomitym humorze, wręcz szaleje z radości. To
jednak substancja neurotoksyczna, mogąca spowodować m.in. problemy z pamięcią
krótkotrwałą. Oprócz tego zdarzają się wysypki i urojenia. Mefedron zwiększa też
ciśnienie krwi – pół biedy, jeśli kończy się to krwawieniem z nosa. Znane są bowiem
liczne przypadki zgonów.
Bardziej przychylny stosunek mam za to do działających nieco inaczej (ale wciąż
pobudzająco) ampakin, które są syntezowane jako leki. Ich nazwa pochodzi od tego, że
działają na receptor AMPA kwasu glutaminowego, zwiększając czujność. Nie
powodują przy tym skutków ubocznych na obwodzie (a więc nie podnoszą ciśnienia
krwi), nie mają potencjału uzależniającego i nie wywołują zjawiska tolerancji,
ponieważ nie działają bezpośrednio na układ dopaminowy.
Siedem?!
Sześć?
Pięć!
O, znów udało mi się panią obrazić. Wróćmy jednak do tauryny. Bierze ona udział
w tworzeniu żółci, jest ważna dla pracy mięśni szkieletowych i mięśnia sercowego,
istotna dla siatkówki i prawidłowego funkcjonowania układu nerwowego, bo
wspomaga komórki glejowe.
Czy opowiada się pan za tym, żeby zwykli ludzie mogli nosić przy sobie broń?
Mam mieszane uczucia. Z jednej strony w Europie nikt nie wpada do szkolnej klasy
z kałasznikowem w rękach i nie morduje w moment kilkudziesięciu dzieciaków,
a w Stanach podobne ataki zdarzają się dość często. Z drugiej strony – w USA nigdy
nie zdarzyłoby się to, do czego doszło w paryskim klubie Bataclan. Gdyby paru
zamachowców weszło do wypełnionej po brzegi sali koncertowej, zaraz znaleźliby się
ludzie, którzy powyciągaliby pistolety i po prostu ich zastrzelili. Tymczasem w Paryżu
masa ludzi stała, patrząc, jak terroryści strzelają do bezbronnych osób, i nikt nie był
w stanie ich powstrzymać. Ostatnio w Stanach palił się kierowca ciężarówki
uwięziony w szoferce i krzyczał do ludzi na ulicy, żeby go zastrzelili i tym samym
zakończyli jego cierpienie. Szybko znalazł się ktoś, kto spełnił jego rozpaczliwą
prośbę.
Są więc narody lękliwe i narody odważne. Ogólnie jednak, co warto podkreślić,
zdolność do odczuwania lęku jest zjawiskiem pozytywnym.
Jeśli na nią nadepnie (wiem to z autopsji), w jego głowie pojawi się idiotyczna
myśl: coś złego stanie się komuś z twoich bliskich. Albo, przynajmniej, coś ci się
nie uda.
Właśnie dlatego zespół obsesyjno-kompulsywny traktowany jest jako zaburzenie
lękowe. Występują w nim obsesje lękowe i hamujące te lęki kompulsje, czyli przymusy
odprawiania dziwacznych rytuałów. Mogę jednak panią pocieszyć: jeśli się pani
pogorszy, to w przypadku tej dolegliwości bardzo skuteczne okazuje się leczenie
farmakologiczne preparatami regulującymi gospodarkę serotoninową. A jeśli one nie
pomogą – jest jeszcze psychochirurgia. W odpowiednie miejsce w mózgu wprowadza
się elektrody z przemiennym prądem elektrycznym. To nowa metoda, bardzo skuteczna.
Nie powoduje trwałego uszkodzenia tkanki, a może przynieść bardzo korzystne efekty.
W Polsce zabiegi tego typu rozpoczął profesor Marek Harat z Bydgoszczy.
Zespół obsesyjno-kompulsywny występuje również w świecie zwierząt. Konrad
Lorenz, austriacki zoolog, badacz zachowania zwierząt (dostał za to Nagrodę Nobla)
i popularyzator nauki, autor wspaniałych książek o zwierzętach, miał kaczkę z nerwicą
natręctw.
A gęsia skórka?
To nasze świadectwo z przeszłości. Zwierzętom włosy stają dęba, żeby w oczach
przeciwników wydawały się one większe niż w rzeczywistości. Takie mimowolne
odruchy są zresztą wykorzystywane podczas badania wariografem, czyli wykrywaczem
kłamstw. Maszyna bada właśnie ten odruch skórny (gdy się boimy, opór spada,
a podłączone do ciała elektrody są w stanie to wyłapać), ale też inne reakcje, choćby
ciśnienie krwi czy puls.
Gdy wie się, jak nieprzyjemny jest strach, trudno nie marzyć o tym, by go
w ogóle nie odczuwać.
To mogłoby być fatalne w skutkach. Ludzie z uszkodzonymi jądrami migdałowatymi
nie odczuwają strachu – i zapewniam panią, że choć niektórych z nich później uznano
za bohaterów wojennych, nie chciałaby się pani z nimi zamienić. Strach jest potrzebny,
gdyż znacznie zwiększa szanse na przeżycie. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy
przeradza się w długotrwałe stany lub zaburzenia (z czym jeszcze można sobie
poradzić farmakologicznie) albo gdy urasta do zbiorowej, zupełnie niepotrzebnej
paranoi – jak w przypadku marihuanofobii.
8
CO MAJĄ POLOWANIA NA
CZAROWNICE DO LĘKU PRZED
KONOPIAMI, CZYLI O FOBIACH
I ZBIOROWYCH AKTACH PANIKI
Dlaczego?
Zdaje się, że jest to wpisane w człowieka jako gatunek organizujący sobie życie
społeczne. Masowe histerie z imponującą częstotliwością wybuchały
w średniowiecznej Europie, głównie w środowiskach zakonnych. I niedziwne – te
młode dziewczyny trafiały do klasztorów w większości nie dlatego, że same tego
chciały, ale dlatego, że taka była wola ich rodziców. Choć wcale o tym nie marzyły,
musiały przestrzegać celibatu i innych surowych reguł życia zakonnego. Były więc
szczególnie podatne na zbiorowe deluzje. Tym bardziej że w średniowiecznych
Niemczech czy Francji wierzono, że człowieka może opętać upiór pod postacią
zwierzęcia. W Niemczech ludzie bali się wilków, więc tam zakonnice masowo się
gryzły, niczym wilkołaki.
I przestawały?
Przestawały, skoro były katowane.
Zabiły go?
W zasadzie tak. Próbowały go zaprowadzić do miejscowego sędziego, ale były tak
brutalne, że Bogu ducha winien facet po drodze zmarł. Nie był zresztą jedyną ofiarą
wybuchu mediolańskiej paniki. Stracono wówczas wiele osób, gdyż wierzono, że
zawarły pakt z diabłem. O zatrucie wody oskarżono np. aptekarza. W trakcie tortur
przyznał się do przestępstwa.
A naprawdę ją zatruwał?
Ależ skąd. Tortury w średniowieczu były tak straszne, że ludzie woleli się przyznać
i zginąć, niż przeżywać te katusze – mówimy o rozciąganiu, podpalaniu, wsadzaniu na
żelazny fotel pokryty setkami rozżarzonych szpikulców, biczowaniu, miażdżeniu
palców, obcinaniu genitaliów, rozszerzaniu pochwy czy odbytu za pomocą specjalnej
metalowej gruszki. Nic dziwnego, że niewinny aptekarz się przyznał. Przy okazji
wsypał kilka innych osób. Wszystkie zginęły.
Dziwi się pan, że niektórzy dają się nabrać? Nie ma potężniejszego lęku niż lęk
przed śmiercią.
Zgadza się. Ogólnie zbiorowe histerie dotyczą zjawisk, których boimy się
najbardziej: śmierci (koniec świata, zbiorowa zagłada), chorób (epidemie, zatrucia)
czy wojny. Sam pamiętam, że jako dziecko niczego nie bałem się tak jak Apokalipsy
św. Jana.
Lęk i nieufność leżą w naszej naturze. Proszę zwrócić uwagę, jak szybko dzieci uczą
się okazywać nieufność wobec obcych osób. Co więcej, zagrożenie czynnikami
lękowymi zawsze powoduje nasilenie dziwnych zachowań, histerii. We wrześniu
1939 r. w Polsce wierzono, że trzeba zabijać ludzi mających latarki elektryczne, bo
rzekomo tymi latarkami Polacy wskazywali hitlerowcom drogę. Historia zna mnóstwo
histerii związanych ze szpiegostwem. Takie histerie mogą być dodatkowo eskalowane
przez polityków, urzędników, wojsko i – proszę mi wybaczyć, że mówię to do
dziennikarza – przez media. Strach przed śmiercią, chorobą, zagładą często podle
wykorzystywano. Jaki był oficjalny powód zamykania Żydów w gettach? Ano taki, że
przenoszą tyfus. Obecnie podobny argument służy do budowania fobii skierowanej
przeciwko uchodźcom z Bliskiego Wschodu czy Afryki – poważni, zdawałoby się,
politycy opowiadają, że uchodźcy roznoszą choroby albo że są terrorystami. Lęki
stanowią świetną pożywkę dla zachowań rasistowskich i nienawistnych. Jeśli Żyd, to
cwaniak – oceniamy. Jeśli muzułmanin, to terrorysta. Jeśli Cygan, to złodziej.
A pierwszą?
Artykuł w formie listu do młodej Rzeczypospolitej. Nosił tytuł Zamiast drzewka –
szopka i nawoływał do ochrony drzewek w okresie świątecznym. Taka proekologiczna
publikacja.
Cechy rasowe?
Le Bon wierzył, że psychika zależy w większym stopniu od rasy niż kultury. Było to
zgodne z tym, co mówiło się w drugiej połowie XIX w. Le Bon wyróżniał kilka ras:
prymitywną (australijscy Aborygeni), niższą (Murzyni), przeciętną (Azjaci, Arabowie)
i wyższą (oczywiście biali).
Każdy z nas chyba przekonał się, do czego jest zdolny tłum. Co się dzieje, gdy
w markecie zorganizują jakąś atrakcyjną promocję? Kulturalni ludzie, którzy
wcale nie muszą zaoszczędzić tych kilku złotych, postawieni w tłumie rzucającym
się na tanie buty, dają mu się porwać i też rzucają się na nie jak zwierzęta.
Przypomina to polowanie. Gdy znajdziemy się w tłumie, ukryte, prymitywne
instynkty niszczą nasze intelekt i kulturę. Na promocjach zachowujemy się jak bydło.
Podobnie w innych sytuacjach – pamiętam, jak ja i moi znajomi, wyważeni, taktowni
ludzie, byliśmy żołnierzami. O szóstej rano wchodziliśmy do Collegium Novum
Uniwersytetu Jagiellońskiego, przebieraliśmy się w mundury i pobieraliśmy broń.
Nagle stawaliśmy się grupą zuchwałych, niczego niebojących się bezimiennych
żołnierzy, zachowujących się jak najgorsze chamy.
Co konkretnie robiliście?
Darliśmy się w tramwaju, popychaliśmy ludzi, rzecz jasna jeździliśmy bez biletów.
Tłum daje poczucie anonimowości i niezwyciężenia. To samo można zaobserwować
podczas manifestacji, które są rodzajem zbiorowej hipnozy. Strach czy osobiste
interesy przestają mieć znaczenie. Pamiętam to z manifestacji Solidarności w 1980 r. –
nie baliśmy się ani ubeków, ani tego, że stracimy pracę. Ta sama psychoza, jak sądzę,
dotyka obrońców krzyża, a obecnie uczestników manifestacji Komitetu Obrony
Demokracji.
Jakie odkrycia?
W grobach sprzed kilku tysięcy lat przed Chrystusem, zlokalizowanych w dzisiejszej
Rumunii, znaleziono ślady nasion konopnych. Kiedy jednak ludzie odkryli działanie
marihuany, tego nie wiemy. Nie znamy nawet przybliżonej daty. Nie wiadomo też,
w której części świata najpierw jej używano. Pewne jest jedno: historia marihuany
przeplata się z historią ludzkości i ma na nią niemały wpływ.
To pewne?
Pewności nie ma, ale tak wynika z tekstów zostawionych przez jej wieloletniego
lekarza osobistego, Roberta Russella.
Imponująca lista.
Z czasem stawała się coraz dłuższa. Przykładowo w 1900 r. odkryto, że marihuana
sprawdza się jako lek na astmę. Przebojem wdarła się do aptek i domowych apteczek
(i to pod różnymi postaciami: nalewek, płynów, tabletek, syropów dla dzieci czy
papierosów dla astmatyków). Bogdan Jot w swojej książce Marihuana leczy słusznie
zauważa, że złota era konopi przypada na czas, kiedy jeszcze nie znano aspiryny ani
penicyliny. Nic więc dziwnego, że pojawienie się marihuany o działaniu jednocześnie
przeciwbólowym, uspokajającym i przeciwskurczowym przyjęto z entuzjazmem,
a cannabis okrzyknięto złotym lekiem. Marihuana triumfowała.
Jednak w 1906 r. prezydent Theodore Roosevelt podpisał dekret stanowiący o tym,
że w przypadku wybranej żywności, likierów i leków (w tym marihuany) na etykiecie
musi być wymieniony dokładny skład.
To chyba dobrze?
Dobrze. Dziś to normalka.
Ale powiedział pan to tonem, jakby dekret Roosevelta zakończył jakąś erę.
Nadejście XX w. ogólnie położyło kres złotej erze marihuany. Kilka lat później
w Stanach Zjednoczonych wybuchła zbiorowa marihuanofobia. Z cannabis zrobiono
niszczycielski narkotyk, będący synonimem zła i spustoszenia. Tymczasem konopie
odegrały w historii ludzkości ogromną rolę. Mam na myśli nie tylko medyczną
marihuanę czy samą marihuanę. Otóż z włókien konopnych, produkowanych z łyka tej
rośliny, tworzono najbardziej wytrzymałe, niedrogie w produkcji tekstylia, zarówno
domowe (bieliznę, denim, pieluchy, obuwie), jak i przemysłowe (płótna, brezent,
chodniki, wykładziny, uszczelki). Z lin konopnych powstawały żagle, sznurki, liny.
Można powiedzieć, że dzięki konopiom podbiliśmy Amerykę. Na okręcie Kolumba,
zdaje się, trzepotały żagle uszyte z włókien cannabis, a już na pewno były na nim
konopne liny.
Dlaczego?
Po części na pewno dlatego, że Anslinger był wybitnym rasistą, z czym nie próbował
się nawet kryć. Poza tym Amerykę dotknął kryzys, zaczęto więc szukać oszczędności,
również w rządowych jednostkach. Anslinger chciał za wszelką cenę dowieść, że
kierowane przez niego biuro rzeczywiście jest społeczeństwu amerykańskiemu
potrzebne. Zaczął zatem prowadzić obrzydliwą propagandową walkę z marihuaną.
W jaki sposób?
Wykorzystywał np. nową formę kultury – kino. W latach 30. powstało wiele
absurdalnych filmów o szkodliwości marihuany, choćby Reefer Madness, czyli
Marihuanowe szaleństwo (joint nosił nazwę reefer). Był to obraz tak absurdalny, że aż
śmieszny – hipisi oglądali go później jak najlepszą komedię, tarzając się ze śmiechu.
Jednak nakręcono go zupełnie na poważnie. Podobnych filmów powstało zresztą
więcej. Oprócz tego Anslinger i jego ludzie zaczęli opowiadać bzdury o marihuanie,
np.: „Gdyby potwór Frankenstein stanął twarzą w twarz z marihuaną, umarłby ze
strachu”, „Już jeden skręt z marihuany może wywołać obsesję mordowania”. W walkę
propagandową Anslinger zaangażował media: co chwila w prasie, radiu i nowej
telewizji pojawiały się informacje, że po zapaleniu skręta ludzie są w stanie mordować
z zimną krwią, gwałcić, kraść, a białe kobiety po marihuanie oddają się Murzynom (co
za ujma!). Co ciekawe, w walce medialnej pomógł Anslingerowi potężny magnat
prasowy William Hearst, który był właścicielem ponad 30 tytułów prasowych oraz
kilku stacji radiowych i wytwórni filmowych. Nie wiadomo, dlaczego Hearst nie
znosił marihuany. Według Jacka Herera, autora książki The Emperor Wears No
Clothes (Cesarz jest nagi), magnat prasowy po prostu zainwestował mnóstwo
pieniędzy w przemysł celulozowy, a papier z konopi, jak wiadomo, jest tańszy
w produkcji i bardziej ekologiczny od papieru celulozowego z drzew. Wiele osób
sądzi więc, że w walce z konopiami chodziło nie tyle o marihuanę, ile o papier.
Po co?
Chciał sprawdzić, czy więcej szkody niesie ze sobą marihuana, czy sama walka
z nią. Badania trwały kilka lat i były niezwykle wnikliwe. Po ich zakończeniu ukazał
się raport, w którym stwierdzono, że zażywanie marihuany nie przekłada się na
zwiększoną przestępczość i że cannabis nie uzależniają w sensie medycznym ani nie
prowadzą do uzależnień od innych narkotyków. Anslingera tak to rozsierdziło, że
osobiście darł każdy egzemplarz biuletynu, który trafił w jego ręce, publicznie
dyskredytował jego autorów, huczał, że dokument jest „nienaukowy”. Dodatkowo
zagwarantował sobie monopol na zlecanie w przyszłości jakichkolwiek badań
dotyczących działania cannabis.
Walka z marihuaną zaczęła się w Stanach i – jak się wydaje – tam zostanie
zakończona.
Tak. Pierwszą grupą, która skierowała myślenie opinii publicznej na nieco inny tor,
byli weterani wojny wietnamskiej. Zaczęli palić podczas działań wojennych, a po
powrocie do Stanów mówili publicznie, że marihuana pomaga im w walce z zespołem
stresu pourazowego, uśmierza ból (wielu z nich było kalekami) i uspokaja. Istotną rolę
w kiełkującej dyskusji na temat przywrócenia marihuany do łask odegrał tzw. pacjent
zero, czyli Robert Randall – Amerykanin, u którego w bardzo młodym wieku
zdiagnozowano jaskrę. Lekarze powiedzieli mu, że prawdopodobnie do trzydziestki
całkowicie oślepnie. W 1973 r. przez przypadek, poczęstowany jointem przez kolegę,
zorientował się, że marihuana pomaga mu w zmaganiach z chorobą oczu. Zaczął więc
uprawiać – oczywiście nielegalnie – konopie i regularnie palić skręty. Jego uprawę
szybko odkryli jednak policjanci i aresztowali Randalla. Ten w sądzie przyjął
szokującą wówczas linię obrony: czuł się usprawiedliwiony, ponieważ ratował swój
wzrok. W 1976 r. sędzia Sądu Najwyższego Dystryktu Kolumbii uniewinnił go,
wskazując w uzasadnieniu wyroku, że Randall wybrał mniejsze zło – ratowanie
zdrowia było w tym przypadku ważniejsze niż to, że łamał przy okazji prawo. Po
procesie Randall nie tylko został pierwszym od ponad trzydziestu lat człowiekiem
w Stanach legalnie palącym zioło, lecz także dostawał od państwa comiesięczną
legalną porcję marihuany. Jako że prawo w Stanach działa na zasadzie precedensu,
jego przypadek pociągnął za sobą kolejne.
To chyba dobrze?
Z jednej strony – tak. Argumentów nie trzeba nawet przedstawiać; wiadomo,
bezpieczeństwo jest najważniejsze. Z drugiej strony restrykcje hamują rozwój
farmakologii. Kiedyś od odkrycia leku do jego wprowadzenia na rynek mijało trzy,
cztery, pięć miesięcy. Tak było choćby z chloropromazyną – syntetyzowaną jako lek
obniżający temperaturę ciała w czasie operacji – która przypadkowo okazała się
również skutecznym środkiem na schizofrenię, szansą dla wielu chorych. Dziś praca
nad zatwierdzeniem leku ciągnie się latami (trwa nawet piętnaście lat!),
a długotrwałość tego procesu i jego koszty (które wzrosły do paru milionów dolarów
w przypadku każdego leku) już na wstępie podcinają naukowcom skrzydła. Jeśli jakiś
lek pojawi się wreszcie na rynku, to po pierwsze – po wielu latach (a przez te lata
mógłby przecież pomóc chorym), po drugie zaś – jest droższy, bo koncerny muszą
odbić sobie to, co zainwestowały w dopuszczenie go do użytku.
Długo to trwało.
Długo, tym bardziej że w latach 80. intensywnie szukano tego receptora. Pamiętam to
doskonale, bo w tych czasach byłem już uznanym uczonym. Szukano wtedy różnych
receptorów, ponieważ wreszcie dysponowano odpowiednimi metodami. Odkryto
w końcu receptor kannabinoidowy, czyli białko w błonie komórkowej, które po
zetknięciu z THC zmienia kształt i wywołuje szereg reakcji. Później okazało się, że
istnieją dwa receptory kannabinoidowe, na które działa THC: CB1, umieszczony
głównie w różnych częściach mózgu (np. w hipokampie, móżdżku, jądrach podstawy),
i CB2, który występuje w miejscach związanych z układem odpornościowym, a więc
śledzionie, węzłach chłonnych, grasicy i leukocytach, ale też w komórkach budujących
tkankę kostną.
Mam znajomą, która podaje marihuanę terminalnie chorej babci, jednak bardzo
się przy tym boi.
Co za chory kraj! Osoby podające umierającej rodzinie lekarstwo uśmierzające ból
i rozluźniające muszą się bać, że pójdą do pierdla!
Marihuana będzie też pomagać na osteoporozę, chorobę pojawiającą się najczęściej
u kobiet po menopauzie (choć nie tylko), polegającą na spadku gęstości masy kostnej
i zwiększeniu się łamliwości kości.
Lista chorób, w których przypadku marihuana może pomóc, jest dosyć długa.
Zgadza się, a wiele chorób w ogóle pominęliśmy. Produkty konopne mają wielki
potencjał medyczny, który jest właściwie niewykorzystany z powodu absurdalnego
strachu przed zażywaniem marihuany i utożsamiania jej z twardymi narkotykami.
Oczywiście duża w tym „zasługa” naszych polityków (i to z każdej opcji, może oprócz
Palikota i Korwina-Mikkego), którzy walczą z marihuaną z zadziwiającym
zacietrzewieniem, udając ekspertów od mechanizmów i skutków jej działania. Jestem
ciekaw, czy gdyby zapytać jednego albo drugiego posła o działanie kannabinoidów, to
w ogóle potrafiliby choćby w uproszczeniu wyjaśnić tę kwestię.
Bardzo długo.
M.B.: Owszem, ale to nie są pacjenci, którzy trafiają do mnie z zapaleniem gardła.
Nie wystarczy obejrzeć im migdałków, osłuchać, wypisać recepty i zwolnienia na kilka
dni. Dzieci z padaczką oporną na leki – stanowiące teraz większość moich pacjentów –
wymagają absolutnej atencji, cierpliwości i skrupulatności w postawieniu diagnozy.
Lekarze praktykujący za granicą przyjmują dziennie trzech takich chorych.
Małym pacjentom trzeba poświęcić czas, starać się zrozumieć nie tylko ich ciało,
lecz także psychikę. Podam przykład: trafili do mnie rodzice chłopaka, dotychczas
dobrego ucznia, który nagle zaczął się źle zachowywać (psychiatria, dodam, jest moją
niespełnioną miłością). Poprosiłem ich o wyjście z gabinetu. Zostałem sam
z chłopcem, długo rozmawialiśmy. Nagle ten się rozpłakał i wyznał: „Panie doktorze,
ja nie rozumiem, czemu moi rodzice nie są razem…”.
Jerzy Vetulani: Zapominamy o tym, że psychika i ciało nie żyją w oderwaniu od
siebie, że jedno bardzo silnie wpływa na drugie. Trzydzieści lat temu miałem trudny,
stresujący czas i pojawiły się wówczas problemy z sercem. W przeciwieństwie do
pani nie mam natury hipochondryka, ale wtedy serce faktycznie mnie bolało, kołatało,
miałem skoki ciśnienia i zdawało mi się, że zaraz umrę na zawał. Poszedłem do
profesora Andrzeja Szczeklika, który mnie zbadał (ale też długo ze mną rozmawiał)
i powiedział: „Sercem się nie przejmuj, to histeria”. I, proszę mi wierzyć, problemy
z sercem natychmiast zniknęły.
Lekarze muszą więc sprawdzić, po której stronie jest np. ośrodek mowy, by
wiedzieć, jak operować?
M.B.: Muszą to wiedzieć, żeby nie dopuścić do sytuacji, w której neurochirurg,
w dobrej wierze, usuwa ognisko padaczki, ale przy okazji pozbawia też pacjenta
możliwości mówienia czy zapamiętywania. U dziecka do 3. roku życia wycięcie
ośrodka mowy może by jeszcze uszło, ponieważ jego mózg jest na tyle plastyczny, że
z pewnością inne miejsca przejęłyby tę rolę. U dorosłego jednak nie byłoby szans.
Czy również przy padaczce opornej na leki te ogniska mogą się znajdować
w różnych częściach mózgu?
M.B.: Padaczka oporna na leki może rozpoczynać się w płacie czołowym,
skroniowym, potylicznym, właściwie w każdej części mózgu, gdzie jest kora. Cała
trudność polega właśnie na znalezieniu ogniska choroby. Jest to tak problematyczne, że
do tej pory jako kraj praktycznie się z tym nie uporaliśmy. Za granicą,
np. w Niemczech, są specjalne ośrodki, które takie trudne przypadki padaczki
diagnozują. W Polsce robią to pojedyncze osoby, które można policzyć na palcach
jednej ręki.
Czy osoby cierpiące na ten rodzaj padaczki mają – tak jak Maks, pana
najsłynniejszy pacjent – po kilkadziesiąt, kilkaset napadów dziennie?
M.B.: Co ciekawe, różnie z tym bywa. Padaczka jest fascynującą chorobą. Spośród
znanych osób cierpiał na nią choćby Fiodor Dostojewski. Są pacjenci, którzy
doświadczają 100–200 napadów dziennie – to jeden biegun. Jednak przypominam
sobie też pacjenta, którego prowadziłem przed laty, mającego jeden napad na kilka
miesięcy. Jak więc mogliśmy rozpoznać u niego padaczkę oporną na leki? Ponieważ
ten jeden napad na parę miesięcy prawie zawsze kończył się pobytem chłopca na
oddziale intensywnej terapii. W przeciwnym razie mógłby umrzeć.
Jak wyglądają napady padaczkowe? Nigdy, jak większość osób, nie widziałam
ich na żywo. Człowiek rzeczywiście traci przytomność, opada na podłogę i ma
potworne drgawki?
M.B.: Wytłumaczę to pani dokładnie, jestem wszak zodiakalną Panną, a one lubią
wyjaśniać krok po kroku. Żeby wystąpił napad, musi być przyczyna. W przypadku
padaczki ogólną przyczyną jest zawsze nieprawidłowa czynność bioelektryczna mózgu.
Te nieprawidłowe wyładowania, które powstają w mózgu, w pewnych określonych
warunkach objawiają się na zewnątrz (a więc można powiedzieć – klinicznie) napadem
padaczki. Napady wyglądają różnie, począwszy od tego, że delikatnie rusza się pani
ręka, ale jest pani zupełnie świadoma i ze mną rozmawia. Miałem taką pacjentkę i to
również była padaczka oporna na leki. To jeden biegun, na drugim zaś są klasycznie
rozumiane napady padaczki: chory traci przytomność, upada, usztywnia się i potem
drga.
J.V.: Do niedawna podobne ataki utożsamiano z opętaniem przez złe duchy
(niektórzy pewnie do dziś je tak traktują). Jednak padaczkę postrzegano także jako
świętą chorobę, a dotyczyło to szczególnie ataków padaczki ekstatycznej. Te ataki mnie
fascynują, bo są niesamowitą mobilizacją mózgu, dają wgląd w siebie. Prowadziłem
kiedyś wykład dla uzdolnionych dzieci, na którym mówiłem o związkach padaczki
z religijnością. Wspominałem o przypuszczeniach, że wizje niektórych proroków
i świętych mogły być spowodowane zespołem Geschwinda, występującym u osób
z pewnymi rodzajami epilepsji. Jasne światło, upadek z konia, zmiana osobowości –
typowy przykład napadu padaczki. Po wykładzie siedzieliśmy z dziećmi na ławeczce
pod dębami. Jeden chłopiec podszedł do mnie i zapytał: „Panie profesorze, a uważa
pan, że Jezus też miał zespół Geschwinda? Bo z tego, co pan mówi – o stosunku do
seksu, atakach gniewu, ale przechodzących bez agresji – to wszystko się zgadza”.
Co mu pan odpowiedział?
J.V.: Odparłem: „Wiesz co, gdybym miał jedynego syna, którego wysyłam do
dzikusów, tobym go wyposażył we wszystkie najlepsze narzędzia, jakie mogę”. Wydaje
mi się, że ten typ aktywności kory wyspowej może być dodatkowym atutem. Nie każdą
padaczkę należy postrzegać wyłącznie jako chorobę.
M.B.: Tak, w ogóle można by zapytać o stosunek wiary do nauki. Zachowania
i wizje świętych da się oczywiście wyjaśnić naukowo, ale dla mnie są to dwa różne
porządki, wcale nie takie sprzeczne. Można być osobą głęboko wierzącą i jednocześnie
znakomitym naukowcem, czego przykładem był choćby Blaise Pascal.
J.V.: Fizyczne przyczyny nie wykluczają innych. Człowiek jest jednością
psychofizyczną. Jednak jako biolog mogę mówić kompetentnie tylko o tym, co mierzę.
Jeśli więc ktoś zapyta mnie, czy Bóg istnieje, mogę powiedzieć jedynie, że istnieje
w naszym mózgu (skoro wszystkie kultury wykształciły wiarę w siłę wyższą, to znaczy,
że religijność jest ewolucyjnie potrzebna, zapisana w mózgu). Czy jednak istnieje poza
nim, tego nie wiem. Nie dysponuję metodami, za pomocą których mógłbym to zbadać.
Natomiast jeśli w jakiś sposób ten Bóg miałby się w nas przejawiać, to na pewno za
pomocą mózgu i ciała.
M.B.: Skoro już rozmowa zeszła na taki tor, to zapytam: dlaczego Bóg miałby nie
przejawiać się w ludziach dotkniętych chorobami albo w postaci niesamowitych
zdolności wynikających z tych chorób? Pani Mario, gdyby zagłębiła się pani w temat
padaczki, przekonałaby się pani, że to absolutnie fascynująca dolegliwość, mająca
wiele twarzy. Czy wie pani przykładowo, że istnieje rodzaj padaczki o nazwie
„gelolepsja”, który objawia się niekontrolowanymi atakami śmiechu?
Moja siostra w dzieciństwie kładła się na podłodze i nie mogła przestać się
śmiać. Czy to mogła być padaczka?
M.B.: Pytanie porządkujące: siostra jest młodsza czy starsza?
Młodsza.
M.B.: Zatem wydaje mi się, że to nie była padaczka.
Wspaniale się rozmawia, ale wróćmy do pracy pana doktora. Kiedy stał się pan
lekarzem od najtrudniejszych w Polsce przypadków?
M.B.: Nie lubię podkreślać, że jestem specjalnym lekarzem od pacjentów, których
inni nie leczą.
Taką ma pan opinię, a pewnie nie wzięła się znikąd.
M.B.: Faktycznie, jestem zainteresowany pacjentami, u których napady są wyjątkowo
częste, intensywne i których, mówiąc po ludzku, nie da się prosto wyleczyć. Każdy ma
w życiu coś, co lubi. Mnie zaciekawiło akurat to, by w tym trudnym problemie, jakim
jest padaczka oporna na leki, znaleźć jakieś możliwości diagnostyki i terapii. Jeśli
wykonamy nawet minimalny ruch, a okaże się on krokiem w odpowiednim kierunku, to
pacjenci zyskają. Czasem zachodzi konieczność (nawet po latach) zweryfikowania
historii choroby, diagnostyki, leczenia, a do tego potrzeba i pasji, i czasu
poświęconego pacjentom, i analitycznego umysłu.
Trzeba lubić zagadki. Moim zdaniem 95 proc. lekarzy ich nie lubi.
M.B.: Rozmawia pani z lekarzem, który należy do tych pozostałych 5 proc. Zagadki
są wpisane w moją codzienną pracę.
Jak doszło do tego, że zaczął pan leczyć niektóre dzieciaki także marihuaną?
M.B.: Leczenie marihuaną padaczki opornej na leki również nie było moim
wymysłem. Zaczęło się od krajów przodujących w postępie medycznym, a konkretnie
od Stanów Zjednoczonych. W 2013 r. media donosiły o przypadku dziewczynki
z Kolorado, Charlotte Figi. Jej stan przed terapią marihuaną był tak poważny, że miała
w dokumentacji medycznej wpis „DNR”, a więc do not resuscitate (nie
resuscytować). Taki wpis jest dozwolony tylko w skrajnie trudnych przypadkach, po
ludzku – beznadziejnych.
J.V.: Po to, żeby nie męczyć dziecka – i słusznie. W Polsce jeszcze do niedawna
kilkuletnie dzieci w ostatnim stadium białaczki były resuscytowane tylko po to, żeby
umrzeć 2 tygodnie później z połamanymi żebrami. Dopiero po jakimś czasie ktoś wpadł
na pomysł, że to nieludzkie i że takiemu dziecku trzeba pozwolić odejść. W zmianie
tego myślenia bardzo pomógł papież Jan Paweł II i jego słowa: „Pozwólcie mi odejść
do domu Ojca”. Dał bardzo poważny argument przeciwko drapieżnemu
i ideologicznemu podejściu. Życie jest coś warte wtedy, gdy się nim cieszymy lub gdy
dzięki niemu możemy dać coś od siebie.
M.B.: Też uważam, że to tylko niepotrzebne męczenie dziecka. Choć, po ludzku,
każda śmierć pacjenta jest potwornie bolesna.
A pozostałych dwoje?
M.B.: Jeden to Kacperek, chłopiec, którego leczenie zostało zablokowane przez
panią dyrektor. W drugim przypadku urwał się kontakt z rodzicami, zapewne więc
zrezygnowali.
I pomogło?
M.B.: Nie. Minister zapytał: „Czy pan jest jeszcze lekarzem, czy już tylko
celebrytą?”. Odpowiedziałem, że gdybym był celebrytą, w ogóle bym do niego nie
przychodził.