You are on page 1of 126

Projekt

okładki, stron tytułowych oraz ilustracji: Anna Mołdawa


Wydawca: Dąbrówka Mirońska
Redakcja: Joanna Fiuk (eKorekta24.pl)
Korekta: Natalia Michalczyk (eKorekta24.pl)
Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Naukowego PWN: Tomasz Szymański

Copyright © by Wydawnictwo Naukowe PWN SA, 2016


Copyright © for the text by Jerzy Vetulani, Warszawa 2016
Copyright © for the text by Maria Mazurek, Warszawa 2016

eBook został przygotowany na podstawie wydania papierowego z 2016 r. (wyd. I)


Warszawa 2016

ISBN 978-83-01-18599-2

Wydawnictwo Naukowe PWN SA


02-460 Warszawa, ul. Gottlieba Daimlera 2
tel. 22 69 54 321; faks 22 69 54 288
infolinia: pwn@pwn.com.pl
e-mail: pwn@pwn.com.pl, www.pwn.pl

Informacje w sprawie współpracy reklamowej: reklama@pwn.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielokrotniana
i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Wydawca niniejszej publikacji dołożył
wszelkich starań, aby jej treść była zgodna z rzeczywistością, nie może jednak wziąć żadnej odpowiedzialności za
jakiekolwiek skutki wynikłe z wykorzystania zawartych w niej materiałów i informacji.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw,
jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim
lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie
zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek
osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo.
Więcej na www.legalnakultura.pl
Polska Izba Książki
Spis treści

1. Marihuana jest kobietą, czyli co powinniśmy wiedzieć o cannabis


2. Chemia w naszym mózgu, czyli jak działają narkotyki
3. Seks, wspinaczka, pornografia i skręt, czyli o uzależnieniach behawioralnych
4. Szałwia, kwas, ayahuasca. Narkotyki budzące Boga w człowieku
5. Mojżesz i grzyby halucynogenne, czyli o narkotykach w Biblii
6. „Pamiętam czasy, kiedy amfetamina była na receptę”, czyli wszystko, co
chcecie wiedzieć o stymulantach
7. W Ameryce boją się mniej. O dopaminie, gęsiej skórce i strachu
8. Co mają polowania na czarownice do lęku przed konopiami, czyli o fobiach
i zbiorowych aktach paniki
9. Jerzy Waszyngton co rano doglądał swoich konopi, a królowa Wiktoria leczyła
nimi miesiączki. Krótka historia cannabis
10. Uspokaja, koi ból, działa przeciwzapalnie, leczy. Marihuana, nadzieja dla
chorych
11. „Leczyłem ciężko chore dzieci marihuaną. Zostałem zwolniony”. Rozmowa
z doktorem Markiem Bachańskim
Jadą, jadą dzieci drogą
siostrzyczka i brat,
i nadziwić się nie mogą,
jaki piękny świat.

Tu się kryje biała chata,


tu słomiany dach,
przy niej wierzba rosochata,
a w konopiach strach.

Maria Konopnicka
1

MARIHUANA JEST KOBIETĄ,


CZYLI CO POWINNIŚMY
WIEDZIEĆ O CANNABIS

Niestety, panie profesorze, musimy porozmawiać trochę o biochemii.


Wytłumaczmy, jak substancje psychotropowe zmieniają działanie mózgu.
Dlaczego „niestety”?

Ponieważ to zagadnienie wydaje się niezwykle skomplikowane.


Wcale nie jest tak skomplikowane, jak pani sądzi! Myśląc o mózgu, musimy cały
czas pamiętać, że to wielka elektryczno-chemiczna maszyna. Słowo „wielka” odnosi
się naturalnie nie do rozmiarów mózgu, tylko do jego geniuszu, funkcjonalności i liczby
komórek nerwowych, czyli neuronów. Mamy ich aż osiemdziesiąt sześć miliardów! Jak
się ze sobą kontaktują? Dawniej sądzono, że po prostu się dotykają i tak następuje
przepływ informacji. Dziś wiemy, że jest to nieco bardziej skomplikowane.

W szkole uczą, że informacja w postaci sygnału elektrycznego jest


przekazywana przez synapsę, czyli punkt styku wypustek neuronowych: aksonów
i dendrytów.
To przykład dość prostej sytuacji, w której prąd elektryczny w postaci jonów
przepływa przez synapsę elektryczną z jednej komórki do drugiej. Zaletą synaps
elektrycznych jest to, że sygnały przechodzą przez nie bardzo szybko (synapsy mają też
wadę: nie można tych sygnałów modulować), ale częściej mózg przekazuje informacje
w inny sposób. Mianowicie: w większości komórek sygnał elektryczny nie przechodzi
bezpośrednio do kolejnej komórki, tylko powoduje uwolnienie sygnału chemicznego
z zakończenia nerwowego. Ten sygnał chemiczny (substancja chemiczna zwana
neuroprzekaźnikiem) dociera do odpowiednich struktur na dendrycie drugiej komórki,
gdzie jest odbierany przez wyspecjalizowane struktury zwane receptorami.
Neuroprzekaźnik i receptor muszą jednak do siebie pasować. Mówiąc obrazowo:
neuroprzekaźnik jest kluczem otwierającym drzwi do komórki, a receptor – rodzaj
białka na komórce – zamkiem. Jeśli nie masz właściwego klucza, nie otworzysz drzwi.
Możemy mieć milion kluczy, ale nie otworzymy drzwi, dopóki nie użyjemy tego, który
pasuje, który tworzy z zamkiem komplet. Dopiero gdy neuroprzekaźnik trafi na swój
receptor, zmienia jego kształt i otwiera drzwi do komórki.

Zatem nie ma możliwości, żeby inny neuroprzekaźnik otworzył daną komórkę?


Niezupełnie. Substancja, która wygląda bardzo podobnie dla komórki (choć
w rzeczywistości wcale nie musi być podobna: może mieć zupełnie inną strukturę
chemiczną), również taki zamek otworzy. Analogicznie jest z drzwiami: czasem udaje
się znaleźć wytrych, który pasuje do zamka tak jak oryginalny klucz, i nim też da się
otworzyć drzwi.

Ile takich typów receptorów i neuroprzekaźników ma człowiek?


Na początku myślano, że bardzo niewiele. Dziś wiadomo, że jest ich mnóstwo –
a naukowcy wciąż odkrywają nowe. Jednak 60 proc. komórek nerwowych w mózgu to
te odpowiadające na kwas glutaminowy. Glutaminian jest więc najpopularniejszym
neuroprzekaźnikiem.
Czy to ten sam glutaminian, którego smak znamy z zupek chińskich, maggi
i vegety?
W zasadzie tak. Glutaminian sodu, który jest popularną przyprawą, to po prostu sól
sodowa tego aminokwasu. Z glutaminianem wiąże się ciekawa historia. Otóż do
niedawna sądzono, że człowiek odczuwa cztery podstawowe smaki: słodki, kwaśny,
gorzki i słony. Jednak kilkanaście lat temu okazało się, że mamy też kubki smakowe
wyczuwające smak umami, charakteryzowany jako „pełnomięsny” lub „rosołowy”.
Oznacza to, że w jamie ustnej znajdują się specjalne kubki smakowe pobudzane przez
kwas glutaminowy. Używając glutaminianu, możemy także zrobić prosty i skuteczny test
na obecność białkowych form życia w zbiornikach. Wystarczy wlać do nich zaledwie
kroplę glutaminianu, a plankton – jeśli występuje w zbiorniku – ciągnie w tę stronę.
Wróćmy jednak do mózgu: glutaminian stanowi główny neuroprzekaźnik
pobudzający. A w mózgu ludzkim, jak w cudownej maszynie, skoro jest
neuroprzekaźnik pobudzający…

…to musi być też hamujący?


Właśnie. Tę rolę odgrywa głównie kwas γ-aminomasłowy, czyli GABA. GABA
wpuszcza do komórki jony chlorkowe, w wyniku czego komórka znacznie słabiej
reaguje na pobudzenia – usztywnia się. I choć wiele neuronów jest wrażliwych na
glutaminian, te, na które działa GABA, mają dużo więcej wypustek. Hamulec okazuje
się ważniejszy od silnika. To oczywiste, że bez silnika daleko nie zajedziemy i że
będziemy się złościć, jeśli przestanie działać. Jednak w sytuacji awaryjnej, mimo
wszystko, będziemy liczyć głównie na hamulec. Niedobory GABA skutkują np. silnymi
stanami lękowymi i padaczką.
Nie dziwi więc, że sporo leków naśladuje związek GABA, działając na te same
receptory. Są to m.in. leki uspokajające, nasenne, chociażby wszystkie benzodiazepiny.
Podobne, spowalniające działanie ma inny neuroprzekaźnik – glicyna – występujący
w rdzeniu kręgowym. Jeżeli zablokujemy jego receptory, np. za pomocą strychniny,
zwierzę umiera w drgawkach.

Strychnina znajduje się w trutkach na wilki i gryzonie.


Tak, to okrutnie działająca trucizna. Po jej zażyciu występują nagłe skurcze,
usztywnione zostają też mięśnie oddechowe. Zatrute zwierzę ma problemy
z oddychaniem i może najzwyczajniej się udusić. Do tego przyśpiesza akcja serca,
wzrasta temperatura, pojawiają się napady paniki. Straszna śmierć.
Wiemy już, że mamy główne neuroprzekaźniki: pobudzający i hamujący (oczywiście
są jeszcze hamulce hamulców, które działają pobudzająco; należy do nich alkohol,
hamujący receptory hamujące). Choć w samochodzie silnik i hamulec są najważniejsze,
potrzeba jeszcze mnóstwa innych elementów, takich jak: kierownica, kierunkowskazy,
światła. Tę rolę odgrywają kolejne neuroprzekaźniki: dopamina (która nas motywuje,
bo służy jako nagroda), serotonina (decyduje o nastroju), noradrenalina (warunkuje
czujność), acetylocholina (odpowiada za pamięć)…

Choroba Alzheimera jest spowodowana niedoborem acetylocholiny.


W tej chorobie następuje utrata neuronów produkujących acetylocholinę. Wiedzę
o działaniu tego neuroprzekaźnika – i ogólnie neuroprzekaźników – zawdzięczamy
austriackiemu farmakologowi, Ottonowi Loewiemu, a konkretnie jego snom. Otóż
Loewi podejrzewał, że impulsy nerwowe są przewodzone za pomocą chemicznych
substancji, ale nie potrafił tego udowodnić. Nie wiedział nawet, jak się do tego zabrać.
Aż pewnej piątkowej nocy w 1921 r., tuż przed świętami wielkanocnymi, przyśnił mu
się eksperyment, który udowadniał jego teorię. Niestety, następnego dnia Loewi za
cholerę nie mógł sobie tego snu przypomnieć. Przez cały dzień chodził jak struty. Na
szczęście Morfeusz nad nim czuwał i kolejnej nocy eksperyment znów mu się przyśnił.
Tym razem Loewi tuż po przebudzeniu, w środku nocy, jak oszalały pobiegł do
laboratorium.

Co to był za eksperyment?
W literaturze można znaleźć dwa opisy, niby podobne, a jednak różne. Według mnie
bardziej prawdopodobna jest wersja, zgodnie z którą Loewi umieścił w dwóch
połączonych ze sobą łaźniach wodnych bijące serca żaby – po jednym w każdej łaźni.
Następnie drażnił elektrycznie nerw błędny prowadzący do serca w pierwszej łaźni, co
(jak wskazuje logika) spowolniło jego bicie. Jednak po chwili wolniej zaczęło bić
również serce w drugiej łaźni, mimo że przecież nie było drażnione! Czynnikiem
hamującym nie mógł być prąd, musiała się nim stać substancja chemiczna, która
przedostała się do drugiej łaźni.
Druga wersja eksperymentu zakłada, że Loewi spowolnił bicie serca żaby przez
drażnienie nerwu błędnego, a potem umieścił drugie serce w tym samym roztworze. I to
serce, tylko dlatego, że leżało w brudnym płynie, zaczęło bić wolniej. Tak czy inaczej,
Loewi wiedział już, że z pierwszego – drażnionego prądem – serca musiała wydostać
się chemiczna substancja, która zadziałała na drugie serce. Była to acetylocholina.
Kilkanaście lat później Loewi dostał za te badania Nagrodę Nobla.

Skoro choroba Alzheimera jest związana z deficytem acetylocholiny, to czy nie


można po prostu podawać chorym jakiejś substancji zastępczej?
Niestety, nie jest to takie proste. Leki na Alzheimera, które znamy, nie są w stanie
skutecznie naśladować acetylocholiny – być tym łudząco podobnym kluczem,
pasującym do jej receptorów. Leki sprawiają jedynie, że acetylocholina uwolniona
z zakończeń nerwowych dłużej utrzymuje się w tkance – nie jest tak szybko niszczona,
a więc działa nieco wydajniej. To oczywiście ani nie wyleczy z choroby Alzheimera,
ani przed nią nie uchroni, może jedynie złagodzić na jakiś czas jej przebieg.
Cóż, starość nie radość. U ludzi w sędziwym wieku znacząco spada też poziom
serotoniny, która jest odpowiedzialna za nastrój i sen. Z tego powodu starcy robią się
złośliwi, zgorzkniali i żarłoczni – jedzą kompulsywnie, głównie słodkie rzeczy,
rzadziej mięso, które w tym wieku nie jest już tak potrzebne, a strawienie go wymaga
od organizmu więcej czasu i wysiłku. W dodatku starsze osoby mają problemy ze snem.

Wyjaśnijmy, jak substancje psychotropowe mają się do neuroprzekaźników


i receptorów.
Jak już wspominałem, do określonych receptorów pasują konkretne
neuroprzekaźniki, czyli klucze. Zdarzają się jednak fałszywe klucze, które mogą
zmieniać działanie mózgu. Receptory neuronów myślą, że to pasujące klucze, i reagują
także na nie. Takimi fałszywymi kluczami są substancje psychotropowe. Nie lubię
słowa „psychotropy”, ponieważ przywodzi ono na myśl twarde narkotyki, tymczasem
psychotropami zmieniającymi procesy neuronalne są również: kawa, red bull,
papieros, alkohol i mnóstwo leków, w tym takich, które są niezwykle potrzebne. Jednak
OK, zostańmy przy tym nazewnictwie. Psychotropy działają na różne sposoby: wprost
udają neuroprzekaźnik, blokują jego wychwyt zwrotny w synapsie i zwiększają jego
stężenie (np. leki typu prozac, zwiększające efektywność serotoniny) albo blokują
enzymy rozkładające tę substancję (np. monoaminooksydaza, enzym rozkładający
dopaminę, noradrenalinę i serotoninę, jest blokowana przez niektóre leki
przeciwdepresyjne i naturalne halucynogeny typu ayahuasca).

W powszechnej świadomości słowo „psychotropy” kojarzy się ze spowolnieniem


reakcji, z negatywnym wpływem np. na zdolność prowadzenia samochodu.
O dziwo, są też psychotropy, które dobrze oddziałują na procesy poznawcze. Za
przykład niech posłuży papieros. Szkodzi na wielu polach, ale akurat na zdolność
prowadzenia samochodu nie wpływa, prawda? Nikotyna działa na receptory
nikotynowe odpowiedzialne m.in. za szybsze tworzenie się szlaków pamięciowych,
teoretycznie powinna więc wzmagać koncentrację i pomagać w nauce. Tak się jednak
nie dzieje, ponieważ przyjmujemy ją w postaci papierosów. Podczas palenia uwalniają
się dwutlenek i tlenek węgla, które wykazują odwrotne działanie. Ale już tytoń
w postaci do żucia lub wciągania nosem – tabaka – może nieco rozjaśnić umysł.
Worek z napisem „psychotropy” jest więc bardzo pojemny. Są w nim substancje
pobudzające, ale też powodujące senność, wizje i halucynacje. Syntezowane
chemicznie i zupełnie naturalne. Te drugie znamy od zarania dziejów. Aldous Huxley
twierdził, że zanim człowiek stał się rolnikiem, już był farmakologiem. Gdy zbadano
zioła wykorzystywane przez wieki w Ameryce, okazało się, że po większość roślin
ludzie sięgali w celach medycznych, a nie spożywczych.

Znaczenie miało z pewnością to, że te substancje psychotropowe były na


wyciągnięcie ręki.
Oczywiście. Substancje psychotropowe są wytwarzane przez rośliny, zwierzęta,
grzyby, powstają w procesie fermentacji. Alkohol zrobimy przecież ze wszystkiego –
z winogron, z końskiego mleka, z tego, co akurat mamy pod ręką.

Wiedziałam, że psychotropy otrzymuje się z roślin i grzybów, ale nie miałam


pojęcia, że produkują je także zwierzęta.
Na przykład ropucha koloradzka wytwarza bufoteninę i 5-MeO-DMT. W Stanach
obowiązuje śmieszne prawo, które pozwala trzymać te żaby w domu, ale zabrania… je
lizać. Takim psychotropowym zwierzęciem jest też ryba salpa. Wprawdzie nie wiemy,
jaką konkretnie substancję psychotropową produkuje, jednak możemy być pewni, że
jakąś na pewno. Już w czasach Cesarstwa Rzymskiego (salpa zamieszkiwała Morze
Śródziemne) ludzie narkotyzowali się, jedząc ją. Dwa w jednym: najeść się i naćpać.

Salpa wciąż żyje w rejonie Morza Śródziemnego?


Tak, a ostatnio zdążyła nawet dopłynąć do wybrzeża Anglii (pewnie przez Gibraltar,
chyba że jacyś Anglicy z poczuciem humoru przewieźli ją nad brytyjskie wybrzeże i dla
żartu wypuścili do morza). Znamy też insekty, w których organizmach znajdują się
substancje psychotropowe. Należy do nich np. Paraponera clavata, czyli mrówka
pociskowa, w której jadzie występuje poneratoksyna. Mrówka ta była używana
w indiańskich rytuałach przejścia. Młody Indianin, żeby udowodnić, że jest już
mężczyzną, wsadzał dłoń w rękawicę pełną takich mrówek i trzymał ją tam przez kilka
dobrych minut. Bolało niesamowicie, a gdy wreszcie Indianin wyjmował rękę, była
cała opuchnięta, a on sam czuł się totalnie naćpany. Jeśli zaś mowa o roślinach,
wykorzystywano je głównie jako środek uśmierzający ból. Przykładowo w korze
wierzbowej znajduje się aktywny składnik aspiryny. Inne rośliny oczywiście wywołują
uczucie szczęścia. Psychotropy działają na każdy z trzech układów funkcjonalnych
mózgu: kognitywny, nagrody i pobudzenia.

Zacznijmy od ostatniego.
Układ pobudzenia reguluje stan czuwania i snu. To dzięki niemu w odpowiednich
momentach odczuwamy senność, a w innych jesteśmy skoncentrowani, reaktywni
i pobudzeni. Głównym elementem tego układu jest substancja siateczkowata, czyli
część mózgu, która przekazuje bodźce do wzgórza i dalej, na różne części kory.
Naturalnie mogą to być różne bodźce: akustyczne, bólowe, temperaturowe. Świetnym
sposobem, żeby wyrwać się z senności na wykładzie, jest ukłucie się szpilką. Od razu
człowiek się ożywia. Podobny efekt daje nagły huk. Inną metodą na orzeźwienie jest
wypicie kawy, red bulla, wyciągu z żeń-szenia. Te substancje stymulują układ
pobudzenia, ale są też naturalnie takie, które go hamują, np. waleriana, melisa,
benzodiazepiny.
A układ poznawczy?
Służy do tworzenia i modyfikowania wiedzy o otoczeniu, odpowiada za uwagę,
percepcję, pamięć, kontrolę i procesy złożone, takie jak: mówienie, logiczne myślenie
i formułowanie wniosków. To dzięki dobrze rozwiniętemu układowi poznawczemu
gatunek ludzki zaszedł tak daleko. Jego „centralą dowodzącą” jest kora przedczołowa.
W aptekach znajdziemy wiele substancji, które działają na ten układ, wzmacniając
zdolności poznawcze. Zaliczają się do nich: Ginkgo biloba, Gotu kola, nicergolina.
Psychotropy, które wpływają na układ poznawczy i pobudzenia, będą oddziaływały
również na trzeci układ, najbardziej podatny na uzależnienia, najbardziej rozkochany
w psychotropach.
I żeby pojąć, czym są narkotyki (czy addyktogeny – wolę to słowo), trzeba najpierw
zrozumieć, jak działa układ nagrody. Otóż układ ten jest związany z podkorową częścią
mózgu – systemem limbicznym. Dostarcza nam wrażeń emocjonalnych, dzięki niemu
czujemy gniew, lęk, przyjemność, odrazę.

Słowem: najbardziej prymitywny układ.


Tak, ale też bardzo potrzebny. To dzięki niemu wiemy, jakie cele obrać: czy mamy
ochotę na seks, na sen, czy na jedzenie. Jeśli np. na jedzenie, to układ nagrody powie
nam, ile konkretnie potrzebujemy zjeść – w pewnym momencie pojawi się przyjemne
uczucie sytości, czyli nagroda za zrealizowanie celu. To układ nagrody sprawia, że
chce nam się codziennie wstawać z łóżka, jeść, uprawiać seks, rodzić dzieci, a potem
je wychowywać, wspinać się po szczeblach kariery, dbać o wygląd, pisać książki.
Z neurobiologicznego punktu widzenia właśnie ten układ odpowiada za szczęście. Jest
naszym głównym źródłem motywacji, a jego nadrzędny cel to nagradzanie zachowań
prokreacyjnych i prozdrowotnych, tak by zapewnić przetrwanie gatunku. Odkryli go
w 1954 r. amerykański psycholog James Olds i jego doktorant Peter Milner. Przez
przypadek zauważyli, że gdy drażni się prądem odpowiednie miejsce w mózgu
laboratoryjnego szczura, gryzoń wpada w ekstazę. Później szuka w klatce miejsca,
w którym mógłby doświadczyć takiej dzikiej przyjemności. Dzięki temu szczurowi
odkryto pierwsze centrum rozkoszy, znajdujące się w przegrodzie. Z czasem okazało
się, że miejsc odpowiedzialnych za uczucie przyjemności jest w mózgu znacznie
więcej.

Jak to się dzieje, że odczuwamy przyjemność?


W skrócie: z jądra półleżącego uwalniana jest dopamina. Aktywacja receptorów
dopaminowych powoduje odczucie świadomej przyjemności, a jednocześnie pobudza
hipokamp, który odpowiada za pamięć, oraz jądro migdałowate, odpowiedzialne za
emocje. Ta mózgowa mieszanka jest niezwykle przyjemna, a wspomnienia o niej –
dzięki pobudzeniu hipokampa – jeszcze piękniejsze. Od ilości uwalnianej dopaminy
zależy, jak dużą przyjemność będziemy odczuwać. Łatwo możemy zmierzyć poziom tej
substancji u szczurów, umieszczając w jądrze półleżącym kaniulę, która będzie
pobierać płyn z tej części szczurzego mózgu. W tym właśnie płynie da się określić
stężenie dopaminy. Wzrasta ono wyraźnie, gdy włoży się do klatki szczura jedzenie lub
samicę (w przypadku ludzi taki eksperyment także byłby technicznie możliwy, jednak
żadna komisja bioetyczna z pewnością by się na niego nie zgodziła).
Mało tego, potrzeba reguluje motywację. Szczur, który jest tylko trochę głodny, nie
pokona przeszkód w klatce, żeby dostać się do karmnika. Natomiast wygłodniały szczur
zrobi niemal wszystko, żeby zdobyć jedzenie, nawet jeśli będzie to ryzykowne.
Działania ryzykowne są zresztą premiowane podwójnie przez układ nagrody, stąd
skłonność ludzi do hazardu albo uprawiania sportów ekstremalnych. Ta „podwójna
premia” wynika z ewolucji. Samce, idąc na polowanie, musiały być gotowe, żeby
zdobyć jedzenie – pomimo ryzyka, że to ich upoluje jakieś większe zwierzę.

Przyjemność jest więc nagrodą, którą serwuje nam mózg.


Tak, następuje wówczas wyrzut dopaminy. Kiedy zrobimy coś fajnego, np. najemy
się, poderwiemy piękną koleżankę czy intrygującego faceta, pobiegamy po lesie i się
zmęczymy, następuje wyrzut.
Ale jest też droga na skróty. Istnieją substancje, naturalne i chemiczne, po których
spożyciu efekt będzie podobny. Uwalniają one dopaminę z zakończeń nerwowych,
pobudzają receptory dopaminowe, hamują rozkład dopaminy albo hamują jej wychwyt
zwrotny – w dwóch ostatnich przypadkach mamy do czynienia z „recyklingiem”. Taki
mechanizm wyzwala np. amfetamina. Jeszcze inne substancje są hamulcem hamulca,
czyli blokują mechanizmy hamujące aktywację neuronów układu nagrody (alkohol czy
morfina). Jeśli przyjemność wywoływana przez te substancje jest bardzo duża (a,
proszę mi wierzyć, po morfinie jest) i do tego często powtarzana, można się od nich
uzależnić. Uzależnienie to nic innego jak przymusowe stosowanie konkretnych
substancji. I tzw. narkomania (jak ja nie znoszę tego określenia!) jest chorobą,
podobnie jak cukrzyca czy stwardnienie rozsiane.

Dlaczego nie znosi pan słowa „narkomania”?


Nie tylko słowa „narkomania”, lecz także wyrazów „narkoman” i „narkotyki”.
Zamiast „narkotyki” wolę mówić addyktogeny, czyli – z łaciny – substancje
uzależniające. Zamiast „narkoman” – osoba uzależniona. Co nie podoba mi się
w słowach „narkotyki” i „narkoman”? Są stygmatyzujące i obraźliwe, tak samo jak
określenie „kaleka”. Nie pogardzamy przecież niepełnosprawnymi ludźmi, np. bez
nogi, mówiąc o nich „kaleki”. (Chociaż ostatnio byłem w schronisku narciarskim i do
kolejki wpychał się facet, wymachując legitymacją inwalidy. Powiedziałem na głos:
„Puścimy kalekę”. Ale gość się wkurzył! To była jednak inna sytuacja: gdyby facet
naprawdę był taki niepełnosprawny, to nie znalazłby się nawet w tym schronisku). Dla
mnie człowiek uzależniony to ktoś, komu po prostu powinęła się noga. Na swoje
nieszczęście należy do tej części społeczeństwa, która jest podatna na uzależnienia (od
morfiny uzależni się około18 proc. tych, którzy po nią sięgną, od alkoholu – 15 proc.).
Komuś, kto nie jest uzależniony, nawet trudno sobie wyobrazić, co taki człowiek czuje.
Nie potrafi opanować tego głodu, tej chęci zdobycia substancji. Pewne wyobrażenie
może dać sytuacja, kiedy to bardzo – ale to bardzo – chce nam się sikać. Tak bardzo, że
zatrzymujemy taksówkę, żeby to zrobić. Albo wysiadamy z tramwaju na wcześniejszym
przystanku, żeby mieć to za sobą. Albo – gdy jest już naprawdę źle – po prostu
ściągamy majtki i sikamy (a czasem nawet tych majtek nie ściągamy).
Z osobami uzależnionymi jest podobnie, tyle że dużo gorzej. Chęć wzięcia narkotyku
okazuje się tak wielka, że mają one w nosie, że wstrzykują heroinę tą samą strzykawką,
którą przed chwilą wbijała sobie w żyłę koleżanka zakażona wirusem HIV. Ryzyk-
fizyk, w tym momencie nie jest ważne, czy się zakażą. Liczy się tylko to, żeby
natychmiast zażyć tę substancję.

Uzależnienie to tylko jedna z wielu przykrych konsekwencji nadużywania


addyktogenów, jak pan nazywa narkotyki. Jakie są pozostałe?
Addyktogeny mogą być powodem problemów socjalnych (bezdomność,
przestępstwa, które idą za uzależnieniami), o ekonomicznych nie wspominając. Osoby
uzależnione są w stanie oddać ostatnie pieniądze, zadłużyć się, a nawet kogoś
obrabować lub zabić, żeby tylko zdobyć narkotyk. Nadużywanie addyktogenów może
prowadzić do wielu chorób. Oprócz AIDS, które jest w zasadzie konsekwencją nie
samego przyjmowania, tylko niezachowania zasad higieny, można wymienić choroby
wynikające bezpośrednio z wpływu tych substancji na organizm: nowotwory,
neurotoksyczność, zaburzenia psychiczne. Nawet po alkoholu (pomijając fakt, że
niszczy wątrobę) występuje większa agresja, impulsywność. Uśmiechasz się życzliwie
do alkoholika, a on na ciebie naskakuje, ponieważ uważa, że z niego kpisz. Marihuana
akurat agresję hamuje, może za to upośledzać osąd. Są też narkotyki, takie jak ecstasy,
po których zażyciu ze wszystkimi chcemy się zaprzyjaźniać.

A, jak wiadomo, świat nie składa się z samych przyjaciół.


I przesadna ufność też nie jest w tym świecie cnotą. Niektóre addyktogeny wywołują
niesamowite wrażenie transcendencji. Przenoszą nas w piękny wirtualny świat,
serwują niezapomniane emocje duchowe, dając poczucie, że istnieje inna, alternatywna
rzeczywistość. Czujemy po nich, że ten drugi świat jest nie mniej realny od tego, który
widzimy.

To przypomina buddyjskie przekonanie, że rzeczy, o których śnimy i marzymy,


są nie mniej ważną częścią naszego istnienia niż to, co widzimy.
Obecnie nauka poniekąd przyznaje rację filozofii wschodniej. Wiemy przykładowo,
że to, co widzimy, co odczuwamy zmysłami, też nie jest do końca realne. Nie jesteśmy
w stanie zobaczyć wszystkiego, ale ponieważ mózg nie znosi próżni, dorabia sobie
część obrazów – tworzy własną projekcję. Tak naprawdę nie ma koloru czerwonego,
nie ma huku – to, co odbieramy jako kolor czerwony czy jako huk, w rzeczywistości nie
istnieje. Dlatego moja czerwień może się różnić od pani czerwieni, moje doznanie huku
będzie inne od pani doznania. My, ludzie Zachodu, lubimy tłumaczyć wszystko za
pomocą szkiełka i oka, ignorując inny punkt widzenia. Ostatnio byłem na wykładzie
Adama Rotfelda, polskiego dyplomaty, badacza stosunków międzynarodowych. Padło
tam zdanie, że amerykański atak na Hiroszimę i Nagasaki uratował życie 2 mln
Amerykanów, którzy zginęliby, walcząc na wyspach japońskich. Wówczas zgłosiłem
chęć zabrania głosu i powiedziałem: „Owszem, ale szkoda, że nie wspomniał pan, że
uratował też życie 6 mln Japończyków, którzy – gdyby nie te ataki – zaraz polegliby
w Tokio i Kioto”.
Tak, zdecydowanie lubimy przyjmować zachodni punkt widzenia.

Jeśli miałby pan jednym zdaniem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ludzie biorą
addyktogeny, co by pan powiedział?
Że biorą je, aby poczuć się lepiej albo – mniej źle.

To zabrzmiało smutno.
Ale taka jest prawda. Bierzemy addyktogeny, żeby doświadczyć przyjemnych uczuć
(też: mistycznych, niespotykanych w realnym świecie) albo żeby zmniejszyć niepokój,
zmartwienia, ból, depresję, poczucie beznadziei.
2

CHEMIA W NASZYM MÓZGU,


CZYLI JAK DZIAŁAJĄ
NARKOTYKI

Proszę wyjaśnić w kilku zdaniach, czym są konopie.


To zarówno roślina, jak i preparat z niej uzyskiwany, używany głównie w celach
rekreacyjnych. Ludzie często nie rozróżniają tych dwóch znaczeń. W języku angielskim
funkcjonują dwa odrębne słowa: hemp (oznaczające roślinę) oraz cannabis
(oznaczające produkty z niej otrzymywane). Jednak łacińska nazwa samej rośliny brzmi
właśnie Cannabis.
Na gruncie botaniki konopie to – w największym skrócie – rośliny okrytonasienne
z rodziny konopiowatych. Definicji produktu, który się z nich uzyskuje, jest kilka.
W amerykańskiej farmakopei, czyli podstawowej książce dla farmaceutów –
powiedzmy, kodeksie aptecznym, który zawiera urzędowy spis leków dopuszczonych
w danym kraju i ewentualnie metody ich otrzymywania – pod hasłem „konopie” można
znaleźć następujące informacje: „Wysuszone kwiatostany żeńskich roślin Cannabis
sativa Linnaeus lub odmiany indica Lamarck uwolnione od grubszych łodyg i dużych
liści, gdzie obecność owoców i innych ciał obcych nie przekracza 10 procent. 100
mililitrów ekstraktu płynnego z konopi odpowiada 100 gramom leku. Podawany psom
w dawce większej niż 0,03 mililitry ekstraktu na kilogram masy ciała, powoduje zanik
koordynacji ruchowej”.

Skąd obecność cannabis w amerykańskiej farmakopei, skoro w Stanach jest to


substancja nielegalna?
Przywołana definicja pochodzi z farmakopei wydanej przed 1918 r., kiedy konopie
były jeszcze w USA legalne i powszechnie stosowane na wiele dolegliwości. Warto
doprecyzować, że nie we wszystkich amerykańskich stanach marihuana jest nielegalna.
W wielu miejscach medyczną marihuanę można kupić w dispensary, czyli poradniach
przy szpitalach czy ośrodkach zdrowia. Co więcej, już kilka stanów zalegalizowało
użycie marihuany w celach rekreacyjnych. Przykładowo w Kolorado nowe prawo
weszło w życie na początku 2014 r. i od razu spadła tam przestępczość (notuje się teraz
mniej włamań, zbrodni, przemocy, ale też… wypadków drogowych). Każdy, kto
ukończył dwadzieścia jeden lat, ma prawo wejść do sklepu i kupić nie tylko alkohol,
lecz także marihuanę: opodatkowaną, na własny użytek lub dla innych pełnoletnich
kolegów. Można ją też spokojnie przewozić, natomiast zakazane jest prowadzenie
pojazdów pod jej wpływem (podobnie jak w przypadku alkoholu). Poza tym niektóre
zakłady pracy wciąż wykonują badania na obecność THC i nie akceptują ich
pozytywnych wyników – tak jest np. w fabryce Boeinga w Seattle. Ale jeśli tylko
pracodawca nie ma nic przeciwko, to hulaj dusza! Może pani co wieczór palić i nikt
nic pani za to nie zrobi.

Jednak według prawa federalnego ten narkotyk wciąż jest nielegalny.


Owszem, ale współpracownicy Baracka Obamy ogłosili kilka lat temu, że nie
zamierzają przeszkadzać stanom, które zechcą zalegalizować marihuanę – jeśli tylko
taka będzie wola ich mieszkańców (co zostanie sprawdzone w referendach) i jeśli
będą przestrzegane restrykcje dotyczące jej dystrybucji. Myślę, że całe Stany
Zjednoczone – które notabene zainicjowały walkę z marihuaną – powoli będą się z nią
godzić. Jeffrey Miron, ekonomista z Harvardu, obliczył, że legalizacja marihuany
w całych USA przyniosłaby budżetowi państwa roczny zysk w wysokości 6 mld dol.,
i to z samych podatków! Dodatkowo państwo zaoszczędziłoby rocznie prawie 8 mld
dol., które wydaje na walkę – i tak przecież niewygraną – z konopiami.

Wróćmy do przywołanej wcześniej definicji konopi. Rozumiem, że THC


znajduje się tylko w żeńskich konopiach?
Zgadza się. Występuje w górnych partiach roślin żeńskich: głównie w kwiatach,
czasem też w liściach. Wydziela się z nich klejąca substancja (żywica) z THC. Jednak
już owoce konopi nie zawierają psychoaktywnej substancji, są za to doskonałym
pokarmem dla ptaków. Z kolei z nasion można pozyskać olej, który nie zawiera
substancji psychotropowych, ale świetnie sprawdza się w gastronomii czy malarstwie.
Ponieważ ma właściwości przeciwzapalne i łagodzące, bywa wykorzystywany jako
dodatek do szamponów, delikatnych emulsji do mycia i balsamów do ciała.
Możemy więc powiedzieć, że marihuana jest kobietą. Tylko o kobietę może się
kłócić cały świat.

Nigdy nie rozumiałam, jak jest u roślin z tą płciowością.


Ja też wolałem uczyć się o zwierzętach niż roślinach. Jednak zaserwuję pani krótką
powtórkę z podstawówki: wyróżniamy rośliny jedno- i dwupienne. Te pierwsze,
zwane również jednopłciowymi, mają zarówno żeńskie, jak i męskie organy rozrodcze.
Jednopienne są np. dynie, brzozy czy buki. W przypadku takich roślin łatwo dochodzi
do samozapylenia, czyli roślina rozmnaża się sama ze sobą. Oczywiście
z ewolucyjnego punktu widzenia jest to niekorzystne – to tak, jakby brat rozmnażał się
z siostrą, i to bliźniaczką. Wprawdzie u konkretnych osobników męskie i żeńskie
organy dojrzewają zwykle w innym czasie, więc do samozapylenia raczej nie
dochodzi, ale istnieje takie ryzyko.
Drugą grupę tworzą rośliny dwupienne, czyli rozdzielnopłciowe. Do nich właśnie
zaliczają się konopie. Na osobnikach żeńskich znajdują się słupki, które zbierają pyłek
z osobników męskich (ten pyłek jest produkowany przez pręciki). Jeśli męskie konopie
zapylą, to damskie zaczną produkować nasiona. Temu jednak hodowcy chcą
zapobiegać.

Dlaczego?
Ponieważ konopie, podobnie jak zapłodnione kobiety, nie starają się już być
atrakcyjne. Gdy kobieta zajdzie w ciążę, nie zależy jej już tak bardzo na tym, żeby
podobać się mężczyznom.

Nie zgodziłabym się z tą opinią, ale trzymajmy się tematu rozmowy.


Kiedy żeńskie konopie zaczynają produkować nasiona, poziom THC spada w nich
niemal do zera. Jeśli zaś samica nie jest zapylona, to jej kwiaty trwale się rozwijają
i zawierają sporo THC. Właśnie dlatego hodowcy usuwają z pola męskie osobniki,
zanim te zaczną pylić, czyli przeciętnie przed połową lipca.

Jak rozpoznać, czy roślina jest żeńska, czy męska?


Rośliny żeńskie są gęściej pokryte liśćmi i rosną na nich malutkie gruczołowe
włoski, odpowiedzialne za charakterystyczny zapach konopi. Kwiaty żeńskie nie mają
też okwiatu – w przeciwieństwie do męskich, których okwiat jest zielono-biały.

Znajomy opowiadał mi, że był na Syberii i rosły tam konopie samosiejki. Zebrał
ich trochę, skręcił i zapalił, ale nic nie poczuł. Teraz myślę, że być może trafił mu
się osobnik męski.
Bardzo możliwe, choć równie dobrze mógł zapalić cannabis kobietę, tyle że miał po
prostu pecha. Otóż konopie różnią się stężeniem substancji psychoaktywnych, mogą też
nieco inaczej wyglądać. Niegdyś uważano, że konopie siewne (Cannabis sativa)
zawierają więcej THC niż konopie indyjskie (Cannabis indica), które są niższe, mają
grubsze liście i wykazują znacznie silniejsze działanie. Dziś naukowcy są w miarę
zgodni co do tego, że to jeden gatunek, tyle że nieco inne odmiany. To tak jak
np. z jabłkami: są odmiany słodkie i kwaskowate, o skórce szorstkiej i matowej lub
błyszczącej i nieco tłustej. Takie, które w smaku przypominają gruszkę, i te nieco mdłe,
jak ziemniaki.
Przez wiele lat medyczna marihuana była pozyskiwana wyłącznie z konopi
rosnących w Indiach (termin cannabis był zarezerwowany dla tego leku). Decydowało
o tym m.in. to, że konopie indyjskie były bardziej jednorodne pod względem zarówno
wyglądu, jak i – co ważniejsze – zawartości THC. Z medyczną marihuaną w ogóle jest
taki kłopot, że w konkretnych roślinach stężenie THC jest inne. Trzeba by więc badać
każdą malutką partię leku. Dawniej, co ciekawe, robiono to na psach: sprawdzano, po
jakim czasie po podaniu ekstraktu z konopi zwierzę straci sprawność ruchową. Widać
jednak, że nielegalni producenci marihuany powoli zaczynają sobie radzić
z utrzymaniem odpowiedniego stężenia THC – w 1995 r. zawartość THC
w skonfiskowanym przez policję suszu wynosiła około 4 proc., a dziś jest to już mniej
więcej 9 proc.

Czy wykorzystują w tym celu zmiany genetyczne? Mutują te rośliny?


Nie, używają starego sposobu hodowców, czyli po prostu selekcji. Rozmnażają ze
sobą osobniki o najwyższym stężeniu THC. Podobnie, jeśli rolnik chce mieć krowę
dającą dużo mleka, powinna ją urodzić mleczna krowa – to najpewniejszy sposób.
Albo gdyby chciała pani mieć konia, który bardzo szybko galopuje – wystarczy znaleźć
szybką klacz, szybkiego ogiera i zorganizować im randkę.

Ale zmiany w genach konopi też byłyby możliwe i przyniosłyby podobny skutek?
Zgadza się, tyle że takie procesy są kosztowne. Poza tym wyzwoliłoby to dodatkową
wrogość do konopi ze strony przeciwników GMO.

Rzeczywiście. Wielu miłośników marihuany argumentuje, że pali, bo „to


naturalna roślina, a nie żadna chemia”.
I ten argument, po części, by im odpadł. Zresztą po stężeniu THC i innych substancji
aktywnych biologicznie w marihuanie widać, że selekcja jest dosyć skutecznym
rozwiązaniem.

Czym są te inne substancje aktywne biologicznie?


THC, czyli tetrahydrokannabinol, to nie jest jedyna taka substancja w marihuanie. Do
niedawna rzeczywiście tak sądzono, ale dziś wiemy już, że w konopiach występuje
dodatkowo ponad 400 innych związków, w tym co najmniej 85 aktywnych
biologicznie. Zalicza się do nich wychwalany przez lekarzy i farmakologów CBD,
czyli kannabidiol – pod względem ilościowym najważniejszy składnik ekstraktu
z konopi (stanowi około 40 proc. tego ekstraktu).

Pozostałe substancje to: mircen, tlenek kariofilenu (wykrywany przez psy


tropiące narkotyki), α-terpinen i inne, głównie alkaloidy.
THC, podobnie jak wiele innych substancji psychotropowych występujących
w roślinach, należy do alkaloidów. Wyjaśnijmy, czym owe alkaloidy są.
Mówiąc w skrócie: to zasadowe związki organiczne obecne w roślinach,
zawierające azot. Do niedawna sądzono, że alkaloidy są swego rodzaju odpadami
produkcyjnymi komórek roślinnych, nie biorą bowiem udziału w metabolizmie
komórek, tylko stanowią jego efekt uboczny. Są to po prostu śmieci. Jednak ostatnio
coraz częściej wskazuje się, że alkaloidy są syntezowane celowo – po to, by roślina
mogła bronić się przed czyhającymi na nią szkodnikami, insektami, ślimakami,
pleśniami. Dla tych roślinożerców alkaloidy to po prostu toksyna. Z kolei ludzkości
dały się poznać głównie jako trucizny (choćby strychnina, atropina) i leki (choć leki,
pamiętajmy, to też trucizny), spośród których wybrane stały się narkotykami. Takimi
narkotykami są: morfina, kofeina, kodeina i nikotyna. Wszystko to alkaloidy.

Czyli THC chroni konopie przed zjedzeniem przez owady?


To tylko hipoteza.

Załóżmy jednak, że ta hipoteza jest błędna. Jaką inną funkcję mógłby pełnić
THC?
A jaką funkcję pełni melanina we włosach? Za sprawą jej działania nie jest pani
blondynką.

Naturalny kolor moich włosów to właśnie blond. A melanina, według mojej


wiedzy, chroni włosy przed silnym promieniowaniem słonecznym. Im cieplejszy
klimat, tym ciemniejsze włosy mają ludzie.
Jednakże czarny się nagrzewa i człowiekowi z takimi włosami jest jeszcze cieplej –
na dwoje babka wróżyła. Tysiące lat temu po ziemi chodzili tylko bruneci i brunetki.
Skąd zatem pojawili się blondyni? Otóż moja teoria jest taka, że blond włosy powstały
w wyniku przypadkowej mutacji genów. Nigdy by się nie utrzymały, gdyby blondynki
nie zostały uznane w kulturze za atrakcyjne płciowo. Tak się jednak stało, a co za tym
idzie – łatwiej znajdywały mężów i przekazywały geny. Radzę więc pani wrócić do
jaśniejszych włosów.
A ja wracam do konopi. Ludzie od pradziejów wiedzą, jak z wierzchołka roślin
i pojawiającej się na nich żywicy uzyskać środki odurzające. Na przykład w Indiach
głęboko zakorzeniony jest w kulturze zwyczaj popijania bhang – świętego hinduskiego
napoju przygotowanego na bazie mleka, wyselekcjonowanych, wysuszonych
i sproszkowanych liści oraz kwiatów konopi. Do dziś w Indiach bhang jest
sprzedawany w bardzo wielu miejscach, a niemal każda rodzina ma własny przepis na
ten napój (tak jak u nas w prawie każdej rodzinie nieco inaczej robi się bigos). Na ogół
jednak oczyszczone kwiaty i liście konopi gotuje się w wodzie z dodatkiem
aromatycznych przypraw: anyżu, kardamonu, płatków róży, cynamonu, imbiru i pieprzu.
Po kwadransie taką miksturę się odcedza, a konopie wielokrotnie mieli i dodaje do
nich mleko. To mleko, na końcu posłodzone, jest właśnie słynnym hinduskim napojem.
Można go pić albo palić w fajce wodnej. W ogóle Hindusi są mistrzami
w przyrządzaniu przeróżnych dań zawierających konopie. Pamiętają tylko o prostej
regule: THC łatwo rozpuszcza się we wszelkich tłuszczach i alkoholach, natomiast
w wodzie – nie. Niektórzy nawet przygotowują nalewki konopne na bazie spirytusu.
A jeśli ktoś pragnie szybkiego pobudzenia układu nerwowego, może wsadzić pod język
tłuszcz z THC. Substancja trafia wówczas do krwiobiegu szybciej, niż gdyby została
połknięta. Właśnie dlatego niektóre leki, np. nasercową nitroglicerynę, podaje się tą
drogą.

Słyszałam, że dobrym sposobem na kaca jest umieszczenie pod językiem


niewielkiej ilości miodu.
Ja ratuję się zawsze tabletkami. Ale wie pani, że tym, co czyni kaca tak męczącym,
jest nie sam alkohol, tylko produkt jego rozkładu – aldehyd octowy? Ten z kolei
rozkłada się później do kwasu octowego, który nie jest już taki wredny jak aldehyd.
Istnieje nawet metoda leczenia alkoholizmu polegająca na wszczepieniu pod skórę
antabusu – środka blokującego rozkład aldehydu do kwasu octowego. Każde picie
kończy się wówczas tak potwornym kacem, że człowiekowi odechciewa się alkoholu.
To całkiem skuteczna terapia, choć obrzydliwa i męcząca.
Konopie możemy zażywać też przez skórę, smarując się tłustymi maściami
z substancjami aktywnymi cannabis. Można również, przynajmniej teoretycznie, podać
je doodbytniczo, np. w czopkach, ale to wątpliwa przyjemność.

Najpopularniejsze jednak, przynajmniej w naszej kulturze, jest palenie konopi.


To dość wygodny sposób: płuca są znakomicie ukrwione, więc THC zawarty
w dymie natychmiast przedostaje się do krwi i dalej z łatwością pokonuje barierę
krew–mózg. Wystarczy kilkadziesiąt sekund od zaciągnięcia się skrętem, by poczuć
psychotropowe działanie THC. Każdy, kto kiedykolwiek jadł ciastka czy inne potrawy
z cannabis, wie, że choć to bardziej ekonomiczny sposób zażywania tej substancji
(wraz z dymem traci się mnóstwo THC), na efekty trzeba poczekać kilkadziesiąt minut.
Dodatkowo palenie rozszerza oskrzela, ma więc działanie przeciwastmatyczne.

Jak przygotowuje się taki susz do palenia?


Robi się go z wyciętych po kwitnieniu wierzchołków roślin konopi, w większości
języków nazywanych po prostu ganjah lub bardzo podobnie. W Indiach powszechnie
wiadomo, że jakość ganjah pogarsza się znacząco wraz z czasem składowania. Po roku
przechowywania taki susz będzie działał czterokrotnie słabiej niż świeża ganjah, a po
2 latach – nie będzie działał w ogóle. Już w XIX w. rząd indyjski, mający monopol na
marihuanę, wymagał, aby taki dwuletni, „przeterminowany” produkt został spalony
w obecności funkcjonariuszy akcyzowych. Mimo to, jak nietrudno się domyślić,
przeterminowana ganjah jest towarem dość powszechnym.

Jeśli nie chcemy, żeby mięso szybko się zepsuło, to je mrozimy.


Gdybym miał przechowywać marihuanę (oczywiście mówię czysto teoretycznie), to
właśnie w zamrażalniku. Tak zresztą zaleca Amerykanin Michael Backes, autor książki
Cannabis Pharmacy: The Practical Guide to Medical Marijuana. Na chłopski rozum
niska temperatura musi hamować rozkład substancji psychoaktywnych, choć nie znam
żadnych naukowych argumentów, które by za tym przemawiały. Naukowo udowodniono
natomiast, że przed spożyciem dobrze jest wygotować marihuanę w wodzie. Stężenie
THC będzie takie samo (THC nie rozpuszcza się bowiem w wodzie), a pozbędziemy
się różnych zanieczyszczeń i substancji chemicznych typu benzodiazepiny, którymi
marihuana może być nasączona.
Warto wspomnieć, jak w tradycji pakistańskiej pozyskuje się marihuanę. To bardzo
ciekawa metoda. Otóż umieszcza się konopie między dywanami, które później
delikatnie się o siebie pociera. Powstający w ten sposób drobniutki pył z substancjami
psychotropowymi nosi nazwę rup. Drugie wytrzepanie daje gorszy produkt,
w Pakistanie znany jako tahgalim. Wreszcie po trzecim trzepaniu powstaje ganjah.
Z kolei w Nepalu rośliny wyciska się w dłoniach, a potem zeskrobuje z rąk kulki
żywicy. Taki produkt nazywany jest tam charas.

To po prostu haszysz?
Tak. Jeśli ktoś jest miłośnikiem konopi, to na ogół docenia haszysz bardziej niż
marihuanę. Haszysz ma niemal identyczne działanie jak ganjah, ale nieco silniejsze.
W Europie marihuana zawiera od 6 do 9 proc. THC (choć holenderska gandzia może
mieć do 16 proc., a naturalna granica tej zawartości to około 18 proc.), z kolei
w przypadku haszyszu można mówić o mniej więcej 20 proc. Będzie więc działał
znacznie silniej. Jednak największą zawartość tetrahydrokannabinolu – nawet do 60
proc. – ma olej z haszyszu, czyli hash oil (nie mylić z olejem konopnym!).
W Indiach na przełomie XIX i XX w. rząd miał monopol także na dystrybucję
haszyszu. Indyjski haszysz cieszył się dużą popularnością w Egipcie, choć oczywiście
import tej substancji był zakazany. Nie tylko Polacy potrafią jednak kombinować –
znaleziono sposób na szmuglowanie haszyszu. Kiedy parowce przepływały przez Kanał
Sueski, załoga wyrzucała za burtę haszysz schowany w świńskich pęcherzach. Potem
przemytnicy wyławiali go do łodzi.
Konopie zawsze były popularne także w Chinach – stamtąd pochodzą pierwsze
zapisy o tych roślinach. W Tybecie zaś z konopi robiło się preparat mimea,
zawierający… ludzki tłuszcz. Co kraj, to obyczaj. Konopie są używane od wieków na
całym świecie, ale forma ich podania i rytuały temu towarzyszące to już kwestia
kulturowa.

Efekt jest jednak taki sam.


Owszem – THC ma magiczny wpływ na nasze ciało i umysł. Po marihuanie jesteśmy
odprężeni, skłonni do śmiechu, kreatywni (wpadamy na fantastyczne pomysły, choć
rzadko potrafimy je sobie potem przypomnieć, ponieważ marihuana zaburza pamięć),
wyostrza nam się wrażliwość na dźwięki, barwy, smaki, odbieramy świat nieco
inaczej, „pełniej”. Zmienia się percepcja czasu. Możemy też jednak odczuwać
nieuzasadniony niepokój, nieprzyjemną suchość w ustach, a ciśnienie krwi
i temperatura ciała będą spadać. Konopie to fascynujące rośliny, o różnych działaniach
i niepowtarzalnej historii.
3

SEKS, WSPINACZKA,
PORNOGRAFIA I SKRĘT, CZYLI
O UZALEŻNIENIACH
BEHAWIORALNYCH

Panie profesorze, krótkie pytanie: czy od marihuany da się uzależnić?


Da się, ale – jak sądzę – będzie to uzależnienie behawioralne.

Co to oznacza?
W największym skrócie: uzależnienie od zachowania, a nie uzależnienie fizyczne, od
samej substancji, o którym rozmawialiśmy wcześniej. Żeby lepiej zrozumieć, czym jest
uzależnienie behawioralne, znów musimy przyjrzeć się pracy mózgu. Jak wiemy,
kluczową rolę w przypadku uzależnień odgrywa układ nagrody. Dwie składowe tej
nagrody to lubienie i pożądanie. Lubienie odnosi się do samej konsumpcji, a pożądanie
– do oczekiwania na nią. Mózg nagradza nas już za samo czekanie na przyjemność.

Przyjemniej gonić króliczka, niż go złapać?


Często tak bywa, szczególnie że konsumpcja nagrody wywołuje zjawisko tolerancji.
Nagrody i ich konsumowanie sprawiają nam coraz mniejszą przyjemność. Natomiast
pogoń za nagrodą, pożądanie jej – wręcz przeciwnie, może kręcić nas coraz bardziej,
stać się wręcz obsesją. Bardzo dobrze widać to na przykładzie prokreacji. Ileż radości
sprawia nam flirt, te wszystkie rytuały związane z umawianiem się na randkę,
oczekiwaniem na nią, strojeniem się. Im więcej rytuałów, tym bardziej jesteśmy
nakręceni, by kogoś poderwać, i tym więcej frajdy. A sama nagroda, cóż, cieszy już
mniej.

Zawsze musi pan zejść na seks…


Ponieważ najprościej wytłumaczyć pewne zjawiska na przykładzie seksu. Ale zgoda,
możemy pomówić też o innego rodzaju nagrodach. Jeśli wygra pani na automatach
20 zł, zachęci to panią do kolejnych rozgrywek. Z czasem jednak taka wygrana nie
wystarczy – będzie pani chciała wygrać 200 zł. I tak właśnie wpada się w hazard.
Wygra pani tabliczkę czekolady, a potem zechce pierścionek. Jeśli zdobędzie pani
jakąś marną dziennikarską nagrodę, następne tego pokroju już nie będą cieszyć –
zapragnie pani Pulitzera. Weźmy inny klasyczny przykład: człowieka, który siedzi
przed telewizorem i przez cały wieczór zmienia programy, na żadnym nie zatrzymując
się na dłużej. Pół minuty i kolejny program. Cały wieczór szuka nagrody, ale jej nie
konsumuje. Nie ma z niej żadnego pożytku. Rozumie pani już różnicę między lubieniem
a pożądaniem?
Rozumiem.
Dodajmy jeszcze, że lubienie jest regulowane głównie przez mechanizmy
opioidowe, a pożądanie – przez dopaminowe. Mózg nagradza nas za czynności
seksualne, za opiekę nad potomstwem (opieka macierzyńska, choć uciążliwa, daje
radość), za pracę dla ogółu.

Pracę dla ogółu?


Praca na rzecz innych też jest przecież korzystna dla przetrwania gatunku. Może nie
dla przekazania akurat naszych genów, ale genów innych osobników – owszem.
Dlatego społecznicy, ludzie zaangażowani w działalność filantropijną lub na rzecz
lokalnej społeczności, są na ogół szczęśliwsi, bardziej usatysfakcjonowani. Mówi się,
że pomagamy innym, by pomóc sobie – i to jest zjawisko, które da się wytłumaczyć na
poziomie nie tylko filozoficznym, religijnym czy społecznym, lecz także
neurobiologicznym i ewolucyjnym. Jak ludzie się cieszą, gdy mogą np. współpracować
z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy!
Wszystko jest urządzone tak, żebyśmy mieli jak największe szanse przeżycia
i pozostawienia płodnego potomstwa. Mózg nagradza nas za czynności do tego
prowadzące, a karze za te, które są z tym celem niezgodne. Spotka nas więc kara, jeśli
wsadzimy rękę w ogień, złapiemy za kolce czy zjemy nieodpowiednią rzecz.
(Wyrośliśmy od roślinożerców, więc najbardziej lubimy smak słodki, taki jak mają
dojrzałe owoce. Smak kwaśny to sygnał, że owoc jest niedojrzały, a smak gorzki – że
jest zgniły. Dlatego tych smaków nie lubimy, przynajmniej dopóki nie nauczymy się ich
lubić, nie oswoimy się z nimi). Za działania korzystne, jeśli wziąć pod uwagę
przetrwanie gatunku, neurony dopaminowe mają nas nagradzać. Bywa jednak, że
„dobre i zwykłe” rzeczy, właśnie na skutek zjawiska tolerancji, przestają nas cieszyć.
Mechanizmy dopaminowe są zaburzone i wtedy zaczynamy szukać przeżyć
ekstremalnych. Ludzie uprawiający wspinaczkę wysokogórską, skoki ze spadochronem
czy wingsuit BASE jumping (dziwny sport: człowiek przebiera się za nietoperza
i skacze z gór, łapiąc odpowiedni wiatr) – myślę, że oni wszyscy mają zaburzone
mechanizmy dopaminowe. Taki wniosek zresztą sam się nasuwa, kiedy słucha się ich
relacji – ich nie cieszą zwykłe rzeczy, codzienne przyjemności. Oni żyją od wyprawy
do wyprawy, od skoku do skoku. To jest kwintesencja ich życia. I po co to robią? Po
nic. Nie idą na wojnę i nie walczą za ojczyznę albo za inne wzniosłe wartości (to
jeszcze byłoby zrozumiałe), tylko narażają się na śmierć wbrew wszelkim racjonalnym
argumentom.

Czyli są uzależnieni od ryzyka, które natura nam wynagradza?


Zgadza się. Od ryzyka są uzależnieni również hazardziści. Podobnie można uzależnić
się od innych zachowań nagradzanych przez naturę: od jedzenia (dzisiaj to jedno
z groźniejszych uzależnień) czy od sportu (sam kiedyś biegałem codziennie po Parku
Krakowskim, a kiedy przestałem, bolały mnie łydki – klasyczny objaw odstawienia
narkotyków). Aha, typowym przykładem uzależnienia behawioralnego jest…

Niech zgadnę: uzależnienie od seksu?


Właśnie! Dominique Strauss-Kahn, były minister finansów Francji i były dyrektor
Międzynarodowego Funduszu Walutowego, ewidentnie był uzależniony od seksu. Jako
wpływowy i bardzo bogaty człowiek mógł sobie zapewnić dziewczyny do wyboru, do
koloru: blondynki, brunetki, piękne i młode, piękne i starsze, lubiące perwersje,
a i dziewice pewnie by się znalazły. Ten szeroki wybór miał jednak dla niego mniejsze
znaczenie, ponieważ chodziło mu przede wszystkim o sam akt kopulacji. Mówiąc
brzydko: bzykał każdą. Aż raz bzyknął kobietę wbrew jej woli – Nafissatou Diallo,
pokojówkę hotelową. Później owa posługaczka zgłosiła ten fakt policji i polityka
zatrzymano w samolocie, gdy leciał do Nowego Jorku. A wystarczyłoby, żeby poczekał
kwadrans – mógłby mieć każdą… Ale nie, musiał uprawiać seks już, natychmiast. Jego
kariera legła w gruzach: musiał przez tę aferę zrezygnować ze stanowiska szefa
Międzynarodowego Funduszu Walutowego i ze startu w wyborach prezydenckich we
Francji w 2012 r., a zapowiadało się, że ma spore szanse na wygraną.
Klasyczny seksoholizm. Nawiasem mówiąc: seks kosztuje nas tyle energii, że
samica, która ma dni niepłodne, nie będzie go nawet uprawiać – pogryzie, skopie
samca, ucieknie od niego, ale do stosunku nie dopuści. Wśród ludzi jest inaczej.
Kobiety może i skupiają się, żeby zapewnić sobie dobrego samca, lecz gdy już go
zdobędą, są w stanie niemal zawsze zgodzić się na seks. A wie pani, że małpy podczas
dni płodnych mają inny kolor tyłków niż zazwyczaj? Jakie to wygodne!

Kiedy można mówić o uzależnieniu od seksu? Czy są jakieś normy?


To dobre pytanie. Zdaniem amerykańskich uczonych seksoholicy odbywają więcej
niż trzysta aktów onanizmu czy stosunków na trzy miesiące, mówimy więc o pięciu,
sześciu stosunkach lub masturbacjach dziennie. Z kolei w Teheranie do leczenia
uzależnienia kwalifikuje się osoby odbywające powyżej trzech aktów tygodniowo.
Granica jest zatem kwestią kulturową albo umowną.
Warto wspomnieć o jednym z rodzajów seksoholizmu, mianowicie: o uzależnieniu
od pornografii. Nie każdy jest znanym hollywoodzkim aktorem czy prezesem
Międzynarodowego Funduszu Walutowego i ma nieograniczony dostęp do wielu
partnerek czy partnerów zawsze chętnych do odbycia stosunku. Na szczęście istnieje
pornografia.
Na szczęście?
Pornografia to nieszkodliwy wentyl bezpieczeństwa, zmniejsza bowiem liczbę
nadużyć w realu. Niektórzy uważają nawet, że pornografia dziecięca jest korzystna, bo
dzięki niej pedofile nie atakują dzieci, tylko onanizują się przed komputerem. Nie mogę
się z tym zgodzić, ponieważ do nakręcenia tych filmów zaangażowano przecież dzieci,
a to już bezprawne i podłe. Ale np. pornografia obrazkowa – dlaczego nie? Na
ilustracjach nawet Putin może kopulować z niemowlęciem i czy komuś to zaszkodzi?
Moim zdaniem nie.
Pornografia jest też ucieczką od restrykcji seksualnych. Im bardziej konserwatywne
społeczeństwo, tym chętniej sięga po pornografię. W Polsce, jak wiadomo, pornografia
internetowa jest bezpłatna, więc nie dysponujemy szczegółowymi danymi.
Obstawiałbym jednak, że po pornografię znacznie częściej niż atrakcyjni single
z dużych miast prowadzący hulaszczy tryb życia sięgają mężczyźni, którzy od
kilkudziesięciu lat sypiają z tą samą kobietą i nie wyobrażają sobie jej zdradzić (co,
skądinąd, jest urocze i godne podziwu). Rolę pornografii jako ucieczki od seksualnych
restrykcji potwierdzają dane ze Stanów Zjednoczonych, gdzie pornografia internetowa
jest płatna, a tym samym w jakiś sposób monitorowana. Wyjątkowo dużo osób ogląda
pornografię w tych stanach, w których rządzą bardziej konserwatywni republikanie,
a najwięcej w stanie Utah, gdzie większość mieszkańców to zdeklarowani mormoni.
Warto wspomnieć, że ludzie uzależnieni od zachowań mają na ogół niższy wskaźnik
inteligencji emocjonalnej. I hazardziści, i ci, którzy kupują w galeriach, i ci oglądający
filmy pornograficzne do piątej nad ranem. Osoby z wyższą inteligencją emocjonalną
lepiej kontrolują swoje nałogi, przywiązują też większą wagę do relacji z innymi
osobami.

To zrobiliśmy sobie przegląd uzależnień naturalnych.


Warto dodać, że tego typu uzależnienia wymagają od nas większego wysiłku,
np. takie bieganie. Dlatego łatwiej sięgnąć po nagrody sztuczne poprzez uzależnienie
się od substancji chemicznych. To już dużo groźniejsze nałogi. Jeśli wziąć pod uwagę
mechanizmy neuronalne, te dwa rodzaje uzależnień są podobne – jest to choroba
mózgowych obwodów nagrody, motywacji, pamięci; w uzależnieniach zarówno
behawioralnych, jak i chemicznych podnosi się poziom dopaminy w jądrze półleżącym
przegrody, jednak w przypadku tych drugich dochodzi jeszcze jeden aspekt: substancja
uzależniająca krąży w organizmie i powoduje dodatkowe szkody. Przykładowo morfina
wpływa na odporność i może zablokować ośrodek oddechowy w mózgu. Nawet tak
ceniony w naszej kulturze alkohol niszczy wątrobę, przełyk i żołądek. Oprócz tego
w wypadku takich substancji bardzo dokuczliwe są fizyczne objawy abstynencji,
choćby delirium u alkoholików. Nawet gdy rzucamy niewinne papierosy, czujemy się
poirytowani. A jeśli ich nie rzucimy, możemy nabawić się raka płuc, pęcherza,
o zmarszczkach na twarzy nawet nie wspominając.

Pan jednak uważa, że od marihuany nie da się uzależnić fizycznie?


Albo że przynajmniej bardzo trudno to zrobić. Formułuję tę myśl po raz pierwszy:
wydaje mi się, że uzależnienie od marihuany jest uzależnieniem behawioralnym.

Dlaczego pan tak sądzi?


To, co czujemy, gdy chcemy zapalić skręta, nie jest prawdziwym głodem.
O prawdziwym głodzie możemy mówić wtedy, gdy zrobimy wszystko – nawet
zrujnujemy sobie życie – żeby tylko zażyć tę substancję. W przypadku osób palących
marihuanę jest to raczej łagodne uzależnienie od pewnych rytuałów, czynności, od tego,
że palimy skręta z kolegami i że jest przy tym mnóstwo śmiechu.

W zasadzie w większości nałogów mamy do czynienia z aspektem


behawioralnym. Myślę, że osoby palące papierosy też są w pewnym stopniu
uzależnione od rytuału, nie tylko od substancji.
Dobrze pani myśli. Żeby narkotyk dawał człowiekowi pełną nagrodę, muszą
wydarzyć się dwie rzeczy: poszukiwanie narkotyków i ich zażywanie. Aspekt
behawioralny odgrywa w tym bardzo dużą rolę, co świetnie widać na przykładzie fajki
– jakąż frajdę sprawia jej nabijanie, czyszczenie. Z papierosami jest podobnie. Gdyby
chodziło jedynie o dostarczanie nikotyny, to rzucanie papierosów za pomocą
plasterków czy gum z nikotyną byłoby bajecznie proste. A przecież wcale nie jest.
Palimy, bo ogienek się żarzy, bo wydmuchujemy kółka dymu, bo paląc, przy okazji
plotkujemy albo rozmyślamy. Nawiasem mówiąc: pod budynkami korporacji można
zauważyć ciekawe zjawisko – faceci palą samotnie, szybko, wyrzucają resztki
papierosa i po sprawie, kobiety zaś traktują wyjście na papierosa jak spotkanie
towarzyskie.
Z alkoholem jest na odwrót – typowo męskie picie to picie w gronie innych
mężczyzn, kobieta zaś pije wieczorem do lustra. Ale to znów kwestia kulturowa. Sam
zresztą jestem dowodem na to, że dużą rolę w nałogu palenia odgrywa aspekt
behawioralny. Gdy rzucałem papierosy, najgorzej czułem się w dwóch sytuacjach:
kiedy kończyłem obiad i kiedy siadałem przy maszynie do pisania. Zawsze wtedy
paliłem.
Podobnie jest z innymi narkotykami. Więźniowie, którzy wychodzą na wolność,
często wracają do nałogu. A przecież mieli za kratami mnóstwo czasu, by odzwyczaić
organizm od narkotyków. Jednak wychodzą, trafiają w to samo środowisko, do tej
samej sytuacji – i trach! Wszystko zaczyna się od nowa.
Pan uważa więc, że uzależnienie od marihuany nie jest groźne?
Nie twierdzę, że nie jest groźne w ogóle. Nawet jeśli uzależnienie od marihuany ma
jedynie charakter behawioralny, THC przyjmowany często i długotrwale może nas
nieco rozleniwiać, a nawet ogłupiać.
O tym, jak groźne potrafią być nałogi behawioralne, świadczy choćby skala
uzależnień od jedzenia – ile osób umiera rocznie z powodu otyłości! W przypadku
jedzenia w grę wchodzą różne kompulsje, a więc wewnętrzne przymusy wykonywania
pewnej czynności. Sam, choć jem niewiele, mam kompulsję, żeby zawsze dokończyć
przygotowaną kromkę chleba – choćbym w ogóle nie był głodny, myśl o nadgryzionej
kanapce będzie mnie męczyć.

Mnie męczy myśl o nieskończonej paczce chipsów albo czekoladzie.


Klasyka. W Anglii znaleziono na to niegłupi sposób, mianowicie: można kupić
chipsy jedynie w małych opakowaniach.

Albo w wielkich opakowaniach mieszczących w sobie dziesięć małych.


To też niezłe rozwiązanie. W przypadku jedzenia duże znaczenie ma kultura, co
widać świetnie na przykładzie Chin i Japonii. W Chinach dobrze wychowany gość
powinien zostawić trochę jedzenia na talerzu, żeby pokazać gospodarzom, że jest już
nasycony.

Logiczne.
Owszem. Tymczasem w położonej na nieurodzajnych wyspach Japonii sprawy mają
się zupełnie inaczej. Kuchnia jest tam skromna, wręcz ascetyczna i zjada się swoją
porcję do końca. Nie ma zwyczaju marnowania jedzenia, którego w tym kraju zawsze
brakowało. Jeśli Japończyk pojedzie do Chin, będzie z szacunku do tej kultury i do
gospodarzy niemal wylizywał talerz, a chiński gospodarz będzie mu ciągle dokładał.
I tak w kółko. W Polsce także nie powinno się zostawiać jedzenia na talerzu –
w naszym narodzie głód też nie był zjawiskiem rzadkim.

W jakich przypadkach naturalna nagroda może doprowadzić do uzależnień?


Kiedy jest jej dużo. Kiedy nagrody są zróżnicowane – w tej sytuacji dochodzi
czynnik nowości. Dawniej, gdy człowiek upolował mamuta, on i jego rodzina szybko
najadali się do syta (jeśli nie zjedli zwierzęcia tuż po upolowaniu, mięso szybko gniło
i już nie nadawało się do konsumpcji), a potem głodowali. Obecnie zaś mamy
nieograniczony dostęp do jedzenia (przynajmniej w zachodniej cywilizacji) i możemy
przez to popaść w ciąg. Podobnie jest z innymi substancjami, np. z alkoholem –
niektórzy nie trzeźwieją kilka dni z rzędu i poza piciem nie robią nic innego. Łatwo
o uzależnienia, jeśli układ nagrody jest nadmiernie stymulowany. Wówczas przestają
działać obwody hamowania („Nie pij, bo masz dużo roboty”, „Nie pij, bo będzie cię
boleć głowa”, „Nie pij, bo zdenerwujesz żonę”), a obwody pobudzania działają silniej
(„Napij się jeszcze, będzie fajnie. Po co wracać do obowiązków?”).

Jak więc stwierdzić, czy jest się uzależnionym?


Możemy zrobić sobie prosty test, odpowiadając na kilka pytań. Po pierwsze,
o istnienie zjawiska tolerancji: czy muszę robić coś coraz częściej, żeby sprawiało mi
to przyjemność? Po drugie, o zachowanie podczas abstynencji: czy jeśli jestem
pozbawiony jakiejś substancji lub czynności, to obsesyjnie jej poszukuję, odczuwam
zdenerwowanie? Po trzecie, o trudność, z jaką przychodzi mi kontrola: jak bardzo
„muszę” daną czynność wykonać? (Czy jeśli znajdę się w pomieszczeniu, gdzie nie
można palić, będę biegł do toalety, żeby to zrobić?) Po czwarte, o szkodliwe skutki,
jakie przynosi mi nałóg. Wreszcie po piąte, o to, czy nie zaniedbuję przez niego
obowiązków: czy nie siedzę na Facebooku, gdy muszę pracować, albo czy nie idę się
napić z kolegami, gdy są urodziny mojego dziecka?
Jeśli podejrzewamy lub ktoś z naszego otoczenia podejrzewa, że możemy mieć
problem z uzależnieniem od jakiejkolwiek substancji czy czynności, powinniśmy sobie
szczerze na te pytania odpowiedzieć. Dotyczy to również uzależnienia od marihuany,
które – wierzę – należy do najmniej groźnych. Jednak nawet jego nie powinniśmy
całkowicie bagatelizować. Pamiętajmy o jednym: zło tkwi w nas, a nie w substancji.

Mocne słowa.
Ale znajdujące potwierdzenie w badaniach. Opowiem pani o najczęściej cytowanej
pracy mojego znajomego, praskiego psychiatry Oldřicha Vinařa. Otóż miał on
pacjentkę, która skarżyła się na bóle wyłącznie o podłożu psychicznym. Jako kurację
Oldřich przepisał jej zastrzyki z morfiny. Powiedział, że przepisuje morfinę, ale tak
naprawdę wstrzykiwano jej sól fizjologiczną. Efekt placebo działał doskonale –
pacjentka wierzyła, że jest leczona opiatami, i bóle ustąpiły. Jednak wkrótce lekarz
wyjechał na urlop i przez jakiś czas nikt nie podawał kobiecie zastrzyków. Kiedy
wrócił, okazało się, że pacjentka ma typowe objawy abstynencji opioidowej: bóle
łydek, zatwardzenia, kłopoty z widzeniem. Sama wiara w to, że dostawała morfinę,
prawdopodobnie powodowała uwalnianie się endorfin w organizmie. I od nich kobieta
się uzależniła.
Powiadam więc: główna siła, ale też zagrożenia tkwią w mózgu, nie w farmakologii.
4

SZAŁWIA, KWAS,
AYAHUASCA. NARKOTYKI
BUDZĄCE BOGA W CZŁOWIEKU

Narkotyki, które dają poczucie transcendencji, wyjścia na spotkanie


z absolutem, nazywamy enteogenami. Skąd ta nazwa?
Enteogen znaczy tyle, co „budzący Boga w człowieku”; en – wewnątrz, teo – Bóg,
gen – generujący, tworzący. Tworzący w nas Boga. Samo pojęcie jest stosunkowo
nowe, jednak wiemy, że tego typu substancji używano od wieków. Mało tego, można
podejrzewać, że miały istotny wpływ na powstanie różnych systemów religijnych:
począwszy od pogańskich, a skończywszy na bardzo rozwiniętych, największych
religiach świata.

Ale przecież enteogenów nie ma wcale tak dużo.


W Europie zostały właściwie tylko konopie, opium i alkohol, jednak w kulturach
młodszych niż euroazjatycka tych substancji jest znacznie więcej. W przypadku
młodych, rozwijających się kultur mamy do czynienia z całą gamą enteogenów. Jeśli
natomiast kultura się starzeje, zostaje ich stosunkowo niewiele. A wie pani, jaki jest
prawdopodobnie najstarszy narkotyk ludzkości?

Mityczna soma, która ponoć była muchomorem. Mówiliśmy o tym przy okazji
ostatniej książki.
Zgadza się. Soma występuje w starych księgach hinduskich, ale można podejrzewać,
że zażywano ją również w innych kulturach, w tym judeochrześcijańskiej. Wiadomo, że
istniała jakaś psychotropowa roślina, bardzo popularna na całym świecie, z której
przyjmowaniem wiązały się różne rytuały. A potem soma wyginęła. Dziś wiemy, że tą
mityczną rośliną, a w zasadzie – grzybem (dla biologa grzyby to nie rośliny!), był
prawdopodobnie zwykły muchomor czerwony (Amanita muscaria), którego potrafi
rozpoznać każdy przedszkolak. Jak naukowcy to odkryli? Otóż muchomor czerwony
zawiera dwie substancje psychotropowe: kwas ibotenowy i muscymol. Ludzki
organizm ich nie rozkłada, a więc przechodzą one przez ciało, powodując zmiany
w procesach neurologicznych, a potem, niezmienione, zostają wydalone z moczem. Pod
koniec XVIII w. na Syberii odkryto, że tamtejsze ludy podczas obrzędów religijnych
jedzą zupę z wywaru z muchomorów, następnie zaś piją własny mocz. Recykling!
Później badacze powiązali fakty. W 1971 r. Gordon Wasson, ojciec etnomykologii,
wydał książkę Soma: Divine Mushroom of Immortality, w której przedstawił swoje
wnioski. I dziś w ślad za nim powszechnie uważa się, że słynną somą był swojski
czerwony muchomor w białe grochy. A ponieważ muchomor lubi lasy sosnowe
i brzozowe, w wielu miejscach, zwłaszcza w Indiach, wymarł wraz z wyginięciem
swojego naturalnego środowiska na skutek zmian klimatycznych. Utrzymał się
wprawdzie na północy Europy i Azji, ale jego spożycie zostało ograniczone. Ostatnimi
ludami, które to robiły, byli Czukczowie i Koriacy, zamieszkujący północno-wschodni
kraniec Rosji, oraz ludy uralskie: Ostiacy czy Wogułowie. Muchomora można było
spożywać tylko w ściśle określonych warunkach, podczas rytuałów, a sięgnięcie po
niego w innych okolicznościach groziło śmiercią. Jedyną pozostałością po tym rytuale
jest groźba śmierci w przypadku zjedzenia muchomora. Tabu było tak silne, że do dziś
muchomor czerwony funkcjonuje w powszechnej świadomości jako najbardziej trujący
grzyb (choć specjalnie trujący nie jest). I to, możemy podejrzewać – a nasze
podejrzenia graniczą z pewnością – jest najstarszy narkotyk. Był używany już
w czasach neolitycznych.

Skąd jeszcze – poza obserwacjami ludów syberyjskich, które piją własny mocz
po zjedzeniu muchomora – to wiemy?
Z ozdób na naczyniach ceramicznych z czasu neolitu – znajdują się na nich wzory,
które do złudzenia przypominają strzępki gotowanych muchomorów. Soma (czyli
najpewniej muchomor) była wszędzie: w Mezopotamii, w Indiach, na Bliskim
Wschodzie, na Syberii… Dziś nawet amatorzy grzybków boją się muchomora! Ale tego
może nie zapisujmy. Jeszcze ktoś się przeze mnie naje muchomorów i umrze. Z czego
się pani śmieje?

Z ostatniego zdania. Mogę je jednak zapisać?


W zasadzie niech pani zapisze, nie będę się czepiał podczas autoryzacji. Wróćmy
jednak do tematu: chciałbym jeszcze opowiedzieć o innych dawnych enteogenach. Był
np. taki napój berserków, który podawano wojownikom. Nie wiadomo konkretnie, co
zawierał, ale najpewniej była to jakaś przedziwna mieszanka grzybów
psylocybinowych, jagód belladonna, bielunia dziędzierzawy i być może jeszcze innych
psychotropowych ziół. Napój berserków podawano wikingom, gdy szli do ataku.
Powodował on potworne zmiany w ich psychice, nastawieniu do walki: robili się
bardziej agresywni, odważni, mieli więcej siły, nie odczuwali bólu, nie bali się
śmierci. Jeśli jednak któryś taką walkę przeżył, nie nadawał się później do niczego.
Musieli go zabić. Skoro już jesteśmy przy temacie wojny, warto wspomnieć, że
zażywanie enteogenów było domeną nie tylko wikingów. W trakcie drugiej wojny
światowej żołnierze armii rosyjskiej też dostawali przed walką setkę wódki – na
odwagę.

Mnie lepiej jeździ się konno i lepiej szusuje na nartach, gdy wezmę łyka dla
kurażu. Ale z tego łyka setka się nie uzbiera, nawet nie pięćdziesiątka.
Lepiej się pani uprawia sporty (szczególnie że nie są to sporty typu szachy),
ponieważ alkohol zmniejsza lęk, zwiększa zaś odwagę i chęć podejmowania ryzyka.
Radziłbym jednak uważać, bo jeśli coś się stanie, nie będą pani przysługiwały
pieniądze z ubezpieczenia. Wracając do historii enteogenów: przez wieki używano też
wspomnianego już bielunia dziędzierzawy. Kapłanka Pytia w wyroczni delfickiej
przepowiadała przyszłość, siedząc na trójnogu obok ogniska. A do ogniska, jak obecnie
się sądzi, wrzucano właśnie ziele bielunia dziędzierzawy, czyli po łacinie Datura
stramonium.
O większości substancji psychoaktywnych stosowanych na Starym Kontynencie dziś
już pewnie nie wiemy, natomiast kiedy odkryto Amerykę, tamtejsza kultura była jeszcze
bardzo młoda i używała mnóstwa takich enteogenów. Na przykład ololiuqui, nasiona
wilca, zawierają erginę – alkaloid bardzo przypominający LSD. Przed Kolumbem
ololiuqui było bardzo popularne w Meksyku. Kwiaty tej rośliny wyglądają uroczo:
mają piękne żywe odcienie niebieskiego i różu. Przypominają nieco bratki. Ergina to
jednak niezwykle niebezpieczna substancja – jej dawka aktywna jest zarazem dawką
bliską śmiertelnej.
W Ameryce dużą popularnością cieszyło się też drzewo yopo, czyli Anadenanthera
peregrina. Zawiera β-karboliny i tryptaminy. Tego enteogenu używano w przeróżnych
ceremoniach i szamańskich rytuałach uzdrawiania. Nasiona yopo palono w fajkach
z kości pumy albo wdmuchiwano w postaci tabaki, przy czym towarzyszył temu cały
rytuał – tabakę wdmuchiwano do nosa drugiej osoby przez jakąś rurkę lub kość.

Spożywanie narkotyków na ogół wiąże się z rytuałami.


Narkotykiem nigdy nie jest sama substancja, liczy się też otoczka związana z jej
przyjmowaniem. Nawet dziś widać to na przykładzie zwykłej fajki – ileż jest zachodu
z jej nabijaniem! Alkohol także inaczej smakuje podany w odpowiednim kieliszku,
wypity z jakiejś okazji, w towarzystwie znajomych, kochanki czy żony niż taki żłopany
z gwinta, do lustra. Skręty z marihuany również, wbrew pozorom, pali się w sposób
rytualny. Dla wielu sztuką jest już samo przygotowywanie jointa, nie mówiąc
o zwyczaju podawania go z ręki do ręki. Funkcjonuje nawet taka anegdota: na ławce
siedzi dwóch emerytów i patrzy na stojącą naprzeciwko grupę młodych ludzi, którzy
podają sobie skręta. Jeden emeryt mówi do drugiego: „Patrz, jacy biedni studenci,
jednego papierosa palą w tyle osób”. A drugi mu odpowiada: „Biedni, ale dzielne
chłopaki, mimo to się śmieją!”.
Jeszcze słówko o yopo – jego nasiona często podawano z ayahuascą.

Napojem bogów?
Raczej szamanów. Napój rytualny, który nazywamy ayahuascą, jest mieszaniną
gatunków Acacia virosa, Mimosa hostilis oraz nasion ruty stepowej. Dwie pierwsze
rośliny zawierają DMT, czyli dimetylotryptaminę. Przyjęcie samej DMT nie powoduje
u człowieka żadnych szczególnych efektów, ponieważ jest ona szybko rozkładana.
Jednak już w połączeniu z harmaliną, która znajduje się np. w nasionach ruty stepowej,
DMT to bardzo silny enteogen. Taki miks powoduje wizje i objawienia religijne.
Możemy podejrzewać, że coś, co ayahuascę przypomina, przyjmowano również
w Ziemi Świętej, ale tam musiała być to mieszanina z nieco innych roślin. Każda
kultura korzystała z tych roślin, które rosły w jej strefie klimatycznej. W Ameryce
Południowej dość popularny był kaktus pejotl, który zawiera meskalinę (meskalina
znajduje się także w innych kaktusach: peruwiańskim, boliwijskim i San Pedro). Pejotl
odgrywał znaczącą rolę w kulturze Meksyku, ale jego fanem był też Witkacy.
Nasz Stanisław Ignacy Witkiewicz?
Ten sam. Witkacy zawsze podkreślał wyższość tego narkotyku nad innymi. O pejotlu
pisał, że „nie daje fizycznej, bydlęcej euforii, którą tamte »białe wróżki« wciągają
powoli do swych zakazanych rajów, niszcząc przy tym wolę i odwartościowując
rzeczywisty świat i życie”.
Innym razem tak przedstawiał swoje doznania po zażyciu ulubionego enteogenu:
„O ile alkohol i kokainę zaliczyć można do jadów realistycznych – potęgują świat, nie
dając nastroju niesamowitości – o tyle peyotl nazwałbym narkotykiem metafizycznym,
dającym poczucie dziwności istnienia, którego w stanie normalnym doznajemy
niezmiernie rzadko – w chwilach samotności w górach, późno w nocy, w okresach
wielkiego umysłowego przemęczenia, czasem na widok rzeczy bardzo pięknych”.

Słowem: fan egzotycznych narkotyków.


Egzotycznych, a jednocześnie „trudnych”, wymagających poświęcenia i swego
rodzaju odwagi. Pejotl nie od razu daje bowiem poczucie euforii, radości. Zanim
doświadczy się fascynujących wizji, trzeba przejść przez potworną fazę.

Z alkoholem jest odwrotnie.


Przy kieliszku nalewki czujemy przyjemność, zanim dojdziemy do dna. Jeśli jednak
damy się ponieść tej przyjemności, później zapłacimy za to kacem. W przypadku
pejotlu karę dostaje się wcześniej. Tego narkotyku do dziś używają Indianie Nawaho
w obrzędach religijnych. Aby we współczesnych Stanach Zjednoczonych móc go
stosować, Nawahowie specjalnie założyli Amerykański Kościół Tubylczy (Native
American Church). Nie każdy może jednak zostać jego członkiem – trzeba być co
najmniej ćwierć krwi Nawaho. Sąd Najwyższy uznał, że chociaż pejotl znajduje się na
liście substancji zakazanych, członkowie tego Kościoła mogą go legalnie używać.
A tych członków jest już ćwierć miliona. Obawiano się, że pejotl będzie powodował
ciężkie upośledzenia umysłowe, jednak te obawy okazały się nieuzasadnione. Wręcz
przeciwnie – członkowie Kościoła Tubylczego cieszą się lepszym zdrowiem niż inni
Indianie, ponieważ w odróżnieniu od nich nie nadużywają alkoholu.

Nawahowie przyjmują pejotl w czasie jakichś nabożeństw?


Organizują całonocne nabożeństwa, zwoływane na ogół w jakiejś konkretnej
intencji: gdy ktoś ze społeczności jest chory, idzie na wojnę albo ma jakieś problemy.
Przez całą noc Indianie muszą siedzieć prosto, modlić się i śpiewać. Pejotl w formie
świeżej, sproszkowanej lub herbaty przyjmują jak sakrament, podobnie jak my
komunię. Takich „rund komunii” jest kilka, ponadto każdy uczestnik nabożeństwa może
wystąpić o dodatkową porcję pejotlu w dowolnym momencie rytuału. Nie może za to
pod żadnym pozorem opuścić ceremonii przed jej końcem.
Z innych enteogenów zostały nam jeszcze słynne grzyby psylocybinowe…

Grzybki halucynki!
Czyli łysiczki. Zawierają psylocybinę i psylocynę. Rosną niemal na całym świecie,
choć poszczególne gatunki nieco się różnią. W Ameryce Południowej występuje
np. łysiczka meksykańska, stosowana tam jako enteogen już ponad 2 tys. lat temu.
W Polsce takim grzybkiem jest łysiczka lancetowata. Po zebraniu przypominającego ją
okazu łatwo można sprawdzić, czy to rzeczywiście łysiczka, czy też inny grzyb.
W kontakcie z powietrzem psylobicyna natychmiast robi się niebieska. Wystarczy więc
nacisnąć taki grzyb – jeśli od razu zmieni kolor, to znaczy, że jest psychotropowy.
Grzybki działają delikatnie halucynogennie, subtelniej niż pejotl czy yopo. Wizje po
nich są na ogół pozytywne, inaczej postrzegamy czas i przestrzeń, wyostrzają się
zmysły, a myśli stają się bardziej kreatywne. To tzw. good trip. Jednak gdy przyjmie
się grzyby w niekomfortowych okolicznościach lub gdy trafi na osobę o słabej
konstrukcji psychicznej, faza może już nie być tak przyjemna. Pojawia się uczucie
zagubienia, dezorientacja, irytacja, smutek. Emocje te mogą przerodzić się nawet
w napady paniki, paraliżujący strach, że faza nie przejdzie. To jest właśnie bad trip –
ciemna strona grzybów.
Bad trip może nam się również przytrafić po LSD, czyli dietyloamidzie kwasu
lizergowego, który jest pochodną ergoliny. Ergolinę zawierają niektóre rośliny
i grzyby: wspomniane ololiuqui, powój fiołkowy, piękny kwiat o wdzięcznej nazwie
hawajskie dziecię, a także nasz polski sporysz, pasożyt bytujący w kłosach zbóż.
Pamiętam, jak w latach 60. pracowałem w Instytucie Farmakologii na Cambridge: na
zajęciach studenci izolowali substancje czynne sporyszu i syntezowali z nich LSD.

I co później robili z tym LSD?


Jak to co? Ćpali. W Wielkiej Brytanii był to wówczas niezwykle popularny
narkotyk. Śpiewali o nim Bitelsi w piosence Lucy in the Sky with Diamonds (proszę
napisać L, S i D wielkimi literami, żeby każdy wiedział, że to nie kolejna mdła
piosenka o zakochaniu).
Roślin będących enteogenami jest znacznie więcej – nawet trudno byłoby o nich
wszystkich opowiedzieć. Drzewo vilca – podobnie jak yopo – zawiera DMT. Są też
jurema i poganek rutowaty z psychotropową harminą. Lulek czarny i bieluń
dziędzierzawa zawierają z kolei alkaloidy tropanowe.

Jest również szałwia…


Psychotropowe właściwości ma szałwia wieszcza, Salvia divinorum – nie mylić
z szałwią lekarską, którą np. płuczemy usta, gdy mamy jakieś zapalenie. Albo
z przyprawą. Szałwię wieszczą można żuć lub – co powoduje silniejsze, choć krótsze
wrażenia – palić. Zawiera ona salwinorynę A, czyli związek psychotropowy, który jest
typowy jedynie dla tej rośliny. Dlatego wizje, które powoduje, są wyjątkowe i mogą
zdezorientować nawet osoby mające spore doświadczenie z narkotykami. Szałwia
wieszcza, można powiedzieć, serwuje krótką wycieczkę w zaświaty. Jej konsumenci
mają wrażenie przejścia w inny świat i utraty związku z otaczającą ich
rzeczywistością; w pewnym sensie przypomina to proces umierania. Dobrze, żeby
szałwia była palona przy osobach doświadczonych, które pomogą debiutantom wrócić
do ich ciała, jeśli będą z tym problemy. Warto podkreślić, że szałwia wieszcza nie
tylko nie uzależnia, lecz także pomaga odstawić narkotyki osobom uzależnionym od
innych substancji. Pomocny w zerwaniu z nałogiem narkotykowym może być również
Tabernanthe iboga – krzew zawierający ibogainę (alkaloid).
Inne rośliny o właściwościach psychotropowych to: niebieski lotos, tytoń dziki
i krasnodrzew pospolity. Ten ostatni zawiera kokainę. Kokainę dodawano kiedyś do
coca-coli. Do 1903 r. można było ją legalnie produkować. Co ciekawe, w świetle
prawa wciąż możemy napić się coca-coli z kokainą, o ile jest to cola wyprodukowana
przed 1903 r.

Takie stare butelki można jeszcze znaleźć na rynku?


Można, ale trzeba za nie naprawdę słono zapłacić. Kokaina jest zresztą świetnym
przykładem, jak zmieniało się nastawienie władzy do narkotyków. Przecież dawniej
była całkiem legalna.

Ale dawniej ludzie używali jej z umiarem.


Zaczęło się od żucia liści koki, potem były one macerowane w winie, następnie
wyekstrahowano kokainę z liści, żeby ją wciągać. Wreszcie pojawiła się postać do
palenia – crack, który jest już niebezpiecznym świństwem.

Gdy byłam w Boliwii, radzono mi, żebym w celu złagodzenia choroby


wysokościowej (wysokości sięgały tam powyżej 3 tys., a nawet 4 tys. m) żuła liście
koki. Przez kilka dni właściwie nie wypluwałam tej koki z ust. Jeśli nawet czułam
się znarkotyzowana, to bardzo subtelnie.
Ponieważ kokaina w postaci liści koki nie jest szkodliwa. Rozrzedza krew, co
pomaga na wysokościach, gdzie jest mniej tlenu. Dzięki temu łatwiej się oddycha.
Liście koki zawierają maksymalnie 2 proc. kokainy, a do produkcji kilograma czystego
narkotyku potrzeba aż 45 kg suszonych liści.

Ponoć Indianie zamieszkujący Andy przez wieki uważali, że kokaina – dar


Boga, pozwalający im znosić życie w takich warunkach przyrody i trudy
niewolniczej pracy – przyniesie klątwę białym. I patrząc na to, co się stało po
wyekstrahowaniu kokainy, możemy powiedzieć, że ta przepowiednia w pewnym
sensie się spełniła.
Spełniła się, bo ludzie zachodniej cywilizacji przyjmują narkotyki bez pokory. Przez
wieki addyktogeny, w tym bardzo silne, były przyjmowane rytualnie, w obecności
kapłana lub szamana, w ściśle określonych warunkach. To zapobiegało uzależnieniom
oraz chorobom spowodowanym przez te substancje. Narkotyki zaczęły szkodzić
dopiero współczesnemu człowiekowi z naszej kultury – człowiekowi pozbawionemu
pokory wobec natury i własnego organizmu. Człowiekowi, który wszystko wie
najlepiej i czuje się panem świata.
5

MOJŻESZ I GRZYBY
HALUCYNOGENNE, CZYLI
O NARKOTYKACH W BIBLII

Co osiemdziesięcioletni poważany profesor ma wspólnego z nieco jarmarczną


gwiazdą muzyki pop…?
Mówi pani o Dodzie?

Tak.
O przepraszam, ani wygląd, ani intelekt pani Doroty nie wydają mi się specjalnie
jarmarczne. Jestem jej fanem, odkąd powiedziała w telewizji, co sądzi o generale
Szczygle. Chciał ją wysłać na koncert dla polskich żołnierzy w Iraku, przy czym nie
zamierzał wypłacać honorarium ani nawet ubezpieczać sprzętu muzycznego. Myślę, że
łączy nas z panią Dodą to, że mówimy, co myślimy.

Stanął pan w jej obronie, kiedy sąd skazał ją za obrazę uczuć religijnych.
Stanąłem i wciąż stoję. Po pierwsze, nie po to Polacy walczyli o wolność słowa,
żeby potem skazywać siebie nawzajem za publiczne mówienie tego, co myślą. Po
drugie, uważam, że Doda, stwierdzając, iż Biblię napisali ludzie „napruci winem
i palący jakieś zioła”, z pewnością miała rację. Nie wiem, czy zna historię enteogenów
na tyle, by formułować takie wnioski, czy też to przypuszczenie było w jej przypadku,
powiedzmy, intuicyjne. Tak czy inaczej, jeśli wczytamy się w Biblię i zestawimy to
z wiedzą na temat substancji psychotropowych, wnioski nasuwają się same.
Szczególnie w Starym Testamencie jest wiele opowieści, w których – jak można
podejrzewać – występują substancje psychotropowe.

Które fragmenty ma pan na myśli?


Na przykład Księgę Wyjścia, rozdział 16. Gdy Mojżesz wyprowadził Żydów
z Egiptu i szedł z nimi przez pustynię Sin, to ich głównym źródłem pożywienia była
spadająca z nieba manna, ukazująca się rano na polu – dar Boga dla ludu wybranego,
dar, dzięki któremu podczas tej wędrówki Żydzi nie poumierali z głodu.

„Oto ześlę wam chleb z nieba, na kształt deszczu” – miał powiedzieć Bóg do
Mojżesza.
Żydzi byli już wówczas wygłodzeni, zmęczeni i zaczynali się buntować. Mówili:
„Obyśmy pomarli z ręki Pana w ziemi egipskiej, gdzieśmy zasiadali przed garnkami
mięsa i jadali chleb do sytości. Wyprowadziliście nas na tę pustynię, aby głodem
umorzyć całą tę rzeszę”. Bóg obiecał więc Mojżeszowi zesłać chleb – i rzeczywiście,
jak czytamy, następnego dnia pod warstwą rosy Izraelici znaleźli „coś drobnego,
ziarnistego, niby szron na ziemi”. Pokarm „był biały jak ziarno kolendra i miał smak
placka z miodem”. Nazywano go chlebem ucisku. Kanadyjski religioznawca
i psychoanalityk Dan Merkur uważa, że to właśnie manna była pierwszym środkiem
psychotropowym, który spożywali Izraelici.

I czym ta manna, według jego teorii, miała być?


Grzybem halucynogennym.

Co o tym świadczy?
Po pierwsze to, że tajemnicze kulki rozpływały się w papkę, jeśli ich szybko nie
zebrano. Mojżesz ostrzegał lud: „Niechaj nikt nie pozostawia nic z tego do następnego
dnia”. Część Żydów jednak nie posłuchała proroka. Obawiali się, że następnego dnia
znów będą musieli mierzyć się z głodem. Jak czytamy w księdze, „tworzyły się robaki
i nastąpiło gnicie”. Tak szybki rozkład jest charakterystyczny dla grzybów, podobnie
jak to, że wysuszone okazy wyglądają jak wafelki chleba w kolorze nasion kolendry.
Taka była właśnie biblijna manna.

A na jakiej podstawie pan profesor uważa, że chleb ucisku miał działanie


halucynogenne?
Mam wymieniać? Jak czytamy w Księdze Wyjścia, po spożyciu manny Izraelici
„spojrzeli ku pustyni i ukazała im się w obłoku chwała Pana”.
O halucynogennych właściwościach manny świadczą też wydarzenia znacznie
późniejsze, z uczty Baltazara, syna króla Babilonu. Ale po kolei: na pamiątkę wydarzeń
na pustyni Mojżesz polecił umieścić sporą ilość manny w złotym naczyniu. Chciał
zachować święty pokarm dla przyszłych pokoleń. To naczynie było potem
przechowywane jako swego rodzaju relikwia w świątyni w Jerozolimie.

W ciągu jednego dnia manna gniła na pustyni, a przez tyle lat nie rozłożyła się
w świątyni?
Była wysuszona – oto cały sekret. Grzyby suszone też można przecież przechowywać
bardzo długo. Ale proszę dać mi dokończyć: w 598 r. przed Chrystusem świątynię
w Jerozolimie obrabował okrutny pogromca Żydów, Nabuchodonozor – dziadek
Baltazara, a ojciec króla Nabonida.

Z Księgi Daniela wynika, że Baltazar był synem, a nie wnukiem


Nabuchodonozora.
W niektórych fragmentach jest napisane, że był synem Nabuchodonozora, a w innych
– że synem Nabonida. Są w Biblii pewne nieścisłości – przecież to księga pisana przez
ludzi, którzy nie unikali wina ani innych psychotropowych substancji.

Pan żartuje, a ja pytam serio.


OK, więc odpowiem serio: nieścisłości wynikają zapewne z tego, że w językach
semickich wyraz ab oznacza zarówno ojca, jak i dziadka. Pozwoli pani, że dokończę
wreszcie historię, którą zacząłem. Wróćmy do zrabowania świątyni przez
Nabuchodonozora. Otóż pogromca Żydów wyniósł stamtąd wiele srebrnych i złotych
naczyń, a wśród nich, jak możemy wywnioskować z Biblii (analizując kilka różnych
ksiąg), złote naczynie z manną z pustyni Sin.
Te naczynia przez lata stały nieużywane, do momentu gdy król Nabonid po
przegranej bitwie z Persami schronił się w Borsippie. Baltazar postanowił wydać
ucztę, żeby podnieść na duchu siebie i mieszkańców Babilonu. To była uczta, jak
czytamy w Księdze Daniela, na tysiąc osób. Baltazar nakazał przynieść naczynia
zrabowane ze świątyni w Jerozolimie i biesiadnicy pili z nich wino, wychwalając przy
tym różnych bożków. I wtedy zaczęły się dziać przerażające rzeczy… Biesiadnikom
ukazały się „palce ręki ludzkiej i pisały za świecznikiem na wapnie ściany
królewskiego obrazu”. Baltazar się przeraził, „jego stawy biodrowe uległy
rozluźnieniu, a jego kolana uderzały jedno o drugie”. Nikt z dworu nie potrafił
odczytać, co napisała tajemnicza ręka. Dopiero prorok Daniel, którego wezwał do
siebie Baltazar, odczytał te dziwaczne litery: mene, mene, tekel, ufarsin. Słowa te
zapowiadały rychły upadek króla i całego królestwa. I rzeczywiście, tej nocy król
został zabity.

Uważa pan, że te dwa biblijne opisy dowodzą, że manna była grzybem


halucynogennym?
Naukowcy do dziś spierają się, czym w rzeczywistości była manna. Tym bardziej że
te dwa opisy jej działania, na pustyni i na uczcie Baltazara, są bardzo różne. Ja jednak
uważam, podobnie jak większość etnomykologów (czyli specjalistów od wpływu
grzybów na dzieje ludzkości i kształtowanie kultur), że manna była niczym innym jak
grzybem Psilocybe cubensis. Najbardziej odpowiada on bowiem biblijnym opisom.
Wprawdzie Psilocybe cubensis nie występuje na terenie dzisiejszego Izraela, ale rosną
tam inne gatunki zawierające psylocybinę (zresztą jak w większości miejsc na świecie:
w Polsce jest to łysiczka).

Jakie inne narkotyki, według pana, są opisywane w Biblii?


Daleko szukać nie trzeba. Co Trzej Królowie przynieśli w darze malutkiemu
Jezusowi?

Mirrę, kadzidło i złoto.


Otóż przynieśli dwie substancje psychotropowe oraz coś, za co można było kupić
sporo innych takich substancji. Mirra, wbrew temu, co się uważa, nie była tylko drogim
pachnidłem. Tej aromatycznej żywicy z drzewa kamforowego używano niegdyś jako
leku na wiele różnych chorób i dolegliwości, łącznie z nowotworowymi. Mirra jest
silnym środkiem przeciwbólowym, a co więcej, wprowadzającym w stan rozkoszy.
Zawiera terpenoidy i steroidy, niektóre z nich działają na te same receptory co morfina.
Mówiąc prościej: pod względem działania mirra przypomina morfinę. Podawano ją
wraz z winem osobom skazanym na śmierć krzyżową, aby mniej cierpiały.
W Ewangelii wg św. Mateusza czytamy, że taką miksturę zaproponowano również
Jezusowi przed ukrzyżowaniem. On jednak jej nie przyjął, ponieważ – jak możemy
domniemywać – chciał być w pełni świadomy w chwili śmierci.
Co ciekawe, w mitologii greckiej Mirra była córką króla Cypru, Kinyrasa,
z którym… współżyła. Z tego kazirodczego związku narodził się Adonis, późniejszy
kochanek Afrodyty. Za karę Mirra została zamieniona w drzewo, z którego kory
otrzymuje się psychodeliczną żywicę, czyli mirrę.

A kadzidło?
Już od dawna wiadomo, że jego zapach wpływa na psychikę. Badania głównego
składnika kadzidła, żywicy kadzidłowca, potwierdziły działanie psychotropowe
królewskiego daru: przeciwdepresyjne, przeciwlękowe i uspokajające. Kadzidło miało
łagodzić depresję, rozluźniać i poprawiać nastrój. Uważano też, że chroni przed
chorobami. Kiedy któryś z członków rzymskiej rodziny książęcej Pamphili odwiedzał
kościół św. Agnieszki, znajdujący się nieopodal ich pałacu, na placu Navona,
natychmiast podbiegali do niego mnisi utrzymywani przez księcia. Żeby go okadzić.
Poza tym, cóż, kadzidło zabijało niemiłe zapachy, których na pewno nie brakowało,
gdy ludzie stali ciasno zgromadzeni na obrzędach religijnych. Co do Jezusa i Nowego
Testamentu: nie możemy też zapomnieć, jaki był pierwszy cud Chrystusa.

Uzupełnienie wina na weselu w Kanie Galilejskiej.


Właśnie. Wino jest w Biblii obecne wprost, i to w dużych ilościach. Chociaż
wiemy, że alkohol ma działanie psychotropowe, jak każdy inny narkotyk, obecność
wina w świętych księgach jakoś nikogo nie oburza. (Przykładowo Noe, jak wynika
z Biblii, mógł nadużywać alkoholu: „Gdy potem napił się wina, odurzył się [nim]
i leżał nagi w swym namiocie”. Jednak nie Noe został ukarany przez Boga, tylko jego
syn Cham. Za to, że się z niego naśmiewał). Jeśli natomiast publicznie zasugeruje się,
że przywódcy i prorocy z czasów biblijnych mogli palić zioła, to już się w naszych
polskich narkofobicznych głowach nie mieści!
John Marco Allegro, pochodzący z Wielkiej Brytanii, wybitny XX-wieczny historyk
religii, przeprowadził analizę językową świętych ksiąg i stwierdził jednoznacznie, że
halucynogeny występują w Biblii. Poświęcona temu zagadnieniu książka, The Sacred
Mushroom and the Cross, wydana w 1970 r., wywołała falę oburzenia i została uznana
za obrazoburczą. Do tego stopnia, że zrujnowała facetowi karierę. Dopiero kilka lat
temu, dwadzieścia lat po śmierci Allegra, rehabilitowano jego poglądy. Nagle
doceniono wartość jego pracy i zrozumiano, że konserwatywni uczeni, atakując go,
robili to tylko z przyczyn ideologicznych.

W Polsce taka książka dopiero spowodowałaby oburzenie!


Czy o wiele większe? Narkofobia nie jest bynajmniej naszą narodową specjalnością.
Zresztą to właśnie Polka, Sara Benetowa, jeszcze przed drugą wojną światową jako
pierwsza na świecie zasugerowała (i to w swojej pracy magisterskiej!), że trzcina
wonna używana do sporządzania świętego oleju to w rzeczywistości konopie.

Świętego oleju?
Służącego do namaszczania Arki Przymierza i kapłanów. Bóg powiedział do
Mojżesza: „A ty weź sobie najprzedniejszych wonności: pięćset łutów wybornej mirry,
wonnego cynamonu połowę tego, czyli dwieście pięćdziesiąt łutów, i wonnej trzciny
dwieście pięćdziesiąt łutów. I kasji pięćset łutów, i jeden hin oliwy z oliwek. Zrobisz
z tego święty olej do obrzędowego namaszczania, wonną mieszaninę”. Benetowa,
absolwentka archeologii na Uniwersytecie Warszawskim, badaczka polskich
i żydowskich zwyczajów ludowych, uważała, że ta trzcina wonna, w oryginale keneh
bosem, to właśnie konopie. Pisała o tym w wydanej w 1936 r. książce Konopie
w wierzeniach i zwyczajach ludowych.

I co: oberwało się jej za tę książkę?


Nie oberwało, ale też publikacja przeszła właściwie bez echa. Sama Benetowa
niedługo po studiach wyjechała do Stanów Zjednoczonych robić doktorat. I już jako
Sula Benet, doktor Columbia University, wydała swoją książkę raz jeszcze, tym razem
po angielsku, nadając jej tytuł Early Diffusion and Folk Uses of Hemp. Tam wreszcie
publikację dostrzeżono i nawet przedrukowano do kultowej wielotomowej
Encyclopaedia Judaica. Do dziś jednak większość uczonych nie chce przyjąć tezy
Benetowej. Jak sądzę, głównie z powodów ideologicznych.

W takim razie czym, według tych uczonych, był keneh bosem używany do
sporządzania świętego oleju?
Większość naukowców sądzi, że tatarakiem (Acorus calamus). Nawet jeżeli mają
rację (w co wątpię, produkty z konopi były bowiem na Bliskim Wschodzie znane, więc
nie rozumiem, dlaczego Izraelczycy mieliby z nich nie korzystać), to i tatarak wcale nie
jest taki niewinny. To roślina od dawna używana w medycynie wschodniej,
nieprzypadkowo zresztą. Otóż tatarak zawiera liczne substancje psychotropowe, z α-
i β-azaronem na czele. Pani też z pewnością zna smak oleju z tataraku – dodaje się go
do gorzkich wódek, wermutów, likierów i nalewek. Ponieważ jest to produkt prawnie
dozwolony (cóż, politycy, wpisując kolejne substancje na listę produktów zakazanych,
tylko walczą z wiatrakami), można go łatwo znaleźć w internecie, jeśli zaczniemy
szukać legalnych psychotropów. Sprzedawcy bez oporów sugerują, że preparat ma
właściwości halucynogenne. Tego akurat nie byłbym taki pewny, ale na pewno tatarak
w jakimś stopniu odurza, a już na pewno w kombinacji z winem.

Jakie jeszcze psychotropy występują w Biblii?


Prawdopodobnie bohaterowie Biblii (entuzjastą tej teorii jest izraelski profesor
psychologii Benny Shanon) spożywali też ayahuascę. Był to przypuszczalnie nieco inny
napój niż ten pity przez Indian z Amazonii. Żydzi musieli korzystać z roślin rosnących
na Bliskim Wschodzie, a wiemy, że na półwyspie Synaj i w południowym Izraelu
występują dwie substancje psychotropowe, których połączenie zwielokrotnia ich moc.
Mowa o rucie stepowej zawierającej harmalinę i drzewie akacjowym, z którego można
wyekstrahować dimetylotryptaminę, czyli DMT.

Drzewo akacjowe rzeczywiście przewija się w wielu biblijnych opowieściach.


Oczywiście, przecież to z akacji miała być wybudowana Arka Przymierza. O rucie,
czyli harmalu, Biblia wprost nie wspomina, ale to roślina od wieków niezwykle
popularna na Bliskim Wschodzie. W tekstach żydowskich z XII w. harmal to
uzdrowicielska roślina. Wiemy też, że przypisywano jej magiczną moc. Co więcej,
w Iranie za pomocą ruty odstraszano złe duchy, choć tam harmal był znany pod nazwą
asfan.
Benny Shanon uważa, że Mojżesz w chwilach kluczowych dla naszej wiary działał
pod wpływem ayahuaski z akacji i ruty stepowej. Nawet podczas objawienia na górze
Synaj, kiedy Bóg dał Izraelitom dziesięć przykazań, w najważniejszym obok
zmartwychwstania Chrystusa momencie naszej wiary, Mojżesz i jego towarzysze, no
cóż, byli naćpani.

Nie jestem osobą przesadnie religijną, a trudno mi się pogodzić z taką


interpretacją.
Proszę się wczytać w opis zawarcia Przymierza w Księdze Wyjścia. Przed
wpuszczeniem Izraelitów na górę Synaj Mojżesz nakazał im trzydniowe oczyszczenie.
Przez ten czas nie mogli zbliżać się do swoich kobiet. „Trzeciego dnia rano rozległy
się grzmoty z błyskawicami, a gęsty obłok rozpostarł się nad górą i rozległ się głos
potężnej trąby, tak że cały lud przebywający w obozie drżał ze strachu” – czytamy.
I dalej: „Wtedy cały lud, słysząc grzmoty i błyskawice oraz głos trąby i widząc górę
dymiącą, przeląkł się i drżał, i stał z daleka”. Kiedy już Bóg objawił się ludowi
wybranemu, to „wygląd chwały Pana w oczach Izraelitów był jak ogień pożerający na
szczycie góry”.

Gdzie niby sugestia, że Izraelici lub sam Mojżesz byli odurzeni ayahuascą?
Dosłownej sugestii pani nie odnajdzie, ale ich zachowanie i wizje do złudzenia
przypominają wizje po tym narkotyku. Zacznijmy od trzydniowego okresu oczyszczenia
i wstrzemięźliwości seksualnej. W Amazonii jest to standardowy rytuał przed
spożyciem ayahuaski, mający złagodzić nieprzyjemne skutki uboczne wywoływane
przez ten narkotyk. Po drugie – Izraelitom przed zawarciem Przymierza wydawało się,
że umierają. A lęk przed śmiercią i wrażenie zbliżania się do niej również są typowymi
objawami po zażyciu tego narkotyku. Podobnie jak synestezja, czyli stan, w którym
wrażenie jednego zmysłu pociąga za sobą odczucia innych zmysłów. W części
przekładów czytamy, że lud Izraela „słyszał” grzmoty i głos potężnej trąby, jednak to
kwestia tłumaczenia. Jeśli mielibyśmy się trzymać oryginału, w zasadzie powinno być
„widział” grzmoty i głos potężnej trąby. A wrażenie widzenia dźwięków jest typowe
po ayahuasce. Kolejnym tropem prowadzącym do formułowania takich wniosków jest
ogień, który widzieli Izraelici. Ogień i światło występują właściwie zawsze w wizjach
po zażyciu ayahuaski. Na pewno zgodzą się ze mną ci, którzy kiedykolwiek próbowali
tego napoju.
Ogień widział też Mojżesz idący przez pustynię Synaj. Ukazał mu się wówczas
Anioł Pański w płonącym krzewie, a kiedy prorok podszedł bliżej, żeby sprawdzić,
dlaczego krzew się nie spala, z jego środka usłyszał głos Boga. W tym opisie są też
dwa inne elementy sugerujące, że Mojżesz był pod wpływem ayahuaski: spotkanie
z Bogiem i zaburzenie percepcji czasu. Prorokowi wydawało się, że krzew płonie
i płonie, tymczasem w rzeczywistości mogło to trwać sekundę.

Na jakie jeszcze fragmenty Biblii wskazuje izraelski badacz?


Na fragment z Księgi Wyjścia, w którym Bóg pozwala się obejrzeć Mojżeszowi, ale
tylko z tyłu – w wizjach po ayahuasce wyimaginowane postacie często nie mają twarzy.
W Biblii występuje jeszcze jedna roślina o właściwościach psychotropowych,
mianowicie: mandragora. W jej korzeniu znajdują się alkaloidy, a wedle wierzeń lek
ten sprowadza miłość, płodność i sen. W Księdze Rodzaju czytamy, że Rachela, żona
Jakuba, odstąpiła znienawidzonej siostrze noc z mężem w zamian za mandragorę.
A jeśli rośliny psychotropowe występują w Biblii, to kto wie, pewnie Doda miała
rację, mówiąc, że również księgi spisali ludzie znajdujący się pod ich wpływem.
Dlaczego ma pani taką minę?

Trafimy do piekła za głoszenie takich herezji.


Jeśli już, to tylko ja, pani jest bezpieczna. Poza tym proszę spojrzeć na to inaczej:
fakt, że bohaterowie świętych ksiąg zażywali narkotyki, a same księgi pisali „palący
jakieś zioła”, nie znaczy jeszcze, że nie powinniśmy wierzyć w to, o czym tam czytamy.
Zaburzone stany świadomości, a nawet choroby psychiczne mogą otworzyć klapki
w mózgu, zainspirować, pozwolić przejść na inną płaszczyznę. Jakie cudowne obrazy
malował El Greco, który był przecież schizofrenikiem! Większość najwybitniejszych
artystów ostatnich 200 lat albo nadużywała narkotyków, albo cierpiała na choroby
psychiczne. Ernest Hemingway, Jimi Hendrix, Kurt Cobain, Charles Dickens…
Ludzkość zawsze szukała substancji zmieniających stan świadomości, ponieważ
chciała przeniknąć w głąb nieznanego, odkrywać to, czego na co dzień nie widzimy. Ta
potrzeba wydaje się wpisana w ludzkie geny.
A jeśli współczesny świat i współczesny Kościół o tej potrzebie zapominają,
a narkotyki traktują jako wroga numer jeden, to może przypomnijmy na koniec, że
papież Leon XIII, twórca przełomowej encykliki Rerum novarum, był wielkim fanem
wina Marianiego, mieszaniny wina i kokainy. Twórcę tego XIX-wiecznego red bulla
papież odznaczył nawet orderem Pro Ecclesia et Pontifice.
6

„PAMIĘTAM CZASY, KIEDY


AMFETAMINA BYŁA NA
RECEPTĘ”, CZYLI WSZYSTKO,
CO CHCECIE WIEDZIEĆ
O STYMULANTACH

Długo nie dawał się pan przekonać, żebyśmy stworzyli rozdział o stymulantach,
czyli narkotykach typu amfetamina, kokaina, ecstasy. Dlaczego?
Z dbałości o wizerunek marihuany.

?
Wokół marihuany narosła niepotrzebna histeria, którą zestawienie tego narkotyku
z silniejszymi środkami uzależniającymi może dodatkowo podsycać. Wrzucanie do
jednego worka konopi i rzeczywiście dość niebezpiecznej ecstasy jest krzywdzące dla
cannabis. Zastrzegam więc, że stymulanty to zupełnie inny temat niż marihuana.

Mimo wszystko porozmawiajmy, ponieważ stymulanty to bardzo popularne


substancje. Czym one są?
Określenie „stymulanty” jest dość ogólne i oznacza po prostu substancje, które
działają pobudzająco na ośrodkowy i obwodowy układ nerwowy w mózgu, głównie na
receptory noradrenalinowe i dopaminowe (noradrenalina i dopamina razem noszą
nazwę katecholamin). Istnieją również stymulanty działające na mózg w zupełnie inny
sposób, ogólnie więc pod tą nazwą kryje się sporo substancji o odmiennych
mechanizmach działania. Łączy je jedno: jesteśmy po nich pobudzeni. Można
powiedzieć, że w małych dawkach stymulantem jest także alkohol. Zresztą to typowe
dla stymulantów, że ich działanie zależy od dawki. Dwóch naukowców, Yerkes
i Dodson, sformułowało prawo, według którego dla każdej czynności istnieje pewne
optimum pobudzenia. To prawo możemy odnieść do stymulantów, zwracając uwagę, że
w zależności od dawki lek może działać różnie. Podobnie jest z kawą – wypije jej pani
za mało, nie podziała. Jeśli będzie jej za dużo, też nie osiągnie pani oczekiwanego
efektu, bo zacznie pani kołatać serce, ręce będą się trząść się, a myśli – gonić. Na ogół
ludzie, szczególnie młodzi, widząc, że pewna dawka substancji nie działa na nich tak,
jak tego oczekują, po prostu ją zwiększają. Tymczasem powinni zacząć od drugiej
strony – zmniejszenia dawki.
Wytłumaczmy to sobie na przykładzie amfetaminy. Podawana w niewielkich czy
średnich dawkach – bez względu na to, czy w celach klinicznych, czy rekreacyjnych –
łagodzi niepokój, powoduje poczucie dobrostanu lub nawet euforii, zmniejsza
nadaktywność psychoruchową. Do tego amfetamina w niedużych dawkach,
przynajmniej zazwyczaj, nie powoduje żadnych poważnych skutków ubocznych.
Problem zaczyna się, jeśli się z nią przesadzi?
Otóż to. W większych dawkach (szczególnie przy długotrwałym zażywaniu)
amfetamina zacznie wykazywać wręcz odwrotne działanie – będzie powodowała
nadpobudliwość, uczucie niepokoju, dystymię (czyli depresję nerwicową),
a potencjalnie nawet niewydolność serca. Jeśli ktoś chce się przekonać, jak wygląda
nadmierne i chroniczne nadużywanie amfetaminy, polecam obejrzeć film Wilk z Wall
Street. Nieźle to w nim przedstawiono.
Amfetamina stanowi zresztą bardzo dobry przykład, jeśli mówimy o tego typu
substancjach. Jest bowiem modelowym stymulantem: podnosi czujność, powoduje
bezsenność, zwiększa wytrzymałość i wydajność, podwyższa tętno i ciśnienie krwi,
poprawia percepcję zmysłową, zmniejsza zapotrzebowanie na sen i jedzenie. Człowiek
po amfetaminie może nie spać i nie jeść przez dwa, trzy dni. Wykorzystuje się ją
zresztą i w Europie, i w Stanach Zjednoczonych jako lek odchudzający, ponieważ – jak
wiadomo – największym wrogiem odchudzania jest głód.

Czy amfetamina i inne podobne narkotyki mogą mieć jeszcze jakieś


zastosowanie medyczne?
Znanych jest całkiem sporo takich zastosowań. Za pomocą podobnych stymulantów
można np. leczyć ospałość i zmęczenie, szczególnie w okresach wzmożonej pracy lub
nadmiaru innych zadań, które trzeba wykonać. To bardzo skuteczny sposób, by
zapobiegać zasypianiu i leczyć narkolepsję. Wreszcie stymulanty, jako że gdy są
przyjmowane w niewielkich dawkach, poprawiają koncentrację, a zmniejszają
niepokój i nadpobudliwość, bywają używane w leczeniu takich zaburzeń jak ADHD
czy choroba afektywna dwubiegunowa – szczególnie jeśli te dolegliwości mają
nietypowy przebieg i nie reagują na inne formy leczenia. Największym marzeniem
amerykańskich studentów jest więc posiadanie młodszego rodzeństwa chorego na
ADHD. Takiej siostrze czy bratu można bezkarnie podkradać tabletki z długo
uwalniającą się amfetaminą. A nauka po amfetaminie, wiem to z autopsji, jest znacznie
łatwiejsza. Kto wie, czy zdałbym matematykę na studiach, gdyby nie ten stymulant.

Odważne wyznanie.
Dlaczego? W latach 50. amfetaminę sprzedawano w aptekach. Owszem, na receptę,
ale jej zdobycie wcale nie było trudne. Obecnie lek z substancją podobną do
amfetaminy jest sprzedawany wyłącznie na tzw. różowe recepty, a w Polsce zaledwie
garstka lekarzy ma uprawnienia do ich wypisywania. Za moich czasów w trakcie sesji
szło się do pierwszego lepszego lekarza i prosiło o receptę na psychedrynę albo
benzedrynę (obydwa te leki to amfetamina). Mówiliśmy prosto z mostu, że zamierzamy
siąść wreszcie do nauki.
I jak się siadało?
Z energią! Pamiętam, jak na drugim roku chemii zabieraliśmy się do nauki
matematyki z kolegą z roku, dzisiejszym kanadyjskim profesorem chemii, Leszkiem
Russerem. Na noc zawsze łykaliśmy tabletkę psychedryny, a do tego kwas
glutaminowy, który wówczas był uważany za równie znakomity stymulant.
I siedzieliśmy nad podręcznikami i zeszytami, aż pojawiały się na nich czerwone
plamy.

Krew z nosa?
Amfetamina znacząco zwiększa ciśnienie krwi, co objawia się właśnie krwotokami
z nosa. Wraz z pierwszymi plamami krwi uznawaliśmy na ogół, że przesadziliśmy,
i kładliśmy się, a potem próbowaliśmy zasnąć. Oczywiście nam to nie wychodziło, bo
po amfetaminie w ogóle nie chce się spać. Leżeliśmy więc i się męczyliśmy.
Następnego dnia znów powtarzaliśmy nasz rytuał – i tak w kółko. Co ciekawe, do dziś
znakomicie pamiętam, czego się wtedy uczyłem – mogę wyrecytować granice ciągu
nawet obudzony o piątej nad ranem.

Nie uzależnił się pan?


Dużo wówczas tego braliśmy, ale nikt się nie uzależnił. Wierzę, że uzależnienia od
stymulantów pojawiają się wtedy, gdy bierzemy je z nudów, dla rozrywki, a nie po to,
żeby w jakiś sposób sobie pomóc. Amerykańscy żołnierze podczas wojny w Wietnamie
brali mnóstwo stymulantów – każdy z nich nosił w kieszeniach 50 mg benzedryny, którą
mógł zażyć, kiedy pojawiło się zmęczenie. Ich przełożeni to akceptowali, podczas gdy
picie alkoholu było zabronione. I słusznie, bo po alkoholu strzela się mniej celnie,
a stymulanty, jeśli na celność wpływają, to tylko na plus. Zmierzam do tego, że
zdecydowana większość żołnierzy, która później wróciła z wojny do domu,
w ojczyźnie nie była uzależniona od narkotyków. Przeprowadzono dokładne badania,
więc wiemy to na pewno.

A pamięta pan pierwszy raz, gdy wziął pan amfetaminę?


O tak. Po ukończeniu biologii (chemia była moim drugim kierunkiem) zacząłem
pracę w Zakładzie Farmakologii Polskiej Akademii Nauk. Kierownikiem katedry był
wówczas profesor Janusz Supniewski, który zlecił opiekę nade mną doktorowi
Tadeuszowi Chruścielowi, późniejszemu ekspertowi Światowej Organizacji Zdrowia
ds. przeciwdziałania narkomanii (o ironio). Chruściel przyjechał właśnie ze stażu
w Genewie. Mógł być 1955 albo 1956 r., ciemny, ponury styczniowy dzień, a my
mieliśmy wykonać jakieś trudne doświadczenie wiwisekcyjne na kocie. Nie chciało się
nam strasznie – byliśmy ospali, zmęczeni, zmarznięci i poirytowani. Wtedy Chruściel
powiedział, że przywiózł ze Szwajcarii jakieś tabletki, które „ponoć na to pomagają”.
Wzięliśmy po jednej. Po kwadransie nic się nie działo, więc stwierdziliśmy, że
weźmiemy jeszcze po jednej. I nagle wstąpiły w nas nadprzyrodzone siły! Prawie
tańczyliśmy, śmialiśmy się, gadaliśmy, a zamiast jednego trudnego doświadczenia
wykonaliśmy dwa. Skończyliśmy pracę po godzinie osiemnastej, było już ciemno.
Pamiętam jak dziś, że wracałem Plantami, pogwizdując – a ja przecież nigdy nie
gwiżdżę. Słyszała pani kiedyś, żebym gwizdał?

Faktycznie, nie.
A wtedy gwizdałem jak oszalały. Szedłem zahipnotyzowany i zdawało mi się, że
jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Nie chciało mi się wracać do domu
(przecież trzeba było coś zrobić z tak cudownym dniem), poszedłem więc na
Krupniczą, do znajomych. Przegadałem z nimi wiele godzin i wyszedłem, rześki,
dopiero około trzeciej czy czwartej w nocy.

Dziś w Polsce wszystkie silne stymulanty można dostać tylko na różową


receptę?
Tak. W pewnym momencie mówiło się, że na zwykłą receptę ma być sprzedawany
modafinil, używany w leczeniu senności i narkolepsji spowodowanej zaburzeniami
oddychania sennego (choć badania potwierdziły też skuteczność modafinilu między
innymi w leczeniu ADHD i depresji), ale ostatecznie do tego nie doszło.

Jak działa ten lek?


Jest tzw. inhibitorem zwrotnego wychwytu dopaminy i noradrenaliny, czyli zwiększa
ilość tych neuroprzekaźników w szczelinach synaptycznych, a więc w sąsiedztwie
receptora. I w Stanach Zjednoczonych, i w Anglii modafinil powszechnie stosują
studenci, doktoranci i pracownicy naukowi wyższego szczebla, ponieważ znakomicie
zwiększa wydajność mózgu. Inna sprawa, że niektórzy uważają jego zażywanie za
nieetyczne, szczególnie przy egzaminach konkursowych. Takie turbodoładowanie
mózgu wśród naukowców jest porównywane do dopingu używanego przez
sportowców.

Zgadza się pan z tymi wątpliwościami?


W pewnym sensie tak, ale z drugiej strony – kawa też jest stymulantem, a jakoś nikt
się nikogo nie czepia za popijanie cappuccino. Tymczasem zawarta w kawie kofeina
(zresztą nie tylko w kawie – występuje również w herbacie, kakao, guaranie,
o wszelkich red bullach i tigerach nie wspominając) jest stosunkowo silnym środkiem
psychoaktywnym, alkaloidem. Szacuje się, że na świecie spożywa się 120 mln ton
czystej kofeiny rocznie! Statystycznie zatem każdy człowiek na świecie wypija
codziennie filiżankę kawy.

Wcale nie tak dużo. Ja po wstaniu z łóżka niemal lunatykuję do kuchni, żeby
zaparzyć kawę. Nie potrafię zacząć logicznie myśleć, dopóki jej nie wypiję.
Kawa uzależnia bardziej, niż nam się zdaje. Kofeina niezwykle szybko wchłania się
z przewodu pokarmowego, a następnie z łatwością pokonuje barierę krew–mózg. Tam
działa jako antagonista receptorów adenozynowych, czyli udaje ten neuroprzekaźnik,
łącząc się z jego receptorami.

Jak konkretnie działa adenozyna?


Przede wszystkim zwiększa przepływ krwi w mózgu, choć mechanizm jej działania
(podobnie jak wiele zagadnień dotyczących mózgu) nie jest jeszcze do końca poznany.
Kofeina w niewielkich dawkach polepsza nastrój i koncentrację, usuwa zmęczenie,
zwiększa wydolność organizmu, wyostrza pamięć, a z najnowszych badań wynika, że
zapobiega również demencji starczej i chorobie Alzheimera. Coraz więcej mówi się
też o tym, że picie kawy redukuje ryzyko przedwczesnej śmierci z powodu zawału czy
udaru, jednak trudno stwierdzić, czy jest to zasługa kofeiny, czy też innych substancji
zawartych w kawie. Kofeinę dodaje się także do leków przeciwbólowych,
np. powszechnie znanej etopiryny czy tabletek na bóle migrenowe.
Kofeina to z pewnością najpopularniejszy stymulant. Drugie miejsce w rankingu
zajmuje nikotyna, będąca agonistą (pobudzaczem) receptorów acetylocholinowych. To
oznacza, że – stosowana w małych dawkach – zwiększa koncentrację i wzmaga
wydzielanie adrenaliny. Palacze papierosów tego działania raczej nie czują, ponieważ
tlenek węgla zawarty w dymie powoduje z kolei niedotlenienie, czyli osłabia działanie
neuronów w mózgu. Oczywiście nie należy nikogo namawiać, żeby dla osiągnięcia
lepszej koncentracji przyklejał sobie plastry z nikotyną albo żuł gumy. Jednak – Bogiem
a prawdą – byłoby to logiczne.

Tym bardziej że opinie na temat właściwości uzależniających nikotyny też są


podzielone.
Zgadza się. Niektórzy naukowcy uważają, że czysta nikotyna to zupełnie niewinna
substancja. Ja wstrzymałbym się z tak odważnymi sądami, bo trzeba pamiętać, że
nikotyna, szczególnie przy dłuższym stosowaniu, kurczy naczynia krwionośne i może
prowadzić do chromania przestankowego – groźnej choroby, która niekiedy kończy się
amputacją.

Do groźniejszych stymulantów należy jeszcze ecstasy.


Ecstasy jest w zasadzie lekiem łączącym działanie stymulanta i halucynogenu.
Działa, uwalniając jednocześnie serotoninę, noradrenalinę i dopaminę oraz hamując
wychwyt tych substancji. Osoba po ecstasy będzie więc kochała wszystko i wszystkich
wokół, będzie czuła euforię, przypływ energii i niemal nadludzkich sił, poczucie
jedności ze światem, Bogiem, naturą. Ecstasy, zwana też MDMA (3,4-
metylenodioksymetamfetamina), znacząco wpływa na fizjologię: zwiększa temperaturę
ciała, blokuje apetyt i łaknienie, rozszerza źrenice, podnosi ciśnienie, powoduje
kołatanie serca i szczękościsk (objaw typowy dla stymulantów; ludzi nadużywających
amfetaminy poznamy po tym, że mają zdarte zęby – od zaciskania ich). Niestety, to dość
niebezpieczny zestaw objawów, bo z jednej strony czujemy empatię i euforię (a więc
chce nam się tańczyć, biegać, skakać), z drugiej – nie odczuwamy łaknienia (a więc nie
dostarczamy płynów), wreszcie – mamy podwyższoną temperaturę ciała (a więc
odwadniamy się tym szybciej). Efekt? Dosyć łatwa śmierć, choćby w nocnych klubach.
I spowodowana wcale nie zabójczym wpływem narkotyku na mózg, ale po prostu
prozaicznym odwodnieniem i przegrzaniem. Media, które nie znoszą ecstasy, donoszą
o każdej takiej śmierci z imponującą wręcz skrupulatnością. Tymczasem
śmiercionośność MDMA wcale nie jest aż tak wysoka – z badań przeprowadzonych
niecałą dekadę temu wynika, że na 11 tys. osób sięgających po ten narkotyk umrze
jedna.
Niektórzy psychoterapeuci do dziś nie mogą odżałować, że ecstasy jest nielegalna.
Wszak MDMA została zsyntetyzowana w drugiej połowie XX w. przez psychiatrę
George’a Greera (inna sprawa, że była to ponowna synteza, bo tak naprawdę po raz
pierwszy naukowcy zetknęli się z tą substancją już 100 lat temu) właśnie po to, aby
można było badać jej pozytywny wpływ na psychikę pacjentów. Okazało się, że taki
efekt rzeczywiście występuje. Ludzie przyjmujący ecstasy twierdzą, że ich relacje stały
się głębsze, że zaczęli bardziej cieszyć się życiem, lepiej znosić ból, cierpienia i że
MDMA wyzwoliła w nich pokłady empatii. Ecstasy była wykorzystywana w leczeniu
m.in. zespołu stresu pourazowego.

Po spożyciu ecstasy człowiek może i czuje się nieźle, ale następny dzień chyba
nie należy do przyjemnych?
Gdy MDMA przestaje działać, gwałtownie spada wydzielanie serotoniny w mózgu.
Jesteśmy rozdrażnieni, poirytowani, nieszczęśliwi, skłonni do płaczu, fizycznie
i psychicznie obolali, nawet jeśli nie mamy ku temu powodów. Rozważywszy
wszystkie za i przeciw, muszę stanowczo ostrzec przed zażywaniem tego narkotyku.
Jeśli ktoś weźmie tabletkę MDMA świadomie, żeby spróbować, i będzie przy tym
pilnował, żeby pić wodę, to pół biedy. Jednak jeśli tabletki rozdaje się na imprezach
16-latkom, którzy nie mają świadomości zagrożeń ani mechanizmu działania tego
narkotyku, może się to skończyć tragedią.
Poza tym długotrwałe przyjmowanie MDMA powoduje degenerację neuronów
serotoninowych.
Przy okazjonalnym stosowaniu nie ma to większego znaczenia, ale u stałych
użytkowników po kilkudziesięciu latach występują uszkodzenia neurotransmisji
serotoninowej, co zazwyczaj skutkuje depresją. Słynny lek miłości jest więc lekiem
miłości niebezpiecznej.

I chemicznej.
MDMA powstała, jak wiele syntetycznych narkotyków, na skutek walki z innymi
narkotykami (w tym przypadku z amfetaminą). To typowy mechanizm walki
z wiatrakami – narkotykami: władza wciągała coraz to nowe substancje na listę
substancji zakazanych, więc chemicy prześcigali się w wymyślaniu kolejnych
narkotyków, które przez jakiś czas były legalne. Ecstasy to – obok metamfetaminy
(czyli amfetaminy, do której po prostu dodano grupę metylową; metamfetamina jest
łatwiejsza i tańsza w nielegalnej produkcji od amfetaminy, ale też bardziej od niej
toksyczna i powoduje dodatkowe efekty: zapalenie jamy ustnej i utratę zębów) czy
popularnych kilka lat temu dopalaczy – kolejny designer drug. Lek skrojony na miarę.
Chemicy wymyślili, by w jego budowie połączyć strukturę amfetaminy
i halucynogennej meskaliny.
Wszystkie te dziwne fantazje nigdy by się nie urzeczywistniły, gdyby nie uznano, że
addyktogeny pochodzenia naturalnego powinny być zakazane. A przecież natura
stworzyła całkiem sporo narkotyków nie tylko halucynogennych, lecz także
stymulujących.

Jakich poza kofeiną?


Choćby efedrynę, alkaloid pochodzący z chińskiej rośliny efedry (jej polska nazwa
to przęśl). Przez wieki efedrynę stosowano w leczeniu astmy, katarów, a także po to, by
zwiększyć koncentrację i hamować nadmierne łaknienie. Dopiero kiedy krzak przęśli
został w dużej mierze wyniszczony, wymyślono amfetaminę – jako substytut efedryny.
Z naturalnych stymulantów warto wymienić jeszcze katynon, pozyskiwany z kolei
z afrykańskiej rośliny Catha edulis, czyli czuwaliczki jadalnej. W Polsce katynon nie
jest szerzej znany, ale w niektórych krajach afrykańskich i na Bliskim Wschodzie to tak
popularna roślina jak u nas pietruszka. Nawet w niektórych krajach europejskich,
z Wielką Brytanią na czele, czuwaliczkę do niedawna uważano za substancję etniczną,
charakterystyczną dla pewnych kultur, a nie za narkotyk w powszechnym tego słowa
znaczeniu. Światowa Organizacja Zdrowia uznała katynon za narkotyk dopiero
w 1980 r. Jednak w krajach afrykańskich, takich jak Somalia czy Etiopia, do dziś jest
on zupełnie legalny. Co więcej, w Jemenie uprawa czuwaliczki stanowi blisko połowę
wszystkich upraw w kraju, a żyje z niej 90 proc. jemeńskich rodzin.

Jak działa katynon?


Ma podobne właściwości do bardzo mocnej kawy – pobudza, poprawia nastrój,
rozjaśnia umysł. Liście czuwaliczki się żuje i w ten sposób narkotyk przedostaje się do
krwi, a później do mózgu.

Czyli przyjmuje się go tak jak kokainę. A przynajmniej tak, jak tradycyjnie się
ją przyjmowało, czyli żując liście koki.
Zgadza się. O kokainie, która działa jak silny bloker wychwytu noradrenaliny,
dopaminy i serotoniny (a więc zwiększa oddziaływanie tych neuroprzekaźników), już
rozmawialiśmy, ale w tym miejscu warto wspomnieć, że kokaina to z pewnością
najgroźniejszy z naturalnych stymulantów. Poza marihuaną jest najczęściej używaną
substancją psychotropową. Szacuje się, że co roku zażywa ją około 20 mln ludzi, i to
nie licząc Indian, którzy niewinnie żują liście koki. Kokaina w formie wyekstrahowanej
bardzo silnie uzależnia, a ryzyko śmierci z powodu jej nadużycia jest stosunkowo
wysokie. W 2013 r. kokaina miała spowodować ponad 4 tys. zgonów.

W ostatnich latach na popularności zyskał jeszcze jeden stymulant: mefedron.


Zalicza się on do nowej grupy stymulantów, tzw. dopalaczy. Początkowo był
syntetyzowany w Izraelu i Szwecji, teraz głównie w Chinach. Mefedron wprowadzono
do nielegalnego użytku na dużą skalę w 2003 r., a cztery lata później znalazł się
w sprzedaży internetowej.

Z kupieniem go przez internet nie było problemu. Znam kilka osób, które
uzależniły się od tego świństwa i ledwo się z tego podniosły.
Mechanizmy działania mefedronu nie są jeszcze do końca zbadane, jednak okazuje
się, że jest to substancja bardzo silnie uzależniająca. Po zażyciu mefedronu człowiek,
owszem, jest otwarty, pobudzony, w znakomitym humorze, wręcz szaleje z radości. To
jednak substancja neurotoksyczna, mogąca spowodować m.in. problemy z pamięcią
krótkotrwałą. Oprócz tego zdarzają się wysypki i urojenia. Mefedron zwiększa też
ciśnienie krwi – pół biedy, jeśli kończy się to krwawieniem z nosa. Znane są bowiem
liczne przypadki zgonów.
Bardziej przychylny stosunek mam za to do działających nieco inaczej (ale wciąż
pobudzająco) ampakin, które są syntezowane jako leki. Ich nazwa pochodzi od tego, że
działają na receptor AMPA kwasu glutaminowego, zwiększając czujność. Nie
powodują przy tym skutków ubocznych na obwodzie (a więc nie podnoszą ciśnienia
krwi), nie mają potencjału uzależniającego i nie wywołują zjawiska tolerancji,
ponieważ nie działają bezpośrednio na układ dopaminowy.

Wydaje się, że to substancja marzenie.


Pani sobie kpi, ale dzięki temu, że są to sztucznie syntetyzowane związki (z myślą
o zastosowaniu nie rekreacyjnym, tylko medycznym) i że prowadzi się dużo badań z ich
udziałem, naukowcy byli w stanie wyeliminować wiele negatywnych skutków
i zagrożeń wynikających chociażby z przyjmowania amfetaminy. Przede wszystkim nie
ma tego uzależnienia, tego poczucia, że już, natychmiast, muszę daną substancję
przyjąć.
Badania na małpach są bardzo obiecujące: okazuje się, że nasze kuzynki po podaniu
ampakin znacznie lepiej zapamiętują, są bardziej skoncentrowane i mają większe
możliwości poznawcze. Podczas takiego testu pokazuje się małpie jeden obiekt,
następnie drugi i trzeci. Potem ma ona wskazać rzecz, którą widziała wcześniej. Po
podaniu ampakin, nawet jeśli zwiększano liczbę obiektów, następowała wybitna
poprawa wyników.

Jakie dolegliwości mają leczyć ampakiny?


Zaburzenia wywołane niedoborem snu. Kiedy jesteśmy niewyspani, zmniejsza się
aktywność kory mózgowej.
Inne dostępne stymulanty to aktywatory układu glutaminianergicznego: kwas
glutaminowy i bardzo podobnie działający kwas asparaginowy (nie mylić z kwasem
askorbinowym, czyli witaminą C). Dawniej uważano, że te substancje działają
fantastycznie, ale teraz większość naukowców ma inne poglądy. Badania wykazały
bowiem, że te kwasy z wielkim trudem pokonują barierę krew–mózg. Moim zdaniem
pokonują ją w stopniu wystarczającym, aby – w sporej dawce – mogły okazać się
skuteczne. Działanie kwasu glutaminowego sprawdziłem zresztą na sobie. Z kolei kwas
asparaginowy jest często łączony z innymi substancjami, np. z magnezem (takie
połączenie to asparaginian magnezu), i sprzedawany jako suplement diety dla
rekonwalescentów czy ludzi przepracowanych.

Przepracowanym poleca się też tabletki z L-karnityną.


Tak, to jeden ze składników choćby tabletek Sesja. L-karnityna jest ciekawą
naturalną substancją, jeszcze stosunkowo słabo przebadaną. Po jej zażyciu
prawdopodobnie następuje pobudzenie mitochondriów w komórkach. Mam sporo
znajomych, którzy ją stosują i chwalą sobie jej działanie. L-karnityna występuje zresztą
naturalnie w ludzkim organizmie – bierze udział w transporcie komórkowym. Jej
nazwa pochodzi od łacińskiego słowa carnus, oznaczającego mięso, ponieważ po raz
pierwszy wyizolowano ją właśnie z mięsa, zdaje się, że wołowego. Nie jest to dobra
wiadomość dla wegetarian: nie jedząc mięsa, narażają się na niedobory L-karnityny.
Podobnie zresztą jak na niedobory tauryny, w którą bogate są mięsa i ryby.

Tauryna jest składnikiem m.in. red bulla i tigera.


Tauryna działa mocno pobudzająco w połączeniu z kofeiną, natomiast solo
właściwie nie wywiera wpływu na mózg. Jeszcze nie wiadomo, dlaczego tak się
dzieje. W organizmie znajduje się całkiem sporo tauryny, bo 0,1 proc. masy ciała.
U osoby, która waży 100 kg, tauryny będzie zatem 10 dag. Ja mam jej 8 dag, pani –
około 7 dag.

Siedem?!
Sześć?

Pięć!
O, znów udało mi się panią obrazić. Wróćmy jednak do tauryny. Bierze ona udział
w tworzeniu żółci, jest ważna dla pracy mięśni szkieletowych i mięśnia sercowego,
istotna dla siatkówki i prawidłowego funkcjonowania układu nerwowego, bo
wspomaga komórki glejowe.

Sporo tych stymulantów.


Omówiliśmy tylko niewielką ich część. Gdybyśmy chcieli porozmawiać
o wszystkich, potrwałoby to kilka dni. Co prawda wypiłem dzisiaj red bulla, ale nie
będzie działał bez końca.

Czasami widzę, że przed wykładami pije pan coś z małej fiolki. To


skondensowany red bull?
To akurat ekstrakt z żeń-szenia, czyli kolejny naturalny stymulant. Pobudza tak jak
red bull, ale jest bardziej dyskretny i wygodny. Można korzystać z tego, co daje nam
natura, a nawet z tego, co daje chemia. Trzeba tylko zachować umiar i rozsądek.
7

W AMERYCE BOJĄ SIĘ


MNIEJ. O DOPAMINIE, GĘSIEJ
SKÓRCE I STRACHU

Czego się pan boi?


Oprócz żony – teraz już niewielu rzeczy. Taki luz jest jednak przywilejem starości.
Ogólnie lęk, niepokój i strach (te terminy są używane wymiennie, choć nie oznaczają
tego samego; lęk i niepokój to nieprzyjemne stany emocjonalne związane z poczuciem
zagrożenia, strach jest zaś reakcją psychofizyczną na istniejące zagrożenie) mają
znaczenie przystosowawcze. Z ewolucyjnego punktu widzenia są potrzebne, ponieważ
zwiększają szanse na przeżycie. Natura wyposażyła ludzki mózg w odpowiednie
mechanizmy neuroprzekaźnikowe i obwody neuronalne, dzięki którym w sytuacji
zagrożenia uciekamy lub walczymy. Gdyby tych mechanizmów nie było, po prostu nie
przetrwalibyśmy jako gatunek. Inne gatunki też by nie przetrwały. Można więc
powiedzieć, że strach jest naszym sprzymierzeńcem.

Jednak niektórzy ludzie są bardziej lękliwi, a inni – mniej.


To prawdopodobnie kwestia uwarunkowań genetycznych. Amerykański psychiatra
i genetyk Robert Cloninger wyróżnił typy osobowości ze względu na dominację
pewnych neuroprzekaźników. Są ludzie z przewagą układu serotoninowego, których
cechują lęk, ostrożność, unikanie niebezpieczeństw, oraz ludzie z przewagą układu
dopaminowego, których można nazwać ryzykantami. Widać, że coś w tej teorii jest
(i że faktycznie te predyspozycje są przekazywane genetycznie). Oto na przełomie XIX
i XX w. nastąpiła wielka fala emigracji do Ameryki. I kto się na tę emigrację
decydował?

Ludzie z przewagą układu dopaminowego?


Jasne! Część z nich po drodze potonęła, zanim dotarli do tego nowego, wymarzonego
świata. W tym czasie ludzie z przewagą układu serotoninowego, którzy najbardziej
cenią stabilizację i bezpieczeństwo, dalej uprawiali orkisz czy owies na podkarpackich
poletkach. I teraz, po 100 latach, widać, jak różne są społeczeństwa amerykańskie
i europejskie. Amerykanie to ludzie mobilni, elastyczni, z fantazją, dodatkowo skłonni
do agresji, bawiący się w „policjanta świata” i wysyłający swoje wojska na drugi
koniec globu (choć, proszę zwrócić uwagę, ostatni raz, gdy walczyli na swoim terenie,
to między sobą, podczas wojny secesyjnej). Europejczycy zaś cenią tradycyjne
wartości i spokój, wolą siedzieć cicho, a najbardziej boją się wojny.
Tę różnicę widać nawet w zachorowalności na choroby psychiczne. Otóż w Europie
wielu pacjentów cierpi na depresję melancholijną, charakteryzującą się apatią
i wycofaniem. W Ameryce zaś jest znacznie więcej przypadków zaburzeń
maniakalnych, np. choroby afektywnej dwubiegunowej.

W której – przynajmniej w fazie manii – często występują fantazje.


Pacjenci potrafią w jeden dzień sprzedać wszystko, co mają, żeby wykupić lot
statkiem kosmicznym. Albo spontanicznie i bez granic zakochać się w człowieku
młodszym od siebie o pięćdziesiąt lat. Podejmować największe ryzyko i spełniać
nawet najbardziej irracjonalne marzenia.
Różnica między Europejczykami a potomkami imigrantów żyjących w Stanach jest
widoczna nawet w stosunku do broni palnej. W krajach europejskich, również
w Polsce, obowiązują surowe restrykcje dotyczące posiadania broni. Europejczycy nie
noszą broni w torebkach czy kieszeniach (poza policjantami albo osobami szczególnie
zagrożonymi), Amerykanie zaś uważają, że prawo do noszenia broni należy im się jak
psu buda. Gdyby ktoś ich atakował, nie pójdą na pewną śmierć niczym owce na rzeź.

Czy opowiada się pan za tym, żeby zwykli ludzie mogli nosić przy sobie broń?
Mam mieszane uczucia. Z jednej strony w Europie nikt nie wpada do szkolnej klasy
z kałasznikowem w rękach i nie morduje w moment kilkudziesięciu dzieciaków,
a w Stanach podobne ataki zdarzają się dość często. Z drugiej strony – w USA nigdy
nie zdarzyłoby się to, do czego doszło w paryskim klubie Bataclan. Gdyby paru
zamachowców weszło do wypełnionej po brzegi sali koncertowej, zaraz znaleźliby się
ludzie, którzy powyciągaliby pistolety i po prostu ich zastrzelili. Tymczasem w Paryżu
masa ludzi stała, patrząc, jak terroryści strzelają do bezbronnych osób, i nikt nie był
w stanie ich powstrzymać. Ostatnio w Stanach palił się kierowca ciężarówki
uwięziony w szoferce i krzyczał do ludzi na ulicy, żeby go zastrzelili i tym samym
zakończyli jego cierpienie. Szybko znalazł się ktoś, kto spełnił jego rozpaczliwą
prośbę.
Są więc narody lękliwe i narody odważne. Ogólnie jednak, co warto podkreślić,
zdolność do odczuwania lęku jest zjawiskiem pozytywnym.

Dopóki ten lęk nas nie paraliżuje.


Zgadza się. Stany lękowe bardzo często poprzedzają depresję. Co czwarty z nas
chociaż raz przeżył taki niezdrowy lęk: albo paniczny (nieprzewidywalny, gwałtowny,
intensywny – to on odpowiada za słynne zadeptania w Mekce czy za ostatnie
wydarzenia z juwenaliów w Bydgoszczy, gdzie spanikowany tłum na śmierć zadeptał
dwudziestoczteroletnią studentkę), albo uogólniony, albo społeczny (sprawiający, że
unikamy kontaktu z innymi ludźmi).
Do zaburzeń lękowych zalicza się też zespół stresu pourazowego, w skrócie PTSD
(posttraumatic stress disorder). Dotyka on osoby, które przeżyły wojnę, kataklizmy,
wypadki – ich życie wciąż kręci się wokół traumatycznych wspomnień. Do tej grupy
należy również pani ulubiona dolegliwość, czyli zespół obsesyjno-kompulsywny,
zwany także nerwicą natręctw czy OCD (obsessive-compulsive disorder). To klasyka
z filmu Dzień świra – przedziwne rytuały i kompulsje. Przykładowo zawsze przed
podróżą człowiek musi się przeżegnać albo siedem razy (dokładnie siedem – nie sześć,
nie osiem) sprawdzić, czy zamknął drzwi, albo też nie może, idąc po chodniku,
nadepnąć na szczelinę między płytkami.

Jeśli na nią nadepnie (wiem to z autopsji), w jego głowie pojawi się idiotyczna
myśl: coś złego stanie się komuś z twoich bliskich. Albo, przynajmniej, coś ci się
nie uda.
Właśnie dlatego zespół obsesyjno-kompulsywny traktowany jest jako zaburzenie
lękowe. Występują w nim obsesje lękowe i hamujące te lęki kompulsje, czyli przymusy
odprawiania dziwacznych rytuałów. Mogę jednak panią pocieszyć: jeśli się pani
pogorszy, to w przypadku tej dolegliwości bardzo skuteczne okazuje się leczenie
farmakologiczne preparatami regulującymi gospodarkę serotoninową. A jeśli one nie
pomogą – jest jeszcze psychochirurgia. W odpowiednie miejsce w mózgu wprowadza
się elektrody z przemiennym prądem elektrycznym. To nowa metoda, bardzo skuteczna.
Nie powoduje trwałego uszkodzenia tkanki, a może przynieść bardzo korzystne efekty.
W Polsce zabiegi tego typu rozpoczął profesor Marek Harat z Bydgoszczy.
Zespół obsesyjno-kompulsywny występuje również w świecie zwierząt. Konrad
Lorenz, austriacki zoolog, badacz zachowania zwierząt (dostał za to Nagrodę Nobla)
i popularyzator nauki, autor wspaniałych książek o zwierzętach, miał kaczkę z nerwicą
natręctw.

Jak rozpoznał to zaburzenie u kaczki?


Otóż owa kaczka, zanim weszła na schody, robiła kółeczko. Gdy o tym zapomniała
i zdążyła już wejść na drugi czy trzeci stopień, to uzmysłowiwszy sobie, że pominęła
rytuał, zbiegała te kilka schodów, robiła kółeczko i dopiero wchodziła z powrotem.

Z czego wynikają takie zaburzenia lękowe?


Z nieprawidłowego wydzielania serotoniny. Istnieje kilka różnych podejść do tego
zagadnienia: psychoanalityczne, kognitywistyczne, ewolucyjne i neurobiologiczne.
W zależności od podejścia w czym innym upatruje się przyczyn lęku i sposobów
radzenia sobie z nim. Na przykład psychoanaliza, której ojcem jest Zygmunt Freud,
zakłada, że lęki wynikają z traum, myśli i uczuć przeżywanych w dzieciństwie.
W dzieciństwie więc terapeuci będą szukać przyczyny naszych zaburzeń, a potem je
z nami omawiać. John Watson, amerykański psycholog żyjący na przełomie XIX i XX
w., postanowił udowodnić słuszność założeń psychoanalizy. W tym celu „pożyczył”
sobie do badań rocznego Alberta, który miał swojego ukochanego szczura. Watson
zamknął Alberta w szpitalu (wraz ze szczurem) i za każdym razem, gdy dziecko
dotykało ulubionego futrzaka, Watson walił gongiem wydającym głośny, przeraźliwy
dźwięk. Co się okazało? Mały Albert nie tylko znienawidził gryzonia, lecz także bał się
później każdego zwierzęcia z futrem. Mama małego Alberta, zorientowawszy się, co
wyczyniają z nim w lecznicy, szybko go stamtąd zabrała. Psycholog i tak miał
szczęście, że to wszystko działo się w 1920 r. Gdyby był 2015 r., i on, i cały personel,
który brał udział w tych traumatycznych dla dziecka badaniach, zostaliby zwolnieni,
a następnie trafiliby do więzienia.

Morał z tego prosty: nie straszyć dzieci.


Zgadza się. Doświadczenia z dzieciństwa mają ogromny wpływ na to, jakimi później
jesteśmy ludźmi – czego się boimy, jaką mamy konstrukcję psychiczną, jakie cele. Nie
jestem natomiast zwolennikiem tradycyjnej psychoanalizy, ponieważ nie wydaje mi się,
aby wywlekanie brudów z dzieciństwa i przeżywanie wciąż od nowa niepowodzeń,
lęków czy traum miało na człowieka pozytywny wpływ. Dodatkowo bardzo dużo
psychoanalityków w naszym kraju jest po prostu niedouczonych albo w ogóle nie ma
predyspozycji do pracy w tym zawodzie. Jeśli trafi się na nieodpowiedniego
psychoanalityka, to terapia (szczególnie że trwa ona zazwyczaj po kilka lat) może
zaszkodzić, a nie pomóc.

Wróćmy do różnych interpretacji lęku. Jak to uczucie tłumaczą kognitywiści?


Ich zdaniem lęk bierze się ze strachu, który obserwujemy, a potem ten strach jest
wzmacniany i uogólniany. Na przykład młode małpki nie boją się węży – dopiero uczą
się tego strachu, obserwując zachowanie starszych małp wobec gadów. Podobnie: jeśli
dziecko widzi, że matka boi się psów, przejmuje ten wzorzec.
Biolodzy ewolucyjni wskażą z kolei, że reakcje lękowe mają podłoże genetyczne, co
potwierdzają badania na bliźniakach jednojajowych. To dobór naturalny nauczył
naszych przodków bać się pewnych rzeczy i zwierząt. Dzięki temu przetrwaliśmy.

Jak – z neurobiologicznego punktu widzenia – działa strach?


W mózgu znajdują się obwody lęku. Ośrodek odpowiedzialny za proste emocje,
w tym strach, ulokowany jest w jądrach migdałowatych: centralnym, podstawnym
i bocznym. Stamtąd bodziec trafia do jądra półleżącego i dalej m.in. do kory – bo
przecież gdy się boimy, to boimy się świadomie. Obwody lęku przechodzą także przez
hipokamp (który odpowiada za pamięć i powstawanie nowych szlaków pamięciowych,
a zdarzenia budzące strach pamiętamy silniej, byśmy na przyszłość wiedzieli, czego
mamy się bać; dlatego właśnie, przykro to mówić, kary cielesne są tak skuteczne),
następnie przez wzgórze odpowiedzialne za odczytywanie informacji ze zmysłów
i przez prążkowie, dzięki któremu decydujemy, czy do źródła strachu podejść, czy też
od niego uciekać, czy zignorować strach, czy wołać przyjaciół i błagać ich o pomoc.
Oprócz tego sygnały prowadzą do podwzgórza i pnia mózgu, które są
odpowiedzialne za zmianę mimiki twarzy, zwiększenie wydzielania kortyzolu, wzrost
ciśnienia krwi i reakcje mimowolne.

Czyli jakie konkretnie?


Na przykład wzdrygnięcie się. Albo zastygnięcie – jeśli zwierzę jest niewielkie i ma
słaby zapach, nie jest to głupia taktyka; znacznie większy drapieżca może taką ofiarę po
prostu przeoczyć.

A gęsia skórka?
To nasze świadectwo z przeszłości. Zwierzętom włosy stają dęba, żeby w oczach
przeciwników wydawały się one większe niż w rzeczywistości. Takie mimowolne
odruchy są zresztą wykorzystywane podczas badania wariografem, czyli wykrywaczem
kłamstw. Maszyna bada właśnie ten odruch skórny (gdy się boimy, opór spada,
a podłączone do ciała elektrody są w stanie to wyłapać), ale też inne reakcje, choćby
ciśnienie krwi czy puls.

Nie u wszystkich badanie wariografem jest jednak miarodajne, prawda?


Są ludzie, którzy nawet kłamiąc, potrafią zachować zimną krew. Jednak statystycznie
rozsądniej jest wierzyć wariografowi niż człowiekowi.
Trzeba dodać, że strach i niepokój będą angażować nieco inne części „odmiennego
kompleksu migdałowatego”. Za strach, wyraźny, konkretny, będący reakcją na
sprecyzowane zagrożenie, odpowiada głównie centralne jądro migdałowate, a za mniej
sprecyzowany niepokój – jądro łożyskowe prążka krańcowego.

Strach powoduje wydzielanie kortyzolu.


Tak, i to on odpowiada za szereg czynności fizjologicznych – za suchość w ustach,
za aktywację układu parasympatycznego, który z kolei zwiększa wydzielanie soków
żołądkowych. Dłuższe sytuacje lękowe będą zatem skutkowały wrzodami, co widać
podczas badań szczurów. Jeśli zwiążemy w klatce szczura i będziemy drażnić go
światłem lub hukiem, to po 6 godzinach, gdy go zabijemy, w jego żołądku będzie już
duże owrzodzenie.
Po co przeprowadza się takie doświadczenia?
Żeby badać leki przeciwlękowe, np. benzodiazepiny o działaniu uspokajającym.
Obrońcy praw zwierząt nienawidzą naukowców wykonujących badania na zwierzętach,
ale sami rzadko mają świadomość, że w aptece kupują bezpieczne leki dzięki temu, że
takie badania zostały przeprowadzone.
Kiedy odczuwamy strach, zwiększa się także wydzielanie moczu i kału (np. dzieci
dość łatwo potrafią zsikać się ze strachu, podobnie złapani jeńcy wojenni). Można też,
za przeproszeniem, narobić w spodnie ze strachu. Zna pani anegdotę o znanym
podróżniku, który opowiadał, jak w Afryce gonił go lew? Podróżnik uciekał, uciekał,
jednak lew zbliżał się coraz bardziej i już miał go złapać za nogę, ale w ostatnim
momencie się poślizgnął. Podróżnik, korzystając z tych kilku sekund przewagi, zdołał
wdrapać się na drzewo. Jego rozmówca powiedział: „Ja na twoim miejscu zesrałbym
się ze strachu”. A podróżnik odparł: „A myślisz, że na czym lew się poślizgnął?”.

Wzdrygamy się też ze strachu.


To szybka reakcja organizmu mająca zwiększyć czujność i przygotować do dalszych
ruchów. Co ciekawe, ten odruch wykorzystuje się do badań, czy ktoś choruje na
schizofrenię. Gdyby teraz coś za oknem strzeliło albo gdyby zawyła syrena, toby się
pani wzdrygnęła. Jeśli jednak ten głośny huk byłby poprzedzony słabszym dźwiękiem,
tzw. prepulse, wówczas wystraszyłaby się pani mniej.

Logiczne, ale jaki ma to związek ze schizofrenią?


U osób cierpiących na tę chorobę wstępny dźwięk nie osłabi reakcji na ten
właściwy. Po prostu ich mózg nie przyzwyczaja się do bodźca. Wiedzę o tej zależności
wykorzystuje się też podczas badań nad lekami na schizofrenię. W świecie zwierząt
bowiem schizofrenia również występuje, wybiera się więc do testowania leków chore
szczury i sprawdza odruchy, o których mówiłem.
Co ciekawe, reaktywność układu wzdrygnięcia, a więc podatność na lęk, można
nasilać nieprzyjemnymi bodźcami, a hamować – przyjemnymi. Jeśli w gabinecie
dentystycznym sączy się delikatna, przyjemna muzyka, jest jasno, stoją kwiaty, a sam
stomatolog jest uprzejmy i uśmiechnięty, znacznie mniej boimy się bólu, który zaraz
nam zada.

Gdy wie się, jak nieprzyjemny jest strach, trudno nie marzyć o tym, by go
w ogóle nie odczuwać.
To mogłoby być fatalne w skutkach. Ludzie z uszkodzonymi jądrami migdałowatymi
nie odczuwają strachu – i zapewniam panią, że choć niektórych z nich później uznano
za bohaterów wojennych, nie chciałaby się pani z nimi zamienić. Strach jest potrzebny,
gdyż znacznie zwiększa szanse na przeżycie. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy
przeradza się w długotrwałe stany lub zaburzenia (z czym jeszcze można sobie
poradzić farmakologicznie) albo gdy urasta do zbiorowej, zupełnie niepotrzebnej
paranoi – jak w przypadku marihuanofobii.
8

CO MAJĄ POLOWANIA NA
CZAROWNICE DO LĘKU PRZED
KONOPIAMI, CZYLI O FOBIACH
I ZBIOROWYCH AKTACH PANIKI

Lubi pan używać określenia „marihuanofobia”.


Uważam, że społeczeństwo ma swoistą fobię na punkcie tego w rzeczywistości nie
tak groźnego narkotyku. Nie do końca poprawnie nazywam zjawisko zbiorowego
urojenia czy też deluzji „marihuanofobią”, ponieważ w psychiatrii określenie „fobia”
jest zarezerwowane dla lęków odczuwanych przez pojedynczych pacjentów, a nie całe
społeczeństwo.

Przykładem jest arachnofobia, czyli irracjonalny lęk przed pająkami.


Podobnie agarofobia (lęk przed miejscami publicznymi), nyktofobia (lęk przed
ciemnością), tokofobia (lęk przed ciążą i porodem) czy klaustrofobia (lęk przed
zamkniętymi pomieszczeniami). Psychiatrzy wyróżniają mnóstwo fobii, łącznie
z lękiem przed pięknymi kobietami (kaligynefobia) czy przed pogrzebaniem żywcem
(tafefobia). Jeśli ktoś zna grekę, może wymyślić nieskończoną ilość fobii.
Zdaję więc sobie sprawę, że określenie „marihuanofobia” może nie spodobać się
psychiatrom. Odnosi się bowiem do masowej histerii, a nie dolegliwości konkretnych
pacjentów. I choć deluzja dotycząca marihuany jest zjawiskiem dość nowym, bo XX-
wiecznym, inne masowe histerie obserwuje się od wieków.

Dlaczego?
Zdaje się, że jest to wpisane w człowieka jako gatunek organizujący sobie życie
społeczne. Masowe histerie z imponującą częstotliwością wybuchały
w średniowiecznej Europie, głównie w środowiskach zakonnych. I niedziwne – te
młode dziewczyny trafiały do klasztorów w większości nie dlatego, że same tego
chciały, ale dlatego, że taka była wola ich rodziców. Choć wcale o tym nie marzyły,
musiały przestrzegać celibatu i innych surowych reguł życia zakonnego. Były więc
szczególnie podatne na zbiorowe deluzje. Tym bardziej że w średniowiecznych
Niemczech czy Francji wierzono, że człowieka może opętać upiór pod postacią
zwierzęcia. W Niemczech ludzie bali się wilków, więc tam zakonnice masowo się
gryzły, niczym wilkołaki.

A we Francji, zdaje się, nie lubiano kotów?


Istotnie. Uważano, że są pomocnikami diabła. W tamtejszych klasztorach zdarzały
się więc przypadki, że wszystkie zakonnice zaczynały nagle miauczeć. Używano nawet
wojsk, żeby położyć kres tej miauczącej epidemii – bito zakonnice kijami, żeby
przestały wydawać kociopodobne dźwięki.

I przestawały?
Przestawały, skoro były katowane.

Jakie jeszcze zbiorowe histerie wybuchały w Europie?


Dość częste były zbiorowe histerie związane z obawą przed zatruciem. Na przykład
w XVII-wiecznym Mediolanie ktoś rozpuścił plotkę, że diabeł zamierza zatruć miejskie
ujęcie wody. Ludzie uwierzyli w to do tego stopnia, że na drzwiach domów zaczęli
widzieć przedziwne znaki, które miały niby świadczyć o tym, że diabeł naznaczył
rodzinę. Histeria się rozprzestrzeniała i wkrótce mediolańczycy uznali, że diabeł zatruł
również owoce i zboża. Mieszkańcy miasta zaczęli więc szukać pomocników diabła,
patrząc podejrzliwie na siebie nawzajem. Jeden gość, zanim usiadł na ławce, przetarł
jej powierzchnię. Zaraz zleciała się grupa kobiet, które zaczęły go oskarżać, że w ten
sposób roznosi diabelską truciznę.

Zabiły go?
W zasadzie tak. Próbowały go zaprowadzić do miejscowego sędziego, ale były tak
brutalne, że Bogu ducha winien facet po drodze zmarł. Nie był zresztą jedyną ofiarą
wybuchu mediolańskiej paniki. Stracono wówczas wiele osób, gdyż wierzono, że
zawarły pakt z diabłem. O zatrucie wody oskarżono np. aptekarza. W trakcie tortur
przyznał się do przestępstwa.

A naprawdę ją zatruwał?
Ależ skąd. Tortury w średniowieczu były tak straszne, że ludzie woleli się przyznać
i zginąć, niż przeżywać te katusze – mówimy o rozciąganiu, podpalaniu, wsadzaniu na
żelazny fotel pokryty setkami rozżarzonych szpikulców, biczowaniu, miażdżeniu
palców, obcinaniu genitaliów, rozszerzaniu pochwy czy odbytu za pomocą specjalnej
metalowej gruszki. Nic dziwnego, że niewinny aptekarz się przyznał. Przy okazji
wsypał kilka innych osób. Wszystkie zginęły.

W okrutny sposób zabijano też rzekome czarownice.


W Europie między XV a XVII w. zginęło co najmniej 200 tys. ludzi, w większości
kobiet oskarżonych o paktowanie z diabłem, latanie na miotłach, sprowadzanie – za
pomocą nieczystych mocy – śmierci, niepłodności i nieurodzaju. Do polowań na
czarownice służyła rozbudowana machina urzędniczo-prokuratorsko-lekarska. Ledwo
ta zbiorowa paranoja skończyła się w Europie, zawitała do Ameryki Północnej.
W 1692 r. odbył się słynny proces czarownic z Salem, który skończył się egzekucją 13
kobiet i 7 mężczyzn. Tylko dlatego, że grupa ludzi dziwnie się zachowywała.

Co trzeba było zrobić, żeby zasłużyć sobie na śmierć za uprawianie czarów?


Tylko jedno: trzeba było się przyznać. Ówczesne prawo nie zabraniało tortur
w trakcie procesów, zatem oskarżeni dość szybko przyznawali się do paktowania
z diabłem. Jeśli ktoś się nie przyznał, robiono test – wrzucano takiego osobnika do
wody. Jeżeli nie tonął, znaczyło rzekomo, że ma nadprzyrodzone moce i że trzeba go
zabić. A zdarzało się, że przez bufiaste stroje taka osoba nie tonęła. A jeśli tonęła, to
i tak umierała, więc co za różnica?

Różnica na nagrobku. Jakie czyny mogły w ogóle wzbudzić podejrzenia, że jest


się czarownicą?
Na pewno osoby o charakterystycznym wyglądzie wzbudzały podejrzenia. Mam
przyjaciółkę z jednym okiem niebieskim, a drugim zielonym i zawsze powtarzam jej, że
w średniowieczu już dawno spalono by ją na stosie. Gdy o niej myślę, to sądzę, że coś
w tym może być – tak jakby naprawdę miała zdolność rzucania czarów i uroków. Pani
może się to wydać śmieszne, ale ja widziałem ją w akcji. Pierwsza sytuacja: siedzimy
w Zatorze, zachodnia Małopolska, nad rzeką Skawą, i oglądamy scenę miłosną.
Mężczyzna przechodzi przez rzekę, niosąc na rękach swoją lubą. Basia powiedziała
wtedy: „Chciałabym, żeby się wywrócił”. I w tym momencie bach! – facet upadł.
Druga sytuacja: Kościelisko, Podhale, czekamy na autobus. Żaden nie nadjeżdża, więc
stwierdzamy, że idziemy pieszo. Ledwo ruszyliśmy, a autobus podjechał, jednak nie
udało nam się już do niego wsiąść. Basieńka znów tym swoim sprawczym tonem
oznajmia: „Chciałabym, żeby autobus się zatrzymał”. I wtedy zza zakrętu wyjeżdża
wojskowy gazik i uderza w autobus. Nic groźnego, ledwo stuknięcie, lecz w efekcie
oba pojazdy się zatrzymały i wsiedliśmy do autobusu. Podobnych sytuacji było
znacznie więcej.
Wracając do pani pytania: podejrzenia padały na osoby, które miały wrogów (jeśli
młoda, ładna kobieta zaszła za skórę żonie wpływowego człowieka, to w zasadzie
mogła pożegnać się z życiem). Czasami wystarczyło po prostu znaleźć się
w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. Gdy działo się coś złego,
zawsze szukano kozła ofiarnego (tak jest zresztą do dzisiaj). Jeśli więc krowy nie
dawały mleka, to oznaczało, że po okolicy grasowały nieczyste siły. Kobiety nie mogły
zajść w ciążę – nieczyste siły. Nieurodzaj – nieczyste siły. I w każdym podobnym
przypadku szukało się kogoś, kto te nieczyste moce na okolicę sprowadzał.
Masowe histerie wybuchały też na tle wielkich katastrof czy rzekomego nadejścia
końca świata. Najlepszym przykładem jest zbiorowa panika w Londynie w 1761 r.
Otóż 8 lutego nastąpiło tam niewielkie trzęsienie ziemi, 8 marca – kolejne. I wtedy
znalazł się prorok, który przepowiedział, że w kwietniu ziemia znów się zatrzęsie, ale
tak mocno, że Londyn zostanie doszczętnie zniszczony. Ludzie uciekali w popłochu,
wydawali ostatnie pieniądze, żeby wydostać się z rzekomo przeklętego miasta. Zostali
właściwie tylko najbiedniejsi lub ci, którym życie było niemiłe. Londyn opustoszał.
I co? W kwietniu żadne trzęsienie ziemi nie nastąpiło.

Wybuchy lęku przed kataklizmami i końcem świata zdarzały się w historii


często. Do dziś się powtarzają, choć na mniejszą skalę.
Owszem, jakbyśmy nie nauczyli się, że „końce świata”, których w historii było
mnóstwo – najwięcej chyba około 1000 r. – się nie sprawdzają. Na przykład
w angielskim Leeds w 1806 r. kura miała znosić jajka z wiadomością „Chrystus
nadchodzi”. Ta plotka wystarczyła, żeby wywołać zbiorową panikę. Okazało się, że
kura naprawdę znosiła takie jaja, ale tylko dlatego, że wpychano jej do kloaki jajko
z uprzednio przygotowanym napisem. Po chwili było znoszone jajko z wrogim
ostrzeżeniem.
Przepowiadano też wydarzenia, a to astronomiczne (do Ziemi miały zbliżać się
śmiercionośne planety), a to astrologiczne (przepowiednie pseudoproroków, koniec
kalendarza Majów), które – według mas – miały zniszczyć Ziemię. W sylwestra 999 r.
papież, nomen omen Sylwester II, modlił się przed zgromadzonym tłumem, wierząc, że
zaraz nadejdzie kres ludzkości. Proszę zwrócić uwagę, że samo chrześcijaństwo
rodziło się w przekonaniu, że oto nadchodzi kres świata. Święty Paweł sugerował, że
po śmierci Jezusa ludzkość na tej ziemi długo żyć nie może. I adwentyści,
i świadkowie Jehowy utrzymują, że proces końca świata już się rozpoczął – i twierdzą
tak od lat.
Stosunkowo niedawno zapowiadano kilka końców świata: kres miał nadejść
w 2000 r., a później w 2012. Końce świata to dość dochodowy biznes – różni
naciągacze budują np. bunkry mające uchronić przed zagładą (tak jakby jakakolwiek
budowla, gdyby koniec świata miał nadejść, uchroniła nas przed śmiercią) albo
sprzedają magiczne kamienie z Kolumbii po kilka tysięcy dolarów od sztuki.

Dziwi się pan, że niektórzy dają się nabrać? Nie ma potężniejszego lęku niż lęk
przed śmiercią.
Zgadza się. Ogólnie zbiorowe histerie dotyczą zjawisk, których boimy się
najbardziej: śmierci (koniec świata, zbiorowa zagłada), chorób (epidemie, zatrucia)
czy wojny. Sam pamiętam, że jako dziecko niczego nie bałem się tak jak Apokalipsy
św. Jana.
Lęk i nieufność leżą w naszej naturze. Proszę zwrócić uwagę, jak szybko dzieci uczą
się okazywać nieufność wobec obcych osób. Co więcej, zagrożenie czynnikami
lękowymi zawsze powoduje nasilenie dziwnych zachowań, histerii. We wrześniu
1939 r. w Polsce wierzono, że trzeba zabijać ludzi mających latarki elektryczne, bo
rzekomo tymi latarkami Polacy wskazywali hitlerowcom drogę. Historia zna mnóstwo
histerii związanych ze szpiegostwem. Takie histerie mogą być dodatkowo eskalowane
przez polityków, urzędników, wojsko i – proszę mi wybaczyć, że mówię to do
dziennikarza – przez media. Strach przed śmiercią, chorobą, zagładą często podle
wykorzystywano. Jaki był oficjalny powód zamykania Żydów w gettach? Ano taki, że
przenoszą tyfus. Obecnie podobny argument służy do budowania fobii skierowanej
przeciwko uchodźcom z Bliskiego Wschodu czy Afryki – poważni, zdawałoby się,
politycy opowiadają, że uchodźcy roznoszą choroby albo że są terrorystami. Lęki
stanowią świetną pożywkę dla zachowań rasistowskich i nienawistnych. Jeśli Żyd, to
cwaniak – oceniamy. Jeśli muzułmanin, to terrorysta. Jeśli Cygan, to złodziej.

Rozmawiałam kiedyś z człowiekiem, który całe życie poświęcił badaniu


romskiej kultury. Tłumaczył mi, że romanipen, czyli romski kodeks, owszem,
zabrania nieuczciwych zachowań, ale że obowiązuje tylko w obrębie tej grupy.
„Rom” znaczy u nich „człowiek”, a ponieważ nie-Romowie nie są dla nich ludźmi,
romanipen się do nich nie odnosi.
W Torze napisano: „Miłuj bliźniego”. Kim są ci bliźni? Długo uważano, że Żydami,
a więc że kochać trzeba tylko swoich. Dopiero Chrystus, a potem św. Paweł
rozszerzyli zakres słowa „bliźni” na wszystkich ludzi.
To normalne, że pewne przepisy obowiązują tylko wewnątrz grup. Mój kolega był
z żoną na Porta Portese, rzymskim pchlim targu. Dla żartu chciał wyciągnąć portfel
z torebki żony. I w tym momencie poczuł, że ktoś klepie go po ramieniu, odwrócił się,
a gość… trzymał w ręce jego portfel. Złodziej zwrócił mu skradziony przedmiot, bo na
podstawie przypadkowej sytuacji, głupiego żartu, uznał, że okradł kumpla parającego
się tą samą profesją. Jeśli więc mówi pani o przepisach, które obowiązują Romów –
być może zakładają one inne traktowanie „swoich” i „obcych”. Proszę jednak
pamiętać, że większości Polaków nie okradli Cyganie, tylko rodacy.
Częste zbiorowe histerie są wywoływane także przez rzekome zagrożenie ze strony
UFO i innych dziwnych stworzeń, które mają nas zaatakować z kosmosu. W XIX w.
dziennikarz John Herschel obwieścił światu, że przez najmocniejszy na świecie
teleskop, zlokalizowany wówczas w południowej Afryce, zobaczył, że na Księżycu
żyją różne stworzenia, takie jak: niedźwiedź z rogami, borsuk mający dwie łapy,
miniaturowe zebry i bajecznie kolorowe latające istoty. Stek tych bzdur wydrukowały
najważniejsze gazety świata, a facet zarobił kokosy. Dopiero później wyszło na jaw, że
to mistyfikacja.
Że też ludzie dali się na to nabrać.
Ludzie są w stanie uwierzyć w najdziwniejsze historie, szczególnie jeśli czegoś się
boją – a lęk przed cywilizacjami z kosmosu jest jednym z najsilniejszych. Wiele lat
później, w Halloween 1938 r., wyemitowano w radiu słuchowisko na podstawie
powieści Herberta Wellsa Wojna światów, w której Marsjanie atakują ziemię.
Słuchowisko miało formę reportażu opisującego inwazję rozpoczynającą się w New
Jersey. Podano, że wylądowali tam Marsjanie, którzy atakują mieszkańców Ziemi
śmiercionośnymi promieniami i trującym gazem. Efekt? Wybuch zbiorowej paniki.
W 1975 r. mieszkańcy Portoryko uwierzyli zaś, że po ich okolicy grasuje potwór
z kosmosu atakujący bydło i zwierzęta domowe. Według relacji wielu mieszkańców tej
rajskiej wyspy przedziwne kreatury miały wysysać krew z ich zwierząt. Niektórzy
zarzekali się, że widzieli te potwory albo przynajmniej słyszeli wydawane przez nie
charakterystyczne odgłosy. Z podobnymi, mniej lub bardziej racjonalnymi, atakami
paniki mieliśmy do czynienia także w Polsce: przykładowo w Krakowie w latach 70.
wierzono, że po mieście jeździ czarna wołga, której pasażerowie łapią małe dzieci
chodzące samotnie po ulicach. Wykorzystałem tę historię, kiedy mój synek miał napisać
wiersz o jesieni.
Pamiętam jak dziś, że brzmiał on tak:

Smutna jesień jest w Krakowie


Deszczyk z nieba kapie
Czarna wołga jeździ nocą
Małe dzieci łapie
Szaro-buro i ponuro
Czas to niewesoły
Przeminęły piękne czasy
Trzeba iść do szkoły

Napisał pan wiersz za dziecko?


Po tylu latach mogę się do tego przyznać. Nie okazałem się jednak specjalnie
pomocny, bo syn i tak nie dostał piątki.

Niesłusznie. Widać talent poetycki.


Powiem nieskromnie, że w ogóle mam dużą zdolność rymowania. Moją drugą
publikacją prasową był wiersz o powstaniu warszawskim wydrukowany
w czasopiśmie „Piast” w 1946 r.

A pierwszą?
Artykuł w formie listu do młodej Rzeczypospolitej. Nosił tytuł Zamiast drzewka –
szopka i nawoływał do ochrony drzewek w okresie świątecznym. Taka proekologiczna
publikacja.

Który to był rok?


1945, zima. Miałem wtedy prawie dziesięć lat.

Wróćmy do ataków paniki. Czy da się je wytłumaczyć na gruncie neurobiologii


lub ewolucji?
Nad wyjaśnieniem tych zjawisk pracują głównie psychologowie społeczni
i socjologowie. Nie ma (przynajmniej ja ich nie znam) żadnych sensownych badań
neurobehawioralnych dotyczących zbiorowych obsesji. Ich badanie jest dodatkowo
utrudnione, ponieważ osoby owładnięte histerią naprawdę wierzą, że zagrożenie jest
realne, i raczej nie chcą współpracować z naukowcami czy lekarzami. A nawet jeśli po
ataku histerii taka osoba zdaje sobie sprawę, że uległa tylko zbiorowej iluzji, raczej
wstydzi się swojego zachowania. Z pewnością można jednak stwierdzić, że zbiorowe
histerie powstają częściej w warunkach stresowych – jako odpowiedź na zagrożenie.
Podobnie jest z nawróceniami. W Pamiętniku z powstania warszawskiego Miron
Białoszewski opisywał, że ludzie w schronach nie robili nic innego poza modleniem
się. Gdy czujemy się zagrożeni, zawsze szukamy zewnętrznego źródła pomocy (religii,
Boga, Anioła Stróża), ale też zewnętrznego źródła zagrożenia (a więc sił nieczystych,
diabła działającego za pośrednictwem innych ludzi). Taką mamy psychikę.
Osobą, która jako pierwsza gruntownie zbadała zachowanie tłumu, był żyjący
w latach 1841–1931 Gustave Le Bon, francuski psycholog. Dla psychologii społecznej
okazał się tym, kim dla psychoterapii Freud, a jednak mało kto się o nim uczy. Pewnie
dlatego, że był skrajnym konserwatystą i rasistą. W każdym razie jako pierwszy zbadał
zachowanie tłumu i sformułował teorię, że tłum ma własny kolektywny umysł, który
stoi wyżej niż wszelkie formy racjonalizmu jednostek, wyżej niż ich intelekt, rozum
i cechy rasowe.

Cechy rasowe?
Le Bon wierzył, że psychika zależy w większym stopniu od rasy niż kultury. Było to
zgodne z tym, co mówiło się w drugiej połowie XIX w. Le Bon wyróżniał kilka ras:
prymitywną (australijscy Aborygeni), niższą (Murzyni), przeciętną (Azjaci, Arabowie)
i wyższą (oczywiście biali).

Jeśli już, to Azjaci są mądrzejsi od białych. Mają wyższy średni iloraz


inteligencji.
Nie ma żadnych naukowych przesłanek, by klasyfikować ludzi w ten sposób. Le Bon
i jemu współcześni się mylili. Ogólnie jednak ten francuski psycholog miał sporo racji
w badaniu psychologii tłumu. Mimo że wysnuwał wnioski intuicyjnie, bez naukowych
przesłanek (podobnie jak Freud), dziś wiemy, że były one wprost genialne. Są zbieżne
z późniejszą koncepcją zbiorowej podświadomości Junga. W tłumie jest moc.

Każdy z nas chyba przekonał się, do czego jest zdolny tłum. Co się dzieje, gdy
w markecie zorganizują jakąś atrakcyjną promocję? Kulturalni ludzie, którzy
wcale nie muszą zaoszczędzić tych kilku złotych, postawieni w tłumie rzucającym
się na tanie buty, dają mu się porwać i też rzucają się na nie jak zwierzęta.
Przypomina to polowanie. Gdy znajdziemy się w tłumie, ukryte, prymitywne
instynkty niszczą nasze intelekt i kulturę. Na promocjach zachowujemy się jak bydło.
Podobnie w innych sytuacjach – pamiętam, jak ja i moi znajomi, wyważeni, taktowni
ludzie, byliśmy żołnierzami. O szóstej rano wchodziliśmy do Collegium Novum
Uniwersytetu Jagiellońskiego, przebieraliśmy się w mundury i pobieraliśmy broń.
Nagle stawaliśmy się grupą zuchwałych, niczego niebojących się bezimiennych
żołnierzy, zachowujących się jak najgorsze chamy.

Co konkretnie robiliście?
Darliśmy się w tramwaju, popychaliśmy ludzi, rzecz jasna jeździliśmy bez biletów.
Tłum daje poczucie anonimowości i niezwyciężenia. To samo można zaobserwować
podczas manifestacji, które są rodzajem zbiorowej hipnozy. Strach czy osobiste
interesy przestają mieć znaczenie. Pamiętam to z manifestacji Solidarności w 1980 r. –
nie baliśmy się ani ubeków, ani tego, że stracimy pracę. Ta sama psychoza, jak sądzę,
dotyka obrońców krzyża, a obecnie uczestników manifestacji Komitetu Obrony
Demokracji.

Był pan na manifestacji KOD-u?


Byłem tylko przez moment, bo musiałem pędzić na wykład. Ale ten moment
wystarczył, bym poczuł niesamowitą jedność, radość, to poczucie wspólnoty i walki
o słuszną sprawę. Manifestanci zawsze myślą zero-jedynkowo. My mamy rację, oni –
nie. Odcienie szarości nie istnieją. Dodatkowo tłum jest wyjątkowo podatny na
sugestie lidera, zacietrzewiony w swoich poglądach. Oscylujący między skrajnościami
– postawami prymitywnymi, jak dzikość i agresja, a bohaterskimi. Wszystkie te
mechanizmy wykorzystywali przywódcy wojskowi, którzy studiowali badania Le Bona;
wśród nich Hitler, Mussolini, ale też sztab amerykański. Wszyscy bazowali na tym, że
tłum jest wyjątkowo podatny na argumenty przywódcy, na chwytliwe sugestie, że
akceptuje przesadę i widzi świat w czerni i bieli. Kaczyński, jak podejrzewam, też
musiał czytać o osiągnięciach tego francuskiego psychologa. Petru niekoniecznie, bo
używa jednak argumentów mniej chwytliwych dla tłumu.

Widzenie świata w czerni i bieli w ogóle jest charakterystyczne dla Polaków.


Podzieliliśmy się na „obrońców demokracji” i obrońców myśli Kaczyńskiego.
Czuję się ostatnio jak wyrzutek, ponieważ nie potrafię się opowiedzieć po żadnej
ze stron. Nie postrzegam tej sprawy zero-jedynkowo.
Ponieważ nie jest pani w tłumie. Gdyby poczuła pani, że pani interesy są zagrożone,
i dołączyła do jakiejś manifestacji – powiedzmy: dziennikarzy – pani poglądy od razu
by się wyklarowały. I, jak sądzę, byłaby pani zdolna do agresji. Oczywiście takiej,
którą by pani usprawiedliwiała. Tłum zawsze przyjmuje bowiem własną moralność.
Podczas rewolucji francuskiej rozszalały tłum bez wahania gilotynował każdego
wroga, cały czas wierząc, że to objaw bohaterstwa.

Uważa pan, że społeczny lęk przed marihuaną można porównać do ataków


paniki, o których mówiliśmy?
Tak właśnie uważam. Oczywiście jest to współczesna, mniej paranoiczna forma
deluzji, jednak nagle niegroźną substancję, którą przez wieki stosowano na całym
świecie, przedstawia się jako ogromne zagrożenie. Można dyskutować, czy
z medycznego punktu widzenia marihuana powinna wrócić do łask, czy nie. Moim
zdaniem – powinna, ale mogę kulturalnie, wymieniając się naukowymi argumentami,
rozmawiać z tymi, którzy uważają inaczej. To, co się dzieje wokół tematu konopi
w warstwie społecznej, jest dla mnie niczym innym, tylko nieuzasadnionym wybuchem
paniki. Naturalnie, to żadna nowość, ponieważ substancje zmieniające stan
świadomości, podobnie jak seks, przez wieki były obwarowane ostrymi restrykcjami
(a w niektórych kulturach wciąż są). Społeczeństwo ma prawo bać się tych dwóch
rzeczy: seksu, ponieważ prowadzi do niechcianej ciąży (a w zasadzie prowadził,
dopóki nie wynaleziono skutecznych metod antykoncepcji), oraz narkotyków, ponieważ
zmieniają procesy myślowe. W islamie alkohol jest w ogóle zabroniony.

Dlaczego substancje psychotropowe były objęte restrykcjami? Czy tylko


dlatego, że są niebezpieczne?
Moim zdaniem również dlatego, że boimy się ludzi, którzy myślą inaczej niż my. Nie
potrafimy rozmawiać ze schizofrenikiem nie tylko ze strachu przed tym, że nas
zaatakuje, lecz także dlatego, że nie możemy wgryźć się w jego tok myślenia,
przewidzieć jego ruchów, odkryć, co ma w głowie. Dlatego też nie najlepiej
odnajdujemy się w towarzystwie ludzi, którzy mają zupełnie inne niż my poczucie
humoru, i wolimy współpracować z tymi, których mózgi działają w zbliżony sposób do
naszych. Z tego powodu, jak sądzę, mnie i pani dobrze się współpracuje – mimo
pozornych różnic podobnie odbieramy rzeczywistość i mamy porównywalne
temperamenty. Jeśli więc nie lubimy osób, których procesy myślowe przebiegają
inaczej niż u nas, to źle będziemy odbierać również tych, którzy są pod wpływem
środków psychotropowych. Nie bez znaczenia pozostaje kulturowy system moralny,
w którym – nie wiedzieć czemu – marihuana jest zaszufladkowana jako ta zła.
A przecież nie ma żadnych naukowych argumentów na to, że marihuana jest wybitnie
szkodliwa, na to, że w linii prostej prowadzi do uzależnień od poważniejszych
substancji. Istnieją za to dowody, że 100 lat temu pewnym grupom po prostu zależało,
z przyczyn w dużej mierze ekonomicznych, żeby z marihuany zrobić demona. Przez
wieki ludzkość stosowała konopie i nic złego się nie działo. Wręcz przeciwnie –
pomagały one na wiele dolegliwości, bólów. Ale cóż, marihuanofobia, jak inne histerie
społeczne, wybuchła z hukiem i rozprzestrzeniła się w sposób nieprzewidywalny.
9

JERZY WASZYNGTON CO RANO


DOGLĄDAŁ SWOICH KONOPI,
A KRÓLOWA WIKTORIA
LECZYŁA NIMI
MIESIĄCZKI. KRÓTKA HISTORIA
CANNABIS

Panie profesorze, jakich czasów sięgają początki konopi?


Ludzie od zarania dziejów lubili substancje zmieniające stan świadomości.
Delikatnie halucynogenne, rozluźniające cannabis nie były wyjątkiem. Nie wiadomo,
kiedy konkretnie ludzkość zaczęła stosować marihuanę – odkrycia archeologów
świadczą o tym, że jeszcze w neolicie.

Jakie odkrycia?
W grobach sprzed kilku tysięcy lat przed Chrystusem, zlokalizowanych w dzisiejszej
Rumunii, znaleziono ślady nasion konopnych. Kiedy jednak ludzie odkryli działanie
marihuany, tego nie wiemy. Nie znamy nawet przybliżonej daty. Nie wiadomo też,
w której części świata najpierw jej używano. Pewne jest jedno: historia marihuany
przeplata się z historią ludzkości i ma na nią niemały wpływ.

A jakie są hipotezy dotyczące pierwszego miejsca, w którym ludzie zażywali


konopie?
Zdania są podzielone. Najstarsze ślady konopi znaleziono na terenie dzisiejszej
Turcji, niegdyś – Mezopotamii. Większość naukowców uważa jednak, że konopie
przywędrowały tam ze Wschodu. Wiele osób wskazuje, że z Chin, niektórzy – że
z Japonii (bardzo stare wzmianki o konopiach, datowane na 10 tys. lat, pochodzą
właśnie z tych dalekich wysp, a nasiona cannabis były bardzo popularne w tradycyjnej
medycynie japońskiej). Zdaniem innych stolicą konopi był starożytny Egipt. Jego
mieszkańcy posługiwali się bowiem charakterystycznym hieroglifem, nazywanym
shemshemet (wiadomo to z papirusów liczących ponad 2 tys. lat), który – jak można
dziś podejrzewać – odnosił się do cannabis.

A pan jak uważa?


Mnie prawdopodobna wydaje się hipoteza, że ojczyzną marihuany są Chiny. Nam,
Europejczykom, zdaje się, że historia ludzkości zaczęła się w starożytnej Grecji (na
marginesie: grecki historyk Herodot pisał o Scytach odurzających się haszyszem),
tymczasem prawda jest taka, że kiedy na Dalekim Wschodzie kwitła bogata
cywilizacja, my wciąż lataliśmy nago po lesie. Już chiński imperator Fuxi, urzędujący
prawie 3 tys. lat przed narodzinami Chrystusa, wychwalał działanie cannabis,
nazywanych tam po prostu ma. Podkreślał, że ta magiczna roślina łączy w sobie
pierwiastki jin i jang i dzięki temu zapewnia równowagę. Żyjący dwa wieki później
Shennong, kolejny chiński imperator, uważany za ojca chińskiej medycyny, postawił
marihuanę w jednym rzędzie z żeń-szeniem i efedrą, uznając te rośliny za trzy
najważniejsze lekarstwa ludzkości. W 1500 r. p.n.e. marihuana znalazła się już
w chińskiej farmakopei (biblii leków).

Na jakie dolegliwości Chińczycy jej używali?


Przede wszystkim wspomagała gojenie ran. Już tyle lat przed Chrystusem Chińczycy
wiedzieli, że ta roślina ma działanie przeciwzapalne. Z kolei Egipcjanie używali
cannabis za czasów Ramzesa II (umarł w 1213 r. przed Chrystusem). Wiemy to na
pewno, ponieważ w pozostałościach po jego zmumifikowanym ciele odnaleziono pyłek
z konopi. Oni również cenili cannabis za właściwości przeciwzapalne, poza tym
wiedzieli już, że leczy jaskrę. Z wyciągu z konopi przyrządzano tam… lewatywę.
W tym samym czasie w Indiach, gdzie już wtedy pito napój bhang na bazie mleka
i konopi, wierzono, że ma on właściwości przeciwkaszlowe. Jonathon Green, brytyjski
leksykograf (specjalista od słowników), zajmujący się językiem starych kultur i owymi
kulturami, w swojej książce Cannabis wymienia, że za pomocą marihuany leczono
w Indiach gorączkę, biegunkę, bezsenność i trąd. Kilkaset lat przed narodzinami
Chrystusa mieszkańcy subkontynentu indyjskiego mieli wręcz wierzyć, że
przyjmowanie konopi wydłuża życie, rozjaśnia umysł i poprawia ludzki osąd.

W tym czasie starożytni Grecy też już zażywali cannabis…


Tak, starożytni Grecy uważali cannabis za świetny lek przeciwzapalny. Polecali go
na obrzęki i bóle ucha. Na te same właściwości zwrócili uwagę przedstawiciele
kolejnej europejskiej cywilizacji – Rzymianie. Z rzymskich tekstów wiemy ponadto, że
marihuana była tam stosowana do tłumienia namiętności seksualnych. Na tę cechę
wskazywał Pedanios Dioskurydes, żyjący kilkadziesiąt lat po Chrystusie lekarz
rzymskiej armii, twórca kultowego jeszcze w średniowieczu podręcznika medycznego
De Materia Medica (O sprawach medycznych). W podobnym celu cannabis używano
w świecie arabskim.

Marihuana naprawdę hamuje popęd seksualny?


Na pewno w tym sensie, że ktoś, kto jest zajęty przyjmowaniem enteogenów, nie
zajmuje się seksem ani rozmyślaniem o nim. Rzeczywiście, marihuana zwiększa
przyjemność z dotykania, pieszczot i bliskości z drugą osobą, natomiast na erekcję
wpływa negatywnie, a do tego ogranicza liczbę plemników.
Zdaje się jednak, że pobudza inną płodność, mianowicie: płodność umysłu. Resztki
cannabis znaleziono np. w fajkach Szekspira.
Zawsze myślałam, że Szekspir palił crack, a nie marihuanę.
Crack również. Widocznie XVII-wieczny dramaturg lubił eksperymentować
z narkotykami. I kto wie, czy gdyby nie używki, dziś mielibyśmy Hamleta.

Kiedy zaczęto używać marihuany w Ameryce?


Dosyć późno. Angielscy koloniści przywieźli cannabis do Ameryki Północnej
wtedy, kiedy zakładali Jamestown w Wirginii, swoją pierwszą osadę. Przez cały okres
kolonii eksport włókien konopnych stanowił ważną część tamtejszej gospodarki.
W XVIII w. Wirginię nagrodzono za wkład w produkcję i promowanie konopi, a na
osoby, które jej nie hodowały, niekiedy nakładano poważne kary. Wie pani, że nawet
Jerzy Waszyngton hodował konopie? Mało tego, pisał na ten temat pamiętnik.
W sierpniu 1765 r. donosił przykładowo, że spóźnił się z oddzieleniem męskich
osobników od żeńskich. Wstawał nawet o szóstej rano, by przed pracą doglądać
swoich konopi. Czy pani to sobie wyobraża? Pierwszy prezydent Stanów
Zjednoczonych, narodowy bohater, zrywający się skoro świt, żeby doglądać
hodowanego przez siebie trawska!

Marihuana przypłynęła do Ameryki dopiero z kolonistami?


Tak. Proszę pamiętać, że to narkotyk Starego Kontynentu. Rdzenni Amerykanie mieli
kokainę, a my – poczciwe zioło, jednak nie wszyscy od razu. Na przykład do Francji
marihuana dotarła dopiero na przełomie XVIII i XIX w., gdy wojska napoleońskie
przywiozły ją z Egiptu. Ostatecznie konopie spopularyzował w Europie irlandzki
lekarz wojskowy i nauczyciel chemii pracujący w Indiach, William O’Shaughnessy.
W 1841 r. przywiózł z Indii próbki konopi i wyniki swoich badań, które wskazywały,
że marihuana jest przydatna w leczeniu wielu różnych dolegliwości.

Konopie już od dawna znano w sąsiedniej Anglii, a do Paryża musieli je zwozić


dopiero żołnierze z Egiptu?!
Ówczesny świat nie był taki jak dzisiaj. O tym, że jakaś gwiazdeczka z Hollywood
ma nowy romans, dowiadujemy się następnego dnia z mediów na całym świecie. Albo
nawet tego samego dnia z portali społecznościowych. Natomiast w tamtych czasach
ledwie kilkaset kilometrów drogą morską całkiem skutecznie blokowało wymianę
handlową i kulturalną pomiędzy Anglią a Francją. Do Anglii marihuana dotarła z Azji
znacznie wcześniej, ale Anglia miała rozwinięte kontakty z Indiami. Trzeba też
przyznać, że Anglicy potrafili znakomicie czerpać ze skarbów przywiezionych z Indii,
a konopie polubili szczególnie. W czasach wiktoriańskich marihuanę stosowano już na
reumatyzm, drgawki wywołane tężcem, wściekliznę, padaczkę czy skurcze
miesiączkowe. Ponoć sama królowa Wiktoria zapijała bolesne miesiączki nalewką na
bazie konopi.

To pewne?
Pewności nie ma, ale tak wynika z tekstów zostawionych przez jej wieloletniego
lekarza osobistego, Roberta Russella.

Czy marihuanę przyjmowano wówczas pod postacią nalewki?


Tak, w tych czasach Anglicy raczej nie palili skrętów. Wiek XIX to złote czasy dla
marihuany, coraz więcej lekarzy i władców zwracało bowiem uwagę na medyczne
właściwości cannabis. W zasadzie wdarła się ona do mainstreamu zachodniej
farmakologii – została wpisana do amerykańskiej farmakopei, a wielce poważany
francuski psychiatra Jacques-Joseph Moreau rozpisywał się, że marihuana jest złotym
lekiem na migreny, bezsenność i brak apetytu. Pod kątem medycznych właściwości
marihuanę badano również w Indiach. Powołano tam specjalną komisję, która przez
kilka lat analizowała medyczne zastosowanie cannabis. W obszernym raporcie
eksperci wskazywali, że konopie indyjskie mają właściwości przeciwbólowe
i uspokajające. Zalecono je jako lek na: cholerę, rzeżączkę, czerwonkę, cukrzycę,
obrzęk jąder, katar sienny, rany, owrzodzenia i stany lękowe.

Imponująca lista.
Z czasem stawała się coraz dłuższa. Przykładowo w 1900 r. odkryto, że marihuana
sprawdza się jako lek na astmę. Przebojem wdarła się do aptek i domowych apteczek
(i to pod różnymi postaciami: nalewek, płynów, tabletek, syropów dla dzieci czy
papierosów dla astmatyków). Bogdan Jot w swojej książce Marihuana leczy słusznie
zauważa, że złota era konopi przypada na czas, kiedy jeszcze nie znano aspiryny ani
penicyliny. Nic więc dziwnego, że pojawienie się marihuany o działaniu jednocześnie
przeciwbólowym, uspokajającym i przeciwskurczowym przyjęto z entuzjazmem,
a cannabis okrzyknięto złotym lekiem. Marihuana triumfowała.
Jednak w 1906 r. prezydent Theodore Roosevelt podpisał dekret stanowiący o tym,
że w przypadku wybranej żywności, likierów i leków (w tym marihuany) na etykiecie
musi być wymieniony dokładny skład.

To chyba dobrze?
Dobrze. Dziś to normalka.
Ale powiedział pan to tonem, jakby dekret Roosevelta zakończył jakąś erę.
Nadejście XX w. ogólnie położyło kres złotej erze marihuany. Kilka lat później
w Stanach Zjednoczonych wybuchła zbiorowa marihuanofobia. Z cannabis zrobiono
niszczycielski narkotyk, będący synonimem zła i spustoszenia. Tymczasem konopie
odegrały w historii ludzkości ogromną rolę. Mam na myśli nie tylko medyczną
marihuanę czy samą marihuanę. Otóż z włókien konopnych, produkowanych z łyka tej
rośliny, tworzono najbardziej wytrzymałe, niedrogie w produkcji tekstylia, zarówno
domowe (bieliznę, denim, pieluchy, obuwie), jak i przemysłowe (płótna, brezent,
chodniki, wykładziny, uszczelki). Z lin konopnych powstawały żagle, sznurki, liny.
Można powiedzieć, że dzięki konopiom podbiliśmy Amerykę. Na okręcie Kolumba,
zdaje się, trzepotały żagle uszyte z włókien cannabis, a już na pewno były na nim
konopne liny.

Materiały z włókien konopnych są dobre?


Tak, wytrzymałe, a jednocześnie przewiewne, chronią przed ciepłem i mrozem. Ileż
lepsze od syntetycznego poliestru, w którym człowiek się poci, śmierdzi, dostaje
pokrzywki. O tkaninie konopnej można powiedzieć: „zapomniana doskonałość”. Na
początku XX w. z włókien konopnych robiło się też papier (drukarski, gazetowy,
bibułę, kartony), dobry jakościowo i tani w produkcji. Uprawa konopi jest prosta
i wydajna, ponieważ cechują się one szybkim metabolizmem i nie mają większych
wymagań – można je hodować nawet bardzo wysoko, pod himalajskimi szczytami.
Amerykańską aferę wokół marihuany sprzed stu lat (hejt, który potem przerodził się
w globalny) rozpętał m.in. magnat prasowy, który zainwestował grube pieniądze
w przemysł celulozowy. I nie sądzę, żeby to był przypadek.

Do czego jeszcze przez wieki służyły cannabis?


Pakuły konopi były z powodzeniem używane do produkcji materiałów budowlanych:
zaprawy murarskiej, cementu, płyt pilśniowych i wielu innych materiałów, choćby
służących do izolacji. Z kolei siemię konopne wykorzystywano – i gdzieniegdzie wciąż
się wykorzystuje – jako pokarm dla ptaków, ale też muesli dla ludzi. Nasiona konopne
mają wspaniały skład, zwłaszcza dobrą proporcję nienasyconych kwasów
tłuszczowych omega-6 i omega-3, zawierają także liczne aminokwasy, witaminy
i składniki mineralne. Przez wieki konopi używano jako opału i do płodozmianu, bo
poprawiają strukturę gleby i niszczą chwasty.
Olej konopny wykorzystywano w produktach przemysłowych: tuszach, paliwach,
smarach, rozpuszczalnikach. Znakomitej jakości olej konopny znajduje też
zastosowanie w kuchni – jest ceniony za walory odżywcze i smakowe. Moja
przyjaciółka robi fantastyczne sałatki z tym olejem (zamiast oliwy). Olej konopny
sprawdza się również jako dodatek do kosmetyków. Nawilża, działa antyseptycznie,
więc bywa składnikiem szamponów, mydeł, kremów i balsamów.

Gdzie można kupić te kosmetyki?


Choćby w aptekach. Moja żona jest fanką takich produktów, a ma wymagającą,
bardzo suchą skórę. Olej konopny w kosmetykach jest pozbawiony substancji
psychoaktywnych, więc są to legalne produkty. W internecie jest ich sporo, wystarczy
poszukać. Istnieje nawet wydawnictwo poświęcone konopiom – Spliff. Na jego stronie
internetowej jest dużo kosmetyków konopnych i innych gadżetów związanych
z cannabis.

Wśród nich, cytuję: „Rewelacyjne majtki męskie wyposażone w sekretną


kieszeń, w której można schować karty kredytowe i biżuterię”, a także
„Sztuczny, silikonowy penis, który wygląda jak prawdziwy – wystarczy nacisnąć
i leci czysty, syntetyczny mocz. Idealny dla osób chcących wykazać się na teście
nieskażonym moczem”.
Cóż, popyt rodzi podaż.

W Nowym Targu jakiś czas temu otworzyli sklep z produktami z konopi


i rozpętała się mała afera.
Podhale nie słynie bynajmniej z otwartości i liberalnego podejścia do spraw
światopoglądowych. To specyficzna, konserwatywna kultura.

Wróćmy do historii marihuany. Co zakończyło złotą erę konopi?


Rasizm.

Co ma wspólnego rasizm z marihuaną?


Otóż, jak się okazuje, całkiem sporo. Historia walki z konopiami zaczęła się na
początku XX w. w stanach graniczących z Meksykiem. Ładnie opisał to Bogdan Jot
w książce Odkłamywanie marihuany, niestety niedostępnej w dużych sieciach
księgarskich. Przedstawię zagadnienie skrótowo: na wielkie amerykańskie farmy
w poszukiwaniu lepszego życia zaczęły przyjeżdżać meksykańskie rodziny. Wiele było
wśród nich uchodźców uciekających po rewolucji meksykańskiej. Obracali się we
własnym towarzystwie, nie znali angielskiego i budzili niechęć Amerykanów.
Dodatkowo po pracy palili zioło o dziwnie dla Amerykanów brzmiącej nazwie
„marihuana”. Amerykanie od lat posługiwali się słowem hemp i większość z nich
nawet nie wiedziała, że uwielbiana przez „groźnych Meksykanów” marihuana jest po
prostu ich swojskim hemp, cannabis. Ponadto marihuana była stosunkowo popularna
również wśród Murzynów, w tym muzyków jazzowych, np. Louisa Armstronga. Mimo
że niewolnictwo już dawno zniesiono, trudno ukrywać, że wciąż istniała segregacja
rasowa. Od 1914 r. stany, począwszy od południowo-zachodnich, zaczęły więc
wprowadzać zakaz używania marihuany. Podobny los z ręki lokalnych polityków
spotkał wyścigi konne, seks oralny oraz oczywiście alkohol. Prohibicję alkoholową
wprowadzono w 1920 r. Kiedy trzynaście lat później ją zniesiono, stróże prawa, zajęci
dotychczas walką z nielegalną produkcją i sprzedażą alkoholu, nagle zaczęli cierpieć
na nadmiar czasu. I czymś trzeba było ich zająć.
Dlaczego akurat zwalczaniem marihuany?
Był to pomysł Harry’ego Anslingera, szefa nowo powstałego Federalnego Biura ds.
Narkotyków. Nikt inny nie zaszkodził konopiom tak jak on: czarny PR i późniejsze
problemy prawne z marihuaną to jego dzieło. Szczerze jej nienawidził.

Dlaczego?
Po części na pewno dlatego, że Anslinger był wybitnym rasistą, z czym nie próbował
się nawet kryć. Poza tym Amerykę dotknął kryzys, zaczęto więc szukać oszczędności,
również w rządowych jednostkach. Anslinger chciał za wszelką cenę dowieść, że
kierowane przez niego biuro rzeczywiście jest społeczeństwu amerykańskiemu
potrzebne. Zaczął zatem prowadzić obrzydliwą propagandową walkę z marihuaną.

W jaki sposób?
Wykorzystywał np. nową formę kultury – kino. W latach 30. powstało wiele
absurdalnych filmów o szkodliwości marihuany, choćby Reefer Madness, czyli
Marihuanowe szaleństwo (joint nosił nazwę reefer). Był to obraz tak absurdalny, że aż
śmieszny – hipisi oglądali go później jak najlepszą komedię, tarzając się ze śmiechu.
Jednak nakręcono go zupełnie na poważnie. Podobnych filmów powstało zresztą
więcej. Oprócz tego Anslinger i jego ludzie zaczęli opowiadać bzdury o marihuanie,
np.: „Gdyby potwór Frankenstein stanął twarzą w twarz z marihuaną, umarłby ze
strachu”, „Już jeden skręt z marihuany może wywołać obsesję mordowania”. W walkę
propagandową Anslinger zaangażował media: co chwila w prasie, radiu i nowej
telewizji pojawiały się informacje, że po zapaleniu skręta ludzie są w stanie mordować
z zimną krwią, gwałcić, kraść, a białe kobiety po marihuanie oddają się Murzynom (co
za ujma!). Co ciekawe, w walce medialnej pomógł Anslingerowi potężny magnat
prasowy William Hearst, który był właścicielem ponad 30 tytułów prasowych oraz
kilku stacji radiowych i wytwórni filmowych. Nie wiadomo, dlaczego Hearst nie
znosił marihuany. Według Jacka Herera, autora książki The Emperor Wears No
Clothes (Cesarz jest nagi), magnat prasowy po prostu zainwestował mnóstwo
pieniędzy w przemysł celulozowy, a papier z konopi, jak wiadomo, jest tańszy
w produkcji i bardziej ekologiczny od papieru celulozowego z drzew. Wiele osób
sądzi więc, że w walce z konopiami chodziło nie tyle o marihuanę, ile o papier.

A jakie jest pana zdanie na ten temat?


Myślę, że nałożyło się na siebie kilka czynników: rasizm, ambicje Anslingera, ale
również to, że wielu środowiskom popularność konopi nie byłaby na rękę. Niektórzy
uważają to za teorię spiskową, jednak proszę zwrócić uwagę, ilu osobom i firmom
cannabis mogły przeszkadzać. Powody do obaw mogły mieć równie dobrze przemysły:
farmaceutyczny, kosmetyczny i naftowy, szczególnie po tym, jak Henry Ford
zaprezentował samochód napędzany silnikiem na… ekstrakt z konopi. Przeciwne
konopiom były także firmy tekstylne, które zainwestowały w bawełnę oraz nowe,
syntetyczne materiały, np. do dziś popularny nylon.

W 1937 r. zdelegalizowano w Stanach marihuanę.


Proces przed Kongresem trwał zaledwie trzy dni i zeznawał podczas niego tylko
jeden naukowiec. Ów lekarz utrzymywał, że podawał psom ekstrakt z marihuany,
w wyniku czego część z nich zdechła. Dodał też, że przeprowadził eksperyment na
samym sobie: zaciągnął się dwa razy jointem. W efekcie, jak twierdził, doznał
halucynacji (dziś wiadomo, że marihuana nie ma działania halucynogennego, chyba że
w połączeniu z LSD albo grzybami psylocybinowymi). Zdawało mu się, że jest
nietoperzem, a po piętnastu minutach latania po pokoju wpadł do wielkiego kałamarza.

Kongresmeni uwierzyli w te jego „halucynacje”?


Kongresmeni w większości nie wiedzieli nawet, że głosując przeciwko marihuanie,
głosują przeciwko konopiom. Propagandowy plan Anslingera zadziałał tak genialnie,
że sami ustawodawcy dali się złapać w pułapkę niezrozumienia słowa „marihuana”.
Tak oto w 1937 r. marihuana stała się w Stanach – a później na całym świecie –
nielegalnym, „groźnym” narkotykiem. Ostatecznie w 1961 r. 97 państw członkowskich
ONZ podpisało Jednolitą konwencję o środkach odurzających, uznając w swoich
krajach marihuanę za nielegalną używkę.

Trudno uwierzyć, że doprowadziło do tego działanie jednego człowieka.


Ale jakie skuteczne! Wie pani, że biuro Anslingera cenzurowało wszystkie naukowe
biuletyny wskazujące na to, że marihuana nie jest szkodliwa? Poważnych i wnikliwych
badań, które nie podobały się Anslingerowi, wcale nie było tak mało. W 1931 r. Stany
Zjednoczone zleciły np. badania w strefie Kanału Panamskiego, zarządzanego wówczas
przez USA. Naukowcy wykazali, że marihuana nie jest groźna, ale Anslinger wyciszył
sprawę. Podobnie było 8 lat później, kiedy Fiorello La Guardia, burmistrz Nowego
Jorku, nie wierząc w propagandę Anslingera, zlecił Nowojorskiej Akademii
Medycznej szczegółowe badania nad działaniem marihuany.

Po co?
Chciał sprawdzić, czy więcej szkody niesie ze sobą marihuana, czy sama walka
z nią. Badania trwały kilka lat i były niezwykle wnikliwe. Po ich zakończeniu ukazał
się raport, w którym stwierdzono, że zażywanie marihuany nie przekłada się na
zwiększoną przestępczość i że cannabis nie uzależniają w sensie medycznym ani nie
prowadzą do uzależnień od innych narkotyków. Anslingera tak to rozsierdziło, że
osobiście darł każdy egzemplarz biuletynu, który trafił w jego ręce, publicznie
dyskredytował jego autorów, huczał, że dokument jest „nienaukowy”. Dodatkowo
zagwarantował sobie monopol na zlecanie w przyszłości jakichkolwiek badań
dotyczących działania cannabis.

Do kiedy Anslinger kierował biurem?


Do 1962 r. Udało mu się zasiać taką nienawiść do marihuany, że jej skutki były
odczuwalne wiele lat po tym, jak ustąpił z urzędu (ba, są odczuwane do dzisiaj!).
Marihuany nienawidził też Richard Nixon, prezydent USA w latach 1969–1974. Rok
po objęciu stanowiska powołał dwunastoosobową komisję ds. marihuany, złożoną
głównie z lekarzy i prawników. Jej członkowie wnikliwie przyjrzeli się wszystkim
dotychczasowym raportom na temat cannabis, a jeśli znajdowali luki, zlecali kolejne,
równie dokładne badania. Na przykład eksperyment, którego uczestnicy przez
dwadzieścia jeden dni mieli nieograniczony dostęp do marihuany. Mieli palić jej tyle,
ile tylko zdołali. Część badaczy pojechała nawet na Bliski Wschód, aby kontrolować
uprawy cannabis. Jak głosi anegdota, niektórzy sami zaczęli w podróży palić skręty.

Jaki był wniosek komisji?


Można się domyślić już po nazwie opublikowanego w 1972 r. raportu: Marihuana,
A Signal of Misunderstanding (Marihuana, znak nieporozumienia). Komisja uznała,
że marihuana jest stosunkowo niegroźna i że jej zażywanie nie powoduje zachowań
agresywnych ani nie skłania do popełniania przestępstw. Nie stwierdzono również
związku między zażywaniem konopi a zachorowalnością na choroby psychiczne.
W raporcie zwracano jednak uwagę, że nie wolno prowadzić samochodu ani innych
pojazdów pod wpływem marihuany i że nie należy dopuścić do jej stosowania przez
osoby młodociane. Przestrzegano też, że długotrwałe przyjmowanie marihuany może
prowadzić do apatii i że palenie cannabis może powodować raka płuc – skoro
powodują go papierosy. Eksperci nie wypowiadali się wprawdzie
w hiperentuzjastycznym tonie, natomiast stwierdzili jasno, że prawo karne jest zbyt
surowym narzędziem dla osób palących czy trzymających marihuanę na własny użytek.

Nixon wyciągnął wnioski z prac powołanej przez siebie komisji?


Skądże. Jeszcze przed opublikowaniem raportu, kiedy usłyszał wstępne wnioski,
próbował zastraszyć członków komisji. Przestrzegał, że nie mogą wyskakiwać z czymś
niezgodnym z wolą Kongresu i obywateli.

Walka z marihuaną zaczęła się w Stanach i – jak się wydaje – tam zostanie
zakończona.
Tak. Pierwszą grupą, która skierowała myślenie opinii publicznej na nieco inny tor,
byli weterani wojny wietnamskiej. Zaczęli palić podczas działań wojennych, a po
powrocie do Stanów mówili publicznie, że marihuana pomaga im w walce z zespołem
stresu pourazowego, uśmierza ból (wielu z nich było kalekami) i uspokaja. Istotną rolę
w kiełkującej dyskusji na temat przywrócenia marihuany do łask odegrał tzw. pacjent
zero, czyli Robert Randall – Amerykanin, u którego w bardzo młodym wieku
zdiagnozowano jaskrę. Lekarze powiedzieli mu, że prawdopodobnie do trzydziestki
całkowicie oślepnie. W 1973 r. przez przypadek, poczęstowany jointem przez kolegę,
zorientował się, że marihuana pomaga mu w zmaganiach z chorobą oczu. Zaczął więc
uprawiać – oczywiście nielegalnie – konopie i regularnie palić skręty. Jego uprawę
szybko odkryli jednak policjanci i aresztowali Randalla. Ten w sądzie przyjął
szokującą wówczas linię obrony: czuł się usprawiedliwiony, ponieważ ratował swój
wzrok. W 1976 r. sędzia Sądu Najwyższego Dystryktu Kolumbii uniewinnił go,
wskazując w uzasadnieniu wyroku, że Randall wybrał mniejsze zło – ratowanie
zdrowia było w tym przypadku ważniejsze niż to, że łamał przy okazji prawo. Po
procesie Randall nie tylko został pierwszym od ponad trzydziestu lat człowiekiem
w Stanach legalnie palącym zioło, lecz także dostawał od państwa comiesięczną
legalną porcję marihuany. Jako że prawo w Stanach działa na zasadzie precedensu,
jego przypadek pociągnął za sobą kolejne.

Dziś medyczna marihuana jest w USA legalna, a w niektórych stanach można


jej używać nawet w celach rekreacyjnych.
I to jest krok w dobrą stronę. Mam nadzieję, że skoro kiedyś cały świat, podążając
za przykładem Stanów Zjednoczonych, zdyskredytował cannabis, tak teraz, gdy w USA
na marihuanę zaczyna się spoglądać życzliwiej, również pójdzie w ślad wujka zza
oceanu. W 2015 r. prawo marihuanowe złagodziły m.in. Australia, Kanada, Chile,
Chorwacja, Irlandia, a nawet Korea Północna. Mamy być gorsi od reżimu Kim Dzong
Una?
10

USPOKAJA, KOI BÓL, DZIAŁA


PRZECIWZAPALNIE,
LECZY. MARIHUANA, NADZIEJA
DLA CHORYCH

Marihuanę stosuje się jako lek. Co takiego zawiera, że jest wykorzystywana do


celów medycznych?
Wbrew temu, co się uważa, marihuana to nie tylko psychoaktywne THC, czyli –
używając pełnej nazwy – Δ9-tetrahydrokannabinol. Z medycznego punktu widzenia
równie ważnymi jej składnikami, a właściwie ważniejszymi (ponieważ mającymi
szerszy wachlarz zastosowań medycznych), są pozbawiony właściwości
narkotyzujących CBD, czyli kannabidiol, i produkt jego rozkładu, kannabinol.
Można tak wyselekcjonować odmiany konopi, że będą zawierały mniej lub więcej
danego składnika. Konopie uprawiane do celów rekreacyjnych mają coraz wyższe
stężenie THC (nawet kilkanaście procent), z kolei już szczep leczniczych konopi
Avidekel (izraelski, ponieważ to Żydzi przodują w produkcji medycznej marihuany
i jej badaniu) zawiera prawie 16 proc. CBD i mniej niż 1 proc. THC. Jego działanie
psychotropowe będzie więc prawie żadne.

To ciekawe, że można uprawiać odmiany o mniejszej lub większej liczbie


składników biologicznie aktywnych.
Nie tylko konopie stanowią przykład takiej rośliny. Przecież jeszcze kilkadziesiąt lat
temu gotowało się mak z cukrem, zawijało w chusteczkę i dawało do łóżka płaczącemu
noworodkowi, żeby lepiej spał i nie cierpiał np. podczas ząbkowania. Z wody po
wygotowaniu słomy makowej robiło się morfinowy kompot – do picia albo, co gorsza,
do wstrzykiwania. Natomiast dziś Przemko, czyli jedyna odmiana maku dopuszczona
do uprawy w Polsce, ma tak niskie stężenie morfiny, że trzeba by zjeść tego
ciężarówkę, żeby poczuć jakiekolwiek psychotropowe działanie. Jednak dzięki
wyselekcjonowaniu tego szczepu ocaliliśmy makówki, kutie i wszelkie potrawy
z makiem, z których przecież nasza kuchnia słynie. Szkoda tylko, że policja od czasu do
czasu łapie staruszki, które uprawiają – na ogół nieświadomie – jakieś „stare”, już
nielegalne odmiany maku.

A pan taki kompot popijał w młodości?


Nie, ponieważ od morfiny bałem się uzależnić. Uzależnienia od opiatów są dużo
silniejsze i bardziej wyniszczające niż uzależnienia od innych narkotyków, a z drugiej
strony – to dzięki opiatom ludzkość wygrała z bólem. Wróćmy jednak do konopi.
Cannabis selekcjonowane jako lek mają specjalnie dobierany profil składu
chemicznego, tak że każdy pacjent otrzymuje lek o składzie, który akurat na niego działa
najlepiej. Większości osób chorych na padaczkę wystarczy samo przyjmowanie CBD,
a inne będą wymagały włączenia do terapii THC. Poza tym trzeba dobrać inne
substancje, ponieważ najlepiej działa leczenie kombinowane.

Sztuką jest dobrze dobrać leczenie.


Farmakologia zatacza krąg. W XIX w. aptekarze byli niezwykle szanowaną grupą
zawodową, bo przygotowywali dla pacjentów dość skomplikowane proszki.
Oczywiście na prośbę i według zaleceń lekarskich, ale musieli wiedzieć, ile dokładnie
czego dodać, nie mogli pomylić się ani o miligram. Nie przez przypadek mówimy
o aptekarskiej precyzji. Potem zaczęto sprzedawać gotowe leki, na ogół z jedną
substancją czynną, a przecież jeśli kogoś boli brzuch, musi wziąć i lek przeciwbólowy,
i lek rozkurczowy. Lepiej jednak, żeby nie mieszał ich na własną rękę, nie mając
wiedzy o działaniu tych substancji i możliwych interakcjach. Aptekarzy zaś zepchnięto
do roli sprzedawców i odczytywaczy lekarskich bazgrołów.

Ja w kwestii leków bardziej ufam jednak farmaceutom i ich wolę zapytać


o zdanie. Choćby dlatego, że przez 5 lat uczyli się o lekach na studiach i ciągle się
dokształcają.
Braku wiedzy o lekach medykom zarzucić nie można – na studiach przechodzą duży
kurs z farmakologii. Problem w tym, że przechodzą go, wkuwają mnóstwo rzeczy,
a potem wszystko zapominają. Oczywiście najlepiej, by później, zaczynając pracę
w zawodzie, kształcili się pod okiem starszych kolegów, ale nie każdy lekarz takiego
mentora czy mentorów ma. Poza tym leki też się zmieniają, zmienia się stan wiedzy –
jeśli spojrzymy na mózg, na neurobiologię, neurologię, psychiatrię, to ten postęp jest
wręcz galopujący, jednak również w innych dziedzinach każdego roku robimy kilka
kroków naprzód. Lekarz, jeśli chce wykonywać swój zawód dobrze, a przynajmniej
poprawnie, musi się potem całe życie dokształcać. I jest nawet do tego zobowiązany
przepisami, bo nim zrobi habilitację, musi zbierać punkty edukacyjne. Zdobywa je,
uczestnicząc np. w szkoleniach.

Sponsorowanych przez firmy farmaceutyczne?


W większości.

Powiedziałabym, że to śliska sprawa.


Ja tak nie uważam, choć rozumiem pani punkt widzenia. Koncerny produkujące leki
rzeczywiście pokrywają dużą część kosztów szkoleń dla lekarzy. Są to wyjazdy na
dwa, trzy dni, często w atrakcyjne miejsca typu Zakopane. Za szkolenie, nocleg
w dobrym hotelu i nie najgorsze wyżywienie lekarz płaci w sumie 50 zł. Teoretycznie
jest zobowiązany do wysłuchania wykładów, ale wyraźnie widać, że przy ładnej
pogodzie frekwencja znacząco spada. Wiem to z doświadczenia, ponieważ czasami
jestem zapraszany jako prelegent na takie szkolenia czy konferencje. Natomiast nie
zgadzam się z opinią, że firmy farmaceutyczne organizujące szkolenia (a przynajmniej
spora ich część) są nieuczciwe. Jeśli taka firma wyprodukuje lek niedziałający albo –
co gorsza – działający źle, to po prostu utonie. Kiedy Volkswagen manipulował testami
emisji spalin, to natychmiast (przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, bo Europejczycy
mieli to gdzieś) spadła sprzedaż tych aut, a szef spółki, Martin Winterkorn, musiał
podać się do dymisji. A chodzi przecież o produkcję samochodów, konkretnie spaliny,
czyli kwestię niewpływającą na bezpieczeństwo pasażerów. Firmy produkujące leki
muszą się kontrolować w dużo większym stopniu. Pod koniec lat 50. XX w. niemiecka
firma Grünenthal wprowadziła na rynek lek talidomid (nazwa handlowa: Contergan),
który był sprzedawany bez recepty, reklamowany jako całkowicie bezpieczny i mający
cudowne działanie. Rzeczywiście, okazał się świetnym lekiem uspokajającym, ale po
jakimś czasie wyszło na jaw, że przyjmowany przez kobiety w ciąży, szczególnie
w okresie, kiedy zaczyna się tworzyć szkielet dziecka, prowadzi do uszkodzenia płodu.
Szybko wybuchła dziwna epidemia: nagle masowo zaczęły rodzić się dzieci bez rąk
i bez nóg, cierpiące na tzw. fokomelię. Później okazało się jeszcze, że talidomid
w przypadku innych ciąż doprowadzał do poronień lub śmierci noworodków. Lek ten
stosowano masowo, jak dziś ibuprofen – w samej Republice Federalnej Niemiec
sprzedawano go kilkanaście ton rocznie! Przypadek talidomidu był dla przemysłu
farmaceutycznego tym, czym zamach na World Trade Center dla lotnictwa. Doskonale
pamiętam, jak w Stanach można było wpaść na lotnisko kwadrans przed odlotem, nie
przechodzić wszystkich tych dzisiejszych rytuałów: dziwnych odpraw, ściągania
pasków, pakowania małych kosmetyków do folii, wyrzucania większych, zabranych
przypadkowo, pokazywania paszportu po kilka razy. Po aferze z talidomidem na
przemysł farmaceutyczny nałożono ostre restrykcje, każdy lek przed wprowadzeniem na
rynek zaczęto dokładnie badać pod kątem skutków ubocznych.

To chyba dobrze?
Z jednej strony – tak. Argumentów nie trzeba nawet przedstawiać; wiadomo,
bezpieczeństwo jest najważniejsze. Z drugiej strony restrykcje hamują rozwój
farmakologii. Kiedyś od odkrycia leku do jego wprowadzenia na rynek mijało trzy,
cztery, pięć miesięcy. Tak było choćby z chloropromazyną – syntetyzowaną jako lek
obniżający temperaturę ciała w czasie operacji – która przypadkowo okazała się
również skutecznym środkiem na schizofrenię, szansą dla wielu chorych. Dziś praca
nad zatwierdzeniem leku ciągnie się latami (trwa nawet piętnaście lat!),
a długotrwałość tego procesu i jego koszty (które wzrosły do paru milionów dolarów
w przypadku każdego leku) już na wstępie podcinają naukowcom skrzydła. Jeśli jakiś
lek pojawi się wreszcie na rynku, to po pierwsze – po wielu latach (a przez te lata
mógłby przecież pomóc chorym), po drugie zaś – jest droższy, bo koncerny muszą
odbić sobie to, co zainwestowały w dopuszczenie go do użytku.

Talidomidu nie testowano na szczurach?


Testowano, ale badania nie wykazały żadnych skutków ubocznych. Szczury to jednak
inny gatunek, a ich reakcja na leczenie nie zawsze będzie taka jak u ludzi. Widać to
również na przykładzie aspiryny – ten lek, dla ludzi bezpieczny, powoduje fatalne
skutki uboczne u szczurów. Gdyby więc aspirynę wyprodukowano w czasach, kiedy już
testowało się leki na zwierzętach, nigdy nie dopuszczono by jej do obrotu, odpadłaby
w przedbiegach. Tymczasem zdążyła już pomóc milionom (jeśli nie miliardom) ludzi
na całym świecie.

Wróćmy do leków zawierających substancje z marihuany. Czy takie leczenie


jest drogie?
Niestety tak. Dziesięć mililitrów olejku konopnego CBD kosztuje 960 zł, a 10 g
nieco mocniejszej pasty konopnej – już ponad 3 tys. zł.

Taniej będzie je kupić na czarnym rynku.


Z pewnością, ale po pierwsze, narażamy się wówczas na problemy z prawem, a po
drugie – i gorsze – narażamy zdrowie, bo nie wiemy, co za syf kupujemy. W Kanadzie
bardzo dobrze rozwiązano ten problem. Otóż każdy chory, który ma lekarskie
zalecenia, by leczyć się marihuaną, dostaje sześć nasion, żeby mógł uprawiać konopie
na własny użytek. Dodatkowo przez 8 miesięcy (wszak cannabis musi najpierw
wyrosnąć) ma prawo do kupowania medycznej marihuany w aptekach.
Wiemy, że cannabis stosowano jako lek przeciwbólowy i przeciwlękowy już kilka
tysięcy lat temu. Kiedy odkryto, jak konkretnie działa marihuana na człowieka?
Choć ludzkość leczyła marihuaną ciało i duszę prawdopodobnie już w epoce neolitu,
mechanizm jej działania i skład odkryto stosunkowo niedawno. Dziś wydaje się nam
logiczne, że jeżeli jakaś roślina działa leczniczo i delikatnie psychotropowo, to znaczy,
że musi być w niej składnik za to działanie odpowiadający. Tymczasem THC odkrył
dopiero w 1964 r. Raphael Mechoulam, izraelski chemik urodzony w Bułgarii, żyjący
zresztą do dzisiaj. Pracuje on jako profesor chemii medycznej w Jerozolimie, na
Uniwersytecie Hebrajskim.

I wtedy odkryto, jak THC wpływa na mózg?


Jeszcze nie wtedy. Kolejna rzecz, która wydaje się logiczna, to że ta aktywna
substancja musi działać na jakiś receptor albo jakieś receptory (tak jest w przypadku
większości substancji zmieniających świadomość; wyjątek stanowi alkohol działający
na błony). Tymczasem od odkrycia THC minęło kolejnych dwadzieścia kilka lat, nim
znaleziono jego receptor. Stało się to dopiero w 1988 r.

Długo to trwało.
Długo, tym bardziej że w latach 80. intensywnie szukano tego receptora. Pamiętam to
doskonale, bo w tych czasach byłem już uznanym uczonym. Szukano wtedy różnych
receptorów, ponieważ wreszcie dysponowano odpowiednimi metodami. Odkryto
w końcu receptor kannabinoidowy, czyli białko w błonie komórkowej, które po
zetknięciu z THC zmienia kształt i wywołuje szereg reakcji. Później okazało się, że
istnieją dwa receptory kannabinoidowe, na które działa THC: CB1, umieszczony
głównie w różnych częściach mózgu (np. w hipokampie, móżdżku, jądrach podstawy),
i CB2, który występuje w miejscach związanych z układem odpornościowym, a więc
śledzionie, węzłach chłonnych, grasicy i leukocytach, ale też w komórkach budujących
tkankę kostną.

Substancje chemiczne, jak rozmawialiśmy wcześniej, działają na receptory


różnie. Czasem są kluczem, wytrychem. Jak jest w przypadku
tetrahydrokannabinolu?
On jest tym właściwym kluczem. Jednak po cholerę nam w mózgu receptor
kannabinoidowy? Przecież nie wszyscy palą skręty. I, co logiczne, nie jest tak, że
w toku ewolucji wykształciły się u człowieka takie receptory tylko po to, żeby ludzie
po tysiącach lat odkryli pewnego dnia działanie marihuany. Podobnie natura nie
stworzyła receptorów opioidowych po to, żebyśmy odkryli morfinę – naszym
wewnętrznym odpowiednikiem morfiny są przecież endorfiny.
Idąc tym tropem, stwierdzono, że „wewnętrzną marihuanę” każdy z nas ma w sobie.
Jednak do tego naukowcy też mieli dojść później. Dopiero w latach 90. odkryto
endogenne ligandy receptorów THC (prościej: endokannabinoidy, a więc substancje,
które są w organizmie i na te receptory działają). Są to przede wszystkim
neuroprzekaźnik anandamid (wydzielany głównie podczas snu lub w stanie głębokiej
relaksacji) oraz 2-Arachidonyloglicerol. W odkryciu obu tych substancji brał zresztą
udział Mechoulam.

Ogólnie więc dzięki badaniom nad marihuaną poznaliśmy kolejne fakty


o mózgu?
Tak było. Po nitce do kłębka. Odkrycie najpierw THC, a potem receptorów, na które
ten składnik marihuany działa, zaowocowało wielkim postępem poznawczym:
odkryciem całego układu kannabinoidowego, nowego transmitera (lipidowego)
i nowego typu neurotransmisji oraz rozpoczęciem badań nad medycznym
zastosowaniem marihuany. Dziś wiadomo, że system kannabinoidowy (bez względu na
to, czy pobudzany przez fitokannabinoidy, a więc z roślin, czy przez endokannabinoidy
z mózgu, czy przez sztucznie syntezowane kannabinoidy, które dziś można bez
większego problemu stworzyć w laboratoriach) reguluje wiele różnych funkcji
i procesów: sen, apetyt, ból, nastrój, pamięć, nawet układ immunologiczny. Receptory
kannabinoidowe pojawiają się w życiu płodowym, około piętnastego tygodnia ciąży,
można więc podejrzewać, że już wtedy układ endokannabinoidowy odgrywa jakąś rolę.

Skąd biorą się endokannabinoidy w mózgu?


Są syntezowane z pożywienia, a konkretnie z nienasyconych kwasów tłuszczowych
omega-3 i omega-6. Jeśli ktoś czuje, że układ kannabinoidowy mu nie domaga, musi
włączyć do swojej diety dobre tłuszcze, występujące m.in. w kiełkach, nasionach,
orzechach, rybach, tranie. Nienasycone kwasy tłuszczowe są zresztą bardzo bogate
w witaminy i wiele innych ważnych substancji. Sporo się dziś mówi, że mogą mieć
działanie przeciwnowotworowe.

Wróćmy do układu endokannabinoidowego. Rozumiem, że reguluje on wiele


procesów, ale do czego jest właściwie potrzebny? Nie obeszlibyśmy się bez niego?
Byłoby trudno, ponieważ układ endokannabinoidowy trzyma nas w ryzach, hamuje,
gdy jesteśmy zbyt pobudzeni. Słowem: to układ hamujący, a człowiek potrzebuje
hamulca bardziej niż gazu. Jeśli neurony zostają aktywowane na skutek działania
pobudzaczy, np. kwasu glutaminowego, to wewnątrz komórek natychmiast podnosi się
poziom wapnia. To z kolei sprawia, że z kwasów tłuszczowych zaczynają tworzyć się
anandamidy, które aktywują system hamujący. Lipidy przechodzą przez błonę
komórkową do przestrzeni synaptycznych i do tych samych neuronów, z których
wyszedł sygnał pobudzający. Mówią: „Ej, stary, jesteś za bardzo pobudzony, wrzuć na
luz”. W końcu otwierają się kanały potasowe, sygnał dociera do jądra i pobudzona
komórka się uspokaja. Co ciekawe, organizm nigdy nie produkuje endokannabinoidów
na zapas, zawsze są one syntezowane dopiero wtedy, kiedy istnieje taka potrzeba,
a później – natychmiast rozkładane do prostszych związków, które potem znów posłużą
do syntezy (taki recykling).
To skrótowa wersja, w pełni nie znamy jeszcze tego mechanizmu. Prawdopodobnie
pewną rolę odgrywa jeszcze system, który hamuje to hamowanie. Jest on dla nas dość
zagadkowy. Oprócz tego anandamidy biorą udział w procesach immunologicznych,
a więc w obronie organizmu przed czynnikami zewnętrznymi, zarazkami, choróbskami.
Stąd marihuana ma działanie przeciwzapalne. Anandamidy w dość dużych ilościach
znajdują się w mleku matki. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu mają chronić
organizm dziecka przed infekcjami, a w jakim – uspokajać je i usypiać.

Wyjaśnijmy, jak THC wpływa na konkretne obszary mózgu.


Zacznijmy od tego, gdzie w mózgu jest najwyższe stężenie receptorów
kannabinoidowych. Mowa o hipokampie, móżdżku, korze, jądrze migdałowatym
i podwzgórzu. THC będzie działał na wszystkie te części hamująco, ale ostateczny
skutek – z racji odmiennych funkcji tych ośrodków – będzie różny.

Zacznijmy od tych części mózgu i tych funkcji, na które THC działa


pozytywnie.
Pień mózgu odpowiada m.in. za ból i odruch wymiotny. THC będzie więc
zmniejszać ból i hamować odruch wymiotny. Będzie działać hamująco również
w jądrach migdałowatych, odpowiedzialnych za strach, agresję, złe emocje. Na skutek
hamującego działania skręta będziemy czuć się rozluźnieni, dobrze nastawieni do
świata, nie będziemy agresywni. Widziała pani kiedyś ludzi, którzy po joincie
zachowują się agresywnie? Ja wiem, że z ich strony raczej nie spotka mnie nic złego.
Działając na podwzgórze, marihuana będzie zmniejszać popęd seksualny, a wzmagać
apetyt, zmieniać odbiór smaków, powodować tzw. gastrofazę.

Nie wiem, czy to akurat pozytywny efekt.


Jeśli ktoś ma skłonności do obżarstwa, to z pewnością nie, jednak marihuana może
leczyć brak apetytu, a nawet być przydatna w leczeniu anoreksji. Z kolei hamujące
erekcję działanie marihuany było przez wieki wykorzystywane do leczenia
hiperaktywności seksualnej.
Działanie marihuany na prążkowie brzuszne sprawia zaś, że jej przyjmowanie jest
po prostu przyjemne. THC aktywuje układ nagrody i może nasilać uwalnianie
dopaminy. „Może”, ponieważ u niektórych hamuje uwalnianie dopaminy. Marihuana
działa nieco inaczej na różnych ludzi, dlatego niektórzy nie będą się czuli po skręcie
szczególnie radośni. Analogicznie jest zresztą z morfiną, która u Europejczyków
powoduje na ogół senność, a np. u Malajów – amok, pobudzenie. Podobnie działa na
konie: morfinę podczas zawodów jeździeckich do niedawna stosowano jako doping dla
zwierząt.

Przejdźmy do negatywnych działań.


Marihuana wpływa na korę w ten sposób, że zmniejsza możliwości poznawcze,
mówiąc prościej: ogłupia. Działanie na hipokamp, który odpowiada za tworzenie
nowych szlaków pamięciowych, będzie powodowało problemy z zapamiętywaniem
(z drugiej strony hipokamp odpowiada również za nastrój, będziemy więc weselsi).
Przedstawiając rzecz obrazowo: po marihuanie stajemy się wesołkowatymi głupkami,
mającymi problem z ogarnięciem tego, co się dzieje wokół, i zapamiętaniem choćby
ostatniego zdania. Kiedyś poczęstowano mnie ciastkami z marihuaną – nim zaczęła
działać, zgodziłem się na wywiad w telewizji (na szczęście nie była to telewizja
publiczna, tylko telewizja Wolne Konopie). Gdy zaczynałem odpowiadać na pytanie,
po chwili zapominałem, o czym w ogóle mówię i jak brzmiało pytanie. Zdawało mi
się, że wyszedłem na idiotę, ale gdy później odsłuchałem, co mówiłem, okazało się, że
był to bardzo dobry, spójny wywiad.

Na jakie jeszcze części mózgu działa THC?


Na zwoje podstawy odpowiedzialne za kontrolę motoryczną, inicjowanie
i kończenie czynności (np. za to, że sięgając po filiżankę z kawą, nie wylewamy napoju,
tylko trafiamy w uszko), za pewien typ pamięci przestrzennej, dzięki której obudziwszy
się w nocy w ciemnym pokoju, jesteśmy w stanie trafić do drzwi. Marihuana zaburza te
zdolności – wywołuje delikatne problemy z równowagą, płynnością ruchów
i świadomością swojego ciała. I z tego powodu absolutnie nie powinniśmy wsiadać po
marihuanie za kierownicę.

Tylko na to może szkodzić marihuana?


Nie tylko. Od palenia marihuany (jak od każdej przyjemności) możemy się uzależnić
– nawet jeśli będzie to uzależnienie behawioralne, nie udawajmy, że zagrożenie
w ogóle nie istnieje. Jednak siła uzależniająca i ogólna szkodliwość są niskie
w porównaniu z innymi substancjami, również tymi legalnymi. Wiemy też, że u dzieci
matek, które zażywały marihuanę w trakcie ciąży, zachodzą pewne zmiany
w zachowaniu, podobne jak u dzieci tych matek, które paliły papierosy lub piły
alkohol. Nie wiadomo, jak THC miałby do tych zmian doprowadzić (i czy w ogóle to
wina marihuany, czy samej niefrasobliwości kobiet, przekazywanej dalszym
pokoleniom), jednak badań nie można lekceważyć. Są także dane wskazujące na to, że
wśród osób, u których rozpoznaje się schizofrenię – a rozpoznaje się ją na ogół
w wieku kilkunastu, dwudziestu kilku lat – odsetek użytkowników marihuany jest
większy niż statystycznie.

Znów można zapytać, co jest skutkiem, a co – przyczyną. Osoby, które


zaczynają mieć problemy z psychiką, często uciekają w narkotyki czy alkohol…
…a potem po kilku latach rozpoznaje się u nich schizofrenię. Pierwszymi objawami
– czy też zwiastunami – tej choroby nie są przecież silne urojenia. Wcześniej występują
sygnały ostrzegawcze, czasami przez lata. Poza tym schizofrenia jest specyficzną, bo
„sprawiedliwą” chorobą: częstotliwość jej występowania nie zależy od rasy,
kontynentu ani tego, czy ktoś mieszka w mieście, czy na wsi, czy jest bogaty, czy
biedny. Odsetek chorych na schizofrenię wszędzie jest taki sam i wynosi około 1 proc.
populacji. Sądzę, że gdyby marihuana naprawdę powodowała schizofrenię, to po
pierwsze – odsetek chorych byłby wyższy w krajach, gdzie więcej się pali, a po drugie
– gwałtownie wzrósłby w ostatnich kilkudziesięciu latach, kiedy palenie skrętów stało
się popularniejsze. Tymczasem od lat jest stały. W interpretacji danych (nawet jeśli na
pierwszy rzut oka wnioski wydają się oczywiste) zawsze trzeba być ostrożnym. Ja nie
wierzę, że marihuana prowadzi do schizofrenii, choć można dyskutować, czy palenie
nie przyśpiesza wystąpienia objawów choroby i samej diagnozy.
Są ponadto badania wskazujące (i to spędza sen z powiek milionom nauczycieli), że
palenie marihuany wśród uczniów prowadzi do tzw. zespołu amotywacyjnego. Dzieci
palące skręty mają być bardziej apatyczne, przytępione, zdekoncentrowane i mają
zmagać się problemami z zapamiętywaniem.

W to akurat wierzę. Pamiętam kolegów, którzy w szkole palili. Większość


z nich była słabymi uczniami. Nigdy nie byli przygotowani, a na lekcjach niemal
spali.
Pytanie, czy byli nieprzygotowani i niezainteresowani nauką z powodu działania
THC, czy przez to, że spędzali czas ze skrętem w ręku, zamiast się uczyć.

Nawet jeśli to drugie, to też jest argument przeciw marihuanie.


Wcale tego nie neguję i nie chcę bynajmniej, by dzieci w szkołach paliły skręty. Jeśli
jednak miałbym wybierać między regularnym przyjmowaniem marihuany przez moje
wnuki a piciem w sporych ilościach, to bez wahania wybrałbym to pierwsze. Od
marihuany nikt jeszcze nie umarł (choć mówi się o paru śmiertelnych wypadkach, ale
raczej wątpliwie udokumentowanych), a ludzi, którzy odeszli przez alkohol, osobiście
znałem kilku.

Na jakie choroby pomaga medyczna marihuana?


Zacznę od choroby, na którą sam cierpię. To jaskra, w której nadmierne ciśnienie
płynu w gałce ocznej powoduje degenerację siatkówki. Marihuana zaś to ciśnienie
płynu obniża, i to aż o mniej więcej 30 proc. Historia odkrycia tej leczniczej
właściwości konopi jest interesująca. Otóż amerykańska policja potrzebowała
instrukcji, jak rozpoznawać ludzi, którzy spożyli marihuanę. Jako że miała pewne
podejrzenia, że u takich „kryminalistów” rozszerzają się źrenice, zleciła naukowcom
z Uniwersytetu Kalifornijskiego badania, które miały to potwierdzić. Badania tej
zależności nie potwierdziły, jednak przy okazji wyszło na jaw, że cannabis obniżają
ciśnienie śródgałkowe.
Czy wszystkim chorym cierpiącym na jaskrę marihuana będzie pomagać?
Nie wszystkim, ale większości. Efekty obserwuje się u trzech na pięciu pacjentów.
To i tak sporo, dlatego okuliści mówią chorym wprost, że marihuana może pomóc.
Pacjenci leczą się później cannabis, o ile mają możliwość (i odwagę) je zdobyć. Ja
niestety zaliczam się do tych chorych na jaskrę, na których marihuana nie działa,
a przynajmniej nie zauważyłem, by mi pomogła: jak ślepłem, tak ślepnę. Może po
prostu jadłem za słabe ciasteczka.
Marihuana działa też przeciwwymiotnie i przeciwbólowo, hamując neurotransmisję
w szlakach bólowych. Łagodzi bóle fantomowe (bóle kończyn po amputacjach),
pooperacyjne, a przede wszystkim nowotworowe. W połączeniu z działaniem
przeciwwymiotnym (a chemioterapia często powoduje wymioty), wzmagającym apetyt
i poprawiającym nastrój świetnie sprawdza się jako lek wspomagający w leczeniu
nowotworów, a nawet – w opiece paliatywnej nad osobami umierającymi.

Mam znajomą, która podaje marihuanę terminalnie chorej babci, jednak bardzo
się przy tym boi.
Co za chory kraj! Osoby podające umierającej rodzinie lekarstwo uśmierzające ból
i rozluźniające muszą się bać, że pójdą do pierdla!
Marihuana będzie też pomagać na osteoporozę, chorobę pojawiającą się najczęściej
u kobiet po menopauzie (choć nie tylko), polegającą na spadku gęstości masy kostnej
i zwiększeniu się łamliwości kości.

Jaki wpływ na kości może mieć marihuana?


Otóż ma. Receptory CB2 znajdują się na osteoblastach (komórkach „produkujących”
kości) oraz osteoklastach (komórkach niszczących tkankę kostną). Z badań na myszach
genetycznie modyfikowanych wynika, że kannabinoidy pobudzają działanie
osteoblastów, a spowalniają tworzenie osteoklastów. Po przebadaniu kobiet chorych
na osteoporozę okazało się zresztą, że znacznie częściej niż u ludzi zdrowych
występuje u nich zmiana w genie kodującym receptory kannabinoidowe. Marihuana
prawdopodobnie pomaga też w innych schorzeniach układu ruchowego: w dnie
moczanowej, w zmianach zwyrodnieniowych i reumatycznych, jednak danych na ten
temat jest na razie mało.
Może również przydać się w leczeniu wielu chorób neurologicznych: stwardnienia
rozsianego, padaczki, migreny, choroby Parkinsona czy Alzheimera. Nie wiadomo do
końca, dlaczego kannabinoidy działają na te choroby – czy chodzi o aktywację szlaków
neuroprotekcyjnych, spowolnienie wydzielania innych neuroprzekaźników (a choroby
neurologiczne są na ogół spowodowane złą gospodarką tymi neuroprzekaźnikami), czy
o ogólne ograniczenie metabolizmu i zapotrzebowania na tlen. Niezależnie od
mechanizmu efekt jest jednak widoczny.

Chyba najwięcej mówi się o właściwościach medycznych marihuany


w odniesieniu do chorych na SM, czyli stwardnienie rozsiane.
Marihuana nie wyleczy stwardnienia rozsianego w tym sensie, że zlikwiduje
chorobę, jednak dzięki swojemu działaniu przeciwspastycznemu może przynieść ulgę
w cierpieniu. Esemowcy mają bowiem problem z nadmiernym napięciem mięśni:
doświadczają bolesnych przykurczów i sztywności, a marihuana będzie je hamować.
Istotą stwardnienia rozsianego są uszkodzenia otoczki mielinowej w komórkach
nerwowych. W efekcie komórki wysyłają do mięśni błędne sygnały, tak że mięśnie są
ciągle pobudzone, ciągle pracują, zużywają dużo glukozy. Mięsień zaciąga dług
tlenowy i gromadzi się w nim kwas mlekowy, który z kolei działa na receptory bólu.

Czy dobrze wnioskuję, że chorzy na SM doświadczają takiego bólu jak każdy


z nas po wzmożonym wysiłku, gdy ma zakwasy?
Bardzo dobrze pani wnioskuje. Mechanizm jest ten sam: pobudzone mięśnie,
produkcja kwasu mlekowego, ból. Tyle że nas poboli dwa dni, gdy po pół roku braku
ruchu przeforsujemy się na rowerze albo na nartach. Chorzy na SM muszą zaś ten ból –
wielokrotnie silniejszy, niż nam się zdaje – znosić codziennie, latami. Bywa, że na
spastyczność mięśni nic nie pomaga – i wtedy chorzy z nadzieją patrzą w kierunku
leczniczej marihuany. Niektórym udaje się dostać zezwolenie na import docelowy leku
zawierającego cannabis do Polski, ale stanowią oni mniejszość. Trzeba podkreślić, że
– tak jak w przypadku innych chorób – marihuana nie pomoże wszystkim cierpiącym na
SM. To indywidualna kwestia.

Marihuana będzie skuteczna u niektórych pacjentów z padaczką oporną na leki.


Jak działają kannabinoidy w tym przypadku?
Marihuana będzie miała działanie przeciwdrgawkowe (zmniejszy liczbę napadów
drgawkowych oraz osłabi ich siłę), „uspokoi” te obszary mózgu, z których wychodzą
nieprawidłowe impulsy.
Coraz częściej mówi się też o pozytywnym wpływie marihuany na osoby cierpiące
na choroby i zaburzenia psychiczne. Badania kliniczne (i to wykonane w różnych
krajach, m.in. w Norwegii) dowodzą jej skuteczności w leczeniu choroby
dwubiegunowej, w której faza depresji przeplata się z fazą manii, kiedy pacjent czuje
się jak młody bóg i chce niemal lecieć w kosmos. Co ciekawe, choć to choroba typu
„dwa w jednym”, kannabinoidy pomagają pacjentom i w fazie depresji, i w fazie
manii. W fazie depresji poprawiają nastrój, a podczas manii – nieco wyciszają, studzą
fantazyjne (i niebezpieczne) zapędy.
Podobnie marihuana może pomagać w leczeniu klasycznej depresji?
Zgadza się. Regulując mechanizmy pewnych neuroprzekaźników, głównie
serotoniny, kannabinoidy mogą okazać się skutecznym lekarstwem na depresję. Często
mówią o tym lekarze i sami pacjenci. Podobny efekt obserwuje się u osób cierpiących
na zaburzenia lękowe czy bezsenność. Trzeba jednak znowu podkreślić, że nie każdemu
taka terapia będzie służyć. Należy ją dobierać indywidualnie. Od dziesięcioleci znane
są też doskonałe właściwości kannabinoidów w walce z zespołem stresu
pourazowego. Zdaje się, że to działanie jest podwójne: z jednej strony THC poprawia
nastrój i rozluźnia, z drugiej – nieco otępiając odpowiedzialny za pamięć hipokamp,
sprawia, że traumatyczne wspomnienia bledną i pacjentom łatwiej się z nimi uporać.

Słyszałam, że trwają badania nad wpływem przyjmowania marihuany na


powstawanie i leczenie cukrzycy?
Tak, są to bardzo świeże badania. Ankieta przeprowadzona wśród pacjentów
wykazała, że osoby palące marihuanę rzadziej chorują na cukrzycę, a badania
laboratoryjne na myszach genetycznie podatnych na cukrzycę tę zależność naukowo
potwierdziły. Gryzonie przyjmujące kannabinoidy, konkretnie CBD, rzeczywiście
rzadziej chorują na cukrzycę. Wyniki sensownych badań na ludziach (badania nie
dotarły jeszcze do takiego etapu) na razie nie są dostępne i nie wiemy, jak wygląda
mechanizm przeciwcukrzycowy. Hipotez jest kilka. Istnieją jednak liczne nienaukowe
relacje pacjentów świadczące o tym, że marihuana po prostu im pomaga.

Lista chorób, w których przypadku marihuana może pomóc, jest dosyć długa.
Zgadza się, a wiele chorób w ogóle pominęliśmy. Produkty konopne mają wielki
potencjał medyczny, który jest właściwie niewykorzystany z powodu absurdalnego
strachu przed zażywaniem marihuany i utożsamiania jej z twardymi narkotykami.
Oczywiście duża w tym „zasługa” naszych polityków (i to z każdej opcji, może oprócz
Palikota i Korwina-Mikkego), którzy walczą z marihuaną z zadziwiającym
zacietrzewieniem, udając ekspertów od mechanizmów i skutków jej działania. Jestem
ciekaw, czy gdyby zapytać jednego albo drugiego posła o działanie kannabinoidów, to
w ogóle potrafiliby choćby w uproszczeniu wyjaśnić tę kwestię.

Myślę, że nawet by nie wiedzieli, co to są kannabinoidy.


Kaczyński kiedyś nawet dopytywał: „Czy marihuana jest z konopi?”. Tacy właśnie
są nasi ustawodawcy. Po co się kształcić? Na koniec chciałbym podkreślić, że robienie
z ludzi, którzy zażywają marihuanę w celach medycznych, kryminalistów i odmawianie
jej osobom cierpiącym to po prostu podłość, okrucieństwo.
11

„LECZYŁEM CIĘŻKO CHORE


DZIECI MARIHUANĄ. ZOSTAŁEM
ZWOLNIONY”. ROZMOWA
Z DOKTOREM MARKIEM
BACHAŃSKIM

Jak się pan czuje po zwolnieniu z Centrum Zdrowia Dziecka?


Marek Bachański: Dwie sprawy w prokuraturze, dwie w sądzie, zamieszanie wokół
mnie – to trudny czas. Zdaje się jednak, że mam dość mocną konstrukcję psychiczną,
otrzymuję też ogromne wsparcie od wielu osób. Towarzyszy mi przeświadczenie, że to
wszystko jest po coś. Przeczytam wam wiadomość, którą ostatnio dostałem: „Jeszcze
w tym miesiącu projekt ustawy legalizującej marihuanę medyczną. Zapowiedział to
Liroy, poseł na Sejm”. Coś się dzieje – i nastraja mnie to optymistycznie.
Muszę jednak przyznać, że bardziej od zwolnienia zabolało mnie coś innego: umarł
Kacperek, mój mały pacjent chory na zespół Dravet (jeden z rodzajów padaczki).
Chłopca wycofano z programu leczenia medyczną marihuaną, a za tą decyzją stała
dyrektor Centrum Zdrowia Dziecka, profesor Małgorzata Syczewska. Zgoda na
leczenie Kacperka kannabinoidami była już podpisana, rodzice wiązali duże nadzieje
z tą terapią. Ja też byłem dobrej myśli, ponieważ wiedziałem, jak leczy się takich
pacjentów – marihuana wprawdzie nie zlikwidowałaby choroby, ale ograniczyłaby
częstotliwość i uciążliwość ataków. Pamiętam Kacperka w dobrej kondycji. To nie był
mój najtrudniejszy przypadek. I nagle dowiedziałem się, że chłopczyk nie żyje. Szok.
Jestem przekonany, że medyczna marihuana pomogłaby mu w tym sensie, że atak
padaczki nie okazałby się śmiertelny. Jednak tej szansy Kacperkowi nie dano.

Chłopczyk umarł już po pana zwolnieniu z Centrum Zdrowia Dziecka?


M.B.: Przed, ale dowiedziałem się o tym ze sporym opóźnieniem, już po zwolnieniu
z pracy. Przeżyłem jego śmierć.

Zawsze przeżywa pan stratę pacjenta w podobny sposób?


M.B.: Każda śmierć pacjenta jest dla lekarza osobistą porażką, bo oznacza przecież,
że nie zdołało mu się pomóc. Poza tym, tak po ludzku, to zawsze wielka tragedia. Siłą
rzeczy między mną a moimi pacjentami rodzi się więź, ponieważ są to dzieci z bardzo
ciężkimi, skomplikowanymi schorzeniami, których leczenie prowadzę czasem latami.
Każda wizyta pacjenta i jego rodziców w moim gabinecie trwa godzinę, półtorej,
dwie.

Bardzo długo.
M.B.: Owszem, ale to nie są pacjenci, którzy trafiają do mnie z zapaleniem gardła.
Nie wystarczy obejrzeć im migdałków, osłuchać, wypisać recepty i zwolnienia na kilka
dni. Dzieci z padaczką oporną na leki – stanowiące teraz większość moich pacjentów –
wymagają absolutnej atencji, cierpliwości i skrupulatności w postawieniu diagnozy.
Lekarze praktykujący za granicą przyjmują dziennie trzech takich chorych.
Małym pacjentom trzeba poświęcić czas, starać się zrozumieć nie tylko ich ciało,
lecz także psychikę. Podam przykład: trafili do mnie rodzice chłopaka, dotychczas
dobrego ucznia, który nagle zaczął się źle zachowywać (psychiatria, dodam, jest moją
niespełnioną miłością). Poprosiłem ich o wyjście z gabinetu. Zostałem sam
z chłopcem, długo rozmawialiśmy. Nagle ten się rozpłakał i wyznał: „Panie doktorze,
ja nie rozumiem, czemu moi rodzice nie są razem…”.
Jerzy Vetulani: Zapominamy o tym, że psychika i ciało nie żyją w oderwaniu od
siebie, że jedno bardzo silnie wpływa na drugie. Trzydzieści lat temu miałem trudny,
stresujący czas i pojawiły się wówczas problemy z sercem. W przeciwieństwie do
pani nie mam natury hipochondryka, ale wtedy serce faktycznie mnie bolało, kołatało,
miałem skoki ciśnienia i zdawało mi się, że zaraz umrę na zawał. Poszedłem do
profesora Andrzeja Szczeklika, który mnie zbadał (ale też długo ze mną rozmawiał)
i powiedział: „Sercem się nie przejmuj, to histeria”. I, proszę mi wierzyć, problemy
z sercem natychmiast zniknęły.

Panie doktorze, powiedział pan: „Psychiatria jest moją niespełnioną miłością”.


Jak to się stało, że został pan neurologiem dziecięcym?
M.B.: Jak to w życiu bywa, niemałą rolę odegrał przypadek. Trafiłem do Centrum
Zdrowia Dziecka ponad dwadzieścia lat temu na miesięczny wolontariat na
neurochirurgii. Nie byłem do niej w pełni przekonany, ale w tej samej Klinice
Neurochirurgii potrzebowali wtedy – mówiąc żargonowo – opisywacza badań
EEG. Innymi słowy: lekarza opisującego wyniki elektroencefalografii (w skrócie:
badania czynności bioelektrycznej mózgu). Zaczepiłem się więc w pracowni
zajmującej się opisami EEG – taki był mój początek. Żeby zostać w niej dłużej,
musiałem zrobić specjalizację z neurologii dziecięcej. Po drodze przydarzyli się
pacjenci z padaczką oporną na leki i to zagadnienie mnie pochłonęło – zostało ze mną
na stałe, na lata, do teraz.

Padaczka oporna na leki to taka, której w ogóle nie da się leczyć?


M.B.: Padaczka oporna na leki nie musi być oporna np. na leczenie
neurochirurgiczne. Może się zdarzyć, że neurochirurg usunie ognisko padaczki i pacjent
będzie zdrowy.
J.V.: Przy okazji może stracić pamięć.
M.B.: Istnieje takie ryzyko. I dlatego, panie profesorze, obecnie w przypadku
operacji neurochirurgicznych padaczki sprawdza się pamięć (i nie tylko) za pomocą
wymyślnych testów. Bada się przykładowo, która półkula mózgu odpowiada za mowę
i który hipokamp – prawy czy lewy – odpowiada za pamięć. To bardzo ciekawa próba
przed zabiegami neurochirurgicznymi padaczki opornej na leki.
J.V.: Czy ma to jakiś związek z prawo- lub leworęcznością pacjenta?
M.B.: Tak. U osób leworęcznych ośrodek mowy może znajdować się po prawej
stronie. Większość ludzi – podejrzewam, że wszyscy, jak tu siedzimy – „mówi” lewą
półkulą, natomiast zdarza się, że osoby leworęczne „mówią” prawą.

Obaj panowie są praworęczni?


M.B.: Tak. Trochę szkoda, bo uważa się, że pewna część osób leworęcznych jest
ponadprzeciętnie uzdolniona (śmiech).

Dlatego właśnie zapytałam.


M.B.: Mam własną teorię, która tłumaczy większy odsetek ponadprzeciętnie
inteligentnych ludzi wśród mańkutów. Mianowicie: są to osoby, którym było trudniej,
które od dziecka miały pod górkę. Musiały więc bardziej się wysilać, również
intelektualnie, żeby nabyć pewnych umiejętności. Trenowały mózg od najmłodszych lat.
J.V.: Moja mama – doktor biologii, badaczka regeneracji – opowiadała mi
o badaniach przeprowadzonych po pierwszej wojnie światowej wśród żołnierzy,
którzy stracili prawą rękę. Okazało, że ich IQ rosło, co wynikało z uaktywnienia
drugiej półkuli mózgu. Mój znajomy, farmakolog, profesor Apoloniusz Dłużniewski,
zaczął uczyć się pisać lewą ręką właśnie po to, żeby zwiększyć możliwości swojego
mózgu. Taki trening sobie urządził.

Lekarze muszą więc sprawdzić, po której stronie jest np. ośrodek mowy, by
wiedzieć, jak operować?
M.B.: Muszą to wiedzieć, żeby nie dopuścić do sytuacji, w której neurochirurg,
w dobrej wierze, usuwa ognisko padaczki, ale przy okazji pozbawia też pacjenta
możliwości mówienia czy zapamiętywania. U dziecka do 3. roku życia wycięcie
ośrodka mowy może by jeszcze uszło, ponieważ jego mózg jest na tyle plastyczny, że
z pewnością inne miejsca przejęłyby tę rolę. U dorosłego jednak nie byłoby szans.

Wróćmy do początków pana pracy. Jak to się stało, że z pracowni opisującej


badania EEG trafił pan do pacjentów chorych na padaczkę?
M.B.: Koledzy neurochirurdzy operujący dzieci chore na padaczkę oporną na leki
(nie wszystkie takie dzieci da się operować, ale niektóre – owszem) potrzebowali
kogoś, kto będzie przygotowywał młodych pacjentów do operacji. Wówczas mało kto
w Polsce to robił, do dziś zresztą jest to u nas dziedzina, która wprawdzie się rozwija,
ale w stopniu niewystarczającym.

Co znaczy „przygotować pacjentów do operacji”?


M.B.: Neurochirurg jest człowiekiem przyzwyczajonym do konkretów, do tego, że
usuwa guz, wiedząc dokładnie, w którym miejscu mózgu ten guz się znajduje. Gdy
otwiera się czaszkę pacjenta z padaczką, nie zawsze od razu wiadomo, gdzie jest
umiejscowione ognisko padaczki. Tymczasem dzięki EEG można uzyskać informację,
w której części mózgu zaczynają się napady. Starałem się więc (choć nie zawsze było
to możliwe) znaleźć miejsce wyjścia napadów i wskazać je neurochirurgom.

Czy również przy padaczce opornej na leki te ogniska mogą się znajdować
w różnych częściach mózgu?
M.B.: Padaczka oporna na leki może rozpoczynać się w płacie czołowym,
skroniowym, potylicznym, właściwie w każdej części mózgu, gdzie jest kora. Cała
trudność polega właśnie na znalezieniu ogniska choroby. Jest to tak problematyczne, że
do tej pory jako kraj praktycznie się z tym nie uporaliśmy. Za granicą,
np. w Niemczech, są specjalne ośrodki, które takie trudne przypadki padaczki
diagnozują. W Polsce robią to pojedyncze osoby, które można policzyć na palcach
jednej ręki.

Ilu ludzi w Polsce żyje z padaczką?


M.B.: Około 1 proc. populacji, a więc 385 tys. osób.
J.V.: To spore wojewódzkie miasto, np. Lublin albo Szczecin.
M.B.: Wśród nich pacjenci z padaczką oporną na leki stanowią około 30 proc.,
zatem ponad 100 tys. ludzi w Polsce (zostając przy miastach – populacja Opola czy
Elbląga) ma rozpoznaną padaczkę oporną na leki. Podaje im się jeden, drugi, trzeci
i kolejny lek, ale niestety żaden nie pomaga.

Czy osoby cierpiące na ten rodzaj padaczki mają – tak jak Maks, pana
najsłynniejszy pacjent – po kilkadziesiąt, kilkaset napadów dziennie?
M.B.: Co ciekawe, różnie z tym bywa. Padaczka jest fascynującą chorobą. Spośród
znanych osób cierpiał na nią choćby Fiodor Dostojewski. Są pacjenci, którzy
doświadczają 100–200 napadów dziennie – to jeden biegun. Jednak przypominam
sobie też pacjenta, którego prowadziłem przed laty, mającego jeden napad na kilka
miesięcy. Jak więc mogliśmy rozpoznać u niego padaczkę oporną na leki? Ponieważ
ten jeden napad na parę miesięcy prawie zawsze kończył się pobytem chłopca na
oddziale intensywnej terapii. W przeciwnym razie mógłby umrzeć.
Jak wyglądają napady padaczkowe? Nigdy, jak większość osób, nie widziałam
ich na żywo. Człowiek rzeczywiście traci przytomność, opada na podłogę i ma
potworne drgawki?
M.B.: Wytłumaczę to pani dokładnie, jestem wszak zodiakalną Panną, a one lubią
wyjaśniać krok po kroku. Żeby wystąpił napad, musi być przyczyna. W przypadku
padaczki ogólną przyczyną jest zawsze nieprawidłowa czynność bioelektryczna mózgu.
Te nieprawidłowe wyładowania, które powstają w mózgu, w pewnych określonych
warunkach objawiają się na zewnątrz (a więc można powiedzieć – klinicznie) napadem
padaczki. Napady wyglądają różnie, począwszy od tego, że delikatnie rusza się pani
ręka, ale jest pani zupełnie świadoma i ze mną rozmawia. Miałem taką pacjentkę i to
również była padaczka oporna na leki. To jeden biegun, na drugim zaś są klasycznie
rozumiane napady padaczki: chory traci przytomność, upada, usztywnia się i potem
drga.
J.V.: Do niedawna podobne ataki utożsamiano z opętaniem przez złe duchy
(niektórzy pewnie do dziś je tak traktują). Jednak padaczkę postrzegano także jako
świętą chorobę, a dotyczyło to szczególnie ataków padaczki ekstatycznej. Te ataki mnie
fascynują, bo są niesamowitą mobilizacją mózgu, dają wgląd w siebie. Prowadziłem
kiedyś wykład dla uzdolnionych dzieci, na którym mówiłem o związkach padaczki
z religijnością. Wspominałem o przypuszczeniach, że wizje niektórych proroków
i świętych mogły być spowodowane zespołem Geschwinda, występującym u osób
z pewnymi rodzajami epilepsji. Jasne światło, upadek z konia, zmiana osobowości –
typowy przykład napadu padaczki. Po wykładzie siedzieliśmy z dziećmi na ławeczce
pod dębami. Jeden chłopiec podszedł do mnie i zapytał: „Panie profesorze, a uważa
pan, że Jezus też miał zespół Geschwinda? Bo z tego, co pan mówi – o stosunku do
seksu, atakach gniewu, ale przechodzących bez agresji – to wszystko się zgadza”.

Co mu pan odpowiedział?
J.V.: Odparłem: „Wiesz co, gdybym miał jedynego syna, którego wysyłam do
dzikusów, tobym go wyposażył we wszystkie najlepsze narzędzia, jakie mogę”. Wydaje
mi się, że ten typ aktywności kory wyspowej może być dodatkowym atutem. Nie każdą
padaczkę należy postrzegać wyłącznie jako chorobę.
M.B.: Tak, w ogóle można by zapytać o stosunek wiary do nauki. Zachowania
i wizje świętych da się oczywiście wyjaśnić naukowo, ale dla mnie są to dwa różne
porządki, wcale nie takie sprzeczne. Można być osobą głęboko wierzącą i jednocześnie
znakomitym naukowcem, czego przykładem był choćby Blaise Pascal.
J.V.: Fizyczne przyczyny nie wykluczają innych. Człowiek jest jednością
psychofizyczną. Jednak jako biolog mogę mówić kompetentnie tylko o tym, co mierzę.
Jeśli więc ktoś zapyta mnie, czy Bóg istnieje, mogę powiedzieć jedynie, że istnieje
w naszym mózgu (skoro wszystkie kultury wykształciły wiarę w siłę wyższą, to znaczy,
że religijność jest ewolucyjnie potrzebna, zapisana w mózgu). Czy jednak istnieje poza
nim, tego nie wiem. Nie dysponuję metodami, za pomocą których mógłbym to zbadać.
Natomiast jeśli w jakiś sposób ten Bóg miałby się w nas przejawiać, to na pewno za
pomocą mózgu i ciała.
M.B.: Skoro już rozmowa zeszła na taki tor, to zapytam: dlaczego Bóg miałby nie
przejawiać się w ludziach dotkniętych chorobami albo w postaci niesamowitych
zdolności wynikających z tych chorób? Pani Mario, gdyby zagłębiła się pani w temat
padaczki, przekonałaby się pani, że to absolutnie fascynująca dolegliwość, mająca
wiele twarzy. Czy wie pani przykładowo, że istnieje rodzaj padaczki o nazwie
„gelolepsja”, który objawia się niekontrolowanymi atakami śmiechu?

Moja siostra w dzieciństwie kładła się na podłodze i nie mogła przestać się
śmiać. Czy to mogła być padaczka?
M.B.: Pytanie porządkujące: siostra jest młodsza czy starsza?

Młodsza.
M.B.: Zatem wydaje mi się, że to nie była padaczka.

Wnioskuje pan po tym, że była młodsza? Jakie to ma znaczenie?


M.B.: Znowu daje o sobie znać zacięcie niespełnionego psychiatry. Wśród
rodzeństwa starsze dzieci są zwykle bardziej obowiązkowe, pilne, ambitne, a młodsze
– bardziej rozrywkowe, swobodniejsze, mają wręcz luzackie podejście do wielu
spraw.
J.V.: Starsze dziecko musi czasami interweniować, jak Kain w stosunku do Abla –
nie mógł znieść gówniarza. A mówiąc poważnie: u mnie w rodzinie akurat młodszy
brat okazał się tym pilnym, poważnym, odpowiedzialnym, podporą dla rodziców. Ja
zaś byłem niepoważny i negowałem rodzinne wartości. Dom był katolicki – ja ateista.
Dom był porządny – ja wracam pijany i sprowadzam dziwne dziewczyny. I nagle Janek
umarł. Mama była niepełnosprawna (w ostatnim dniu wojny została zraniona w głowę),
więc musiałem szybko stać się dobrym dzieckiem, dobrym synem, zacząć pilnie
pracować. Dziecko ochrzciłem, żeby rodzice myśleli, że śmierć Janka przynajmniej nie
poszła na marne (i że w niebie wymodlił moje nawrócenie).

Wspaniale się rozmawia, ale wróćmy do pracy pana doktora. Kiedy stał się pan
lekarzem od najtrudniejszych w Polsce przypadków?
M.B.: Nie lubię podkreślać, że jestem specjalnym lekarzem od pacjentów, których
inni nie leczą.
Taką ma pan opinię, a pewnie nie wzięła się znikąd.
M.B.: Faktycznie, jestem zainteresowany pacjentami, u których napady są wyjątkowo
częste, intensywne i których, mówiąc po ludzku, nie da się prosto wyleczyć. Każdy ma
w życiu coś, co lubi. Mnie zaciekawiło akurat to, by w tym trudnym problemie, jakim
jest padaczka oporna na leki, znaleźć jakieś możliwości diagnostyki i terapii. Jeśli
wykonamy nawet minimalny ruch, a okaże się on krokiem w odpowiednim kierunku, to
pacjenci zyskają. Czasem zachodzi konieczność (nawet po latach) zweryfikowania
historii choroby, diagnostyki, leczenia, a do tego potrzeba i pasji, i czasu
poświęconego pacjentom, i analitycznego umysłu.

Trzeba lubić zagadki. Moim zdaniem 95 proc. lekarzy ich nie lubi.
M.B.: Rozmawia pani z lekarzem, który należy do tych pozostałych 5 proc. Zagadki
są wpisane w moją codzienną pracę.

Marzyłoby mi się, żeby proporcje były odwrotne.


M.B.: Nie chcę wybielać lekarzy, przedstawiać ich jako grupy zawodowej, której
nie można nic zarzucić. Podstawowy problem tkwi jednak w organizacji służby
zdrowia. W Polsce brakuje np. centrów referencyjnych leczenia padaczki, które choćby
w Niemczech czy Czechach są. Lekarz na Zachodzie ma czas dla pacjenta,
a w Polsce… Mój kolega, lekarz rodzinny, przyjmuje po pięćdziesięciu-
sześćdziesięciu pacjentów dziennie. Tego nie da się nawet nazwać leczeniem. Jeśli
lekarz może poświęcić pacjentowi tylko kilka minut, to nie ma siły, żeby nie popełniał
błędów.
J.V.: Problem tkwi w za małej liczbie lekarzy czy w tym, że placówki nie mają
pieniędzy, by ich zatrudniać?
M.B.: W jednym i drugim. Lekarzy jest mało, ale też część obowiązków, takich jak:
wypisywanie kolejnych recept, mierzenie ciśnienia, zbieranie wywiadu, wypełnianie
papierów, mógłby przejąć personel medyczny niższego szczebla. Przynajmniej
w przypadku podstawowej opieki zdrowotnej.

Moim zdaniem problem tkwi też w lekarzach, a właściwie – w systemie ich


kształcenia. Na medycynę trudno się dostać, do tego na egzaminie sprawdzana
jest tylko sucha wiedza. Poziom empatii, zdolność logicznego myślenia i zacięcie
do rozwiązywania zagadek, o którym mówiliśmy, nie mają żadnego znaczenia.
Efekt? Na studia medyczne idą największe kujony, a logicznego myślenia i tak się
nie uczą, bo zamiast tego każe się im wkuwać nazwy ścięgien po łacinie.
M.B.: Pani patrzy przez inny pryzmat. Nie twierdzę, że nie ma pani racji, ale
naprawdę najłatwiej byłoby zacząć od przeorganizowania służby zdrowia. Jeśli
przyjrzy się pani raportom poświęconym służbie zdrowia w krajach europejskich, to
okaże się, że Polska jest na szarym końcu. Status leczenia marihuaną medyczną
w naszym państwie jest tego przejawem. W krajach z lepszą organizacją służby
zdrowia, takich jak Niemcy, użycie medycznej marihuany jest całkowicie legalne.
Pacjenci mogą też uprawiać medyczną marihuanę w domu.
J.V.: Wiadomo, że Polacy i tak leczą się marihuaną. Niestety, większość leczy się tą
pochodzącą z czarnego rynku, nieprzebadaną, nie wiadomo czym sączoną (na ogół
metamfetaminą, bo ona uzależnia – człowiek myśli więc, że jest uzależniony od trawy,
a w rzeczywistości jest uzależniony od stymulantów).
M.B.: Gdyby leczenie medyczną marihuaną zorganizowano u nas tak jak za granicą,
problem w ogóle by nie istniał.

Zanim jednak poszedł pan w ślad za kolegami z zagranicy i zaczął leczyć


medyczną marihuaną, wprowadził pan do Polski tzw. dietę ketogenną.
M.B.: Koledzy ze środowiska pukali się w głowę, a przecież niczego nowego nie
wymyśliłem – dieta ketogenna jest znana od dawna, a od dwudziestu lat na Zachodzie
przeżywa renesans. Zresztą wcale nie ja byłem pierwszy w kraju. Moja koleżanka
z Łodzi, doktor Maria Zubiel, pierwszych pacjentów leczyła w ten sposób dwa lata
przede mną.
Na czym polega ta dieta?
M.B.: Jest to dieta składająca się w 60–80 proc. z tłuszczu. Ketonów – powstałych
w procesie rozkładu tłuszczów – jest tyle, że organizm się przestawia i to one stają się
paliwem dla mózgu. To z kolei hamuje pobudzenie neuronów i podnosi próg
drgawkowy. Wielu pacjentów z padaczką oporną na leki świetnie reagowało na tę
dietę, a komfort ich życia znacząco się poprawiał.
J.V.: Coraz więcej wiemy o osi trzewia–mózg i o tym, jak dieta może wpłynąć na
nasze zdrowie – zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Wiadomo chociażby, że
odpowiednia flora bakteryjna może zadziałać lepiej niż leki przeciwdepresyjne
(tryptofan, będący głównym budulcem neuroprzekaźnika odpowiedzialnego za dobry
humor, serotoniny, jest syntezowany przez niektóre bakterie jelitowe).

Czy da się jakoś tę florę bakteryjną uzupełnić?


J.V.: Trzeba jeść jogurty.
M.B.: Poradziłbym dokładnie tak samo. Rzecz jasna jogurty naturalne, a nie
owocowe.
J.V.: Przeprowadzono nawet test, w którym okazało się, że pacjentki na diecie
jogurtowej były mniej nerwowe.

Panie doktorze, w którym roku wprowadził pan leczenie dietą ketogenną?


M.B.: W 2002.

Jak zareagowali na to koledzy z pracy? Jak układały się stosunki


z przełożonymi?
M.B.: Patrzyli na mnie jak na wariata, ale wtedy jeszcze nie wyczuwałem niechęci.
Traktowano mnie wręcz jako osobę, która wprowadza świeży powiew. Później
okazało się, że ta metoda leczenia jest naprawdę skuteczna.

Koledzy zaczęli zazdrościć?


M.B.: Na pewno zacząłem być postrzegany jako konkurencja. Niestety, u Polaków
niezdrowa zazdrość pojawia się częściej niż u innych narodów. Nie twierdzę, że
zawsze i w każdym przypadku tak było, ale mam też dowody, że w pewnych
momentach ta ludzka prosta zawiść dawała o sobie znać.

Jak doszło do tego, że zaczął pan leczyć niektóre dzieciaki także marihuaną?
M.B.: Leczenie marihuaną padaczki opornej na leki również nie było moim
wymysłem. Zaczęło się od krajów przodujących w postępie medycznym, a konkretnie
od Stanów Zjednoczonych. W 2013 r. media donosiły o przypadku dziewczynki
z Kolorado, Charlotte Figi. Jej stan przed terapią marihuaną był tak poważny, że miała
w dokumentacji medycznej wpis „DNR”, a więc do not resuscitate (nie
resuscytować). Taki wpis jest dozwolony tylko w skrajnie trudnych przypadkach, po
ludzku – beznadziejnych.
J.V.: Po to, żeby nie męczyć dziecka – i słusznie. W Polsce jeszcze do niedawna
kilkuletnie dzieci w ostatnim stadium białaczki były resuscytowane tylko po to, żeby
umrzeć 2 tygodnie później z połamanymi żebrami. Dopiero po jakimś czasie ktoś wpadł
na pomysł, że to nieludzkie i że takiemu dziecku trzeba pozwolić odejść. W zmianie
tego myślenia bardzo pomógł papież Jan Paweł II i jego słowa: „Pozwólcie mi odejść
do domu Ojca”. Dał bardzo poważny argument przeciwko drapieżnemu
i ideologicznemu podejściu. Życie jest coś warte wtedy, gdy się nim cieszymy lub gdy
dzięki niemu możemy dać coś od siebie.
M.B.: Też uważam, że to tylko niepotrzebne męczenie dziecka. Choć, po ludzku,
każda śmierć pacjenta jest potwornie bolesna.

Jak często umierają panu tacy pacjenci?


M.B.: Nie tak często: raz, dwa razy do roku. Zdarza się też – i wtedy się cieszę – że
takiej śmierci nie ma.

Jak rozmawia się z rodzicami dziecka, które umarło?


M.B.: Gdy przychodzą tacy rodzice (lub rodzic), to zapraszam ich do gabinetu,
mówię, że dla nikogo mnie już nie ma, wyciszam telefon i poświęcam im tyle czasu, ile
potrzebują. Tego dnia są to najważniejsze osoby, które przyszły do mojego gabinetu.
Rozmowa zwykle jest bardzo trudna, bolesna, ale też kształcąca – również
z technicznego punktu widzenia. Podczas tych spotkań dowiaduję się często, że istniała
jednak szansa, żeby dziecko uratować. Że to system źle zadziałał.

Czego konkretnie się pan dowiaduje?


M.B.: Na przykład tego, że dziecko zbyt długo czekało na pomoc, na karetkę, zbyt
długo było przewożone na oddział intensywnej terapii.
Wróćmy do Charlotte z Kolorado: o jej przypadku dowiedziałem się, gdy się
doszkalałem – szukałem jakichś nowych rozwiązań mogących pomóc moim pacjentom.
Przeniesienie tej metody leczenia na polski grunt było pomysłem nie tylko moim, lecz
także rodziców moich małych pacjentów. Rodzice dzieci cierpiących na tak rzadkie
choroby szukają wszelkich dostępnych informacji o podobnych przypadkach (to, że
dieta ketogenna wróciła do łask, nie jest zasługą lekarzy, tylko właśnie rodziców),
a przypadek Charlotte został nagłośniony bodaj przez stację CNN i inne amerykańskie
media. W Polsce najbardziej zdeterminowana była mama Maksa, Dorota Gudaniec.
Pod koniec września 2014 r. włączyliśmy leczenie marihuaną u jej synka.

Już wtedy zaczęły się problemy z dyrekcją szpitala?


M.B.: Nie, zaczęły się w marcu 2015 r. Wcześniej nic się nie działo na tym polu,
każdy to akceptował.

Leczenie marihuaną w Polsce nie jest dopuszczone przez prawo, ale


w przypadku tych kilku pana pacjentów zastosowano specjalne procedury,
a zgodę na takie leczenie wyraziło Ministerstwo Zdrowia.
M.B.: W przypadku tych pacjentów należało wypisać zgodę na tzw. import
docelowy. To oficjalna procedura w przypadku, gdy lekarz chce leczyć preparatami
niedostępnymi w polskiej rejestracji. Taka procedura nosi u nas nazwę off-label.
Stosowne wnioski zostały wypisane. Niektórzy zarzucają mi, że złamałem prawo, że
nie wypełniłem innych proceduralnych obowiązków. Można wieszać psy na lekarzu,
ale to, że papiery zostały podpisane przez Ministerstwo Zdrowia i moich przełożonych,
jest faktem – są na to dowody. Kłamstwem jest, że nie wypełniłem procedur, że
leczyłem pacjentów środkami z marihuaną nielegalnie.

Pana przełożony od razu wypisał zgodę na zastosowanie takiej terapii?


M.B.: Nie, nie od razu. Mój przełożony, profesor Sergiusz Jóźwiak, ówczesny
kierownik Kliniki Neurologii i Epileptologii, na początku nie chciał wyrazić zgody.
Jednak rozmawiałem z nim raz, drugi, trzeci i w końcu dał się przekonać.
Uzgodniliśmy, że leczę pacjentów – w liczbie nieprzekraczającej dziesięcioro –
w procedurze off-label. Jednak po kilku miesiącach do akcji wkroczyła dyrekcja
Centrum Zdrowia Dziecka. Dyrektorka stwierdziła, że leczenie nie może odbywać się
w tej procedurze i że muszę zgłosić swoje badania do komisji bioetycznej. I tak zaczęły
się problemy.
J.V.: Komisja bioetyczna, jak pamiętamy z filmu Bogowie, przez kilka lat
wstrzymywała przeszczepy serca. I przez te kilka lat ludzie niepotrzebnie umierali.
A można było szybciej wszcząć procedury.
M.B.: W moim przypadku też byłoby to włączenie hamulca. Tymczasem na całym
świecie dopuszcza się leczenie pozarejestracyjne, leczenie off-label. Gdybym ściągał
marihuanę z Holandii bez zgody szefa, to ktoś mógłby mi robić wyrzuty, ale – na litość
boską! – ja miałem tę zgodę. Po kilku miesiącach do akcji wkroczyła pani dyrektor
i powiedziała: stop, kończymy z tym leczeniem, ja się na to nie zgadzam, idźcie do
komisji bioetycznej. Co ciekawe, pani dyrektor już wtedy wiedziała (musiała to
wiedzieć), że dzieciom się poprawiło, że leczenie marihuaną przyniosło dobre efekty.
Ostatecznie nie zgłosiłem badań do komisji – nie mogliśmy się dogadać w kwestii
liczby dzieci, które mógłbym objąć badaniem. Ani dyrekcja, ani szef, który wcześniej
mnie popierał, nie zgodzili się, żeby była to większa grupa pacjentów.
J.V.: Jak pan sądzi, dlaczego dyrektorka tak się zachowała? Przez zazdrość, lęk,
ideologię?
M.B.: Nie wiem.
J.V.: Czy to stara panna?
M.B.: Tak słyszałem, ale pewności nie mam.
J.V.: W takim razie może to casus samicy nosorożca, która próbowała dobrać się do
samochodu, a gdy samochód nie odwzajemnił jej zalotów, to go staranowała.
Profesor ma specyficzne poczucie humoru.
M.B.: Mówiąc poważnie: nie rozumiem, co pani dyrektor przeszkadzało, że miała
pracownika, który jako jedyny w Polsce stosował terapię przynoszącą dobre efekty.
W normalnym kraju dostałbym nagrodę, pomoc i dopytywano by, czego jeszcze mi
potrzeba.
J.V.: Jasne, i dyrektorka tylko dopisywałaby się do pana prac.

Ilu w sumie tych pacjentów było?


M.B.: Pacjentów, których rodzice podpisali zgodę, było w sumie dziewięcioro,
z kolei do leczenia weszło siedmioro.

A pozostałych dwoje?
M.B.: Jeden to Kacperek, chłopiec, którego leczenie zostało zablokowane przez
panią dyrektor. W drugim przypadku urwał się kontakt z rodzicami, zapewne więc
zrezygnowali.

Czy w przypadku wszystkich pacjentów leczenie było załatwiane przez


ministerstwo?
M.B.: Tylko w przypadku części, ponieważ u niektórych wystarczyło leczenie
pochodnymi z konopi, ale niezawierającymi tetrahydrokannabinolu (THC), a jedynie
kannabidiol (CBD). Większość moich pacjentów po preparatach z konopi odczuła
znaczną poprawę – ataków było dużo mniej i okazywały się słabsze. Gdy zaczynałem
leczyć Maksa, miał codziennie wiele napadów, a teraz bywają dni, w których napady
w ogóle się nie pojawiają. Trzeba uczciwie przyznać, że nie u wszystkich pacjentów to
leczenie będzie skuteczne, jednak u niektórych widać dużą poprawę. Poza tym,
powiedzmy sobie szczerze, kannabinoidy nie będą wyniszczały organizmu,
powodowały niezwykle uciążliwych skutków ubocznych.
Wróćmy jednak do wydarzeń z wiosny 2015 r. W maju wielokrotnie próbowałem
rozmawiać z panią dyrektor, ale ona zupełnie mnie ignorowała. Komunikacja między
nami została zablokowana. I tak zaczęła się wojna, która trwa do dziś: dwie wytoczone
przeze mnie sprawy w sądzie (jedna dotycząca zwolnienia ze szpitala, druga – ochrony
dóbr osobistych), dwie w prokuraturze (jedna z powództwa pani dyrektor, druga
z powództwa rodziców Maksa przeciwko pani dyrektor).

W czerwcu dostał pan od dyrekcji zakaz publicznego wypowiadania się na


temat leczenia marihuaną.
M.B.: Tak. W czerwcu odbyła się w Warszawie międzynarodowa konferencja
poświęcona medycznej marihuanie. Miałem się na niej wypowiadać, uczestniczyć
w różnych obradach. Napisałem do pani dyrektor, że chcę wziąć udział w tej
konferencji. Odpisała wprost: zabraniam.
J.V.: Nie miała prawa tego panu zabronić.
M.B.: Uświadomił mi to dopiero prawnik zatrudniony kilka miesięcy później. Na
początku bałem się tego zakazu, ponieważ dostałem go na piśmie. Prawnik, którego
zapytałem wówczas o zdanie, twierdził, że jeśli złamię zakaz wypowiadania się
publicznie, dam podstawy do tego, by mnie dyscyplinarnie zwolnić. Dziś wiem, że nie
ma prawnej możliwości, aby dyrekcja placówki zabraniała swoim podwładnym
udziału w konferencji.
J.V.: Jasne, może nie dać pieniędzy na delegację, nie dać urlopu, ale nie może
zakneblować ust.
M.B.: Potem z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej. Z końcem lipca, próbując
znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, poszedłem do wiceministra zdrowia,
Radziewicza-Winnickiego. Myślałem, że to jakoś pomoże.

I pomogło?
M.B.: Nie. Minister zapytał: „Czy pan jest jeszcze lekarzem, czy już tylko
celebrytą?”. Odpowiedziałem, że gdybym był celebrytą, w ogóle bym do niego nie
przychodził.

A w sierpniu uciekł pan na urlop.


M.B.: Nie uciekłem. To był długo planowany urlop, który w rzeczywistości nie
bardzo się udał. Natomiast nie była to próba ucieczki. Kiedy wróciłem, sytuacja była
fatalna. Właściwie już nie leczyłem, a jedynie boksowałem się z dyrekcją. Co chwila
dostawałem pisma, musiałem wyjaśniać jakieś dziwne rzeczy. Pod moją nieobecność
przeszukano mój gabinet. Nie wiem, czego tam szukano: łapówek w dolarach czy
skrętów z marihuaną, której nigdy nie paliłem. Byłem praktycznie odseparowany od
pacjentów. I w poniedziałek, po wyborach parlamentarnych, zostałem zwolniony.
J.V.: Śmiałem się wówczas (choć był to śmiech przez łzy), że jest pan pierwszą
ofiarą „dobrej zmiany” Prawa i Sprawiedliwości.
M.B.: To nie PiS mnie wykończył, tylko Platforma, panie profesorze. Zresztą
polityka mnie nie interesuje. Mam tylko nadzieję, że nowy gabinet Ministerstwa
Zdrowia będzie przychylniej patrzył na leczenie medyczną marihuaną – nie ze względu
na mnie, ale ze względu na pacjentów.

Dostał pan uzasadnienie zwolnienia?


M.B.: Tak. Głównym powodem było to, że naraziłem zakład pracy na stratę 2 tys. zł
przez rzekome błędy w wypełnianiu dokumentacji medycznej.
Rzeczywiście popełnił pan te błędy?
M.B.: Gdzieś brakowało pieczątki, gdzieś – numeracji stron, więc drobne
zaniedbania rzeczywiście były. Wiadomo jednak, że każdy popełnia takie błędy, a pani
dyrektor po prostu szukała na mnie haka. Zaprosiła więc NFZ na kontrolę i nie
przekazała mu złożonych przeze mnie wyjaśnień. W efekcie NFZ nałożył karę 2 tys. zł.

Po zwolnieniu zapowiedział pan, że wyjedzie za granicę.


M.B.: Powiedziałem to w emocjach. Wiadomo, że łatwiej byłoby mi znaleźć pracę
w Niemczech czy Czechach, ale tego nie zrobię.
J.V.: Woli pan leczyć polskie dzieci.
M.B.: Myślę, że rodzice polskich dzieci dotarliby do mnie nawet wtedy, gdybym
leczył za granicą. Wymagałoby to jednak od nich czasu, środków i determinacji.
Dlaczego polskie dzieci mają mieć gorszy dostęp do leczenia niż dzieci z Czech czy
Niemiec? Dlaczego nie można równie dobrze pomóc im tutaj, na miejscu? Wierzę w to,
że każdy ma w życiu jakąś misję – tak jak żołnierz musi zdobyć Monte Cassino i idzie
dalej. Moją misją jest pomoc dzieciom chorym na padaczkę oporną na leki (a dobrze
znam piekło tej choroby), nawet jeśli miałbym się z tego powodu komuś narazić, komuś
nie spodobać czy mieć przez to problemy. Myślę, że to moja misja w życiu. A wierzę,
że jesteśmy tu tylko na chwilę, na próbę, by tę swoją rolę wypełnić.

You might also like