You are on page 1of 186

Redakcja: Aleksandra Marczuk

Korekta: Justyna Tomas


Opracowanie gra czne: Robert Kupisz
Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec
Projekt okładki: Maciej Pieda
Zdjęcia na okładce: shutterstock.com © april25pop, © Photographee_eu (front); Maciej Markowski
(zdjęcie autora)
 
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak
 
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2020
 
Niniejsza powieść jest kcją literacką. Imiona, nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem
wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami,
przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
 

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.


ul. Barlickiego 7
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
 
ISBN 978-83-8172-457-9
 
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275
 
Oddział
ul. Legionowa 2
01-343 Warszawa
 
Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl
Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA
DZIEŃ PIERWSZY
ROZDZIAŁ 1

Łukasz Naraziński
W  ciepłe letnie popołudnie na ławeczce koło rzeczki Rawy, będącej raczej
smrodliwym ściekiem, nieopodal siedziby Uniwersytetu Śląskiego siedziały dwie
osoby. Dosyć wysoki i  dobrze zbudowany chłopak, a  w  zasadzie już młody
mężczyzna, z  czarną czupryną przypominającą nieco uczesanie bohaterów
japońskich anime, oraz przepiękna dziewczyna, prawie dorównująca wzrostem
swojemu towarzyszowi, lecz odróżniająca się od niego niezwykle jasnym kolorem
włosów. Lekkie letnie ubrania delikatnie okrywały wysportowane ciała tej dwójki,
których pozazdrościć mogliby jej nie tylko starsi i styrani życiem, ale i rówieśnicy.
Mimo wszystko na twarzach tych atrakcyjnych ludzi nie było poczucia zadowolenia.
Raczej grymasy złości wymieszane z ledwo uchwytnym poczuciem, że coś właśnie
się kończy. Gdyby przyjrzeć się jeszcze bliżej niegdyś zakochanej parze, można by
też dostrzec jedną subtelną różnicę  – o  ile spojrzenie dziewczyny wyrażało
politowanie, o tyle w oczach chłopaka rysowała się coraz wyraźniejsza panika.
–  Nie ma sensu tego ciągnąć i  przestań mnie przekonywać, bo to nic nie da  –
oświadczyła nieco sucho, ale jeszcze odrobinę troskliwie Ewelina, nie patrząc
partnerowi w oczy.
– Kurwa, jeśli myślisz, że tak łatwo odpuszczę, to się grubo mylisz – odpowiedział
dosadnie Łukasz, choć w głosie bardziej dał się słyszeć strach przed tym, co właśnie
się dzieje, niż brutalność.
–  Tak, to właśnie jest twoje tradycyjne podejście do wszystkich problemów.  –
Ewelina pokręciła głową. – Zawsze musi być tak, jak ty sobie założysz, i bez dyskusji.
I  właśnie między innymi dlatego nie zamierzam dłużej znosić ciebie i twoich
humorków.
– Ja mam humorki? Ja? – niemal krzyknął Łukasz. – To tobie się zawsze coś nie
podoba. Ciągłe pretensje w głosie, ciągłe kręcenie głową, gdy tylko coś wymyślę albo
zaplanuję.
–  Nie moja wina, że większość tego, co wymyślisz, to głupoty.  – Dziewczyna
wzruszyła bezradnie ramionami. – Zresztą sam widzisz, że do siebie nie pasujemy.
To po co to ciągnąć? Znajdziesz sobie dziewczynę, która nie ma pretensji w głosie
i na każdy twój idiotyczny wymysł będzie klaskać z entuzjazmem.
–  Nie pierdol, Ewel, dobrze wiem, że chodzi głównie o  kasę  – nie zgodził się
chłopak.  – Zawsze, gdy nie jechałem na jakiś wypad z  powodu braku siana,
widziałem to wkurwiające politowanie. Ale teraz mam hajs, a w najbliższym czasie
zarobię dużo więcej. Więc już nie będziesz miała chłopaka gołodupca.
– Łukasz, nie chodzi o kasę, chodzi o całokształt – żachnęła się Ewelina. – O twój
styl życia, który sprawia, że będziesz wiecznym outsiderem. Nawet jak zarobisz
pieniądze, to wydasz je w  taki sposób, że będzie można tylko złapać się za głowę.
A  mnie się już nie chce na to patrzeć, nie chce mi się marnować czasu na
mentalnego wykolejeńca.
–  A  ci twoi chłoptasie, z  którymi w  sierpniu śmigasz do Hiszpanii, pewnie są
poukładani i  obyci, co?  – Łukasz był coraz bardziej wzburzony.  – Jakbym miał
zamożnych rodziców i  pieniądze za samo bycie synem, to zapewniam cię, że
chodziłbym spokojny jak Dalajlama i był uporządkowany jak chiński Internet. Ale
moje życie jest inne, więc trudno, żebym się nosił jak bananowiec. I dobrze o tym
wiedziałaś, gdy zaczynaliśmy być razem.
– Ale wtedy miałam nadzieję, że jesteś reformowalny. Ale nie jesteś, wciąż masz
pretensje do świata, że cię skrzywdził, i do innych, że dostali więcej. Ostatnio każde
nasze wyjście kończyło się jakimś kwasem. Nie mam już ochoty wstydzić się za to,
że dumnie obnosisz swoje krzywdy, jakbyś był dzięki nim lepszy od każdego, kto się
nawinie.  – Ewelina wyczerpująco przedstawiła swoje stanowisko i  wstała
z zamiarem odejścia w swoją stronę. – Idę, nie chce mi się ciągnąć tej dyskusji, bo
się nakręcasz.
Łukasz zeskoczył z  oparcia ławki, jakby nagrzała się do temperatury wrzenia,
chwycił dziewczynę za rękę i przyciągnął do siebie, sapiąc:
– Nigdzie nie idziesz.
Ewelina sprawnie uwolniła się z  uchwytu, chwyciła twarz swojego byłego już
chłopaka i wbiła w jego policzki paznokcie.
– Nie przeginaj, bo będziesz żałował – oznajmiła grobowym tonem.
– Ty będziesz żałować, jak poinformuję twoich starych, skąd masz pieniądze na
wyjazd do Walencji. Co, myślisz, że nie wiem?
– Tylko spróbuj, a kto inny będzie z tobą gadał – wysyczała, zaciskając pięści.
–  Myślisz, że ja nie mam kolegów? Naślij na mnie tych swoich, a  będą ich
wyławiać z Rawy po kawałku – głośnym szeptem poinformował Łukasz.
– Nie rozśmieszaj mnie. Zacznij o mnie cokolwiek rozpowiadać, a zatęsknisz za
czasami, gdy jeszcze mnie nie znałeś.  – Ewelina postanowiła podbić stawkę
i odwróciła się plecami, ruszając w kierunku centrum.
– Możesz być pewna, że żałować będziesz przede wszystkim ty! – krzyknął za nią
Łukasz, lecz jedyną reakcją dziewczyny był wyciągnięty w górę środkowy palec.
Chłopak stał jeszcze przez chwilę, wciąż nie mogąc uwierzyć, że kobieta, w której
zadurzył się tak jak nigdy wcześniej, zwyczajnie odchodzi, jakby wybrała się na
leniwą przechadzkę. Ułożył sobie w głowie całą rozmowę, uporządkował argumenty,
nawet odegrał kilka jej scenariuszy, a  i  tak wszystko potoczyło się najgorzej, jak
mogło. A na to nie był przygotowany – to znaczy podświadomość już od pewnego
czasu podpowiadała mu, że to wszystko się kończy, ale nie dopuszczał tych myśli do
siebie.
Stał nadal koło ławki, gdy złość zaczęła mu mijać, ustępując miejsca panice. Jak
każda sierota, obsesyjnie bał się samotności i  instynktownie szukał ludzi, których
będzie mógł uznać przynajmniej za namiastkę rodziny. Nie miał ich wielu, a Ewelina
zdecydowanie dominowała wśród nich. Perspektywa jej nieobecności sprawiła, że
świat nagle stał się dużo mroczniejszym miejscem, niż był jeszcze rano.
Chłopak ruszył w  odwrotnym kierunku, w  stronę Osiedla Gwiazd, gdzie
wynajmował niewielkie mieszkanie, które sam nazywał „celą, tylko że w  bloku”.
Słońce właśnie zabierało się do ucieczki poniżej linii horyzontu, ale we wnętrzu
Łukasza ściemniło się już dawno. Poczuł gigantyczne napięcie i  strach przed
rzeczywistością. Bezwiednie uderzał zębami dolnej szczęki w  górne zęby,
wystukując rytm swojego marszu żałobnego. Musi się uspokoić, bo jeśli zaraz tego
nie zrobi, to eksploduje.
Na osiedlu kierowany autopilotem udał się do apteki, gdzie zakupił lek bez
recepty z  zamiarem wykorzystania go w  celu innym niż ten podany na ulotce.
Prosto z  apteki trupim krokiem ruszył do swojego bloku. Wjechał na dziesiąte
piętro, otworzył drzwi do przygnębiająco pustego mieszkania i udał się do kuchni.
Wyciągnął wszystkie tabletki z  opakowania, rozgniótł je na miazgę przy pomocy
szklanki i  rozpuścił w  zimnej wodzie z  czajnika. Włożył do zamrażarki, usiadł na
łóżku, czyli kanapie i fotelu do nauki w jednym, i pustym wzrokiem zaczął gapić się
na ściany.
Po pewnym czasie zajrzał do zamrażarki i zobaczywszy, że na dnie szklanki zebrał
się biały osad, wyciągnął ją i  postawił na blacie. Na drugą szklankę nałożył ltr
zrobiony naprędce z chusteczek i wlał do niego zawartość pierwszej szklanki. Woda
powoli skapywała niczym piasek przesypujący się w  klepsydrze, napełniając
szklankę przezroczystym płynem. Gdy stało się jasne, że żadna dodatkowa kropla
nie ma zamiaru spaść, Łukasz cisnął ltr do zlewu. Obejrzał miksturę pod światło,
stwierdził, że w  zasadzie wymagałaby jeszcze jednej ltracji, ale machnął ręką.
Szybko przechylił zawartość szklanki i  zapił obrzydliwy smak sokiem
pomarańczowym prosto z kartonu.
Usiadł na kanapie, oparł się i czekał. Po półgodzinie poczuł, jak przyjemne ciepło
zaczyna rozlewać się po jego ciele. Błogi chillout spętał rozdygotane zmysły, napięcie
jakby gdzieś zniknęło, zapewne zabrało ze sobą również strach, bo po nim także nie
było śladu. Łukasz wyłożył się na kanapie wygodniej i delektował się błogim stanem,
który pomógł mu zapomnieć. Po kolejnych dwudziestu minutach poczuł, że
odpływa.

Sabina Trzmiel
Ściemniło się już na dobre, lecz duszne powietrze nie pozwalało zapomnieć, która
pora roku właśnie się rozpoczęła. Na parkingu przy niewielkiej ulicy Długiej, którą
nazwano tak najpewniej dla żartu, stał nieoznakowany opel śląskiej policji. Pojazd
był w  miarę nowy, na tyle jednak wyeksploatowany, że dwoje siedzących w  nim
policjantów wiele by oddało, by znaleźć się w jakimkolwiek innym miejscu. Nawet
w  pobliskim Lidlu. Klimatyzacja auta wymagała nabicia już od dawna, jednak dla
administracji komendy działająca klima w  policyjnym samochodzie wydawała się
na tyle ekstrawaganckim życzeniem, że odraczano tę operację z tygodnia na tydzień.
Siedzący w  oplu policjanci pocili się więc niemiłosiernie, mimo że odkręcony
maksymalnie nawiew robił, co mógł, by schłodzić ich ciała.
Siedząca na fotelu pasażera krępa, farbowana na ciemny blond policjantka otarła
pot z  czoła, odkleiła bluzkę ze  swoich spoconych piersi i  spojrzała na jasne
bawełniane spodnie, szukając plam potu. Czuła, że majtki kleją jej się do pośladków
natarczywie, jak pijany bywalec Mariackiej do dziewczyny siedzącej samotnie przy
barze. Pokręciła głową z rezygnacją.
–  Nie przyjdzie, mówiłam ci, że cała ta obserwacja to sztuka dla sztuki  –
oznajmiła świeżo upieczona komisarz Sabina Trzmiel.
–  Poczekajmy jeszcze pół godziny, tyle przecież cię nie zbawi  – odpowiedział
zadziwiająco spokojnie komisarz Andrzej Świerczewski, niedawno przeniesiony do
kryminalnego z Wydziału ds. Przestępczości Pseudokibiców.
– Po co? Jedźmy gdzieś napić się czegoś chłodnego i spadamy do domu.
– A co ci tak spieszno do pustej chałupy? Co będziesz robić? Pochwal się – rzucił
do swojej samotnej koleżanki ze słabo ukrywaną wyższością mąż i  ojciec dwójki
dzieci.
–  Pić wino i  oglądać seriale.  – Policjantka bez większego skrępowania streściła
swoje wieczorne plany.
–  Jezu, dziewczyno, weź się wreszcie ogarnij. Nie ma wolnych facetów
w Katowicach?
–  Są, ale ostatnio wszyscy jak jeden mąż działacie mi na nerwy, więc nie mam
ochoty na romanse.
–  To na randkę się ustaw na Tinderze. Zawsze to lepsze niż oglądanie seriali
z butelką.
–  Na randce z  Tindera też najpierw ze dwa zdania trzeba zamienić, a  nie mam
ochoty.
Świerczewski nie odpowiedział i  uporczywie wpatrywał się w  obserwowany
familok. Niestety wbrew przypuszczeniom nikt do niego nie wchodził ani z  niego
nie wychodził. Ulica była pusta, spokojna i nie dawała większych oznak życia.
–  Ja pierdolę, jak nie dostaniemy zaraz jakiejś poważnej sprawy, to chyba się
zwolnię – podsumowała ostatnie dwa miesiące swojej pracy komisarz.
–  Co ty tak klniesz?  – obruszył się Andrzej.  – Nie umiesz komunikować się
kulturalnie?
Tym razem to Sabina odpowiedziała milczeniem. Po chwili głośnik policyjnej
radiostacji zatrzeszczał i męski głos poinformował o zdarzeniu. Na Osiedlu Gwiazd
przechodzień natknął się na ciało mężczyzny. O ara najprawdopodobniej wypadła
z balkonu – lub wyskoczyła, co było dosyć popularnym sposobem odbierania sobie
życia wśród mieszkańców wieżowców i na nikim wielkiego wrażenia nie robiło.
– To przecież tuż obok – ożywiła się Sabina. – Jedziemy tam!
–  Do samobójcy? Przed chwilą chciałaś jakąś poważną sprawę  – odrzekł
z niechęcią w głosie Świerczewski.
– Skąd wiesz, że sam wyskoczył? Może ktoś mu pomógł – nie dawała za wygraną
Trzmiel.
– Pijackie burdy to też nie są ciekawe tematy.
– Andrzej, nie udawaj, że masz pojęcie, co tam się stało. Jedź, czuję, że to jest coś
większego – wydała werdykt Sabina.
Świerczewski poinformował o  przyjęciu zgłoszenia i  odpalił silnik. Po dwóch
minutach byli na parkingu obok wieżowca, zjawiając się na miejscu niemal
równocześnie z radiowozem. Pod blokiem zebrało się już kilka osób podziwiających
z bliska roztrzaskane ciało. Nic nie wzbudza takiej uwagi jak nieszczęście bliźniego,
a śmierć to przecież największe nieszczęście – przynajmniej tak się przyjmuje.
–  Widział pan kogoś wychodzącego z  klatki?  – zapytał Świerczewski jednego
z  gapiów, nie tracąc czasu. Mundurowi w  tym czasie zajęli się zabezpieczaniem
terenu zdarzenia.
– Nie, nikogo. – Mężczyzna w średnim wieku pokręcił głową. – Ale może wyszedł
drugim wyjściem?
– Lecę sprawdzić klatkę. Zorientuj się, kto to jest – rzucił w stronę Sabiny Andrzej
i pobiegł w kierunku wejścia do bloku.
Akurat na miejscu pojawiła się karetka, więc policjantka zajęła się wypytywaniem
zebranych osób. Starsza kobieta rozpoznała leżącego mężczyznę  – student
wynajmujący mieszkanie na dziesiątym piętrze. Kulturalny, miły i  niesprawiający
większych kłopotów. Nie, nie wyglądał na kogoś, kto chciałby się zabić, ale przecież
wnętrza człowieka nikt do końca nie rozezna, pani inspektor. Gdy podała numer
mieszkania młodzieńca, Sabina pobiegła do klatki. W  środku Świerczewski
przepytywał właśnie wychodzącą z psem wysoką dziewczynę.
– Masz coś? – zapytała Sabina, wciskając przycisk przywołujący windę.
– Nic ciekawego, a ta pani nic nie wie. Dowiedziałaś się, kto to jest?
– Tak, jedziemy na dziesiąte – oznajmiła Trzmiel, wchodząc do windy.
Wyszli na pusty, lecz oświetlony korytarz dziesiątego piętra i  podeszli do drzwi
mieszkania. Wytężyli słuch, ale z  wnętrza nie dobiegały żadne dźwięki. Dłonią
ubraną w gumową rękawiczkę Sabina delikatnie nacisnęła koniec klamki. Drzwi bez
większego oporu uchyliły się i policjanci ostrożnie weszli do środka. Zapalili światło
i ich oczom ukazała się niewielka kawalerka z aneksem kuchennym. W mieszkaniu
panował pedantyczny porządek. Meble pamiętały Gierka, a  wysłużona kanapa
wydawała się stosunkowo najmłodszym obiektem w tym skromnym lokalu. Książki
były poukładane na półkach jak od linijki, a  stojący na środku pomieszczenia
niewielki stół był zupełnie pusty.
–  Ład i  porządek jak w  mieszkaniu Góralczyka  – wspomniała swojego
przebywającego na zwolnieniu chorobowym przyjaciela Sabina.
–  Śladów walki brak  – zauważył Świerczewski.  – Chyba kolega po prostu
stwierdził, że już wystarczająco się namęczył na tym świecie. Czyli tak, jak
przypuszczałem.
Komisarz bez słowa podeszła do otwartych drzwi balkonowych. Wyszła na
balkon i  spojrzała w  dół. Na wprost jej oczu, w  oddali, w  blasku ulicznych lamp
majaczył zarys leżącego ciała i  poruszających się wokół niego osób. Nie dotykając
niczego, uważnie obejrzała odrapany balkon, ale nie zauważyła niczego
szczególnego. Z  wnętrza mieszkania dobiegł ją głos partnera. Podeszła do
Świerczewskiego, który stał w aneksie kuchennym i wpatrywał się w zlew.
– Co tam masz? – zapytała i zerknęła partnerowi przez ramię.
W  zlewie były dwie szklanki i  mokre serwetki oblepione jakąś substancją.
Komisarz dotknął ich palcem, a  następnie przyłożył go do języka. Przez chwilę
oceniał smak.
– Paracetamol – powiedział. – Wygląda na to, że nasz delikwent wyekstraktował
przed śmiercią kodeinę z tabletek przeciwbólowych.
–  Myślisz, że się naćpał i  wyskoczył? Po opiatach człowiek chyba woli leżeć na
kanapie, niż wyskakiwać z okna.
–  Mógł się naćpać, żeby nabrać odwagi. Chciał się zabić, ale się bał, więc przed
skokiem postanowił się wyluzować.  – Andrzej przedstawił roboczą hipotezę
i sięgnął pod zlew po kosz ze śmieciami.
Wyciągnął z niego opakowanie leków. Rozejrzał się jeszcze i po chwili dołożył do
niego zwinięty paragon z apteki.
–  Kupił te tabletki w  osiedlowej aptece o  dziewiętnastej trzydzieści cztery.
Ulubiony lek bez recepty kodeiniarzy.
Sabina podeszła do stojącego w kącie plecaka. Ostrożnie wsunęła rękę do bocznej
kieszeni i wyciągnęła portfel.
–  Łukasz Naraziński, student Uniwersytetu Śląskiego, dwadzieścia lat  –
przeczytała z legitymacji studenckiej.
– Pewnie go dziewczyna rzuciła albo nie zaliczył sesji.
– A ta apteka nie jest przypadkiem całodobowa? – przypomniała sobie Trzmiel. –
Chodźmy tam wypytać, może coś im się rzuciło w oczy.
Na dole natknęli się na prokuratora dyżurnego, który właśnie dojechał na miejsce,
i  streścili mu wstępne oględziny mieszkania. Poinformowali też mundurowych
o  konieczności zabezpieczenia mieszkania o ary. Ciało właśnie zabierano do
prosektorium, gdzie nazajutrz w obecności prokuratora prowadzącego sprawę miała
zostać przeprowadzona sekcja. Sabina i  Andrzej przeszli przez podwórko między
blokami i  weszli do apteki mieszczącej się na parterze wieżowca bliźniaczo
podobnego do bloku Narazińskiego. Podeszli do farmaceutki, wylegitymowali się
i pokazali jej zdjęcie Łukasza.
– Czy sprzedała pani temu mężczyźnie tabletki przeciwbólowe dzisiaj o wpół do
ósmej wieczorem? – zapytała Sabina.
– Nooo, tak, tak, sprzedałam – odpowiedziała niepewnie aptekarka. – Ale to lek
bez recepty, pan chciał tylko jedno opakowanie i wyglądał na porządnego. Więc nie
miałam podstaw, żeby mu nie sprzedać.
–  Oczywiście, proszę się tym nie przejmować, nic złego pani nie zrobiła  –
uspokoiła kobietę Sabina. – Czy ten klient zachowywał się naturalnie? Jakie odniosła
pani wrażenie?
–  Wyglądał na zdenerwowanego. Wiem, że ten lek kupują też narkomani, więc
dopytałam, po co mu on. „Na ból zęba, a na co?”, odpowiedział. Był rozdrażniony,
ale nie wyglądał podejrzanie.
–  Czy przyszedł z  kimś? Może ktoś czekał na niego przed apteką?  – dopytywał
Andrzej.
–  Nie, nikogo z  nim nie widziałam  – odpowiedziała kobieta, teatralnie kręcąc
głową, jakby całym ciałem chciała przekonać śledczych, że mówi prawdę. – Zapłacił
gotówką i wyszedł.

Krzysztof Friedrich
Krzysztof Friedrich oparł się o  ladę baru i  spojrzał na główną salę swojego klubu.
Przy stolikach siedziały nieliczne osoby, leniwie sącząc kra y i  od czasu do czasu
zaszczycając swoich towarzyszy spojrzeniami, które zaraz potem znów spoczywały
na ekranach smartfonów. Parkiet był pusty, nie obściskiwała się na nim ani jedna
para. Nic dziwnego, do klubu tra li dziś jedynie ci, którzy chcieli jeszcze przedłużyć
weekend, bo wraz z  jego końcem odczuwali bezkresną pustkę, albo czuli jeszcze
delikatne pobudzenie po wciąganych i łykanych w piątek oraz sobotę stymulantach.
Obroty weekendowe były przyzwoite, więc zwykły właściciel klubu byłby
umiarkowanie zadowolony. Ale Krzysztof nie był zwykłym właścicielem klubu.
Wysoki i  dobrze zbudowany Friedrich górował nad dwiema drobnymi
barmankami, które czyściły bar tak starannie, jakby właśnie trwał tu strajk włoski.
Jak tylko szef się zmyje do swojej kanciapy, zwanej przez niego samego biurem,
wrócą do plotkowania i  obgadywania bywalców. Obecność Friedricha zawsze
działała energetyzująco na personel, za to jego absencja sprawiała, że czas za barem
wydawał się zwalniać. Friedrich nie miał o to pretensji do pracowników, bo dawno
temu sam robił dokładnie to samo.
Postał jeszcze chwilę, bardziej dla zasady niż z  konkretnej przyczyny, wreszcie
przeczesał palcami swoje lekko siwiejące, ciemne włosy, zapiął koszulę w  kratę na
przedostatni guzik i  ruszył w  stronę biura. W  środku spojrzał na telefon oraz
laptopa, poszukując wiadomości, ale żadna nie nadeszła. Niedobrze. Zlecił swoim
współpracownikom wykonanie pewnej czynności, w  sam raz na rozpoczęcie
tygodnia, ale najwyraźniej ich przerosła. Albo jej wykonanie z jakichś względów się
przeciągało. Kazał ją wykonać najbardziej ogarniętemu, Dawidowi Kwiekowi, ale ten
się wymigał bliżej niesprecyzowanymi planami na wieczór. Sprawę załatwiali więc
dwaj inni mężczyźni, bardziej od Kwieka wyrośnięci, ale za to głupsi.
Wreszcie Krzysztof otrzymał krótkiego SMS-a: „jestesmy na gorniczej, choc tu”.
Skwitował błąd ortogra czny pełnym politowania grymasem, wyłączył komputer,
wziął klucze i  oznajmił pracownikom, że wychodzi. Na Górniczą z  Mariackiej był
rzut beretem, więc postanowił się przejść. Idąc opustoszałą Warszawską, poczuł, że
się spocił – kolejny dowód na to, że latka lecą. Skoro podczas niedługiego spaceru
ciepłym wieczorem jego czterdziestopięcioletnie ciało oznajmiało na różne sposoby,
że jest zmęczone, to beztroski okres pełnej sprawności powoli się kończy. Za kolejną
dekadę będzie pewnie wsiadał do samochodu w  celu pokonania nawet kilkuset
metrów, a  w  sypialni z  żoną będzie musiał się wzmacniać suplementami. Jak
prowadzić awanturniczy styl życia w  takim stanie? Przecież przed sześćdziesiątką
nie będzie ganiał po mieście, doglądając wszystkich spraw. Mógłby przekazać
większość zadań komuś zaufanemu z  głową na karku, ale taki ktoś do tej pory się
nie ujawnił. Syna się nie dorobił, a  dla swojej nastoletniej córki zaplanował
przyszłość nieco lepszą niż prowadzenie klubu i  pilnowanie siatki dilerów.
Niezwykle wyszczekana Monika pewnie by sobie nawet dała radę, ale Krzysiek nie
po to harował, żeby córeczka skończyła jak tatuś. Kilka ogarniętych osób z  ekipy
może by się nadawało, ale nie było po nich widać wielkiej chęci wzięcia na siebie
większej odpowiedzialności.
Stanął przed opuszczoną niską kamienicą na Górniczej i  spojrzał w  górę. Przez
deski, którymi zabito jedno z okien, dyskretnie przebijało światło, lecz nie na tyle, by
zwrócić czyjąś uwagę. Wszedł do środka, wciągnął głęboko powietrze, żeby nie
wdychać zapachu stęchlizny, i  wdrapał się po drewnianych schodach. Otworzył
drzwi i  zobaczył oświetlonego dwiema lampami mężczyznę siedzącego na krześle
oraz swoich ludzi, którzy stali przed nim grzecznie, niczym podwładni na dywaniku
u  szefa. W  rzeczywistości role w  tym teatrzyku były rozpisane zupełnie inaczej  –
kolejny dowód na to, że pierwsze wrażenie zwykle zawodzi.
Jeden ze stojących mężczyzn odwrócił się w  stronę Friedricha, gdy usłyszał
uchylane drzwi.
–  To on  – powiedział do Krzyśka.  – Nie było go w  chacie, więc trochę go
szukaliśmy, sorry.
Friedrich spojrzał na siedzącego mężczyznę. Młodziak, niedawno pewnie
przekroczył dwudziestkę, chudy i  niezbyt wysoki, w  dresie i  białej koszulce. Jego
czapka z daszkiem leżała mu pod nogami, a z łuku brwiowego ciekła wąska strużka
krwi. Mina chłopaka nie wskazywała na to, że jest gotowy stawić czoła trzem
przeciwnikom. Rozbiegane oczy próbowały uporządkować rysujący się przed nim
obraz, a  wąskie usta ułożyły się w  podkowę wyrażającą trochę zaskoczenia i  dużo
więcej strachu.
–  To na pewno on? Nie pojebaliście niczego?  – zapytał szef z  wątpliwością
w głosie.
–  Bankowo, patrz, co miał w  kapsie.  – Jeden ze stojących mężczyzn podał
Krzysztofowi worek.
W środku było kilkanaście oletowych tabletek w kształcie byka kojarzącego się
z  marką samochodów premium. Tabsy lamborghini od kilku miesięcy zajmowały
głowę Friedricha dużo bardziej niż nabijane na kasę obroty z klubu. Krzysiek wziął
tabletki do ręki, podsunął siedzącemu chłopakowi pod oczy i  zapytał delikatnym
głosem:
– No, kolego, skąd to masz? Podziel się z nami swoim źródłem.
–  Naprawdę ich nie znam, przecieżbym wam powiedział  – zapewnił solennie
szczupły chłopaczyna.
Niczym surowy ojciec z  XIX wieku Krzysztof wymierzył chłopakowi szybkiego
liścia, na tyle jednak delikatnie, by ten nie miał problemów z  utrzymaniem się na
krześle. Następnie wyraził swoje powątpiewanie:
– Nieznajomi sprzedali ci tabsy na handel? Mam w to uwierzyć?
–  Nie sprzedali, tylko podobno dali w  komis  – poprawił szefa jeden z  jego
pracowników.
–  O, to jeszcze lepiej. Nieznajomi dali ci worek tabsów na kredyt. Prawdziwy
z ciebie szczęściarz – podsumował historię Krzysztof.
–  Kurwa, serio, zgarnęli mnie z  Bankowej, zamrugali światłami i  uchylili drzwi
z tyłu – ciągnął swoją opowieść zrozpaczony chłopak.
–  I  tak po prostu wszedłeś, bez żadnych wątpliwości?  – kontynuował
przesłuchanie Krzysiek.
–  Słyszałem wcześniej plotę, że tak je gonią. Wchodzisz do auta, dostajesz sto
w komis i oddajesz hajs za parę dni.
– Jaki to samochód?
– Czarne audi A4, katowickie blachy, mord nie widziałem, bo ciemno było, nawet
się do mnie nie odwrócili. Dwóch większych typów w czapkach.
–  Ale brednie, mogłeś wymyślić coś lepszego.  – Friedrich pokręcił głową
z dezaprobatą i skinął głową na jednego z mężczyzn.
Ten podszedł do chłopaka, chwycił jego mały palec lewej ręki i  wygiął. Młody
mężczyzna krzyknął z bólu, a w jego oczach pojawiły się łzy.
–  Przysięgam! Przecieżbym was nie ciulał  – wysapał płaczliwym tonem
przesłuchiwany delikwent.
–  Za ile ci je policzyli? Kiedy masz im oddać kasę?  – dopytał Krzysiek, dając
łamaczowi palców znak, że już wystarczy.
–  Dychę od jednej, w  przyszły piątek mam być na Bankowej o  dwudziestej
pierwszej. Mam mieć tysiaka i dostanę kolejne.
Usłyszawszy ten istotny szczegół, Krzysiek nieco się uspokoił i  zaczął wierzyć
chudemu. To idealna okazja, żeby zrobić zasadzkę.
– Za ile je gonisz?
–  Piętnaście albo dwadzieścia złotych, zależy komu. Ludzie je kupują jak
pojebani, to przebija wszystkie piguły, które były do tej pory w  Kato. Kurwa,
przysięgam, to prawda!
– Dobra, słuchaj, koleżko, w przyszły piątek grzecznie stawisz się w umówionym
miejscu, żeby im oddać kasę. Nawet nie próbuj im dać cynku, że o tym wiem. Mamy
na ciebie namiar, więc jak zaczniesz kombinować albo jak ich wtedy nie będzie, to
na wykręconym palcu się nie skończy. Kumasz czy powtórzyć?
–  Kumam, kumam. W  przyszły piątek o  dwudziestej pierwszej na Bankowej,
naprawdę. A jak coś się zmieni, to przyjdę ci o tym powiedzieć do klubu – solennie
zapewnił chłopak, a każda część jego ciała zapewniała, że ma dobre intencje wobec
swoich oprawców.
Friedrich wyprostował się i z góry spojrzał na przesłuchiwanego, który wyglądał
jak chodząca rozpacz – blady, powyginany i zalany łzami. Zupełnie się rozkleił, choć
nawet nie wzięli go porządnie w  obroty. Raczej nie kłamie i  na pewno jest tylko
pionkiem.
–  Okej, niech ci będzie. A  teraz wracaj grzecznie do domu i  nie mów nikomu
o naszej pogawędce – zakończył Krzysztof.

Sabina Trzmiel
– Wychodzi na to, że od pięciu lat był sierotą  – nie odwracając wzroku sprzed
monitora, podsumowała informacje przeczytane w ewidencji ludności Sabina.
Siedzieli w swoim biurze w opustoszałej już komendzie przy ulicy Lompy. Role się
odwróciły i teraz to Świerczewski chętnie udałby się do domu, za to Trzmiel nabrała
chęci do pracy, niezrażona rozczarowującymi poszlakami, według których denat
najprawdopodobniej zabił się sam.
–  Data śmierci rodziców jest dokładnie ta sama. Musieli zginąć w  jakimś
wypadku  – zauważył Świerczewski, popijając małą czarną instant, której jedyną
zaletą była zaskakująco duża ilość kofeiny jak na kawę rozpuszczalną marki własnej
jednej z sieci dyskontów. – Może dajmy sobie już spokój na dziś, co?
– Sprawdźmy jeszcze tylko społecznościówki. Może ktoś mu groził albo z niego
szydził.
– I robił to publicznie? Wrócimy tam jutro rano i sprawdzimy jego telefon, więcej
się dowiemy – odpowiedział Andrzej i pokręcił głową, widząc, że Sabina nie przyjęła
jego uwagi do wiadomości.
Szybka kwerenda pro lu zmarłego chłopaka na Facebooku pozwoliła ustalić jego
najbliższych znajomych. Nie miał określonego statusu związku, ale za to większość
zdjęć była publiczna, a z ich analizy wynikało, że najbliższą mu osobą była Ewelina
Daczyńska, studentka Uniwersytetu Śląskiego. Na wielu wspólnych zdjęciach
wyglądali na zakochanych, choć po datach można się było zorientować, że
w  ostatnim czasie ich relacje się ochłodziły lub początkowe zauroczenie przeszło
w  przyzwyczajenie. Ostatnie zdjęcie na pro lu Łukasz opublikował miesiąc
wcześniej, tymczasem Ewelina od tamtej pory wrzuciła jeszcze kilka imprezowych
fotek, ale już bez niego.
–  Dobra, Sabaton, ja jadę.  – Andrzej stracił cierpliwość.  – Nie będę z  powodu
samobójstwa siedział do nocy.
– Nie nazywaj mnie tak, już ci mówiłam – odburknęła Sabina. – Co to za ksywa
dla kobiety? Kojarzy się z jakimś słoniem.
– Ech, nie obrażaj się, to dobra kapela.
– Jedź, ja jeszcze go posprawdzam i pogadamy jutro.
– No to na razie, Sabatonku – pożegnał się czule Świerczewski, klepiąc Sabinę po
ramieniu.
Trzmiel ledwo kiwnęła głową i przełączyła się z powrotem do ewidencji ludności.
Ewelina Daczyńska była zameldowana tymczasowo w  Superjednostce,
gigantycznym szarym bloku, który postawiono w  samiutkim środku Katowic  –
najwyraźniej, żeby zrobić komuś na złość. Blok był tak wielki, że zyskał status
oddzielnego osiedla, i  było w  nim sporo obskurnych kawalerek, chętnie
wynajmowanych przez studentów, dla których lokalizacja mieszkania liczyła się
dużo bardziej niż standard.
Sabina spojrzała na zegarek  – będzie u  dziewczyny najwcześniej nieco przed
dziesiątą. Chwilę się zastanawiała, co zrobić, ale doszła do wniosku, że ona sama
wolałaby otrzymać informację o samobójstwie swojego chłopaka – nawet byłego –
jak najszybciej.
Zaparkowała swoją niebieską corsę na parkingu tuż przy wielkim budynku.
Ponieważ z klatki wychodzili akurat ludzie, wykorzystała sytuację i weszła do środka
bez użycia domofonu. Wjechała windą na czwarte piętro i  stanęła przed starymi
białymi drzwiami, które zamontowali tu prawdopodobnie jeszcze budowniczy
bloku. Słysząc w mieszkaniu muzykę, zrezygnowała z pukania i nacisnęła dzwonek.
Drzwi otworzyła szczupła blondynka o  wysportowanej sylwetce, którą Trzmiel
godzinę temu widziała na zdjęciach z Facebooka. Dziewczyna była ubrana w szary
dres, niemal taki sam, w  jakim po domu paradowała na co dzień Sabina, więc
komisarz poczuła do niej pewną sympatię.
– O co chodzi? – zapytała z niepewną miną dziewczyna.
–  Dobry wieczór, komisarz Trzmiel z  Komendy Wojewódzkiej  – odpowiedziała
uprzejmie Sabina, pokazując legitymację służbową, czym wprawiła lokatorkę
w konsternację. – Mam kilka pytań. Mogę zająć pani dosłownie kwadrans?
Ewelina wpuściła Sabinę do środka bez słowa i  wskazała ręką pokój, co było
zbędne, gdyż stanowił on jedyne pomieszczenie poza niewielką kuchnią i  toaletą.
Usiadły obie na kanapie, Sabina skierowana przyjacielsko do Eweliny, Ewelina mniej
przyjacielsko odwrócona twarzą w stronę niewielkiego stołu.
– Przyszłam porozmawiać o Łukaszu Narazińskim. Znają się państwo, prawda? –
zagaiła rozmowę Sabina.
– Tak, byliśmy parą, a o co chodzi?
– Niestety nie żyje – odpowiedziała wprost policjantka. – Wypadł z balkonu.
–  O  Boże.  – Mówiąc to, Ewelina odwróciła wzrok w  kierunku przeciwległej
ściany, nie było jednak po niej widać specjalnego przejęcia. Trzmiel przysięgłaby, że
na jej twarzy pojawił się cień ulgi.  – Ale jak to wypadł? Ludzie zazwyczaj nie
wypadają z balkonów – zauważyła trzeźwo Daczyńska.
–  Nie wiemy jeszcze, co dokładnie się wydarzyło. Podejrzewamy samobójstwo,
dlatego chciałam z panią porozmawiać. Łukasz nie miał rodziny i pani była chyba
najbliższą mu osobą.
– Miał dalszą rodzinę, ale nie utrzymywał z nią kontaktów. Po śmierci rodziców
na kilka lat tra ł do domu dziecka.
– Kiedy widziała go pani ostatni raz?
– Dzisiaj, po południu. Spotkaliśmy się koło osiemnastej, żeby pogadać.
– O czym rozmawialiście?
– Powiedzmy, że ustalaliśmy szczegóły rozstania – odpowiedziała dyplomatycznie
dziewczyna.
Sabina z  zaskoczeniem stwierdziła, że na Ewelinie informacja o  samobójstwie
mężczyzny, z  którym jeszcze dziś de facto stanowiła parę, nie wywarła wielkiego
wrażenia. Nie miała łez w  oczach, zachowywała się spokojnie, odpowiadała
wymijającymi frazami żywcem wyjętymi z  konferencji prasowej ministra spraw
zagranicznych.
– Czyli tak naprawdę to dziś zerwaliście? – upewniła się komisarz.
–  Nie powiedziałabym. To trwało od kilku tygodni, oboje czekaliśmy na to, kto
pierwszy podejmie decyzję. Dzisiaj to przyklepaliśmy.
– Jak Łukasz na to zareagował?
–  W  typowy dla siebie sposób, był niemiły i  szorstki. Potem poszedł w  swoją
stronę. To był zaborczy i  nieznoszący sprzeciwu człowiek, po prawie roku bycia
z nim miałam dość. – Daczyńska najwyraźniej zapomniała o zasadzie, że o zmarłych
nie mówi się źle, a przynajmniej nie w dniu ich śmierci.
– Mógł z tego powodu popełnić samobójstwo?
–  Z  mojego powodu?  – parsknęła Ewelina.  – Wątpię. W  pewnym momencie
zaczął traktować mnie jak własność, miałam z nim być, bo mu się to należało. A nikt
się przecież nie zabija z powodu utraty roweru. Pewnie miał długi albo inne kłopoty.
– Miał kontakty z kimś, kogo mógł się bać? – podchwyciła wątek policjantka.
– Mógł mieć. W ostatnim czasie często był nieuchwytny i tajemniczy, chwalił się,
że zarobi sporo pieniędzy. Ale szczegółów nie znam. Na pewno nie chodzi o nikogo
z naszych wspólnych znajomych.
– No dobrze, jest późno, więc nie będę pani zabierać więcej czasu. Ale na pewno
będziemy chcieli jeszcze z  panią porozmawiać, może na komendzie. Da mi pani
swój numer telefonu?
Daczyńska wzięła z półki pod stołem małą kartkę papieru i napisała swój numer.
Żegnając się, miała obojętną minę, jakby zamykała drzwi za pracownikiem gazowni.

Piotr Machinek
– Nie tapiruj już tych włosów! Powiedziałam ci, że będziesz łysy, zobaczysz!  –
krzyknęła Jadwiga Machinek, korpulentna sprzedawczyni z  lokalnego sklepu
spożywczego Jędruś Market 24h do swojego syna.
–  Mamo, skończ już, nie mogę słuchać tych nieustannych rad  – odpowiedział
Piotr, nie przestając nacierać włosów starym swetrem.
– Przez to tapirowanie będziesz łysy i żadna dziewczyna nie będzie cię chciała. –
Matka nie rezygnowała z  przedstawiania synowi swojej wizji świata.  – Masz takie
piękne, gęste włosy. Po co ty je niszczysz?
–  Jezu, przestań już trajkotać! Odkąd wróciłaś z  pracy, ciągle ględzisz  –
odkrzyknął Piotrek, z rezygnacją rzucając sweter na stare łóżko w swoim niewielkim
pokoiku, który zajmował od dziecka.
Dotknął swojej głowy, żeby ocenić efekty działań. Jego czarne włosy rzeczywiście
były gęste, ale uparcie opadały i  zamiast się kręcić, delikatnie falowały, przez co
wymarzone afro wymagało codziennej pielęgnacji. W  tym momencie zamiast
afrykańskich stojących loków miał czarne sprężyny, które wyglądały bardziej na
niedokończone dredy niż na fryzurę jednego z  liderów Boot Camp Clik. Ale
przynajmniej dumnie sterczały, tworząc całkiem spory objętościowo nieład. Nawet
mogło to wyglądać jak afro, ale tylko z  daleka  – chłopak na nic więcej nie mógł
liczyć.
Piotrek oparł się wygodniej o  fotel i  włączył monitor, żeby wybrać nowy serial
z torrentów do ściągnięcia. Było już po sesji, którą zaliczył doskonale, nawet lepiej
od Łukasza, pupilka instytutu chemii, którego krnąbrny charakter nie przeszkadzał
wykładowcom w wynoszeniu jego talentów na piedestał. No, ale Łukasz był sierotą
i  stypendystą miejskiego funduszu wspierającego talenty z  domów dziecka, więc
Piotr nie czuł o  to żalu do przyjaciela. Tym bardziej na początku wakacji, mając
w  perspektywie labę aż do października. Co prawda, pracował jeszcze na trzy
czwarte etatu w  KFC, ale był w  stanie to ścierpieć. W  końcu ponad tysiąc złotych
miesięcznie piechotą nie chodzi.
W trakcie semestru, gdy Piotrek musiał gonić do restauracji na Trzy Stawy prosto
z zajęć albo wstawać po trzech godzinach snu, gdy miał zmianę zamykającą, czasem
miał dość. Z zazdrością patrzył na wyspanych kolegów i koleżanki z grupy, którzy
mieli kieszonkowe i  opłacone mieszkanie. Dla nich studenckie życie toczyło się
pełną parą  – imprezy, konferencje, debaty w  kołach naukowych. Piotrek, syn
pracownika zycznego jednego z  zakładów produkcyjnych z  Szopienic
i  sprzedawczyni ze sklepu spożywczego, na beztroskie rozwijanie swojej pozycji
naukowo-towarzyskiej na uczelni nie mógł sobie pozwolić.
Tym bardziej że jego ojciec przymierzał się do wyremontowania ich starej kuchni,
która wyglądała jak scenogra a któregoś z  lmów Bałabanowa. Wiązało się to
z  koniecznością wsparcia rodziców nieco większą kwotą niż wcześniej, co z  kolei
sprawiło, że młody Machinek musiał przez więcej godzin tygodniowo panierować,
marynować, smażyć bądź sprzedawać kurczaki. I  tak dobrze, że menadżerka
restauracji zgodziła się na rozszerzenie jego gra ku na wakacje, bo z dwojga złego:
mniej wolnego czasu czy mniej pieniędzy, Piotr wolał zdecydowanie to pierwsze.
Nie dlatego, że nie potrzebował więcej odpoczynku  – po prostu kasy potrzebował
bardziej.
Ponieważ nigdy nie miał jej wiele, dobrze znał jej kluczowe znaczenie. Można
przekonywać, że pieniądze szczęścia nie dają, jednak każdy gołodupiec wie, że
szczęście można sobie zwyczajnie kupić. Gdy wszystko wokół ciebie jest ładne,
nowe, gustowne, pachnące, smaczne i  zdrowe, uśmiech na ustach pojawia ci się
automatycznie. Nie trzeba do tego praktyk mindfulness czy godzin rozciągania się
podczas jogi.
Za to gdy musisz oglądać każdego złotego, decydować, na którą imprezę cię stać,
a  którą odpuścić, co chwila odmawiać zrzutki na prezent, alkohol czy wynajęcie
domku w górach, twoja pozycja towarzyska momentalnie spada, a to już przyjemne
nie jest. Gdy chodzisz w  spranych spodniach i  schodzonych butach, pachniesz
dezodorantem za dychę, a  nie Paco Rabanne, stajesz się automatycznie mniej
atrakcyjny zarówno dla płci przeciwnej, jak i dla  kumpli, a  wtedy rzeczywiście
można popaść w depresję. Nikt nie będzie zgłębiał twojego pięknego wnętrza, jeśli
już z daleka obwieszczasz potencjalnym znajomym: „Ten facet ma problemy, tylko
zepsuje wam atmosferę”.
Dlatego też Piotrek kierował się w życiu zasadą „pieniądz nie śmierdzi”. Na razie
nie śmierdziały wypłaty z  KFC, ale gdyby ktoś zaproponował mu atrakcyjniejszą
możliwość zarobkowania, przyjąłby ją z wdzięcznością.
Z rozmyślań wyrwał go dźwięk taniego smartfona. Ewelina, dziewczyna Łukasza,
napisała na Messengerze: „jestes?”. „Tak, co tam?”  – Piotr szybko odpisał na
komputerze. „Mam złą wiadomość”. Pewnie w  końcu zerwała z  Łukaszem, na co
zanosiło się co najmniej od kwietnia. „O co chodzi?” – napisał zniecierpliwiony.
Odpowiedź nie nadeszła od razu. Messenger informował trzema migającymi
kropeczkami, że osoba po drugiej stronie coś pisze, ale zastanawiająco długo nie
pojawiała się żadna treść. Albo pisze elaborat, co nie było w stylu Eweliny, albo co
chwilę kasuje, bo nie jest zadowolona z  użytych słów, co już do niej pasowało.
Ewelina była tą osobą w  ekipie, która zdecydowanie najbardziej dbała o  swój
wizerunek. Uważnie dobierała nie tylko ciuchy i  kosmetyki, ale także słowa,
szczególnie gdy pisała w  sieci i  mogła trzy razy się zastanowić, jaki komunikat
dobrać, by wzbudzić sympatię czy przekonać rozmówcę do swoich racji.
Wreszcie nadeszła wiadomość: „Łukasz nie żyje, popełnił samobojstwo,
wyskoczyl z balkonu. Własnie się dowiedziałam, byla u mnie policjantka. Straszna
sprawa. Mam nadzieję, że nie będziesz tego wiązac z naszym rozstaniem”.
Piotr początkowo nie mógł uwierzyć w to, co właśnie przeczytał. Przeleciał tekst
wzrokiem jeszcze dwa razy, by go przetrawić i  przyjąć do wiadomości.
„Żartujesz?” – odpisał po chwili. „Nie :-(” – napisała szybko dziewczyna.
Wstał z fotela i zaczął chodzić po swoim pokoju, trzymając się za głowę. Maleńki
pokoik nie umożliwiał dłuższych spacerów, więc wyglądał przy tym jak dzikie
zwierzę zamknięte w  klatce. Jak lew, który zamiast grzywy ma prawie dredy.
Chłopak złapał się za głowę i stanął przed oknem. Łukasz popełnił samobójstwo –
przecież to niemożliwe. Kto jak kto, ale on? Człowiek, który tyle przeszedł bez
większej psychicznej załamki, który nie bał się najostrzejszych profesorów na
uczelni, zawsze chętny do pyskówki, nigdy niecofający się przed kłótnią czy
wymianą epitetów.
Oczywiście Piotrek wiedział, że ta wyzywająca poza Łukasza była tylko próbą
ukrycia ran i  słabości. Łukasz był wewnętrznie mocno poobijany, szczególnie po
stracie rodziców, zresztą wcześniej też wszystko szło mu jak po grudzie. Samobójcy
rzadko wyglądają na takich, którzy chętnie targnęliby się na swoje życie,
niejednokrotnie są duszami towarzystwa, próbując uśmiechem lub twardą pozą
zakryć lęk przed światem czy utratę nadziei. Znajomi większości samobójców
zachodzą w głowę, jak to się mogło stać, przecież nie było żadnych sygnałów, akurat
po nim lub po niej w  życiu by się tego nie spodziewali. Ale Piotrek odbył
z  Łukaszem dziesiątki szczerych rozmów, w  których przyjaciel zdejmował swoją
apodyktyczną maskę, a to, co pod nią się kryło, to nie rezygnacja czy chęć złożenia
broni, tylko determinacja i ambicja wymieszane z lękiem i kompleksami. Ktoś, kto
ciągle celował wyżej, stale uważał, że należy mu się od życia więcej, i przekonywał,
że w  końcu to zdobędzie, raczej nie rezygnuje tylko z  powodu dziewczyny. Nawet
jeśli kochał ją do przesady, miłością zaborczą i  ekspansywną, która była
w rzeczywistości paniczną ucieczką przed samotnością sieroty.
Przeglądarka w  komputerze wydała sygnał informujący o  kolejnej wiadomości.
„Piotrek, odpisz coś, nic nie powiesz?” – napisała Ewelina, oczekująca pewnie przed
ekranem na reakcję chłopaka. Nie będzie nic pisał, temat śmierci przyjaciela to nie
jest przedmiot do dyskusji na Facebooku. Za pomocą wiadomości tekstowej można
najwyżej poprosić o notatki z wykładów albo przypomnieć o niezwróconej książce.
Ewelina napisała do niego, zamiast zadzwonić, z  czystej wygody. Albo z  poczucia
winy, które mógłby zdradzić drżący głos lub plączący się język.
Piotr chwycił za telefon i  wyszukał Ewelinę w  kontaktach. Nie marnując czasu,
zadzwonił. Odezwała się po pierwszym sygnale.
– Halo? – powiedziała cicho Daczyńska.
– I co, zadowolona jesteś z siebie? – niemalże krzyknął do telefonu Piotrek.
– Wiedziałam, że zwalisz winę na mnie. To zawsze Daczyńska jest tą złą, źródłem
wszystkich nieszczęść  – odburknęła Ewelina, wciąż jednak cichym i  niepewnym
tonem.  – Ale zerwaliśmy nie z  mojego powodu, tylko przez jego wyskoki, które
dobrze znasz.
– Myślisz, że świadomość, że jego dziewczyna puszcza się za kasę z wpływowymi
kolesiami, po nim spływała? Że miał to w dupie?
–  Nie puszczam się, nie wiem, kto ci takich rzeczy nagadał. Tak w  ogóle to nie
masz pojęcia o  świecie, prawiczku sprzedający kurczaki, więc mnie nie pouczaj
z  łaski swojej.  – Ewelina traciła już nerwy, a  wtedy się nakręcała i  waliła bez
ogródek.
–  O, przepraszam, nie puszczasz się, tylko skaczesz przed nimi na golasa. Dupy
dajesz pewnie tylko sporadycznie, a to rzeczywiście zmienia postać rzeczy.
– Posłuchaj, gnoju, gówno wiesz i mnie obrażasz. Łukasz o tym wiedział i nie o to
poszło. Poza tym sam nie był święty. Ciekawe, skąd nagle miał kasę. Nie każdy chce
dziadować w fast foodzie jak ty.
–  Opowiem na uczelni, skąd wspaniała Ewelinka ma pieniądze na różne tańce
i  zabawy. Przedstawię sytuację w  odpowiednim świetle, o  to się nie martw.
Zobaczymy, czy reszta też stwierdzi, że kurewstwo to robota jak każda inna.
–  Powiedz o  mnie słowo, a  dostaniesz taki wpierdol, że będziesz musiał wziąć
urlop dziekański. A  na mieście będziesz spalony. Będziesz mógł sobie chodzić na
piwo co najwyżej na Ochojec – zagroziła dziewczyna bardzo pewnym siebie tonem.
– Czyli nie masz sobie nic do zarzucenia? Dobrze rozumiem? – Machinek nieco
się uspokoił.
–  Wszystko to wiesz od Łukasza, który lubił przekręcać i  ubarwiać. Lepiej
sprawdź, dlaczego znikał i  był niedostępny całymi godzinami, z  kim prowadził te
podejrzane interesy, skąd miał wziąć tę górę gotówki, którą się chwalił. To, że się
zabił, nie ma nic wspólnego z  naszym związkiem, który już od tygodni był tylko
wydmuszką. Wplątał się w  coś, co go przerosło, i  spanikował. I  nawet nikomu nic
nie powiedział.
– Pięknie odwracasz kota ogonem. Winszuję.
– No co, powiedział ci, nad czym to ostatnio tak pracował? Zdradził ci choć jeden
szczegół? Nie, nawet tobie, wielkiemu przyjacielowi, nie pisnął słówka. Bo wtedy by
się okazało, że Piotruś musiałby zmienić zdanie o  swoim uwielbianym koledze.
Grzeczny Piotruś nie zdzierżyłby przecież, że jego najbliższy towarzysz nie jest wiele
lepszy od jego zepsutej dziewczyny.
– No to co on kombinował? Skoro według ciebie to jest powodem jego śmierci, to
chyba sama wiesz przynajmniej nieco więcej niż grzeczny Piotruś, co nie?
– Nie wiem nic, bo ucinał temat. Taki to właśnie był mój oddany partner i twój
lojalny przyjaciel. I  między innymi dlatego z  nim zerwałam. A  ty możesz dalej
pielęgnować jego wyidealizowany obraz.
–  Ale nic ci nie powiedział? Musiał chyba jakoś ci tłumaczyć, dlaczego znikał.
Przecież ty widywałaś się z nim częściej – powiedział Piotrek, rezygnując z gniewu
w głosie.
–  Nie, unikał odpowiedzi albo zwyczajnie ściemniał i  mówił, że był z  kimś, kto
potem tego nie potwierdzał. Złapałam go na takich kłamstwach dziesiątki razy. Jeśli
chcesz się dowiedzieć, dlaczego się zabił, lepiej sprawdź, z kim się wtedy bujał i co
kombinował. A ode mnie się odpierdol dla własnego dobra, dzieciaczku.
DZIEŃ DRUGI
ROZDZIAŁ 2

Sabina Trzmiel
W niewielkim mieszkaniu komisarz Trzmiel w  bloku na Osiedlu Paderewskiego
zadzwonił budzik. Policjantka automatycznie zrzuciła przepocone prześcieradło,
które bezwiednie musiała nałożyć na siebie podczas snu. Uchylone okno wpuszczało
rześkiego powietrza tyle, co kot napłakał. Pomimo wczesnej pory nagrzane ściany
bezlitośnie trzymały ciepło z  poprzedniego parnego dnia. Wychodzące na wschód
okna codziennie grzecznie przyjmowały słońce co najmniej do południa, tworząc
z sypialni komisarz umeblowaną saunę. Nieduży wiatrak całą noc robił, co mógł, ale
mógł niewiele. Żeby zrobić z  mieszkania Trzmiel lokal zdatny do życia w  coraz
upalniejsze letnie miesiące, policjantka musiałaby zamontować w  nim porządną
klimatyzację, ale policyjna pensja pozwalała co najwyżej na uzbrojenie go w  całą
sieć mniejszych i większych wiatraków, które miały się do klimy tak jak kofeina do
kokainy – nieco lepiej z nimi niż bez nich, ale szału nie ma.
Po otworzeniu oczu Sabina postanowiła poleżeć jeszcze chwilę w  łóżku, by
upewnić się w sytuacji. Gdy nabrała pewności, że leży we własnej sypialni, zaczęła
sobie przypominać poprzedni wieczór. Do mniej więcej drugiej w  nocy oglądała
Ostre przedmioty na HBO GO, co samo w sobie było niewinne. Problem w tym, że
równocześnie opróżniła półtorej butelki czerwonego wina z  Egeru. Nie do końca
nawet pamiętała, na którym odcinku skończyła. Głowa jej nie bolała, co z  jednej
strony było w  porządku, ale z  drugiej oznaczało, że była jeszcze nieco pijana.
Potrzebowała co najmniej półtorej godziny na zimny prysznic, solidne śniadanie
i wzmocnienie się suplementami diety idealnymi na tę okazję.
Szybko się jednak okazało, że może o  tym tylko pomarzyć. Do alarmu budzika
dołączył bowiem sygnał telefonu, tworząc bezlitosny dwugłos oznajmiający, że czas
wrócić do rzeczywistości.
– Halo – zachrypiała do telefonu.
–  Dziewczyno, co ty, jeszcze śpisz? – odpowiedział komisarz Świerczewski
z tradycyjną w takich sytuacjach dezaprobatą w głosie.
– Skoro odebrałam telefon i powiedziałam „halo”, to chyba niezbity dowód na to,
że już nie, panie śledczy.
–  Kohut dzwonił. Mamy jak najszybciej przyjechać do niego do prokuratury.
W sprawie tego wczorajszego trupa. Będę u ciebie za piętnaście minut. Dasz radę się
ogarnąć?
– Tak, za piętnaście minut u mnie pod klatką. Do zobaczenia.
Tych ostatnich słów komisarz już nie usłyszał, bo Sabina źle skoordynowała
działania i  najpierw nacisnęła na czerwoną słuchawkę, a  dopiero potem się
pożegnała. Popędziła do łazienki, zrzuciła wczorajszą bieliznę i  wskoczyła pod
prysznic. Przez pięć minut oblewała się zimną wodą, co miało zbawienne efekty –
między innymi przypomniała sobie, że zostały jej jeszcze trzy odcinki serialu
z  pociętą Amy Adams w  roli głównej. Wybiegła z  klatki z  mokrymi włosami
dosłownie po trzynastu minutach od rozmowy ze Świerczewskim. Mimo to siedzący
w srebrnej astrze komisarz i tak kręcił głową. Nie zareagowała jednak, dochodząc do
wniosku, że ten przykładny obywatel, wspaniały ojciec i  kochający mąż w  jednym
musiał rozpocząć dzień od pouczania kolegów lub koleżanek, którzy żyją po
swojemu, czytaj: gorzej. Po prostu nie umiał inaczej.
Choć nie było jeszcze wpół do ósmej, parking przed prokuraturą na Wita Stwosza
był już pełny, więc zjechali niżej i  zaparkowali przy seminarium duchownym.
Pokonanie kilkudziesięciu metrów do budynku Sabina okupiła zadyszką
i przepoceniem dopiero co włożonej koszulki, ponieważ spieszący się Świerczewski
niewiele robił sobie z faktu, że koleżanka jeszcze nie do końca weszła w nowy dzień.
Biuro Andrzeja Kohuta powitało ich za to przyjemnym powiewem klimatyzacji oraz
zapachem dopiero co zaparzonej kawy. Niestety to drugie akurat nie było dla nich.
– Nie wyglądasz – rzucił Kohut na powitanie, mierząc Sabinę wzrokiem.
– Nie wyglądam na co, panie prokuratorze? – odpowiedziała Sabina i usiadła na
wolnym krześle, nie czekając na pozwolenie gospodarza pokoju.
–  Tak się mówi, gdy ktoś wygląda, jakby dopiero wyszedł z  izby – wytłumaczył
prokurator, sięgając do plecaka po butelkę wody, którą następnie rzucił Sabinie, co
ta przyjęła z  nieukrywaną wdzięcznością. – Zdążyliście wczoraj coś podziałać
w sprawie chłopaka, który wypadł z okna na Gwiazdach?
–  Tak, dokonaliśmy oględzin mieszkania – zaczął Świerczewski. – Nie było
śladów walki, za to w  zlewie były pozostałości po domowej roboty ekstrakcji
kodeiny. Łukasz Naraziński przed śmiercią kupił tabletki przeciwbólowe
w osiedlowej aptece, do której przyszedł sam według słów aptekarki. Doszliśmy do
wniosku, że wypił kodeinę, by dodać sobie animuszu przed skokiem.
– Ja jeszcze wieczorem spotkałam się z jego byłą dziewczyną – wtrąciła niemrawo
Sabina. – Dosłownie parę godzin przed śmiercią zerwali, więc może to było
powodem. Choć Ewelina Daczyńska, bo tak się nazywa, była przekonana, że nie. Co
ciekawe, niespecjalnie się przejęła…
– Niespecjalnie się przejęła? – powtórzył z zainteresowaniem Kohut.
– Nie wiem, czy to taki zimny typ kobiety, czy była na to gotowa. Trudno ocenić,
krótko rozmawiałyśmy – dokończyła Trzmiel.
–  No to będziemy musieli to ocenić jak najszybciej – odrzekł tajemniczo
prokurator, podając Świerczewskiemu dokumenty z  sekcji zwłok. – Dziś rano
wydałem postanowienie o  wszczęciu śledztwa w  sprawie zabójstwa, ponieważ gdy
pan Naraziński pokonywał odległość z balkonu do chodnika, już nie żył.
– Jak to? – Zbity z tropu Andrzej zaczął szybko wertować kartki.
– Wstępny test na obecność narkotyków wykazał, że w moczu miał mor nę. Na
badanie toksykologiczne krwi musimy poczekać, ale najprawdopodobniej sam
narkotyk nie był przyczyną śmierci. Tym bardziej że chłopak był zdrów jak ryba.
Został za to solidnie potraktowany paralizatorem. Na klatce piersiowej i  brzuchu
medyk znalazł pięć podwójnych śladów po paralizatorze. Naraziński przyjął
gigantyczną dawkę prądu, co razem z  kodeiną doprowadziło do zatrzymania akcji
serca.
– O kurwa – rzucił cicho Świerczewski, nie odrywając wzroku od dokumentów.
– Mówiłam. Czułam, że to nie samobójstwo, a  ty nie wierzyłeś – pochwaliła się
intuicją Sabina, lekko szturchając nogą krzesło Andrzeja.
–  Następnie zabójca wyrzucił jego ciało z  balkonu – ciągnął chłodnym tonem
prokurator. – Na ciele medyk znalazł świeże zadrapania, a na ubraniach ślady farby,
zapewne z barierek balkonowych. Naraziński był dosyć wysoki, więc sprawca musiał
się trochę namęczyć, żeby go przerzucić.
– To co, może przycisnąć jeszcze raz tę dziewczynę? – zaproponowała Sabina.
–  Nie, najpierw macie wrócić do jego mieszkania i  zrobić porządne oględziny,
a nie jakieś pobieżne rozglądanko – zaordynował prokurator. – Telefon, komputer,
sza i, kurwa, szu ady, kafelki, panele, nawet lodówka. To mieszkanie nie może
mieć przed nami żadnej tajemnicy. Potem dacie mi znać, co znaleźliście, i będziemy
myśleć dalej.

Kinga Kowalska-Bartol
Wysoka i  szczupła brunetka w  średnim wieku weszła do budynku Urzędu Miasta
Katowice przy ulicy Młyńskiej 4. Lekko kiwnęła głową w  reakcji na słowa „dzień
dobry, pani prezydent” wypowiedziane przez ochroniarza i nacisnęła przycisk przy
windzie. Zwykli urzędnicy od pół godziny już pracowali przy swoich biurkach, więc
do windy weszła sama. Wjechała na czwarte piętro i swobodnym krokiem pewnej
siebie kobiety weszła do swojego biura. Machnęła ręką na powitanie urzędniczce
z sekretariatu i zamknęła za sobą drzwi do swojego pokoju. Klimatyzacja włączona
o  wpół do ósmej przez sekretarkę zgodnie z  dokładnymi wytycznymi szefowej
zdążyła już przyjemnie schłodzić wnętrze.
Wiceprezydent Katowic ds. społecznych i kultury Kinga Kowalska-Bartol nie była
przełożoną łatwą w  obyciu. Wymagała od wszystkich stuprocentowej
dyspozycyjności i kręciła nosem na wszelkie zwolnienia chorobowe, nawet jeśli na
świstku od lekarza stało jak byk, że delikwent ma leżeć. Przecież w sumie może leżeć
w pracy, wstawi się kanapę albo regulowany fotel – no i czym to się różni od leżenia
w łóżku w domu? A przynajmniej zrobi coś pożytecznego, a nie tylko będzie patrzeć
bezproduktywnie w su t.
Kinga była święcie przekonana, że swoją pozycję w mieście zdobyła ciężką pracą
i  talentem. Zaczynała od szeregowej urzędniczki w  Wydziale Polityki Społecznej,
potem stopniowo awansowała aż do stanowiska naczelniczki wydziału. Po ostatnich
wyborach samorządowych prezydent Pietrasz zaproponował jej stanowisko
wiceprezydenta, co przyjęła ze spokojem jako naturalną kolej rzeczy. Nie
dostrzegała przy tym, że jej awanse przychodziły zadziwiająco szybko. Jak tylko
dorobiła się odpowiedniego stażu, by zdobyć kolejny szczebel, momentalnie szedł
wniosek do prezydenta o  awans, który jeszcze szybciej był przyklepywany.
Szeregowi urzędnicy na awans z podinspektora na inspektora mogli czekać pięć lat,
ale Kowalska-Bartol otrzymała go już po dwóch latach. Po czterech latach była
główną specjalistką, a po sześciu – kierowniczką referatu. Zapewne jakąś rolę w tej
błyskawicznej karierze odegrały bardzo bliskie relacje Kingi i jej męża z rządzącym
Katowicami środowiskiem skupionym wokół prezydenta Eryka Pietrasza.
Najpewniej dosyć istotne było też to, że jej mąż Przemysław Bartol był posłem
z okręgu katowickiego.
Bartol wyciągnęła na biurko zaledwie jeden dokument. Nie znosiła walających się
papierów, najchętniej zrezygnowałaby z obrotu papierowego na rzecz cyfrowego, ale
cyfryzacja administracji wlokła się tak niemiłosiernie, że doczeka się tego pewnie
niedługo przed emeryturą. Leżący na biurku Kingi dokument był o cjalnym
wnioskiem obecnej naczelniczki Wydziału Polityki Społecznej Anny Morcinek.
Wiceprezydent uzgodniła z  bezpośrednio podległymi urzędnikami, że mają się
komunikować przy pomocy poczty elektronicznej, a pisma papierowe składać tylko
i wyłącznie w sprawach, których załatwienie wymagało formy papierowej. A nawet
wtedy mogli to robić tylko po uzgodnieniach z  wiceprezydent, żeby nie była
zaskoczona żadnym niespodziewanym ruchem z ich strony. Papier jak już wpłynie,
to nie ma zmiłuj, nie da się go schować, zostaje ślad w  systemie elektronicznego
obiegu dokumentów, który bezlitośnie przypomina o  sprawach niezakończonych
w terminie. Maila zawsze można usunąć.
W tym przypadku było inaczej. Anna Morcinek skierowała o cjalne pismo nie
tylko bez uzgodnień. Złożyła je mimo wyraźnej sugestii, żeby tego nie robiła. Był to
wyraz desperacji ze strony naczelniczki, która bezskutecznie próbowała załatwić
palącą sprawę, ale odbijała się od kolejnych drzwi. W  tej sytuacji Kinga mogła
postąpić tylko w  jeden sposób – wezwała niesubordynowaną naczelniczkę na
dywanik.
– Proszę – krzyknęła Kinga w reakcji na pukanie do drzwi jej pokoju.
Próg niepewnie przekroczyła niska blondynka z  ewidentną nadwagą, co jeszcze
pogarszało jej sytuację, gdyż Bartol podświadomie nie lubiła osób, które w  jej
mniemaniu nie potra ły o  siebie zadbać. Twarz Anny zdradzała przekonanie, że
rozmowa nie będzie miła. Szybko usiadła naprzeciw wiceprezydent, gdy tylko ta
niedbałym ruchem ręki wskazała jej odpowiedni fotel.
–  No i  co ja mam z  tobą zrobić, Anno? – zaczęła rozmowę wychowawczą
Kowalska-Bartol.
– Pani prezydent, wydaje mi się, że to nie ja jestem problemem, ale stan miejskich
żłobków – odpowiedziała kulturalnie naczelniczka, trzymając się niepisanej zasady,
że wiceprezydent Bartol zwraca się do wszystkich na „ty”, ale w drugą stronę to już
nie działa.
– Co to znaczy zły stan żłobków? Tynk się sypie dzieciom na głowy, grasuje tam
salmonella czy może w  zimie nie ma ogrzewania? – zapytała retorycznie
wiceprezydent.
–  Źle się wyraziłam. Chodzi o  brak miejsc, zresztą to wszystko jest napisane –
odpowiedziała Anna, wskazując ręką na dokument. – Przecież pani dobrze wie, że
dostać się do miejskiego żłobka to prawdziwy cud. Liczba chętnych kilkukrotnie
przewyższa liczbę miejsc.
– Są prywatne żłobki, całe mnóstwo prywatnych żłobków – zauważyła Kinga.
–  Ale są drogie, więc nie każdego mieszkańca na nie stać. Dlatego trzeba
uruchomić przynajmniej dwa nowe i  zwiększyć liczbę miejsc w  pozostałych. Na
Piotrowicach i  Osiedlu Witosa nie ma żadnego miejskiego żłobka. Przecież to jest
chore…
–  Uważaj na słowa. – Kinga przerwała płaczliwy wywód naczelniczki
podniesionym tonem. – Nie ma na nie pieniędzy, już ci mówiłam.
– A była pani przynajmniej w tej sprawie u prezydenta?
–  Nie musiałam. W  marcu wyraźnie powiedział: żadnych dodatkowych
wydatków do końca roku. W  październiku są wybory, a  mieszkańcy tego miasta
alergicznie reagują na informacje o nowych wydatkach…
–  Pozwolę się nie zgodzić. – Tym razem to naczelniczka przerwała wywód
wiceprezydent. – Rozmawiam z  mieszkańcami w  pracy i  po niej. Wszyscy wolą
sprawne usługi komunalne zamiast oszczędności, z  których nie wiadomo, jakie są
korzyści. A przynajmniej nikt tych korzyści z oszczędzania nie widzi.
– To twoja teoria – niemalże krzyknęła Kinga, ewidentnie tracąc już cierpliwość.
– Prezydent twierdzi inaczej, a to on już dwukrotnie wygrał wybory, a nie ty. Skoro
masz taki słuch społeczny, to załóż komitet, może cię wybiorą. Nabudujesz wtedy
żłobków w całym mieście, na samych Murckach postawisz cztery, a w…
W tym momencie odezwał się prywatny telefon komórkowy Bartol.
Wiceprezydent przerwała swój wywód, pomimo że bardzo się nakręciła i  chciała
wbić Annie przynajmniej jeszcze kilka szpil. Ale akurat z  tego telefonu żadnych
wiadomości o tej porze się nie spodziewała. Wyciągnęła go z torebki i zobaczyła, że
to wiadomość z nieznanego numeru. Przeczytała.
„Wiem, co zrobiłaś”. Ta krótka wiadomość widniała w  jej skrzynce odbiorczej
i uparcie nie chciała zniknąć. Kinga poczuła, jak krew napływa jej do głowy, a mózg
jest atakowany wydzielaną naprędce adrenaliną. Kto to może być? Co to za numer?
Zaczęła szybko wertować swoje kontakty, nie wiedząc, czego właściwie szuka.
– Pani prezydent, czy coś się stało? – zapytała Morcinek, zauważywszy gwałtowną
zmianę nastroju swojej szefowej.
–  Nic, idź już – odpowiedziała Kinga, a  następnie krzyknęła: – No, idź już!
Później pogadamy.
Naczelniczka posłusznie opuściła pokój. Bartol wstała z  krzesła i  przetarła
spocone dłonie o spódnicę. Podeszła do okna i wyjrzała na spokojną jak na tę porę
Młyńską. Po chwili doszła do siebie, wybrała numer na swoim prywatnym telefonie
i zaczęła dzwonić.

Sabina Trzmiel
Mieszkanie Łukasza Narazińskiego w  świetle przedpołudniowego słońca nie
nabierało jakiegoś szczególnego uroku. Gdy Sabina i  Andrzej weszli do lokum po
raz drugi, w progu nie naszło ich żadne nowe przeczucie, jakby kawalerka zabitego
nie chciała się dostosować do oczekiwań prokuratora. Trzeba więc było obnażyć jej
tajemnice krok po kroku, do czego od rana wzięli się policyjni technicy poszukujący
odcisków palców, śladów krwi i  materiału genetycznego osób trzecich. Mimo
obecności ekipy z tego niewielkiego lokum wciąż bił minimalizm i porządek.
Na tym etapie śledztwa policjanci musieli działać schematycznie. Odtworzyć sieci
powiązań zabitego z ludźmi z jego otoczenia, określić relacje z każdym z nich i ich
ostatnie kontakty. W czasach wszechobecnego Internetu i permanentnego dostępu
do kanałów telekomunikacji nie wydawało się to problemem. Trzeba było tylko
zdobyć telefon i  komputer o ary, które umożliwiały wgląd w  dużą część jej życia.
Telefon to nie tylko połączenia i  wiadomości tekstowe, ale przede wszystkim
lokalizacja. Jeśli tylko dostawca usług telekomunikacyjnych chce współpracować,
można szybko stworzyć w miarę dokładną mapę miejsc, w których przebywali o ara
czy podejrzany. Komputer to już w ogóle prawdziwa skrzynka ze skarbami. Ludzie
są nieustannie zalogowani w  aplikacjach, z  których korzystają, więc krótki
rekonesans zawartości laptopa może powiedzieć o  człowieku więcej, niż on sam
mógłby zdradzić.
Problem w tym, że laptopa ani komputera stacjonarnego nigdzie tu nie było. Nie
było go na stole, w plecaku, w sza e ani w szu adach. Nie było go też w lodówce,
łazience ani w  śmietniku. W  2018 roku było niemożliwe, żeby młody mężczyzna,
i  to jeszcze student, funkcjonował bez komputera, przynajmniej starego rzęcha,
który umożliwiał wygodne surfowanie po sieci. Brak komputera w takiej sytuacji był
przynajmniej podejrzany. A  jego znalezienie momentalnie znalazło się na samym
szczycie listy spraw do załatwienia przez policję.
Był jedynie telefon, niestety nie smartfon, tylko stary sony ericsson z pękniętym
ekranem i niemiłosiernie obitą obudową.
–  Co się mogło stać z  tym komputerem? – zadał bardzo ogólne pytanie
Świerczewski, opierając się delikatnie o  samą końcówkę blatu w  kuchni i  patrząc
badawczo na Sabinę.
– Miliard rzeczy – podsumowała dziewczyna. – Ale musimy założyć, że ktoś go
zabrał. Ten ktoś, kto go zabił. I  całkiem możliwe, że zawartość komputera była
głównym motywem zabójstwa.
– Został telefon, na początek dobre i to.
–  Ale skoro sprawca nie wziął telefonu, to znaczy, że nic tam szczególnie
ciekawego nie znajdziemy – przytomnie zauważyła Trzmiel.
–  Przynajmniej sprawdzimy, gdzie ostatnio bywał. Masz wtyki w  telekomach,
zaczarujesz kogo trzeba i  udostępnią nam logowania na cito – odpowiedział
Andrzej, po czym zwrócił się do techników: – Co tam, ekipo? Znaleźliście coś, co
nas zainteresuje?
–  Odciski palców i  sporo włosów należących przynajmniej do czterech osób –
odezwała się policjantka w  średnim wieku. – Dosyć świeży ślad krwi na barierce
balkonowej, pewnie od przetarcia, gdy zabójca wyrzucał ciało z balkonu.
–  W  sza ach same materiały z  zajęć na uczelni – uzupełnił młody technik. –
Notatki z  wykładów o  chemii, wypożyczone książki o  chemii, ksera książek
o chemii. Ten człowiek poza chemią chyba świata nie widział.
– W telefonie dwa połączenia z wczoraj – odezwała się Sabina. – Jeden do „Ewel
<3”, czyli jego byłej, a  drugi z  przedpołudnia do jakiegoś Piotrka. Zadzwonię pod
ten numer i zaprosimy go na rozmowę, co ty na to?
– Tak, tak – odpowiedział mechanicznie Andrzej, rozglądając się po kuchni.
Kucnął koło zlewu i  zaczął z  bliska przyglądać się podłodze. Jasne kafelki były
utrzymane w  czystości, dostrzegł tylko kilka zaschniętych plam. Trochę brudu
zgromadzonego w fugach między nimi. Przypatrzył się jednej z fug. Podszedł bliżej,
nachylił się i przejechał palcem. Wyczuł zagłębienie.
– Sabina! Chyba coś znalazłem – krzyknął, wstając i podchodząc do zlewu.
Z koszyka na sztućce wyciągnął nóż do masła i  wrócił z  nim do podejrzanego
kafelka. Wsadził nóż w  fugę i  podważył. Kafelek nieco się podniósł. Chwycił go
palcami i podniósł.
Otworzył się przed nim niewielki schowek, wydrążony w  posadzce, wielkości
dokładnie jednego kafelka. W środku był przedpotopowy telefon i dwa worki z folii
bąbelkowej.
–  O  kurwa, coś czuję, że to będzie game changer – szepnął Andrzej do Sabiny,
która przykucnęła obok niego.
Dłonią w  gumowej rękawiczce delikatnie położył wszystkie znaleziska na blacie
w  kuchni. Delikatnie otworzył jeden z  worków. Na wierzchu była wata i  kilka
torebek chroniących przed wilgocią. Wyciągnął je i  zajrzał głębiej. Wsadził rękę
i wyciągnął część zawartości.
Na jego dłoni znajdowało się kilkanaście oletowych tabletek w  kształcie byka.
Wyglądały jak znaczek jednej z marek samochodów premium.
– Tabletki ecstasy w kształcie byka – oceniła zawartość worka Sabina.
– Tabletki ecstasy w kształcie znaczka Lamborghini – poprawił ją Świerczewski.
Spojrzał do środka worka, a  następnie przeniósł wzrok na drugi z  worków
i podsumował:
– Przynajmniej kilkaset sztuk.

Piotr Machinek
Niewyspany Piotrek wyjrzał przez szybę na brudne podwórko kamienicy. Otworzył
szerzej okno, żeby rześkie poranne powietrze nieco uzdatniło jego pokój do życia.
Delikatny powiew przyjemnie przemknął po bladym ciele chłopaka, nie zdołał
jednak postawić go w pełni na nogi. W nocy Machinek przez kilka godzin próbował
zasnąć, ale jego umysł uparcie nie chciał zostawić sprawy zmarłego przyjaciela.
Zamknięte oczy nie przeszkadzały Piotrkowi w  snuciu domysłów na temat
motywów samobójstwa, a  fakt, że żadne wytłumaczenie nie wydawało się
przekonujące, tylko pogarszał sprawę. Chłopakowi udało się zdrzemnąć, gdy na
dworze robiło się już jasno, po paru godzinach obudził go jednak alarm budzika,
więc teraz czuł się jak na kacu, choć dzień wcześniej nie wypił ani kropli alkoholu.
–  Piotrek, spóźnisz się, ubieraj się! – krzyknęła matka, nieświadoma dramatu
przeżywanego przez syna.
–  Spokojnie, mamo, kontroluję czas! – odkrzyknął, nie odwracając wzroku od
podwórza.
Dlaczego Łukasz się zabił? Pierwszym wyjaśnieniem, które się nasuwało, było
zerwanie z  Eweliną. To na pierwszy rzut oka miało sens. Łukasz był sierotą
i panicznie bał się samotności. Nie mówił tego Piotrkowi wprost, zresztą do niewielu
bolączek się przyznawał. Zwykle trzeba było czytać jego zwierzenia między
wierszami, obserwować komunikację niewerbalną, co nie było trudne, bo jego
mimika i  gesty były czytelne, szczególnie dla najbliższego kolegi. Z  zachowania
i nawyków Łukasza można było wyczytać, że nie znosił sytuacji, w której nie miał
z kim wyjść, do kogo się odezwać, komu się poskarżyć na niesprawiedliwość świata.
Choć był skryty i  nieufny, a  jego relacje z  ludźmi były powierzchowne, dbał
o nieustanne poszerzanie kręgu znajomych, żeby przypadkiem nie zostać na lodzie,
gdyby pokłócił się z  jakąś grupą. A  o to nie było trudno, bo Naraziński był osobą
trudną i antypatyczną.
Uwielbiał brylować w  towarzystwie, a  jego głowę cały czas zajmowało to, żeby
wypadać w  oczach ludzi jak najlepiej. Mimo to naprawdę blisko był z  dwoma
osobami – z  Eweliną i  Piotrkiem. Relacje z  pozostałymi opierały się na
niezobowiązujących pogawędkach, były pełne ironicznego dystansu i  żartów. Bez
wątpienia Łukasz miał z  kim wyjść na imprezę, ale już krąg osób zaufanych
i  oddanych był bardzo niewielki. W  ludziach, z  którymi mógłby się umówić na
piwo, Naraziński mógł wybierać, ale wyłożyć swoje żale mógł dwóm osobom. To
dość słaby kapitał emocjonalny – zdecydowanie więcej zasobów zainwestował
w  kapitał towarzyski, którego realna wartość w  sytuacjach granicznych spada jak
kursy akcji podczas giełdowego krachu.
Pytanie tylko, czy taki emocjonalny krach, jakim było zerwanie z Eweliną, mógł
skłonić Łukasza do samobójstwa. Przekonany o własnej genialności chłopak raczej
zakasałby rękawy i zabrał się do roboty, żeby udowodnić Ewelinie, że popełniła błąd.
Dwa dni chodziłby pewnie rozbity, ale zaczęłaby go napędzać chęć odwetu, jakim
byłoby przekonanie byłej partnerki, że na własne życzenie utraciła prawdziwy
diament. Wykorzystywałby każdą okazję, żeby udowadniać jej, jakim jest
błyskotliwym oryginałem, który zajdzie tak daleko, że żadnemu z  jej nowych
fagasów nie będzie się to nawet śnić. To musiało być coś innego.
–  Piotruś, już mnie denerwujesz. – Korpulentna matka Piotrka weszła do jego
pokoju. – Przecież obiecałeś, że w  wakacje zarobisz najwięcej, jak się da.
Potrzebujemy więcej pieniędzy, tobie zresztą też by się przydały.
 – Mamo, idź do pracy. Zdążę, o nic się nie martw – odpowiedział, odwracając się
w jej stronę.
Matka pokręciła głową i wyszła z pokoju. Po chwili usłyszał, jak drzwi wejściowe
do mieszkania się zamykają. Skoro był już sam, mógł się ogarniać bez ryzyka, że
matka zacznie drążyć, dlaczego jest nie w sosie. A o śmierci Łukasza nie chciał jej
mówić, przynajmniej nie teraz. Już miał iść do łazienki, gdy zadzwoniła jego
komórka. Odebrał.
– Słucham?
–  Dzień dobry! Sabina Trzmiel z  Komendy Wojewódzkiej Policji. Chcielibyśmy
z panem zamienić kilka słów – poinformował go przyjemny damski głos.
– W sprawie Łukasza? – automatycznie zapytał Piotrek.
– No, tak – odpowiedziała zaskoczona policjantka.
– Chętnie, ale teraz wychodzę do pracy. Możemy się umówić na później?
–  Nie możemy. Podwieziemy pana do pracy. A  jeśli się pan spóźni, to pana
usprawiedliwimy. Jest pan w domu? Proszę podać adres.
–  Dobrze, niech tak będzie – odpowiedział Piotrek, po czym podał miejsce
zamieszkania.
Mocne pukanie do drzwi rozległo się zaledwie pięć minut później. Policjanci
musieli być niedaleko, pewnie w mieszkaniu Łukasza. Z Osiedla Gwiazd na 1 Maja
było kilkaset metrów. Piotrek otworzył drzwi i  wpuścił ich do środka, a  następnie
zaprowadził do swojego pokoju. Niska i nieco przy kości policjantka z bardzo ładną
twarzą i  wysoki, zadbany facet, który wyglądał jak z  reklamy rodzinnego combi,
którym zabiera na wakacje swoją żonę, dwoje dzieci i psa.
– Skąd pan wie, w jakiej sprawie chcieliśmy przyjechać? – zagadała podejrzliwie
policjantka.
– Dowiedziałem się o Łukaszu od jego dziewczyny, Eweliny. A z tego, co wiem,
policja sprawdza też samobójstwa. Swoją drogą, rozmawiali z  nią państwo? Chyba
więcej powie.
–  Ewelina Daczyńska jest nam znana – ucięła temat policjantka. – O  czym
rozmawialiście wczoraj przez telefon?
– O życiu. Nie widzieliśmy się kilka dni. Chciał się wyżalić i pogadać o popsutych
relacjach z  Eweliną, z  którą miał się spotkać po południu. Podczas tego spotkania
z nim zerwała.
–  Ewelinę również pan zna, tak? – dopytała policjantka. – Skąd się w  ogóle
znacie?
–  Studiujemy razem chemię. Właśnie skończyliśmy pierwszy rok z  bardzo
dobrymi wynikami, więc na pewno nie zabił się z powodu sesji.
– A jak wyglądał jego związek z Eweliną? Często się kłócili?
–  Często. Łukasz był trudny, Ewelina zresztą też. Oboje mówili prosto z  mostu.
Ewelina się pieniła, że Łukasz chciał ją zawłaszczyć, ograniczał jej wolność i  tak
dalej. Poza tym często się wywyższał w obecności jej znajomych, co prowadziło do
kwasów. Ale nic dziwnego, że był trudny, po tym wszystkim, co przeżył…
– A co dokładnie przeżył? – Wciąż odzywała się jedynie pani komisarz, podczas
gdy policjant siedział cicho i obserwował Piotrka.
– Nooo, jak miał czternaście lat, zginęli jego rodzice. Był jedynakiem, mieszkali
w lokalu socjalnym na Szopienicach. Pewnego dnia był wielki wybuch gazu. Zginęło
chyba wtedy sześć czy siedem osób, w  tym rodzice Łukasza. On przeżył tylko
dlatego, że akurat nie było go w domu.
– I co potem?
– Tra ł do miejskiego domu dziecka na ulicy Morawa. Tam kwitł do osiemnastki.
Ale na szczęście świetnie zdał maturę, dostał się na chemię i  przyznali mu jakieś
miejskie stypendium dla talentów w  trudnej sytuacji. Dzięki temu stanął na nogi,
mógł się utrzymać bez dorywczej pracy, wynajął kawalerkę na Gwiazdach.
–  Takie młode talenty z  chemii jak Łukasz i  ty pewnie mają branie w  czarnym
biznesie, co? – odezwał się wreszcie policjant, a  jego przyjacielski ton średnio
korespondował z czujnym spojrzeniem.
– Nie bardzo rozumiem – odpowiedział zmieszany Piotrek.
–  No, pewnie zdarzyło się wam czasem pokucharzyć dla dilerów? – ciągnął
niezrażony komisarz. – Co pichciliście, amfę? Dla zdolnych chemików to żaden
problem.
– W sensie, że produkowaliśmy narkotyki? I co, może myślicie, że z tego powodu
Łukasz się zabił? Każdego studenta chemii o takie rzeczy państwo pytają? – Piotrek
nieco się oburzył, pamiętając jednak, żeby trzymać fason.
– Bardzo sprytnie nie odpowiedziałeś na pytanie – zauważył policjant.
–  Nigdy nie produkowałem żadnych narkotyków. Łukasz na pewno też nie. Był
moim najlepszym kumplem, wiedziałbym o tym.
–  Łukasz przed śmiercią wyekstraktował kodeinę z  tabletek przeciwbólowych –
spokojnie wtrąciła policjantka. – Co to jest, jeśli nie produkcja narkotyków? Nawet
jeżeli na własny użytek.
–  O  Jezu, od sporadycznego brania kody do robienia amfy jest jednak daleka
droga. W  każdym liceum pewnie co dziesiątemu uczniowi płynie we krwi trochę
mor ny. Tak, czasem brał kodeinę, żeby się uspokoić. Po zerwaniu z  Eweliną też
mógł to zrobić. Nigdy tego nie pochwalałem, sam też nie stosuję, ale to chyba nie
jest ciężka zbrodnia.
–  Hm, widzę, że jesteś dosyć otwarty na narkotyki. A  sam co sobie
przygotowujesz, gdy poczujesz się źle? – wcisnął kolejną szpilę komisarz.
– Nic, przecież przed chwilą powiedziałem. Nawet alkohol piję od święta. Proszę
mi sprawdzić krew.
–  A  co robiłeś wczoraj wieczorem, od dwudziestej do dwudziestej drugiej? –
wciąż nacierał policjant.
–  Byłem w  domu. Potwierdzą to moi rodzice – odpowiedział szybko Piotr
i dopiero po chwili dotarło do niego, co usłyszał. – Ale chwila, czyli on nie popełnił
samobójstwa? Tak? Dobrze rozumiem?
– Sprawdzamy wszystkie możliwości – uciekła od odpowiedzi policjantka. – Pan
jest cały czas pod numerem, na który dzwoniłam, tak? Nie używa pan innego?
– Nie, to mój jedyny numer.
– Byłabym zapomniała. Czy Łukasz miał laptop?
– Tak, miał na pewno, inkPada, sam z niego wiele razy korzystałem. Powinien
być w mieszkaniu. Nie ma go tam?
– No właśnie nie ma. Nie wie pan, gdzie jeszcze mógłby być?
– Nie mam pojęcia. Mógłby go jeszcze ewentualnie zostawić u Eweliny, ale z tego,
co wiem, ostatnio nie bywał u niej w mieszkaniu.
– Dobrze, na pewno jeszcze będziemy chcieli porozmawiać, ale na razie to tyle.
Proszę się ubrać, podrzucimy pana do pracy – zakończyła rozmowę policjantka,
wstając z łóżka.

Krzysztof Friedrich
Krzysztof Friedrich odgiął się w  fotelu w  swojej kanciapie i  spojrzał na leżące na
biurku oletowe tabletki zabrane nieszczęsnemu dilerowi. Nagłe pojawienie się tych
tabsów na mieście przyprawiło Krzysztofa o spory ból głowy. Błyskawicznie zdobyły
popularność kosztem starego dobrego spida i tradycyjnych tabletek ecstasy opartych
na MDMA. Konsumenci jednym chórem twierdzili, że czegoś takiego wcześniej nie
próbowali i  żaden z  dostępnych w  Katowicach narkotyków nawet nie może się
równać tej eksplozji euforii, którą daje zaledwie jedna tabletka lamborghini.
Zainteresowanie towarem upłynnianym przez ludzi Friedricha drastycznie spadło,
imprezujący Ślązacy stawiali na oletowe tabsy, które stały się synonimem dobrej
zabawy.
Oczywiście Friedrich i  jego ekipa mogli pogratulować także sobie tego nagłego
spadku udziałów w  rynku. Od lat żenili towar, mieszając spida ze sprowadzanym
z USA geranium i bezwodną kofeiną. W ich prochu królowała też niedroga i łatwo
dostępna fenyloetyloamina, wzrokowo nie do odróżnienia od chlorowodorku
amfetaminy, która bardzo słabo przebijała barierę krew–mózg, za to siadała na
„obwód”, czyli obciążała układ sercowo-naczyniowy. Niejednokrotnie uzupełniali to
przeróżnymi innymi zapychaczami, których jedyną zaletą było to, że wizualnie
i  zapachowo świetnie komponowały się z  amfetaminą. W  tabsach, które
sprzedawali, obok MDMA bywał też dekstrometorfan, tania, lecz groźna substancja
psychoaktywna, którą zawierał popularny lek bez recepty na kaszel. Przez długi czas
nie robiło to różnicy. Konsumenci rekreacyjnych narkotyków bawiący się
w centrum i tak kupowali towar Friedricha & Co., bo konkurencji nie było.
Problem mieli lekarze na SOR-ach, którzy przyjmowali delikwentów tra ających
tam w  stanach przedzawałowych. Łapali się za głowy, gdy widzieli długą listę
środków, które przyjęli ich pacjenci, przekonani, że wciągają lub połykają tylko
jeden. Gdy towar jest żeniony, łatwo przesadzić. Człowiek nie czuje się tak, jak
oczekiwał, więc dorzuca kolejne dawki, nie zdając sobie sprawy, że substancje, które
w niej są, działają na jego organizm także wtedy, gdy tego mentalnie nie odczuwa.
Zaopatrywanie się w  narkotyki na ulicy to kupowanie kota w  worku. Nigdy nie
wiadomo, co dokładnie jest w proszku albo w tabletce, którą akurat się przyjmuje.
Nawet jeśli kupiło się to od zaufanego dostawcy – z  tego prostego powodu, że ten
dostawca sam dokładnie nie wiedział, co sprzedaje. W  jednym tygodniu miał
najczystsze MDMA, za tydzień jego tabsy kopały jak tani energetyk.
Z lamborghini nie było tego problemu, ponieważ jeszcze nikt nie wymyślił, jak
dokładnie wykroić ten specy czny wzór, nadając mu przy tym tę piękną oletową
barwę. Lamborghini to była marka premium dająca gwarancję jakości. Właściciel
kilku tabsów lamborghini czuł się na imprezie na Mariackiej jak kierowca porsche
na autostradzie A4.
Najgorsze dla Krzyśka nie było nawet to, że traci udziały w  rynku, ale
świadomość, że ktoś wprowadza bardzo popularny narkotyk na rynek zupełnie bez
jego wiedzy. Friedrich kontrolował dystrybucję dragów w  centrum, miał też
informacje na temat dostawców narkotyków w dzielnicach. Żył w przeświadczeniu,
że jeśli chodzi o substancje psychoaktywne w Katowicach, nic nie dzieje się bez jego
zgody, a  przynajmniej wiedzy. Aż tu nagle lamborghini wyskoczyły jak lip
z konopi. Nikt nie wiedział, skąd one się wzięły, ale było ich mnóstwo. To niezbity
fakt. Nawet średnio rozgarnięty kujon mógł je kupić, jeśli tylko popytał.
A  wyłapywani systematycznie drobni dilerzy wiedzieli niewiele więcej niż ich
klienci.
Drzwi do kanciapy, zwanej o cjalnie biurem, otworzyły się, momentalnie
wpuszczając do środka nieco świeższe powietrze. W  progu pokazała się krótko
ostrzyżona głowa, która wydobyła z siebie dźwięki układające się w słowa:
– Krzych, Bernard do ciebie.
– Wpuść go – odpowiedział właściciel klubu.
Szeroki i wysoki mężczyzna, ubrany w lekką koszulkę Calvina Kleina, wszedł do
kanciapy jak do siebie. Bez pozwolenia usiadł na krześle naprzeciw Krzysztofa,
rozwalając się na nim jak na hamaku na kubańskiej plaży.
– Hej – rzucił niedbale. – Mam wszystko, co cię interesuje.
– Dawaj – odpowiedział Krzysztof bez zbędnych ozdobników.
Szeroki mężczyzna sięgnął do nerki, którą miał przy pasie, i wyciągnął dwa duże
worki. Położył je na biurku zamaszystym gestem, jakim komiwojażer odpala
prezentowany przez siebie niezwykle uniwersalny odkurzacz. Jeden worek był
wypełniony po brzegi białym proszkiem, drugi trapezowymi tabletkami ze
znaczkiem Supermana.
Krzysiek wrzucił po kolei oba worki na niewielką wagę. Wynik, który wyświetlił
się na monitorze, zgadzał się z  oczekiwaniami, więc Friedrich wysypał troszkę
proszku i  zrobił sobie kreskę na długość połowy kciuka. Wyjął też jedną tabletkę,
którą rozkruszył kartą stałego klienta Sephory. Najpierw wciągnął kreskę i poczekał,
aż substancja przedostanie się przez śluzówkę nosa do krwi. Następnie pośliniony
palec przyłożył do kupki rozkruszonej tabletki i  położył na języku. Zaczął się
delektować gorzkim smakiem niczym Beaujolais Nouveau podczas święta wina.
Skinął głową.
– Okej, niech będzie, ale ten spid to z fenyloalaniny robili.
– Nie pytałem, ale być może. Coraz trudniej o fenyloaceton w dużych ilościach.
Ale za to cena jest dobra, a jak będziesz ją mniej żenił, klienci będą zadowoleni.
Amfetamina stworzona na bazie fenyloalaniny była jakieś trzy razy słabsza od tej
syntezowanej z fenyloacetonu. Tylko że tę pierwszą można było kupić bez przeszkód
w większych ilościach, a obrót fenyloacetonem był kontrolowany.
Krzysztof poczuł, jak jego mózg powoli wypełnia serotonina.
– Tabsy to samo MDMA – zauważył.
– No tak, bez żadnej ściemy.
– Tylko że obecnie rządzą na mieście te tabsy. – Friedrich przesunął w kierunku
gościa worek z  oletowymi tabletkami. – A to nie jest MDMA. Nikt nie wie, co to
jest i skąd to jest.
Rozmówca obserwował worek przez kilka sekund, a potem spojrzał na Krzyśka.
– Wiem, o co chodzi. Już prawie rozwiązaliśmy ten problem.
– Co to znaczy? Nie będzie już ich na mieście czy obczailiście, jak je zrobić?
– Powiedzmy, że nie będą już one zajmować twojej przeciążonej głowy.
–  Bernard, nie graj sobie, kurwa, ze mną. Wiecie, co to jest albo przynajmniej
skąd to jest?
– Nie przejmuj się tym. Na teraz tylko tyle ci mogę powiedzieć.
ROZDZIAŁ 3

Sabina Trzmiel
– Ten Piotrek wygląda na czystego. – Świerczewski podsumował kwerendę, którą na
temat Machinka przeprowadził w  policyjnych bazach i  w ogólnodostępnej sieci. –
Zwykły studencina, żadnych zatargów z  policją czy poważniejszych wykroczeń.
Trudno go połączyć z tymi tabletkami, poza tym, że skończył pierwszy rok chemii.
– Telefon trzeba mu sprawdzić – zawyrokowała Sabina, nie odwracając wzroku od
swojego monitora. – Ewelinie też.
– Ciekawe tylko, czy Kohut to klepnie. A ty masz coś?
–  Sprawdziłam ten wypadek. Byłam zdziwiona, że nie wrył mi się w  pamięć –
odpowiedziała, przeczesując włosy i  odwracając się do Andrzeja. – Zaskakująco
mało było o tym materiałów, taką katastrofę media powinny grzać do upadłego. Ale
trochę dłuższych tekstów się pojawiło. Dwudziestego trzeciego marca dwa tysiące
trzynastego roku nastąpił wybuch gazu w dwupiętrowej kamienicy na Kantorówny.
Zginęło sześć osób: cała rodzina z  dwójką dzieci i  rodzice czternastoletniego
Łukasza, który szczęśliwie był u kolegi parę ulic dalej. Prokuratura sprawę umorzyła.
Nieumyślnie zawinił ktoś z tej czteroosobowej rodziny, która cała zginęła. Mieszkali
pod Narazińskimi.
– Może Kohut będzie wiedział coś więcej, jakieś szczegóły…
– Potem jest jeszcze trochę materiałów o samym Łukaszu. Tra ł do domu dziecka
na ulicy Morawa, ale nie było mu tam chyba źle. Przed nowym rokiem szkolnym
utworzono miejskie stypendium dla szczególnie zdolnych sierot, które uczą się albo
studiują. Wychodzi na to, że od września dwa tysiące trzynastego roku Naraziński
otrzymywał je przez cały czas aż do śmierci. Kiedy dostał się na chemię, stypendium
przedłużono mu o kolejny rok.
–  Czyli ze środków publicznych nansowaliśmy gościa, który co najmniej
dilował, świetnie – podsumował Świerczewski, znany ze swoich liberalnych
poglądów gospodarczych.
Sabina odgięła się w  fotelu i  postanowiła nie wdawać się w  dyskusję, choć jeśli
chodzi o  politykę społeczną, miała zdanie odległe od opinii Andrzeja jak Lizbona
od Moskwy. W  tym momencie nurtowała ją jednak niespodziewana empatia, jaką
obdarzono Łukasza w  magistracie. Pietrasz i  jego ekipa, delikatnie mówiąc, nigdy
nie słynęli z  przesadnej wrażliwości społecznej. Ich sposobem na brak mieszkań
były zwolnienia z  podatku od nieruchomości dla deweloperów, a  najbardziej
progresywnym programem – zainstalowanie skromnej sieci rowerów miejskich.
Wydawanie pieniędzy na potrzebujących nie należało do modus operandi Pietrasza
i  spółki, woleli się chwalić tym, jakie oszczędności poczynili i  ile inwestycji
przyciągnęli. Pracownicy katowickiej budżetówki – urzędnicy i osoby z podmiotów
komunalnych – zarabiali najmniej spośród pracowników wszystkich miast
Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii, co było dla Pietrasza powodem do dumy.
Stworzenie funduszu dla potrzebujących, nawet jeśli tymi potrzebującymi były
sieroty, nie pasowało do strategii politycznej środowiska rządzącego Katowicami.
Do pokoju Sabiny i  Andrzeja wszedł, nie zapukawszy, prokurator Kohut. Bez
słowa rzucił papiery na biurko Sabiny i rozsiadł się na krześle.
– Daliście te tablety do sprawdzenia? – zaczął rozmowę.
– One już były sprawdzane. Brandys, ten od narkotyków, ma wszystko u siebie –
wyjaśnił Świerczewski. – Ma do nas przyjść, jak tylko się zjawi na komendzie.
Kwestia minut.
–  Andrzej – zwróciła się do prokuratora Sabina – pamiętasz może ten wybuch
gazu na Szopienicach sprzed pięciu lat? Zginęli tam rodzice Łukasza.
–  Pobieżnie, nie prowadziłem tego. To były mieszkania socjalne, do których te
rodziny wprowadziły się kilka miesięcy wcześniej. Wybuch spowodowała rodzina
mieszkająca piętro niżej. Pewnie popili, zostawili puszczony gaz, ktoś zapalił szluga
i wyjebało.
–  No jasne, przecież w  mieszkaniach socjalnych mieszkają sami pijacy –
odparowała podrażniona Sabina.
– No, nie sami, ale skoro wysadzili kamienicę, to przynajmniej jeden musiał tam
być – zauważył Świerczewski.
Zrezygnowana komisarz Trzmiel utkwiła wzrok w  papierach, które przyniósł
prokurator. Były to postanowienia dotyczące udostępnienia billingów oraz logowań
do stacji BTS trzech numerów telefonów – obu znalezionych u Łukasza oraz
Eweliny.
– A gdzie wniosek na Machinka?
–  A  co na niego macie? – Prokurator spojrzał pobłażliwie na Sabinę. – Ewelina
była ostatnią osobą, która widziała się z  zabitym, to się jakoś obroni. Ale na
Machinka musicie najpierw coś znaleźć. Bo nie chce mi się wierzyć, że producent
narkotyków pracuje w KFC.
– Ale jak mamy coś na niego znaleźć, skoro nie możemy mu sprawdzić telefonu?
– drążyła Sabina, kręcąc przy tym znacząco głową.
–  Porucznik Borewicz w  ogóle nie mógł sprawdzać komórek, a  jakoś łapał
przestępców – mówiąc to, Kohut serdecznie się zaśmiał, ale zaraz potem spoważniał.
– No kurde, Sabina, nie możemy sprawdzać wszystkich telefonów, które nam
przyjdą do głowy. Sprawdźcie najpierw te trzy i potem pomyślimy.
– Z tym znalezionym w schowku może być problem – zauważył Świerczewski. –
To telefon na kartę małego telekomu, który nawet nie ma punktów stacjonarnych.
Więc trzeba będzie im to chyba wysłać pocztą, a  potem czekać, aż łaskawie się
ustosunkują. Nigdy nie braliśmy od nich żadnych danych.
– No to załatwcie to jak najszybciej – rzucił na koniec prokurator, machnął ręką
na pożegnanie i wyszedł z pokoju.
Sabina znów pokręciła głową. Była przekonana, że telefon Piotrka powie im coś
ciekawego. Ten na pierwszy rzut oka poczciwy student z  niezamożnej rodziny
wzbudzał w  niej nieufność. Doskonale potra ła wyczuć, gdy ktoś kłamie lub coś
ukrywa. I wcale nie nauczyła się tego w policji, tylko w domu rodzinnym, w którym
ojciec i matka bardzo oszczędnie gospodarowali prawdą. Stworzyli tak misterną sieć
kłamstw, że nie tylko się w nich gubili, ale nawet sami zaczynali w nie wierzyć, a gdy
któraś z licznych nieprawd wychodziła na jaw, wydawali się tym równie zaskoczeni,
co pozostali domownicy.
Rodzice Sabiny byli nieustannie zajęci tworzeniem wyreżyserowanego obrazu
zarówno własnego związku, jak i  całej rodziny. Ojciec był znanym na Śląsku
menedżerem pracującym w  branży górniczej, matka zaś anestezjolożką w  Szpitalu
Miejskim w  Chorzowie, więc pieniędzy w  domu nigdy nie brakowało. Rodzice
komisarz Trzmiel znacznie chętniej obdarowywali swoje dzieci banknotami niż
uśmiechem czy dobrym słowem. Sabina jako dziecko i  później, jako nastolatka,
wiele by oddała, by znaleźć się w  rodzinie mniej zamożnej, ale nieco bogatszej
w uczucia. Choć na zewnątrz rodzice każdym słowem i gestem przekonywali, że ich
rodzina może być wzorem dla wszystkich, dom Sabiny widziany od wewnątrz był
siedliskiem toksycznych relacji, ciągłych pretensji i permanentnych kłamstw. Matka
kłamała, gdy znikała wieczorem, a  ojciec kłamał, gdy wracał nad ranem. Brat
kłamał, gdy Sabina pytała go o  powiększone źrenice i  o wyniki na uczelni, której
ostatecznie nie skończył. Sama Sabina też mijała się z prawdą, gdy matka pytała ją
o  chłopaków. Komisarz Trzmiel nie wyobrażała sobie wtedy, żeby przyprowadzić
któregoś z partnerów do swojego wypranego z uczuć domu.
Były w tym jednak pewne zalety. Sabina miała okazję poznać przeróżne techniki
ukrywania prawdy, co mogła wykorzystać w  pracy. Teraz nie miała pewności, że
Piotrek kłamie, ale czuła, że coś ukrywa. Przede wszystkim jednak była przekonana,
że pod tą powłoką grzecznego chłopca czaił się potencjał robienia złych rzeczy. Jeśli
tylko dać mu okazję, ten potencjał mógł rozkwitnąć niczym lotos. Kto wie, czy już
taka okazja kiedyś się nie tra ła.
Z rozmyślań wyrwały Sabinę otwierające się drzwi. Do pokoju wparował
zasapany Czesław Brandys, człowiek o  tak pozytywnym nastawieniu do świata, że
nawet najbardziej niesprawiedliwą krytykę usłyszaną od naczelnika Drzymały
przyjmował z życzliwym zrozumieniem. Jedyne, co mu działało na nerwy, to imię,
które nadali mu rodzice podczas chrztu. Czterdziestotrzyletni podkomisarz był
święcie przekonany, że jest jedynym przedstawicielem swojego pokolenia, który ma
na imię Czesiek, więc prosił, żeby mówić do niego po nazwisku.
–  No heja, podobno potrzebujecie ode mnie informacji – niemal zakrzyknął
w progu.
–  Cześć, Brandys, nie udawaj głupiego. Mów, co wiesz o  tych tabletach – uciął
nielubiący słownych gierek Andrzej.
–  Już, już. – Brandys rozsiadł się wygodnie przy biurku Sabiny i  zaczął układać
swoje papiery, niezwykle szczęśliwy, że oto dwoje komisarzy potrzebuje jego
pomocy. – No więc przede wszystkim wciąż nie znamy źródła, natomiast na
dziewięćdziesiąt procent są one z Tychów.
– Skąd to przypuszczenie? – zapytał nieco zawiedziony Świerczewski.
–  Tam po raz pierwszy złapano dilera z  tymi tabletkami. W  Katowicach jeszcze
nikt o  nich wtedy nie słyszał. Tam też było zdecydowanie najwięcej przypadków
zarekwirowań. Generalnie na mapie występowania tych oletowych ecstasy Tychy
świecą na czerwono. Konsumenci nazywają te tabletki lamborghini albo po prostu
lambo.
– A co mówili złapani dilerzy? – nadal odzywał się tylko Andrzej, który wiedział
o narkotykach dużo więcej niż Sabina, gdyż przez wiele lat pracował w Wydziale ds.
Przestępczości Pseudokibiców.
–  No i  to jest właśnie najciekawsze. Ci ludzie autentycznie nic nie wiedzą.
Braliśmy ich w obroty na wszelkie możliwe sposoby, groziliśmy im, obiecywaliśmy
różne rzeczy, no, ogólnie traktowaliśmy ich na przemian kijem i marchewką i żaden
z nich nie był w stanie powiedzieć niczego konkretnego. Zawsze zgarniał ich z ulicy
samochód, przeróżne marki: audi A4, golf, bmw jedynka. Nie zdziwię się, jak się
jeszcze pojawi dacia duster, he, he.
–  Czyli to muszą być ludzie, którzy doskonale znają środowisko dilerów. Skoro
wybierają takich typów, którzy są na tyle nieznaczący, żeby ich nie rozpoznać, ale na
tyle siedzący w temacie, żeby skorzystać z okazji.
–  Dokładnie, dokładnie. – Brandys energicznie pokiwał głową, ciesząc się jak
amsta po udanej zabawie z człowiekiem. – Właśnie do takich wniosków doszliśmy.
–  No to powiedz jeszcze, co w  nich dokładnie siedzi. Czyste MDMA czy coś
jeszcze?
– Człowieku, tam w ogóle nie ma MDMA. Wiecie, co to jest metylofenidat?
Sabina pokręciła przecząco głową, a  Andrzej się skrzywił, jakby ugryzł zgniłe
jabłko.
– Przecież to jest lek na ADHD.
–  No tak, tak. Działa jak inhibitor wychwytu zwrotnego dopaminy
i  noradrenaliny. Ma potencjał wywoływania euforii, ale w  lekach ma wydłużone
uwalnianie, więc ten efekt jest znacznie mniejszy. Tylko że w  lambo nie ma
zwykłego metylofenidatu, tylko 4- uoro-metylofenidat. Dzięki grupom uorowym
szybciej przebija barierę krew–mózg i  działa mocniej. Oczywiście 4F-MPH to nie
jedyny składnik, bo metylofenidat sam w  sobie nie jest specjalnie imprezowy.
Dlatego siedzi tam jeszcze 5-2-metyloamino-propylo-benzofuran, czyli 5-MAPB.
Bardzo silny empatogen z  grupy benzofuranów. Generalnie te substancje działają
synergicznie i  powodują gigantyczną euforię połączoną z  niezwykłą bystrością
umysłu.
Świerczewski zamilkł na chwilę, najwyraźniej przytłoczony nadmiarem liczb
i  zwrotów chemicznych wypowiadanych przez Brandysa z  pasją prawdziwego
zapaleńca.
– Mógł to wymyślić student pierwszego roku chemii? – zapytała Sabina.
– Student?! – Brandys właśnie przekroczył granicę ekscytacji. – No, dziewczyno,
to musiał zrobić co najmniej profesor! Ja bym za tę recepturę przyznał Nobla.

Kinga Kowalska-Bartol
W gabinecie prezydenta Katowic Erwina Pietrasza siedzieli wszyscy święci stolicy
Śląska. Wiceprezydent, dwie wiceprezydentki, skarbnik miasta, przewodniczący
rady miasta, a  zarazem szef „Waszych Katowic” w  radzie, a  także Damian
Poniedzielski, asystent prezydenta ds. politycznych. Wciąż nie było jeszcze
gospodarza gabinetu, który tradycyjnie się spóźniał. Przychodząc na spotkania
z  najbliższymi współpracownikami piętnaście minut po umówionej godzinie,
niezmiennie przypominał im, kto tu rządzi i  komu wszystko zawdzięczają. Każdy
traktował to ze zrozumieniem. Taki niewinny sposób okazywania przewagi był bez
wątpienia lepszy niż ruganie, krzyki czy dymisje. Pietrasz lubił stawiać do pionu
swoich podwładnych w  wysublimowany sposób, wkładając inteligentne szpile,
często zrozumiałe tylko dla głównego odbiorcy przekazu. To wprawiało
zaatakowanego w konfuzję, gdyż nie wiedział, czy pozostali obecni nie reagują, bo
nie zrozumieli, czy po prostu nie mają śmiałości w obecności prezydenta, ale zaraz
po wyjściu z gabinetu zaczną obmawiać delikwenta za plecami.
Wiceprezydent ds. społecznych Kinga Kowalska-Bartol rozejrzała się po pokoju.
Lubiła tu być, lubiła siedzieć wśród prawie wszystkich tu obecnych. Miała wtedy
namacalny dowód, że jest częścią ścisłego centrum decyzyjnego, mogła wręcz
dotknąć dzierżonej przez zgromadzone towarzystwo władzy, mogła wziąć jej trochę
do ręki i  schować do kieszeni. Tak długo się starała, żeby wejść na ten poziom.
Zaczynała od zwykłej podinspektor, a  teraz siedziała w  gabinecie prezydenta na
konsultacji w  sprawie zbliżających się wyborów, które miały dać środowisku
Pietrasza kolejne lata dominacji w Katowicach.
Tylko jedna osoba kłuła Kingę w oczy. Młody asystent ds. politycznych formalnie
był nikim przy pozostałych zgromadzonych. Nie był mianowany, nie musiał nawet
wygrać konkursu, Pietrasz mógł go odwołać, tak jak powołał, czyli pstryknięciem
palców. Żaden prezydent nie miał obowiązku zatrudnić asystentów, za to
wiceprezydentów i  skarbnika – już tak. A  mimo to ten wyżelowany, szczuplutki
i opalony trzydziestoletni Damianek miał właśnie pozostałym mówić, co mają robić.
Prezydent słuchał go bardziej niż skarbnika miasta, bardziej nawet niż samego
siebie. „Słuchajcie go, bo on nam wygra kolejne wybory” – często mówił Pietrasz.
Ten człowiek bez formalnych kompetencji ośmielał się pouczać ludzi
odpowiedzialnych za całe piony lokalnej administracji, a  prezydent wprost nigdy
mu się nie sprzeciwił, czasem jedynie korygował jego teorie i  dostosowywał do
rzeczywistości oraz możliwości miasta.
Wreszcie niski, ale atletycznie zbudowany Pietrasz wszedł do gabinetu. Jego siwa
fryzura była idealnie ułożona, jakby właśnie wyszedł od barbera. Bez wątpienia
Erwin Pietrasz był jednym z  najbardziej fotogenicznych włodarzy miast w  kraju.
Przystojna i inteligentna twarz, bystre spojrzenie i atrakcyjna karnacja sprawiały, że
w  dyskusjach medialnych i  panelowych sprawiał wrażenie zwycięzcy nawet wtedy,
gdy przychodził zupełnie nieprzygotowany. Oczywiście w tych czasach, gdy jeszcze
w  jakichś debatach w  ogóle brał udział. W  pewnym momencie całkowicie z  nich
zrezygnował, uznając nie bez przyczyny, że już do niczego nie są mu potrzebne.
Stając w szranki z przeciwnikami, tylko podbijałby ich pozycję jako pełnoprawnych
uczestników wyścigu po władzę.
– Witam wszystkich – rzucił beztrosko i rozsiadł się w fotelu za swoim wielkim
biurkiem.
Następnie zaszczycił każdego krótkim spojrzeniem w oczy, utrzymując przez cały
czas delikatny szelmowski uśmiech człowieka, który nie tylko ma wszystko, co chce,
ale też nie planuje tego stracić.
– No dobrze, to zacznijmy. Jak wygląda sprawa naszej kasy? – zapytał na wstępie
skarbnika.
–  Doskonale – zaczął grubawy skarbnik miasta. – Wstrzymaliśmy premie
uznaniowe do końca roku i  nie przedłużymy umów dwudziestu osobom, którym
kończą się umowy z końcem czerwca. To pozwoli nam mieć nadwyżkę po sierpniu,
o której poinformujemy w miejskim biuletynie.
–  Czyli dobrze się spisałaś – stwierdził z  uznaniem Pietrasz, patrząc na
wiceprezydent ds. organizacyjnych i administracyjnych.
Ta jedynie lekko się uśmiechnęła, delikatnie skinęła głową i  w geście uprzejmej
bezradności rozłożyła ręce.
–  Mam nadzieję, że nie wyskoczą nam do tego czasu jakieś nieprzewidziane
wydatki, prawda? – zapytał retorycznie.
Wszystkie głowy zgodnie zaprzeczyły, a  szczególnie energicznie zrobiła to
Kowalska-Bartol. Następnie Pietrasz skinął na Damiana Poniedzielskiego.
–  Dziękuję – odpowiedział radiowym głosem asystent. – Tegoroczna kampania
będzie się opierać na świetnej sytuacji miejskiego budżetu, a także na skoku pozycji
Katowic w skali nie tylko kraju, ale i regionu. Dzięki zorganizowaniu kilku bardzo
poważnych imprez o randze światowej Katowice stały się rozpoznawalnym miastem,
które zapracowało na swoją zasłużoną renomę.
W tym momencie Kinga poczuła delikatne wibrowanie swojego służbowego
telefonu oznajmiające nadejście maila. Podczas gdy Poniedzielski kontynuował swój
referat, Bartol przeczytała wiadomość z  adresu aaabbbccc123456@op.pl, który
ewidentnie wyglądał tak, jakby został założony tylko dla potrzeby konwersacji
z wiceprezydent.
Wiadomość była krótka: „Śmierć Łukasza nie uchroni cię przed ujawnieniem
informacji”. Bez podpisu, bez żadnych szczegółów. Kinga rozejrzała się po gabinecie,
upewniając się, że każdy jest skupiony na wykładzie prowadzonym przez lokalnego
spin doktora. Następnie odpisała: „Nie rozumiem, o  co chodzi”, co chwilę
spoglądając na Damiana i kiwając głową, by dać do zrozumienia, że wciąż go słucha.
–  Dlatego ważne jest, by przy okazji każdego publicznego wystąpienia w  miarę
możliwości przypominać o  tych osiągnięciach – spokojnie tłumaczył asystent. –
Oczywiście nie o  wszystkich naraz, nie na siłę, to powinno wyglądać naturalnie.
Gdy zobaczą państwo, że jest okazja, by swobodnie wpleść nasz kampanijny
przekaz, proszę o tym nie zapominać.
Po kilku kolejnych minutach na służbowy mail Kingi nadeszła jeszcze krótsza
odpowiedź. Jej treść ograniczała się tylko do wskazania daty: 23 marca 2013 roku.

Sabina Trzmiel
– Dlaczego nie uznają państwo faksu? Przecież mogą państwo zacząć już działać na
podstawie faksu, a do momentu wysłania nam danych oryginał dojdzie do państwa
pocztą! – Zwykle cicho mówiąca Sabina niemal krzyczała, a  kierujący astrą
Świerczewski zatykał dłonią prawe ucho.
Operator malutkiej sieci komórkowej Cannibal Mobile, która sprzedawała swoje
usługi niemal wyłącznie przez Internet, zawyrokował, że rygorystyczne praktyki
w jego rmie, które wydawały się bardziej szczegółowe niż wewnętrzny regulamin
megakorporacji, wyraźnie mówią, że dane z  telefonów zostaną udostępnione
w  ustawowym terminie, a  czas oczekiwania zacznie się liczyć od momentu
dostarczenia dokumentu w  wersji papierowej do siedziby spółki. A  siedziba była
tylko jedna – w Warszawie.
–  Jak w  ogóle jakaś spółka widmo może sprzedawać usługi telekomunikacyjne?
Przecież to jest chore. – Sabina kontynuowała wykładanie swojej negatywnej opinii
o Cannibal Mobile.
–  Przepisy pozwalają nam na prowadzenie tego rodzaju działalności właśnie
w ten sposób – odpowiedziała kamiennym tonem pracownica spółki.
– Dobrze, proszę pani, ja się przejadę jutro do Warszawy osobiście, żeby nie tracić
czasu. Ale pani będzie musiała się wielokrotnie pofatygować do katowickiej
prokuratury, do której jeszcze dziś złożę zawiadomienie, że utrudnia pani
prowadzenie śledztwa. I to śledztwa w bardzo poważnej sprawie, zaznaczam. Proszę
mi przypomnieć swoje imię i nazwisko, sobie zapiszę, żeby móc je wskazać w piśmie
do prokuratury.
Po drugiej stronie zaległa cisza.
– Halo? Prosiłam o coś – przypomniała Trzmiel.
– No dobrze, skoro to takie ważne, to znajdziemy inne wyjście. – Ton pracownicy
Cannibala nieco zelżał. – Współpracujemy z punktem GSM w Galerii Katowickiej,
na samym dole.
– Kojarzę.
– Proszę zostawić tam pismo w zaplombowanej kopercie. Jutro będzie tam od nas
człowiek z  przesyłkami, to je zabierze i  dostarczy do siedziby w  tym samym dniu.
Jak tylko pismo do nas dotrze, załatwimy sprawę najszybciej, jak się da.
–  No, dziękuję bardzo, tak zrobimy. Trzymam za słowo i  pozdrawiam. – Sabina
rozłączyła się i pokazała palcem Andrzejowi, żeby zjechał do tunelu prowadzącego
do galerii.
Telefon znaleziony w  schowku w  mieszkaniu Łukasza rzeczywiście mógł być
game changerem, jak określił go Świerczewski. Był tam zapisany tylko jeden numer,
oznaczony jako „D.” Bez wątpienia służył do prowadzenia nielegalnej działalności.
Nikt dla przyjemności nie posługuje się piętnastoletnią komórką, toporną, brzydką
i zniszczoną, i kartą niemal nieznanego operatora, o którym słyszała pewnie mniej
niż jedna setna społeczeństwa. Dane uzyskane z  obu numerów mogły sprawić, że
śledztwo rozwiąże się samo. A przynajmniej pójdzie z górki.
Po wizycie w punkcie GSM Andrzej i Sabina pojechali do śląskiej siedziby dużego
niemieckiego telekomu, z którego kart korzystali Ewelina i Łukasz. Dobry znajomy
Sabiny, który zwykle starał się iść jej na rękę, wziął papiery i oznajmił, że za chwilę
da znać, czy uda się zebrać dane do jutra lub kolejnego dnia.
Sabina usiadła obok Andrzeja w  wygodnym fotelu w  korytarzu i  korzystając
z  telefonu, połączyła się z  Internetem. Po kilku minutach bezsensownego
surfowania półświadomie znalazła się na stronie miejskiego domu dziecka na
Szopienicach. Weszła w zakładkę „kontakt” i po chwili namysłu zaznaczyła numer
i zadzwoniła.
–  Dom Dziecka „Ostoja”, Adrian Wasilewski, słucham. – Niski głos, który
odezwał się po drugiej stronie, musiał należeć do bardzo dużego człowieka.
– Dzień dobry, komisarz Sabina Trzmiel, śląska policja. Czy pan jest dyrektorem
placówki?
– Tak, o co chodzi?
–  A  czy był pan też dyrektorem w  latach dwa tysiące trzynaście–dwa tysiące
siedemnaście?
– Owszem, byłem.
–  Chcielibyśmy porozmawiać o  jednym z  pańskich byłych podopiecznych.
Możemy się zjawić w placówce jutro o dziewiątej? Będzie pan?
– Tak, oczywiście, zapraszam.
Po rozłączeniu się Trzmiel już nie usiadła, tylko zaczęła chodzić nerwowo od
ściany do ściany. Dlaczego tamtego jeszcze nie ma? Zwykle wracał po kilku
minutach z informacją, kiedy się zjawić po dane. Proste wnioski, dotyczące jednego
połączenia, potra ł załatwić od ręki. A  teraz nie ma go już trzy kwadranse. Jeśli
również ten telekom zacznie im robić pod górę, to będzie dramat.
Wreszcie pracownik spółki wyszedł z  jednego z  pokojów z  papierami w  rękach.
Miał markotną minę, dodatkowo przygryzał bok wargi.
– Wisisz mi browara – odezwał się nagle, uśmiechnął od ucha do ucha i uderzył
delikatnie papierami w brzuch Sabiny.
–  Co, już gotowe? Jesteś wspaniały! Jak tylko zamkniemy śledztwo, to się
zrewanżuję – odpowiedziała życzliwie Sabina, zerkając na wyciąg danych. – Ale
chwila, dane z pierwszego numeru są za trzy dni, a z drugiego tylko za jeden dzień.
Dlaczego?
– O to już musisz pytać pana prokuratora. Takie daty wskazał w postanowieniu.

Olek Jurczyk
Aleksander Jurczyk poprawił okulary i oblizał dolną wargę. Następnie zacisnął lewą
pięść, a  prawą ręką podrapał się po czubku głowy. Znów oblizał dolną wargę,
a  następnie upewnił się, że jego okulary siedzą pewnie na nosie. Ten stały zestaw
nerwowych gestów towarzyszył mu od wielu lat – wykonywał go zawsze, gdy czuł
napięcie. Czyli niemal stale, choć najczęściej w  tych momentach, w  których
przebywał w  dużej grupie. A  szczególnie wtedy, gdy większość z  tych osób go nie
lubiła.
Pech chciał, że Aleksander mieszkał w  domu dziecka, więc na towarzystwo
dużych grup był narażony nieustannie. Co gorsza, większość mieszkańców Domu
Dziecka „Ostoja” była zgodna w opinii na jego temat – Olek jest cipowaty, nie ma
z  nim o  czym pogadać, za to nigdy się nie rewanżuje, gdy mu się zrobi coś
zabawnego. Przy czym warto zaznaczyć, że „coś zabawnego” to nie były kabaretowe
żarty ani nawet inteligentne szyderstwa stand-uperów. Chodziło raczej
o  przejechanie zużytym papierem toaletowym po jego czole, przylepienie mu na
plecach kartki z  napisem „pedał”, z  którą potem nieświadomie chodził przez pół
dnia, albo wysikanie mu się na łóżko pod jego nieobecność.
Jurczyk miał szesnaście lat, więc w perspektywie jeszcze dwa lata w przyjaznym
towarzystwie kolegów z Domu Dziecka „Ostoja”. Choć ci najbardziej zainteresowani
gnębieniem Olka sukcesywnie opuszczali mury „Ostoi” – więc hipotetycznie jego
sytuacja powinna się poprawiać – to niestety na ich miejsce przychodzili kolejni,
młodsi. Jak tylko dorastali, pojawiały im się pierwsze włosy pod nosem i testosteron
zaczynał nacierać na ich ośrodkowy układ nerwowy, odnajdywali w  sobie ukryte
skłonności sadystyczne. Szkoda by było nie skorzystać z okazji do wyżycia się. Skoro
w  placówce mieszka typ, który w  życiu jeszcze nikomu nie oddał, warto się
sprawdzić. Z tego powodu nad Olkiem znęcali się nie tylko rówieśnicy i starsi, ale
nawet młodsi od niego podopieczni pana Adriana. Swego czasu Jurczyka poniżył
nawet dwunastolatek. W  porównaniu z  najbardziej spektakularnymi dokonaniami
sierot z  „Ostoi” była to tylko niewinna igraszka – kolega po prostu splunął mu na
buty przy wszystkich – ale sam fakt poniżenia przez dziecko był znaczący.
Zaszczuty Olek mieszkał w  domu dziecka, odkąd skończył dziesięć lat. Jego
mamusia sprawiła mu taki prezent na tę piękną okoliczność, że zapiła się na śmierć.
Nie wiadomo, kto był ojcem Olka, gdyż pani Jurczyk była wielką fanką nie tylko
alkoholu, ale i swobody seksualnej. Żeby ustalić ojcostwo, należałoby więc wykonać
badania genetyczne przynajmniej połowie Dąbrówki. Jurczyk miał dalszą rodzinę,
jakieś ciotki, jakichś wujków, ale wszyscy zgodnie umyli ręce, więc chłopiec tra ł do
placówki właściwej terytorialnie. A że był chudy i cichy, od początku był gnębiony.
Życiorys Olka wyglądał więc tak, że najpierw przez dziesięć lat oglądał libacje
mamusi z  jej gachami, co bardzo utrudniało socjalizację. W  takich warunkach
twarde charaktery wyrastały zwykle na bandytów, ale psychika Olka była delikatna
jak jedwab, więc z każdym rokiem młody Jurczyk wycofywał się ze świata. Gdy tra ł
wreszcie do domu dziecka, jego sytuacja nie stała się ani odrobinę lepsza. Tak więc
przez całe dotychczasowe życie chłopiec nie miał możliwości, żeby wyrobić w sobie
właściwe modele zachowań, asertywność czy nawyki obronne. Gdy ktoś słaby
psychicznie od niemowlęctwa poddawany jest psychicznym katuszom, to coraz
bardziej zapada się w  sobie, udaje się na wewnętrzną emigrację, by na kolejne
przypadki poniżeń po prostu nie zwracać uwagi.
Teraz młody Jurczyk spożywał w  jadalni kolację. Przy jego stoliku siedziało
dwóch kolegów – tylko oni patrzyli na Olka z  sympatią. Zresztą nikt inny nie
usiadłby z nim do posiłku.
– Jurczyk, co tak sztywno siedzisz, jakbyś miał kij w dupie! – krzyknął Mikołaj,
najstarszy mieszkaniec „Ostoi”.
Całe towarzystwo poza siedzącymi przy stoliku Jurczyka wybuchnęło śmiechem,
jakby był to najlepszy żart, jaki usłyszało w życiu. W sumie na razie nie było źle –
dwa docinki w  ciągu piętnastu minut… Tak, posiłek można byłoby uznać za
całkiem udany.
–  Ej, panowie, ciszej – zareagował bez większego przekonania obecny podczas
kolacji wychowawca.
Szesnastoletni Maciek niepostrzeżenie wstał i  zaczął rozglądać się po sali.
Wyglądało, jakby kogoś szukał. Obserwując salę, zaczął grzebać palcem w  nosie.
Potem szybciutko podszedł do stolika Olka i  pstryknął palcami w  kierunku jego
talerza.
–  Ojeju, Olek, chyba ci koza w  zupie zdechła – powiedział dyskretnie młody
żartowniś.
Większość sali ryknęła śmiechem, a wychowawca walnął ręką w stół, oznajmiając
tym samym, że już ma dość. Olek tradycyjnie udał, że tego nie zauważył, tylko
dwóch jego kolegów milcząco pokręciło głowami. Jeden z  nich, siedemnastoletni
Adam, wziął do ręki nieużywaną łyżeczkę do herbaty, wyciągnął nią kozę z  zupy
Olka i  poszedł wyrzucić zawartość do zlewu. Gdy wrócił, stanął na chwilę przy
swoim krześle i  zaczął patrzeć w  kierunku Maćka. Roześmiany Maciuś po chwili
poczuł na sobie spojrzenie starszego i większego Adama i szybko uznał, że nie warto
już dłużej rechotać, bo zupa stygnie.
– Kurwa, Olek – szepnął Adam – jak nie zaczniesz się sam bronić, to nic z tego
nie będzie.
Olek nie odpowiedział, tylko zaczął mocno przygryzać górną wargę.
–  Olek, słyszysz? Już było przecież nieźle. Wyglądało, jakbyś stawał na nogi.
A ostatnio znowu odleciałeś.
W odpowiedzi Olek jeszcze silniej przygryzł górną wargę.
Tę ciepłą atmosferę wspólnego posiłku przerwało wejście do jadalni dyrektora
Adriana Wasilewskiego, wysokiego, szerokiego i  grubego człowieka, który
gabarytami przypominał trzydrzwiową szafę z  drzwiami przesuwnymi. Oparł się
o  ścianę, poczekał chwilę, aż wszyscy podopieczni zauważą jego obecność, co nie
było specjalnie trudne, i zaczął wieczorną przemowę.
–  Moi drodzy, dzisiaj mam jedną ważną sprawę. Jutro przyjeżdża do naszej
„Ostoi” policja. Nie mogę wam jeszcze powiedzieć dokładnie dlaczego, bo nie mam
pewności, a  nie chcę bezpodstawnie podgrzewać atmosfery. Dzisiaj mam jedną
ważną prośbę. Gdyby policja was pytała o  jakieś rzeczy, nie przypominajcie tej
sprawy sprzed trzech lat między mną a Norbertem i Łukaszem. To na pewno nie ma
z niczym związku, a tylko znowu postawi naszą placówkę w złym świetle. A chyba
nie chcecie tra ć gdzie indziej, prawda?
– Tak, panie dyrektorze! – zakrzyknęła zgodnie grupa chłopców.
Wasilewski pokiwał głową z  uznaniem, popatrzył na swoich podopiecznych
i  zobaczył, że tylko Olek, zamiast wrócić do jedzenia, męczy swoją górną wargę.
Wziął krzesło spod ściany i usiadł przy jego stoliku.
– Olek, coś się stało? – zapytał troskliwie.
Olek pokręcił energicznie głową, a na dowód tego przestał gryźć wargę.
– Olek, odpowiedz.
– Nic się nie stało, panie dyrektorze. Wszystko w porządku – odpowiedział cicho
Jurczyk.
– No to dobrze, to dobrze. W razie czego wiesz, że zawsze możesz z problemem
przyjść do mnie – odpowiedział pan Adrian i  wstał od stolika, nie zauważając
wzroku Adama.
Gdyby to zrobił, zobaczyłby, że Adam spoglądał na niego z taką pogardą, z jaką
patrzy się na but, którym właśnie wlazło się w psie gówno.

Sabina Trzmiel
–  Wygląda na to, że Ewelina po zerwaniu z  chłopakiem poszła rozpamiętywać
nieudany związek do domu – zauważył Świerczewski, zerkając to na wydruk
z telekomu, to na mapę Katowic.
–  Nie zadzwoniła też do żadnej koleżanki, żeby się wyżalić – przedstawiła swój
punkt widzenia Sabina. – Rozmawiała tylko z  Machinkiem jakiś czas po moim
wyjściu. Dziwne, powinno to wywrzeć na niej większe wrażenie.
– Mogła przyjąć jakąś koleżankę w domu albo wygadać się na Messengerze. Tego
nie wiemy.
–  Wiem na pewno, że jak do niej przyszłam, wyglądała obojętnie. Jak od niej
wychodziłam, zresztą też.
Znów byli w  swoim niedużym biurze w  Komendzie Wojewódzkiej. Sabina stała
nad mapą i  kreśliła na niej linie oraz zaznaczała punkty, które miały się ułożyć
w  przybliżony obraz aktywności Łukasza Narazińskiego w  ciągu trzech dni
poprzedzających jego śmierć. Gdy skończyła, spojrzała na swoje dzieło z niemałym
zawodem. Na pierwszy rzut oka mapa logowań telefonu Narazińskiego nie
przedstawiała nic ciekawego. Łukasz był zaskakująco mało mobilny w  badanym
okresie.
–  Co to za student, który w  wakacje całymi dniami siedzi w  domu? – zadała
pytanie retoryczne Trzmiel.
Świerczewski podszedł do biurka, na którym rozłożyła się ze swoją mapą Sabina,
i spojrzał z góry na skromny wykres. Zmarszczył brwi i pokręcił głową.
– On nie siedział w domu. On zostawiał w domu telefon, żeby nikt nie namierzył,
gdzie przebywa – wyciągnął wniosek komisarz.
– I brał ze sobą telefon ze schowka.
– Jeśli zakładamy, że chodził wtedy do miejsca, w którym produkował narkotyki,
to nie powinien brać ze sobą żadnego telefonu. A z przełożonymi albo z autorem tej
receptury, którą tak zachwalał Brandys, powinien kontaktować się przez telefon,
który był ciągle tam, na miejscu. Oczywiście jeśli rzeczywiście byli mądrzy.
–  No, ale możemy założyć, że aż tak mądrzy nie byli, prawda? Masz
doświadczenie w ściganiu dilerów. Są na tyle mądrzy, żeby zawsze dopinać wszystkie
szczegóły?
–  Dilerzy w  zdecydowanej większości są skończonymi kretynami. Ale czasem
zdarzają się wśród nich prawdziwe kozaki. Niestety z  tego, co mówił Brandys,
wynika, że mamy tu do czynienia z tymi drugimi. Nie zmienia to faktu, że ten drugi
telefon to wciąż nasz najważniejszy punkt zaczepienia.
Sabina przetarła wilgotnymi dłońmi zmęczone oczy. Czuła, że jej ciało na
wszelkie sposoby próbuje dać jej znać, że czas na przynajmniej chwilę spokoju.
Praca od wczesnych godzin rannych do późnego popołudnia w czerwcowym upale
była wykańczająca nawet dla najbardziej zahartowanych śledczych. Gdyby to
zależało tylko od jej woli, pani komisarz pracowałaby nieustannie aż do momentu
rozwiązania sprawy. I wcale nie dlatego, że była pracoholiczką. Po prostu powrót do
pustego domu, w którym nikt na nią nie czekał, zamiast dać jej wytchnienie, tylko ją
przygnębiał. Puste cztery ściany przypominały jej o  wszystkich rozczarowaniach,
o  których w  trakcie pracy zapominała. Od zawsze jedną z  największych bolączek
człowieka był fakt, że mózg jest zdecydowanie żywotniejszy od wszystkich
pozostałych organów. Nawet gdy pada się z  nóg, ta mała, pomarszczona kupka
połączeń nerwowych nie daje spokoju, bezlitośnie przypominając o  wszelkich
błędach, żalach i krzywdach, które zrobili inni lub które samemu się komuś zrobiło.
Jedynym rozwiązaniem było znalezienie zajęcia dla tego niesfornego giganta
wielkości piłki do szczypiorniaka. Według teorii Pawła Góralczyka, przebywającego
na zwolnieniu kolegi Sabiny z  wydziału, był to główny mechanizm napędzający
postęp ludzkości – nie wielkie idee, potrzeby duchowe czy osobiste ambicje, tylko
trywialna potrzeba znalezienia roboty dla tego małego, szarego skurczybyka, żeby
się już wreszcie zamknął. Dla Sabiny ta teoria była nieco zbyt prostacka, dodałaby
do niej parę elementów – jeśli nie duchowych, to przynajmniej relacyjnych, ale
z  istnieniem tego mechanizmu z  grubsza się zgadzała. W  końcu sama nieraz
znajdowała się w takiej potrzebie.
Zwykła długo rozpamiętywać swoje błędy, zarówno te zawodowe, jak
i  towarzyskie. Wszelkie porażki życiowe wracały do niej uparcie w  postaci
ashbacków i  natrętnych myśli. Za rozpad każdego związku obwiniała siebie,
przekonana, że to ona musi mieć jakiś feler, zwłaszcza że została wychowana przez
dwójkę ludzi, których związek można by spokojnie uznać za patologiczny. W domu
nie nauczyła się kochać, więc teraz sama krzywdzi wszystkich, z którymi się zwiąże.
W gruncie rzeczy dobrze wiedziała, że to przeświadczenie jest idiotyczne, ale było
tak silne, że nie potra ła się od niego uwolnić. Przykre przekonanie, że zostanie
starą panną tylko i wyłącznie z własnej winy, dawało się uciszyć jedynie przez zajęcie
się czymś konkretnym. Na przykład pracą. Albo próbami naprawiania życia innych.
Świerczewski wyrwał Sabinę z zamyślenia.
–  Dzień przed śmiercią, wieczorem, spędził godzinę na Teatralnej. Teraz ty się
pochwal doświadczeniem. Co można robić przez godzinę na Teatralnej?
– Mogli siedzieć na przykład w Kawiarni Fotogra cznej. Może tam podjedziemy
sprawdzić? I potem damy już sobie spokój na dziś.
– Jasne – odpowiedział komisarz, zgarniając ręką kluczyki do samochodu.
Wczesnym wieczorem ulice Katowic były już puste, więc na Teatralną dojechali
w  kilka minut. Weszli do dosyć wyludnionego lokalu, co było do przewidzenia –
w  końcu Polacy siedzą w  pubach i  kawiarniach od piątku do niedzieli, a  od
poniedziałku do czwartku w  domach. W  odróżnieniu od Czechów, którzy siedzą
w pubach cały czas.
Za ladą krzątała się szczupła, wysoka szatynka, wytatuowana od stóp do głów.
Właśnie myła ekspres do kawy, gdy Andrzej znacząco chrząknął.
– Słucham państwa – powiedziała z rozbrajającym uśmiechem.
– Dobry wieczór, policja – odpowiedział komisarz, machając legitymacją. – Czy
pracowała pani tutaj przedwczoraj wieczorem?
–  Chodzi panu o  sobotę? – odpowiedziała pytaniem na pytanie barmanka,
szelmowsko przymykając jedno oko.
– Tak, przedwczoraj oznacza dwa dni wstecz, a więc chodzi o sobotę – zgodził się
Świerczewski i  w tej chwili poczuł, że Sabina z  całej siły depcze mu duży palec u
stopy.
– Pracowałam. O co chodzi?
–  Czy widziała pani wtedy tego mężczyznę? – zapytał policjant, przesuwając po
ladzie w jej stronę zdjęcie Łukasza.
Dziewczyna przez chwilę intensywnie myślała, aż nagle rozpromieniła się,
wskazała ręką ciemny korytarz i rzuciła:
– No tak, oczywiście! Siedział przy tamtym stoliku z prezydentką!
–  Z  jaką znowu prezydentką? – skrzywił się Świerczewski, który nie znosił
feminatywów.
– No… z panią wiceprezydent. Z Kingą Bartol.

Piotr Machinek
– Piotrek! Powycieraj jeszcze te kropki wokół pisuarów w toalecie dla mężczyzn! –
krzyknęła przez całą, pustą na szczęście salę młodziutka kierowniczka zmiany
w KFC.
–  Zaraz rozpierdolę ekspres, zaraz rozpierdolę, kurwa, ten ekspres – powiedział
cicho do siebie Machinek, patrząc groźnie na maszynę, która nalewała mu dużą
ca é latte, dzięki której miał jakoś dotrwać do końca zmiany.
–  Piotruś, słyszałeś? – ponowiła rozkaz kierowniczka, która znalazła się już za
ladą. – Przecież wiesz, że toalety dla gości muszą być utrzymane w  idealnej
czystości. Pamiętasz, prawda?
–  Tak, oczywiście – grzecznie przyznał jej rację Piotrek i  udał się w  stronę
zaplecza po gumowe rękawiczki i szmatkę.
Czasami praca w KFC wprawiała Machinka w pewien dysonans. Z jednej strony
była przyjemnie odmóżdżająca, co dla studenta chemii, który przez pięć dni
w tygodniu wkuwał trudny materiał, miało istotne znaczenie. Na kasie wystarczyło
się uśmiechać i  serwować klientom gotowe formułki ułożone wcześniej przez
korporacyjnych macherów w  taki sposób, żeby wyciągnąć z  nich jak najwięcej
pieniędzy. Praca w  kuchni była nieco bardziej wymagająca zycznie, ale równie
mechaniczna, poza tym nie trzeba było często się odzywać ani sztucznie uśmiechać.
No i zawsze można było podjeść sobie świeżutkiego, właśnie usmażonego kurczaka.
Z drugiej jednak strony była pełna upokorzeń, przynajmniej dla Machinka,
przekonanego, że jest stworzony do wyższych celów – jeśli nie najwyższych.
Notorycznie musiał robić rzeczy, które powinny być zarezerwowane dla mniej
rozgarniętych, takie jak mycie kibli dla gości albo przepychanie studzienek
odpływowych w  kuchni. Poza tym ciągle musiał słuchać ludzi, którzy w  jego
mniemaniu byli zwyczajnie głupsi. Studiował w systemie dziennym, więc nie mógł
marzyć o  awansie na kierownika zmiany, bo do tego był niezbędny pełny etat.
Podczas zmian zarządzali więc nim rówieśnicy studiujący zaocznie na najbardziej
kretyńskich kierunkach i  na najżałośniejszych uczelniach prywatnych – tak
przynajmniej o  nich sądził. A  tego dumny Machinek zdzierżyć nie potra ł.
Oczywiście wiedział, że musi trzymać się tej roboty, która zapewniała mu jakiś tam
dochód i można ją było połączyć ze studiami, ale dyskretna pogarda dla czynności,
które musiał w niej wykonywać, towarzyszyła mu nieustannie.
Poza tym do szału doprowadzał go fakt, że niektórzy studenci rąk w ten sposób
brudzić sobie nie musieli. Przychodzili na zajęcia wypoczęci i uśmiechnięci, a i tak
wiedzieli mniej od niego. Zapytani paplali głupoty, z  których nic sobie nie robili,
kwitując je zawsze uprzejmym uśmiechem człowieka, który w gruncie rzeczy nic nie
musi. To uczucie głębokiej nienawiści wobec ludzi, którzy zawsze mieli z górki, było
najsilniejszą więzią, jaka połączyła Piotra z Łukaszem.
Gdy wrócił z  toalety na swoje stanowisko przy kasie, stał przy niej wysoki
mężczyzna. Z  wyglądu sprawiał wrażenie, jakby nie chciał niczego kupić, tylko
raczej coś zabrać. Atletyczna budowa i ręce gęsto zakryte tatuażami kontrastowały
nieco z  ironicznym uśmieszkiem i  bystrym spojrzeniem, ale mimo wszystko
stanowiły niewypowiedzianą groźbę. Czapka z  daszkiem była założona
zdecydowanie zbyt nisko na oczy, jakby miała chronić właściciela nie przed letnim
słońcem, ale przed wzrokiem ciekawskich.
– Słucham pana – niepewnie zaczął studiujący chemię kasjer.
– Piotr Machinek, jak mniemam? – odpowiedział cicho rzekomy klient.
Słowo „mniemam” w  ustach tego gladiatora wprawiło Piotrka w  chwilowe
osłupienie, więc dopiero po kilkunastu sekundach dotarło do niego, że ten człowiek
zna jego imię i nazwisko.
–  Owszem – postanowił wpasować się w  konwencję inteligentnej dysputy
Machinek.
– Chodźmy zapalić.
– Nie palę.
– No, w sumie ja też nie – zaśmiał się mężczyzna. – To chodźmy pogadać.
– Jestem w pracy.
Mężczyzna wsadził ręce do kieszeni i wyciągnął z niej stuzłotowy banknot.
–  Sto złotych za dziesięć minut rozmowy. Dziesięć razy więcej zaliczki, jeśli
dojdziemy do porozumienia.
Machinek próbował utrzymać kontakt wzrokowy z  rozmówcą, ale świadomość
leżącego na blacie banknotu utrudniała mu sprawę. Wreszcie uznał, że nie ma sensu
walczyć ze sobą, i  bez słowa zgarnął pieniądze z  lady, a  następnie poszedł do
kanciapy kierowników.
– Aśka, jest pusto, idę zapalić – powiedział kierowniczce.
– Przecież ty nie palisz! – oburzyła się dziewczyna.
– Od teraz palę. Wszyscy byli już na szlugu przynajmniej dwa razy, więc ja teraz
idę na dwa szlugi.
– Co ty kombinujesz?
–  Za dziesięć minut wracam. Jakby ktoś przyszedł, to obsłuż na mojej kasie –
odpowiedział Piotrek i wyszedł na salę dla gości.
Stanęli za budynkiem restauracji i przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Spojrzenie
mężczyzny wyrażało swobodę, Piotrka – lęk i niepewność.
– Daniel – przedstawił się atleta, wyciągając rękę.
– Piotrek. – Machinek odwzajemnił uścisk dłoni. – O co chodzi?
– Jak ci się pracuje w KFC? – zapytał Daniel niczym korporacyjny headhunter.
– Bardzo dobrze, praca tutaj prawie nie ma wad – bez mrugnięcia okiem skłamał
Piotr.
– A może szukasz lepszej, odpowiedniej do twoich zainteresowań?
W normalnej sytuacji Piotr zakrzyknąłby: „Oczywiście!” i  rzucił się
wybawicielowi na szyję, tylko że w tej rozmowie przynajmniej kilka rzeczy mu nie
pasowało.
– Skąd wiesz, jakie mam zainteresowania? I przede wszystkim skąd wiesz, jak się
nazywam?
– Wiem, że skończyłeś pierwszy rok chemii z najwyższą średnią na roku. Wiem
też, że mieszkasz w dosyć niezamożnej okolicy, więc pewnie potrzebujesz pieniędzy.
Mogę ci zaoferować lepiej płatną pracę, i to w zawodzie. Chyba nie wzgardzisz?
–  Nie odpowiedziałeś, skąd wiesz, kim jestem – próbował drążyć Piotrek, ale
z każdą chwilą jego opór gasł, rosła w nim za to ciekawość podsycana niespełnioną
ambicją.
– Jak się sprawdzisz, to wtedy ci powiem – obiecał Daniel.
– Co musiałbym robić? – zapytał Piotrek, podejrzewając już, że chodzi o rodzaj
działalności, o który pytał go rano komisarz ze śląskiej policji.
– Umiałbyś produkować pewne substancje chemiczne według gotowego przepisu
i na przygotowanym sprzęcie?
– A co to za wielka lozo a? – automatycznie oburzył się Piotrek, jak w każdej
sytuacji, gdy ktoś śmiał wątpić w jego wybitne umiejętności.
Daniel sięgnął do nerki zawieszonej wzdłuż pasa i  wyciągnął z  niej plik
banknotów. Odliczył na głos do tysiąca złotych.
– Ten tauzen jest twój, jeśli teraz pójdziesz złożyć wypowiedzenie, a jutro o ósmej
rano będziesz na mnie czekał pod kamienicą. Potem gwarantuję ci przynajmniej
piątkę na miesiąc. Oczywiście na początek.
Piotrek stanął przed większym dylematem niż po maturze. Wtedy tylko wybierał
kierunek studiów. Zawsze mógł go po roku zmienić, gdyby strzelił niecelnie. Nic
wielkiego by się nie stało, najwyżej miałby rok w plecy. Teraz ryzykował dużo więcej.
Miał się związać z  ludźmi, którzy mogli mieć coś wspólnego ze śmiercią Łukasza.
Gdyby coś poszło nie tak, groziłaby mu utrata życia lub zdrowia, a  gdzieś w  tle
nieśmiało majaczyła groźba odsiadki.
Z drugiej strony rysowała się niepowtarzalna szansa na rozwianie pewnych
niejasności z  życia przyjaciela. Przecież śledczy nie zapytał go o  produkcję
amfetaminy ot tak przez przypadek. Trudno też było uznać za zbieg okoliczności, że
Daniel przyszedł do niego z propozycją dzień po śmierci Łukasza. Nie trzeba było
być panną Marple, żeby powiązać ze sobą te zdarzenia.
Poza tym Piotrek mógł wreszcie zacząć zarabiać poważne pieniądze. Miał okazję
przestać smażyć i  sprzedawać kurczaki za kilka stówek, a  zacząć robić to, co umie
najlepiej, za normalne wynagrodzenie. Gdyby nie skorzystał z  tej okazji, gdyby
przynajmniej nie spróbował, plułby sobie w brodę przez kilka kolejnych lat.
Naprędce zrobił rachunek zysków i  strat, spisał w  głowie szanse i  zagrożenia.
Wynik był jednoznaczny – jeśli odmówi, to straci do siebie szacunek. A tego dumny
Machinek by nie przeżył.
– Okej, wchodzę w to – odpowiedział Piotrek, biorąc gotówkę do ręki.
Następnie wrócił do restauracji poinformować Joannę, że będzie musiała
dokończyć zmianę bez kasjera.
Krzysztof Friedrich
Krzysztof Friedrich wziął do ręki kieliszek białego wina, zbliżył go do ust, delikatnie
przechylił i  zaczął się rozkoszować smakiem idealnie schłodzonego, francuskiego
muscata. Razem z  żoną byli zgodni, że to zdecydowanie najlepszy szczep białych
winogron. Zresztą zgadzali się prawie we wszystkich kluczowych kwestiach
i rozumieli się bez słów, a nawet jeśli w jakichś sprawach się różnili, nie stanowiło to
rysy na ich związku, ale było idealnym dopełnieniem projektu, który razem
stworzyli. Byli po prostu komplementarni. Jeśli jakiejś cechy komuś brakowało, ta
druga osoba miała ją w nadmiarze i obdarzała partnera tym, czego jej zbywało.
Wspierali się wzajemnie, doradzali sobie z życzliwością zarezerwowaną tylko dla
siebie. Krzysztof mówił Magdzie o wszystkim, Magda nie miała przed Krzysztofem
tajemnic. Jeśli tylko jakaś sprawa zaprzątała głowę Krzysztofa, w  pierwszej
kolejności radził się Magdy. Gdy Magda miała problem, wiedziała, że Krzysztof go
rozwiąże. Ich małżeństwo było dobrze naoliwioną maszyną, w  której wszystkie
trybiki chodziły według wcześniej uzgodnionego schematu. Znajomi obserwujący
ich związek z zewnątrz byli przekonani, że ta sielanka musi być kcją odgrywaną na
użytek widzów. Ale to nie był teatr – to była prawda.
Krzysztof spojrzał na żonę siedzącą na przeciwległym końcu długiego stołu
bogato zastawionego daniami. Przyrządzanie kolacji było zadaniem Magdy,
z którego przez dwadzieścia lat małżeństwa zawsze się wywiązywała. Ogólnie rzecz
biorąc, sprawy domowe i  wychowanie dzieci spoczywały na barkach Magdy, lecz
Krzysztof włączał się w  nie zawsze, gdy tylko Magda zgłosiła taką potrzebę.
Friedrich zajmował się zarabianiem pieniędzy, co wychodziło mu bardzo dobrze,
a jeśli dochodził z czymś do ściany, Magda wskazywała mu najlepszą alternatywną
trasę.
Pomyślał, że to jednak niesamowite – po tylu latach małżeństwa jego pożądanie
ani trochę nie zelżało. Magda była starsza, ale nie była przez to ani trochę mniej
seksowna. Te cechy, które utraciła wraz z  wiekiem, nadrobiła z  nawiązką nowymi
atrybutami, które z biegiem czasu nabyła. Jej kształty były okrąglejsze, a na twarzy
pojawiło się sporo zmarszczek, za to jej ruchy nabrały większej płynności, spojrzenie
większej pewności siebie, a  mimika wzbogaciła się o  nowe gesty, które rozbudzały
namiętność Friedricha.
Choć w jego branży zdrada była na porządku dziennym, a przygodny seks bywał
uprawiany w  najdziwniejszych miejscach z  kim popadnie, Krzysztof od ślubu nie
tylko nie spał z żadną inną kobietą, ale też nawet nie spojrzał na inną w kontekście
seksualnym. Nawet mu to nie przyszło do głowy. Zupełnie nie rozumiał
powszechnego wśród kolegów nawyku rozglądania się za pannami, wpatrywania się
w  tyłki przechodzących kobiet, komentowania wyglądu dziewcząt w  klubie czy
traktowania seksu jak zadania do zaliczenia albo miłej, niezobowiązującej rozrywki.
Seks był dla niego rytuałem, w  którym obdarzał swoją żonę miłością, a  ona to
odwzajemniała. Seks był dla niego wyrazem miłości, więc nie mógłby się przespać
z żadną inną kobietą, bo żadnej innej nie kochał. Było to dla niego tak naturalne jak
oddychanie, nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiał, bo nad oczywistościami
nie warto się zastanawiać.
– Pyszna kolacja, kochanie, dziękuję – powiedział cicho, ale wyraźnie.
Magda uśmiechnęła się delikatnie, nieco ironicznie, a nieco zalotnie.
– Nawet jakby ci nie smakowało, tobyś powiedział, że pyszne. Znam cię.
– To prawda, ale teraz mówię absolutnie szczerze.
Żona głośno się zaśmiała.
– Powiedz lepiej, co tam w pracy.
– Nie jest dobrze. Bernard przyniósł znowu słabszy towar, a lamborghini to nadal
kompletna zagadka. Nie wiem, co z tym zrobić.
–  Może odpuść? Po co tak się tym przejmujesz? Przecież wciąż będą amatorzy
amfetaminy i ecstasy starego typu. Nowy produkt nie musi sprawić, że zmniejszy się
popyt na inne. Po prostu rynek się rozszerzy.
– W teorii nie musi, ale w praktyce tak właśnie się dzieje. Ludzie wolą wydawać
pieniądze na lambo zamiast na nasz produkt. Poza tym to nie tylko kwestia kasy.
Nie mam pojęcia, kto to rozprowadza. A skoro ten ktoś uprawia taką konspirację, to
pewnie ma większe ambicje. Boję się, że ktoś chce mnie wysiudać. A ja mam coraz
mniej sił na użeranie się z przeciwnikami.
–  To może przekaż pałeczkę komuś młodemu? A  sam tylko kontroluj sprawy
z dystansu.
– Nie mam komu. Jedyny koleś, który rzeczywiście mógłby to ogarnąć, to Kwiek.
Ale Dawid się miga, swoje zadania wykonuje bez zarzutu, ale nic poza tym. Nie
mam pewności, że rzeczywiście chciałby wziąć większą odpowiedzialność.
W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. Krzysiek dał znać gestem ręki
Magdzie, żeby się nie fatygowała, i poszedł otworzyć.
Na klatce stał Dawid Kwiek we własnej osobie.
– Cześć – powiedział cicho, podając rękę Friedrichowi. – Załatwione, będziemy
mieli dobrego spida, lepszego niż to gówno od Bernarda.
– Świetnie. Jak dużo się uda?
–  Na początek jakieś kilkadziesiąt gram, góra sto. Później może więcej,
zobaczymy.
– Sto gram to kropla w morzu potrzeb. No, ale lepsze to niż nic. Kluczowa sprawa
to lamborghini. Słyszałeś coś?
– Ludzie Bernarda coś wspominali, trochę tajemniczo, że żadne nowe lambo na
rynku się już nie pojawia, więc ten problem mamy z głowy.
– A kto to w ogóle wypuszczał?
– Nie mam zielonego pojęcia.
DZIEŃ TRZECI
ROZDZIAŁ 4

Sabina Trzmiel
O wpół do ósmej rano w  holu katowickiego magistratu na Młyńskiej jak zawsze
kłębiło się jak w  ulu. Zdyszani urzędnicy w  ostatniej chwili odbijali karty, żeby
przypadkiem nie zarobić trzeciego spóźnienia w  miesiącu, przez co musieliby się
stawić na dywaniku u przełożonego. Część z  nich szybko wbiegała schodami na
górę, a  część ustawiała się grzecznie w  kolejce do windy. Ochroniarz mierzył
wzrokiem osoby, które nie wydawały mu się znajome, czasem prosząc o pokazanie
karty. Naczelnicy wydziałów wyróżniali się spokojem, z  jakim wchodzili do
budynku – w  ich przypadku kilka minut spóźnienia nie robiło różnicy, i  tak
wychodzili z pracy ostatni.
Sabina i Andrzej pokazali legitymacje ochroniarzowi i powoli weszli po schodach
na czwarte piętro. Nie musieli się spieszyć, wiceprezydent Kowalska-Bartol i  tak
najpewniej zjawi się dopiero za kilkanaście minut, by nie wmieszać się w krzątający
się po holu urzędniczy plebs złożony z inspektorów i podinspektorów.
Sekretarka wiceprezydent nieco zbladła, gdy dwoje policjantów wylegitymowało
się i zapytało, kiedy zjawi się gospodyni biura obok. Pewnie miała jeszcze w pamięci,
że nie tak dawno CBA wyprowadziło urzędniczkę zajmującą się geodezją. A także
kilka innych, mniejszych lokalnych afer w  Straży Miejskiej i  Miejskim Zarządzie
Ulic i Mostów. Wskazała im krzesła i poprosiła o chwilę cierpliwości.
Andrzej zaproponował, żeby się najpierw zapowiedzieć i  złożyć wizytę Kindze
Bartol po przesłuchaniu dyrektora domu dziecka. Sabina była odmiennego zdania.
Wolała nie tracić czasu. Pierwsze trzy dni śledztwa były zawsze kluczowe, a  z
każdym kolejnym szanse złapania przestępcy drastycznie spadały. Oczywiście
Kowalska-Bartol mogła zareagować oburzeniem na to niezapowiedziane najście,
tylko że nic im z  tego powodu specjalnie nie groziło. Komendant wojewódzki
potra ł być bardzo nieprzyjemny wobec swoich podwładnych, ale akurat w sporach
z  przedstawicielami innych instytucji publicznych zawsze stał murem za
policjantami. O  ile jeszcze instytucje centralne, szczególnie prokuraturę, darzył
dużym szacunkiem, o tyle na władze lokalne patrzył z przymrużeniem oka. Gdyby
trzymający Katowice w  garści prezydent Pietrasz osobiście zadzwonił do
komendanta z  pretensjami, ten zaproponowałby mu uprzejmie, żeby złożył skargę
w  okienku. „Odpowiadam przed ministrem, a  nie jakimś, kurwa, burmistrzem” –
zwykł mawiać komendant w takich sytuacjach do koleżanek i kolegów z pracy. Choć
kierujący komendami miejskimi bywali ulegli wobec władz lokalnych, szef komendy
wojewódzkiej miał w  głębokim poważaniu, co mówią o  nim na korytarzach
Młyńskiej czy innych magistratów licznych śląskich miast.
Oprócz tego Sabina chciała zastosować efekt zaskoczenia. Ta niedoszła psycholog,
która odpadła po drugim roku studiów, czując, że kolejnych trzech lat z  tym
bufonowatym towarzystwem nie wytrzyma, przy każdej okazji próbowała
wykorzystywać swoje naturalne predyspozycje, przyglądając się reakcjom
rozmówców, śledząc ich, wydawałoby się, nieistotne odruchy i zwracając uwagę na
wszelkie zmiany w tonie głosu, nawet te drobne. Robiła to zresztą nie tylko w pracy,
a  nawet nie przede wszystkim. Psychologizowała także podczas spotkań
towarzyskich i  zwykłych small talków, czasem drążąc bez skrępowania nawet
sprawy intymne, przez co wśród znajomych dorobiła się określenia „patologicznie
ciekawskiej”. O ile w pracy ta cecha charakteru sprawdzała się bardzo często, o tyle
w życiu towarzyskim nie zawsze.
Wreszcie wypachniona wiceprezydent zjawiła się w  swoim miejscu pracy. Na
widok policjantów na jej twarzy przez ułamek sekundy pojawił się grymas
obrzydzenia, z jakim patrzy się na niespłukaną wodę w toalecie, zaraz potem stała
się jednak niezwykle uprzejma. Ale to tę pierwszą minę komisarz Trzmiel starannie
odnotowała.
– Pani prezydent, serdecznie przepraszamy, że zjawiliśmy się bez uprzedzenia, ale
czas nagli – rzuciła na początek Trzmiel.
–  Nie ma żadnego problemu, pani komisarz – odpowiedziała Bartol, mówiąc
resztą ciała zupełnie co innego. – Zapewne chodzi o śmierć Łukasza Narazińskiego,
z którym łączyła mnie pewnego rodzaju więź. Wielka strata. To był bardzo zdolny
młody człowiek, trzymałam za niego kciuki już od wielu lat. Zależy mi na
wyjaśnieniu sprawy jego samobójstwa równie mocno, co państwu.
– No właśnie, mogłaby nam pani opowiedzieć o pani relacji z  Narazińskim? To
jednak nietypowe, że wiceprezydent miasta utrzymuje kontakty z  osieroconym
studentem.
–  Droga pani, nie ma w  tym żadnej tajemnicy. – Wiceprezydent Bartol
zachowywała się bardzo swobodnie, była to jednak swoboda zauważalnie teatralna.
– Pięć lat temu zdarzył się straszny wypadek, wybuchł gaz w  kamienicy
z  mieszkaniami socjalnymi. Łukasz został wtedy osierocony, co wszystkich
w  urzędzie bardzo zasmuciło. Choć wybuch był spowodowany przez głupotę
jednego z  mieszkańców, czuliśmy się odpowiedzialni za los Łukasza, w  końcu to
były mieszkania komunalne. Byłam wtedy naczelniczką Wydziału Polityki
Społecznej i  zaproponowałam, żeby utworzyć specjalne stypendium dla zdolnych
dzieci w  szczególnie trudnej sytuacji. Dzięki temu Łukasz, który w  szkole miał
doskonałe wyniki, choć wychowywał się w  trudnej rodzinie, mógł skorzystać
z takiego wsparcia.
–  Czyli to stypendium zostało utworzone specjalnie dla niego? – upewniła się
Trzmiel.
– Nie powiedziałabym, że specjalnie dla niego, bo korzystały i korzystają z niego
także inne dzieci, ale jego tragedia była impulsem, to prawda. Łukasz szybko stał się,
choć może zabrzmi to nieco niegrzecznie, taką naszą maskotką. Kibicowali mu
także inni pracownicy urzędu.
–  Ale fundowanie takich świadczeń społecznych nie jest typowe dla obecnie
rządzących Katowicami, że tak skromnie zauważę – wbiła szpilę Trzmiel. –
Potrzebujących, którzy znaleźli się w  różnych trudnych sytuacjach, jest w  naszym
mieście sporo, ale dla większości z nich Katowice nie przygotowały stypendium ani
innych świadczeń.
– Wie pani, gdy kierowałam wydziałem, starałam się wprowadzić politykę miasta
na bardziej prospołeczne tory, bardziej ją uwrażliwić na kwestie socjalne. Jako
wiceprezydentka dalej zresztą o  to dbam, kiedy tylko się da. Ufundowanie tego
stypendium dla kilku, czasem kilkunastu szczególnie zdolnych dzieci nie jest
wielkim obciążeniem dla kasy miasta, a  dla tych młodych ludzi to wielka rzecz,
szansa na rozwój. Dlaczego więc im nie pomóc? Mówiąc w  skrócie, akurat takie
stypendium udało się uruchomić. Tragedia z Szopienic stworzyła ku temu dogodną
sytuację. – Po zakończeniu wywodu Bartol uśmiechnęła się serdecznie jak
opiekunka w przedszkolu do najbardziej rozwydrzonego bachora w całej grupie.
–  Rozumiem – odpowiedziała policjantka, robiąc przy tym najuprzejmiejszą
minę, na jaką było ją stać. – A  proszę powiedzieć, o  czym rozmawiała pani
z Narazińskim w Kawiarni Fotogra cznej dzień przed jego śmiercią.
Kowalska-Bartol po raz pierwszy dała po sobie poznać, że jest zaskoczona.
–  A  skąd państwo o  tym wiedzą? – zapytała zimnym tonem, jakim zwykle
przywoływała do porządku swoich podwładnych.
– Z materiału operacyjnego – odpowiedział Świerczewski, szczerząc się przy tym
od ucha do ucha.
– Oczywiście, oczywiście. – Bartol błyskawicznie się zre ektowała i przywdziała
poprzedni fason. – Przepraszam za to pytanie. Wiedzą państwo, w  dzisiejszych
czasach, przy tej technice, człowiek ma wrażenie, że jest ciągle inwigilowany.
W takiej sytuacji pierwsze, co przychodzi do głowy, to obawa, że człowieka śledzą.
–  Jeszcze pani nie śledzimy – uprzejmie zapewnił Świerczewski, ciesząc się jak
Brandys na widok tabletek lambo.
–  Wracając do pytania, utrzymywaliśmy z  Łukaszem kontakty, śledziłam jego
poczynania, trochę mu nawet matkowałam. – Bartol przywdziała troskliwą minę,
z której Trzmiel błyskawicznie wywnioskowała, że wiceprezydent nie tylko nie ma
dzieci, co było znanym powszechnie faktem, ale także nigdy nie chciała ich mieć. –
Od czasu do czasu spotykaliśmy się, żeby porozmawiać o życiu. W sobotę zwierzał
mi się głównie ze swoich problemów z  dziewczyną, Eweliną. Ewelina Daczyńska,
znają ją państwo? Z nią proszę też porozmawiać.
–  Znamy – ucięła błyskawicznie Sabina. – A  czy Łukasz Naraziński mógł się
wplątać w jakieś nielegalne sprawy? Coś pani przychodzi do głowy?
– Łukasz? Nigdy! – automatycznie zapewniła Kowalska-Bartol, po chwili jednak
zmarszczyła czoło, dając znak, że intensywnie myśli. – Choć w  sumie, jak tak się
zastanawiam… Łukasz miał przyjaciela, Piotra Machinka, ze studiów. Spotkałam go
dwa czy trzy razy. Nigdy nie budził mojego zaufania. Niby był grzeczny, stonowany,
ale z jego zachowania było widać, że jeszcze się nie wyrwał z trudnego środowiska.
Bałam się, że sprowadzi Łukasza na złą drogę. Kojarzył mi się z  uśpionym
wulkanem, który tylko czeka na okazję, żeby narozrabiać.

Piotr Machinek
– Mamo, wychodzę do pracy – krzyknął w przedpokoju Piotrek, wkładając na swój
blady korpus za długą koszulkę, która idealnie się komponowała ze zbyt szerokimi
spodniami.
–  Dziś masz na rano? – zdziwiła się matka, krzątając się po kuchni. – Nic nie
mówiłeś.
–  Wziąłem dodatkową zmianę. Trzeba korzystać z  wakacji – odpowiedział
Piotrek, wchodząc do kuchni i  kładąc na stole sześćset złotych. – Aha, w  tym
miesiącu chciałem się więcej dołożyć do mieszkania.
–  A  skąd to masz? – niemal zakrzyknęła pani Jadwiga nieprzyzwyczajona do
takich prezentów od syna.
– Dostałem nagrodę kwartalną. Podobno jestem wybitnym sprzedawcą. – Młody
Machinek wyprężył się dumnie.
– Taka duża nagroda w KFC? – zdziwiła się matka, ale najwyraźniej postanowiła
nie drążyć. – No dobrze, syneczku, dziękuję – rzuciła, spoglądając z  troską na
swojego potomka, który już zbierał się do wyjścia. – Tylko podciągnij te za szerokie
spodnie, synek, bo ci z tyłka spadną! Jak ty w ogóle wyglądasz!
Niestety ta cenna rada dotycząca mody już do uszu Machinka juniora nie dotarła,
bo ten zbiegał po schodach kamienicy, pokonując po kilka stopni naraz. Przed
budynkiem rozejrzał się po ulicy 1 Maja. Przez chwilę był przekonany, że wyszedł za
wcześnie, ale usłyszał krótki klakson. Wszedł do srebrnego golfa V, zaparkowanego
nieco dalej wzdłuż ulicy, w którym siedział Daniel w czapeczce naciągniętej na oczy.
– Cześć – powiedział Machinek trochę niepewnie. – Co, działamy?
–  Mam nadzieję, że wiesz, że jak się wycofasz, to ci połamię nogi – odrzekł
spokojnie ten elokwentny bandyta, odpalając samochód. – A  jak komuś piśniesz
słówko, to ci wrzucę mołotowa do mieszkania, bo wiem, gdzie mieszkasz.
–  Domyśliłem się. – Piotrek streścił w  tym krótkim zdaniu większość swoich
nocnych przemyśleń.
– Nie bierz tego do siebie, musiałem się upewnić.
Ruszyli wzdłuż 1 Maja w stronę Zawodzia. Z głośników samochodu Daniela leciał
polski hip-hop z  radia, z  którego wystawał podłączony wolny kabel. Machinek
słuchał w  zasadzie właśnie tylko hip-hopu, ale akurat na ten polski miał ciężką
alergię.
– Może puszczę coś swojego? – zaproponował, wyjmując telefon i sięgając ręką do
przewodu.
– Nie dotykaj tego kabla, bo cię prąd kopnie – odpowiedział beznamiętnie Daniel,
nie odwracając wzroku od jezdni.
– Za twoim pośrednictwem, jak rozumiem.
– Cieszę się, że nie muszę tłumaczyć oczywistości.
Skręcili w lewo w Obrońców Westerplatte, a gdy przejeżdżali przez jej zalesioną
część, Daniel nagle zahamował i zjechał na chodnik.
–  Kurwa, przecież ty miałeś nie brać ze sobą komórki! – prawie krzyknął na
Machinka.
– Nic nie mówiłeś.
– Teraz mówię. Wyłącz telefon i idź go schowaj gdzieś między drzewami.
–  Ale ktoś go może zabrać, a  jak zacznie padać, to go zaleje – poirytował się
Piotrek.
– Kurwa, kto znajdzie telefon w tych chaszczach? Jak go zaleje, to ci kupię nowy.
A teraz zapierdalaj z nim w te drzewa.
Piotr grzecznie posłuchał swojego nowego przełożonego, znalazł ustronne
miejsce, schował tam telefon i wrócił do srebrnego golfa.
–  Bardzo ładnie – pochwalił go Daniel, najwyraźniej znający zasady dobrego
feedbacku, według których na każde zdanie krytyki powinno przypadać jedno
podnoszące na duchu. – Przynajmniej nam się wyklarowały dwie pierwsze zasady.
Pierwsza: nigdy nie bierzesz do kuchni swojego telefonu.
– Nawet wyłączonego?
–  Tak, nawet wyłączonego. Zostawiasz go w  domu, włączony, że niby kisisz na
chacie. Możesz go ściszyć, żeby ci go stara nie znalazła, jakby dzwonił. I  druga
zasada: nie dyskutujesz ze mną o kwestiach zasadniczych. Dotarło?
– Jak na razie regulamin zakładowy wydaje się dosyć prosty.
– Świetnie, teraz tylko go stosuj. Kolejne zasady pewnie jeszcze się pojawią.
Po jakimś czasie dotarli do miejsca docelowego, jakim była malutka sypiąca się
kamieniczka, a  w zasadzie niewielki blok z  lat czterdziestych. Choć ranki wisiały
we wszystkich oknach, tylko dwa mieszkania wydawały się zamieszkałe, gdyż
w  pozostałych dwóch okna straszyły brudem i  starością. Podeszli do klatki, przy
której wisiał zdezelowany domofon, a  obok zamiast nazwisk widniały dorysowane
kutasy. „Pewnie cały budynek jest zamieszkany przez jedną rodzinę”, trzeźwo
zauważył w myślach Piotrek, gdy Daniel otwierał kluczem drzwi.
Weszli na pierwsze i  zarazem ostatnie piętro, mijając odrapane ściany
i  oddychając stęchłym powietrzem. Stanęli przed białymi drzwiami, które jacyś
gra ciarze gęsto pokryli tagami. Mimo to i  tak wydawały się one w  najlepszym
stanie ze wszystkiego w tym budynku.
Gdy jednak weszli do lokalu, obraz zmienił się diametralnie. Był nieźle
wykończony, choć minimalistycznie umeblowany. Kuchnia była nowa, utrzymana
w dość dobrym porządku. Miała tylko piecyk gazowy, umywalkę i ekspres do kawy.
Niewielki pokój dzienny składał się z kilku wygodnych foteli, stołu konferencyjnego
i  kanapy. Jednak dopiero „kuchnia”, czyli przyszłe miejsce pracy Machinka, robiła
wrażenie.
– O ja pierdolę, ale zajebiste laboratorium – szepnął Piotrek, delikatnie dotykając
palcami każdego ze sprzętów.
Choć były już nieraz używane, widać było, że dbano o ich utrzymanie, czystość
i  regularną wymianę zużytych naczyń. Sprzęt laboratoryjny każdego rodzaju był
poukładany na półkach ustawionych wzdłuż wszystkich ścian. Do każdego ze
sprzętów był łatwy dostęp, wszystko było ułożone według bardzo intuicyjnego
schematu, do którego szybko przyzwyczaiłby się każdy chemik. Na środku stały trzy
krzesła i  duży stół, na którym leżały laptop, telefon bardzo starego typu i  gruby
zeszyt.
–  No, właśnie tu będziesz pracował. Sprzęt jest kompletny, ale jeśli ci czegoś
brakuje, to mówisz i kupujemy albo bierzesz ode mnie kasę i sam kupujesz, jeśli nie
jest przypałowy – wyjaśnił Daniel. – W  zeszycie na pierwszych stronach masz
rozpisane reakcje. Będziemy robić alfametylofenyloetyloaminę. Mówi ci to coś?
– Tak, choć wolę posługiwać się skróconą nazwą.
–  Doskonale. Sprawdzaj sobie zapasy półproduktów. Większość z  nich, typu
formamid, kupuj sam. Kasę masz w  tamtej szu adzie, w  saszetce. Wydatki zapisuj
w zeszycie albo kompie, jak ci wygodnie. Te przypałowe materiały, czyli baza i kwas
solny, załatwiamy my.
–  Okej – powiedział cicho Piotrek, ciągle jeszcze pod wrażeniem doskonale
przygotowanego miejsca pracy. – Widzę, że będziemy robić tę substancję na dwa
sposoby – zauważył, wertując kartki zeszytu.
– Tak, z fenyloalaniny dla leszczy, a z fenyloacetonu dla klientów premium.

Sabina Trzmiel
Sabina jeszcze nigdy nie była w domu dziecka, ale wyobraźnia podpowiadała jej, że
musi to być bardzo smutne miejsce. Stary i  zaniedbany budynek, w  którym żyją
opuszczone dzieci, brudne i chodzące w znoszonych ubraniach. W takim przybytku
powinny według niej mieszać się przytłaczający lęk i  dojmujący brak nadziei na
normalne dorosłe życie. Dom dziecka musi być miejscem różniącym się od
więzienia tylko tym, że w  tym drugim mieszkańcy codziennie rozpamiętują swoją
trudną przeszłość, a  w tym pierwszym nieustannie myślą ze strachem o  swojej
trudnej przyszłości. Tak to sobie przynajmniej wyobrażała.
Wizyta w  Miejskim Domu Dziecka „Ostoja” była więc dla niej sporym
zaskoczeniem. Zamiast odrapanych murów zobaczyła odremontowany niewielki
budynek, trochę większy od domu jednorodzinnego, którego kolorowe ściany pełne
były obrazków, zdjęć i tablic informacyjnych z zawieszonymi na nich niespecjalnie
smutnymi wiadomościami typu: „Mecz w  telewizji o  20.00”. Mieszkający w  nim
chłopcy nie wyglądali też na bohaterów powieści Dickensa, nie żebrali o  kromkę
chleba, a  z czubków ich butów nie wystawały palce stóp. Ubrani byli całkiem
normalnie, w sumie nawet lepiej niż niejeden młodzian szlajający się wieczorami po
śródmieściu Katowic. Nie wyglądali też na smutnych – raczej na podejrzanie
zadowolonych. Przyglądali się policjantom z  ciekawością i bez cienia kompleksów.
Najstarsi chłopcy patrzyli na Sabinę ostentacyjnie wyzywająco, jakby chcieli dać jej
do zrozumienia, że wieczorem są wolni, jakby co.
W biurze dyrektora placówki siedział wielki człowiek, tak wielki, że nie wiadomo
było, czy to jeszcze człowiek, czy coś innego, co się zahibernowało tysiące lat temu
i  przypadkiem zostało wydobyte z  lodów Arktyki przez przepływający norweski
statek badawczy.
–  Adrian Wasilewski, witam państwa, zapraszam – zaskakująco uprzejmie
przedstawił się arktyczny potwór.
Policjanci rozsiedli się w  ładnym pokoju, który wyposażeniem biłby na głowę
biuro Sabiny i Andrzeja, gdyby nie fakt, że nie było w nim klimatyzacji.
Po wstępnej wymianie zdań, w  której Wasilewski zdradził, że wie o  śmierci
Łukasza z  portalu Silesia.net, sprawnie przeszli do przesłuchania, które również
miała prowadzić Sabina.
– Pamięta pan okoliczności, w których Łukasz tra ł do pana ośrodka?
– Tak, po tej katastro e, pamiętam, oczywiście. Znają państwo tę historię?
– Znamy. Czy Urząd Miasta jakoś szczególnie interesował się Łukaszem?
– No tak, rzeczywiście, kilka razy zjawiła się tu pani wiceprezydent, wtedy jeszcze
chyba naczelniczka, Kowalska-Bartol. Raz zrobiła nawet małą szopkę, gdy właśnie
tutaj postanowiła zainaugurować stypendium dla talentów. Przyszło wtedy sporo
dziennikarzy. Łukasz stał koło pani Kingi podczas konferencji. – Mówiąc to,
olbrzym pokręcił głową z dezaprobatą. – Ta kobieta wykorzysta każdą sytuację, żeby
podbić swoją pozycję, nawet śmierć dwóch rodzin.
– Dla Łukasza to musiała być stresująca sytuacja. Nie zareagował pan?
–  Nie powiedziałbym. Naraziński był wśród obcych bardzo pewny siebie.
Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że lubił być na świeczniku. To nie był
typ, który łatwo dawał się zapędzić w kozi róg. Nawet wtedy, w wieku czternastu lat,
zaraz po śmierci rodziców.
–  Czyli wiadomość o  tym, że wyskoczył z  okna, musiała być dla pana
zaskoczeniem?
–  A  to już jest pewne, że wyskoczył? W  Internecie pisali, że wypadł z  balkonu
i wygląda to na samobójstwo.
– Właśnie próbujemy to ustalić. – Trzmiel postanowiła nie odkrywać kart przed
Wasilewskim. – Miał jakieś zatargi z pana podopiecznymi? Albo z panem?
–  Łukasz był lubiany, był trochę gwiazdą, chłopcy garnęli się do niego, był
wygadany. Ze mną nie miał zatargów poza problemami wychowawczymi.
– Jakimi problemami?
–  Trzeba go było czasem temperować. Pozwalał sobie na wiele, również wobec
mnie. To nie było łatwe dziecko, bardzo inteligentne, ale trudne w ujarzmieniu.
– Może któremuś z chłopców szczególnie zalazł za skórę?
– Nie przychodzi mi do głowy nikt konkretny. Wie pani, jak to jest z chłopcami
w tym wieku. Wchodzą w kon ikty trzy razy dziennie, a po dwóch dniach już o tym
nie pamiętają.
–  Nigdy nie byłam chłopcem w  tym wieku – ucięła Sabina. – No, ale skoro nie
może pan podać żadnego nazwiska, to może zauważył pan nieobecność kogoś
w poniedziałek wieczorem, tak między dziewiętnastą a dwudziestą pierwszą?
–  O  osiemnastej trzydzieści jest kolacja i  wszyscy byli obecni. Wcześniej – nie
dam gwarancji, bo nie śledzimy ich na okrągło, pracuje nas tu troje na czternastu
chłopaków. Ale o osiemnastej trzydzieści i później byli na pewno wszyscy.
–  Dobrze, dziękujemy. Jakby coś się panu przypomniało w  kontekście Łukasza,
proszę zadzwonić pod ten numer – zakończyła spotkanie Sabina, kładąc na biurku
Wasilewskiego wizytówkę.
Wyszli na dziedziniec domu dziecka. Piękna pogoda, sporo zasadzonych wokół
dziedzińca drzew i ćwierkające ptaki tworzyły wręcz sielankową atmosferę. Zupełnie
inną od oczekiwań Sabiny przed tą wizytą. Na schodach budynku zobaczyli
siedzącego chłopca, który energicznie obgryzał paznokcie. Sabina zatrzymała się
i  przez chwilę mierzyła go wzrokiem – zupełnie nie pasował do roześmianych
podopiecznych Wasilewskiego. Chłopiec poczuł na sobie wzrok Sabiny i  przestał
obgryzać paznokcie, ale nie oderwał oczu od płytki chodnikowej. Jego twarz
przypominała ranne zwierzę, które utknęło w  pułapce zastawionej przez
kłusowników. Wyrażała strach, pełną koncentrację i  potok myśli, które musiały
przebiegać przez jego umysł z prędkością francuskiego TGV.
Nagle chłopiec wstał, obrócił się na pięcie i  bez słowa czy nawet krótkiego
spojrzenia w kierunku komisarz wszedł szybkim krokiem do budynku ośrodka.

Kinga Kowalska-Bartol
– Przecież ci mówiłam, żeby pisma podbijać w nagłówku pieczątką Urzędu Miasta,
a  nie wiceprezydenta! Przecież ci mówiłam, ile razy można to powtarzać! –
Kowalska-Bartol darła się, jakby jej usuwano ząb mądrości bez znieczulenia.
–  Przepraszam, teraz już zapamiętam – cichutko odpowiedziała sekretarka,
patrząc przed siebie martwym wzrokiem s nksa.
Kinga podeszła do otwartych drzwi swojego biura i  trzasnęła nimi, wkładając
w to całą złość, jaka nagromadziła się w niej od poprzedniego dnia. Kobieta miała
w zwyczaju wyżywać się na tych, którzy byli akurat pod ręką. Oczywiście jeśli ci pod
ręką byli też przy okazji niżej w  różnych społecznych czy organizacyjnych
hierarchiach. Nie darła się na innych wiceprezydentów ani przedstawicieli biznesu,
bo ich kwali kowała jako równych sobie. Nie darła się też na męża, bo on był
posłem, więc wobec niego była nieco niżej. To raczej on sporadycznie krzyczał na
nią, co Kinga znosiła ze zrozumieniem – w końcu osoby będące wyżej mają prawo
wydzierać się na tych na dole. Społeczeństwo według Bartol było pionową
układanką, w  której relacje międzyludzkie opierały się na stosunkach podległości.
Jednym z  bene cjów bycia wyżej było prawo do wykrzykiwania swoich
komunikatów i  rozkazów. Ten, kto ma władzę – przy czym władza może być
różnoraka, relacje władzy są przecież nawet w  osiedlowej Biedronce, gdzie są
kierownicy zmian, kierownik sklepu, a kasjerzy dzielą się na kasjerów zwyczajnych
i kasjerów „jeszcze się uczę” – ma prawo drzeć się na tego, kto tej władzy podlega,
a ten drugi ma obowiązek tego grzecznie wysłuchiwać, bo przecież nieprzypadkowo
znalazł się pod spodem, takie rzeczy nie biorą się z  niczego. Skoro jesteś niżej, to
albo jesteś gorszy lub głupszy, albo wystartowałeś później, więc musisz zapłacić
frycowe. W  końcu Kinga też to frycowe płaciła, nie od razu nabyła prawo do
wydzierania się na innych.
Poza tym Kinga była usprawiedliwiona. Ostatnie dni przyniosły jej tyle
niezasłużonego stresu, że nie była w  stanie sama go znieść i  musiała się nim
podzielić. Najpierw wczorajszy poranny SMS z  nieznanego numeru, który ją
rozsierdził, później mail z niewiadomego źródła, który podniósł temperaturę, a na
koniec wizyta policjantów, którzy absolutnie bezczelnie, nie zważając na stanowisko,
jakie piastuje, na pozycję społeczną, jaką zajmuje, swobodnie zadawali jej pytania,
siedząc w jej fotelach rozwaleni jak na jakiejś rzymskiej orgii. Jeszcze ten policjant
pozwalał sobie rzucać żarciki, a ona była zmuszona udawać, że ich nie zauważa.
Teraz miała nerwy napięte jak struny gitary, gdyż czekała na odpowiedź
z  tajemniczego adresu mailowego, który miał zdradzić motywy domorosłego
stalkera. To, że był domorosły, było oczywiste, w końcu nikt, kto zna się na rzeczy,
nie popełniłby tylu błędów. Jak można wysłać wiadomość tekstową przygotowującą
grunt pod szantaż z niezastrzeżonego numeru? Jak można wysłać maila z szantażem
ze skrzynki na jednej z  najpopularniejszych domen? To mógł zrobić tylko
skończony idiota. Co jednak nie znaczy, że ten idiota nie może narobić jej kłopotów.
Wreszcie długo oczekiwana poczta nadeszła. Odpowiedź na pytanie: „Czego
chcesz?” brzmiała: „50 tysięcy albo wszystko wyjawię”. Kinga parsknęła. Żeby za
marne pięćdziesiąt tysięcy robić takie cyrki? Z drugiej strony była to kwota na tyle
duża, by skłonić ją do działania. Kobieta wzięła telefon i wyszła z pokoju. Bez słowa
wyjaśnienia opuściła biuro. Jakby ktoś przyszedł, sekretarka będzie świecić oczami,
należało jej się, może się wreszcie nauczy przybijać odpowiednie pieczątki.
Wyszła z budynku przy Młyńskiej i szybko znalazła się na rynku, gdzie weszła do
nowego biurowca Urzędu Miasta. Wjechała na siódme piętro, na którym mieścił się
Wydział Informatyczny. Weszła do dużego open space’u.
– Bartek, mogę cię prosić na chwilę?
Niski i  gruby informatyk z  przetłuszczonymi włosami upiętymi w  kucyk wytarł
w i tak już brudną i przepoconą koszulkę dłonie tłuste od kanapki. Potem ostrożnie
podniósł swoje galaretowate ciało z krzesła i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku
drzwi. Stanęli w rogu korytarza, gdzie nikt ich nie widział ani nie słyszał.
– Bartek, musisz coś dla mnie zrobić. Dyskretnie.
– Słucham panią, pani prezydent – odpowiedział informatyk, nieco sepleniąc.
–  Potrzebuję namierzyć osobę, która wysłała mi pewnego maila. Mam ci go
przesłać?
– Tak, ale na ten adres zaufany, wie pani który.
–  Dobra, zaraz ci go wyślę. Ale chcę ustalić nie tylko dane osobowe autora.
Chciałabym też znaleźć wszystko na jego temat. Rozumiesz, co mam na myśli,
mówiąc „wszystko”?
–  Oczywiście, to, co zawsze, jasna sprawa. – Informatyk nie wydawał się
specjalnie przejęty nowym zadaniem.
– Potrzebuję tego na jutro, zdążysz?
– Na jutro? – To już mu się nie spodobało. – Będę musiał nad tym siedzieć cały
wieczór i pół nocy.
– Przykro mi, potrzebuję tego na jutro. Zrobisz to?
– A mam inne wyjście? – zapytał retorycznie Bartek, wyraźnie przybity faktem, że
wiceprezydent właśnie ustaliła mu plan na wieczór.
–  No, rzeczywiście, nie masz – zgodziła się Kinga i  oddaliła się swobodnym
krokiem.

Olek Jurczyk
Olek przetarł zmęczone oczy i  przewrócił kartkę. Od rana niemal nieustannie
ślęczał nad Upadkiem Hyperiona. Pan Adrian kupił mu tę książkę niedawno, na
szesnaste urodziny. Chłopak zrobił sobie tylko krótką przerwę, żeby posiedzieć
samemu na schodach. Pochłaniał książki science ction niczym robot. Dan
Simmons, Ian McDonald, Neal Stephenson czy Paolo Bacigalupi byli pisarzami,
którzy pomagali Olkowi uciec od trudnej rzeczywistości. A więc pomagali mu żyć.
Nic jednak tak nie cieszyło Olka jak lektura powieści Philipa K. Dicka. Bohaterowie
Dicka nie byli herosami, w gruncie rzeczy nie byli nawet normalsami. Zawsze mieli
dużo więcej problemów ze sobą niż pozostali uczestnicy światów, które tworzył
chory psychicznie i  uzależniony od narkotyków gigant fantastyki z  USA. Dzięki
książkom Dicka Olek nabierał nieco nadziei – skoro ci nieudacznicy jakoś sobie
radzili w  tak zagmatwanych sytuacjach, to chyba on też zacznie sobie w  końcu
radzić, prawda?
Z podwórka dobiegały głosy grających w piłkę chłopaków z „Ostoi”, których Olek
w  myślach czasem kurtuazyjnie określał kolegami. Dzisiaj miał więcej spokoju.
Piękna letnia pogoda sprawiła, że chłopcy mieli inne rzeczy na głowie niż
podkładanie Olkowi świń. To była jedna z  zalet lata – w  dzień ośrodek był
opustoszały, więc Olek mógł wreszcie czuć się tu jak u siebie. Chodził po
korytarzach, siadał na schodach, oglądał zdjęcia i  tablice przez nikogo nie
niepokojony. Nareszcie mógł spokojnie się im wszystkim przyjrzeć bez strachu, że
ktoś go zajdzie od tyłu i obetnie mu nożyczkami grzywkę.
Odłożył książkę, bo przypomniał sobie parę, która wychodziła dziś rano z „Ostoi”.
To musieli być ci policjanci, o  których wspominał pan Adrian. A  jakby im
powiedzieć o tamtej sytuacji, o której mieli nie mówić? To by mogło rozwiązać część
problemów Olka. Może nawet zlikwidowaliby „Ostoję” i powysyłali jej mieszkańców
do innych domów dziecka? Oczywiście nie ma żadnej gwarancji, że gdzie indziej
Olek miałby lepiej. Ale dlaczego on ma cierpieć, a panu Adrianowi, który stworzył
tu takie cieplarniane warunki do psychicznego znęcania się nad bliźnim, ma
wszystko ujść płazem? Tylko jak dotrzeć do tych policjantów? Przecież Olek nawet
nie wie, jak się nazywają. Zadzwonić na 997?
Drzwi do pokoju się otworzyły i stanął w nich Adam.
– Olek, pan Adrian cię woła do gabinetu.
Olek wstał i posłusznie udał się do biura dyrektora placówki. Wszedł i stanął koło
jego biurka, czekając na dyspozycje.
– Oluś, usiądź, co tak stoisz – powiedział pan Adrian. – Czekaj, już kończę.
Gdy Olek siedział, zaczął się rozglądać po gabinecie dla zabicia czasu. W pewnym
momencie jego oczy utkwiły na wizytówce leżącej na rogu biurka. Sabina Trzmiel,
komisarz, Komenda Wojewódzka Policji w Katowicach.
– Olku, co robisz? – zagadał wreszcie pan Adrian.
– Czytam książkę, którą mi pan kupił.
– I co, podoba się?
– No tak, pierwsza część była super, druga też ekstra.
– A czemu nie pójdziesz pograć w piłkę? Piękna pogoda nie trwa cały rok. Może
idź się przewietrzyć.
– Nie lubię grać w piłkę – oświadczył beznamiętnie Jurczyk.
–  Olek, wiem, że masz tutaj ciężko. Przeżyłeś tyle, że sam bym pewnie tego nie
zdzierżył. Ale musisz spróbować się otworzyć. Wiem, że na początku to cholernie
trudne, ale przekonasz się, że potem pójdzie z górki. Po jakimś czasie zobaczysz, że
inni chłopcy nie są tacy straszni.
– Ale ja po prostu nie lubię grać w piłkę.
–  Nie mówię o  graniu w  piłkę, tylko ogólnie. Zaszywasz się, unikasz innych.
Dlaczego?
–  Bo mnie nie lubią. – W  jednym zdaniu Aleksander streścił swoje relacje
w „Ostoi”.
– Ale nie lubi się tych, których się nie zna. Spróbuj odezwać się w grupie, rzucić
jakimś swobodnym tekstem. Nawet jeśli cię wyśmieją albo zignorują, to co z tego?
Następnym razem będzie już łatwiej.
– Adam mnie lubi. Karol też mnie lubił, ale już go nie ma.
– No tak, tak. Adam i Karol to bardzo porządne chłopaki. Ale widzę, że z innymi
masz tu spore problemy.
– To może z nimi niech pan porozmawia? – Olek rzadko kiedy tak celnie odbijał
piłeczkę podczas rozmowy, więc trochę się ucieszył.
– Myślisz, że nie rozmawiałem? Ale co mam zrobić, jeśli z twojej strony nie ma
dobrych chęci do rozwiązania problemów? Nie mówisz mi o  żadnych sytuacjach,
w których ci dokuczają. Miałbym wtedy przynajmniej możliwość zareagować.
– To będę mówił.
Pan Adrian pokręcił bezradnie głową i wytarł pot z czoła. Doszedł do wniosku, że
w pokoju jest zdecydowanie zbyt duszno, i poszedł otworzyć szerzej okno. W tym
momencie Olek ruchem tak szybkim, że sam się tego po sobie nie spodziewał,
zgarnął wizytówkę leżącą na biurku dyrektora i wsadził do kieszeni spodni.
ROZDZIAŁ 5

Sabina Trzmiel
Srebrny opel astra zjechał ze Szkolnej w Teatralną i zaparkował wzdłuż Rawy. Dwoje
policjantów odpięło pasy i siedziało w milczeniu. Poruszanie się po omacku nigdy
nie jest miłe, szczególnie jeśli człowiek, który ma największe możliwości
rozświetlania mroku, bardzo oszczędnie nimi gospodaruje. Sprawdzenie aktywności
telefonów Piotra Machinka i Eweliny Daczyńskiej sprzed trzech dni mogłoby na tę
ciemnię rzucić nieco więcej światła, a nawet jeśli byłyby to niecelne strzały, to i tak
zupełnie bezpieczne dla strzelających. Niestety prokurator Kohut był znany z tego,
że na pierwszym miejscu stawiał brak jakichkolwiek nieprzyjemności dla swojej
osoby, a rozwiązanie sprawy na drugim.
Sabina wyciągnęła telefon i  uruchomiła notes. Jak na razie liczba zapisków nie
robiła wrażenia – wyglądała jak notatki zblazowanego studenta z nudnego wykładu.
Kilka haseł, parę krótkich pytań, niemal żadnych dłuższych zdań. Kierunek dalszych
działań wydawał się jasny – trzeba podążać za tabletkami lamborghini. Tylko jak to
robić, skoro nawet śledczy zajmujący się na co dzień narkotykami nie mają pojęcia,
skąd one się wzięły? Gdy zamordowany zostaje człowiek, u którego w  domu
znajduje się kilkaset tajemniczych tabletek ecstasy, można założyć, że mają one coś
z  tym wspólnego. Tym bardziej że zabity był studentem chemii. Sztuką jest to
podejrzenie skonkretyzować. Według Brandysa student pierwszego roku na pewno
nie miałby takiej wiedzy, żeby zrobić przepis na lambo. Według Świerczewskiego
wychowanek domu dziecka utrzymujący się z miejskiego stypendium na pewno nie
miał zasobów, żeby uruchomić potrzebne do produkcji laboratorium. O  ile da się
zrobić chałupniczymi metodami amfetaminę, i to raczej ilości mniejsze niż większe,
to już nowatorskie ecstasy na dużą skalę na pewno nie.
Jedyny wniosek, jaki się nasuwał, był taki, że Łukasz pomagał przy produkcji.
Student chemii to wymarzony kandydat na pomagiera – potrzebuje pieniędzy, ma
podstawową wiedzę o odczynnikach i syntezach chemicznych, no i w końcu nie ma
pleców, więc w  razie czego łatwo będzie go zastraszyć. Mógł kończyć partię i  z
jakichś względów wziąć ją do domu, a nie zostawić w narkotykowej kuchni. Mogli
go zabić konkurenci, którzy chcieli mu zabrać towar, a  Naraziński nie chciał im
powiedzieć, gdzie jest, albo zwyczajnie nie umiał, bo był otumaniony kodeiną.
Mogli go też zabić zleceniodawcy, bo groził, że zacznie pracować dla kogoś innego,
jeśli nie dostanie większych pieniędzy.
Prawdopodobne kon guracje można by mnożyć. Bez punktu zaczepienia to i tak
czyste teoretyzowanie. Takim punktem zaczepienia mogłyby być dane z  telefonu
Machinka. To w  końcu najlepszy przyjaciel zabitego, który także studiuje chemię.
Trudno uwierzyć, że nie wiedział o  rodzaju pracy dorywczej, którą parał się jego
kolega. A  jeśli wiedział, to pewnie chętnie sam by się przyłączył. Sabina widziała
w  Machinku wyzierającą wręcz potrzebę wyrwania się z  tej niewielkiej klitki
w rozpadającej się kamienicy, i to za wszelką cenę. Nawet jeśli miałoby to oznaczać
kon ikt z  prawem. Tylko po co w  takim razie pracował w  KFC? Traktował pracę
w fast foodzie jak osobistą pralnię brudnych pieniędzy?
Pozostałe wątki były jeszcze bardziej iluzoryczne. Informacja o  śmierci Łukasza
nie zrobiła specjalnego wrażenia na Ewelinie, ale to jeszcze nie znaczy, że miała z nią
coś wspólnego. Tym bardziej że dane z jej telefonu z dnia zabójstwa nie pokazały nic
podejrzanego. Najprawdopodobniej po prostu była typem zimnej femme fatale,
która najpierw okręca sobie swoich kochanków wokół palca, a  potem bez żalu ich
zostawia. Poza tym młode kobiety raczej nie wydają wyroków śmierci na swoich
byłych – na tym etapie życia jeszcze jest za mało do stracenia, żeby się wplątywać
w takie grube sprawy.
Wiceprezydent Bartol też nie zrobiła na Sabinie dobrego wrażenia. Widać było aż
zbyt wyraźnie, że pod dobrymi manierami czai się gotowe na wszystko bezwzględne
babsko, które przy pomocy mało chwalebnych metod usunie każdego, kto stanie na
drodze. Tylko czym sierota rodem z  Szopienic mogła zagrozić reprezentantce
miejskiej elity władzy?
Poza tym w dużych polskich miastach wiceprezydenci raczej nie zlecają zabójstw
– Katowice to nie Neapol, a Śląsk to nie Kalabria. I nawet nie chodzi o to, że polskie
elity są moralnie lepsze od włoskich. Po prostu w Polsce lokalne sitwy są zbyt mało
zdyscyplinowane, żeby tak duże sprawy nie wychodziły po jakimś czasie na jaw.
Ktoś się z  kimś pokłóci, potem ten drugi postanowi temu pierwszemu zrobić na
złość i  po kilku miesiącach o  sprawie wiedzą wszystkie media. W  anarchizującym
nadwiślańskim grajdole utrzymanie czegokolwiek w  tajemnicy jest niezwykle
trudne, regularnie wyciekają niejawne informacje państwowe, a na pieczątkę „ściśle
tajne” nawet członkowie rządu patrzą z  przymrużeniem oka. Z  tego prostego
powodu polskie elity władzy już dawno dały sobie spokój z  najcięższymi
przestępstwami. Mniejsze lub większe przekręty, czasem warte nawet miliony
złotych, to oczywiście, wciąż bardzo chętnie, najwyżej zaprzyjaźniony sędzia wlepi
zawiasy. Ale siedzenia kilkadziesiąt lat w  więzieniu z  ludźmi z  zupełnie obcych
środowisk nikt rozsądny nawet nie zamierza brać pod uwagę.
Olbrzymi dyrektor domu dziecka ze wszystkich przesłuchiwanych wydał się
Sabinie zdecydowanie najprzyzwoitszy. Sympatyczny i  otwarty człowiek, który
został zesłany na placówkę w biednej dzielnicy miasta, a mimo to nie biła od niego
niechęć do wykonywanej pracy. Zresztą sam dom dziecka też wydał się policjantce
całkiem przyjemnym miejscem, a jego mieszkańcy nie wyglądali na osoby, którym
dzieje się jakaś krzywda. Owszem, na schodach spotkali tego bladego i  chudego
chłopca, który sprawiał wrażenie tak zagubionego, że komisarz przez chwilę nawet
chciało się płakać, tylko że takich outsiderów można znaleźć w  każdej klasie
w szkole.
Pozostaje więc nadzieja, że Cannibal się zlituje nad policją i  przekaże dane
z tajemniczego telefonu Narazińskiego w miarę szybko. Najwcześniej jutro miały się
też wreszcie pojawić wyniki analiz różnego rodzaju śladów biologicznych, które
znaleziono w  mieszkaniu Narazińskiego i  oddano do laboratorium. Do tego czasu
musieli się decydować na różne desperackie kroki – takie jak korzystanie z  usług
policyjnych informatorów, których dane nie były bardziej wiarygodne niż
doniesienia prawicowych szmatławców typu „Warszawska Gazeta”. Na szczęście ci
informatorzy byli zwykle półgłówkami, którzy wplątali się we współpracę z policją
nie z  własnej woli, lecz z  głupoty, więc często zdarzało im się przez przypadek
palnąć coś ciekawego.
Wreszcie tylne drzwi astry otworzyły się i na fotelu usiadł zdyszany mężczyzna.
W całej kabinie rozniósł się specy czny zapach człowieka, który kilkanaście godzin
dziennie spędza na ulicy – mieszanina potu i spalin samochodowych z domieszką
wyziewów alkoholowo-nikotynowych. Sabina nawet nie spojrzała w  kierunku
informatora, jego widok nie był jej do niczego potrzebny. Niech się Świerczewski
zajmuje rozmawianiem z  takimi typami. On w  sumie nawet to lubi. Może ich bez
przeszkód besztać, pouczać i okazywać swoją przewagę negocjacyjną.
– Cześć. Sorki, że czekaliście – rzucił swobodnie mężczyzna.
–  Jakie, kurwa, cześć? Jakie czekaliście? – oburzył się Andrzej. – Dzień dobry
państwu. Przepraszam, że państwo czekali.
– Dzień dobry państwu. Przepraszam, że… eeee… państwo czekali. – Informator
pochwalił się niezwykłą jak na bywalców ulic pamięcią krótkotrwałą.
Świerczewski rzucił w  jego kierunku jedną z  tabletek lamborghini. Mężczyzna
najpierw ją prawie zgubił, lecz gdy wreszcie ją znalazł gdzieś na podłodze
samochodu, jego twarz się rozjaśniła.
– Mów, co o tym wiesz – prosto z mostu przedstawił swoje oczekiwania Andrzej.
–  Łooo kurwa, to znaczy, eee, pewnie tyle, co pan. To znaczy świetnie kopią,
ludzie to uwielbiają, ale skąd to się, kurwa, wzięło, to chuj wie, szczerze mówiąc.
– Ale co ludzie o tym mówią, to pewnie wiesz.
– No, że chyba są z Tychów, ale w sumie to nie wiadomo. Ale zajebiście kopią. To
już mówiłem? Aha, mówiłem… No i  w sumie tylko tyle jeszcze, że jak się nimi
handluje, to lepiej się ukrywać przed ludźmi Krzyśka, nic więcej, przepraszam, no,
kurwa.
– Jakiego Krzyśka? – odezwała się nagle Sabina, błyskawicznie odwracając się do
tyłu i  spoglądając w  zmęczone oczy mężczyzny, który bardzo szybko skierował je
w bok.
– No jak, to wy nie znacie Krzyśka? – zapytał bardzo wolno informator.
– Nie graj z nami, synek, bo cię wrzucę do Rawy i cały wieczór będziesz chodził
mokry – zaproponował mało przyjemną opcję Andrzej.
– Nooo, chodzi o Krzyśka Friedricha.
– Właściciela Frenezji? – dopytał Świerczewski.
– Tak, jego. Bardzo nie lubi, gdy ktoś ma lambo w jego klubie. Trzeba się z nimi
czaić i tak dalej.
–  Czyli jeśli, teoretycznie, coś stałoby się komuś, kto sprzedaje lamborghini, to
mogłaby to być sprawka Friedricha? – zapytała ostrożnie Sabina.
–  Nie wiem, czy Krzyśka, bardziej jego ludzi, on w  sumie nie jest taki, ale im
często coś się przywidzi, coś źle usłyszą, no, wie pani. Tak między nami: kiedyś
wisiałem im grubszą kasę, no… brałem na zeszyt w  barze, jego ludzie spuścili mi
wpierdol, przyjechał Krzysiek i pyta, czemu mi wpierdolili, a oni, że przecież mieli
ściągnąć kasę, a  on, że wpierdol to nie to samo, co ściągnięcie kasy. No, wiecie
państwo, o co mi chodzi?
– A ci, co sprzedają lambo, to mówią, że skąd to mają? – zapytał Świerczewski.
– Wsiadają z tyłu do auta i jakiś gość w czapeczce i ciemnych okularach daje im
tabsy. Potem oddają hajs tak samo. Nikt nie wie, kim oni są.
– Dobra, to na razie tyle.
– Oczywiście, do widzenia państwu – kulturalnie pożegnał się ten pożal się Boże
informator i już chciał wysiadać, gdy rozległ się krzyk Andrzeja.
– Ej, kurwa, a tableta? Oddawaj. Myślisz, że ci ją dałem?
– A tak, tak, już, już, przepraszam – odpowiedział grzecznie mężczyzna, grzebiąc
szybko w kieszeniach.

Piotr Machinek
Machinek spojrzał na zlewający się płyn z mieszaniną dumy i czułości niczym ojciec
na twarz długo wyczekiwanego syna, któremu dopiero co odcięto pępowinę.
Pięknie, jeszcze tylko wytrącić, osuszyć i  będzie doskonała amfetaminka, a  nowy
pracodawca będzie zadowolony.
Zza jego pleców na spływający płyn patrzył Daniel i z aprobatą kiwał głową.
– Wygląda i pachnie dobrze – stwierdził.
–  I  takie będzie na koniec – zapewnił Piotrek. – Będziemy to osuszać za jakąś
godzinę. W tym czasie kupiłbym parę rzeczy. Podwieziesz mnie?
– Masz prawko?
– Mam.
Daniel otworzył jedną z szu ad i wyciągnął z niej kluczyki. Podał je Piotrkowi.
–  Myślę, że można ci już względnie ufać, więc trzymaj. Będziesz jeździł tym.
Niebieska corsa, stoi parę samochodów przed moim, wzdłuż ulicy.
– O, samochód służbowy, elegancko! Coraz bardziej mi się tu podoba – ucieszył
się Piotrek. – To może w końcu mi powiesz, jak masz na nazwisko?
– A po co ci to?
– Ty wiesz, jak ja mam, to fajnie by było, żeby było vice versa, co nie?
– Jedź już lepiej, żebyś zdążył dziś dokończyć partię.
Machinek pokręcił głową z rezygnacją i wyszedł. Stojąc przed malutką kamienicą,
wyciągnął rękę do góry, jakby szukał zasięgu, i nacisnął przycisk pilota. Kilkadziesiąt
metrów dalej zapikała niebieska corsa. Piotrek ucieszył się, że naprawdę ma
służbowy samochód, bo jeszcze przed chwilą nie do końca w to wierzył, i podszedł
do auta. W miarę nowa corsa, oczywiście jak na polskie warunki, czyli mniej więcej
siedmioletnia, może nie była efektowna, ale zapewniała niezbędny komfort –
klimatyzację, radio z  funkcją aux, skromny komputer pokładowy. Czego w  jego
wieku można chcieć więcej? Szkoda, że Łukasz już tego nie zobaczy. Pewnie by mu
zazdrościł.
Jadąc samochodem, Piotr znów zaczął myśleć o jego śmierci. Czy to możliwe, że
naprawdę został zamordowany? Można się było tego domyślić z pytań, jakie stawiali
policjanci. Ale skoro Naraziński wplątał się w jakiś szajs, to dlaczego Machinek nie
miał o tym pojęcia? Przecież podobno mówili sobie o wszystkim.
Trudno mu było uwierzyć w  samobójstwo Łukasza, ale w  zabójstwo jeszcze
trudniej. Kto mógłby chcieć go zabić? Ewelina to wredna suka, zdolna podłożyć
każdemu najgorszą świnię, ale do zabójstwa by się nie posunęła. Poza tym
musiałaby je zlecić, bo Łukasz był od niej dużo silniejszy, zresztą od Piotrka też.
I  skąd miałaby wziąć na to pieniądze? No okej, akurat pieniędzy ostatnio trochę
zarobiła w sposób, który był na uczelni tajemnicą poliszynela. Ale komu miałaby to
zlecić? Oczywiście przechwalała się jakimiś swoimi znajomymi, którzy mogliby
zrobić wiele, ale to była czcza gadanina, zwykłe przechwałki młodej dziewczyny,
której uroda zbyt uderzyła do głowy. I po co miałaby go zabijać? Mógł ją postraszyć,
że zdradzi kilka jej tajemnic, na przykład rodzicom. Naraziński bez wątpienia użył
tego argumentu, w końcu lubił się bawić w takie małe szantaże, choć potem nigdy
swoich gróźb nie realizował. Ewelina mogła się wkurwić, no, ale bez przesady, nie
jesteśmy w Meksyku.
Jedyny rozsądny trop mimochodem podrzucił ten sztywny gliniarz. Chemicy
musieli być rozchwytywani w czarnej stre e. Łukasz nigdy nie mówił przyjacielowi
o żadnej ofercie ze strony dilerów, może po prostu czekał, aż sprawa dojrzeje, ale nie
zdążył. W każdym razie praca u Daniela dawała Piotrowi niepowtarzalną szansę, by
powęszyć w sprawie śmierci kolegi. No i zarobić więcej pieniędzy, zresztą w bardzo
oryginalny sposób. Co prawda, na bakier z  prawem, ale przez te niespełna
dwadzieścia lat młody Machinek zdążył już sobie wyrobić pogląd, że prawo służy
głównie do bicia po głowie ludzi, których nie stać na dobrego adwokata.
Wpadł do sklepu z  odczynnikami w  centrum chwilę przed zamknięciem.
Zapakował wszystko do reklamówki, zapłacił gotówką i  wziął paragon, który
schował grzecznie do bajtlika, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Celowo zaparkował
nieco dalej, żeby sprzedawca nie dojrzał marki i  koloru samochodu, dzięki czemu
czuł się nie tyle bezpieczny, ile ważny, niczym gangster. Wsadził zakupy do
bagażnika i już miał wchodzić do samochodu, gdy jakaś ręka spoczęła na jego barku
i obróciła go jak zabawkę.
– Piotruś, no, Pan mi cię zesłał! Kurwa, dawno żeśmy się nie widzieli – odezwał
się wysoki i żylasty facet w średnim wieku, ziejący alkoholem i szlugami.
– Czarek? Co ty tu robisz? – wysapał przerażony Piotrek, z którego poczucie bycia
gangsterem w mig wyparowało.
–  No, wyszedłem, cztery dni temu. Co myślałeś, Piotruś, że już się nie
zobaczymy? Co z moimi zainwestowanymi pieniędzmi?
– No, kurde, Czarek, zniknąłeś. Nie mieliśmy jak ci oddać.
Czarek, który w  więzieniu najwyraźniej okrzepł i  nabrał siły, rzucił Piotrka na
maskę, przygniótł go i zbliżył swoją przepitą gębę do jego twarzy, przez co wyglądali
jak zakochana para całująca się na samochodzie.
– Nie wkurwiaj mnie. Jeździsz sobie corsunią, więc nawet nie mów, że nie masz
dla mnie tego piątaka.
– Ale jak to piątaka? Przecież pożyczyłeś nam pięć kółek na dwóch, więc po dwa
i  pół – wysyczał Machinek z  trudem, bo Czarek przygniótł mu przedramieniem
szyję.
–  Nie graj gupa. Łukaszka już nie ma z  nami. Co, myślisz, że nie wiem, że nie
mam uchów na ulicy?
– Dobra, Czarek, puść mnie, to się dogadamy.
Czarek z  uznaniem pokiwał głową i  pozwolił Piotrkowi przybrać pozycję
wertykalną.
–  Daj mi trochę czasu. Nie mam teraz, poważnie, ale ci oddam, przysięgam.
Zarobię w niedługim czasie.
–  Ale, Piotrek, to była inwestycja. Miałem coś jeszcze dostać chyba? Co z  tym
waszym planem?
–  No, pojebało się, ty zniknąłeś, Łukasz potrzebował gotówki. Obiecał, że
nazbiera przed twoim wyjściem.
–  Ja przecież wiedziałem, że on cię wypierdoli. No, po prostu wiedziałem od
początku. Ty przecież wiesz, że ja wszystko widzę, ja świetnie czytam takie rzeczy.
Wiesz o  tym, prawda? Od razu wiedziałem, że w  tej waszej dwójeczce to ty jesteś
tym ruchanym w dupę.
–  Nie wyjebał mnie, po prostu się zjebało trochę, no i  tak wyszło. Ale oddam,
przysięgam.
–  Masz dwa dni. Kasa plus zwrot z  inwestycji, tak jak się umawialiśmy. Wiesz,
gdzie mnie szukać, pizdeczko – zakończył dyskusję Czarek, na pożegnanie
sprzedając Piotrkowi soczystego liścia.
Niedoszły gangster, a  obecnie sponiewierany dłużnik, Piotrek Machinek, wrócił
do małej kamienicy, w  której mieściło się jego nowe miejsce pracy, w  bardzo
średnim nastroju, mało rozmowny i nieco przybity, a nawet trochę blady.
Na szczęście wytrącanie alfametylofenyloetyloaminy, w  skrócie nazywanej
amfetaminą bądź też spidem tudzież fetą, a  czasem nawet władkiem lub łajtem,
przebiegło wzorowo, co pozwoliło Piotrkowi zapomnieć o  przykrym spotkaniu
i cieszyć się pierwszym sukcesem w nowym miejscu zatrudnienia.
– Te, Pioter, a ty co taki przybity? Coś się stało? W sklepie o coś rozpytywali? –
zapytał Daniel, usypując sobie testową kreskę.
– Nie, coś ty, wziąłem nawet paragon, żeby nie było żadnego przypału.
–  Ale wiesz, że masz mi o  wszystkim mówić? O  wszystkim, co się będzie
pierdolić, nawet jak cię przyciśnie woda z dupy, chcę to wiedzieć.
– Jasne, jasna sprawa. Po prostu się denerwowałem, jak wyjdzie pierwsza partia.
Wciągnij to, żebym już wiedział.
Daniel posłuchał Machinka i  wciągnął niedużą kreskę szybko i  sprawnie jak
niemiecki odkurzacz. Najpierw się skrzywił, pomasował nos, który stał się
czerwony, coś wysapał, ale chyba do siebie, potem mu przeszło, a nawet trochę się
uśmiechnął. Zaraz potem jego twarz rozjaśnił blask prawdziwego, szczerego
entuzjazmu.
– Kurwa, stary, już czuję, że jest zajeboza.
Piotrek odetchnął z  ulgą i  nawet pozwolił sobie na niewielki uśmiech. Daniel
podszedł do niego z wyciągniętą dłonią.
–  Tak naprawdę nazywam się Dawid. Dawid Kwiek – zdradził swoje nazwisko,
zaśmiewając się przy tym sztywnym rechotem człowieka, w którego mózg właśnie są
pompowane gigantyczne ilości dopaminy i noradrenaliny.

Sabina Trzmiel
Ewelina Daczyńska przeczesała swoje piękne blond włosy dłonią i  ze znudzoną
miną spojrzała na Sabinę. Przy każdym takim geście Andrzej ciężko wzdychał, jakby
usilnie starał się przypomnieć sobie, że ma żonę, a kobieta siedząca naprzeciw była
przesłuchiwana w sprawie, którą prowadził. Za każdym razem Sabina spoglądała na
niego z litością. Proszę bardzo, na co dzień taki mądry Andrzejek, człowiek idealny,
mąż i ojciec dwójki dzieci, nie pije, nie pali, a jak tylko pojawi się przed nim ładna,
młoda dziewczyna, zaraz wygląda jak bezdomny pies w centrum miasta w środku
lata, szukający kropli wody. Zawsze w  takich sytuacjach Trzmiel przypominała
sobie, jak tęskni za współpracą z Góralczykiem, przed którym mogłaby się rozebrać
Miss Wszechświata, a i tak jego głowę zaprzątałoby głównie to, żeby się podpisała na
protokole.
Zgodzili się, żeby przesłuchać Ewelinę późnym popołudniem, gdyż wcześniej była
podobno zajęta. Trudno powiedzieć czym, bo nie chciała zdradzić, była zajęta i już.
W sumie nic na nią nie mieli, więc poszli jej na rękę. Najchętniej przesłuchaliby ją
w  domu, ale Kohut uparł się, że trzeba to zrobić na komendzie, spisując protokół.
Skoro wystąpiliśmy o dane z jej telefonu, to wszystko ma być lege artis, powiedział.
„Ten człowiek nawet jak włącza telewizor, myśli głównie o  tym, jaki mieć
dupochron, gdyby go żona spytała, dlaczego właściwie go włącza”, pomyślała Sabina.
Daczyńska weszła na komendę w momencie, gdy wielu jej pracowników akurat ją
opuszczało. Ubrana w zwiewną sukienkę, odsłaniającą jej zgrabne nogi i małe, lecz
jędrne piersi, zrobiła furorę wśród męskiej części załogi. Ci, co mieli żony, podążali
za nią wzrokiem tylko ukradkiem, ci, co mieli okulary, poprawiali je palcem
wskazującym, ci, co mieli wąsy lub brodę, gładzili je nerwowym ruchem dłoni.
Naczelnikowi Drzymale wypadła z ręki teczka. Sabina patrzyła na tę szopkę, stojąc
oparta o  ścianę obok swojego pokoju i  myśląc z  zażenowaniem, że jutro rano ci
wszyscy żałośni faceci przyjdą do pracy, zgrywając poważnych żywicieli rodzin.
Daczyńska nie powiedziała nic ponad to, co mówiła Sabinie w  dzień śmierci
Łukasza we własnym mieszkaniu. Owszem, zerwali ze sobą, bo Naraziński był
trudnym i  zaborczym człowiekiem. Potem poszła do domu się wyciszyć. Nie, nie
wie, czy Łukasz wplątał się w jakieś ciemne interesy, ale mógł to zrobić. W ostatnim
czasie stał się tajemniczy i generalnie ich kontakty nie były już tak intensywne jak
kiedyś.
– A czy mówił o czasie spędzonym w domu dziecka? – Przesłuchanie prowadziła
Sabina, żeby Andrzej się nie udusił, w  końcu trudno jest równocześnie sapać
i mówić.
–  Niewiele. On w  ogóle mało mówił o  swojej przeszłości. Nie lubił mówić
o  czasach, gdy jego rodzice jeszcze żyli. O  wypadku też starał się nie wspominać.
Łukasz był z jednej strony bardzo towarzyski, lubił otaczać się ludźmi, ale z drugiej
strony był bardzo zamknięty, nie lubił się przed nikim otwierać, zwierzać, czuł się
wtedy… nie wiem, skrępowany?
– Czyli o wypadku też nie wspominał?
– Tylko tyle, że był i zginęli wtedy jego rodzice. O pobycie w domu dziecka, że go
nie znosił, trudno mu było dostosować się do reguł.
– Mógł się wtedy z kimś pokłócić? Ale tak ostro, na noże, rozumie pani?
– Jasne, rozumiem. Oczywiście, że mógł, tak jak się posprzeczał z połową roku na
uniwerku. Mógł wielu ludziom zajść tam za skórę. Podejrzewam, że zaraz po
wypadku mógł być jeszcze bardziej wkurzający niż na studiach. Tylko że nie znam
żadnych nazwisk.
– Przepraszam za to osobiste pytanie, oczywiście może pani nie odpowiadać. Ale
właściwie dlaczego pani z  nim była, skoro to był tak ciężki człowiek według pani
słów?
Daczyńska zaśmiała się ze swobodą i znów przeczesała włosy.
– Pewnie dlatego, że się w nim zakochałam. Ale to mija.
–  Okej, dziękuję. Ostatnia rzecz. Szukamy laptopa Łukasza. Nie było go
w  mieszkaniu, a  według Piotra Machinka Łukasz miał laptop. Może zostawił go u
pani? Potrzebujemy go do śledztwa.
Przez twarz Eweliny przebiegł grymas, na który wcześniej absolutnie sobie nie
pozwalała. Nagle przestała dbać o  swój wygląd i  swoje gesty, tylko zaczęła się
intensywnie wpatrywać w komisarz.
– Jak to? No, ja właśnie chciałam na koniec zapytać o ten laptop. Mam tam parę
rzeczy, których na mus potrzebuję. Nie mają go państwo?
–  Nie mamy, poza tym nawet gdybyśmy mieli, to nie moglibyśmy go pani
udostępnić – odpowiedziała spokojnie Sabina.
– Ale ja go potrzebuję! Nie rozumie pani? – krzyknęła dziewczyna.
Świerczewski przestał wpatrywać się w  ścianę i  spojrzał na Daczyńską zupełnie
inaczej niż jeszcze chwilę wcześniej. Sabina wciąż przyglądała jej się z takim samym
obojętnym spojrzeniem, za to na jej twarzy zagościł delikatny uśmiech. Poczuła, że
coś chwyciła, więc postanowiła delikatnie pociągnąć żyłkę od wędki.
– To pani chyba nie rozumie, że go nie mamy – odpowiedziała bardzo spokojnie,
lecz stanowczo Sabina. – Ale nawet jak go znajdziemy, to go pani nie damy nawet na
minutę. A  co takiego pani tam trzyma, że pozwoliła sobie pani krzyknąć na
funkcjonariuszy?
– Nic takiego, przepraszam. Zwykłe rzeczy, do szkoły, potrzebuję na egzaminy we
wrześniu. – Mówiąc to, dziewczyna sięgnęła bezwiednie do wiszącej na oparciu
krzesła torebki i wyciągnęła drżącymi rękami papierosy.
– Tu się nie pali – postawiła ją do pionu Trzmiel.
–  A  tak, tak, oczywiście. – Ewelina schowała paczkę równie szybko, jak ją
wyciągnęła.
– Materiały z uczelni są aż tak ważne?
–  No tak, wie pani, pierwszy rok jest stresujący, można stracić głowę.
Przepraszam jeszcze raz. Mają państwo jeszcze jakieś pytania?
– Nie, na razie nie mamy już żadnych pytań.
Daczyńska wstała, zabrała torebkę i bez słowa zamierzała opuścić pokój.
– Pytań nie mamy już żadnych, ale została jeszcze jedna sprawa.
Ewelina odwróciła się i spojrzała na Sabinę wzrokiem człowieka, który właśnie się
dowiedział, że deweloper, któremu wpłacił ogromną zaliczkę, ogłosił upadłość.
– Jaka sprawa? – spytała nerwowym tonem.
– Musi pani podpisać protokół – odpowiedziała z satysfakcją Sabina, bawiąc się
długopisem.

Olek Jurczyk
Olek Jurczyk wystawił twarz w  stronę uderzających w  niego kropli ciepłej wody.
Spłukał już z  siebie płyn do kąpieli, ale postanowił jeszcze chwilę stać pod
przyjemnym strumieniem. Gorąca woda relaksowała napięte przez cały dzień
mięśnie. Koledzy Olka śmiali się, że wygląda jak naciągnięta sprężyna – ściśnięte
usta, zaciśnięte palce u rąk, ramiona nienaturalnie podciągnięte do szyi. Olek
poruszał się po życiu jak bokser po ringu, w  nieustannej gotowości do przyjęcia
uderzenia, z  tą różnicą, że bokserowi Jurczykowi ktoś wyłączył funkcję zadawania
ciosów. Po kilkunastu godzinach takiego napięcia zmęczone mięśnie potrzebowały
chwili wytchnienia, którą zawsze był właśnie wieczorny prysznic. Nie tylko dlatego,
że ciepła woda rozluźnia ciało. Również dlatego, że pod prysznicem Olek czuł się
względnie bezpiecznie. Kabinę można było zamknąć od wewnątrz, a  jak na razie
mieszkańcom „Ostoi” jeszcze nie przyszło do głowy, żeby sforsować to
zabezpieczenie.
Olek zakręcił kurek i obrócił się, żeby się wytrzeć. Ręcznik zostawił przerzucony
przez drzwi kabiny, podobnie zresztą jak majtki, spodenki i  koszulkę. Niestety
żadnego z tych elementów jego ekwipunku na drzwiach nie było. Chłopak usłyszał
za to stłumione śmiechy z zewnątrz.
– Ej, oddajcie mi to – zajęczał niepewnie.
W odpowiedzi znów usłyszał stłumiony rechot.
– Ratunku! – krzyknął, bo tylko to przyszło mu do głowy.
Tym razem niewielka sala łazienkowa ryknęła już śmiechem całkiem głośnym.
Olek miał dwa wyjścia – mógł czekać w  kabinie, aż reszcie się znudzi, i  wyjść
dopiero wtedy. Najprawdopodobniej ubrań nie znalazłby na ławeczce i  musiałby
przejść korytarzem do pokoju zupełnie nagi. Mógł też wyjść od razu i  przyjąć
odpowiednią dawkę upokorzenia, dzięki czemu szybciej miałby to za sobą
i  wróciłby do pokoju. W  sumie ta druga opcja wydawała się atrakcyjniejsza.
Upokorzeń przeżył już tyle, że jedno więcej nie zrobi różnicy. A  przynajmniej
szybciej wróci do lektury Upadku Hyperiona Simmonsa.
Nieco zrezygnowany otworzył więc drzwi kabiny i  wyszedł na zewnątrz,
przyjmując pozę stojącego w  murze piłkarza, chroniącego genitalia przed
uderzeniem piłką. Czterech chłopaków stało w niewielkim pomieszczeniu, kiwając
z uznaniem głowami. Jeden z nich trzymał zwinięte w kulkę rzeczy Olka.
–  Dobra, Olek, pokaż jaja i  spadamy – zaproponował pojednawczo najstarszy
z nich.
Olek w odpowiedzi energicznie pokręcił głową.
–  Olek, pokaż jaja, dwa razy nie będę powtarzał – tym razem już wyraźnie
zagroził chłopak.
Olek znów w odpowiedzi energicznie pokręcił głową.
Szef bandy kiwnął głową i dwóch chłopaków rzuciło się na Jurczyka. Chwilę się
poszarpali. Uczciwie mówiąc, trwało to najwyżej kilka sekund i za moment Olek był
już ukrzyżowany na drzwiach kabiny, a  jego ręce zamiast gwoździ przytrzymywali
w górze dwaj chłopcy, śmiejący się przy tym do łez. Trzymający rzeczy Olka chłopak
lewą ręką zakrywał usta, żeby nie ryknąć śmiechem. Najstarszy ze wszystkich
podszedł do Olka i  schylił się do wysokości jego genitaliów, które zaczął
obserwować ze znawstwem.
– Rety, Olek, ty nawet jaja masz tak skurczone, jakby miały ci do brzucha pitnąć.
Jeszcze nigdy nie widziałem tak skurczonych jaj – ciągnął schylony, obserwując
genitalia Jurczyka niczym okaz bardzo rzadkiej jaszczurki.
Wreszcie podszedł jeszcze bliżej i pstryknął palcami w końcówkę prącia Jurczyka.
Olek lekko jęknął z  bólu, który okazał się być jednak zaskakująco niewielki.
Najstarszy z oprawców wyprostował się i podsumował swoje obserwacje.
– Fajne te jaja, takie nie za duże, ha, ha.
Przytrzymujący Olka chłopcy puścili go i  serdecznie się zaśmiewali ze swojego
przedniego dowcipu. Nagle drzwi do łazienki się otworzyły i  wszedł dyżurujący
wychowawca. Popatrzył na momentalnie spoważniałe twarze czterech chłopców
oraz na nagiego Olka, który znów przyjął pozę piłkarza stojącego w murze.
–  Co tu się dzieje?! Czy was kompletnie porąbało? – krzyknął mężczyzna
i  chwycił najstarszego chłopaka za koszulkę tak mocno, że chyba podniósł go na
kilka milimetrów. – Ty idziesz ze mną do gabinetu. To nie będzie miła rozmowa. Wy
trzej do pokojów, wami się jeszcze zajmę. Olek, ubierz się i idź do swojego pokoju,
przyjdę do ciebie przed spaniem.
Olek szybciutko się ubrał i popędził do siebie. Rzucił się na łóżko i ukrył twarz
w poduszce. Nawet mu się niespecjalnie chciało płakać, zdążył się już przyzwyczaić,
ale przez chwilę nie chciał patrzeć na świat, a  wsadzenie twarzy w  poduszkę
wydawało mu się skuteczniejsze niż zwykłe zamknięcie oczu. Wreszcie chwycił
telefon i  napisał SMS-a do Karola: „Śmiali się z  mojego penisa w  łazience ;(”. Po
minucie przyszła odpowiedź: „Jak się trzymasz?”. „Dobrze, szkoda, ze Cie tu już nie
ma”.
Na kolejną odpowiedź od Karola musiał poczekać już trochę dłużej, ale wreszcie
przyszła: „Niedługo tez wyjdziesz. Dzwoniłes do tej policjantki?”. Olek odpisał:
„Jeszcze nie”. Tym razem Karol nie tracił czasu: „Kurde, Olek, skup się, to jest
wazne!”. „Zaraz to zrobie” – odpisał.
Wreszcie sięgnął do szu ady po schowaną tam wizytówkę, wystukał numer
i zadzwonił.
–  Komisarz Trzmiel, policja, słucham? – odpowiedział ciepły, damski głos, lecz
Olek nie wydusił z siebie ani słowa.
– Halo!
Rozłączył się. Musi to jeszcze przemyśleć. Musi to sobie poukładać w głowie.
DZIEŃ CZWARTY
ROZDZIAŁ 6

Sabina Trzmiel
–  Tak w  ogóle ktoś zadzwonił na mój służbowy telefon wczoraj wieczorem –
powiedziała Sabina, włączając komputer.
Świerczewski dopiero dochodził do siebie, popijając kawę, której nie zdążył wypić
rano w domu, więc nie odpowiedział.
– Słyszysz? Ktoś wczoraj do mnie dzwonił – ponowiła komunikat policjantka.
– Ale kto?
– No właśnie nie wiem, bo się nie odezwał. Na służbowy telefon. Oddzwoniłam,
ale nie odebrał.
– Może pomyłka.
– Też tak wczoraj myślałam, ale od rana nie daje mi to spokoju. Jak za dwa dni
dalej nie będziemy mieli nic konkretnego, trzeba sprawdzić ten numer. Oczywiście
jeśli szanowny pan Kohut wyrazi zgodę.
Świerczewski kiwnął głową i  zabrał się do śniadania, którego najwyraźniej
również nie zdążył zjeść przed wyjściem.
– A co ty taki nieogarnięty dzisiaj? To do ciebie niepodobne – zagadała Sabina.
–  Mieliśmy wczoraj z  Ewką bardzo romantyczny wieczór – odpowiedział
tajemniczo Andrzej.
– Chyba się przeciągnęło. Będzie coś z tego?
– Znaczy trzecie dziecko? Czemu nie, w sumie fajnie by było.
– Ja bym chyba nawet dwójki nie ogarnęła.
– Na razie myśl tylko o pierwszym, bo bez niego nawet tego drugiego nie będzie.
Sabina roześmiała się na cały głos i  odwróciła się do swojego monitora.
Prostolinijny konserwatyzm Świerczewskiego zwykle ją wkurzał, ale często wprawiał
w dobry humor. Tym bardziej że akurat tradycyjny familiaryzm Andrzeja nie był na
pokaz – ten człowiek naprawdę za swoją rodzinę oddałby wiele, jeśli nie wszystko.
Czasem Trzmiel mu zazdrościła, że w  jego życiu osobistym wszystko już zostało
poukładane i  przyklepane na wieki wieków. Może to mało ekscytujące, ale
przynajmniej szukanie partnerki na resztę życia ma już z  głowy i  nie musi się
martwić, że na starość nie będzie miał do kogo się odezwać. Sabina te kluczowe
decyzje miała jeszcze przed sobą. Z  jednej strony fajnie, bo wciąż różne życiowe
drogi stały przed nią otworem. Z drugiej trochę kaplica, bo ciągle towarzyszyły jej
niepewność i lęk, że nikogo nie znajdzie i zostanie sama jak palec.
Na szczęście te rozmyślania o  samotności przerwał wchodzący do pokoju
Andrzej Kohut. Prokurator wyglądał na dziwnie pobudzonego jak na tak wczesną
porę. Trzymając w  ręce teczkę z  dokumentami, rozsiadł się na wolnym fotelu
obrotowym i zaczął się na nim kręcić, jakby na coś czekał.
– Macie coś nowego?
– Mamy – pochwaliła się Sabina, a napchane kanapką usta Andrzeja ułatwiły jej
zadanie. – Po pierwsze, wiemy, że niejaki Krzysztof Friedrich, właściciel klubu
Frenezja z Mariackiej, bardzo intensywnie szuka źródła tabletek lamborghini i jest
cięty na wszystkich, którzy je sprzedają.
–  Kojarzę Friedricha – kiwnął głową Kohut. – Ten gość jest prawie na pewno
umoczony w handel narkotykami w Śródmieściu.
–  No właśnie, chcemy go przycisnąć. Według informatora mógł to zrobić ktoś
z jego ludzi, za bardzo biorąc sobie do serca wskazówki szefa.
– Okej, trzeba to będzie zrobić. A po drugie?
– Po drugie… jedz sobie, jedz, Andrzej. – Świerczewski otworzył już nawet usta,
ale Trzmiel go uprzedziła. – Podczas przesłuchania Daczyńskiej okazało się, że
ciekawe rzeczy możemy znaleźć na zaginionym laptopie Narazińskiego. Bardzo jej
na nim zależało, a jak się okazało, że go nie mamy, zwyczajnie zaczęła panikować.
I tak sobie myślę, może by się dało jakoś go namierzyć?
–  Ciężko będzie – skrzywił się Świerczewski. – Musiałby się logować do jakiejś
sieci Wi-Fi, a nawet wtedy byłoby to szukanie igły w stogu siana, bo sieci są tysiące.
Najlepiej by było, gdyby ktoś z jego konta wrzucił coś do sieci. Wtedy po adresie IP
moglibyśmy ustalić autora treści i lokalizację. Ale jak sobie leży gdzieś wyłączony, to
raczej nie ma szans.
– No, ale mamy przynajmniej dwa punkty zaczepienia – dokończyła swój wywód
Sabina. – Dziś odwiedzimy Friedricha i  będziemy szukać intensywnie tego
komputera. Może przeszukanie mieszkania Machinka?
– Ale na jakiej podstawie? – Kohut aż chwycił się za głowę. – Co ty w ogóle masz
z tym Machinkiem?
– Nie wiem, coś mi w nim nie pasuje. No i czekamy jeszcze na dane z Cannibala
z tajnego telefonu Narazińskiego.
–  Dobra, to teraz ja – powiedział Kohut, otwierając teczkę. – Mamy wyniki
z  laboratorium. Oczywiście najwięcej śladów, to jest włosów i  odcisków palców,
należało do Narazińskiego. Poza tym było też sporo śladów dwóch osób, które
najwyraźniej często u niego przebywały. Prawdopodobnie należą do Machinka
i  Daczyńskiej. Włosy z  opisu pasują do nich obojga, więc możemy założyć, że
odciski też należą do nich.
– Niewiele to nas zbliża do czegokolwiek – zauważył Świerczewski.
–  Tak, ale jest coś jeszcze, coś bardzo ciekawego – dodał Kohut. – W  pobliżu
kanapy i  stołu znaleziono sporo świeżych śladów dwóch osób. Odciski palców
i  włosy. Odciski nie widnieją w  bazie, ale wykonano analizę włosów. Oba rodzaje
włosów należą do młodych i  bardzo zdrowych mężczyzn, są też bardzo krótkie.
Jedne są jasne, drugie ciemne. Inaczej mówiąc, najprawdopodobniej szukamy
dwóch młodych i zdrowych facetów. Blondyna i szatyna.
–  Zostawili po sobie tyle śladów? – zdziwiła się Sabina. – Czyli to musieli być
jacyś amatorzy.
– Albo wcale nie chcieli go zabić – zauważył Świerczewski.
–  Też tak myślę – zgodził się Kohut. – Chcieli go tylko sparaliżować, ale nie
wiedzieli, że przywalił wcześniej kodeinę, no i  zszedł im. Kombinowali na szybko,
może nawet spanikowali i  zrzucili go z  balkonu, żeby upozorować samobójstwo.
I teraz najważniejsze pytanie: po co go chcieli sparaliżować?
– Żeby mu zabrać laptopa – stwierdziła Sabina.
– Albo tabletki lamborghini – uzupełnił Andrzej.

Piotr Machinek
Piotr obudził się z mieszanymi uczuciami. Pierwsze zadanie w nowej pracy wykonał
bez zarzutu, a  nawet lepiej, niż się spodziewał. Stanowisko pracownika
produkcyjnego w  niewielkim zakładzie narkotykowym dawało mu szerokie
możliwości rozwoju w  zawodzie zgodnym z  kierunkiem, któremu chciał się
poświęcić całe życie. Odkąd pamiętał, fascynował się chemią, traktując zadania
z  niej jak łamigłówki i  zabawy logiczne. Urodził się w  niezamożnej rodzinie, więc
nie miał takich możliwości rozrywek jak jego bogatsi koledzy i koleżanki, grający na
konsolach, jeżdżący na koncerty i  zwiedzający świat. Rozrysowywanie reakcji
chemicznych było więc tanim, ale całkiem przyjemnym sposobem rekreacji –
wystarczył zeszyt i  długopis. To, co sobie naskrobał w  zeszycie, próbował potem
wcielić w  czyn. Oczywiście nie w  podstawówce czy gimnazjum na Zawodziu,
których pracownie chemiczne pozwalały co najwyżej na przelewanie wody z kolby
do kolby. Na szczęście dostał się do najlepszego liceum w  Katowicach, czyli do
Mickiewicza, gdzie mógł sobie pozwolić na więcej – pod okiem lub za zgodą
nauczyciela, a czasem nawet bez zgody, co zresztą przypłacił kilkoma problemami.
Zatrudnienie na stanowisku kucharza narkotykowego pozwalało mu nabrać
kolejnych cennych doświadczeń. Miał nadzieję, że z  biegiem czasu pozwolą mu
nieco więcej pokombinować, miał w głowie kilka pomysłów, do których za jakiś czas
chciał przekonać swoje szefostwo. O  ile kiedykolwiek je pozna. Oczywiście nie
wyobrażał sobie pracy dla dilerów do samej emerytury. Nie wyobrażał sobie tego
nawet do końca studiów. Popracuje dwa lata, trochę zarobi, sporo się nauczy i rzuci
to w cholerę. Po co ryzykować? Zupełnie legalne rmy produkujące suplementy dla
sportowców też potrzebują zdolnych chemików, którzy pomogą im obchodzić
przepisy i  dodawać do przedtreningówek albo spalaczy tłuszczu stymulanty
nieodbiegające mocą od żenionych narkotyków kupowanych na ulicy.
Nastrój chłopaka psuło jednak spotkanie z Czarkiem. Zupełnie zapomniał o tych
pięciu tysiącach, ostatecznie nie zobaczył z nich nawet złotówki. Mieli z Łukaszem
ciekawy pomysł na niewielki biznes, ale Naraziński wpadł w  kłopoty nansowe,
więc Machinek zgodził się pożyczyć mu swoje dwa i pół tysiąca. Problem w tym, że
przyjaciel nie zdążył mu oddać i  teraz to właśnie Piotrek musiał uregulować dług.
Skąd ma wytrzasnąć pięć tysięcy w  dwa dni? Musiałby porozmawiać z  Dawidem,
może on coś wymyśli, na przykład zapłaci mu z góry, ale w gruncie rzeczy nie miał
pewności, jak zareaguje. A jeśli podziękuje za współpracę?
Poza tym dręczyły go kolejne domysły na temat śmierci Łukasza. To doprawdy
zadziwiające, że zginął zaledwie dwa dni po tym, jak z  więzienia wyszedł
nieobliczalny Czarek, któremu wisiał pieniądze. Czarek nie był typem mordercy, ale
nie do końca panował nad tym, co robi. Poza tym w więzieniu ewidentnie okrzepł,
co udowodnił, rzucając Piotrkiem jak szkolnym workiem z  butami na zmianę.
Łukasz był silniejszy od Piotrka, ale takie adrenalinowe typy jak Czarek potra ą
w  afekcie wykrzesać z  siebie niespotykane siły. Mogli się posprzeczać na balkonie,
zaczęli się szarpać, Czarek stracił panowanie nad sobą i  wyszło tak, że ostatecznie
Naraziński leżał na chodniku dziesięć pięter niżej. To na pewno
prawdopodobniejsze niż teoria, że Ewelina wynajęła jakichś swoich kumpli, żeby mu
zamknąć usta.
Piotrek spakował się, zgodnie z ustaleniami wyciszył telefon, zostawił go w domu,
pożegnał się z  matką i  wyszedł z  mieszkania. Zbiegł starymi schodami, wyszedł
z  nieładnie pachnącej klatki, przebiegł przez nieco cuchnące moczem podwórko
i  stanął na ruchliwej ulicy 1 Maja. Zaczął się rozglądać za samochodem Dawida,
który znów miał po niego przyjechać. Zgodnie uznali, że nie powinien brać corsy do
domu, bo to mogłoby sprowokować kłopotliwe pytania sąsiadów lub, nie daj Bóg,
rodziców. Choć Piotrek był doskonałym kłamcą i nawet niespodziewane posiadanie
samochodu potra łby przekonująco wyjaśnić, wolał nie ryzykować.
Samochodu Dawida nie widział. Zobaczył za to dwóch młodych mężczyzn,
którzy czekali najprawdopodobniej na niego, bo ruszyli w jego kierunku, gdy tylko
pojawił się na ulicy. Gdyby nie to, że różnili się od siebie kolorem włosów, można by
powiedzieć, że to klony – obaj byli mocno przystrzyżeni, mieli krótkie dżinsy i T-
shirty informujące, że Sparta Praga to kurwa, z czym Piotrek w sumie się zgadzał.
Niestety chyba nie o tym chcieli z nim dyskutować.
– Piotrek, dobrze myślę? – przywitał się zadziwiająco uprzejmie blondyn, ale gdy
Piotr kiwnął głową, jego kindersztuba szybko zniknęła. Rzucił Machinkiem o ścianę
kamienicy, po czym chwycił go za kołnierz i zbliżył swoją twarz do jego, by żaden
element przekazu przypadkiem Machinkowi nie umknął.
– Podobno chcesz rozgadywać różne rzeczy o naszej wspólnej znajomej?
–  Wydaje mi się, a  nawet jestem pewien, że nie mamy wspólnych znajomych –
rzucił buńczucznie Piotrek, ale zaraz pożałował, bo jego niewysportowany korpus
musiał przyjąć całkiem silnego dolnego sierpa.
– Nie zgrywaj kozaka, blada cioto. Ewelina się poskarżyła, że chcesz opowiedzieć
jakieś bzdury jej starym.
– Tylko się zgrywałem – wycharczał Piotrek, ciężko sapiąc.
Blondwłosy oprawca postawił go do pionu i  wciąż przytrzymując, bo Machinek
po przyjętym ciosie automatycznie zginał się wpół, oznajmił:
– To się lepiej nie zgrywaj, bo możesz źle skończyć.
–  Ej, Eryk, co ty robisz? – Zza pleców mężczyzn dobiegł głos Dawida, który
akurat dziś musiał się spóźnić.
–  O, Kwieku, cześć. Rozmawiam z  pacjentem – odpowiedział Eryk zgodnie
z prawdą.
– Ten pacjent pracuje z nami, więc nie rozmawiaj z nim w ten sposób – wyjaśnił
spokojnie Kwiek.
–  On? – spytał Eryk, nagle puszczając Piotrka, jakby się zorientował, że trzyma
w ręce strzykawkę z HIV. – A co on robi?
– Widzisz, Eryk, są ludzie, którzy potra ą ruszać rękami, tak jak ty, i tacy, którzy
potra ą ruszać głową, tak jak on.
Eryk, który nie wyglądał wcale na skończonego przygłupa, zrozumiał, że Kwiek
kpi sobie z jego inteligencji, ale postanowił nie ripostować, tylko kiwnął na swojego
kolegę, odwrócił się i odszedł. Jego towarzysz nie od razu poszedł w jego ślady, tylko
najpierw splunął Machinkowi soczyście na czoło. Ale zaraz potem też się oddalił.
Piotrek się pozbierał, wytarł czoło chusteczką, którą podał mu Kwiek, i  poszli
wolnym krokiem do samochodu. W aucie Dawid, zamiast ruszyć, poczekał, aż Piotr
dojdzie do siebie, żeby wyjaśnić sytuację.
– O co chodziło?
–  Zagroziłem koleżance, że powiem jej rodzicom, skąd bierze pieniądze. Znasz
ich?
– Znam – przyznał Dawid.
– Działają z tobą?
– Trudno powiedzieć. Czemu?
– Chętnie bym ich jeszcze o coś zapytał.
–  Na razie lepiej się do nich nie zbliżaj. Ale jak wszystko się ułoży, to niedługo
będziesz mógł ich odpytać nawet z drugiej wojny światowej. Obiecuję.

Krzysztof Friedrich
– Tato, wychodzę – krzyknęła Monika Friedrich do ojca, wkładając w przedpokoju
buty.
– Ale gdzie? – zapytał Krzysztof.
– No, z koleżankami, przecież są wakacje. Przypominam, bo mogłeś zapomnieć.
– To, że są wakacje, jeszcze nie znaczy, że mam nie wiedzieć, gdzie jesteś. Masz
dopiero czternaście lat. Przypominam, bo mogłaś zapomnieć.
– Na Trzy Stawy, wyłożyć się na ręczniku. Będę na obiad. Pa.
Krzysiek dopił kawę, stojąc przed blatem w  kuchniosalonie i  rozejrzał się po
pustym mieszkaniu. Magda również wyszła z  koleżankami, więc przed Krzyśkiem
stało trudne zadanie przygotowania obiadu dla całej rodziny. Ale skoro to
zadeklarował, musi dać radę. Przed Magdą jakoś by się wytłumaczył, ale pełnych
litości „oj, tato, tato”, padających z ust Moniki zawsze, jak tylko coś mu nie wyjdzie,
słuchać nie zamierzał.
Do obiadu było jeszcze sporo czasu, więc mógł poświęcić go dla siebie. Tylko że
nie bardzo wiedział, za co się chwycić. Na co dzień otoczony ludźmi, marzył, żeby
mieć wreszcie chwilę dla siebie, ale jak tylko ją wreszcie miał, zupełnie nie wiedział,
co z nią zrobić. Poświęcił się pracy, czyli dbaniu o klub i rozwijaniu burgerowni na
Jagiellońskiej, a  także pilnowaniu mniej legalnych źródeł dochodu, i  zupełnie
zapomniał, że warto mieć jakieś własne zainteresowania poza miejskimi gierkami
rozgrywającymi się między różnymi grupami ulicznego interesu. Będzie musiał
powoli odpuszczać, dać więcej miejsca młodszym, a  sobie znaleźć jakieś bardziej
rekreacyjne zajęcie. Tylko jakie? Książki? Filmy? Muzyka? Zieeew, Krzysztof
potrzebuje adrenaliny, czytanie książek wieczorem jest dobre dla urzędnika ze
skarbówki, a  nie właściciela klubu. Mógłby wrócić do uprawiania sportu, tylko że
już widział wystarczająco wielu znajomych w  średnim wieku, którzy przechodząc
kryzys egzystencjalny, nagle zapalali się do nart albo zjazdów rowerowych i wracali
z  pierwszego wypadu z  zerwanymi więzadłami. Lepiej nie robić z  siebie głupka,
który mając prawie pięćdziesiąt lat, jest przekonany, że wciąż jest młodzieniaszkiem.
Na szczęście ktoś postanowił umilić Friedrichowi przedpołudnie i zadzwonił do
drzwi. Krzysiek rozejrzał się za spodenkami, bo był w samych bokserkach, włożył je
i już miał otworzyć, gdy rozległy się dwa kolejne natarczywe dzwonki i zaraz potem
głośne pukanie. To musi być kurier, nikt inny tak agresywnie nie dobija się do drzwi.
Pewnie Monika znowu zamówiła coś na Amazonie i oczywiście nikomu o tym nie
powiedziała.
No tak, nie tylko kurier dobija się do drzwi. Krzysztof już zdążył zapomnieć, że
bardzo lubi to robić również policja. Za drzwiami stała dwójka policjantów
w cywilu, w rękach trzymali legitymacje. Krzysiek uprzejmie wpuścił ich do środka,
zaprowadził do kuchniosalonu i  nawet zaproponował herbatę lub kawę – akurat
będzie dobra rozgrzewka przed przygotowywaniem obiadu.
–  Co państwa do mnie sprowadza? – zapytał, gdy już razem zasiedli wokół
niskiego stołu.
–  Słyszeliśmy, że bardzo się pan interesuje ludźmi rozprowadzającymi tabletki
ecstasy nazywane lamborghini – odpowiedział mężczyzna, komisarz, noszący takie
samo nazwisko jak dwóch legendarnych piłkarzy GKS-u.
– A państwo nie? – przytomnie zauważył Friedrich.
– To, że policja się nimi interesuje, to jasna sprawa. Ale dlaczego to takie ważne
dla osoby prywatnej? – zapytała policjantka, sympatyczna i nawet ładna, choć niska
i trochę przy kości.
– Bo rozprowadzają ten syf w moim klubie. Potem ludzie wpadają w jakąś dziwną
ekstazę. Już miałem kilka incydentów z takimi, którzy wzięli lambo i wydawało im
się, że są bogami na Olimpie.
– Ze wszystkimi dilerami pan tak walczy? – zapytał policjant.
– Walka ze starymi narkotykami to jak walka z wiatrakami, chyba sam pan to wie.
Poza tym one są już dobrze znane. Mniej więcej wiadomo, co robić z typem, który
się naspidował. Ale z tymi na lambo to się nie da rozmawiać, każdy twój argument
zbiją, z  wielką przyjemnością udowodnią, że jesteś idiotą. Jak ludziom nagle IQ
i pewność siebie skaczą pod su t, nie jest jednak dobrze. Tracą pokorę i zapominają,
że nie są u siebie.
–  Powiem wprost. – Ton policjanta spoważniał, choć już wcześniej nie był
przesadnie wesoły. – Zginął człowiek, u którego znaleziono sporo lamborghini.
Jesteśmy przekonani, że ma pan z  tym coś wspólnego, i  mamy podstawy, by tak
twierdzić.
O, zaczyna się robić ciekawie. Ci gliniarze mu chyba z  nieba spadli. Teraz tylko
dobrze to rozegrać.
–  A  mogę jakieś szczegóły poznać? Rozumiem, że dowodów mi państwo nie
zdradzą, ale może przynajmniej imię i  nazwisko? – dopytywał Krzysiek jak gdyby
nigdy nic.
–  Nie zgrywaj głupiego, człowieku! – Policjant krzyknął, wstał i  podszedł do
siedzącego naprzeciw nich Krzyśka. – Myślisz, że nie wiemy, że jesteś umoczony
w dragi? Co, zlikwidowałeś konkurencję?
–  Panu chyba ktoś jakieś błędne informacje przekazał. Jestem biznesmenem –
odpowiedział spokojnie Krzysiek, spoglądając na stojącego nad nim gliniarza.
– Kogo tam wysłałeś? – ciągnął niezrażony policjant. – Wiemy, że dwóch gości od
ciebie było u niego w  mieszkaniu zaraz przed tym, jak wypadł z  balkonu. Co, nie
podoba ci się konkurencja z Tychów?
Z Tychów! No tak! Czemu o  tym wcześniej nie pomyślał? Dlaczego nie zwrócił
uwagi na tak oczywistą możliwość? Bernard na bank wiedział, że są z  Tychów.
Dlaczego mu nie powiedział? Tej szansy nie może nie wykorzystać.
– Powiem tak – zaczął ostrożnie Krzysiek, wdrażając plan, który właśnie mu się
wykluł w głowie. – Nie mam pojęcia, kto zabił człowieka, który wypadł z balkonu.
Ale jeśli zrobili to ci, którzy są źródłem lambo, to można powiedzieć, że gramy
w jednej drużynie.
– Co to znaczy? – Policjant nieco się uspokoił i usiadł.
–  W  Tychach tylko jedna osoba ma możliwości, żeby zrobić coś takiego. Mogę
wam zdradzić, kto to taki, a wy się nim zajmiecie. Zamkniecie sprawę, lambo znikną
z ulicy, a ja będę miał z nimi spokój w klubie. Tylko mówię wam to w tajemnicy, nie
będę zeznawał, bo i tak nic więcej nie wiem. To zwykły cynk.
– Dawaj – krótko zaakceptował dil policjant.
– To Konrad Bereszyński. Ma dużą pijalnię kra ów na placu Baczyńskiego. Czyli,
jak sama nazwa wskazuje, na osiedlu B.
Policjantka zaczęła szybko wklepywać informacje do telefonu. Nawet policjanci
przestali już używać starych, dobrych notesów. Monika telefonem płaci, kupuje
ubrania w Internecie i ogląda na nim seriale, gdy jadą na wakacje. Dokąd ten świat
zmierza? Wszyscy z nosami w telefonach. Potem jak przyjdzie co do czego, to nie
wiedzą, jak się zachować w  realu. W  sieci bezpiecznie potra ą odpisać zjadliwym
komentarzem, ale poza nią każdy się zrobił upośledzony emocjonalnie. Mówią
jakimiś skrótami i  zamiast używać czułych słów, najchętniej nalepiliby sobie na
gębie emotkę.
– Okej, ale jak to będzie lipa, to jeszcze cię przyskrzynimy – zagroził policjant.
– Oczywiście, zapraszam, zawsze bardzo chętnie ugoszczę taką sympatyczną parę
– uprzejmie pożegnał gości Krzysztof, bardzo z siebie zadowolony.
Otworzył im drzwi i wyszedł za nimi na klatkę. Korytarzem szedł Eryk, który na
moment stanął jak wryty, ale przytomnie zatrzymał się obok drzwi sąsiada i zaczął
grzebać w kieszeniach, udając, że szuka kluczy.
–  Dzień dobry, panie Krzyszto e – rzucił kulturalnie Eryk, nawet lekko się
kłaniając.
– O, witam sąsiada, witam – odpowiedział serdecznie Krzysiek.

Kinga Kowalska-Bartol
Kinga Kowalska-Bartol weszła do swojego biura z  dziwną lekkością. Uczucie
podniecenia towarzyszyło jej od momentu, gdy otworzyła oczy. Już dziś Bartek
powinien przynieść jej wszystko, co znalazł na temat szantażysty. Kon ikty zwykle
dodawały jej skrzydeł, szczególnie takie, w których czuła się pewnie. Przyparcie do
muru również dodawało jej energii, lecz wtedy jej styl działania był przepełniony
agresją i  bezczelnością. Gdy czuła, że w  starciu ma przewagę, jej ruchy nabierały
nezji, stawała się mniej brutalna, a bardziej przebiegła. Pozwalała sobie na pewną
improwizację, z gracją dodawała do sporu nowe elementy, żeby w efekcie wyciągnąć
z niego jak najwięcej. Kon ikt jest szansą, lubiła sobie powtarzać.
Starcie z  szantażystą rozpoczęła od sporej dawki agresji, którą rozładowała na
kilku podwładnych. Na mężu nie mogła, boby sobie na to nie pozwolił, na dzieciach
nie mogła, bo ich nie miała. Jak widać, nawet dzieci bywają czasem pożyteczne.
Wieczorem była na siłowni, gdzie wyżyła się na treningowym worku. Dziś jednak
pojawił się spokój. Miała po swojej stronie informatyka świetnego, choć dosyć
leniwego – pewnie dlatego z tymi umiejętnościami pracował w urzędzie. Co więcej,
miała tego informatyka na smyczy. Przyłapała kiedyś chłopaczynę na paleniu jointa
na wielkim tarasie nowego budynku urzędu przy Rynku. Biedak był przekonany, że
nikt inny nie wyjdzie zapalić przy minus czterech i  padającym śniegu, ale się
pomylił – Kinga akurat miała nerwy, a wtedy pogoda jej niestraszna. Poczuła zapach
marihuany bardzo szybko, a że popadła wtedy w jakiś kon ikt, była pod wpływem
tego specy cznego ow, podczas którego działała automatycznie i skutecznie. Zaszła
chłopaka niepostrzeżenie od tyłu, intuicyjnie wsadziła mu rękę do prawej kieszeni
spodni i  wyciągnęła stamtąd pięć gramów skuna tak mocnego, że musiała go
trzymać zapakowanego w  kilka woreczków śniadaniowych, bo inaczej cała jej
sypialnia pachniałaby chemicznym ziołem.
Bartek był więc pod ścianą. Jeśli chciał kontynuować swoje hobby, musiał co jakiś
czas być na jej usługach. Inaczej Kinga poszłaby do Wydziału Organizacji
i  Zarządzania i  nakazała przeprowadzenie testów na pewnym informatyku, który
wydał jej się podejrzany. Naczelnik klepnąłby to bez żadnej dyskusji, bo nikt poniżej
wiceprezydenta nie chciał z  Kingą wchodzić w  spór. Tetrahydrokannabinol przy
częstym, regularnym i intensywnym stosowaniu utrzymuje się we krwi nawet kilka
tygodni, więc Bartek przez przypadek mógłby nawet być wtedy trzeźwy, a  i tak
wynik byłby pozytywny. Chłopak lubił palić najmocniejsze odmiany skuna,
nasączane chemią tak mocno, że trudno to było w  ogóle nazywać starą, w  miarę
nieszkodliwą gandzią, więc Bóg jeden wie, co w  testach jeszcze by mu wyszło.
Wyleciałby na pysk z  naganą i  potencjalnymi problemami z  policją. Kinga
przychodziła do niego bardzo rzadko, do tej pory dosłownie parę razy, więc
najwyraźniej uznał, że per saldo opłaca mu się być internetowym szpiclem
Kowalskiej-Bartol, by móc dalej jarać w pracy bez skrępowania. Każdy kon ikt jest
szansą.
W tym kon ikcie Kinga wrzuciła już luz. Czuła się jak raper podczas freestyle’u,
miażdżący przeciwnika, jadąc mu po matce, dziewczynie i  kumplach. Zmiażdży
szantażystę tak, że mu w pięty pójdzie. Zrobi to na pełnym luzie, z uśmiechem na
ustach. Niech już wreszcie się ujawni. Niech już Bartek zadzwoni.
Jak na zawołanie zadzwonił urzędowy telefon.
– Halo – odebrała.
– Pani Kingo – odezwała się sekretarka Pietrasza. – Pan prezydent panią prosi.
– Idę.
Nie zdziwiło jej to – w  okresie przed wyborami Pietrasz często dzwonił do
najbliższych współpracowników, żeby uzgodnić z nimi wspólną wersję wydarzeń. Po
dwóch minutach siedziała więc na fotelu w jego gabinecie.
Pietrasz nie wydawał się zadowolony. Spojrzał na Kingę tylko przez moment,
potem patrzył w ścianę, jakby nie wiedział, jak zacząć.
– Oj, Kinga, mamy problem. W sumie to ty masz – zaczął wreszcie.
– Jeśli mam, to go rozwiążę – odezwała się rezolutnie.
–  Niestety chyba nie zależy to tylko od ciebie. Zginął Łukasz Naraziński, ten
chłopak, z ktòrym utrzymywałaś pewną, że tak powiem, relację.
– Wiem o tym. Jaki w tym problem?
– Słyszałem od zaufanej osoby w policji, że znaleziono u niego narkotyki. I to nie
byle jakie. Chodzi o  jakieś nowe substancje, bardzo popularne wśród katowickich
klubowiczów.
– U niego, nie u mnie.
–  Kinga, z  powodu tego chłopaka ruszyliśmy ze stypendium. Niemal to
wymusiłaś, choć byłem przeciwny. Przekonałaś mnie wtedy, okej. Ale potem
zrobiliście z  niego urzędową maskotkę. On będzie gigantycznym obciążeniem.
Ćpun albo diler na pasku urzędu. Rozumiesz, co to znaczy? Podczas kampanii?
–  Przecież nie odpowiadamy za działania wszystkich bene cjentów miejskich
programów socjalnych. No bez przesady.
– Myślisz, że nie wiem, że się z nim spotkałaś kilka razy w różnych miejscach sam
na sam?! – Pietrasz niemal krzyknął, choć prawie nigdy tego nie robił, zwykle
przekonując do swoich racji samą swoją pozycją.
– Na razie jest cisza, więc problemu nie ma.
– To prawda, na razie jest cisza. Ale jeśli jakieś medium to podchwyci i zrobi się
chryja, będę musiał cię odciąć. Mówiąc wprost, polecisz.
– Jak to? Bez żadnych konkretów?
– Takie są reguły kampanii. Zadbaj o to, żeby była cisza, albo dostaniesz dymisję.
Samopoczucie Kingi znów zmieniło się na to drugie, agresywne. Zrugała
sekretarkę z  góry na dół, bo trzymała herbatę za blisko klawiatury, i  trzasnęła
drzwiami tak mocno, że urzędnicy na niższych piętrach byli przekonani, iż właśnie
poczuli wstrząsy górnicze.
Na szczęście przyszedł SMS od Bartka: „Mam wszystko. Będzie pani zadowolona”.
„Na tarasie” – odpisała Kinga i wybiegła z biura, a chwilę potem z budynku urzędu
na Młyńskiej.
Spalony jak bąk informatyk już stał na tarasie, podziwiając rozgrzany słońcem
katowicki rynek. Najwyraźniej musiał dać sobie solidną nagrodę za dobrze
wykonaną robotę. Gdy tylko Kinga podeszła do chłopaka, wyciągnął pendrive,
którym potrząsał przez chwilę jak asem rzucanym podczas gry w pana.
– Tu jest wszystko – pochwalił się, wręczając jej owoce swojej pracy.
–  Jestem wkurwiona, więc lepiej mnie pociesz – odpowiedziała Kinga tonem,
który zabiłby każdego trzeźwego osobnika homo sapiens, a więc nie Bartka.
– Tą osobą jest kobieta – zagaił tajemniczo. – Kobieta, którą bardzo łatwo można
zniszczyć. Oczywiście pozostaję do dyspozycji jakby co. Takie zadania to ja lubię, he,
he.

Olek Jurczyk
–  Olek, skończ dzielić włos na czworo, tylko zadzwoń do tej policjantki. – Adam
powoli tracił cierpliwość. – Wszystko było już ugadane.
– Ale teraz ja nie wiem – odpowiedział w swoim stylu Jurczyk.
Siedzieli na tyłach domu dziecka. Mury dosyć starego gmachu dawały bardzo
przyjemny cień, o  który o  tej porze roku było trudno. Poza tym zapewniały też
dyskrecję, która w tej sytuacji była na wagę złota.
–  Czego nie wiesz? – zapytał Adam niczym nauczycielka matematyki pytająca
ucznia, który przespał dwa ostatnie miesiące.
– Nooo, jak jej to opowiedzieć – wyjaśnił Olek tonem ucznia, który przespał dwa
ostatnie miesiące matematyki.
– Normalnie. Dzwonisz, mówisz, że masz informacje o „Ostoi”, które przydadzą
się jej do śledztwa. Potem jej opowiadasz o  tej historii między Łukaszem
i Norbertem a dyrektorem. W czym problem?
– W tym, jak to jej opowiedzieć. Karol jeszcze powinien, no, tutaj, ten, no.
– Co Karol? Karol by ci powiedział dokładnie to samo, co ja. Jezu, Olek, niedługo
będziesz robił problem, żeby iść się wylać.
Aleksander wstał, otrzepał spodnie z  kurzu, który osiadł na jego krótkich
spodenkach podczas siedzenia na betonie, i odszedł bez słowa.
Olek nie był głupi, w  gruncie rzeczy był najinteligentniejszy ze wszystkich
w domu dziecka, włączając w to dyrektora i wychowawców. Gdy był sam w ciszy we
własnym pokoju, potra ł roztrząsać w głowie najtrudniejsze współczesne dylematy.
Poradnik inteligenta „Polityki” to była dla niego książka dla dzieci z  przedszkola.
Wizje rozwoju technologii, które opisywał Dan Simmons, łapał w  lot. Jego
wyobraźnia była pojemna jak brazylijska Maracanã.
Wszystko się sypało, gdy pojawiały się osoby trzecie. Wtedy Olek zapominał
języka w  gębie. Nawet jeśli tymi osobami byli bliscy mu ludzie, prawdziwi
przyjaciele, jak Adam i  Karol. Przy Adamie i  Karolu potra ł nieraz zaskoczyć
błyskotliwą puentą, ale zwykle odzywał się półsłówkami. W  towarzystwie
niechętnych mu osób, czyli większości żyjącej ludzkości, Olek był jak kamień –
milczący i  odporny na każde działanie. Nawet jeśli to działanie zmierzało ku
unicestwieniu jego osobowości i godności.
Trudno powiedzieć, dlaczego tak było. Tak było i  już. Olek, którego IQ pani
psycholog odwiedzająca „Ostoję” określiła na sto dwadzieścia pięć – co uznała za
wynik wybitny, zważywszy na warunki, w których wcześniej dorastał – w obecności
innych stawał się zamkniętym w  sobie milczkiem. Nerwy pętały jego ruchy, język
był zamknięty w  klatce lęków i  wspomnień. Kiedyś chłopak próbował reagować
zgodnie z logiką, ale zawsze dostawał w pysk. I co z tego, że mówił sensownie, skoro
fagasi jego matki uważali inaczej? Nauczył się wtedy, że lepiej trzymać język za
zębami. Brak reakcji gwarantował mniejszą liczbę przyjętych ciosów. Sroga kara
groziła każdemu, kto ośmielił się wystąpić przeciw ludzkiej głupocie, podważyć
samozadowolenie. Po co w takim razie reagować? Olek już wtedy nie był głupi, już
wtedy umiał myśleć logicznie.
Ale teraz sytuacja była inna. Olek musiał zareagować, wymagała tego nie tylko
jego osobista sytuacja, ale także sytuacja jego nielicznych przyjaciół. Tego nie można
zostawić, to trzeba załatwić.
Chwycił telefon i wystukał numer.
– Halo? – odezwał się znów ten sam przyjemny głos.
Ciepły i przyjazny damski głos, który już ostatnio zapadł mu w pamięć. Taki głos
mogła mieć jego matka. A nie zachrypnięty głos przepitej kobiety, która miała syna
tylko przez przypadek. A raczej przez zaniedbanie.
–  Tu Aleksander Jurczyk. „Ostoja” – przedstawił się Olek, jakby nadawał
komunikat z  wysuniętej stacji arktycznej. – Prowadzi pani śledztwo w  sprawie
śmierci Łukasza Narazińskiego. Mogę pomóc.
– W jaki sposób? – zainteresowała się kobieta. – Ma pan jakieś informacje?
– Tak, spotkajmy się na skwerze Sidły za pół godziny. Może pani?
– Oczywiście, będę.
Olek dawno nie przeprowadził tak sprawnie rozmowy. Dumny ze swojego
osiągnięcia, pobiegł do gabinetu dyrektora i oznajmił, że wychodzi. Na pytanie gdzie
odpowiedział, że spotkać się z Karolem. Na pytanie, dlaczego Karol nie przyjdzie do
„Ostoi”, odpowiedział, że Karol nie lubi przychodzić do „Ostoi”. Na pytanie, dlaczego
Karol nie lubi przychodzić do „Ostoi”, odpowiedział… w  sumie w  ogóle nie
odpowiedział, tylko coś bąkał, ale dyrektor kiwnął głową i pozwolił mu wyjść, pod
warunkiem że chłopak wróci za godzinę.
Skwer Janusza Sidły w  centrum Burowca, sporego osiedla kamienic na
Szopienicach, tradycyjnie pełen był ludzi, których weekend trwa siedem dni
w  tygodniu. Nic zresztą dziwnego, bo świat nie zaoferował im nic innego. Dwaj
panowie wypili jego zdrowie z  puszki Żubra. Jedna pani zaprezentowała dumnie
swoją pierś, ale Olek nie potrzebował już mleka z cycka, był przecież prawie dorosły.
Usiadł na ławce najbliżej przystanku tramwajowego i czekał. Po chwili podeszło do
niego dwoje policjantów. Musieli zaparkować z tyłu skweru.
– Komisarz Sabina Trzmiel – powiedziała kobieta, podając mu dłoń.
Dłoń była ciepła i  miękka. Taką dłoń mogłaby mieć jego matka zamiast tej
szorstkiej, zimnej i suchej dłoni, którą dawała mu regularnie w pysk.
–  Aleksander Jurczyk – odpowiedział Olek z  profesjonalizmem kandydata na
stanowisko analityka sprawozdań nansowych w PwC.
– Co pan dla nas ma? – zapytał policjant, którego twarz była pewna siebie, ale też
pełna poczucia odpowiedzialności za drugiego człowieka.
Taką twarz mógłby mieć jego ojciec, gdyby tylko Olek go miał.
– Prowadzą państwo śledztwo w sprawie śmierci Łukasza Narazińskiego. – Olek
wspiął się na wyżyny elokwencji. – Mam pewne informacje, które mogą pomóc.
– Skąd pan wie, że Łukasz Naraziński nie żyje? – zapytał policjant.
No i  na takie pytanie Olek nie był przygotowany. Na szczęście szybko obliczył
w  głowie, że może na nie przekonująco odpowiedzieć, nie narażając się na żadne
straty.
– Powiedział nam pan dyrektor podczas kolacji.
– Dobrze, co chce nam pan powiedzieć? – zapytała policjantka.
Jezu, jaki ta kobieta ma przyjemny głos. Ciepły i  pełen zaufania. Dlaczego jego
matka takiego nie miała?
–  Trzy lata temu miała miejsce pewna sytuacja. Pan Adrian pobił Łukasza
Narazińskiego. To znaczy pobił go nie tylko wtedy. Ale wtedy to wyszło.
– Co to znaczy: nie tylko wtedy? – dopytywała policjantka.
–  W  „Ostoi” często dochodzi do przemocy – odpowiedział Olek. – Pan Adrian
ma z  tym wiele wspólnego. Wtedy były u nas różne gazety. I  to nie tylko Łukasza
pobił, ale też Norberta. Pan Adrian się wyżywa.
– Adrian Wasilewski was bije? – zapytała troskliwie policjantka.
– Bił Łukasza – odpowiedział Olek.
– A Norberta? Kim on jest?
– Norbert Pronobis. On już wyszedł. Nie wiem, gdzie jest. Też go wtedy pobił.
– Dlaczego ich pobił?
– Bo byli inni – wyjaśnił Olek po chwili zastanowienia.
Dobrze poszło. Mogło pójść lepiej, ale i tak poszło nie najgorzej.

Piotr Machinek
Piotr Machinek, odkąd stał się gangsterem, został już dwukrotnie poturbowany.
Inaczej sobie wyobrażał swoją przestępczą karierę. Myślał raczej o wciąganiu koksu
z  nagich piersi napalonych kobiet, ale jak na razie musiał ścierać ślinę ze swojego
czoła po tym, jak dwóch znajomych Eweliny zrobiło z  niego worek treningowy.
A wcześniej Czarek rzucał nim jak workiem karto i. Czy ci ludzie nie widzą, kim on
jest? Czy ci ludzie nie widzą, że młody Machinek został właśnie głównym
producentem spida na Katowice? Co za ignorancja! On im jeszcze pokaże!
Drugi dzień pracy nie układał się Piotrkowi idealnie. Chłopak był rozkojarzony,
wspierał się zeszytem, kilka razy poprawił go Kwiek. Kwiek! Ten typ po zawodówce!
Piotrek sam już nie wiedział, czy wycieranie kibli w  KFC nie było przypadkiem
lepsze.
– Pietrek, jesteś dzisiaj dziwny – zauważył wreszcie Dawid.
– Nie, nie, absolutnie, wszystko jest okej – odpowiedział uspokajająco Machinek.
– Kolego, nie pierdol mi tu! – rzekł donośnym głosem Kwiek. – Może nie wiem
o chemii tyle co ty, ale o ludziach wiem na pewno więcej. Mów, o co chodzi.
Piotrek oparł się o  blat i  zrobił usta w  dzióbek, jakby pozował do fotki na
Instagramie.
– Potrzebuję pieniędzy. Muszę oddać – zwierzył się wreszcie.
– Ile, komu i dlaczego? – Kwiek nieustannie zadziwiał go swoją praktycznością.
–  Pięć tysięcy. Pożyczyliśmy od takiego Czarka. Muszę oddać, bo inaczej mnie
zajebie.
– Co to znaczy pożyczyliśmy?
– No, pożyczyliśmy z takim kolegą, ale on nie może oddać.
– Z jakim kolegą? Z Łukaszem?
O w mordę! Czyli ten człowiek jednak znał Łukasza. Teraz miał to już czarno na
białym. A więc gliniarz miał dobrą intuicję, podpytując go o narkotyki.
–  Chodzi o  Łukasza Narazińskiego? – drążył Kwiek. – Z  nim pożyczyłeś te
pieniądze?
– Skąd ty go znasz? – zadał kluczowe pytanie Piotrek.
– Teraz ja pytam – uciął Dawid. – Z nim pożyczyłeś kasę?
–  Tak. Od takiego Czarka. Pożyczyliśmy pięć tysięcy na mały biznes, ale nie
wypaliło.
– Co to za Czarek?
– A taki typ. Nic ciekawego. W ogóle to siedział. Wyszedł chyba z pięć dni temu.
–  Czyli pięć dni temu wyszedł z  pierdla koleś, któremu kasę wisiał Naraziński,
który zginął trzy dni temu? Dobrze rozumiem?
– Nooo. – Piotr musiał się zgodzić, bo logika wywodu Kwieka była bezwzględna.
– A skąd ty wiesz, że Łukasz nie żyje?
– Przestań zadawać durne pytania. Gdzie można znaleźć tego Czarka?
Czarek był człowiekiem o  dość stabilnym stylu życia. Generalnie przebywał
w knajpie na ulicy Sobieskiego, między Śródmieściem a Załężem. Jeśli nie było go
w tej knajpie, najpewniej krążył gdzieś po placu Wolności, usytuowanym między 3
Maja a  Gliwicką. Właśnie tam, w  zagłębiu katowickich doliniarzy, on i  Łukasz
poznali Czarka. Czarek nie pracował, ale miał niezwykłego nosa do drobnych
interesów, zwykle na granicy prawa, dzięki czemu często był przy kasie. Akurat
wtedy dysponował wolnymi pięcioma tysiącami, które postanowił ulokować
w  „obiecujący start-up” Łukasza i  Piotrka. Niestety akurat w  tym przypadku jego
niezawodna intuicja wywiodła go w pole.
Na placu go nie było, najpewniej zatem siedział w  knajpie. Zaparkowali na
Gliwickiej, więc po zwiedzeniu uroczego placu Wolności, na którym przynajmniej
kilka osób pozdrowiło ich klasycznym „kierowniku!”, szybko dotarli do niezbyt
prestiżowego lokalu na Sobieskiego, którego jedyną zaletą było to, że zawsze był
otwarty.
Weszli do środka. Przywitał ich nieprzyjemny zapach potu, alkoholu i nikotyny.
Kwiek szeptem dopytał Piotrka, czy Czarek był obecny w  lokalu. Był. Piotr
dyskretnie wskazał palcem odpowiedniego delikwenta. Podeszli do niego razem,
choć Machinek trzymał się nieco z  tyłu, ale tak, żeby go było widać. Żeby Czarek
widział, że to Piotrek zafundował mu ten wpierdol. Żeby nie było wątpliwości.
– Ty jesteś Czarek? – zapytał dość kulturalnie Dawid.
– A kto pyta? – odpowiedział pytaniem na pytanie Czarek.
Kwiek postanowił nie ciągnąć tej dyskusji, tylko sprzedał Czarkowi szybkiego
prawego prostego, po którym głowa Czarka uderzyła z wielkim impetem w ścianę.
– Słyszałem, że potrzebujesz gotówki. A dokładnie pięciu koła – wytłumaczył się
Dawid.
Jeden z  bardziej bohaterskich kolegów Czarka wstał i  zamachnął się na Kwieka
ku em, niestety Dawid zrobił unik i  przywitał nowego znajomego prawą stopą
z półobrotu. Bohaterski kolega Czarka usiadł na kanapie z krwawiącym nosem.
–  To jak to jest z  tymi pięcioma tysiącami? Potrzebujesz ich czy nie? – ciągnął
Kwiek.
– Wypierdalaj – wycharczał Czarek.
Dawid najwyraźniej lubił tego typu dyskusje, bo z wielkim entuzjazmem wszedł
z Czarkiem w dialog, który składał się z dwóch lewych i trzech prawych prostych,
po których twarz Czarka wyglądała jak Polska po drugim rozbiorze – krwawiła
i  błagała o  litość. Pozostali towarzysze Czarka wstali, żeby zakomunikować
Dawidowi, że są obecni, że wszystko widzą, kontrolują sytuację, ale nie mają
większej ochoty włączyć się do debaty, aż tak zaprzyjaźnieni z Czarkiem nie są.
– Chodźmy pogadać – zaproponował Dawid i przeciągnął Czarka jak kłodę przez
całą knajpę.
Zaciągnął go na sam koniec ulicy Sobieskiego. Tam jeszcze raz sprzedał mu
prostego i  zaczął mu ściągać spodnie. Czarkowi najwyraźniej nie spodobał się ten
pomysł, bo zaczął się rzucać jak złota rybka wyciągnięta z akwarium.
–  Usiądź na nim – polecił Dawid Piotrkowi, co ten bez zbędnej dyskusji, choć
dość nieudolnie, uczynił.
Gdy Czarek był unieruchomiony i  bez gaci, Dawid wyciągnął nóż i  przyłożył
ostrze do trzymanych w ręce jaj Czarka.
– Teraz ładnie opowiesz, co zrobiłeś Łukaszowi Narazińskiemu, a ja w zamian za
to nie odetnę ci jaj – przedstawił swoją ofertę Dawid.
– Kurwa, człowieku, nic mu nie zrobiłem! – znów wycharczał Czarek.
Kwiek przejechał ostrzem po worku mosznowym Czarka na tyle mocno, że
pojawiły się na nim krople krwi. Czarek krzyknął z bólu.
– Przysięgam! Wyszedłem tak na serio wczoraj rano! Ściemniłem młodemu, żeby
się bał. Jestem złodziejem, drobną szują, ale nie mordercą, przysięgam! Zapytaj
kogokolwiek. Jak cisnę ci kit, to mi obetniesz jaja, ale nie teraz, proszę!
– Od kogo wiesz, że Naraziński nie żyje?
– Kurwa, chopie, cała ulica o tym gada, wystarczy wystawić głowę z dupy.
Dawid wstał, popatrzył z  litością na żałosną postać leżącą bez gaci i  kiwnął na
Piotrka.
–  To nie on, idziemy – oznajmił swój wyrok i  zaczął iść w  kierunku Gliwickiej,
przy której stał jego srebrny golf.
Do niewielkiej kamienicy, w  której mieściła się kuchnia, jechali w  milczeniu.
Dawid zaparkował jedną kamienicę dalej i  przez kilka minut siedzieli, nic nie
mówiąc.
– Łukasz pracował dla was? – zapytał wreszcie Piotrek.
–  Tak. Gdy zginął, szukaliśmy na gwałt kucharza. Mówił o  tobie wiele razy, że
mega ogarniasz chemię, więc do ciebie podbiłem.
– Kto go zabił?
–  Nie mam pojęcia. Sam chciałbym wiedzieć. Na mieście wszystko tak się
poplątało, że sam już nie wiem, po czyjej jestem stronie i dla kogo pracuję.
Posiedzieli jeszcze chwilę, po czym wysiedli z  samochodu i  poszli szybkim
krokiem w  kierunku kamienicy. Otworzyli białe, zapisane mazakami drzwi i  zajęli
swoje miejsca pracy. Spotkanie z Czarkiem zabrało im dużo czasu, więc musieli się
spieszyć, żeby wykonać dzisiejszy plan.

Sabina Trzmiel
Postura Adriana Wasilewskiego bez wątpienia mogłaby wskazywać, że dla dyrektora
„Ostoi” siła zyczna bywa argumentem w  dyskusji. Tylko że jego sympatyczny
sposób bycia mówił Sabinie coś wręcz przeciwnego. Czyżby olbrzym był jednak
przemocowcem? Czyżby się wyżywał na swoich podopiecznych? Gdy Trzmiel ze
Świerczewskim odwiedzili placówkę, odnieśli wrażenie, że jej mieszkańcy nie byli
specjalnie zaszczuci, wyglądali raczej na nieco rozwydrzonych. Ale kto wie, co
dzieje się w  tych murach, gdy nikt nie patrzy. Może i  większość wychowanków
Wasilewskiego miała się świetnie, ale paru z  nich cierpiało. Może nie umieli się
dostosować albo dyrektor był na nich cięty z innych względów. Mogło być i tak, że
raz użył wobec nich siły, bo nie wytrzymał ich wybryków. To również byłoby
karygodne, ale z  takich powodów się nie zabija. Z  drugiej strony każdy powód
pozbawienia człowieka życia jest nie tylko zły, ale też nieracjonalny. A  mimo to
ludzie zabijają ludzi.
– Norbert Pronobis, rówieśnik Narazińskiego. Jest zameldowany na Szeligiewicza.
– Świerczewski czytał informacje z ewidencji ludności.
Sabina wyłożyła się na fotelu obrotowym jak na leżaku i  patrzyła w  su t,
oszczędzając energię na trwającą w jej głowie pracę analityczną.
– A w naszej bazie co znalazłeś? – zapytała, nie odrywając wzroku od su tu.
– Już, chwila.
Od strony Andrzeja usłyszała sekwencję kliknięć i pstryków.
– Trzy lata temu Pronobis zgłosił na policję pobicie przez Wasilewskiego. Sprawę
umorzono, bo pan Norbert wycofał zeznania. Nie ma nic o Narazińskim.
– Przekupił go czymś, zastraszył?
–  Albo Pronobis od początku ściemniał i  się przestraszył. – Świerczewski
zaprezentował typowy dla niego konserwatywny sceptycyzm.
Sabina, nadal patrząc w su t, głośno wypuściła powietrze. Z jej telefonu wydobyła
się elektroniczna muzyczka.
– Sabina Trzmiel, policja.
– Dzień dobry, Agata z Cannibal Mobile.
– Tylko niech mi pani nie mówi, że jest jakiś błąd formalny w piśmie, bo oszaleję.
–  Nie, nie, wszystko w  porządku. Chciałam tylko poinformować, że nasz
pracownik będzie z  przesyłką za dwadzieścia minut w  punkcie GSM w  Galerii
Katowice. Będzie miał dane dla państwa.
– Jak to? – Sabina aż wyprostowała się na krześle. – Już?
– Mówiła pani, że to bardzo ważna sprawa, a my staramy się pomagać organom
ścigania. Wbrew temu, co się o nas sądzi.
– Wspaniale, od teraz będę o was mówić same dobre rzeczy. Miłego dnia!
Sprawa Pronobisa mogła poczekać. Norbert najpewniej nigdzie się nie wybierał.
Za to ukryty telefon Łukasza miał swoje tajemnice, które jak najszybciej należało
odkryć. Nawet jeśli nie doprowadzą do jego zabójcy, to przynajmniej pomogą
śledczym zajmującym się tabletką lamborghini. Czyli pociesznemu Brandysowi
i spółce.
Uwinęli się najszybciej, jak mogli. Świerczewski zaparkował samochód
z  włączonym kogutem na placu przed galerią i  wysiadł z  samochodu, zbiegł po
ruchomych schodach, potrącając kilka osób i  mówiąc im grzecznie „praszam”, i…
musiał poczekać, bo tak się pospieszyli, że kuriera jeszcze nie było. Ale po dwóch
minutach wszedł, Andrzej złożył podpis, wziął zapieczętowaną kopertę i wrócił do
samochodu tym samym tempem.
Po kolejnym kwadransie siedzieli już nad mapą. Cannibal udostępnił im dane
z obu telefonów – czyli także z jedynego numeru, który dzwonił do Narazińskiego.
– No kurwa – rzucił z rezygnacją Andrzej, który jeszcze nie do końca doszedł do
siebie po dwóch sprintach. – Telefon zarejestrowany na jakiegoś noname’a, rocznik
czterdzieści dziewięć. Wszystkie połączenia wykonane z  jakiegoś zadupia
w Tychach.
A konkretnie z garaży na osiedlu H.
–  Ale telefon Narazińskiego się poruszał. Zawsze w  jedno miejsce. A  więc nie
działał według twojego schematu. Byłbyś lepszym dilerem – zauważyła Sabina.
– Byłbym najlepszym dilerem – zgodził się Świerczewski. – Gdybym tylko chciał
sprzedawać to gówno.
Pochylili się nad mapą. Zaznaczyli obszar logowania się telefonu Narazińskiego.
Regularnie na około dziesięć godzin. Sprawdzili na Google Maps. Mniej więcej
w  tym miejscu stała niewielka kamienica. Trzeba skręcić z  1 Maja w  lewo
w Obrońców Westerplatte i po chwili się do niej dojedzie.
Kamienica formalnie nie była zamieszkana – w  ewidencji ludności nikt nie był
w niej zameldowany. Co nie znaczy, że w rzeczywistości nikt w niej nie mieszkał. Po
prostu nikt się do tego nie przyznawał.
–  Ta kamienica ma cztery lokale. Trzy z  nich są niezamieszkane od wielu lat.
Jedno z mieszkań zostało zwolnione rok temu – głośno myślała Sabina.
– Myślisz, że to tam?
– Najprawdopodobniej.
–  Do kogo ono należy? – zapytał Andrzej, choć wiedział, że nie otrzyma
odpowiedzi.
– Po taką informację musielibyśmy się zgłosić do Urzędu Miasta. A to będziemy
mogli zrobić dopiero jutro. Za to nalot możemy zrobić jeszcze dziś.
Urząd Miasta o tej porze był już pusty, ale komenda wręcz przeciwnie. Brandys,
który uwielbiał swoją pracę, bywał na posterunku od wczesnego rana do wczesnego
wieczora. Wiadomość o  odnalezieniu prawdopodobnej lokalizacji kuchni dilerów
wprawiła go w entuzjazm. Szybko załatwił papierologię, zebrał załogę i po krótkim
czasie w  kierunku kamienicy na Szopienicach wyjechały trzy pojazdy – jeden ze
śledczymi prowadzącymi sprawę Łukasza, drugi z  policjantami zainteresowanymi
narkotykami, wśród których był oczywiście Czesław, no i  trzeci, zapełniony po
brzegi funkcjonariuszami operacyjnymi, którzy mieli poprowadzić nalot.
Zaparkowali pięćdziesiąt metrów od budynku. Wszystkie trzy grupy, ubrane
w  kamizelki, wyszły cicho z  samochodów. Operacyjni szli przodem. Szybko
sforsowali drzwi do klatki i  wbiegli sznurkiem na pierwsze piętro. Stanęli przed
białymi drzwiami obrysowanymi gra ti. Stojący na czele policjant kopnął w  nie
z  partyzanta. Otworzyły się z  hukiem i  po kolei wszyscy wbiegli do środka,
oznajmiając, że właśnie zjawiła się policja.
Tylko że w środku było pusto. I słowo „pusto” należało rozumieć dosłownie – nie
było nie tylko żywego ducha, ale nawet najmniejszej rzeczy martwej. To mieszkanie
było wyczyszczone do gołej ziemi. Stan deweloperski, mógłby powiedzieć pośrednik
nieruchomości.
–  Czujecie ten zapach, czujecie to? – zagadnął niczym niezrażony Brandys. –
Musieli tu zrobić kilogramy najlepszego spida! – niemal zakrzyknął.
Trzmiel i  Świerczewski spojrzeli na niego z  litością wymieszaną z  ogromnym
rozczarowaniem.
ROZDZIAŁ 7

Kinga Kowalska-Bartol
Przemysław Bartol, poseł partii rządzącej z  okręgu katowickiego, niezbyt aktywny
w  pracy legislacyjnej, ale za to niezwykle wyszczekany i  zawsze gotów oskarżyć
innych polityków ze Śląska o niemieckie uwikłania, nalał sobie whisky i podrapał się
po swoim dużym brzuchu.
Zdecydowanie zbyt dużym, pomyślała Kinga. To ona wylewa z siebie litry potu na
siłowni, cross cie, pilatesie, nawet na treningu siłowym, wszystko po to, żeby
trzymać formę w  wieku ponad pięćdziesięciu lat, a  ten opijus już od siedemnastej
zaczyna wieczorny chillout.
–  Nie za wcześnie zaczynasz? – zapytała Kowalska-Bartol tonem nieco zbyt
delikatnym jak na poziom irytacji, która ją owładnęła.
–  Kochanie, przecież wiesz, że ja zawsze zaczynam i  kończę w  odpowiednim
czasie – odpowiedział nieco zalotnie, ale nieco jednak obleśnie Przemek.
Oczywiście panu posłowi wolno więcej. Pan poseł może robić z siebie szmaciarza
tylko dlatego, że jest posłem. Choć jest posłem tylko dlatego, że dostał biorące
miejsce na liście. Ona musiała sobie swoją pozycję wywalczyć, wyszarpać zębami,
a ten się wybił dzięki włażeniu w dupsko tym, którzy są wyżej w partyjnej hierarchii.
Czy ona go jeszcze kocha? Chyba już go nie kocha. Zaczynali razem jako młodzi
i  głodni sukcesów przedstawiciele pokolenia X, zadurzeni i  obiecujący sobie, że
wzajemnie się wspierając, zajdą na szczyt. Potem on, jako mężczyzna, miał drogę
usłaną różami, wystarczyło tylko, że się zakręcił obok odpowiednich osób, a  ona
musi debatować o  miejskich żłobkach z  jakąś niespełnioną, grubawą paniusią. No
kurwa!
Gwoli ścisłości teoria o  tym, że Kinga swoją pozycję wyszarpała zębami, była
nieco przesadzona. Byli doskonale ustosunkowaną parą. Ich znajomości obojgu
pozwoliły zajść tam, gdzie zaszli. Zdolnych kobiet, dużo zdolniejszych niż Kinga,
było w urzędzie mnóstwo, ale żadna nie dostawała awansów, gdy tylko przekroczyła
wymagany staż. Bartol pragmatycznie wyparła to ze świadomości. A  może ta
informacja nigdy tam nie dotarła?
–  Przemek, musimy porozmawiać – oznajmiła Kinga tonem, który miał dać
mężowi do zrozumienia, że sprawa jest poważna.
–  Słucham cię – odpowiedział, wkładając do ust gigantyczną garść solonych
orzeszków ziemnych.
– Mogę mieć problem.
– Jak masz problem, to go rozwiążesz.
– Mówiłam ci, że nie żyje Łukasz, ta sierota z biednej rodziny. No więc znaleziono
u niego narkotyki.
– Jakby przeszukali wszystkich posłów, to też by nieco znaleźli, he, he. Widziałaś
w telewizji tego młodego, tego pitbulla, Marczyńskiego? Myślisz, że on na trzeźwo
tak sączy jad? – zapytał Przemek, wkładając do ust, a  jakże, gigantyczną garść
solonych orzeszków ziemnych.
– Tylko że Pietrasz robi z tego problem. – Niewyszukane argumenty Przemka nie
poprawiły Kindze nastroju. – Jak dowiedzą się o tym media, mogę być odstawiona
na boczny tor.
– Bo co? – niewyraźnie zapytał Bartol z pełnymi ustami.
–  Bo to ja uruchomiłam dla niego stypendium. A  to podobno może być
kłopotliwe podczas kampanii.
–  Kochanie – powiedział czule Przemek, całując żonę ustami tłustymi od
orzeszków. – Jak to wyjdzie i  Pietrasz będzie robił problemy, to się pójdzie tam,
gdzie trzeba, i załatwi się sprawę.
– Na pewno damy radę? – chciała upewnić się Kinga.
– Oczywiście. A co to taki Pietrasz?
Wiceprezydent kiwnęła głową i poszła do swojego gabinetu. Włączyła komputer
i  zaczęła przeglądać społecznościówki. Wciągnęły ją, musiała to przed sobą
przyznać. Początkowo wydawały się jej durną zabawą milenialsów, ale okazało się,
że lajki i szery potra ły zapewnić równie dużo dopaminy, co najlepszy seks. A ten
zresztą i tak przytra ał jej się coraz rzadziej.
W tym momencie dostała na telefon wiadomość tekstową. W tych czasach to się
wydaje jakimś przeżytkiem. „Za 20 minut na zachodnim koncu parkingu przy
silesii” – brzmiała. Kinga już zdążyła zapomnieć o  sprawie ze stalkerką amatorką.
Od razu poprawił jej się humor, włożyła ciuchy do biegania i wyszła z mieszkania na
Dębowych Tarasach lekkim krokiem. Pobiegała przez stosowny czas po Dębie
i Koszutce i o wyznaczonej godzinie zjawiła się na odpowiednim krańcu parkingu.
Nikogo tam jednak nie było.
Po pięciu minutach dostrzegła znajomą postać. Zgrabne dziewczę, opalone
i ubrane w zwiewną sukienkę, szło szybkim krokiem w jej stronę. Kinga poznała ją
już wcześniej. Nawet ją polubiła, jakby nadawały na tych samych falach. Jak widać,
sympatia nie przeszkadza w małym szantażu.
Ewelina Daczyńska podeszła do Kingi z nieco niewyraźną miną, jakby naszły ją
wątpliwości moralne.
–  Wiem, co się wtedy stało – zaczęła Ewelina, trochę się jąkając, zupełnie nie
w swoim stylu. – To znaczy dlaczego doszło do wybuchu.
–  Doszło do wybuchu, bo ktoś nie zakręcił gazu i  zapalił peta – odpowiedziała
spokojnie Kinga.
– Dobra, skończmy te gierki. – Daczyńska się ożywiła. – Obie wiemy, co się stało.
Dostanę pieniądze i będę milczeć.
–  Okej, skończmy te gierki. Pokaż jakikolwiek dowód na te swoje wydumane
teorie.
– Nie mam teraz przy sobie. Ale wiem wszystko i mogę zacząć mówić.
–  Czyli masz przeciw mnie tylko słowa. Które nie pokrywają się z  o cjalnymi
wynikami śledztwa przeprowadzonego przez prokuraturę.
– Nie, są dowody. I wiem gdzie. Muszę tylko do nich dotrzeć.
–  Czyli masz przeciw mnie tylko słowa skompromitowanej osoby. – Kinga
uzupełniła wcześniej wypowiedzianą tezę.
– Jakiej skompromitowanej osoby? – Dziewczyna naprawdę się zdziwiła.
–  Ciebie, moja śliczna – odpowiedziała czule Kinga, sięgając po telefon przy
biegowej opasce na ramieniu.
Chwilę w nim pogrzebała i przystawiła ekran przed twarz dziewczyny. Ta zbladła,
choć już wcześniej nie prezentowała się zbyt wyraźnie.
–  Czyli mówisz, że gdzieś po mieście hulają sobie jakieś papiery świadczące
o mojej rzekomej winie? – zagadnęła wiceprezydent.
W oczach Daczyńskiej pojawiły się łzy, więc ukryła twarz w dłoniach, po chwili
jednak zebrała się w sobie i spojrzała Kindze hardo w twarz.
– To lepiej je znajdź i zabezpiecz. Bo jak wyjdą na jaw, to twoi znajomi dowiedzą
się o  tobie wielu ciekawych rzeczy – dokończyła rozmowę Bartol i  pobiegła
w kierunku Dębowych Tarasów, mając jakby trochę więcej energii.

Sabina Trzmiel
Technicy krzątający się po opuszczonym lokalu w  niewielkiej kamienicy na
Szopienicach kręcili z rezygnacją głowami.
–  Przetrząśniemy wszystko, więc może na coś się jeszcze natkniemy. – Jeden
z nich relacjonował dotychczasową pracę Sabinie. – Ale jak na razie wygląda na to,
że dokładnie wszystko wymietli, a pomieszczenie wyczyścili chemikaliami. I musieli
to zrobić niedawno, parę dni temu.
–  Ten lokal ma piwnice? – zapytała Sabina Brandysa, który krzątał się obok
techników.
–  Są na dole komórki. Sprawdzimy je jeszcze. To była dziupla producentów
narkotyków, na sto procent. Tego zapachu nie da się podrobić ani usunąć –
zawyrokował Czesław.
– Wokół nie ma żadnych kamer monitoringu, a najbliższy zamieszkany budynek
jest sto metrów stąd – powiedział Andrzej, wchodząc do pomieszczenia. – Ten lokal
został starannie wyselekcjonowany.
–  Dobrzy są, co nie? – zakrzyknął śpiewnym tonem Brandys. – A  własność na
bank na jakiegoś słupa!
–  Kurwa, Brandys, zdradzasz dziwną fascynację dilerami – zauważył Andrzej,
który stracił już cierpliwość do entuzjazmu kolegi. – Kryminalnemu to chyba nie
wypada.
–  A  dlaczego nie? – odpowiedział niewinnie Brandys. – Przecież to, że mnie
fascynują, nie oznacza, że nie chcę ich wsadzić. Po prostu szanuję przeciwnika. Poza
tym cieszę się, że znaleźliście dziuplę.
– Dziuplę, w której nic nie ma – przypomniał Świerczewski.
– Może jeszcze coś będzie. Poza tym sam fakt, że musieli się przenieść, utrudni im
robotę. Nie jest łatwo przenieść i uruchomić od nowa taką kuchnię. Trzeba tworzyć
nowe procedury i tak dalej. Zresztą, jeśli ją przenieśli, to wiedzą, że się zbliżamy.
Andrzej nie był przekonany. Kręcił głową i klął pod nosem.
– Skoro przenieśli kuchnię zaraz po zabójstwie Narazińskiego, to znaczy, że mają
do dyspozycji więcej takich lokali i  są przygotowani na różne wypadki – oznajmił
komisarz.
– W mieszkaniu Łukasza zostawili dwa kilo materiału genetycznego, a tutaj nawet
paznokcia? – zauważyła Trzmiel. – Niemożliwe, coś musi tu być.
– Tam działali w pośpiechu, zaskoczeni i bez przygotowania. A tutaj metodycznie,
już na spokojnie – wyjaśnił Andrzej.
Sabina przeszła przez śmierdzącą chemikaliami norę i  podeszła do okna.
Oświetlona chylącym się ku zachodowi słońcem uliczka wyglądała urokliwie. Sporo
zieleni, cicho, mały ruch samochodowy, idealny zakątek dla ludzi, którzy nie chcą
się rzucać w oczy innym członkom społeczności.
–  Trzmiel, Wydział Kryminalny – Sabina odebrała telefon, który właśnie
zadzwonił.
– Cześć, tu Marek z Tychów – odpowiedział znajomy głos śledczego z miejskiej
komendy w  Tychach. – Obserwujemy knajpę tego Bereszyńskiego, tak jak
prosiliście.
– No i co? Macie coś?
– Bereszyński jest w środku, przyjechał jakąś godzinę temu. Ale niedawno coś się
chyba zaczęło dziać. Najpierw podjechała octavia z dwójką jego współpracowników,
obaj znani nam tu, w  Tychach. A  po chwili biały sportowy leon na katowickich
blachach. Wysiadło z  niego dwóch młodych gości, obaj obcięci na krótko, jeden
blondyn, drugi ciemny.
– Są tam dalej? – Policjantka ożywiła się, usłyszawszy opis odpowiadający śladom
pozostawionym w kawalerce Łukasza.
– Tak, są. Weszli dosłownie minutę temu. Nie mamy żadnych podstaw, żeby ich
zatrzymać, ale jeśli wyjdą, to pojedziemy za nimi.
– Macie z tyłu dwa miejsca wolne? To byśmy przyjechali.
– Jasne, stoimy przyczajeni na Bibliotecznej. Jakby się ruszyli, to zadzwonimy. Do
zobaczenia.
Nazywane sypialnią Katowic Tychy były w  istocie wielkim blokowiskiem,
betonowym domem dla stu trzydziestu tysięcy mieszkańców. Najstarsze części
miasta zostały zbudowane zaraz po drugiej wojnie światowej, a  kolejne
dobudowywano systematycznie później. Pierwsze osiedla od A  do D pełne były
niskich bloko-kamieniczek, typowych dla lat pięćdziesiątych. Pozostałe osiedla
składały się z  blokowisk z  wielkiej płyty, różniących się głównie wielkością
i poustawianych – na pierwszy rzut oka – dość chaotycznie. Jednak ogrom zieleni
i duże przestrzenie między budynkami sprawiały, że Tychy, gdy już stanęły na nogi
po marazmie lat dziewięćdziesiątych, okazały się całkiem przyjemnym miejscem do
życia.
Po tym średniej wielkości mieście nie było widać jakiegokolwiek kompleksu
peryferyjności. Tyszanie niechętnie emigrowali ze swojego miasta do innych
ośrodków w kraju. Przeprowadzka do Krakowa, Wrocławia czy Warszawy po prostu
nie była w  ich oczach żadnym awansem. Dzięki otaczającym Tychy, liczonym
w  dziesiątkach wielkim zakładom pracę znajdowali tu nawet ludzie po
podstawówce, a jeśli ktoś zapragnął kariery w korporacji, zawsze mógł dojeżdżać do
pobliskich Katowic. Tak więc rzucenie przez tyskiego gangstera wyzwania grubym
rybom z centrum Katowic nie wydawało się Sabinie i Andrzejowi niczym dziwnym.
Raczej czymś naturalnym.
Plac Baczyńskiego leżał w starszej części Tychów, która miała swój urok. Sam plac
tętnił popołudniowym życiem, ludzie wchodzili do licznych sklepików i  centrum
kultury otworzonego na miejscu starego kina Andromeda i z nich wychodzili. Ruch
był również w  pijalni kra ów należącej do Bereszyńskiego. Dwaj młodzi
dżentelmeni, którzy szczególnie interesowali Andrzeja i  Sabinę, wciąż przebywali
w środku.
Wreszcie drzwi do przybytku otworzyły się nieco szerzej i  pełni energii
młodzieńcy wyszli wraz z  towarzyszącym im mężczyzną – niższym i  łysym.
W trójkę weszli do białego leona.
– Oby zrobili cokolwiek, za co będziecie mogli ich zgarnąć – wypowiedziała na
głos życzenie Sabina. – Przynajmniej na parę godzin, żeby wziąć odciski palców
i pobrać włosy do badania.
– Myślicie, że to oni? Jeśli macie pewność, można by coś sprowokować. – Marek
nie owijał w bawełnę.
–  Nieee, nasz prokurator to jęczydupa, wszystko musi być lege artis –
odpowiedział zniesmaczony Andrzej.
–  Dobra, to jedziemy za nimi i  módlcie się, żeby stuknęli kogoś na pasach albo
coś – powiedział Marek i zaśmiał się ze swojego dowcipu, ale siedząca z tyłu Sabina
wykręciła mu ucho, więc się zamknął.
–  Jedziemy naszym. Będziemy kilkadziesiąt metrów za wami – powiedziała
komisarz i ostrożnie wyszła z pojazdu, żeby nie rzucać się w oczy.
Ruszyli – najpierw biały leon, potem bordowy passat Marka i  kolegi, a  za nimi
w bezpiecznej odległości astra Andrzeja i Sabiny. Jechali szerokimi ulicami Tychów,
mijając rzędy drzew i kamieniczek, których miejsce stopniowo zajmowały bloki, gdy
tylko wyjechali ze starszej części miasta – o  ile w  przypadku Tychów można było
o niej w ogóle mówić. Jazda przebiegała sprawnie, gdyż po osiemnastej na szerokich
tyskich drogach korek złożony z  trzydziestu samochodów stanowił wydarzenie,
o którym informowało się w radiu.
Gdy wjechali na Harcerską, trzymali się jej przez kilka minut. Bloki się skończyły
i teraz ukazały się niewielkie domki jednorodzinne ustawione gęsto po obu stronach
ulicy. Dojechali nią niemal do końca, gdy leon skręcił w prawo, w kierunku garaży.
Passat pojechał za nim, a  astra skręciła w  prawo wcześniej, żeby objechać garaże
z  drugiej strony. Sabina i  Andrzej wyszli z  samochodu i  zaczęli obserwować
wszystko przez lornetkę. Leon zatrzymał się mniej więcej w  środku pasa garaży.
Z auta wyskoczył niski, łysy mężczyzna. Dwaj młodzi ludzie Bereszyńskiego stanęli
obok pojazdu.
„Co tam może być?” – napisała Sabina do Marka. „Nie wiem” – odpisał jej
błyskawicznie. Wzięła od Świerczewskiego lornetkę i  uważnie obserwowała. Po
chwili łysy wyszedł z  jednego z  garaży, trzymając coś w  rękach. Coś małego,
ciemnobrązowego, co się ruszało.
–  Mały pitbull, ten gość przyniósł im małego pitbulla. – Sabina nie mogła
uwierzyć własnym oczom. – Kurwa, Andrzej, oni tam mają pseudohodowlę psów.
W garażu, rozumiesz? Przecież to jest nieludzkie.
– Może i nieludzkie, ale dla nas to manna z nieba. Możemy ich za to zgarnąć –
cynicznie zauważył Świerczewski.
„Widzicie to?” – przyszedł SMS od Marka. „Tak, wchodźcie” – odpisała Sabina. Po
chwili z drugiej strony garaży wyłonili się dwaj policjanci z bronią i krzyknęli: „Stać,
policja!”. Łysy rzucił się w odwrotnym kierunku, a blondyn i szatyn stali jak wryci,
zdumieni całą sytuacją. Łysy niedługo cieszył się wolnością, gdyż drogę zaszedł mu
Andrzej celujący w niego z walthera.
– Policja Śląska, proszę stanąć przy ścianie z rozłożonymi rękami.
Łysy zrezygnowany stanął przy ścianie garażu. Sabina, kierowana automatycznym
pilotem, nie zastanawiając się, co robi, poszła w  kierunku leona i  skręciła w  głąb
garaży. Weszła do otwartego, z  którego błyskało ciepłe światło. W  środku nieco
śmierdziało moczem, ale w  gruncie rzeczy było lepiej, niż się spodziewała.
Powietrze zapewniał zamontowany w  ścianie wentylator. W  kojcach, na szczęście
w miarę czystych, kłębiło się sześć malutkich, brązowych pitbulli. Gdy tylko weszła,
wystawiły główki, oparły się na dwóch przednich łapkach i  zaczęły merdać
ogonkami. Wzięła jednego na ręce.
– Piękny jesteś – powiedziała, za co zwierzak polizał ją po twarzy.
Odstawiła pitbulla i  wyszła na zewnątrz. Gdy przechodziła obok leona, dwóch
skutych mężczyzn wykłócało się z tyskimi policjantami.
– Aresztujecie nas za kupno psa? Przecież to chore! – krzyknął blondyn.
–  Aresztujemy was za prowadzenie pseudohodowli – odpowiedział spokojnie
Marek.
– Ale to nie nasza hodowla! – nie zgodził się z nim mężczyzna.
– Tego jeszcze nie wiemy. Musimy to sprawdzić. Na razie jedziemy na komendę.
Sabina stanęła jak wryta. Głos tego człowieka wydał jej się znajomy. Zresztą już
obserwując wcześniej całą sytuację przez lornetkę, miała wrażenie, że gdzieś
widziała tego mężczyznę. Spojrzała na niego, a ten po chwili na nią i momentalnie
zbladł, a jego twarz spochmurniała, jakby wszystko zrozumiał, a prawda wyjątkowo
mu się nie spodobała.
Przed Sabiną stał „sąsiad” Krzysztofa Friedricha.

Piotr Machinek
Piotrek Machinek siedział na Mariackiej w  ogródku piwnym przy Lornecie
z  Meduzą. Przyszedł spotkać się ze znajomymi z  uczelni i  pogadać o  śmierci
Łukasza. Trudno powiedzieć, żeby zgromadzeni mieli strasznego doła z  tego
powodu, ale trzeba przyznać, że trzymali fason. Wspominali wspólne wypady
i imprezy z Narazińskim, śmiali się w stonowany sposób, nie tak jak zwykle, na całe
gardło. Śmierć Łukasza nie zrobiła na nich piorunującego wrażenia, ale nie można
było też powiedzieć, żeby zupełnie ją zbagatelizowali. Dopytywali o  pogrzeb, na
którym obiecali się zjawić, i  zastanawiali się, dlaczego policja jeszcze nie wydała
ciała. Snuli przeróżne domysły, a  Piotrek nie potwierdzał ani nie zaprzeczał, choć
prawdopodobnie wiedział o wszystkim najwięcej z nich.
Sporo wiedziała też zapewne Ewelina, tylko że ona akurat się nie zjawiła. W ogóle
nie odpowiadała na wiadomości na Messengerze, na którym umówili spotkanie.
Znajomi zgodnie stwierdzili, że musi to bardzo przeżywać. Tylko Piotrek był innego
zdania – podejrzewał, że musiał być inny powód.
– Pejter, co jest? Trzymasz się? – zagadnął Mirek, kolega z grupy.
– Tak, jasne, dzięki – odpowiedział Machinek.
– Bo tak cicho siedzisz.
– A, rozmyślam, ale dzięki, wszystko okej.
Piotrek rzeczywiście niespecjalnie udzielał się w  dyskusji. Jego głowę zaprzątało
tyle myśli naraz i  cud, że jeszcze nie eksplodowała. Na wizerunku przyjaciela
pojawiła się spora rysa. Podobno mówili sobie wszystko, a  jednak współpracę
z dilerami Naraziński przemilczał. Piotrek podejrzewał to już wcześniej, dlatego tak
łatwo zgodził się na propozycję Kwieka, ale co innego domysły, a  co innego
pewność. Okazało się też, że ta współpraca trwała od dłuższego czasu, więc Łukasz
miał mnóstwo okazji, żeby zwierzyć się z  tego przyjacielowi. Oczywiście takie
zajęcie nie jest powodem do przechwałek w  towarzystwie, ale Piotrkowi, czyli
najbliższej osobie, Łukasz powinien powiedzieć. Chyba mu na tyle ufał. Tym
bardziej że sami snuli różne plany, nie do końca zgodne z  prawem, żeby się
wzbogacić nieco szybciej, niż pozwalała na to legalna kariera na polskim rynku
pracy.
Poza tym dopiero teraz do Piotra docierało, w  co się wplątał. Skoro w  tym
biznesie zabija się ludzi, to równie dobrze on sam może być następny. Dlaczego
wcześniej nie przemyślał tego naprawdę poważnie? Zawsze patrzył na przepisy
i  zasady przez palce, stosował je głównie wtedy, gdy mu nie przeszkadzały, od
przemocy jednak stronił, nie wplątywał się w bójki i unikał konfrontacji. W swojej
wyobraźni bywał prawdziwym bohaterem, przez co często podejmował lekkomyślne
decyzje, ale w  realnym świecie zwykle automatycznie podkulał ogon. Teraz znów
pluł sobie w  brodę. Kariera producenta narkotyków początkowo wydawała mu się
fantastyczną przygodą, dzięki której zarobi pieniądze, samodzielnie odkryje zabójcę
Łukasza i  przyniesie go policji na tacy. Albo nie, jeszcze lepiej – sam wymierzy
sprawiedliwość, połamie mu obie ręce, a  potem przystawi klamkę do skroni,
a tamten się zeszcza ze strachu. Teraz nie wyglądało to już tak różowo. Piotrek miał
dwie okazje, żeby się sprawdzić, ale w  obu został poniżony i  poturbowany, a  raz
nawet opluty. Za pierwszym razem przez Czarka, pożal się Boże bandytę, którym
Kwiek wytarł w  knajpie podłogę. Który się zwyczajnie popłakał, gdy Dawid
przystawił mu nóż do jaj. Skoro Czarek sterroryzował Piotrka, to co będzie, gdy
stanie mu na drodze ktoś poważniejszy? Przecież to będzie rzeź. Ktoś poważniejszy
przejedzie po nim jak walec i  nawet się nie zorientuje, że właśnie zmiażdżył
ambitnego Machinka, któremu się ubzdurało, że zostanie gangsterem. Super,
wakacje zapowiadają się znakomicie.
Mógłby wrócić do KFC, tam przyjmują wszystkich jak leci, więc i  Piotrka by
przyjęli. Niejeden rzucił tam papierami, a  potem wracał skruszony, bo nic innego
nie znalazł. Tylko jak to teraz powie Dawidowi? Przecież on go nie puści. Najpierw
zrobi mu z dupy jesień średniowiecza, a potem cofnie wszystkie przywileje, takie jak
korzystanie z  corsy. Jedynym pocieszeniem jest to, że Dawid również chciałby
znaleźć zabójcę Łukasza. Obiecał, że popyta i  zrobi, co w  jego mocy. Ale jeśli
Narazińskiego zabili mocodawcy Kwieka, to i  tak nic z  tego nie będzie. Pewnie
Dawid mu nawet o tym nie powie, jeśli przez przypadek się dowie. Machinek będzie
więc przez najbliższe lata pracował dla morderców przyjaciela. No, chyba że go
wcześniej wsadzą. Dopiero wtedy otworzą się przed nim niezwykle ciekawe
możliwości. Będzie mógł wybierać, czy zostanie cwelem gangstera spod celi numer
sześć, czy mordercy spod celi numer dwanaście. W co on się w ogóle wpakował? Co
on sobie myślał? Chyba zaraz wróci do domu i  jak na producenta amfetaminy
przystało, wypłacze się w poduszkę.
Wreszcie Piotrek wstał, powiedział, że nie czuje się dobrze i  wraca do domu.
Wszyscy ze zrozumieniem pokiwali głowami, chłopakom podał rękę,
z  dziewczynami się uścisnął i  wyszedł z  ogródka na ruchliwą Mariacką. Przeszedł
kilkanaście metrów, gdy usłyszał zza pleców:
– Piotrek, czekaj, bo zapomniałem! – To Mirek za nim wybiegł.
– No, co jest, Miras?
– Słuchaj, bo ciągle o tym zapominam. Mam w domu laptop Łukasza. Chciałem
ci już o tym wcześniej powiedzieć, ale pracuję po kilkanaście godzin, żeby zarobić
na wakacje, i…
– Czekaj, czekaj. – Machinek nie wierzył w to, co słyszy. – Ten laptop jest u ciebie?
–  No, Łukasz wpadł do mnie wytłumaczyć mi parę rzeczy, bo mam kampanię
wrześniową, he, he, rozumiesz? No i  potem stwierdziliśmy, że jeszcze coś warto
zrobić. Poszło zero siedem, potem jeszcze dwa piwka, no i Łukasz tak się porobił, że
stwierdził, że nie bierze laptopa, bo jeszcze zgubi.
– Laptop Łukasza jest u ciebie? – Piotrek patrzył na Mirka jak zahipnotyzowany.
– No tak, u mnie, na Szeligiewicza. Miał po niego wpaść, ale, kurde, nie zdążył,
ech. Możemy teraz po niego skoczyć. Co myślisz? Spacerek dobrze ci zrobi.
– Oczywiście, bardzo dobry pomysł. Doskonały pomysł. Serio.

Olek Jurczyk
W piękny letni wieczór nawet Szopienice potra ą być urocze, pomyślał Aleksander
Jurczyk. Potarł nos dłonią, choć wcale nie miał kataru, a nos go nawet nie swędział,
ot – zwykły tik nerwowy, a  następnie obrócił się na pięcie i  poszedł w  kierunku
budynku „Ostoi”. Był zmęczony myśleniem. Natrętne rozmyślania są jedną
z  najbardziej wycieńczających czynności, więc Olek nieustannie chodził
wyczerpany. Pogrążony w rozmyślaniach człowiek wygląda, jakby nic nie robił, lecz
tak naprawdę przesuwa ciężkie kamienie – tyle że w swojej głowie. Mózg Olka miał
nawyk roztrząsania każdej sprawy, tworzenia alternatywnych scenariuszy, oceniania,
czy dobrze się zachował, czy może jednak źle, albo nie, chyba jednak dobrze, więc
na podejmowanie działań w  prawdziwej rzeczywistości chłopakowi zwyczajnie
brakowało energii. Głowa Aleksandra pochłaniała wszystkie jego zasoby
energetyczne, których i  tak nie miał szczególnie dużo, więc pozostała część jego
ciała musiała się zadowolić ochłapami. Resztkami z  pańskiego stołu, przy którym
posilał się jego nadaktywny mózg.
Tym razem Olek analizował spotkanie z  parą policjantów. Jak wypadł? Chyba
przekonująco, co nie? No nie, użył złych słów, dyrektor pobił ich, bo byli inni. Co to
w  ogóle znaczy? Choć w  sumie może to nawet lepiej? Chłopak nie zaplanował
takiego podsumowania swoich rewelacji, ale przez przypadek wyszło to całkiem
nieźle, bo niejednoznacznie, co skłoni śledczych do działania. Nie bardzo, raczej
stwierdzą, że ściemnia albo przynajmniej kręci, machną ręką na donos Olka, bo nie
wyda im się godny zaufania. Ale jak inaczej miał to określić? Na miliard sposobów,
byle tylko nieco konkretniej. Ale jak dokładnie, jak?
Dobrze było. Nie, wcale nie było dobrze. Było źle. E, nie przesadzajmy, mogło być
lepiej, ale tragedii też nie było. Wreszcie nie dał dupy. Najważniejsze, że nareszcie
stanął z  problemem twarzą w  twarz, zamiast uciec. Ale czy samo stanięcie twarzą
w  twarz z  problemem jest już jakimś osiągnięciem? Chyba warto jeszcze coś
zaprezentować, skoro już się podjęło rękawice z  życiem? Spokojnie, nie od razu
Rzym zbudowano, kroczek po kroczku będzie wyłaniał się ze swojej skorupy,
systematycznie załatwiając swoje sprawy. Każdy beniaminek początkowo zbiera
cięgi, potem nabiera doświadczenia i potra postawić się najlepszym. Olek zacznie
od porażek w lżejszych sprawach, potem dojdzie do zwycięstw w najtrudniejszych.
Cholera, człowieku, nie tłumacz się! Ile razy już zaczynałeś? Ile razy postanawiałeś,
że teraz będzie inaczej? Ile tym razem miałeś czasu, żeby się przygotować do tej
gównianej rozmowy? Ile razy Adam i Karol ci o niej przypominali?
Niestety osobisty prokurator w głowie Olka zdobył miażdżącą przewagę nad jego
osobistym adwokatem, więc ten drugi postanowił już nie walczyć. Sprawa jest
rozstrzygnięta, wyrok wydany, Olek jest winny kolejnego zaniedbania. Złość na
siebie wyładował w  swoim stylu – zaciskając bezradnie pięści i  zagryzając górną
wargę. Szedł tak przez korytarz i  pewnie by ją sobie odgryzł, lecz na szczęście
z  gabinetu wyłonił się dyrektor i  przywołał go ruchem głowy. Twarz dyrektora
zdradzała nerwowość, co w jego przypadku sprowadzało się do tego, że wyglądała
na smutną i zrezygnowaną.
–  Oluś, w  jakiej sprawie spotkałeś się z  policjantami na skwerze? – zapytał,
rozsiadając się w fotelu.
– Ale... nie rozumiem. Jak to? – Głowa Olka znów nagle stała się pusta, zresztą jak
zawsze, gdy ktoś przypiera go do muru, nawet w dość delikatny sposób.
–  Olek, będę mówił wprost, jesteśmy prawie jak rodzina. Kacper powiedział, że
widział cię na skwerze, jak rozmawiałeś z  dwójką policjantów, którzy tu byli.
Pomijam już fakt, że nie mogli się z tobą spotkać bez mojej zgody, bo jestem twoim
formalnym opiekunem. O  tym porozmawiam sobie z  nimi. A  teraz opowiedz mi,
o czym z nimi rozmawiałeś.
– O niczym – odpowiedział szybko Aleksander.
Oj, Olek, słabo, mogłeś się bardziej postarać.
–  A  może o  tej historii z  pobiciem, którego się niby dopuściłem? – niewinnie
zagaił pan Adrian.
– Pobił ich pan przecież, wszyscy o tym wiedzą.
– Dobrze wiesz, że to nieprawda.
– Pobił ich pan – powtórzył Olek, zaciskając chude piąsteczki.
– Nie pobiłem, Olek, i dobrze to wiesz.
– Pobił ich pan, pobił ich pan, pobił ich pan…
– Dosyć! – Pan Adrian uderzył w biurko z taką siłą, że gdyby zrobił to w Teksasie,
trysnęłaby ropa.
Dyrektor wstał, chwycił się za włosy i zaczął chodzić po pokoju. Był cały mokry,
wokół jego pach pojawiły się gigantyczne plamy potu, czoło lśniło jak wypucowane
combi przed wyjazdem na majówkę z rodziną.
–  Olek, coś ty zrobił? Ta sprawa znowu wróci. Zobaczysz, że tra sz do innego
domu dziecka. A  tam już nie będziesz miał żadnego przyjaciela. Naprawdę tego
chcesz?
– O tym trzeba było powiedzieć. To było ważne – podsumował nieudolnie Olek,
był bardzo zdenerwowany, bał się.
– Wyjdź stąd – wysyczał pan Adrian lodowatym tonem.
Jurczyk czym prędzej wybiegł z gabinetu i poszedł szybkim krokiem do swojego
pokoju. Jego dwaj koledzy z pokoju nawet na niego nie spojrzeli, pewnie Kacperek
opowiedział o  sprawie nie tylko panu Adrianowi. Olek rzucił się na łóżko
w ubraniach z myślą, żeby jak najszybciej zasnąć.
Nie dane mu było jednak odpłynąć w  objęcia Morfeusza, gdyż w  drzwiach jego
pokoju pojawili się Kacper, dwóch chłopaków w jego wieku oraz Rafał, czyli kolega,
który nie tak dawno pstryknął go w prącie. Właśnie Rafał podszedł pierwszy do jego
łóżka.
–  Olek, słyszeliśmy od Kacpra, że opowiadasz głupoty policji – zagadnął herszt
bandy.
–  Odejdźcie, nie rozpowiadam żadnych głupot – odpowiedział Olek przez
poduszkę, do której przyciskał twarz.
Kacper chwycił go za koszulkę i odwrócił na plecy. Z łatwością przytrzymał mu
ręce i usiadł mu na klatce piersiowej.
– Olek, znowu musimy nauczyć cię dobrych manier – powiedział Rafał, szczerząc
krzywe zęby.
Potem podniósł lekko miednicę znad klatki piersiowej Jurczyka, zbliżył ją do jego
twarzy, a następnie pierdnął. Olek poczuł na twarzy powiew cuchnącego powietrza.
Pozostali trzej chłopcy buchnęli śmiechem, a  dwóch kolegów Jurczyka z  pokoju
starało się nie patrzeć na całe zajście. Rafał zszedł z Olka i stanął nad jego łóżkiem.
–  No, Olek, mamy nadzieję, że już rozumiesz, że źle zrobiłeś – podsumował
mentorskim tonem.
Olek znów poczuł w  głowie pustkę. Jednak spod tej pustki zaczęła nieśmiało
dobiegać wiadomość z  jego podświadomości. Olek, wstań, może na początek po
prostu byś wstał.
Olek wstał. Wyprostował się niepewnie, patrząc na podłogę, potem na swoje
łóżko, potem na ściany, aby w  końcu spojrzeć na Rafała, który już nie był
roześmiany, ale mocno zaskoczony.
Dobrze, Olek, zrobiłeś pierwszy krok. Jesteś w  stanie zrobić kolejny. Spróbuj.
Podejdź bliżej do Rafała, dasz radę.
Olek podszedł do Rafała na odległość wyciągniętej ręki. Rafał patrzył na niego
drwiąco, pozostali trzej mieli uśmiechy na ustach, ale nie wydawali już zwierzęcych
odgłosów widzów korridy.
Rewelacyjnie, Olek. Zrobiłeś już dwa kroki. Co, nie zrobisz trzeciego? Uderz
Rafała w twarz. Zaciśnij pięści i uderz go z całej siły. Może nie uderzysz go mocno,
może Rafał potem zrobi miazgę z  twojej twarzy, ale ci trzej chowający się za jego
plecami już tak chętnie ci nie podskoczą. Kon dent Kacperek nie będzie już taki
skory do podkładania ci świń.
Olek poczuł uderzenie adrenaliny do głowy. Puls mu przyspieszył, a  serce się
ożywiło, podnosząc jego wątłą klatkę piersiową równomiernie, raz po raz.
W  dłoniach chłopak poczuł dreszcze jak kulturysta, który właśnie przyjął solidną
dawkę beta-alaniny. Delikatnie zacisnął pięści, Rafał ciągle patrzył, zacisnął je
mocniej, Rafał przekrzywił głowę ze zdziwienia, nie wiedząc, o  co Jurczykowi
w zasadzie chodzi.
Olek wziął zamach i  z całej siły uderzył Rafała w  twarz. Poczuł przyjemny ból
w kostkach palców, ciepło ulgi rozpłynęło się po jego ciele. Rafał spojrzał na niego
zdumiony, jak Gołota po kilkunastu sekundach walki z  Lewisem. Lekko się
zachwiał, ale stał na nogach. Cios zrobił na nim wrażenie, ale go nie powalił.
Powalała go raczej świadomość, że młody Jurczyk właśnie wygrywa sam ze sobą,
czyli z największym przeciwnikiem, jakiego mógł sobie wyobrazić. A więc z głupim
Rafałkiem wygra teraz bez problemu.
Ależ to jest przyjemne, ta świadomość, że jednak można się postawić. Ależ
przyjemne jest obserwowanie ludzi, którzy jeszcze przed chwilą z  ciebie drwili,
a teraz trzęsą portkami na myśl o tym, co jeszcze wymyślisz. A to jeszcze nie koniec,
po co przerywać coś tak przyjemnego?
Olek rzucił się na Rafała, przewracając go na plecy. Wciąż zdumiony Rafał nie
zdążył się obronić, ale nawet gdyby to zrobił, nic by to nie dało, bo Olek miał w tej
chwili siłę stu wołów. Usiadł na nim i zaczął go okładać pięściami po twarzy. Rafał
próbował się zasłaniać, ale uderzenia przebijały jego nieudolną gardę. Kolejne ciosy
berserka, w którego zmienił się Olek, spadały na twarz Rafała w szaleńczym tempie
i  przy milczeniu pozostałych widzów, którzy patrzyli na tę sieczkę
z  wytrzeszczonymi oczami. Przy każdym kolejnym ciosie Olek przypominał sobie
jedną ohydną rzecz, która go w  życiu spotkała. A  spotkało go ich całe mnóstwo,
więc nie zamierzał szybko skończyć. Po kolejnym ciosie poczuł pierwszą krew, która
prysnęła mu na twarz.
W tym momencie drzwi do pokoju szeroko się otworzyły i  wbiegło do niego
dwóch wychowawców. Olek, przywalony nagle ciałem jednego z  nich, patrzył
w su t i się uśmiechał.
DZIEŃ PIĄTY
ROZDZIAŁ 8

Sabina Trzmiel
–  Spieprzyłam, kompletnie spieprzyłam – stwierdziła Sabina, wchodząc rano do
pokoju, w którym Świerczewski urzędował już od kilkunastu minut.
– Nie przesadzaj, nic takiego się nie stało – pocieszył koleżankę Andrzej.
–  Mieliśmy się nie rzucać w  oczy, a  ja oczywiście musiałam tam poleźć, żeby
pomóc małym pieskom, choć i tak musiały czekać na przyjazd ludzi ze schroniska.
Myślałam o tym pół nocy, zasnęłam chyba o czwartej.
–  Było, minęło, zrobiłaś to na autopilocie, każdemu może się zdarzyć – ciągnął
niezmordowanie komisarz.
– Ten człowiek mnie rozpoznał. Teraz Friedrich jest spalony.
–  Mógł nie rżnąć głupa, udając, że ten blondyn to jego sąsiad. Sam jest sobie
winien. Swoją drogą, co człowiek Friedricha robił w  Tychach u Bereszyńskiego?
Podobno nic ze sobą nie mają wspólnego. Może wszystkiego nam nie mówi?
–  Jest mnóstwo możliwych opcji. Mógł pojechać tylko po psa i  żadne inne
kontakty z  Bereszyńskim go nie łączą. To by oznaczało, oczywiście jeśli to ci dwaj
zabili Narazińskiego, że rację miał ten informator. Zrobili to ludzie Krzysztofa bez
jego wiedzy, bo za bardzo wzięli sobie do serca zadanie od szefa. Bo trudno
uwierzyć, że Friedrich specjalnie wystawił swoich ludzi.
– Mógł to zrobić – nie zgodził się Andrzej. – Ten człowiek jest cyniczny, czuć od
niego tym cynizmem na kilometr. Po zabiciu Narazińskiego blondyn stał się dla
niego niewygodny, więc specjalnie wystawił go nam na widelcu, bo wiedział, że tam
bywa. Może nawet sam go tam wysłał. Teraz myśli, że ma dupochron, przecież
gdyby wiedział, toby nam nic nie mówił o Bereszyńskim.
–  Ta teoria jest szyta grubymi nićmi – odpowiedziała Sabina z  bardzo smętną
miną. – Skąd miał wiedzieć, że blondyn przyjedzie do Bereszyńskiego akurat wtedy,
gdy będziemy go obserwować? Skąd miał pewność, że zwrócą naszą uwagę? Za dużo
niewiadomych. Musiałby liczyć na zbieg wielu okoliczności, na pewno by tak nie
zaryzykował.
– No to masz jakąś inną teorię? Poza tymi, że zjawił się tam przypadkiem po psa
albo Friedrich go wystawił.
– Pozostaje najprawdopodobniejsza opcja. Blondyn współpracuje z Friedrichem,
ale przede wszystkim pracuje dla Bereszyńskiego. Może to właśnie on
rozpowszechnia lambo w Katowicach. A Friedrich nawet o tym nie wie. I teraz ma
przesrane, bo blondyn się zorientował, że to Friedrich nas wysłał do Tychów, a więc
kapuje. Jeśli go zatłuką, to dzięki nam. A  dokładnie dzięki mnie, bo musiałam
pobiec ratować pieski.
–  Może tak być – zgodził się wreszcie Andrzej. – Ale facet i  tak jest sam sobie
winien, bo jest umoczony w dilerkę.
–  Pewnie to diler, ale dał nam bardzo ważny cynk, a  my go wystawiliśmy
gangsterom. Wystawiliśmy naszego informatora na widelcu. To nie jest spoko –
podsumowała Sabina.
Świerczewski podrapał się po szyi i  odwrócił się do swojego komputera. Sabina
zrobiła to samo i  znów pogrążyła się w  rozmyślaniach o  swoim błędzie, choć
myślała już o  nim prawie całą noc. Wiele by dała, żeby nie mieć większych
wątpliwości moralnych w  pracy, tak jak Andrzej, który empatię zwykle zostawiał
w  domu. W  pracy skupiał się na rozwiązaniu sprawy – trzeba robić dobrą robotę,
mówił, i  to wystarczy. Użalanie się nad kimkolwiek w  niczym nam ani nikomu
innemu nie pomoże. Policjanci to nie psychoterapeuci – ani tym bardziej
pracownicy socjalni.
Sabina miała zupełnie inną optykę. Na każdą sprawę patrzyła jak na dramat
konkretnych osób. Owszem, lubiła swoją pracę i  nienawidziła sytuacji, w  których
nie prowadziła żadnych poważnych śledztw, czyli dotyczących zabójstw. Mimo to na
każdą tego typu sprawę patrzyła przez pryzmat uwikłanych w nią ludzi – nie tylko
o ar, ale często także sprawców, dla których popełnienie zbrodni bywało równie
wielkim dramatem. Mało kto zabija dla przyjemności, nikt też nie rodzi się zabójcą.
Morderstwo to najczęściej wynik fatalnego rozwoju nieprzewidzianych wypadków
albo utraty kontroli nad sobą. Zaplanowane morderstwa z  zimną krwią, tylko
i  wyłącznie dla zaspokojenia własnych interesów, stanowiły zdecydowaną
mniejszość.
O ary i  sprawcy byli więc aktorami tego samego dramatu. Oczywiście można
było w  tym dramacie wskazać winnego, którego należało ukarać i  w miarę
możliwości resocjalizować, ale na zbrodni traciły często dwie strony, choć o ara bez
porównania więcej. To nie znaczy, że przestępców nie należy bezwzględnie ścigać.
To oznacza tylko tyle, że także przestępcom należy się jakiś szacunek, a  nawet
współczucie – rozumiane jako zwykła ludzka empatia.
Dlatego Sabina tak lubiła pracować z  Góralczykiem. Ten wycofany, do bólu
uporządkowany i dość nieufny człowiek wydawał się zimny, ale w rzeczywistości był
pełen współczucia. Patrzył na każdego, z kim miał styczność w pracy, jak na siebie,
czyli jak na istotę uwikłaną w  ciągłe napięcie między potrzebami, popędami
i  marzeniami. Między biologią i  zjologią a  psychologią i  meta zyką. W  obliczu
takich napięć można zwariować, zrobić głupotę, popełnić przestępstwo, a  nawet
zbrodnię. Także chodzące ideały, przekonane o  własnej genialności, mają
w  rzeczywistości mnóstwo kompleksów, a  pychą leczą swoje fobie i  urazy. Nawet
jeśli nie chcą przed sobą tego przyznać.
Poza tym ta empatia, którą komisarz Trzmiel żywiła do większości napotkanych
w  pracy ludzi, nawet tych na bakier z  prawem, miała dla niej znaczenie
terapeutyczne. Sabina koniecznie chciała sobie udowodnić, że jej praca jest
wartościowa i  pożyteczna – że w  gruncie rzeczy praca policjantki to pomaganie
ludziom znajdującym się w  różnych kłopotach. W  ten sposób komisarz
przekonywała sama siebie, że dobrze wybrała zawód. Gdy rzuciła psychologię
i  obwieściła znajomym oraz rodzinie, że wybiera się do Wyższej Szkoły Policyjnej
w  Szczytnie, patrzyli na nią jak na szaloną. Fakt, że dziewczyna z  wyższej klasy
średniej chce zostać policjantką, wydawał się czymś niepojętym. Przecież mogła
skończyć zarządzanie, potem jakieś studia MBA i ojciec od ręki znalazłby jej pracę.
Problem w  tym, że robienie kariery zawodowej dzięki pomocy ojca było ostatnią
rzeczą, jaką planowała – wyżej na liście było nawet pozostanie trwale bezrobotną.
Przemyślenia Sabiny przerwał dzwonek telefonu stacjonarnego.
– Halo? – Komisarz Trzmiel odebrała bez zbędnej o tej rannej porze kurtuazji.
– Cześć, Marek z Tychów.
– No i co tam?
–  Zatrzymaliśmy ich, wzięliśmy od nich odciski palców oraz włosy. Byli
zdziwieni, że chcemy pobrać od nich włosy w  sprawie głupiej pseudohodowli, ale
powiedzieliśmy im, że dzięki temu może szybciej wyjdą, więc się zgodzili.
– Świetnie. Mamy kogoś po to wysłać?
–  Nie, już je zawiozłem do wojewódzkiego labo, porównają je z  materiałem
z miejsca zbrodni i wstępne wyniki powinny być jeszcze dzisiaj. Dadzą wam znać.
Tak tylko informuję.
– Super! Dzięki, Marek, jesteśmy wam wdzięczni.
– No, no, wiesz, że chcę się przenieść do wojewódzkiej, więc możesz tam szepnąć
słówko mimochodem naczelnikowi.
– Jasne, wyraźnie zaznaczę, że nam bardzo pomogliście. Ty i Bogdan.
– Ekstra, no to miłego!
Sabina odłożyła słuchawkę i  zdała relację z  rozmowy Andrzejowi. Ten kiwnął
głową i dalej klikał w swoim komputerze.
– Sabatonie, mój Sabatonieee – nagle zaśpiewał barytonem.
– Słuchaaam – odpowiedziała cienkim sopranem.
– Skoro i tak musimy czekać na wyniki, może byśmy sprawdzili inne tropy? Na
przykład spróbowali poszukać laptopa?
– A może sprawdzimy Norberta Pronobisa?
W bloku przy Szeligiewicza, który był dość nieudolnie wkomponowany w  linię
kamienic, wynajmowało mieszkania wielu studentów. Zwykle gnietli się w  kilka
osób w  jednym mieszkaniu, czasem zajmując jeden pokój we dwoje. Tak też było
w  przypadku Pronobisa. Drzwi do jego mieszkania otworzyła młoda dziewczyna,
przeżuwając śniadanie. Na widok legitymacji policyjnych zrobiła wielkie oczy, ale
bez słowa odwróciła się, zapukała do jednego z  zamkniętych pokojów, wywołała
jego mieszkańca i poszła kontynuować posiłek.
Norbert Pronobis był już ubrany, bo wychodził do pracy w jednym z katowickich
korpo, gdzie odbywał płatny staż. Pronobis był typowym hipsterem. Miał wąskie
spodnie, oldskulowy tatuaż na przedramieniu i  fryzurę w  kształcie wygolonej po
bokach fali. Zaprosił policjantów do siebie, wskazał im posłane łóżko, a sam usiadł
na jedynym fotelu.
–  Dwa lata temu zgłosił pan na policji pobicie przez dyrektora Domu Dziecka
„Ostoja” – rozpoczęła przesłuchanie Sabina.
Pronobis przewrócił znacząco oczami, pokręcił głową i  spojrzał na chwilę
w  balkonowe okno, potem znów skierował wzrok na śledczych i  ironicznie się
uśmiechnął.
–  Przecież wycofałem zeznania – odpowiedział Norbert, jakby miało to
zakończyć temat.
– No właśnie. Dlaczego? – drążyła Trzmiel.
– Pewnie dlatego, że to była nieprawda – odpowiedział bez ogródek.
– Jak to nieprawda? Okłamał pan policję?
–  W  wieku szesnastu lat człowiek robi różne głupoty. Zresztą w  wieku
dziewiętnastu też – zaśmiał się. – Ale już trochę inne, mniej głupie.
–  Nie rób sobie jaj, bo cię zamkniemy na czterdzieści osiem godzin – zagroził
Świerczewski.
–  Okej, przepraszam. – Chłopak momentalnie spoważniał. – Tak, to było
kłamstwo. Zupełna ściema. Zrobiłem głupotę, przyznaję. Ale to było dwa lata temu,
Jezu, przecież to wycofałem.
– Ale dlaczego w ogóle panu to przyszło do głowy? – zapytała komisarz. – Skoro
nic się takiego nie stało. Dobrze rozumiem? Czy może jednak coś się stało, tylko
mniej karygodnego?
–  Nie, to była zupełna lipa. W  sumie nawet tego nie chciałem. To nie był mój
pomysł.
– A czyj?
Pronobis westchnął, spojrzał na śledczych z ukosa, nieco lekceważąco, ale chyba
sobie przypomniał groźbę dołka, bo po chwili na jego twarzy pojawiła się powaga.
Podrapał się po swoim tatuażu i zaczął mówić.
–  W  „Ostoi” kolegowałem się z  Łukaszem Narazińskim. On się zabił niedawno,
może państwo wiedzą?
– Coś słyszeliśmy – przyznała Sabina. – Co on ma z tym wspólnego?
–  Robiliśmy tam różne dziwne rzeczy. Nie byliśmy zbyt grzecznymi
mieszkańcami „Ostoi”. W sumie, jak teraz o tym myślę, to były z nas niezłe chujki.
–  O, to ciekawe. A  co takiego robiliście? – zapytała Trzmiel niewinnym tonem,
jakby słuchała relacji przyjaciółki z wycieczki na Majorkę.
–  Nooo, jak by to powiedzieć, nie popełniliśmy żadnego przestępstwa, myślę –
zastrzegł nieprzekonująco Pronobis. – Ale nie byliśmy mili dla niektórych
mieszkańców ośrodka.
– Co to znaczy?
– Wie pani, jak to jest za bajtla. Tu się kogoś kopnie, tu się komuś podstawi nogę,
czasem się na kogoś wyleje kompot na śniadaniu.
– Nie wiem, nigdy nikomu nóg nie podkładałam, nawet za bajtla – odkryła rąbek
swojej przeszłości Sabina. – Ale dlaczego próbowaliście wrobić Adriana
Wasilewskiego?
– Pan dyrektor, teraz nie mam o to do niego żadnych pretensji, zaznaczam, pan
dyrektor nas karał. Nie podobało mu się nasze zachowanie. Uważał, że gdy
przyszliśmy, zaszczepiliśmy w ośrodku złe zachowania. Złe nawyki, jak mówił.
– I co dalej? – Trzmiel miała już trochę dosyć ciągnięcia Pronobisa za język.
–  No i  Łukasz wymyślił, on ciągle coś wymyślał, to był niezły łeb, no więc on
wymyślił, że powinniśmy dyrektora ukarać. Żeby dał nam spokój.
– I wymyśliliście, że najlepiej pomówić go o pobicie.
–  Tak – odpowiedział bez zastanowienia chłopak, ale bardzo szybko się
zre ektował. – To znaczy nie! Nie wymyśliliście. To był pomysł Łukasza. Ja w ogóle
tego nie chciałem robić. Ale on mnie przekonał. Urabiał mnie dzień po dniu, aż
mnie przekonał. Ja po opuszczeniu ośrodka już się z nim nie kolegowałem. Poszedł
swoją drogą, ja swoją. W sumie nie wiem, czemu się z nim przyjaźniłem. Wie pani,
on mi wtedy imponował. Każdy chciał być taki jak Łukasz, pewny siebie,
inteligentny, odważny. Ale teraz, jak o  tym myślę, to on był… to z  Łukasza był
prawdziwy skurwiel.

Krzysztof Friedrich
Krzysztof nie spał dobrze tej nocy. Po raz pierwszy w  życiu poszedł na otwartą
współpracę z  policją. A  mówiąc wprost, wystawił człowieka śledczym. Oczywiście
nie bliskiego znajomego ani nawet współpracownika. Bereszyńskiego spotkał dwa
razy w życiu. Od razu wydał mu się tępym osiłkiem, z którym nie warto się wiązać
interesami ani w  żaden inny sposób. Krzysztof czuł się biznesmenem, który – co
prawda – część swoich interesów prowadził poza prawem, ale w  pozostałych
kwestiach dostosowywał się do reguł rządzących społeczeństwem. Tak naprawdę nie
lubił łamać prawa, nawet starał się jeździć zgodnie z  przepisami, choć czasem
wydawały mu się idiotyczne. Wstrzymywał się od przemocy, a gdy ktoś nie oddawał
mu pieniędzy, to poza skrajnymi przypadkami wolał machnąć na niego ręką, niż mu
ręce łamać. Dłużnik i tak w końcu przyjdzie do niego pierwszy. Dlatego też Krzysiek
nie miał wielkich wyrzutów sumienia po wystawieniu Bereszyńskiego, którego
modus operandi opierał się głównie na sile. Tym bardziej że Friedrich mógł na tym
realnie skorzystać.
Wieczorem ogarnęły go jednak wątpliwości. Zdecydowanie się na współpracę
z  policją to symboliczne przekroczenie Rubikonu. Gdy następnym razem policja
przyjdzie do niego po informację, trudno mu się będzie wykręcić, trudno będzie ich
zbyć jakimś gładkim słowem. Znałeś Bereszyńskiego z  Tychów, a  nie znasz
poważnych graczy z  Katowic? Traktowanie go przez śledczych jako potencjalnego
informatora może przynieść całą masę problemów. Jeszcze nie daj Boże plotka się
rozejdzie i  mało kto będzie chciał z  nim robić nielegalne interesy. Poza tym łatka
kapusia jest fatalna także towarzysko. Utrudnia zwykłe pokazanie się na mieście.
Nigdy nie wiadomo, czy ktoś w  ulicznym tłumie nie rzuci: „Friedrich, ty
kon dencka kurwo!” albo coś w  tym rodzaju. A  to nigdy nie jest przyjemne,
szczególnie gdy idzie się z żoną na romantyczną kolację.
Trudno, stało się, trzeba iść do przodu. Pewnie te obawy są bezpodstawne
i wszystko rozejdzie się po kościach, a przy okazji usunie sobie z drogi konkurenta.
No i  lambo znikną z  ulicy. Teraz trzeba się skupić na pracy, to zawsze Krzysztofa
odstresowywało, co było niemałym paradoksem, bo trudno znaleźć bardziej
stresujący rodzaj aktywności zawodowej niż zarządzanie siatką dilerów
i  prowadzenie klubu, w  którym co weekend odbywały się imprezy noszące wśród
bywalców lokalu miano „epickich”. Zaraz przyjdzie Bernard. Oby miał dobry towar,
a nie lipę. Potem trzeba będzie go rozdysponować, piątek się zbliża, więc chłopaki
muszą mieć pełne kapsy.
Jak na zawołanie rozległ się dzwonek do drzwi. Na korytarzu stał Bernard,
a  raczej stało jego napakowane ciało, bo twarz zdawała się nieobecna, pewnie
jeszcze przeżywał, jaki wspaniały trening pleców zrobił z samego rana.
– Hej, wchodź, Bernard – powiedział Friedrich, podając mężczyźnie rękę.
Bernard odwzajemnił uścisk i  wtarabanił się do mieszkania, rozsiewając
oldskulowy zapach czarnego adidasa. To niesamowite, jak nawyki z  lat
dziewięćdziesiątych potra ą się w ludziach głęboko zakorzenić. Bernard rozsiadł się
w  fotelu, oznajmił, że nie chce niczego do picia, bo będzie krótko, następnie
zmierzył Krzyśka nietypowym spojrzeniem, coś jakby myślał, a  przecież to do
Bernarda niepodobne. Bernard reprezentował styl w sumie bliski Bereszyńskiemu.
Jego szare komórki pracowały najintensywniej wtedy, gdy musiał podjąć decyzję,
w jaki sposób komuś zajebać. W innych sytuacjach działał raczej instynktownie. Tak
przynajmniej sądził o nim Krzysztof.
– To co, Bernard? Masz, co chciałem? – zapytał Friedrich, siadając na kanapie.
– Nie mam – odpowiedział gość Friedricha po chwili zastanowienia. – Lipa, nie
wyszła cała partia. Poszło do kanalizacji w chuj pieniędzy.
Takiej odpowiedzi Krzysztof się nie spodziewał.
– O kurwa, to dramat. A tabsy jakieś?
– Nie byłem po tabsy, a nie mam już nic swojego. W ten weekend musicie jechać
na zapasach.
– Łatwo ci powiedzieć. W piątek w nocy chłopaki będą już puści.
– Nie moja wina, zdarza się i tak. W przyszłym tygodniu będzie lepiej.
–  No dobra, to trzymam za słowo – odpowiedział Krzysiek i  wstał, żeby
odprowadzić gościa do drzwi, ale ten nie wstawał.
– Słuchaj, jeszcze jedna sprawa. Eryk to człowiek, który działa dla ciebie, co nie? –
zapytał Bernard.
–  No tak. A  czemu pytasz? – Krzysiek znów usiadł, tym razem dlatego, że jego
nogi stały się jakby słabsze.
– Wróble ćwierkają, że wczoraj go zawinęła policja w Tychach. Wiesz coś o tym?
– Eryka? W Tychach? – Do Friedricha zaczęło docierać, że chyba coś spieprzył. –
A za co? Co on tam robił?
– Kupował psa. Z lewej hodowli.
– Wjebał się z powodu takiej bzdury? Ale to go wypuszczą zaraz, jeśli już go nie
wypuścili. – Krzysiek próbował się oszukiwać, ale brzmiał nieprzekonująco nawet
dla samego siebie.
–  Najpierw był w  knajpie u Bereszyńskiego. Tam się spotkał z  typem od psów
i pojechali.
– Aha.
– Dziwne, nie?
– No, dziwne.
– Czyli nic o tym nie wiesz?
– Nie.
Bernard skinął łysą głową, wstał, pożegnał się i  wyszedł, zostawiając za sobą
zapach czarnego adidasa.
No dobrze, pomyślał Krzysiek, Eryk kupował psa. Dlaczego umówił się z typem
akurat w knajpie Bereszyńskiego? I dlaczego akurat jego policja wzięła na haczyk?
Bo trudno sobie wyobrazić, że obserwowali nielegalną hodowlę. To tak, jakby straż
pożarna jeździła do wszystkich żarzących się kipów. Musieli jechać za nim od pijalni
kra ów Konrada, czyli pasował do jakiejś ich charakterystyki. Czyżby to Eryk zabił
tego gościa? Ale to by oznaczało, że pracuje dla Bereszyńskiego. Bo Krzysiek nigdy
nikogo zabić nie kazał, nawet mu to przez głowę nie przemknęło.
Człowiek z bliskiego otoczenia Krzyśka pracował dla Konrada z Tychów. Źródłem
lamborghini były najprawdopodobniej Tychy. Lambo były też sprawnie upłynniane
w Katowicach. Wniosek? Eryk sprzedawał lambo pod jego nosem. Ale przecież nie
robił tego sam. Sam by nie dał rady. Czyli pod Krzyśkiem ryło jeszcze przynajmniej
kilka osób. Całkiem możliwe, że z jego otoczenia.
Może Kwiek? Najwyraźniej nieprzypadkowo wymigiwał się od wzięcia większej
odpowiedzialności. Wolał działać na własną rękę. Pod egidą ludzi z  Tychów. To
podchodzi pod zdradę. Zadzwonię do Dawidka, pomyślał Krzysztof, zobaczymy, co
powie. W  końcu miał załatwić dobrego spida. Jeśli będzie kręcił, odmawiał, to też
pod nim ryje. Kurwa, tylko nie on! Jedyny ogarnięty koleś. Człowiek, do którego
miał względnie duże zaufanie!
– No cześć. Co tam? – rzucił na powitanie beztrosko Dawid.
– Cześć, potrzebuję tego łajta, o którym mówiłeś.
– Okej – bez problemów zgodził się Kwiek. – A Bernard ci nie sprzedał? Mówiłeś,
że weźmiesz w ten weekend od niego.
–  Ale plany się zmieniły. Możesz go skręcić czy nie? – Friedrich nie próbował
udawać, że jest w dobrym humorze.
–  No dobra, przecież powiedziałem. – Dawid wydawał się autentycznie
zaskoczony wzburzeniem starszego kolegi. – Ale ile? Wszystko, co mam, to
pięćdziesiąt gram. Więcej nie dało rady jak na razie.
–  Niech będzie. Lepsze to niż nic. A  skąd ty to w  ogóle masz? – zapytał
podejrzliwie Krzysiek.
– No, mówiłem ci, że znalazłem nowe źródło – odpowiedział Dawid jakby nieco
ciszej.
– Ale jakie?
– A co ty tak drążysz?
– Powiedzmy, że na starość zrobiłem się bardziej podejrzliwy.
–  Krzychu, no, na razie nie mogę ci powiedzieć. Nie z  Katowic. Jak sprawa się
rozkręci, to cię poznam, obiecuję. Teraz mogę ci pogonić wszystko, co mam. Może
być?
– Okej, przyjedź do mnie.

Piotr Machinek
Piotrek Machinek spojrzał na reagujące substancje chemiczne, ostrożnie sprawdził
zapach, pokiwał głową z uznaniem dla samego siebie i sięgnął do swojego plecaka.
Wreszcie ma chwilę, żeby przejrzeć komputer Łukasza. Spadł mu z  nieba, to nie
może być przypadek, to musi być jakiś znak. Na tym komputerze musiała kryć się
odpowiedź, jakieś maile, pliki w  ukrytych folderach, cokolwiek. Ten laptop zaraz
powie Piotrkowi, dlaczego Łukasz zginął.
Nagle drzwi do lokalu się otworzyły. Machinek poczuł skurcz w  brzuchu
i spojrzał z przestrachem w kierunku wejścia.
– To ja. Co się tak patrzysz, jakbyś zobaczył nagą Penélope Cruz i nie wiedział, co
zrobić? – powiedział z uśmiechem Dawid.
– Właśnie sobie wyobraziłem, że sam zostaję Penélope Cruz w zakładzie karnym
w Wojkowicach.
– Ha, ha, niezłe. – Kwiek umiał docenić dobrą ripostę. – A ty co? Zrobione, że do
komputerka sięgasz?
– Zrobione, teraz czekamy. Załatwiłeś, co tam miałeś załatwić?
–  To już jest moja sprawa, Piotrusiu. To jest ten laptop Łukasza? Znalazłeś już
coś?
– Dopiero włączyłem. Dam ci znać.
Piotr wpisał hasło, które znał na pamięć, i  od razu wszedł do przeglądarki
zgodnie z  zasadą, że to przeglądarka prawdę ci o  kimś powie, a  nie pliki na
komputerze. Teraz nikt już niczego nie trzyma na komputerze, wszystko się
streamuje albo przechowuje w chmurze. Machinek najpierw wszedł na Fejsa, a zaraz
potem na Messengera. Przejrzał rozmowy, ale niczego podejrzanego nie znalazł.
Korespondencja z  Eweliną była utrzymana w  chłodnym tonie, ale dziewczyna
niestety nie napisała, że go zabije i właśnie wysyła do niego oznaczonych chłopaków.
Dobra, idziemy dalej. O, proszę, Łukasz miał Tindera. Nic mu nie powiedział. Jak
widać, wielu rzeczy nie zdradził swojemu przyjacielowi. Musiał przeczuwać, że
z  Eweliną się sypie. Dobra, Tindera Piotrek nie będzie sprawdzał. Przecież
Narazińskiego nie zabiła jakaś zraniona dziewczyna z  aplikacji do randkowania.
Przepraszam, z  aplikacji do ruchania, nazywajmy rzeczy po imieniu. A  z powodu
nieudanego seksu jeszcze chyba nikt nikogo nie zabił.
–  Musisz tak tupać tą nogą? – powiedział zniecierpliwiony Piotrek do Dawida,
który nieustannie wpatrywał się w  naczynia chemiczne, jakby wzrokiem miał
przyspieszyć reakcje, wydeptując przy tym znany tylko sobie rytm.
– A co mam, kurwa, robić? – odpowiedział znudzonym tonem Kwiek.
– Po co tak się w to patrzysz?
– Ktoś musi, gdy szef kuchni załatwia swoje prywatne rzeczy w robocie.
– Prowadzę śledztwo, którego rozwiązaniem sam jesteś zainteresowany.
– To prowadź, Sherlocku, ja będę kontrolował produkcję, dzięki której zarabiamy
na chleb. – Dawid zakończył wymianę zdań górnolotnym stwierdzeniem.
Piotr wszedł do Gmaila. Przejrzał pierwsze maile, ale dotyczyły głównie szkoły.
Przejrzał kolejne, nic, nic, nic, o… czekaj. Maile wymieniane z  Kingą Kowalską-
Bartol, cała seria maili. Zatytułowanych „?”. To przecież ta wiceprezydent, która
z niewiadomych przyczyn uznała rozwijanie kariery Narazińskiego za swoją życiową
misję. Piotrek przejrzał treść najświeższych wiadomości w  wątku i  były one
zaskakująco wrogie. Wiceprezydent pisała, żeby tego nie robił, a  Łukasz jej
odpisywał, że go nie powstrzyma. Pani Bartol pisała, że tylko na tym straci i  że
przecież mogą się dogadać, a Łukasz jej na to, że koniec z kłamstwami, zwodziła go
całe życie.
Machinek szybko przeszedł do pierwszego maila w  wątku. Był od Łukasza,
napisany w  dość płaczliwym tonie. Oskarżał Kingę Kowalską-Bartol o  śmierć
rodziców. Pisał, że teraz już wie, dlaczego wtedy doszło do wybuchu gazu. Groził, że
powie o  wszystkim prasie i  będzie skończona. Bartol w  którymś z  kolejnych maili
zaoferowała mu pieniądze, ale Łukasz nie chciał. Pisał, że zniszczyła mu życie, że
przez nią stracił rodziców i resztę młodości musiał spędzić w domu dziecka. Bartol
pisała mu, że to nie tak, że to nie jej wina, że nie mogła tego przewidzieć.
Piotrek wrócił do początku wątku. Były tam załączone cztery pliki pdf. Gdy je
otworzył, zobaczył pisma z  Urzędu Miasta Katowice. Pierwszy był od naczelnika
Wydziału Gospodarki Mieniem do naczelniczki Wydziału Polityki Społecznej, Kingi
Kowalskiej-Bartol. Z  2012 roku. Naczelnik informował, że budynek przy ulicy
Kantorówny nie nadaje się jeszcze do zamieszkania, gdyż wymaga remontu. Drugie
z  pism to odpowiedź od Bartol, która oznajmiła, że „w związku z  prowadzoną
właśnie aktywną polityką społeczną przedmiotowe cztery lokale socjalne muszą
zostać jak najszybciej udostępnione”. Trzecie pismo, znowu od naczelnika Wydziału
Gospodarki Mieniem, tym razem było utrzymane w bardziej zdecydowanym tonie.
Informowało, że budynek przy Kantorówny absolutnie nie może jeszcze przyjąć
nowych lokatorów, gdyż stara instalacja gazowa musi najpierw zostać
zmodernizowana. Inaczej może to zagrażać zdrowiu, a  nawet życiu jego
potencjalnych mieszkańców.
Czwarte pismo było napisane przez Bartol, tonem wprawdzie urzędowym, ale
jednocześnie nieznoszącym sprzeciwu. Naczelniczka informowała, że wizytowała
wszystkie cztery lokale z  ekspertem z  Komunalnego Zakładu Gospodarki
Mieszkaniowej. Według niego instalacja gazowa – owszem, kwali kowała się do
włączenia do planu remontów, ale jej stan nie stał na przeszkodzie oddaniu lokali
nowym mieszkańcom. Remonty można było przeprowadzić już po wprowadzeniu
się lokatorów. Kowalska-Bartol zaznaczała również, że miasto o cjalnie zobowiązało
się do oddania tych lokali do końca 2012 roku, a niedotrzymanie tych obietnic może
„negatywnie się odbić na percepcji władzy lokalnej wśród mieszkańców”. Poniżej
było również zeskanowane pismo z  KZGM, które potwierdzało słowa obecnej
wiceprezydent.
Piotrek sprawdził szybko w  Biuletynie Informacji Publicznej dane osobowe
obecnego naczelnika Wydziału Gospodarowania Mieniem. Aktualnie to stanowisko
piastował już ktoś inny. Naczelnik z  2012 roku nigdzie już w  magistracie nie
pracował, a przynajmniej na żadnym eksponowanym w BIP stanowisku.
– Ja pierdolę – powiedział dość głośno Piotrek, łapiąc się za głowę.
– Co się stało? – zapytał Dawid, momentalnie podbiegając do niego i zerkając mu
przez ramię.
– Ten wybuch, w którym zginęli rodzice Łukasza… Wiesz, o co chodzi?
– No tak, jasne, coś o tym mówił, choć niewiele.
– Kinga Kowalska-Bartol, obecna wiceprezydent, a wtedy naczelniczka wydziału,
wiedziała, że może tam wybuchnąć gaz, a  i tak doprowadziła do tego, że
wprowadziły się cztery rodziny. Bo, kurwa, chciała dbać o dobrą percepcję władzy
lokalnej. Robiła sobie na tym politykę, rozumiesz? – Piotrkiem właśnie zawładnęła
prawdziwa nienawiść klasowa.
– Klasyka, biedota może mieszkać nawet w kontenerach, byle się nie rozłaziła po
mieście. – Kwiek jeszcze podtrzymał go w rewolucyjnym nastroju.
–  To na bank ona go zabiła. Albo zleciła jego zabójstwo. – Machinek był
nakręcony potrzebą jak najszybszego działania. – Musimy iść z tym na policję.
– Słucham? – Dawid był zaskoczony, jakby zobaczył śnieg w czerwcu.
–  Musimy o  tym powiadomić policję. To na pewno ona! – niemal krzyknął
Machinek, który właśnie znalazł w sobie prawdziwie leninowską energię.
Dawid chwycił Piotrka za szyję i  przyciągnął do siebie, czym zburzył jego
rewolucyjne plany.
–  Piotruś, chyba nie zrozumieliśmy się dobrze na początku. Bo my tu robimy
takie nie do końca legalne rzeczy, wiesz? Dlatego nie współpracujemy z policją.
–  Ale przecież to nie będzie tego dotyczyć. – Machinek próbował jeszcze
negocjować, choć już dotarło do niego, że trochę się ośmieszył.
– Nie ma dyskusji. Tym bardziej że Łukasz sam tu kucharzył. Nie zbliżasz się do
komendy i nie dzwonisz na policję, nawet gdyby ci matkę pobili. Rozumiesz?
– To co mam zrobić? – zapytał bezradnie Piotrek, jakby znów miał siedem lat. –
Zostawimy to tak?
Dawid wstał, pochodził chwilę po pomieszczeniu, wreszcie wyciągnął telefon
i  usiadł na krześle obok Machinka, który wyglądał jak materac, z  którego właśnie
spuszczono powietrze.
–  Pójdziesz z  tym do mediów – zaproponował Kwiek. – One to na pewno
puszczą, to dla nich wspaniała historia. A  jak one to puszczą, to i  policja się
zainteresuje.
– Ale do jakich mediów?
– Mam tu kontakt do redaktora Barszcza z Silesia.net.
–  A  skąd ty masz do niego kontakt? – Numery do dziennikarzy były ostatnią
rzeczą, jakiej Machinek oczekiwałby po liście kontaktów z telefonu Kwieka.
–  Aaa, parę miesięcy temu ścigali mnie po Katowicach za zabójstwo księdza –
odpowiedział beztrosko Dawid, jakby relacjonował piątkową domówkę u znajomej.
– Stałem się wtedy, że tak powiem, osobą publiczną.
–  Że co? – Machinek nie spodziewał się, że będzie pracował z  takimi
degeneratami.
– Spokojnie, to nie ja go zabiłem. – Na dowód tego Kwiek pogłaskał Piotrka po
jego sprężystej czuprynie. – Jak już złapali zabójcę, to pan redaktor chciał ze mną
przeprowadzić wywiad. Nie zgodziłem się, ale naciskał, więc zachowałem jego
numer. Na wszelki wypadek. Zadzwonisz do niego, umówicie się, dziennikarz nie
może zdradzać swoich informatorów, więc uznam to za prawie bezpieczne.
Dawid zgodził się, żeby Piotrek wziął corsę, pod warunkiem że będzie stawał
w  odległości co najmniej stu metrów od miejsca docelowego. Będąc w  domu,
Machinek zadzwonił do Barszcza ze swojego telefonu. Redaktor wyraził wielką chęć
spotkania po ogólnym zreferowaniu mu sprawy. Piotr musiał wrócić na wschód
miasta, gdyż siedziba portalu była zlokalizowana w  Fabryce Porcelany,
zrewitalizowanej przestrzeni postindustrialnej na Zawodziu. Poza częścią
imprezową, w której bawiło się wielu potencjalnych klientów Piotrka i Dawida, była
tam również część biurowa, w  której pracowały białe kołnierzyki – wśród których
zresztą też było zapewne wielu klientów Piotrka i Dawida.
W każdym razie redaktor Barszcz na takiego wyglądał. A jeśli nie był amatorem
amfetaminy, to co najmniej przesadził z kawą. Piotrek natknął się na niego już przed
wejściem, gdzie dziennikarz palił papierosa. Był wyższy od Piotrka, ale znacznie
szczuplejszy, czyli po prostu chudy. Miał na sobie bardzo wąskie spodnie
i generalnie nosił się modnie, na luzie, wyglądał, jakby właśnie wyskoczył z pubu na
fajkę. Podczas rozmowy wykonywał mnóstwo niepotrzebnych ruchów rękami i nie
tylko, szczęka mu latała na wszystkie strony, ale jakimś cudem nie wyskakiwała
z zawiasów. Gdy przejrzał dokumenty i maile, ułożył usta w dzióbek i zaczął kiwać
głową do nieistniejącej muzyki, jakby ktoś mu puścił nutę jego życia.
–  Człowieku, z  nieba mi spadłeś. Nic dzisiaj jeszcze nie napisałem – oznajmił
dziennikarz.
– To co, opisze to pan?
–  Oczywiście. Już dziś wieczorem wrzucę pierwszy tekst, taki zajawkowy. A  na
jutro całość dokładnie ogarnę. Przez całą noc będę nad tym siedział. Najpóźniej
jutro Bartol będzie skończona.

Sabina Trzmiel
Komisarz Trzmiel weszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Musiała pomyśleć.
Trop dotyczący „Ostoi” właśnie się urwał. Oczywiście pozostawał jeszcze trop
główny, game changer, jak by to powiedział Świerczewski, w  postaci dwóch
zawiniętych w  Tychach młodzieńców. Jeśli ich włosy i  odciski palców będą się
zgadzać z  tymi pozostawionymi w  mieszkaniu Narazińskiego, to przyciśnięcie ich
nie będzie stanowiło problemu. Sprawdzi się ich komórki, postraszy, przedstawi im
zalety przyznania się do winy i sprawa załatwiona. Ale jeśli nie, znów będą w ślepej
uliczce. A  to przecież całkiem możliwe, w  końcu zawinęli ich zupełnie w  ciemno,
tylko dlatego, że mniej więcej pasowali do opisu i wyszli z odpowiedniej knajpy.
Oczywiście, jeśli się okaże, że spudłowali, to nic złego w  pracy ich nie spotka.
Goście zostali zatrzymani w  zupełnie innej sprawie, zresztą prawdziwej, a  nie
sprokurowanej, choć ta wyskoczyła zupełnie przypadkowo. Wtedy jednak
Friedricha najpewniej spotkają nieprzyjemności. Blondyn ją rozpoznał, bez
wątpienia. Zrozumiał też, dlaczego się tam zjawiła, widziała to w  jego oczach.
Owszem, Krzysztof nie był święty, ale jednak poszedł z nimi na współpracę. Takich
ludzi się nie wystawia. Nawet jeśli zaczęli mówić tylko we własnym interesie.
Do pokoju wszedł Świerczewski i  cisnął torbę na biurko. Rozsiadł się w  fotelu,
zarzucił nogi na blat i stwierdził:
– No to pozostaje czekać na info z labo.
– Nie znoszę bezczynnego czekania – oznajmiła Sabina.
–  Musisz nauczyć się czerpać przyjemności z  małych rzeczy – odpowiedział jej
Andrzej mentorskim tonem i zaczął pogwizdywać.
– A laptop od Łukasza?
– Co z nim? – odpowiedział Andrzej, jakby usłyszał o nim po raz pierwszy.
– Właśnie to, że go nie ma.
– Zajmiemy się nim, gdy się okaże, że ci dwaj są czyści.
Sabina pokiwała głową bardziej na znak rezygnacji niż zgody i  zaczęła oglądać
z uwagą tapetę na pulpicie swojego monitora. Rysowała się przed nimi perspektywa
rozwiązania bardzo ważnej sprawy, która mogła przy okazji naprowadzić policję na
trop dystrybutorów tajemniczego narkotyku. Jeszcze w  niedzielę Trzmiel wzięłaby
taki scenariusz w ciemno. Teraz nie była przekonana. Z jakiegoś niejasnego powodu
była pewna, że w  sprawie Narazińskiego jest jeszcze przynajmniej kilka rzeczy do
wyjaśnienia. Co krył ten laptop? Przecież Łukasz nie trzymał tam materiałów
związanych z  produkcją narkotyków, na pewno tak głupi nie był. Może coś
związanego z tamtym wybuchem? A co się działo w „Ostoi”? Pomówienie dyrektora
to była lipa, ale sam fakt, że dwóch mieszkańców placówki zdecydowało się na taki
krok, był zastanawiający. Może relacje międzyludzkie w  tych murach nie były tak
niewinne, jak się na pierwszy rzut oka wydawało?
Do pokoju wparował nieco spocony prokurator Kohut. Pewnie się spieszył na
jakąś sprawę. On lubił załatwiać możliwie najwięcej rzeczy w pierwszych godzinach
pracy, żeby potem spokojnie czekać do szesnastej, popijając wodę z  butelki
i słuchając politycznych podcastów w sieci.
– Mam dwie wiadomości: dobrą i złą – oznajmił.
– Jak to złą? – zapytała Sabina, marszcząc czoło.
– Ale przecież jest też dobra – przypomniał Kohut.
– Ale na złą nie byłam przygotowana.
– To może zacznę od niej.
– Dawaj. – Świerczewski postanowił wziąć ją na klatę.
– No więc wasz wczorajszy strzał to było pudło – powiedział Kohut, wyciągając
papiery z teczki.
– Słucham? To przecież katastrofa! – Sabina niemal krzyknęła.
– Nie przesadzaj – spokojnie odpowiedział prokurator. – W każdym razie według
wstępnych oględzin włosy tych dwóch zatrzymanych nie pasują do śladów
znalezionych w miejscu zabójstwa Narazińskiego. Włosy domniemanych zabójców
były dłuższe i  nieco innego koloru. Zrobią jeszcze analizę DNA, ale to raczej
formalność. Tym bardziej że według badań daktyloskopijnych ich linie papilarne
również nie pokrywają się z  żadnymi odciskami palców, które znaleziono
w kawalerce na Gwiazdach.
–  O  Jezu, no, ale musieliśmy spróbować – zaczął niepewnie się tłumaczyć
Świerczewski.
–  Przecież nie mam o  to pretensji – uspokoił go Kohut. – Nawet doceniam
inicjatywę. Co nie zmienia faktu, że to nie oni.
– To co oni tam robili? – zapytała Sabina.
–  Może współpracują z  Bereszyńskim, może nawet sprzedają te tabletki
w Katowicach, ale to nie oni zabili Narazińskiego – przedstawił swój punkt widzenia
prokurator. – Głowa do góry, Bereszyńskiego będziemy mieli na oku, poza tym jest
jeszcze dobra wiadomość.
– Wątpię, żeby przyćmiła tę złą – wyraziła zwątpienie Trzmiel.
–  No więc przeszukano dokładnie budynek, w  którym była kanciapa
producentów narkotyków, którą znaleźliśmy dzięki waszemu śledztwu. To zresztą
kolejny wasz mały sukcesik. – Tu prokurator z  uznaniem kiwnął głową. –
Przeszukano także zapiwniczenie. W  komórce należącej do tego lokalu nic nie
znaleziono, same stare graty. Ale pod schodami, no, zgadnijcie, co tam było?
–  Dwie pełne butelki Jacka Daniel’sa, które chcesz nam wręczyć – strzelił
w ciemno Andrzej.
– Kremowa bluzka z Zary, rozmiar L – wytypowała własną odpowiedź Sabina.
–  No, aż takiego szczęścia nie mieliśmy. Ale technicy znaleźli tam, uwaga,
paralizator. Którego rozstaw wiązek elektrycznych idealnie odpowiadał śladom
pozostawionym na ciele Narazińskiego. Medyk sądowy wstępnie stwierdził, że na
dziewięćdziesiąt procent to narzędzie zbrodni lub identyczny model.
–  Pod schodami? Narzędzie zbrodni? – nie mógł uwierzyć Świerczewski. –
Wyczyścili lokal jak wiejski ryneczek na przyjazd papieża i zostawili tam najbardziej
obciążającą rzecz? Aż się nie chce wierzyć.
– Są na nim jakieś ślady? – dopytała Sabina.
– Nie bardzo, został dokładnie wytarty. Może uda się na nim znaleźć jakieś ślady
biologiczne, ale odcisków palców brak.
–  Wyczyścili dokładnie paralizator i  wsadzili go pod schody? Przecież to
idiotyczne. – Andrzej wciąż kręcił głową ze zdumienia.
– Może paralizator podrzucił tam ktoś inny już po zwinięciu się dilerów. – Sabina
nagle oprzytomniała.
– No właśnie – zgodził się Kohut. – Może pan Naraziński jest ogniwem łączącym
dwie różne sprawy. Albo i więcej.
–  Czyli ktoś chciał podrzucić błędny trop na katowickich narcos – oznajmił
Andrzej.
–  Ale my nie pójdziemy takim łatwym tropem – odpowiedział z  uśmiechem
Kohut. – Teraz, moi kochani, weźmiecie worek z  tym paralizatorem, objedziecie
wszystkie sklepy z militariami w Katowicach, a potem w całej metropolii, i dowiecie
się, gdzie on został kupiony. I – przede wszystkim – kto go kupił.

Krzysztof Friedrich
Młody mężczyzna w  czapeczce z  daszkiem schylił się nad biurkiem Krzysztofa
w jego kanciapie z tyłu klubu i wciągnął niewielką, testową kreskę. Przeniósł ciężar
na oparcie krzesła, na którym siedział, a  głowę odchylił do tyłu, żeby wciągnięty
proszek spłynął mu w  dół, do gardła. Po chwili znów się wyprostował i  pokiwał
głową z uznaniem. Za kolejnych kilka chwil jego twarz rozjaśniała.
–  Łooo, szybciutko wchodzi, już czuję. Wreszcie jakiś porządny towar –
powiedział do obserwującego go Krzyśka.
Wstał, pospacerował chwilę po pokoju, rozprostował ręce i rozciągnął szyję.
– Nie no, mega, to jest bardzo dobre – cieszył się jak sześcioletni chłopiec, który
właśnie dostał od ojca pierwsze klocki Lego. – Skąd to masz?
–  Kwieku ma jakieś nowe dojście, ale podobno jeszcze za wcześnie, żeby mógł
powiedzieć więcej.
–  To jest bardzo, bardzo dobre. Świetny spidzik, dawno niczego takiego nie
wciągałem.
– No, to weź to wszystko. Pożeńcie, tylko z  umiarem, żeby z  tego megararytasu
nie zrobiła się megachujnia. Ale sprzedawajcie dychę drożej za worek. Mówcie, że to
spid premium. Takie zagrywki marketingowe działają na konsumentów. W niedzielę
wieczorem się rozliczymy.
Chłopak kiwnął głową, wstał i już miał wychodzić.
–  Aha, jeszcze jedno – zagadnął na koniec Friedrich. – Ani słowa Erykowi ani
nikomu z jego ekipy.
– O, a to dlaczego?
– Coś mu ostatnio nie ufam. Poza tym psy go zgarnęły, więc na razie go w nic nie
wciągajcie.
– Jasne, rozumiem. Hej.
Krzysiek został sam. Włączył laptop, żeby obejrzeć księgi rmy, choć znał je na
pamięć. Lubił to robić, tworzył sobie wtedy w  głowie plany nansowe na
nadchodzące dni i  tygodnie, to go odstresowywało. A  teraz powodów do
zmartwienia miał mnóstwo. Najpierw Bernard zaczął podchodzić do niego
z dystansem, jakby przestał traktować Krzyśka priorytetowo. Zaczął przynosić coraz
słabszy produkt i często też mniej, niż się umówili. A dziś w ogóle nic nie przyniósł.
Oczywiście wpadki przy produkcji narkotyków się zdarzały, nieudane partie to była
normalka. Zdarzały się już przestoje, więc sam ten fakt nie był niczym dziwnym.
Zastanawiająca była sekwencja wydarzeń. Jakby tego było mało, Eryka zawinęła
policja w Tychach.
Zadzwoniła komórka.
– Halo? – błyskawicznie odebrał Friedrich.
– Coś ty, kurwa, zrobił? – powiedział bez przywitania się Dawid.
– O co ci chodzi?
– Rozmawiałeś z policją?
– Sami do mnie przyjechali. W sprawie jakiegoś trupa. Ale nie znam sprawy.
– Krzysiek, nie ciulaj. Wjebałeś Bereszyńskiego?
– Kto tak mówi?
– To teraz nie ma znaczenia. Jest ktoś u ciebie w mieszkaniu?
– Co to za pytanie?
– Mów, kurwa! Jest ktoś u ciebie w mieszkaniu?
– Monika powinna być. A ty mów, dlaczego pytasz.
–  To lepiej wracaj do mieszkania natychmiast. A  jakby ktoś pytał, to nie
rozmawialiśmy – powiedział na koniec Dawid i się rozłączył.
Krzysiek wstał, wziął klucze do samochodu i  klubu, po czym wybiegł z  biura.
Zostawił gabinet otwarty, zamknął jedynie drzwi wejściowe do klubu. Wsiadł do
samochodu zaparkowanego na Mariackiej Tylnej i  pomknął w  kierunku Osiedla
Paderewskiego. W  wakacje katowickie ulice były zawsze zdecydowanie mniej
zatłoczone, więc po kilku minutach dojechał pod swój apartamentowiec. Wbiegł na
pierwsze piętro i stanął przed swoimi drzwiami jak wryty. Były otwarte.
A w zasadzie lekko uchylone. Wszedł do mieszkania. Już w przedpokoju zobaczył
kompletny bałagan. Rzeczy z  szafy zostały wyrzucone na podłogę, a  lustro na
drzwiach szafy przesuwnej było pęknięte.
– Monika! Jesteś tu? – krzyknął coraz bardziej przerażony.
Wszedł w  głąb mieszkania. W  korytarzu wszystkie rzeczy z  półek zostały
zrzucone na podłogę. Na ścianie ktoś namalował długą, falistą, czerwoną linię farbą
w  sprayu. Krzysiek wszedł do kuchni – na podłodze leżał ekspres do kawy
i roztrzaskane szklanki oraz talerze – później do salonu.
Na środku w  salonie leżał roztrzaskany telewizor plazmowy. Wszystkie książki
były porozrzucane po podłodze. Kredens z alkoholem został przewrócony na bok,
kilka butelek było potłuczonych. Najgorsza była jednak ściana, na której gęsto
nabazgrano sprayem różne napisy. „Kon dent” i  „Już nie żyjesz, ty kurwo!” były
z nich najuprzejmiejsze.
–  Monika! – krzyknął raz jeszcze Krzysztof i  pobiegł do jej pokoju, który na
szczęście był nietknięty.
Jego córka z otwartymi szeroko oczami siedziała milcząca na łóżku, opierając się
plecami o ścianę. Podbiegł do niej i przytulił ją, ta jednak nie odwzajemniła gestu.
– Co się stało? Coś ci zrobili? – zapytał cicho.
–  Wpadli tu, w  kominiarkach. Niszczyli wszystko – powiedziała chłodnym
tonem, w zasadzie nawet obojętnym.
– Coś ci zrobili? – powtórzył.
–  Nic mi nie zrobili! – krzyknęła. – Ale rozpieprzyli nasze mieszkanie!
Rozumiesz? Byłam tu sama, a jacyś ludzie rozpieprzali nasze mieszkanie!
–  Spokojnie, Monika, już po wszystkim. Jestem tu – wyjąkał Krzysiek i  chciał
mocniej przytulić córkę, ale ta się odsunęła.
– Nie będę już tu mieszkać – oznajmiła.
–  Spokojnie, to się już nie powtórzy, obiecuję. – Friedrich próbował pocieszać
córkę, choć wiedział, że wartość jego słów właśnie spadła do poziomu śmieciowego.
– Nie chcę już tu mieszkać, słyszysz? – krzyknęła i wstała z łóżka. – Jacyś ludzie
chodzili po tym mieszkaniu i  je niszczyli! Nie zasnę już tu! Będzie mi się to
przypominać! – darła się, stojąc nad nim, jakby to on był jej dzieckiem, a  nie na
odwrót.
– Porozmawiamy o tym. Teraz się uspokój – powiedział cicho Krzysiek, nie mając
odwagi, żeby wstać i spojrzeć jej w oczy.
– To twoja wina! To jest tylko i wyłącznie twoja wina! – krzyknęła na koniec.
W jej oczach nie było łez – jedynie pogarda dla siedzącego na jej łóżku ojca, który
tępo patrzył w podłogę.
ROZDZIAŁ 9

Kinga Kowalska-Bartol
Kinga Kowalska-Bartol leniwym krokiem spacerowała po alejkach galerii Silesia
City Center. Kupiła sobie bluzkę w Promodzie, ale ciuszek poprawił jej humor tylko
na chwilę, więc postanowiła jeszcze się rozejrzeć. I tak nie miała do kogo wracać do
mieszkania, bo Przemek wyjechał do Warszawy na sesję obrad sejmu. Co gorsza,
jego nieobecność wcale jej nie martwiła. Martwiło ją właśnie to, że nieobecność
Przemka nie była już dla niej powodem do smutku. Szczerze mówiąc, czuła raczej
ulgę, że ten otyły człowiek nie będzie leżał rozwalony w salonie. No cóż, wszystkie
pary przeżywały okres znużenia. W  ich przypadku ten okres i  tak nadszedł dosyć
późno. A  może wcześniej, tylko po prostu nie zdążyła tego zauważyć? Może tak
pochłonięta swoją pracą nawet się nie zorientowała, że się od siebie oddalają?
Oczywiście miała kogoś na boku. W końcu seks z Przemysławem dawno przestał
jej sprawiać przyjemność. Jeśli od czasu do czasu wciąż to robili, to raczej z poczucia
obowiązku. Nie było już w tym żaru, bo jak odczuwać namiętność do otłuszczonego
mężczyzny, który już po trzech minutach zaczynał sapać i  pocić się jak świnia?
Kamil, młody radny z  Waszych Katowic, potra ł sprawić jej satysfakcję, dzięki
spotkaniom z nim wciąż czuła się atrakcyjna. No, ale dzisiaj Kamil spędzał czas ze
swoją narzeczoną, więc nie było możliwości, żeby umówić się z  nim na jakąś
rozbieraną randkę. Pozostały jej zakupy, ta drobna słabostka, z której nie zamierzała
rezygnować. I tak już rzuciła palenie, alkohol piła od święta, a jedzenie spożywała
z kalkulatorem w ręku.
Mogłaby spotkać się z koleżankami, ale problem był taki, że nie miała ich wiele.
Nie przepadała za towarzystwem kobiet, wydawały jej się infantylne. Ciągle
pieprzyły o  domu i  dzieciach, jakby posiadanie dwóch synów i  córki było
jakimkolwiek osiągnięciem. Z  facetami można było pogadać o  konkretach,
z kobietami głównie o rzeczach, którymi gardziła. Dlaczego przedstawicielki jej płci
tak łatwo dały się zapędzać do garów? Dlaczego nie miały ambicji?
Zerknęła na telefon. Tak się zamyśliła, że umknęło jej kilkanaście powiadomień
z  Facebooka. Pięć osób oznaczyło ją w  swoich postach. Dwie z  nich kojarzyła, ale
reszty nie. Poczuła dreszcz przechodzący po plecach. Coś musiało się wydarzyć.
Ludzie nie oznaczają cię seryjnie w postach bez powodu. Usiadła na ławeczce przy
jednej z alejek i włączyła aplikację.
Gdy zobaczyła, jaki jest powód, zrobiło się jej słabo. Wszystkie linki, w których ją
oznaczono, odsyłały do tekstu na portalu Silesia.net. Tytuł tekstu był jednoznaczny:
Wiceprezydent Katowic winna katastrofy na Szopienicach? MAMY DOKUMENTY.
Niejaki redaktor Barszcz opisywał tragedię w  Szopienicach z  2013 roku.
Przypominał, że zginęło sześć osób. Następnie stawiał tezę, że za katastrofę
najprawdopodobniej odpowiada obecna wiceprezydent Kinga Kowalska-Bartol,
która wymusiła zasiedlenie kamienicy, choć ta wymagała jak najszybszego remontu.
W  szczególnie złym stanie była instalacja gazowa. Barszcz zapewniał, że redakcja
jest w posiadaniu serii dokumentów potwierdzających tę tezę, jednak są one dopiero
opracowywane, więc zostaną opublikowane następnego dnia wraz z  pogłębioną
analizą oraz komentarzami zainteresowanych. Na potwierdzenie swoich słów
redakcja zamieszcza skan jednego z dokumentów – pismo od naczelnika Wydziału
Gospodarki Mieniem, skierowane do obecnej wiceprezydent, a wtedy naczelniczki,
z którego wynika, że kamienica na Kantorówny wymaga prac modernizacyjnych.
Kinga wstała, ale zakręciło się jej w głowie i z powrotem usiadła. Ta mała zdzira
spełniła jednak swoje groźby. Przecież to katastrofa. To koniec jej kariery. Pisma
naczelnika gospodarki mieniem stawiały ją w fatalnym świetle. Wyglądało tak, jakby
naciskała na zasiedlenie kamienicy, bo koniecznie chciała jak najszybciej pochwalić
się sukcesem, jakim były pierwsze lokale socjalne oddane do użytku od lat.
W  gorącym okresie kampanii wyborczej wyprostowanie tej sprawy będzie
niemożliwe, oskarżenia przykleją się do Kingi jak naklejka z  karnym kutasem do
szyby samochodu, a  merytorycznych wyjaśnień nikt nie będzie słuchał, bo
techniczne szczegóły dotyczące instalacji gazowej nie należą do szczególnie
atrakcyjnych.
O nie, tak łatwo jej nie zniszczą. Nie po to harowała, żeby teraz wszystko stracić
z  powodu jakiegoś redaktorzyny, ignoranta, który nie ma pojęcia o  zarządzaniu
miastem. Przecież na poparcie swojej decyzji ma opinię z  KZGM, według której
kamienica nadawała się do zamieszkania. Poza tym po tragedii przeprowadzono
śledztwo, które wykazało, że przyczyną wybuchu był błąd mieszkańców. Dokładnie,
po co panikujesz, dziewczyno? Wszystko zrobiłaś poprawnie, chciałaś znaleźć dach
nad głową dla czterech rodzin. Powinni ci postawić pomnik, a  nie mieszać cię
z błotem!
Chwyciła za telefon i zadzwoniła do prezydenta miasta.
– No, słucham cię, Kingo. – Odebrał, czyli jest dobrze, ciągle jest po jej stronie.
–  Chciałam tylko pana poinformować, że te rewelacje, które krążą w  sieci, są
wyssane z  palca. To jest zupełnie nierzetelny materiał. Mam dokumenty, było
śledztwo…
– Oni też mają dokumenty – przerwał jej chłodno.
Stanowczo zbyt chłodno. Czyżby jednak prezydent nie chciał stanąć za nią
murem?
– Ale wybiórcze i stronniczo zinterpretowane. Zapewniam pana…
–  Słuchaj, Kinga, zobaczymy, co jutro opublikują. Przyjdź do mnie rano
i podejmiemy decyzję, co z tym robić. Teraz nie mam czasu rozmawiać.
– Oczywiście, panie prezydencie – odpowiedziała przygaszona. – Oczywiście.
Rozłączyła się i  zaczęła szybki spacer po Silesii. Musi sobie teraz wszystko
poukładać w  głowie. Przygotuje się na jutro, przecież muszą do niej zadzwonić
przed publikacją pełnego materiału. Spokojnie, ta sprawa jest do ogarnięcia. Nie
z  takimi przeciwnościami dawała sobie radę. Skompletuje dokumenty, zadzwoni
rano do prokuratora, wspólnie ustalą, co mają mówić dziennikarzom. Wszystko
będzie dobrze.
A na razie musi załatwić inną kwestię. Nie może dać sobie w  kaszę dmuchać.
Chwyciła telefon i wybrała numer.
– Halo? – odebrał leniwie Bartek.
– Bartek, słuchaj. Masz te lmy, które mi wysłałeś? Te z  tą dziewczyną, Eweliną
Daczyńską.
– Tak, mam.
– Zamieść je gdzieś w sieci.
– Ale gdzie? – Chłopak jakby się ożywił.
– Tam, gdzie według ciebie najbardziej ją to skompromituje – oznajmiła, jakby to
było oczywiste.
–  Może na jej Facebooku? Włamałem się na jej konto, mogę je wrzucić z  jej
pro lu. Będzie wyglądało, jakby sama to zrobiła. Mogę jeszcze je jakoś opisać, dać
jakiś sprośny komentarz, wie pani, o co chodzi.
– Ale ona je wtedy usunie, jak tylko się zorientuje.
–  Mogę zmienić jej hasło i  adres mailowy przypisany do konta. Zanim odzyska
dostęp, minie mnóstwo czasu. Może nawet tygodnie, znając administrację
Facebooka.
– Doskonale, Bartek. Idealnie. Tak właśnie zrób.

Sabina Trzmiel
Sabina czytała z rosnącym zdumieniem tekst na Silesia.net. Przeczytała go dwa razy,
potem dokładnie przyjrzała się dokumentowi z  Wydziału Gospodarki Mieniem.
Gdy nauczyła się tekstu na pamięć, odwróciła się do Andrzeja.
– Czy ty to widzisz? – zapytała głośnym tonem nauczycielki klas jeden–trzy.
– Widzę, właśnie czytam.
– I co powiesz?
– No, czekaj, czytam.
–  Ile można czytać taki krótki tekst? – Pokręciła głową i  odwróciła się do
monitora.
A więc pani wiceprezydent nie była z  nimi szczera. Otoczyła Łukasza troskliwą
opieką urzędu nie dlatego, że nagle wezbrała w niej litość dla osieroconego chłopaka
z biednej dzielnicy. Miała poczucie winy, gdyż Łukasz stracił rodziców z powodu jej
decyzji. A  może po prostu chciała go w  ten sposób oswoić, przyciągnąć do siebie,
żeby przypadkiem kiedyś nie zaczął grzebać w tamtej sprawie.
– Okej, przeczytałem – oznajmił wreszcie Świerczewski i spojrzał na Sabinę..
– Myślisz, że to ona maczała palce w śmierci Narazińskiego? Żeby zamknąć mu
usta?
– Całkiem możliwe. Pewnie ją szantażował, dlatego spotkali się wtedy w kawiarni.
Próbowała go odwieść od tego, ale on nie chciał, więc zleciła zabicie go i zabranie
laptopa. Albo tylko zabranie laptopa, ale Naraziński przypadkowo zszedł, gdy
potraktowali go paralizatorem.
–  Tylko że materiały miał ktoś jeszcze, może były gdzieś w  chmurze i  teraz je
dostarczono mediom – rozwinęła teorię Świerczewskiego Sabina.
– Kto to mógł być? – zadał kluczowe pytanie Andrzej.
– Ewelina Daczyńska. – Dla Sabiny było to oczywiste. – Dlatego tak potrzebowała
laptopa. Może zdobyła te dokumenty w  inny sposób, zaczęła sama szantażować
Bartol, ale nie wypaliło, więc zawiozła je do Barszcza.
– Albo zdobyła laptop. Może tego komputera wcale nie było w mieszkaniu.
– Musimy przesłuchać Daczyńską i Bartol jeszcze raz. Sprawdzimy telefon Bartol,
zobaczymy, z kim się kontaktowała przed śmiercią Łukasza, i to zaprowadzi nas do
zabójców.
–  Myślę, że Kohut ma rację. – Świerczewski miał inną koncepcję. – Lepiej iść
śladem paralizatora. On nas doprowadzi do zabójców z  pominięciem Bartol. Ta
kobieta ma łeb na karku. Jeśli zlecała coś nielegalnego, to na bank nie ze swojego
o cjalnego telefonu.
–  No dobra – zgodziła się Sabina. – Sprawdźmy sklepy z  militariami
w Katowicach. Ale jeśli żaden z nich go nie sprzedaje, wtedy przekonamy Kohuta,
żeby przyszpilić wiceprezydent.
Wsiedli do samochodu i pojechali do pierwszego sklepu, który przyszedł im do
głowy – czyli do Galerii Katowickiej. Za jego ladą stał wielki facet ubrany cały na
czarno. Obejrzał paralizator z  miną fachowca, zmarszczył swoje wysokie czoło,
pokręcił głową i oznajmił:
– Takich nie sprzedajemy.
– A może wie pan, kto je sprzedaje – dopytała Sabina.
–  Nie mam pojęcia. Proszę sprawdzić w  sklepie na placu Szewczyka, może tam
takie mają.
Plac Szewczyka leżał przy Galerii Katowickiej, więc do drugiego sklepu dotarli
w dwie minuty. Tym razem za ladą zobaczyli bladego i chudego chłopaka, również
całego ubranego na czarno. Obejrzał dokładnie paralizator, poklepał coś
w komputerze, ale i on w końcu pokręcił głową.
– Nie mamy takich na stanie, nigdy nie mieliśmy, nie możemy też takiego czegoś
sprowadzić na zamówienie. – Sprzedawca wyczerpująco przedstawił obraz sytuacji.
–  No dobrze, a  kto w  takim razie takie urządzenia sprzedaje? – nie dawała za
wygraną Sabina. – Przecież chyba znacie asortyment konkurencji. Chociaż mniej
więcej.
– Chwileczkę, zapytam szefa – odpowiedział chudy i zniknął na zapleczu.
Po chwili wyszedł razem z brodatym, siwym facetem w średnim wieku. Brodaty
obejrzał dokładnie urządzenie, potem równie dokładnie obejrzał policjantów, aż
wreszcie zawyrokował:
–  Te paralizatory sprzedaje taki mały sklep na Koszutce. Za Spodkiem, w  tym
pawilonie na Ordona, w którym jest poczta.
– Nie wie pan, czy on jest jeszcze otwarty? – zapytała nerwowo Sabina.
Brodaty kierownik spojrzał na zegarek, cmoknął i odpowiedział:
–  Tak, ale jeszcze tylko przez jakieś piętnaście minut. Może państwo zdążą.
Z kogutem na dachu pewnie nie takie odległości pokonywaliście w kwadrans.

Krzysztof Friedrich
Krzysztof uprzątnął całe mieszkanie sam, bo Monika oświadczyła, że nie dotknie
żadnej rzeczy, po czym zamknęła się w  swoim nietkniętym przez napastników
pokoju. Niestety napisów na ścianie Krzysztof nie zamalował, więc każde spojrzenie
na salon przypominało mu, że „już nie żyje”. Wolał sobie nawet nie wyobrażać, jaka
będzie reakcja żony, gdy wróci wieczorem z małego wypadu z koleżankami. Groźba
śmierci, którą zapisali mu właśnie na ścianie dilerzy, nie była dla niego nawet
w  połowie tak straszna jak perspektywa rozmowy z  Magdą. Wielokrotnie mówiła
mu, żeby się wycofał, przekonywała, że pieniędzy mają wystarczająco dużo, że
dochody z klubu i burgerowni wystarczą na wygodne życie, a on wciąż obiecywał, że
jeszcze tylko kilka miesięcy, już zaraz odłożą na tyle, żeby zrezygnować z  tego
zyskownego, ale ryzykownego biznesu. Teraz będzie musiał się przed nią tłumaczyć,
co będzie niezwykle trudne, bo przecież jego wina była bezsporna.
Sam przed sobą musiał przyznać, że w gruncie rzeczy lubił ten dreszczyk emocji,
do którego przez lata się przyzwyczaił. Polubił pracę dilera. Pozwalała mu myśleć
o sobie jako o kimś niebanalnym. Właścicieli knajp w Katowicach było bez liku, ale
handel narkotykami w  Śródmieściu kontrolował tylko jeden. Teraz cała rodzina
musiała zapłacić za jego widzimisię. Będzie musiał przed żoną świecić oczami.
Magda będzie mu codziennie przypominać, do czego doprowadził jego upór.
Monika nie będzie się do niego odzywać przez najbliższy miesiąc. Córka nie
wiedziała dokładnie, czym jej tatuś zajmował się na boku, ale podejrzewała, że
zaplecze klubu ojca nie jest zwyczajnym zapleczem. Nie była w ciemię bita, niestety
odziedziczyła po rodzicach przenikliwość i  pewność siebie, które zawsze przydają
się podczas snucia domysłów i mówienia o nich bez ogródek.
A przecież to nie koniec. Przeciwnicy Krzyśka nie zdecydowaliby się na
rozniesienie mu mieszkania, gdyby nie byli gotowi na frontalne starcie. Połamią go,
skończy na wózku, Magda wniesie o  rozwód, a  Monika pokaże środkowy palec
niepełnosprawnemu tatusiowi, który przed pięćdziesiątką w  gruncie rzeczy wciąż
był Piotrusiem Panem. Po co jej taki ojciec?
Co gorsza, nadal nie wiedział, z kim się dokładnie mierzy. Bereszyński ewidentnie
zagiął parol na jego rewir, wprowadzając na rynek lambo bez żadnych konsultacji.
Eryk z  nim współpracował. Kogo jeszcze przekabacił ten wylizany blondasek?
Bernard, jego łącznik z  producentami dragów, najprawdopodobniej wiedział, że
Bereszyński pod nim ryje. Czy w ogóle został ktoś, komu może ufać?
Przyszedł SMS od jednego z  chłopaków: „eryk jest w  namaste”. Krew się
w  Krzyszto e zagotowała, poczuł nieokiełznaną chęć konfrontacji. Powinien
wszystko dokładnie zaplanować, rozeznać się w sytuacji, „zebrać drużynę”, jak by to
powiedział narrator w grach RPG, którymi Krzysztof umilał sobie wolny czas pod
koniec lat dziewięćdziesiątych. Czuł jednak potrzebę działania. Eryka załatwi sam.
Bereszyński i  tak siedzi w  Tychach, a  w centrum Katowic nikt Krzyśkowi nie
podskoczy.
Friedrich ubrał się i  poszedł do swojego domowego gabinetu. Otworzył
zamkniętą na klucz szu adę i  wyciągnął ze skrytki worek czystej amfetaminy,
trzymany na nieprzewidziane sytuacje. Zrobił sobie kreskę, żeby się pobudzić
i  dodać sobie pewności siebie. Popatrzył na nią, zmarszczył czoło, pokręcił głową,
zsypał proszek na rękę i poszedł go spłukać w toalecie. To nie jest zwyczajne zadanie
zawodowe. To jest kwestia honoru – zaatakowano jego rodzinę. Sprawy tego typu
trzeba załatwiać na trzeźwo. Człowiek pod wpływem narkotyków może zrobić dużo
więcej niż zwykle, jego możliwości rosną, to bezsporne. Problem w tym, że naćpany
człowiek traci rozeznanie moralne. Oczywiście nie jest tak, że pod wpływem dragów
zupełnie nie kierujemy się moralnością. Jest to jednak moralność zaburzona, inna
niż na trzeźwo, granice są przesunięte. Dlatego też, gdy w  sprawie pojawia się
element etyczny, nie należy mieszać do niej narkotyków. A  w tej element etyczny
występował. A  nawet grał kluczową rolę. Nie uderza się w  rodzinę – to zasada
każdego szanującego się faceta z ulicy.
Krzysiek załatwi to na trzeźwo. Wyszedł z  mieszkania, poszedł na parking do
swojej czarnej mazdy CX-3, wsiadł i  ruszył. Knajpa Namaste znajdowała się
w  kamienicy przy ulicy Sobieskiego, prostopadłej do Gliwickiej, za placem
Wolności. Była to specy czna okolica, jeszcze wprawdzie w  Śródmieściu, ale czuć
już było Załęże, które zaczynało się za następnym skrzyżowaniem. Śródmiejski szyk
łączył się tam z załęskim brudem. Idealne miejsce na konfrontację.
Krzysiek zaparkował obok kamienicy i  wszedł do knajpy. O  tej porze była
pustawa, na dworze było jeszcze jasno. Szybko zlokalizował stolik, kierując się
odgłosami żywej rozmowy. Siedziało przy nim trzech młodych mężczyzn – Eryk,
jego ciemnowłosy przydupas, z  którym się nie rozstawał, i  jeszcze jakiś człowiek,
którego Krzysiek nie znał. Na widok Friedricha zamilkli.
– Chodź, Eryk, musimy chyba pogadać – zaczął Krzysiek.
Eryk nie ruszył się jednak ze swojego krzesła. Utkwił tylko wzrok w nieznajomym
mężczyźnie, siedzącym naprzeciwko.
– Rusz się, synek! – krzyknął Krzysiek. – Co, boisz się starego chłopa?
–  Nie rozmawiam z  kon dentami – odparował Eryk, wciąż patrząc na faceta
siedzącego przy stoliku.
– Ale kon dent chce porozmawiać z tobą – powiedział Krzysiek i chwycił Eryka
za koszulkę, by wytargać go na zewnątrz.
Chłopak uwolnił się z uchwytu i stanął przed Friedrichem.
– No dobra, to chodźmy – powiedział blondyn.
Poszli na tylne podwórko kamienicy. Dwóch towarzyszy Eryka stanęło nieco
z boku, Krzysiek i Eryk – naprzeciwko siebie. Krzysztof podwinął rękawy koszuli.
–  Załatwmy to w  starym, dobrym stylu – przedstawił swoją ofertę Friedrich. –
Zobaczymy, kto jest lepszy w dawaniu po ryju.
Eryk ewidentnie nie był zachwycony tą propozycją, bo nie wyglądał na
zawodnika przed walką.
–  No co, Eryk? Jak chcesz mnie wysiudać, to powinieneś chętnie skorzystać
z takiej okazji. Kilka minut i możesz mieć mnie z głowy.
– Nie chcę się z tobą bić. To ty mnie wjebałeś na psy.
– I nie chcesz się ze mną bić? Dawaj, damy sobie po ryju, a potem mi odpowiesz
na kilka pytań – zripostował Krzysiek i  zaczął się zbliżać do Eryka z  ustawioną
gardą.
Eryk zrobił kilka kroków w tył. Krzysiek zrobił kilka kroków w przód. Eryk zrobił
krok w  prawo, Krzysiek zrobił dwa w  lewo i  tra ł go pierwszym lewym prostym.
Eryk lekko się zachwiał, ale szybko wrócił do pionu. Sam wyprowadził prawego
sierpa, ale tak sygnalizowanego, że Friedrich bez problemu zrobił unik i doskoczył
do niego, zasypując go serią ciosów. Jeden z  nich tra ł Eryka blisko skroni,
rozcinając mu łuk brwiowy. Po jednym z  ciosów na korpus Erykowi brakło tchu.
Krzysiek spokojnie punktował, wybijając na twarzy Eryka kolejne ślady. Młodzian
był bezradny. Krzysiek nie bez powodu wyrobił sobie pozycję w centrum, nikt nie
chciał z  nim mieć na pieńku. Każdy sędzia przerwałby już walkę. Eryk wyglądał
fatalnie. Problem w  tym, że ta walka nie toczyła się na ringu, tylko za brudną
kamienicą prawie na Załężu. Gdy Krzysiek przymierzał się do kolejnej serii ciosów,
dostał czymś twardym w tył głowy.
Ocknął się w  jakimś garażu. Siedział na drewnianym krześle, ręce miał
przywiązane z  tyłu, do oparcia. Całkiem niedawno przepytywał młodego dilera
lambo, który siedział dokładnie w  takiej samej pozycji, teraz prawdziwi dilerzy
lambo mieli przepytać jego. Role się odwróciły w niespełna tydzień. Choć na dobrą
sprawę musiało się na to zanosić już od dłuższego czasu, przynajmniej od paru
miesięcy. Po prostu Krzysiek przespał kluczowe momenty, tkwił w  błogiej
nieświadomości, gdy różni ludzie, także z  jego otoczenia, przygotowywali mu
niemiłą niespodziankę.
Stali nad nim wszyscy. Wysoki i grubawy Bereszyński był w obcisłej koszulce, stał
z  rękami w  kieszeni, a  jego łysa głowa odbijała światło z  lampy zawieszonej na
su cie. Napakowany Bernard patrzył na Krzysztofa z  pewnym smutkiem, jakby
czując, że jakiś etap się kończy. Eryk też stał, choć ledwo co, ciągle jeszcze dyszał,
trzymał się za obolały korpus, a  jego twarz wyglądała jak Muchowiec po
zakończeniu festiwalu muzycznego.
O ścianę garażu opierał się Dawid Kwiek. Kręcił głową, nie potra ł zatrzymać
wzroku na jednym punkcie. Wyglądał, jakby znalazł się w  tym miejscu przez
przypadek, z powodu jakiegoś błędu, coś chyba poszło nie tak. Starał się nie patrzeć
na Krzyśka, pewnie gryzły go wyrzuty sumienia. Marnym pocieszeniem było to, że
ten najbardziej zaufany człowiek Friedricha wydawał się jedynym w  zebranym
towarzystwie, którego trapiły jakiekolwiek wątpliwości moralne.
– Kurwa, Krzysiek, sam to sobie zrobiłeś, pamiętaj – rozpoczął Bernard.
– Ty mi to robisz, pamiętaj – odpowiedział spokojnie Krzysiek.
Nie był pobity, nic mu nie zrobili, czuł się nieźle. Bolał go tylko tył głowy od
ciosu, po którym stracił przytomność.
–  Mieliśmy cię tylko grzecznie wysadzić z  interesu, ale ty musiałeś wszystko
skomplikować – ciągnął niezrażony Bernard.
– Mogliście przyjść z tym do mnie. Dogadalibyśmy się – odpowiedział Krzysiek.
–  Dogadalibyśmy się, kurwa? – ryknął Bereszyński. – Wjebałeś mnie psom, ty
pizdo!
Mówiąc to, tyski gangster podszedł do Friedricha i wymierzył mu gigantycznego
liścia, po którym Krzyśkowi zakręciło się w głowie.
– Ej, ej, spokojnie. – Dawid oderwał się od ściany.
–  Nie mów do mnie ej, bo ci wydrapię te wszystkie tatuaże – zagroził mu
Bereszyński.
Na twarzy Dawida pojawiła się chęć odpowiedzi na tę zaczepkę prawym
kopniakiem na twarz, co było jego specjalnością, którą Krzysiek kilka razy miał
okazję już podziwiać w  różnych sytuacjach, ale Kwiek się powstrzymał i  ugodowo
cofnął się w kierunku ściany.
–  Krzysiu, znam cię – znów odezwał się Bernard. – Nie wszedłbyś w  to.
Zaczynamy tu robić grubsze rzeczy, ty masz rodzinę, bałbyś się. Jesteś w  gruncie
rzeczy zwykłym facetem, nie nadajesz się. Ale jakbyśmy ci powiedzieli o  naszych
planach, to zacząłbyś robić problemy. Twój donos tylko to potwierdził.
– Dobra, kończmy to – powiedział Bereszyński, sięgając do plecaka i wyciągając
z niego pistolet.
–  No kurwa, na takie coś się nie umawialiśmy – powiedział Kwiek, znów
odrywając się od ściany.
–  Ale sytuacja jest inna. Friedrich to kapuś – streścił swój ogląd sytuacji
Bereszyński.
– Też chciałbym, żeby to się skończyło inaczej, ale teraz nie widzę innej opcji. –
Bernard wziął stronę dilera z Tychów.
– Niech się wycofa. Niech przyrzeknie, że się wycofuje, a jak ściemni, to się wtedy
nim zajmiemy – nie dawał za wygraną Kwiek.
– Jakie mamy gwarancje? – wyraził powątpiewanie Bernard.
–  Przecież wiemy, gdzie mieszka. Wiemy, gdzie ma klub. Wiemy też, gdzie jego
córka chodzi do szkoły – wyliczał Dawid, a  na dźwięk ostatnich słów Krzyśka
zmroziło. – Poza tym nic nie wie o naszych planach.
Bernard spojrzał na Krzyśka. Potem spojrzał na Bereszyńskiego, a ten zachował
się jak krnąbrny uczeń przywołany do porządku przez mentora – zaklął pod nosem
i kopnął leżącą na podłodze nakrętkę, ale się odsunął.
–  Dobra, położę na stole jeszcze jedną propozycję. Rezygnujesz ze wszystkich
swoich nielegalnych działań. Prowadzisz sobie klub i ten fast food i nie wtrącasz się
w  żadne poważne sprawy. Jak zobaczysz naszych chłopaków sprzedających dragi
w  twoim klubie, to mówisz im grzecznie „dzień dobry”. Jeśli się nie wywiążesz,
Konrad naśle na śliczną Moniczkę chłopaków głodnych seksu. Masz trzy sekundy.
Umowa stoi?
– Stoi – odpowiedział Krzysiek po dwóch sekundach.
–  Okej, ale zostaje jeszcze sprawa twojego donosu. Konrad nie może tego tak
zostawić – podsumował negocjacje Bernard i kiwnął na Bereszyńskiego.
Gruby tyszanin, uśmiechnięty od ucha do ucha, podszedł do ściany garażu i zdjął
z  niej nożyce ogrodowe. Podszedł z  nimi do Krzyśka. Uklęknął. Następnie odciął
nimi mały palec od lewej dłoni Krzyśka. Friedrich wrzasnął, ale jego krzyk pozostał
w czterech ścianach garażu, który był solidnie wyciszony opakowaniami po jajkach.

Sabina Trzmiel
Sabina i  Andrzej dojechali na Ordona kilka minut przed zamknięciem sklepu.
Wbiegli na pierwsze piętro pawilonu, przebiegli przez jego galerię i wpadli zdyszani
do lokalu. Szybko okazało się, że nie musieli się tak spieszyć, gdyż pracownicy
sklepu nie zabierali się jeszcze do jego zamykania.
Kierownik punktu spokojnie rozliczał kasę skalną, a  jeden z  pracowników
krzątał się po sali, udając, że sprząta. Kierownik, który okazał się również
właścicielem, był starszym człowiekiem, który powinien być już dawno na
emeryturze, najwyraźniej jednak sprzedawanie różnych rodzajów legalnej broni
było tak przyjemne, że trudno mu było się z  tym rozstać. Obejrzał dokładnie
paralizator, pokiwał głową i stwierdził:
–  Tak, sprzedajemy takie. To niezbyt popularny model, choć tani i  dobry. Wie
pani, czasem zbyt niska cena potra odstraszać równie mocno, jak zbyt wysoka.
–  Komu pan ostatnio go sprzedał? – Sabinę niespecjalnie interesowały strategie
sprzedażowe sklepów z militariami.
Kierownik chwilę poklikał w komputerze.
–  W  tym roku sprzedaliśmy go tylko raz, dwa miesiące temu – powiedział,
wręczając Sabinie na kartce dokładną datę i godzinę transakcji.
– Ma pan tu monitoring, prawda?
– Mamy, ale niestety kasujemy nagrania po miesiącu.
– O Jezu, nie wierzę! – Sabina złapała się za głowę. – A może pan przynajmniej
opisać kupującego?
– Szczerze mówiąc, nie pamiętam tej transakcji. Chwileczkę, sprawdzę, kto wtedy
stał na kasie.
Starszy mężczyzna znów na chwilę schylił się do komputera.
– Maciek! – krzyknął znienacka. – Podejdź no tu.
Sprzątający sklep chłopak, wyglądający na studenta, podszedł do rozmawiającej
trójki.
–  Maciuś, sprzedawałeś ten paralizator dwa miesiące temu – powiedział
troskliwie właściciel niczym cechmistrz do swojego ucznia. – Rzadko schodzi, więc
może pamiętasz komu?
Chłopak dokładnie przyjrzał się urządzeniu, chwilę pomyślał i  jego twarz nagle
się rozjaśniła.
– A tak, kojarzę to. Trzech gości przyszło po niego. No, takich zwykłych, krótko
obcięci. Jeden miał bardzo jasne włosy, ale to nie on kupował.
–  Pamięta pan ich na tyle, żebyśmy mogli sporządzić portret pamięciowy? –
zapytała Sabina.
– Nie, ledwo ich kojarzę. Nie pamiętam, jakie mieli nosy, oczy, jak bym miał to
niby opowiedzieć?
– A może jakiś szczegół panu utkwił w pamięci? – Sabina czuła, że są już blisko,
zbyt blisko, żeby teraz wszystko miało się znowu posypać.
– Na pewno byli bardzo młodzi, bo pytałem ich o dowód. – Chłopak zaczął sobie
wolno przypominać zdarzenie sprzed dwóch miesięcy.
– Czyli byli pełnoletni?
–  Ten, co kupował, na pewno tak. Taki zwykły chłopaczek, ciemne i  krótkie
włosy.
– Wyglądali na podejrzanych typów? – zagadnął Andrzej. – Na przykład na kiboli
albo dilerów?
– E, nie, zwyczajni młodzi goście. Nie wyglądali na groźnych.
– A rozpoznałby ich pan?
–  Myślę, że tak. Gdybym ich zobaczył na żywo, to powinienem sobie ich
przypomnieć.
–  Okej, może skorzystamy – odpowiedziała Sabina i  zaczęła już odchodzić
w stronę drzwi, gdy jeszcze raz odezwał się właściciel sklepu:
–  Chwileczkę. Jeśli potrzebujecie państwo nagrania z  monitoringu, to obok jest
jubiler. On na pewno trzyma nagrania trzy miesiące. Rejestruje także wejście do
sklepu. Ci trzej musieli tamtędy przechodzić. Gdy wracali, powinny się nagrać ich
twarze.
– O, to jest cenna wiadomość – ożywiła się Sabina. – Już do niego idziemy.
– Tylko że on ma już zamknięte. Zamyka godzinę wcześniej. Ale dam pani numer
do niego. Powinien przyjechać, jeśli państwu zależy. Mieszka w Katowicach.
Piotr Machinek
Młody Machinek, czując uznanie dla swoich działań, czytał artykuł na portalu
Silesia.net. Redaktor Barszcz dotrzymał obietnicy i pierwszy materiał puścił jeszcze
tego samego dnia. Co prawda, pozostawiał on w  Piotrku poczucie pewnego
niedosytu, nie było frontalnego oskarżenia wiceprezydent, w tekście nie pojawiła się
też wzmianka o  śmierci Łukasza, która musiała być przecież z  tym wszystkim
powiązana. Piotrek zrobiłby to nieco inaczej, w tytule użyłby słowa „zamordowała”
albo coś w  tym rodzaju, no, ale najważniejsze, że sprawa została ruszona. Teraz
policja weźmie wiceprezydent w  obroty, dojdzie do tego, że to ona zleciła
zamordowanie Narazińskiego, i sprawiedliwości stanie się zadość. Nie przywróci to
życia Łukaszowi, ale przynajmniej wysoko postawiona winowajczyni nie pozostanie
bezkarna.
Fakt, że winną była osoba z samego szczytu lokalnej elity władzy, zdecydowanie
zwiększał poczucie satysfakcji Machinka. Przeświadczenie, że właśnie zniszczył
karierę reprezentantce klasy uprzywilejowanej, było niezwykle miłe. Jeśli komuś
niszczyć karierę zawodową, to właśnie takim osobom. Łatwo zgnoić albo wdeptać
w ziemię sprzątaczkę lub bezrobotnego z kredytem mieszkaniowym. Za to zrzucenie
z piedestału kogoś dzierżącego władzę było już osiągnięciem dużo poważniejszym,
wielu przecież tego próbowało, i to bezskutecznie. Oczywiście Piotr nie miał jeszcze
stuprocentowej pewności, że Kowalska-Bartol się nie wyłga, ale był dziwnie
spokojny, że najpóźniej jutro prezydent Pietrasz, ratując swój wizerunek, wyśle ją na
bezrobocie. A  w ciągu następnych dni lub tygodni policja wyśle ją do więzienia.
Sprawdzi jej telefony, maile, komunikatory, a wtedy udowodnienie jej kluczowej roli
w morderstwie będzie już tylko kwestią czasu.
Piotr, przekonany o  dobrze wypełnionym obowiązku wobec przyjaciela, wszedł
na Facebooka. Na samym szczycie jego timeline’a widniał niezwykle popularny lm
wrzucony przez Ewelinę. Kilkaset reakcji i podobna liczba komentarzy w zaledwie
dwie godziny – takiego zasięgu pozazdrościłby niejeden czołowy polski publicysta.
Film był okraszony przez Ewelinę krótkim opisem: „JEST OGIEŃ! Dajcie znać, co
myślicie!!! <3 W komentarzu link do innych lmików, NIECO OSTRZEJSZYCH!”.
Wśród reakcji zdecydowanie przeważały „Ha ha”, w  następnej kolejności były
„Wrrr”. Sporo było też „Przykro mi”, za to lajków, które zwykle przeważały
w udostępnianych treściach, zaskakująco mało.
Gdy Machinek wszedł w  komentarze, od razu go zmroziło. Na samej górze
zobaczył wrzucony przez Ewelinę link, który zebrał niewiele mniej reakcji niż post.
Najwięcej lajków miał ten o  treści: „o Boże, co ty sobie robisz dziewczyno ;(”.
Kolejny najbardziej lajkowany komentarz brzmiał „ktos ci sie wlamal na konto?”.
Dalej widniała już cała paleta przeróżnych opinii, z  których socjolog mógłby
stworzyć wyczerpujący obraz społecznych zachowań. „Strasznie się skurwiłaś”. „A
mnie się podoba”. „Ewelina, skasuj to, proszę!” „Fajne cycki”. „Zgłaszajcie ten post!”
„Gdzie można kupić taki strój pielęgniarki?” „Zgłosiłam!” „Za ile takie
przedstawienie?” „Zgłoszone”. „Ruchałbym”. „Kurwa, cieszycie się jak głupi, a  ktoś
tu zrobił dziewczynie niezłe gówno :-(”. „Fajne ciałko, nie powiem”. „Zgłosiłem”.
„Dupeczka też niczego sobie :-)”. „Faceci, jesteście jednak żałośni”. „Chcę takie coś
na kawalerskim!”
Wreszcie Piotrek odpalił lm. Był kręcony przy pomocy telefonu. Na krześle
siedział pulchny mężczyzna w  średnim wieku, w  rozpiętej koszuli, o  twarzy
czerwonej od pijaństwa. Najprawdopodobniej solenizant, bo cała impreza wyglądała
na urodziny, tylko że w  męskim gronie. Przypadkowe ujęcia stołu, przy którym
siedzieli sami faceci, pokazywały nieprzebrane morze butelek wódki i  innych
mocnych alkoholi. Na środku stała przepełniona popielniczka. Wokół dużego stołu
siedziało kilkunastu roześmianych mężczyzn, solidnie podgrzanych wódą, może
czymś jeszcze.
Ewelina, przebrana w  strój pielęgniarki, ponętnie tańczyła wokół siedzącego na
krześle mężczyzny. Tak naprawdę przebranie miało jedynie przypominać strój
pielęgniarki, bo trudno sobie wyobrazić kobiety paradujące po szpitalnych
korytarzach w  tak skąpym ubraniu, z  którego wyłaziły piersi i  pośladki. Za to
pielęgniarski czepek przypominał prawdziwy. Film nie był długi, trwał kilkadziesiąt
sekund i w tym czasie Ewelina w sumie nie zrobiła niczego kompromitującego – ot,
całkiem udany erotyczny taniec wykonany przed nieciekawym audytorium.
Piotrek kliknął więc w  link. Ten odesłał go do popularnej strony z  lmami
erotycznymi wrzucanymi przez użytkowników. Na nowym koncie
„ewelina.katowice.1234” były cztery lmy prezentujące dalsze etapy występów
Eweliny. Była na nich zupełnie naga, dawała się dotykać, siadała też na
solenizantach, dla których była prezentem. Na jednym z  lmów mężczyzna
próbował znienacka wsadzić dwa palce w  jej pochwę. Ewelina odwróciła się
i  wymierzyła mu solidnego liścia, ale kontynuowała taniec. Cios wywołał salwę
śmiechu, a  najgłośniej rechotał sam uderzony. „Spokojnie, przecież Mati chciał ci
tylko sprawdzić temperaturę, ha, ha!” „Jaka temperatura, Mateusz? Co wskazał
termometr? Pochwal się, he, he”. Choć lmy zostały wrzucone dopiero dwie godziny
temu, cieszyły się sporą popularnością. Komentarze w  zdecydowanej większości
były „pozytywne” – jeśli tak można powiedzieć o zapewnieniach w stylu: „wzialbym
ja tak, ze nie było by co zbierac!”.
Piotr nie zamierzał oglądać pozostałych trzech lmów – wyłączył stronę i wrócił
na Facebooka. Zgłosił post Eweliny do administracji portalu jako „prześladowanie”
i  chwycił telefon. Kilka razy zadzwonił do Daczyńskiej, ta jednak nie odebrała.
Zadzwonił do Kwieka, ale ten go odrzucił. Po chwili odpisał mu: „nie mogę teraz
rozmawiać”. Piotrek ubrał się więc i zbiegł po schodach kamienicy. Na ulicy 1 Maja
złapał pierwszy tramwaj jadący w stronę Ronda.
Oby nie zrobiła czegoś głupiego, myślał gorączkowo. Robienie striptizu nie było
przecież czymś kompromitującym, niektóre studentki zarabiają w  ten sposób na
mieszkanie czy wydatki. Dekadę później, oczywiście jak wszystko dobrze pójdzie,
nawet nie będą o  tym pamiętać, ewentualnie będzie to temat żartobliwych
wspomnień. Przecież Ewelina się nie puszczała, tylko robiła stary jak świat striptiz.
Zresztą tym spoliczkowaniem mężczyzny dała dowód na to, że na więcej sobie nie
pozwalała. Pokasuje te wszystkie lmy, obróci sprawę w  żart jakimś ironicznym
wpisem, zaznaczając też, że to efekt włamania na konto, i  we wrześniu mało kto
będzie o tym pamiętał.
Czym innym jest jednak rozebrać się w kameralnym gronie, a czym innym przed
tysiącami użytkowników sieci. I to jeszcze bez własnej zgody!
Tym bardziej że podczas ostatniej rozmowy telefonicznej sam dał dziewczynie do
zrozumienia, że uważa taki sposób zarobkowania za kompromitujący, insynuując
przy tym, że robi coś więcej. Ewelina nie wydawała się wtedy zawstydzona, zresztą
zawsze starała się nie okazywać przejęcia krytyką ze strony innych. Co jednak nie
znaczy, że nie brała tych opinii do siebie. W  głębi duszy mogła czuć, że robienie
striptizu przed starymi chłopami za parę stówek nie jest specjalnym powodem do
dumy. Teraz te wątpliwości mogły wyjść na wierzch pod wpływem mało
przychylnych opinii z Fejsa.
Z Łukaszem znaleźli jej ogłoszenie na jednym z  portali, który podesłał im
życzliwy znajomy. Naraziński początkowo wpadł w  szał, chciał zrobić jej
gigantyczną awanturę, jak sam zapewniał, ale potem zrezygnował – pewnie sobie
wyobraził, że Daczyńska go wyśmieje. Był nią tak zauroczony, że machnął ręką na
całą sprawę. Wolał nie ryzykować rozstania. Ale jego decyzja i  tak nie przyniosła
oczekiwanych rezultatów.
Potem jeszcze zasięgnęli języka u Czarka. Okazało się, że Ewelina werbowała
klientów nie tylko przez ogłoszenie na stronie. Klientów premium załatwiali
dziewczynie jacyś goście zajmujący się lewymi interesami. Zapewne ci dwaj, którzy
pokiereszowali Piotrka pod kamienicą. Czy to oni mogli się włamać na konto
Daczyńskiej? Pytanie tylko po co? To raczej zemsta któregoś z jej klientów. Pewnie
się napalił, liczył na więcej, zaczął ją nękać, Ewelina wysłała go na drzewo, więc się
zemścił przy pomocy lmików nagranych przez swoich kolesi.
Machinek wypadł z  tramwaju, przebiegł pod Rondem i  wyszedł po stronie
Superjednostki. Zadzwonił domofonem do mieszkania Eweliny, ale nie odebrała.
Zadzwonił pod inny numer, po czym bezmyślnie rzucił: „Poczta, proszę otworzyć”.
Lokator mieszkania odpowiedział mu kulturalnie: „Spierdalaj, ściemniaczu”, co było
do przewidzenia, w  końcu wczesnym wieczorem listonosze już raczej nie chodzą.
Piotrek zadzwonił pod kolejny numer. Tym razem miał szczęście i drzwi do klatki
otworzyły się bez zbędnych pytań ze strony lokatora.
Zrezygnował z windy i wbiegł na piętro Eweliny. Nacisnął dzwonek i kilkukrotnie
głośno zapukał do drzwi. Nikt nie otworzył, więc delikatnie nacisnął klamkę. Drzwi
posłusznie się otworzyły. Piotr wszedł do salonu.
Ewelina leżała na łóżku. Podbiegł do niej i  sprawdził, czy oddycha. Była
nieprzytomna, puls był ledwo wyczuwalny, ale żyła. Jeszcze. Obok, na stoliku, leżało
puste opakowanie po benzodiazepinach. Zadzwonił na pogotowie, przedstawił
sprawę panicznym tonem głównie po to, by sprowokować szybszą reakcję
ratowników, i usiadł obok dziewczyny, kontrolując jej oddech i puls.
Po kilku minutach do mieszkania wpadło dwoje ratowników medycznych.

Krzysztof Friedrich
– Przeczuwałam, że tak to się skończy. – Magda już się nieco uspokoiła, choć jeszcze
przed chwilą krzyczała tak głośno, że słyszeli ją chyba nawet na Giszowcu.
Krzyki co jakiś czas przerywała płaczem, który był dla Krzyśka jeszcze gorszy. Już
wolał, żeby się na niego wydzierała, niż płakała z jego powodu. Na szczęście doszła
do siebie. Była jedną z twardszych kobiet, jakie znał.
–  Dlatego ci mówiłam, żebyś już odpuścił – kontynuowała swoją lekcję
z przygotowania do życia w rodzinie. – Krzysiek, masz swoje lata, mentalnie jesteś
człowiekiem starej daty. Nie jesteś zdolny nawet do połowy tego, co mogliby zrobić
młodsi od ciebie.
Friedrich siedział na łóżku w  sypialni ze spuszczoną głową. Kikut palca miał
owinięty w  opatrunek, który założono mu na pogotowiu. Krzyśka zawieźli tam
zresztą sami oprawcy, wysadzili pod drzwiami i odjechali. Lekarzowi powiedział, że
sam go sobie odciął, obcinając żywopłot, a  palec wyrzucił do śmietnika. Medyk
popatrzył na niego jak na debila, w swojej długiej praktyce nigdy nie słyszał głupszej
historii, ale tylko pokręcił głową z rezygnacją i nie zadawał już żadnych pytań.
– W domu mamy zdezelowane sprzęty, ściany w salonie są pełne obelg, Monika
ma na koncie traumatyczne przeżycie, a ty nie masz palca – ciągnęła. – Naprawdę
musiało aż do tego dojść? Odpowiedz przynajmniej.
Krzysiek siedział jednak cicho. Nie powiedział słowa od trzydziestu minut. Kiwał
się, jakby miał chorobę sierocą.
– Obiecaj, że od tej pory nie będziesz robił żadnych lewych interesów.
Krzysiek wciąż milczał, tylko kiwał się nieco szybciej.
–  Boże, jak ty wyglądasz. Co oni ci zrobili. – Usiadła koło niego i  troskliwie go
objęła.
Bliskość żony sprawiła, że Krzysiek powoli zaczął dochodzić do siebie. Poszli do
łazienki, wszedł do wanny pełnej wody, a  Magda zaczęła go myć jak kilkuletniego
syna. Potem go wytarła, pomogła mu się ubrać i poszli do kuchni zjeść w milczeniu
kolację. Monika przez cały ten czas nie wystawiła nosa z pokoju. Po kolacji Magda
poszła do salonu, do którego wszyscy domownicy starali się teraz wchodzić tylko
w  ostateczności, nalała po szklance whisky z  lodem i  wręczyła jedną z  nich
Krzyśkowi. Ten potulnie zajął się konsumpcją trunku.
– Teraz porozmawiamy poważnie. Dobrze? – zaczęła Magda.
– Dobrze – grzecznie przytaknął.
–  Od teraz kończysz z  całą tą dilerką. Zajmujesz się klubem i  fast foodem.
Rozkręcimy to razem, może otworzymy kolejną burgerownię. Przecież utrzymamy
się z tego bez problemu.
–  Okej, tak zrobimy – ochoczo się zgodził, nawet trochę ucieszony, że żona nie
proponuje mu rozwodu, tylko mimo wszystko próbuje snuć jakieś plany na
przyszłość.
–  Nie mścisz się, zapominasz o  całej tej sprawie. Nie wystawiasz już naszej
rodziny na żadne ryzyko.
– Tak.
– Obiecujesz? Popatrz mi w oczy i powiedz, że obiecujesz.
– Obiecuję – zapewnił, patrząc jej w oczy.
– Mówisz to jakoś mało przekonująco.
– Bo jestem zmęczony. Przyrzekam, że z tym wszystkim kończę.
Magda pokiwała głową i zabrała się do sprzątania po kolacji. Krzysiek miał pustkę
w  głowie, nie miał pojęcia, co ma zamiar ze sobą zrobić. Nie wyobrażał sobie
jutrzejszego poranka. W jeden dzień wszystko się zawaliło, był upokorzony, spalony
na mieście, a  córka traktowała go jak powietrze, choć wrócił bez palca. Magda
stanęła na wysokości zadania, mógł się tego spodziewać, akurat ona nigdy go nie
zawiodła. Czuł jednak, że to wydarzenie zbuduje między nimi jakąś barierę. Nigdy
nie będzie mu już ufać tak jak do tej pory. Mąż, który doprowadza do takich
wypadków, nie jest godzien pełnego zaufania, więc będzie go sprawdzać jak
dorastającego nastolatka, co chwilę upewniać się w tym, czy spełnia swoje obietnice.
Miną lata, zanim ich relacje wrócą do stanu z poprzedniego dnia. O ile w ogóle.
Najgorszy będzie jednak powrót do pracy. Jeszcze wczoraj był panem
Śródmieścia, teraz jest zwykłym właścicielem klubu, który musi grzecznie patrzeć,
jak w jego lokalu kwitnie nielegalny biznes prowadzony przez kogoś innego, a on nie
ma z  tego nawet procentu. Oczywiście wielu właścicieli klubów było w  takiej
sytuacji, tylko że on przyzwyczaił się do innej sytuacji. Będą obmawiać go za
plecami, patrzeć znacząco na jego odcięty palec, jego zdanie w każdej sprawie straci
znaczenie. Upadek z  piedestału zawsze jest bolesny. Znoszenie tych upokorzeń
będzie sprawiało Friedrichowi dużo większy ból, niż sprawiło mu odcięcie palca
przez Bereszyńskiego.
Rozległ się dźwięk dzwonka. Krzysiek się wzdrygnął jak szkolna o ara, którą
właśnie ktoś postraszył markowanym ciosem. Jego niedawna pewność siebie
zniknęła, pozostało po niej ledwo wyczuwalne wspomnienie. Czy odtąd już zawsze
będzie się tak zachowywać? Będzie się bał własnego cienia? Jak w  takim stanie
psychicznym prowadzić imprezownię na Mariackiej? Przecież wszyscy mu wejdą na
głowę, będą robić, co chcą, w jego własnym lokalu.
– Otworzę – powiedziała Magda i poszła w kierunku drzwi.
Wyszła z mieszkania, zamknęła za sobą drzwi i po chwili z klatki zaczęły dobiegać
krzyki. Wręcz odgłosy walki. Krzysiek zebrał się w sobie i wyszedł na zewnątrz. Na
korytarzu Magda biła po twarzy i  korpusie Dawida Kwieka, który spokojnie
przyjmował ciosy bez żadnych prób obrony.
– Wynoś się stąd, gnoju! Masz czelność w ogóle tu przychodzić?! – krzyczała.
– Uspokój się – odpowiedział ściszonym tonem Dawid. – Nie wiesz, o co chodzi,
a mnie atakujesz.
Na obu stronach jego twarzy widniały czerwone odbicia po dłoniach Magdy.
Z sąsiednich drzwi na moment wychyliła się głowa sąsiada, ale szybko się schowała.
– Tyle, co wiem, mi wystarczy. Jeśli zaraz stąd nie pójdziesz, to ja pójdę po nóż. –
Magda też ściszyła ton, żeby nie prowokować już zainteresowania sąsiadów.
Krzysiek chwycił Magdę za ramię sprawną ręką i odsunął od Kwieka.
– Co tu robisz? – zapytał Friedrich. – Nie chcę cię tu więcej widzieć.
– Musimy pogadać – oznajmił Dawid, pocierając policzek.
– Niby o czym? – U Krzyśka nieśmiało pojawiła się iskierka nadziei, że jednak nie
wszystko musi być stracone.
– O tym, jak to wszystko naprawić.
–  Krzysiek, obiecałeś. Przed chwilą obiecałeś – wysyczała Friedrichowi do ucha
żona.
– Magda, idź do mieszkania – powiedział Friedrich.
– Nie, nigdzie nie pójdę! Przed chwilą coś uzgodniliśmy!
–  No i  to mu dokładnie powiem – odpowiedział Krzysiek, otwierając drzwi
i wpychając żonę do środka.
–  Nigdzie nie pójdę! – krzyczała Magda, próbując mu się wyrwać, ale
bezskutecznie. – Kurwa, Krzysiek, jeśli nie dotrzymasz słowa, to mi się nie pokazuj
na oczy!
Zamknął za nią drzwi. Magda zaczęła walić w  nie od drugiej strony i  krzyczeć:
„Krzysiek, wracaj tu!”, ale Friedrich przytrzymał klamkę i  nie pozwolił jej wyjść
z  powrotem na korytarz. Gdy po drugiej stronie już się uspokoiło, puścił klamkę
i spojrzał na Kwieka.
– O czym chcesz pogadać?
– O tym, jak się pozbyć z Katowic Bernarda i Bereszyńskiego.
– Wycofałem się. Obiecałem to żonie i im.
– Dobra, Krzysiek, nie pierdol. Nie ma ich tu. Nie musisz udawać.
Friedrich spojrzał na Kwieka i przypomniał sobie, że strzelić w głowę mogli mu
już w garażu, od czego odwiódł ich właśnie Dawid. Po co mieliby więc teraz robić tę
tanią prowokację?
– Chodźmy do piwnicy.
Zeszli na dół, do komórek lokatorskich. Krzysiek kupił dwie – jedną do
tradycyjnego wykorzystania, a w drugiej zrobił coś w rodzaju męskiego pokoju, do
którego schodził od czasu do czasu sam albo z którymś z kolegów. Miał tam sprzęt
muzyczny, telewizor z konsolą, małą kanapę i minibarek.
Usiedli na kanapie, Krzysiek nalał sobie whisky i zapalił papierosa ze schowanej
na czarną godzinę paczki. Kwiekowi nie zaproponował.
– Mów – powiedział, biorąc dużego łyka whisky.
–  Bernard i  Bereszyński kilka miesięcy temu podjęli decyzję, żeby się ciebie
pozbyć z  interesu. Wypuścili na rynek lambo i  spida lepszego niż to, co ci
sprzedawał Bernard. Produkowali to sami w  lokalu na Szopienicach. Bernard już
dawno nie był po towar w  Łodzi, wszystko, co ci sprzedawał, robili na miejscu.
Specjalnie gonił ci spida z  fenyloalaniny, a  nie z  BMK, żeby powoli osłabiać twoją
pozycję. Robił im to wszystko zdolny chemik, Łukasz Naraziński, którego niedawno
wyrzucono z dziesiątego piętra na Gwiazdach. Tak w ogóle to jego zabójstwo zleciła
chyba wiceprezydent miasta, niezłe jaja. Naraziński przyszedł do Bernarda
z  przepisem na lambo i  propozycją, że może zająć się produkcją, jeśli ten załatwi
sprzęt i  lokal. Przekabacili część ludzi ze Śródmieścia, na przykład Eryka i  jego
ekipę.
– No i ciebie – zauważył Friedrich.
–  Ja nie jestem ze Śródmieścia, tylko z  Witosa – odpowiedział Dawid, jakby
miejsce jego zamieszkania miało w tej sprawie jakiekolwiek znaczenie.
– Ale ciebie też przekabacili. Wiedziałeś o tym od dawna.
–  Tak, wiedziałem, zresztą nadzorowałem kuchnię, w  której Naraziński robił
dragi. Po jego śmierci musieliśmy się przenieść do innego lokalu, bo tamten był
spalony. Pały zgarnęły telefon Łukasza i partię lambo. Obaj panowie B. mają jeszcze
gotowe dwie inne lokalizacje, na wszelki wypadek. I  w chuj sprzętu do produkcji.
No i  nowego, zajebistego chemika, sam go werbowałem. Może nawet lepszego.
W każdym razie spida robi najmocniejszego i najczystszego, jakiego widziałem. Te
pięćdziesiąt gram, które ci pogoniłem, to właśnie on zrobił.
–  I  po co mi to opowiadasz, skoro sam w  tym siedzisz? Dlaczego mi tego nie
mówiłeś wcześniej?
– Bo gdybym ci to powiedział, tobyś wszedł z nimi w konfrontację. Przecież cię
znam, nie wytrzymałbyś nawet minuty. A  potrzebowałem czasu, żeby wszystko
poustawiać. Chciałem cię uprzedzić w  odpowiednim momencie, oni na razie
w  ogóle nie wiedzieli, kiedy dokładnie cię wysiudać. Przygotowywali grunt, nic ci
nie groziło, trzymałem rękę na pulsie. No, ale sypnąłeś Bereszyńskiego psom i wtedy
wszystko się zjebało.
– Przecież nie wiedziałem, że Bereszyński robi interesy w Katowicach. I to jeszcze
z Bernardem. – Krzysiek próbował się tłumaczyć, chociaż wiedział, że koncertowo
spieprzył sprawę. – A co niby chciałeś poustawiać?
– Bernard zlecił mi zorganizowanie i nadzorowanie produkcji. Dzięki temu mam
wszystkie przepisy, procedury bezpieczeństwa, dostęp do wszystkich lokali. Kuchnia
i  obie rezerwowe lokalizacje są zapisane na moich słupów. Wystarczy pozbyć się
Bernarda i Bereszyńskiego i to wszystko będzie nasze. Sami będziemy robić zajebiste
dragi i gonić je na całym Śląsku. Zarobimy w chuj pieniędzy.
– A po co ja ci jestem potrzebny?
– Bo masz bazę. Klub, ciągle trochę ludzi, znajomości, kapitał, doświadczenie.
– Oni też to mają. Nawet dużo więcej.
– Ale to są bandyci. Nie chcę z nimi współpracować, nie ufam im. Oni są zdolni
do wszystkiego. Mogą się na coś umówić, a potem zrobić coś zupełnie innego. Nie
mają skrupułów. Nie zamierzam pracować z gangsterami.
Krzyśka na moment zamurowało.
– Nie zamierzasz pracować z gangsterami? – zapytał powoli Friedrich. – A my to
niby kim jesteśmy?
– My jesteśmy dilerami, to jest zasadnicza różnica – wyjaśnił Kwiek, jakby to była
oczywistość. – Zarabiamy pieniądze, uczciwie sprzedając narkotyki. Bandyci
zarabiają je kosztem innych.
– Powiedzmy, że rozumiem twój tok myślenia. Jak chcesz się ich pozbyć?
–  Eryka i  resztę ekipy z  centrum, którą przekabacił Bernard, ustawię sam.
Wystarczy im porządnie wpierdolić i będą grzeczni. Tym się zajmę z ekipą z Witosa.
Ale Bernarda i Bereszyńskiego trzeba się pozbyć tak, no, bardziej. Dużo bardziej, tak
na amen. Wiem, jak to zrobić, ale będziesz musiał się tym zająć ty i twoi ludzie.
–  Chcesz się ich pozbyć tak na amen? Przed chwilą mówiłeś, że nie jesteśmy
bandytami.
–  Od czasu do czasu nawet przyzwoici ludzie muszą się zachować jak bandyci.
Właśnie po to, żeby mogli dalej być przyzwoici – streścił swoją lozo ę życiową
Kwiek.
– Ja pierdolę – wysapał zrezygnowany Krzysiek. – Dopiero co obiecałem Magdzie,
że się wycofuję.
– No to powiesz jej, że się pomyliłeś czy coś takiego. Wchodzisz w to? Sam tego
nie zrobię. A  wtedy te psychole będą rządzić Śródmieściem. A  więc twoimi
knajpami też.
Krzysiek podrapał się zdrową dłonią po brodzie. Przez chwilę analizował, czego
się bardziej boi – reakcji żony czy życia jako upadły i ośmieszony król Śródmieścia.
Obie perspektywy były fatalne, ale jedna z  nich wydawała mu się dużo gorsza.
Wreszcie wstał, podszedł do barku, nalał dwie szklaneczki whisky i  jedną podał
Kwiekowi.
– Wchodzę.

Sabina Trzmiel
Ściemniło się już na dobre, ale Sabina i Andrzej wciąż siedzieli w samochodzie na
parkingu przy pawilonie na Ordona i  czekali na właściciela punktu jubilerskiego.
Gdy zadzwonili, załatwiał jakieś sprawy w  Gliwicach, ale obiecał, że zjawi się jak
najszybciej. Niestety jego przyjazd się przeciągał. Świerczewski kilka razy chciał już
jechać do domu i przyjechać rano, Trzmiel się jednak uparła, żeby czekać. Chciała
koniecznie poznać twarze nabywców paralizatora jeszcze tego samego dnia, żeby od
rana zacząć ich zgarniać. Żeby nie dać wiceprezydent Bartol czasu na reakcję.
W  końcu nazajutrz miał się ukazać pełny tekst na temat jej udziału w  tragedii na
Kantorówny.
Wreszcie na parking wjechał elektryczny samochód jednej z sieci carsharingowej,
z którego wysiadł zaskakująco młody mężczyzna, modnie uczesany i opalony. Miał
najwyżej dwadzieścia pięć lat. Rozejrzał się po parkingu i  dostrzegł siedzących
w aucie policjantów. Podszedł do uchylonej szyby od strony kierowcy i zapytał:
– Państwo są z policji?
– Tak – odpowiedział Andrzej, pokazując odznakę. – Pan jest jubilerem?
–  Mój ojciec, nie ja. Tata mnie wysłał do państwa, bo mu się przeciągnęło
spotkanie. Przepraszam, że tyle to trwało, ale właśnie wróciłem z  wakacji
i musiałem się ogarnąć.
Śledczy wysiedli z  pojazdu i  poszli za chłopakiem do sklepu jego ojca. Trochę
trwało otwieranie drzwi, gdyż młody szukał odpowiednich kluczy, ale po kilku
minutach siedzieli już na zapleczu lokalu i pili wodę ze sklepowego dystrybutora.
–  Ojciec mówił, że chodzi o  kamerę kręcącą wejście, tak? – zapytał chłopak,
któremu poruszanie się po sklepowym systemie monitoringu szło dużo lepiej niż
otwieranie drzwi.
–  Tak, obraz sprzed dwóch miesięcy – odpowiedziała Sabina, wręczając
mężczyźnie kartkę z dokładną datą i godziną nabycia paralizatora.
Syn jubilera przeczytał informację zapisaną na kartce papieru, wyszukał
odpowiednie pliki na komputerze i włączył obraz rozpoczynający się dwie minuty
przed transakcją. Początkowo nikt nie pojawiał się w  kadrze, jednak czterdzieści
pięć sekund po godzinie sprzedaży paralizatora przed drzwiami jubilera szybko
przemknęło trzech bardzo młodych mężczyzn.
– O, to chyba oni! – niemal krzyknęła Sabina. – Proszę cofnąć i zatrzymać obraz
tak, żeby byli maksymalnie widoczni. Jeśli można powiększyć, proszę to zrobić.
Syn jubilera pokiwał głową, cofnął obraz do interesującego śledczych momentu,
zatrzymał i powiększył.
To, co zobaczyli, wbiło ich w  fotel. Sabina wypuściła z  ręki plastikowy kubek
z  wodą, która rozlała się po podłodze. Świerczewski zaklął, wezwał Matkę Boską,
a następnie znów zaklął.
Jeden z  trzech mężczyzn był niezwykle chudy i  blady. Jego ściągnięte do szyi
ramiona sprawiały wrażenie, jakby się garbił. Obie dłonie miał zaciśnięte w pięści,
a  jego górna warga była nerwowo przygryziona przez dolną szczękę. Wyglądał,
jakby próbował schować się przed światem w  samym sobie, jakby miał ochotę
zapaść się we własnym ciele.
Poznali go, rozmawiali z nim na ławeczce na skwerze na Szopienicach. Przed ich
oczami stanął Aleksander Jurczyk we własnej osobie.
DZIEŃ SZÓSTY
ROZDZIAŁ 10

Kinga Kowalska-Bartol
Kinga Kowalska-Bartol weszła do budynku Urzędu Miasta znów pewna siebie.
Wieczorem wykonała solidną pracę. Ułożyła sobie kilka przemów na różne okazje,
żeby żaden pismak nie zaskoczył jej nieprzewidzianym pytaniem. Rozmowę
z  prezydentem też dokładnie sobie poukładała, sporządziła listę swoich sukcesów,
która według niej była tak przekonująca, że tylko wariat usunąłby ją z  urzędu.
Będzie dobrze, nie może być inaczej.
Przed budynkiem na Młyńskiej nie dostrzegła żadnych dziennikarzy, co było
dobrym znakiem. Najwyraźniej żadne poważne media nie podchwyciły tych tanich
rewelacji, które zaserwował wczoraj po południu portal Silesia.net.
Najpierw musi zadzwonić do prokuratora, żeby ustalić, co będą mówić. Gdyby
ich wersje znacznie się różniły, nie wyglądałoby to dobrze. Chwyciła więc telefon
stacjonarny i  wykręciła numer prokuratora, który prowadził sprawę wybuchu
w kamienicy. Znali się nieźle, byli ze sobą na „ty”, więc bez problemu się dogadają.
– Halo? – odebrał prokurator.
– Witam cię, mówi Kinga Bartol. Adrianie, dzwonię w sprawie tego wczorajszego
artykułu. Chciałam cię zapewnić, że…
– Nie mogę o tym z tobą rozmawiać – przerwał jej.
– Ale dlaczego?
– Bo nie mogę rozmawiać nieo cjalnie o sprawach ze stronami.
– Przecież to jest już zamknięta sprawa. Chcę tylko…
– Sytuacja się zmieniła. Najprawdopodobniej śledztwo zostanie wznowione.
– Jak to? – Miała wrażenie, że podłoga w urzędzie zaczęła się ruszać. – Przecież
zostało umorzone.
– Ale wyszły na jaw nowe okoliczności – oświadczył beznamiętnie prokurator. –
Nowe dowody – uściślił, choć było jasne, o czym mówi.
– Jakie nowe? Przecież to są stare dokumenty.
–  Stare dokumenty, o  których wtedy nie mieliśmy pojęcia. Bo nas o  nich nie
poinformowałaś. Chcieliśmy pełną dokumentację zasiedlenia kamienicy, ale pisma
od naczelnika Wydziału Gospodarki Mieniem nie dostaliśmy.
–  Adrian, przecież chyba wtedy ustaliliśmy, że one wystarczą. Może nie
pamiętasz?
–  Nie wiem, do czego dążysz, i  nie zamierzam ciągnąć tej rozmowy. – Ton
prokuratora był coraz nieprzyjemniejszy. – Będziemy rozmawiać o cjalnie, ale
musisz poczekać na podjęcie śledztwa i wezwanie. Do widzenia, pani prezydent.
Kinga z  wrażenia aż usiadła na fotelu. Adrian, który był szeregowym
prokuratorem, nie rozmawiałby z  nią w  ten sposób, gdyby nie podjęto już
jednoznacznych decyzji. I nie były to decyzje dobre dla Kingi. Jeśli z prokuratury nie
wyjdzie sygnał, że sprawa jest dla nich zamknięta, tylko wręcz odwrotny – że
zamierzają wznowić śledztwo – sytuacja będzie fatalna. Kindze właśnie zajrzała
w  oczy realna perspektywa końca kariery. Jeśli także prezydent nie weźmie jej
strony, będzie spalona w  oczach lokalnej opinii publicznej. Będą traktować ją jak
trędowatą, nikt poważny nie będzie chciał się z  nią pokazać, już nie mówiąc
o współpracy. Przynajmniej przez najbliższych kilkanaście miesięcy.
Rozległ się dźwięk telefonu stacjonarnego przy biurku Kingi. Odebrała.
– Pan prezydent prosi panią do siebie – odezwała się sekretarka Pietrasza. – Jak
najszybciej.
– Już idę – odpowiedziała Kinga i się rozłączyła.
Gdy schodziła na drugie piętro, jej poranna pewność siebie ulotniła się jak zapach
chmury z  papierosa elektrycznego. Podświadomie była przekonana, co zaraz się
wydarzy, ale w głowie czuła pustkę. Rano założyła sobie, że schodząc do Pietrasza,
będzie miała gotowe argumenty na wszystkie opcje. Teraz wszystkie te argumenty
wydawały się jej tak słabe, że czuła zakłopotanie na myśl o tym, że będzie musiała je
przedstawiać.
Mimo to zaraz po wejściu do jego gabinetu otworzyła swoją teczkę i  zaczęła
wyciągać dokumenty. Pietrasz przerwał jej jednak ruchem dłoni.
–  Ale, panie prezydencie, chciałam panu dokładnie przedstawić sytuację –
próbowała jeszcze walczyć, choć w jej głosie słychać było wyczuwalną rezygnację.
Pietrasz obrócił w jej stronę dwa pisma leżące na jego biurku.
–  Dziś wydałem zarządzenie odwołujące cię ze stanowiska. Podpisz oryginał,
kopia jest dla ciebie – oznajmił sucho, jakby informował o zmianie jej godzin pracy.
– Czy mogę przynajmniej przedstawić argumenty na swoją obronę? Odwołujesz
mnie, nie dając mi nawet szansy wytłumaczenia. Nie sądzisz, że to nie fair?
–  Nie fair to jest to, że w  przeddzień kampanii wyborczej podkładasz obecnej
administracji taką świnię – odpowiedział zimno.
– Ja podkładam świnię? – Bartol podniosła głos. – Przecież w ten sposób można
zniszczyć każdego, publikując dokumenty wyrwane z  kontekstu bez wysłuchania
drugiej strony i  publikacji jej materiałów. Nie wydałabym tamtej decyzji, gdybym
nie miała opinii, która potwierdzałaby moją decyzję.
–  Tu nie chodzi tylko o  tamtą katastrofę. Przecież kilka dni temu zginął, a  w
zasadzie, jak się okazuje, został zamordowany Łukasz Naraziński. Jedyny lokator
tamtej kamienicy, który nie ucierpiał podczas wybuchu. Moje źródło
w prokuraturze mówi, że ta sprawa wiąże się z tobą.
–  Przecież ja nie miałam z  tym nic wspólnego! – Kowalska-Bartol teraz już
zwyczajnie krzyczała.
–  To po co się z  nim spotkałaś przed jego śmiercią? W  kawiarni na Teatralnej?
Co, szantażował cię, że ujawni te dokumenty, prawda?
– Owszem, groził, że zaniesie je do mediów. Próbowałam go od tego odwieść, bo
wiedziałam, że przed wyborami to będzie duży cios dla ciebie, dla mnie, dla nas
wszystkich. Robiłam to dla naszego całego środowiska. Co jeszcze nie znaczy, że te
dokumenty naczelnika Wydziału Gospodarki Mieniem były rzetelne. Pamiętasz
przecież, jak mnie zwalczał, rzucał mi kłody pod nogi, a gdy dostałam awans, to się
zwolnił. Poza tym dobrze wiesz, że zależało nam na tym, żeby tamtą kamienicę jak
najszybciej zasiedlić. Sam naciskałeś, chciałeś mieć jakiś sukces w  polityce
społecznej, więc ci go dostarczyłam. A  teraz zrzucasz wszystkie konsekwencje tej
decyzji na mnie?
–  Być może tak było. – Pietrasz wzruszył ramionami. – Ale teraz będziesz
obciążeniem. Muszę pokazać, że twardo reaguję w takich sytuacjach, nawet wobec
bliskich współpracowników. Nie mam wyboru. Jeśli się oczyścisz, nic nie stoi na
przeszkodzie, żebyś wróciła po wyborach.
–  I  co, odwołasz wtedy nowego wiceprezydenta po kilku miesiącach? Przecież
wiesz, że to się nie uda.
– Może wrócisz na inne stanowisko. W jakiejś spółce miejskiej…
– W spółce miejskiej? Ja jestem politykiem! Mam zarządzać wodociągami? To jest
zesłanie!
–  Koniec dyskusji. Dziś o  dwunastej na konferencji prasowej ogłoszę twoje
odwołanie. Nie chciałbym, żebyś była na niej obecna. Do południa masz opuścić
gabinet. A te dokumenty, które przygotowałaś, zostaw w moim sekretariacie.
Kinga popatrzyła na Pietrasza wciąż jeszcze z lekkim niedowierzaniem, podpisała
się na jednym z dokumentów, wzięła swoją kopię i bez słowa opuściła biuro.

Olek Jurczyk
Aleksander Jurczyk nie spał od paru godzin. Przebudził się koło czwartej nad ranem
i  nie potra ł już zasnąć. Leżał i  przypominał sobie różne wydarzenia z  okresu
pobytu w „Ostoi”. Było wśród nich trochę miłych, dominowały jednak te przykre. To
właśnie o  nich rozmyślał Olek, próbując zasnąć. W  stresujących sytuacjach często
uciekał w sen, więc myślał, że przypomnienie sobie jakiegoś bardzo złego przeżycia
sprawi, że łatwiej będzie mu odpłynąć. Ostatnią na warsztat wziął sytuację sprzed
dwóch lat.
Olek, Adam i Karol spotkali się po śniadaniu, wzięli trochę kiełbasy, która została
z  posiłku, nieco wody do butelki i  wyszli z  ośrodka. Jak co dzień zamierzali iść
nakarmić szczeniaka, którego znaleźli dwa miesiące wcześniej. Zaopiekowali się
nim, zbudowali mu małą budę na tyłach budynku i dbali, żeby nie był głodny ani
spragniony. Nie powiedzieli nic dyrektorowi, gdyż Wasilewski nie znosił zwierząt
i  wpisał do wewnętrznego statutu „Ostoi” zakaz posiadania psów i  kotów. Zgodził
się na małe akwarium w jednym z pokojów i niewielkiego chomika w innym. Psa od
razu kazałby oddać do schroniska, czego trójka przyjaciół chciała uniknąć.
Zamierzali mu o nim powiedzieć później, gdy malec będzie już „odchowany”, jak to
sami określali. Wtedy pan Adrian powinien się zgodzić, przecież nie każe im oddać
psa, którym się zajmowali przez kilka miesięcy. W  każdym razie tak to sobie
wykoncypowali.
Zaszli na tyły budynku. Doszli do małego kojca, przeszli przez niego i zobaczyli
pieska leżącego na boku. Nie ruszał się, za to z jego małego pyszczka wylewała się
piana. Gdy wszyscy zdali sobie sprawę, że piesek został otruty, każdy z  nich
zareagował inaczej. Adam zaczął nerwowo chodzić wokół jego budy, miotając
przekleństwa i chwytając się za głowę. Olka zamurowało, nie potra ł zrobić nawet
jednego ruchu, natomiast z  oczu popłynęły mu łzy, co w  jego przypadku było
ekstremalnie emocjonalną reakcją. Karol, który był z  nich najpraktyczniejszy,
podszedł do miski z  wodą, która leżała obok martwego szczeniaka. Podniósł ją,
obejrzał, kilka razy nią zamieszał, powąchał i stwierdził:
–  Jakieś skurwysyny chyba napoiły go kretem z  rur. Na bokach widać
nierozpuszczony proszek.
Adam kucnął i zakrył twarz dłońmi. Olek wciąż stał znieruchomiały.
– Na bank Naraziński i te jego żałosne przydupasy – ocenił Karol. – No bo kto
inny mógł to zrobić?
– Zajebię go, przysięgam, że go zajebię – wycedził Adam. Olek nic nie powiedział.
Okazja do wymierzenia sprawiedliwości nadarzyła się niezwykle szybko, gdyż zza
muru wyszło czterech chłopaków. Łukasz Naraziński, jego przyboczny Norbert
Pronobis i  jeszcze dwóch pomniejszych asystentów Łukasza, którzy również
pomagali mu w czynieniu różnorakiego zła.
– No, cześć, chłopaki. Co tam? – zagadnął wesoło Naraziński.
Adam i  Karol wyszli z  kojca, Olek jednak wciąż nie potra ł się ruszyć. Utkwił
wzrok w  martwym szczeniaku i  powtarzał sobie w  myślach, że to tylko sen, to na
pewno tylko sen, w  końcu podczas snów też wydarzały mu się głównie przykre
rzeczy. Wreszcie zebrał się na tyle, by odwrócić się w  stronę szóstki chłopaków,
którzy stanęli teraz naprzeciw siebie.
– Co się stało? Co macie takie markotne miny? – Twarz Łukasza była niezwykle
szczęśliwa.
–  Zabiliście psa, żeby zrobić nam na złość? A  w zasadzie ty zabiłeś, bo te trzy
ciołki robiły tylko to, co im kazałeś – powiedział zimno Karol. – Rozumiesz w ogóle,
jakim jesteś degeneratem?
–  Nie wiem, o  czym mówisz – odparł kpiąco Łukasz. – A  to był wasz pies?
Przecież wiecie, że w  „Ostoi” nie można trzymać psów. No, no, no, taka
niesubordynacja z waszej strony, kto by pomyślał.
Adam, który przez cały czas milczał, nagle rzucił się na Łukasza i zaczął okładać
go pięściami. Naraziński robił uniki, ale i tak przyjął dwa ciosy na brodę. Sam kilka
razy się odwinął, tra ając jednym sierpem w bok twarzy Adama. Praliby się pewnie
długo, bo obaj byli silni, dosyć wysocy, choć Adam był wyższy, i dobrze się bili, ale
dwójka giermków Narazińskiego obezwładniła Adama. Pronobis kontrolował
Karola, który był typem niezgrabnego intelektualisty, więc nie stanowił zagrożenia,
nawet gdyby chciał.
Adam dzielnie się wyrywał, ale został sprowadzony do pozycji klęczącej. Łukasz
podszedł do niego, chwycił go za podbródek, skierował jego twarz w  górę
i obwieścił:
–  Adaś, zawsze taki porywczy. Nawet bym cię lubił, gdybyś się nie kolegował
z tymi dwoma dziadygami.
– Gdybyś mnie lubił, to sam bym wypił kreta – wysyczał Adam.
–  No cóż, pozostaje mi tylko nauczyć cię szacunku – odpowiedział spokojnie
Łukasz i zaczął rozpinać rozporek.
Następnie wysikał się na twarz i korpus Adama. Karol próbował przeciwdziałać,
ale zwinny i  szczupły Pronobis bez trudu go spacy kował. Natomiast Olek wciąż
stał jak wryty w kojcu właśnie zabitego szczeniaka.
Z tych retrospekcji wyrwał Olka dźwięk otwieranych drzwi, który przypomniał
mu, że jest rok 2018, a więc dwa lata po tych przykrych wydarzeniach. Do środka
wszedł blady jak ściana pan Adrian, a  za nim ta przemiła policjantka, którą Olek
chętnie widziałby w  roli matki. Patrzyła na Olka z  mieszaniną smutku, czułości
i niedowierzania. Za nią stał wysoki policjant, z którym chłopak również rozmawiał
na skwerze. On patrzył na Olka tylko z niedowierzaniem.
–  Olek – powiedział cicho pan Adrian. – Musimy jechać na policję. Ubierz się
i chodź.
Olek posłusznie się ubrał i  razem wyszli z  pokoju. Przed „Ostoją” stały
zaparkowane dwa wozy policyjne. Do jednego właśnie prowadzono Adama. Gdy
wsiadał na tylny fotel, spojrzał w kierunku Olka i lekko wzruszył ramionami, jakby
chciał mu powiedzieć: „No trudno, tak musiało się stać”. Do drugiego wozu
najpierw wsiadł pan Adrian, a  za nim Olek, przytrzymywany delikatnie przez
jednego z policjantów.

Piotr Machinek
Piotrek przez cały dzisiejszy dzień myślał o Ewelinie. Według słów jej matki, z którą
rozmawiał przez telefon, jej życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo i  będzie mogła
wyjść ze szpitala już następnego dnia. Trochę go to uspokoiło, ale wciąż był
wstrząśnięty samą jej decyzją. Nawet odratowany samobójca pozostanie już
w pewnym stopniu naznaczony śmiercią. Przecież zdecydował się na nią, uznał, że
jest lepszym wyborem niż dalszy pobyt na ziemi. Niedoszły samobójca ma już za
sobą pożegnanie się ze światem, które było efektem jego osobistej decyzji. Śmierć
w przyszłości będzie więc jedynie powtórką tego, co w jakimś stopniu już przeżył.
W jakim stanie psychicznym trzeba być, żeby dokonać takiego wyboru?
Tym bardziej że akurat Ewelinę Piotr uznawał za jedną z  najsilniejszych osób,
jakie znał. Gdyby miał stworzyć listę ludzi poukładanych według ryzyka
popełnienia samobójstwa, Daczyńska znalazłaby się na szarym końcu, chyba nawet
za Łukaszem. Niespecjalnie za nią przepadał, ale czuł do niej respekt za jej pewność
siebie i niezależność. Podejmowała decyzje bez oglądania się na innych, mówiła bez
ogródek, co myśli, miała gdzieś negatywne opinie, a  przynajmniej takie sprawiała
wrażenie. A jednak próbowała się zabić. Albo nie była tak silna, na jaką wyglądała,
albo opublikowanie jej striptizu i  reakcje znajomych dotknęły jej najsłabszego
punktu. Pewnie zdawała sobie sprawę, że rozbieranie się za pieniądze jest jednak nie
w porządku, że urąga jej godności. W takim razie dlaczego w ogóle to robiła?
No cóż, Machinek sam przed sobą musiał przyznać, że nie jest idealnym
kandydatem do pouczania innych na temat wyboru drogi życiowej. Sam wplątał się
w  produkcję narkotyków i  teraz nie wiedział, jak się z  tego wykręcić. Początkowo
wydawało mu się to bardzo atrakcyjnym zajęciem, oryginalnym, przynoszącym
prestiż i pozycję. Szybko jednak został sprowadzony na ziemię. Teraz myślał głównie
o zagrożeniach, które na niego czekały. Najpierw tra do pierdla czy może jednak
dostanie kulkę w  łeb od konkurentów jego pracodawców? A  może od samych
pracodawców, bo zrobi coś, co im się nie spodoba?
–  Piotruś, zrobiło się. Nie widzisz? – powiedział Kwiek, którego ulubionym
zajęciem w  kuchni było wpatrywanie się w  naczynia chemiczne i  przebiegające
reakcje.
– Widzę, już działamy dalej – powiedział Piotrek i zabrał się do kolejnego etapu
produkcji.
Gdy zrobił swoje i znów usiadł przy kuchennym stole, dosiadł się do niego Dawid
z miną dużo poważniejszą niż zwykle.
– Musimy pogadać – oznajmił, jakby nie robili tego codziennie. – Parę rzeczy się
zmieni. Musimy podjąć ostateczne decyzje.
– Okeeej – odpowiedział przeciągle Piotrek, spoglądając nerwowo na Dawida.
– Spida robisz kapitalnego, chapeau bas czy jak to się tam mówi po inteligencku.
– Dobrze powiedziałeś. – Machinek kiwnął z uznaniem głową. – Dziękuję.
–  Ale dla nas ważniejszy jest inny produkt. Przed podjęciem kolejnych decyzji
muszę wiedzieć, czy będziesz umiał to zrobić.
– Co to za produkt?
–  To tabletki ecstasy. Nietypowe, nie z  MDMA. MDMA na pewno byś umiał,
skoro spida potra sz, to podobno należy do tej samej grupy czy coś tam. Chodzi
o tabsy z zupełnie innym składem.
Piotrek poczuł mrowienie na plecach. Tabsy z  zupełnie innym składem to nie
była koncepcja, którą słyszał po raz pierwszy w życiu.
– Z jakim składem? – zapytał cicho Machinek.
Dawid wyciągnął klucz z  plecaka i  podszedł do nigdy nieotwieranej szu ady.
Wyciągnął z  niej kolejny zeszyt, przekartkował go i  otworzył w  odpowiednim
miejscu.
– Chodzi o tabletki lamborghini. Absolutny hit imprezowiczów, pewnie słyszałeś.
Tu masz ich skład. – Dawid przesunął zeszyt w stronę Piotrka.
Piotrek spojrzał na gęsto zapisane kartki papieru i  nie potra ł oderwać od nich
wzroku. Przez jego umysł przebiegała gonitwa myśli, której nie potra ł zatrzymać.
Wpatrywał się w zeszyt tak intensywnie, jakby miał zaraz wypalić w nim wzrokiem
dziurę.
– Ej, Piotrek, co tak zamarłeś?
Machinek nagle wstał, przewracając krzesło. Dawid odchylił się na oparcie
zupełnie zaskoczony.
–  Kurwa, człowieku, czy ja umiałbym to zrobić? – prawie wykrzyknął, ale się
powstrzymał. – Przecież ja to wymyśliłem!
– Yyy, że co?
–  To jest mój przepis. Myślałem o  tym tygodniami. Pokazałem to Łukaszowi
i mieliśmy to wypuścić na rynek. Właśnie po to pożyczyliśmy kasę od Czarka, żeby
kupić sprzęt, odczynniki i  uruchomić produkcję. Ale Łukasz potem potrzebował
pieniędzy, bo u kogoś się zapożyczył, i odłożyliśmy plany na później. Skąd to masz?
– Naraziński z tym do nas przyszedł. Powiedział, że ma przepis na silne tabsy, ale
nie ma jak ich robić. Sprawdzałem go osobiście, najpierw robił spida, jak ty.
A potem zabraliśmy się do tego lambo. Zrobiliśmy tego tysiące. Schodzi na pniu. To
ty nie wiesz? Nie bywasz w klubach?
– Nie bywam. No, kurwa, jaki ten człowiek to był ściemniacz. W ogóle mi o tym
nie powiedział.
– Wychodzi na to, że nie pierwszy raz cię wychujał. – Ocena Dawida była tyleż
bezlitosna, co prawdziwa.
– Zaraz go znienawidzę i uznam, że dobrze, że go zabili.
–  No dobra, odłóżmy na bok twoje osobiste rozczarowania. Będziesz umiał to
robić?
– Oczywiście! To jest mój przepis.
– Będziesz chciał to robić? Tak na serio – chcesz w to wejść na poważnie? Teraz
możesz się wycofać, nic ci nie zrobię. Ale muszę wiedzieć, czy jesteś ze mną.
–  Aha, i  nie wrzucisz mi mołotowa do mieszkania i  nie zajebiesz mi matki, jak
zrezygnuję?
– Nic ci nie zrobię, przecież powiedziałem.
Machinek przypomniał sobie przemyślenia dosłownie sprzed kilkunastu minut,
w  których pluł sobie w  brodę, że wplątał się w  ciemne interesy. Ale teraz to była
sprawa ambicjonalna. Jego patent okazał się strzałem w  dziesiątkę, o  czym
dowiedział się dopiero przed chwilą, bo jego największy przyjaciel postanowił na
nim zarobić samemu. Przecież nie może ot tak go oddać. Autor nie wyrzeka się
swojego dzieła, tym bardziej jeśli okazuje się ono wybitne.
–  Okej, chcę to robić. Jestem z  tobą – oświadczył, nie do końca jeszcze
rozumiejąc, jakie efekty przyniesie w kolejnych latach ta decyzja.
–  Świetnie – ucieszył się Dawid. – Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z  planem, to
czeka nas świetlana przyszłość.

Sabina Trzmiel
Sabina patrzyła w  protokół przesłuchania Aleksandra Jurczyka, ale go nie czytała,
nawet nie widziała liter. Na początku śledztwa miała nadzieję, że wpakują do
więzienia złego człowieka, zabójcę zdolnego młodzieńca, który miał przed sobą
kilkadziesiąt lat wspaniałego życia. Okazało się, że wsadzą przyzwoitych chłopaków,
którzy próbowali się zemścić na swoim prześladowcy. Sieroty, które musiały
wychowywać się bez rodziców w  nieprzyjaznym otoczeniu. Sieroty, które musiały
sobie radzić tak, jak potra ły. Owszem, narobiły głupot, ale kto ich nie narobił
w wieku kilkunastu lat? Ludzie w dużo łatwiejszych sytuacjach życiowych potra li
być nieskończenie bardziej źli niż ta trójka zamieszana w śmierć Narazińskiego.
Przesłuchanie Aleksandra Jurczyka było przygnębiające. Chłopak był tak
zagubiony i przestraszony, że ledwo odpowiadał na pytania. Całe życie był gnębiony,
najpierw przez konkubentów matki, potem przez kolegów z domu dziecka. Gdy tra
do poprawczaka, zrobią z niego miazgę. To jest ta sprawiedliwość? Jurczyk powinien
wreszcie dostać szansę na dorastanie w  normalnych warunkach, tymczasem
wpadnie z deszczu pod rynnę.
Nie mogła wytrzymać na przesłuchaniu Jurczyka. Pytania zadawał Andrzej, bo jej
słowa klinowały się w  gardle. Odpowiedzi musiał wymuszać na przesłuchiwanym
Adrian Wasilewski, obecny jako jego prawny opiekun. Chłopak przez cały czas robił
nerwowe ruchy, zaciskał usta, rozglądał się na boki. Wyglądał jak kłębek nerwów,
a  nie zimny morderca, którego Sabina miała nadzieję zobaczyć na jego miejscu.
Wreszcie wyszła z pokoju przesłuchań, bo czuła, że zaraz się rozklei.
Przesłuchanie młodego Olka już się skończyło. Teraz Świerczewski przepytywał
Adama. Sabina powinna być przy tym obecna przynajmniej ciałem, ale musiała
jeszcze chwilę odetchnąć. Weszła do pokoju, gdy przesłuchanie już trwało. Adam
miał siedemnaście lat, więc odpowiadał jak dorosły. Nie asystował mu dyrektor
ośrodka i groziło mu więzienie.
–  Po kolacji, gdy dyrektor sprawdził obecność, wymknąłem się z  „Ostoi”
i spotkałem się z Karolem na Osiedlu Gwiazd – ciągnął swoje zeznanie Adam.
– Gdzie był wtedy Aleksander Jurczyk? – zapytał Świerczewski.
–  Olek został w  ośrodku. Uznaliśmy, że powinien zostać. Z  Olkiem są różne
problemy, nie wiadomo, jak by się zachował.
– Rozumiem. Co potem?
– Poszliśmy do mieszkania Łukasza.
– Co chcieliście mu zrobić?
–  Chcieliśmy go potraktować paralizatorem, rozebrać go i  ułożyć, jakby walił…
eee, jakby się masturbował, potem zrobić zdjęcia i wrzucić to z jego komputera na
jego Facebooka. – Mówiąc to, Adam nieco się krępował, chyba dotarło do niego, że
ten plan był niezwykle głupi.
– Dlaczego?
– Żeby go skompromitować. Żeby się zemścić. Za to wszystko, co robił. Za to, że
zabił nam psa, męczył Olka, wysikał mi się na twarz. Łukasz znęcał się nad każdym,
kto był słabszy. Zebrał wokół siebie kilku chłopaków, którzy go słuchali. Od kiedy
tra ł do „Ostoi”, życie było tam nie do zniesienia.
– Kto wpadł na pomysł tej zemsty?
– Nooo, to byłem ja.
– Aleksander Jurczyk powiedział, że to był on.
– Ja to wszystko zaplanowałem.
– To ty czy Jurczyk?
– Wszyscy trzej myśleliśmy nad tym, jak dać Łukaszowi nauczkę. Ale to ja ich do
tego namawiałem. Nie mogłem zdzierżyć, że Łukasz po prostu sobie opuścił
„Ostoję” i  teraz spokojnie żyje, studiuje. Olek rzeczywiście wymyślił zarys tego
planu, ale szczegóły ja.
– No dobrze, zapukaliście do drzwi Narazińskiego.
–  Najpierw nic się nie działo. Karol jeszcze raz zapukał, głośniej, i  Łukasz
otworzył drzwi. Wyglądał, jakby się dopiero obudził albo był pijany. Wtedy kilka
razy przystawiłem mu paralizator do brzucha, naciskając przycisk. Po ostatnim razie
przewrócił się na podłogę.
– Czy wtedy jeszcze żył?
–  Podeszliśmy do niego i  wsadziliśmy go na łóżko. Chcieliśmy go rozebrać
i  zrobić mu te zdjęcia. Wtedy Karol powiedział: „Ej, jemu chyba się coś stało”.
Sprawdziłem, czy oddycha. Nie oddychał. Powiedziałem to Karolowi, on trochę
spanikował, zaczął chodzić po mieszkaniu i mówić: „Zabiliśmy go, zabiliśmy go”.
– Nie próbowaliście go ratować? Robić sztucznego oddychania?
–  Nie umiem tego robić. Klepałem go po twarzy, ale nie reagował. Byliśmy
w  szoku. Karol podszedł do zlewu i  się zorientował, że Łukasz wziął kodeinę.
Rzuciłem pomysł, że go wyrzucimy i upozorujemy samobójstwo. Wzięliśmy go na
balkon we dwóch, przerzuciliśmy przez barierki, no i… no i spadł.
– A potem?
–  Uciekliśmy z  mieszkania. Nikt nas nie widział. W  „Ostoi” opowiedzieliśmy
wszystko Olkowi. Następnego dnia Olek wpadł na pomysł, żeby opowiedzieć policji
o tamtej aferze z dyrektorem, żeby zrzucić winę na niego. Uznaliśmy z Karolem, że
to dobry pomysł. Sami go potem do tego namawialiśmy, bo Olek zaczął to
przeciągać, zastanawiać się, wie pan.
– Chcieliście, żeby niewinny dyrektor tra ł do więzienia?
– Niewinny? On odpowiadał za wszystko, co działo się w „Ostoi”. Ale wolał o tym
nie wiedzieć, a jeśli reagował, to nic to nie dawało.
– Dlaczego paralizator znalazł się w kamienicy na Szopienicach?
– Karol śledził Łukasza kilka razy, gdy myśleliśmy, jak się na nim zemścić. Wtedy
się zorientował, że Łukasz produkuje tam narkotyki. Chcieliśmy donieść na niego na
policję, ale stwierdziliśmy, że najpierw go skompromitujemy zdjęciami na Fejsie. Po
jego śmierci postanowiliśmy podrzucić ten paralizator gdzieś w  okolice tamtej
kamienicy i  poinformować policję, co się tam dzieje. Gdy przyszliśmy, kamienica
wyglądała znowu na opuszczoną, drzwi do klatki były uchylone. Schowaliśmy więc
paralizator pod schody w piwnicy.
–  No dobrze. Od nas to tyle – zakończył przesłuchanie Andrzej, wyłączając
nagrywanie. – Przyniesiemy ci jeszcze spisany protokół do podpisu. Oczywiście
jesteś zatrzymany.
Wyszli z Sabiną na zewnątrz.
– Znaleźliśmy Karola? – zapytał Andrzej.
–  Nie, obserwujemy jego mieszkanie i  szukamy na mieście. Jego współlokator
twierdzi, że wyszedł rano oddać książki do Biblioteki Śląskiej i już nie wrócił.
– Okej, idę się zająć protokołem. Zadzwoń do Kohuta i opisz sytuację, dobra?
– Jasne.
Komisarz Trzmiel nie chwyciła jednak od razu za telefon, tylko wróciła do pokoju
przesłuchań. Oparła się o ścianę i patrzyła przez chwilę na Adama, nic nie mówiąc.
Adam nie odwzajemnił spojrzenia.
– Musieliście to zrobić? – zapytała wreszcie. – Koniecznie musieliście się zemścić?
Zniszczyliście sobie tym życie.
Adam spojrzał jej w oczy.
– Tak, musieliśmy. Ten skurwysyn musiał dostać nauczkę.
–  Rozumiem – odpowiedziała po chwili. – Proponuję jednak, żebyś nie mówił
tego w  prokuraturze ani w  sądzie. Podczas procesu mów, że bardzo żałujesz, jeśli
chcesz wyjść w jakimś rozsądnym terminie – poradziła mu i wyszła.
ROZDZIAŁ 11

Kinga Kowalska-Bartol
Jeszcze przed konferencją prezydenta Pietrasza do Kingi zadzwonił redaktor
Barszcz, przygotowujący tekst, a  podobno nawet całą serię tekstów na temat
wybuchu na Szopienicach. Poprosił o komentarz, który chciał zamieścić w drugim
z tekstów. Zupełnie rozbita Kinga nie wyszła z tej rozmowy zwycięsko. Ograniczyła
się jedynie do stwierdzenia, że opinia naczelnika Wydziału Gospodarki Mieniem
była nierzetelna i wynikała z niechęci do niej. Dużo rzetelniejsza opinia KZGM była
oparta na twardych dowodach, wskaźnikach i  wizytacji lokalu przez kilku
ekspertów. Niestety nie może dostarczyć dokumentów na poparcie swojej tezy, bo
nie ma już do nich dostępu, gdyż została odwołana. Po pełną dokumentację
dziennikarz musi zgłosić się do urzędu.
Jak Kinga mogła się domyślić, drugi tekst nie stawiał jej w dobrym świetle. Także
tym razem oparty był jedynie na dokumentach, które ktoś dostarczył Barszczowi.
Wskazywał również, że prokuratura zainteresowała się materiałami i  rozważa
wznowienie śledztwa. Wypowiedź Bartol umieszczono na końcu i  zajmowała ona
tylko jeden akapit. Komentarze pod tekstem były jednoznacznie negatywne.
„Lekkomyślna paniusia z  przypadku piastująca stołek doprowadziła do śmierci
sześciu osób” – tak można by je streścić w jednym zdaniu.
Jakby tego było mało, artykuł informował także, że kilka dni temu zginął Łukasz
Naraziński, jedyny ocalały z  wybuchu. Policja dziś rano zatrzymała dwie osoby
w  Miejskim Domu Dziecka „Ostoja”, a  jednej wciąż poszukuje. Niby przy okazji,
jako ciekawostkę, absolutnie bez żadnych sugestii, że obie sprawy są jakoś związane,
ale czytelnicy zinterpretują to przeróżnie. „Przypadek? Nie sądzę” – mógł jeszcze
dodać na koniec pan redaktor, żeby podbić dramaturgię.
Kinga mogła zrobić dużo więcej. Mogła ułożyć dokładniejszy schemat obrony, na
wypadek gdyby straciła dostęp do dokumentów. Zeskanować je, trzymać je gdzieś u
siebie na komputerze albo w  chmurze. Udostępnić incognito konkurencyjnej
gazecie. Zwołać własną konferencję, na której przedstawiłaby swoją wersję krok po
kroku, merytorycznie, z  liczbami. Problem w  tym, że straciła wszelką motywację.
Rozmowa z  Pietraszem ją rozbiła, załamała się jej lozo a życiowa. Bartol
zobaczyła, jak chwiejna była jej pozycja. Wystarczył cień nieuzasadnionych
podejrzeń i w jednej chwili odciął się od niej jak od trędowatej. Wyrzucił ją za burtę
jak ciało marynarza zmarłego na dżumę – niech przynajmniej nie zaraża. Gdyby
zwołała konferencję prasową, wypadłaby na niej fatalnie, jeszcze pogorszyłaby swoją
sytuację.
Równie istotne były nieśmiało przebijające się do jej świadomości wyrzuty
sumienia. A  jeśli mogła poczekać z  zasiedleniem tej szopienickiej kamienicy?
Właśnie z  powodu tego niejasnego poczucia winy naciskała na utworzenie
miejskiego stypendium, którego pierwszym bene cjentem został Naraziński. Jeśli
śledztwo wykaże, że jednak przyczyniła się do śmierci sześciu osób, będzie
politycznie skończona. Będzie niewybieralna, nikt jej nie wciągnie na żadną listę,
no, chyba że jakaś gazeta na czarną listę skompromitowanych polityków.
Kinga zadzwoniła do męża, który wciąż nie wrócił z sesji obrad sejmu.
–  Przemek? Wróć do domu, proszę. Potrzebuję cię – powiedziała, gdy wreszcie
odebrał za trzecim razem.
W odpowiedzi usłyszała jedynie ciszę.
– Przemek? Słyszysz?
– Kinga, proponuję, żebyśmy odpoczęli od siebie na pewien czas.
–  Słucham? – Była przekonana, że się przesłyszała, na pewno powiedział, że
„wróci za pewien czas”, musiał tak powiedzieć, przecież jej nie opuści w  takim
momencie.
– Dobrze by było, żebyśmy mieszkali osobno w najbliższym czasie – rozwiał jej
resztki nadziei Przemysław. – Mediom powiem, że jesteśmy w separacji. Znajdziesz
coś sobie?
– Ja sobie znajdę? Przecież to też moje mieszkanie!
– Dobrze, nie krzycz. Ja coś wynajmę.
– I jak mam sama utrzymać ten apartament, skoro straciłam pracę?
– Będę go opłacał. Wszystko, raty, media i tak dalej. Po prostu nie pokazujmy się
na razie razem. Tak będzie dla nas lepiej. – Ton jego głosu wskazywał, że chciałby
już skończyć tę rozmowę.
– Dla nas? Chyba dla ciebie! Zostawiasz mnie samą w takiej sytuacji? Sama mam
sobie z tym poradzić? Na tym polega małżeństwo?
– Kinga, przecież ustaliliśmy, jakie mamy priorytety.
– Tak, ale mieliśmy też się w tym wspierać!
– Dobra, kończę, bo zaraz głosowanie. Muszę lecieć, trzymaj się.
Przemek się rozłączył, a  Kinga usiadła na fotelu zupełnie zrezygnowana.
Rozpłakała się po raz pierwszy od piętnastu lat – tylko że wtedy płakała ze szczęścia.
Teraz uświadomiła sobie, że całe jej życie, na pierwszy rzut oka niezwykle udane,
było konstrukcją na glinianych nogach. Przy pierwszych poważnych problemach
wszystko rozsypało się jak domek z  kart. Nagle wszyscy ci, którzy na co dzień
poklepywali ją po plecach, uśmiechali się do niej lub mówili czułe słówka, nie
chcieli mieć z  nią do czynienia. Wszystkie jej osiągnięcia można było jednym
ruchem wyrzucić do śmietnika.
Mogła jeszcze próbować stanąć na nogi. Dać sobie kilka dni odpoczynku, zebrać
myśli i podjąć próbę odbudowy swojej pozycji. Uratować twarz. Tylko po co? Miała
dalej żyć z  tym człowiekiem, który ją zostawił samą na pastwę losu, a  właściwie
mediów, środowiska i  opinii publicznej? Przecież nie wróci też do współpracy
z Pietraszem i jego ludźmi jakby nigdy nic. Wyrzucili ją jak zużyty papier toaletowy.
Mogłaby poszukać pocieszenia w  ramionach przyjaciółki, tylko że żadnej
prawdziwej nie miała.
Nie miała ochoty tego ciągnąć. Nie wyobrażała sobie, jak by miało wyglądać życie
po. Po tej katastro e. Po opadnięciu masek. Po tym, jak została zdradzona. Po tym,
jak się zorientowała, że zawsze tak naprawdę była piekielnie samotna, choć na co
dzień otoczona wieloma ludźmi.
Poszła do pokoju, który służył jej i Przemkowi za wspólny gabinet. Okazało się, że
słowo „wspólny” było w ich związku zupełnie puste, wyprane ze znaczenia. Usiadła
na fotelu, otworzyła kluczykiem dolną sza ę i wyciągnęła z niej pistolet. Sprawdziła,
czy jest naładowany, odbezpieczyła i  przystawiła sobie do głowy. Po krótkim
namyśle przystawiła go do piersi. Może przynajmniej na pogrzebie wypadnie
w miarę dobrze. Strzeliła sobie w serce.

Sabina Trzmiel
Sabina i  Andrzej siedzieli w  gabinecie Kohuta na Wita Stwosza. Prokurator
przeglądał materiały ze śledztwa.
– Odciski palców pasują, włosy wstępnie też – zauważył.
–  Tak, dowodów mamy na trzy sprawy – przyznał Świerczewski. – Poza tym
jeszcze nagranie z monitoringu od jubilera. Wystąpimy o dane z telefonów.
– No i przede wszystkim są zeznania tych dwóch chłopaków – podkreślił Kohut.
Sabina jak do tej pory milczała, nie miała ochoty na rozmowy. Nie takiego
zakończenia sprawy się spodziewała.
– Jakieś info o tym trzecim? – spytał prokurator.
–  Karola Oślizło nie było w  domu. Współlokator nie wiedział dokładnie, gdzie
jest. Chłopak wyrzucił telefon, który zresztą już znaleźliśmy. Złapanie go to kwestia
czasu. To nie jest zawodowy przestępca, nie potra się ukrywać. Nie ma też
znajomych, którzy chcieliby wziąć na siebie ryzyko ukrywania poszukiwanego za
zabójstwo.
–  No właśnie – odezwała się wreszcie Sabina. – Na pewno zabójstwo? A  nie
nieumyślne spowodowanie śmierci?
–  Bez przesady, tego nie da się pod to podciągnąć – nie zgodził się Kohut. –
Zabójstwo z zamiarem ewentualnym to jedyne, co mogę zrobić.
–  Chuligani za pobicie ze skutkiem śmiertelnym nie odpowiadają jak za
zabójstwo, a ci niegroźni chłopcy będą? – nie dawała za wygraną policjantka.
–  Sabina, oni to zaplanowali. Z  premedytacją wzięli paralizator, poszli do niego
w  odpowiednim czasie, mieli cały plan. A  potem go zrzucili z  dziesiątego piętra,
zamiast zadzwonić po pomoc. No o czym ty mówisz?
– Bo spanikowali.
– Okej, jest wiele okoliczności łagodzących, nie ukrywam. Ale to jest zabójstwo.
Będę wnioskował o najniższy wymiar kary, czyli osiem lat bezwzględnego więzienia.
Może wyjdą po pięciu, będą mieli jeszcze mnóstwo czasu na ogarnięcie się. Może
nawet skończą studia. Świat się dla nich nie kończy. Ale muszą odpowiedzieć za to,
co zrobili. No, kurwa, oni zrzucili kolesia z dziesiątego piętra.
– Martwego. Z więzienia wyjdą zdegenerowani.
– Nie wierzysz w resocjalizacyjny potencjał polskiego systemu penitencjarnego? –
próbował zażartować Andrzej, ale spojrzenie Sabiny dało mu do zrozumienia, że nie
jest w nastroju do żartów.
Gdy gromiła Świerczewskiego wzrokiem, zadzwonił jej telefon.
– Halo?
–  Pani komisarz – odezwał się głos z  drugiej strony. – Mamy informację
o miejscu pobytu Karola Oślizło. Ukrywa się w bloku na Sowińskiego 37, zaraz koło
kładki nad A4. Zadzwonił lokator mieszkania, w którym przebywa.
– Już jedziemy – odpowiedziała Sabina.
Wsiedli do astry i ruszyli w stronę Osiedla Paderewskiego. Postanowili pojechać
na miejsce przez miasto, a nie autostradą, żeby zaparkować kilka bloków dalej. Jedna
z  ekip i  tak miała podjechać na miejsce od strony autostrady, żeby zablokować
kładkę.
Zatrzymali się na parkingu na początku uliczki prowadzącej do linii bloków. Na
jej końcu była klatka numer 37. Z radiostacji usłyszeli, że Oślizło wyszedł gdzieś na
moment, ale wróci. Jedna ekipa została w  mieszkaniu, kolejna miała nadejść od
drugiej strony kładki, a  dwie pozostałe otaczały blok z  różnych stron. Sabina
i Andrzej podeszli do grupy, która ukrywała się między drzewami przy parkingu na
wprost frontowej ściany bloku.
Po kilku minutach dojrzeli Karola powoli idącego ulicą Sowińskiego, równoległą
do autostrady. Rozglądał się na boki. W pewnym momencie dostrzegł policjantów
czających się z  drugiej strony bloku. Na dźwięk słów: „Stój, policja!” puścił się
pędem w stronę kładki. Sabina wraz ze swoją grupą ruszyła za nim. Chłopak wbiegł
na kładkę nad autostradą, ale musiał się zatrzymać, gdyż z  drugiej strony drogę
zagrodziła mu ostatnia z policyjnych ekip, która dopiero dotarła na miejsce. Stał na
środku kładki i  patrzył to w  jedną, to w  drugą stronę. Zbliżył się do barierki
i chwycił ją rękami.
Sabina wyprzedziła swoją grupę i  stanęła w  odległości kilkunastu metrów od
reszty policjantów.
–  Karol, nazywam się Sabina Trzmiel. Komisarz Sabina Trzmiel – powiedziała
najłagodniej, jak potra ła. – Oddaj się w ręce policji. Twoja sytuacja nie jest tak zła,
jak myślisz.
Chłopak był roztrzęsiony. Ruszał głową, jakby coś mu do niej wpadło i próbował
to z niej wyrzucić. Próbował ogarnąć całą sytuację wzrokiem, ale był otoczony, więc
obracał głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby oglądał mecz hokejowy.
– Karol, spokojnie, nie rób niczego głupiego. Tylko sobie zaszkodzisz. Pomożemy
ci.
W tym momencie do kładki zaczęła się zbliżać sunąca autostradą ciężarówka
z plandeką na pace. Karol ją zobaczył. Błyskawicznie wszedł na barierki i zeskoczył
w jej kierunku.
Niestety źle obliczył moment skoku. Ciężarówka przejechała pod kładką, a Karol
spadł na autostradę. Po jego ciele przejechał nadjeżdżający za ciężarówką tir, który
nie zdążył wyhamować.

Piotr Machinek
Piotrek dostał wolne na resztę dnia. Dawid stwierdził, że najpierw muszą załatwić
parę rzeczy, zanim zaczną działać dalej. Machinek jechał więc autobusem
w  kierunku Bogucic, czytając na telefonie artykuł na portalu Silesia.net:
Wiceprezydent Katowic popełniła samobójstwo.
„Sąsiedzi wiceprezydent Kingi Kowalskiej-Bartol zaniepokojeni odgłosem strzału
zaalarmowali policję. W  mieszkaniu policjanci znaleźli ciało pani wiceprezydent.
Najprawdopodobniej popełniła samobójstwo. Przypomnijmy, że Kinga Kowalska-
Bartol została dziś rano odwołana ze stanowiska z  powodu podejrzeń
o przyczynienie się do tragedii w kamienicy z mieszkaniami socjalnymi przy ulicy
Kantorówny. Jako pierwsi opisaliśmy tę sprawę (link znajduje się pod tekstem)”.
Machinek schował telefon do kieszeni i  spojrzał przez okno autobusu. Gdyby
wiedział, że zniszczenie osoby ze szczytów lokalnej władzy będzie oznaczać jej
śmierć, trzy razy by się zastanowił. Aż tak jej zniszczyć nie zamierzał. Śmierci nie
życzyłby nawet najgorszym wrogom.
Tym bardziej że wiceprezydent prawdopodobnie nie miała nic wspólnego ze
śmiercią Łukasza. Według doniesień Silesia.net policja zatrzymała kogoś w „Ostoi”.
Trudno przypuszczać, że Bartol wynajęła zbirów do brudnej roboty w  domu
dziecka, to musiały być jakieś zaszłości z  okresu, gdy Łukasz tam mieszkał. A  co,
jeśli Kowalska-Bartol nie była też winna tamtej katastrofy? Przecież Piotrek widział
tylko wąski wycinek sprawy. Zamiast to przemyśleć, zasięgnąć gdzieś języka,
przyjrzeć się temu, pognał do dziennikarza, który sprawiał wrażenie, jakby chętnie
opublikował największą głupotę, jeśli tylko dawałaby gwarancję miliona wyświetleń.
Machinek doszedł do przykrego wniosku, że jest mistrzem świata
w  podejmowaniu złych decyzji. Wydawałoby się, że inteligencja powinna iść
w parze z życiową mądrością, człowiek inteligentny powinien dobrze przewidywać
możliwe rozwoje wypadków, tworzyć różne scenariusze, co uchroni go przed
robieniem głupot. A jednak w jego przypadku to jakoś nie działało. Odkąd pamiętał,
regularnie wplątywał się w kłopoty, mniejsze lub większe. Nawet zupełnie oczywiste
dla niego decyzje w  końcu okazywały się kompletnie nietra one. Tak, jakby ktoś
zainstalował mu w  mózgu chip, który złośliwie kieruje go w  złą stronę. Tylko że
wcześniej na jego błędnych decyzjach tracił głównie on sam, a  teraz inna osoba –
i to od razu w najgorszym możliwym wymiarze.
Wysiadł z  autobusu niedaleko szpitala na Markie i. Wszedł do zabytkowego
gmachu z czerwonej cegły, który zawsze onieśmielał go wysokością su tu. Su t nie
powinien być niedostępny z  podłogi, człowiek wtedy traci kontrolę nad
pomieszczeniem, w którym przebywa. W kamienicy Piotra su ty też były wysokie,
no, ale nie aż tak. Wszedł na piętro oddziału, na którym leżała Ewelina. Pielęgniarka
w dyżurce skierowała go do odpowiedniej sali. Na korytarzu spotkał matkę Eweliny,
która właśnie wychodziła. Chciał tylko powiedzieć jej bezpieczne „dzień dobry”, ale
kobieta uścisnęła go na przywitanie.
– Piotruś, to ty ją znalazłeś. Dziękuję – powiedziała pani Daczyńska.
– Nie ma za co. Z Eweliną wszystko dobrze? Można ją odwiedzić?
–  Tak, dobrze się czuje. Zjadła za mało tabletek, żeby coś jej się stało. Według
lekarzy ona po prostu… spała jak zabita. Ewelina twierdzi, że chciała się zabić, ale
najprawdopodobniej chciała tylko zwrócić na siebie uwagę. Dlatego zostawiła
otwarte drzwi. Liczyła na to, że ktoś ją znajdzie.
– Rozumiem. Porozmawiam z nią. Do widzenia – pożegnał się Piotrek i wszedł
do sali.
Ewelina leżała na łóżku i czytała gazetę. W środku były jeszcze dwa łóżka, ale ich
użytkowniczki musiały gdzieś wyjść, więc byli teraz sami.
– O, mój wybawca – powiedziała dziewczyna na przywitanie i odłożyła gazetę.
– Hej – przywitał się Piotrek, siadając na krześle obok jej łóżka. – Jak się czujesz?
–  Doskonale. Rola kobiety upadłej mi służy. – Rzeczywiście, wyglądała całkiem
nieźle jak na niedoszłą samobójczynię.
– Na serio chciałaś się zabić? Tak powiedziałaś mamie.
–  Nieee. Połknęłam ze złości pięć xanaxów, tyle mi zostało w  paczce. Ale niech
tak myślą. Może będą na mnie mniej wkurwieni. Ojciec i  tak się nie pokazał.
Przejdzie mu.
– Widzieli te lmy?
–  Nie mają Facebooka, ale jakiś życzliwy znajomy podesłał je ojcu na maila.
Z komentarzem: „Zobacz, co robi twoja córka”.
– Post z Fejsa został już zdjęty. Mnóstwo osób go zgłosiło. Ja zresztą też.
– Zatem podwójnie dziękuję.
–  Ale zdjąć to z  tej stronki porno będzie trudniej. Nie wiesz, kto mógł ci to
zrobić?
– Wiem. Ktoś na zlecenie Kingi Kowalskiej-Bartol. Straszyłam ją, że opublikuję te
dokumenty o  kamienicy na Kantorówny. Łukasz miał je na komputerze. Jakiś jej
haker musiał przejrzeć wszystkie moje maile. Miałam konwersację z  takim
namolnym typem, który chciał się umówić. Wysyłał mi nagrania ze striptizu, który
widział, i stalkował mnie nimi. „Dziewczyno, jak ty mnie grzejesz, nie wytrzymam,
zaraz się spuszczę!” Straszny oblech. Ciekawi mnie, kto zaniósł te dokumenty do
mediów. One były na kompie Łukasza.
Piotrka na chwilę zamurowało. A  więc były już dwie o ary jego lekkomyślnych
działań. Doprawdy epicka katastrofa. Najchętniej odpowiedziałby dziewczynie, że
nie ma pojęcia, kto to mógł być. Kłamał w  swoim życiu nieskończenie wiele razy
w sprawach zarówno błahych, jak i ważnych, od kilku dni okłamywał rodziców, że
nadal pracuje w  KFC, więc jedno kłamstwo więcej nie zrobiłoby różnicy.
Zdecydował jednak inaczej. Dosyć kłamstw. Przynajmniej na dzisiaj. No dobra,
przynajmniej do osiemnastej, gdy wróci do domu.
– No, chyba wiem kto – powiedział bardzo powoli. – Ja.
–  To byłeś ty? Jak to? – Daczyńska zrobiła wielkie oczy, ale szybko przywróciła
poprzedni wyraz twarzy.
– Wpadł mi w ręce laptop Łukasza. Zostawił go u jednego kumpla. Przeszukałem
go, żeby się dowiedzieć, kto zabił mojego przyjaciela. No i znalazłem wątek z Bartol.
Byłem pewny, że to ona, więc zaniosłem to do mediów, żeby policja się tym
zainteresowała. Potem się okazało, że dopadli go jacyś dawni koledzy z  domu
dziecka. Jesteś na mnie zła?
– A, dobra, olać to. Już się z tym pogodziłam. Swoją drogą, ciekawe, co on tam
narobił.
– Będziesz dalej, no, wiesz? – zmienił temat Piotrek. Nie miał najmniejszej ochoty
rozmawiać o Łukaszu po tym, czego się o nim w ostatnich dniach dowiedział.
– Co? – dziewczyna zupełnie nie zrozumiała jego nieudolnie zadanego pytania.
– Będziesz dalej robić ten striptiz?
– A co? – rozpromieniła się. – Chcesz zobaczyć na żywo? Nie wiem, czy cię stać.
– Pytam serio.
– Serio to mi się odechciało.
W tym momencie do Piotrka przyszedł SMS od Dawida: „Czekam na dole. Złaź”.
– Okej, muszę iść. Trzymaj się – powiedział i wstał, ale Ewelina przytrzymała go
za rękę.
–  Piotrek, nie spodziewałam się, że akurat ty do mnie pierwszy przyjdziesz.
Myślałam, że mnie nienawidzisz.
– To trochę bardziej skomplikowane – odpowiedział, patrząc w okno.
– W każdym razie doceniam to. Dzięki.
Wzdłuż ulicy przed szpitalem stał zaparkowany golf Dawida. Piotrek wsiadł
i ruszyli. Koszulka Kwieka była pokryta czerwonymi plamami, a knykcie jego prawej
dłoni były odrapane i nabrzmiałe.
– Dlaczego jesteś cały we krwi? – spytał Machinek.
–  Musieliśmy z  chłopakami z  osiedla wytłumaczyć coś paru ludziom. Między
innymi tym dwóm, którzy cię zaatakowali pod domem. Jak widzisz, spełniam
obietnice.
– Mam już chyba dosyć przemocy. To tak zawsze już będzie?
– Mam nadzieję, że nie zawsze. Swoją drogą, policja zgarnęła typów, którzy zabili
Łukasza. To jacyś goście z  tego domu dziecka, w  którym mieszkał. Chcieli się
zemścić czy coś. Czyli to nie świętej pamięci pani wiceprezydent.
– Wiem, czytałem.
– No i co, zadowolony jesteś? Mówiłem ci, żebyś się nie mieszał.
Podjechali pod opuszczoną kamienicę, w  której prowadzili interes. Weszli na
górę, w  środku stał wysoki, ciemnowłosy mężczyzna przed pięćdziesiątką.
Wyglądałby całkiem normalnie, nie jak stereotypowy gangster, gdyby nie świeżo
amputowany mały palec lewej dłoni.
–  To jest ten gość, który wymyślił lambo. Będzie z  nami pracował. – Dawid
przedstawił Piotrka mężczyźnie.
– Czyli to z twojego powodu miałem tyle problemów – odpowiedział mężczyzna,
a Piotrkowi nagle zachciało się sikać.
– Nie mów tak do niego. On się szybko stresuje – zalecił Dawid.
–  Krzysiek – przedstawił się mężczyzna, podając dłoń Piotrkowi, a  następnie
zwrócił się do Dawida: – Jak tam, załatwiłeś, co miałeś załatwić?
– Tak, teraz wszystko w twoich rękach. A w zasadzie w twojej półtorej ręki.

Sabina Trzmiel
Atmosfera w  gabinecie naczelnika Drzymały była gorąca, choć akurat jego pokój
należał do tych wyposażonych w  klimatyzację. Mający nadwagę naczelnik chodził
po gabinecie, wymachiwał rękami i  wrzeszczał. Plamy potu pod jego pachami
sięgały niemal brzucha, a  jego wysokie czoło błyszczało, jakby je wcześniej
specjalnie na tę okazję wypolerował.
– Co za amatorka! No nie wytrzymam! Jak można być takim amatorem! – darł się
na siedzących w pokoju Sabinę i Andrzeja.
Prokurator Kohut spokojnie przeglądał coś na telefonie, opierając się o ścianę.
–  Kto to widział zatrzymywać poszukiwanego na kładce nad autostradą? To
trzeba być naprawdę popierdolonym! To trzeba być nieźle popierdolonym!
Sabina w zasadzie nie słuchała krzyków szefa. Była zajęta swoimi myślami, które
nie były dużo pogodniejsze. Już wsadzenie dwóch młodych sierot do więzienia
i  jednej do poprawczaka było dla niej dobijające. Ale tego, że jedna z  tych sierot
skończy swój pobyt na ziemi w  wyniku ich akcji policyjnej, nie zakładała nawet
w  najczarniejszych przewidywaniach. Ledwo tląca się w  niej wiara, że praca
w policji to czynienie społecznego dobra, właśnie z hukiem się waliła. Doszła nawet
do wniosku, że rozwiązanie tej sprawy przyniosło więcej szkód niż pożytku. Gdyby
sprawcy śmierci Narazińskiego nie zostali wykryci, to życie trzech młodych
chłopaków pozbawionych rodziców mogło jeszcze skierować się na dobre tory.
Teraz ich szanse drastycznie spadły. Co gorsza, sama o ara okazała się wyjątkowo
nieprzyjemną osobą, w zasadzie najbardziej winną w całej tej historii.
– Dlaczego w ogóle go wpuściliście na kładkę? – ciągnął litanię zażaleń naczelnik.
– Mieliście mu odciąć drogę już na wejściu, a nie na zejściu.
– No i tak miało być – próbował wyjaśnić sytuację Andrzej. – Jedna ekipa miała
mu zablokować wejście na kładkę, ale nie zdążyli się ustawić i…
– Nie zdążyli! Doskonale! Tak powiemy prasie! No, panie, chłopaki nie zdążyły.
Co pan zrobisz? Nic nie zrobisz.
– Ale dlaczego właściwie krzyczysz na nas, skoro to nie my prowadziliśmy akcję?
– zauważył trzeźwo Świerczewski.
– Bo jesteście pod ręką, kurwa!
Drzymała wreszcie się zmęczył i usiadł zdyszany na fotelu. Wytarł się chusteczką,
napił się wody i przeniósł wzrok na Sabinę.
–  A  ty będziesz się dalej gapić w  podłogę? Coś tam leży? Upuściłem dziesięć
złotych i czekasz na okazję, żeby je podnieść? Weź je sobie, Sabinko, nie krępuj się.
Sabina nie zareagowała na docinki szefa i nadal obserwowała podłogę.
–  Dobra, wróćmy do tematu – powiedział już spokojniejszym tonem Drzymała
i  zwrócił się do prokuratora: – Potrzebujesz od nas czegoś jeszcze w  sprawie tego
zabójstwa?
–  Nie, mam już wszystko. Może jeszcze ich telefony się sprawdzi, ale to już
zrobimy sami.
–  Przy okazji, będziecie podejmować to śledztwo w  sprawie wybuchu
w kamienicy?
–  Decyzja jeszcze nie zapadła, więc trudno powiedzieć, tym bardziej że się tym
nie zajmuję. Ale rozmawiałem z  koleżanką, która sprawdza jeszcze raz całą
dokumentację. Prawdopodobnie będzie drugie śledztwo. Tamta kamienica mogła
jednak nie spełniać podstawowych standardów bezpieczeństwa, a Bartol z jakiegoś
powodu zataiła część dokumentów. Z  drugiej strony naczelnikowi Wydziału
Gospodarki Mieniem mogło chodzić o  to, żeby przeszkodzić Kowalskiej-Bartol,
podobno rywalizowali o względy Pietrasza.
– O, czyli całkiem możliwe, że jednego dnia niesłusznie oskarżona wiceprezydent
miasta popełniła samobójstwo i  niespełna dziewiętnastoletni chłopak zginął
w  wyniku amatorskiej operacji policji. Zaiste piękny dzień dla stolicy naszego
wspaniałego województwa! – Opis ostatnich wydarzeń w  Katowicach, które
przedstawił naczelnik, nie napawał optymizmem.
– O Jezu – wysapała Sabina, zakrywając dłonią twarz.
–  Ten, kto zaniósł te materiały prasie, powinien sobie pogratulować – zauważył
Świerczewski.
– Ten ktoś powinien zawiadomić prokuraturę, a nie media – uzupełnił Kohut. –
Jeszcze tuż przed wyborami… Przecież było oczywiste, że zrobi się z  tego afera,
zanim sprawa zostanie wyjaśniona.
–  Okej, kończymy. Andrzej, wracasz do pracy z  kibolami. – Drzymała bez
ogródek poinformował o powrocie Świerczewskiego do jego starego wydziału.
– Dlaczego? Dobrze mi się pracuje w kryminalnym.
– Byłeś tu tylko na zastępstwo, a szanowny pan Góralczyk już wyleczył brzuszek
i dziś wrócił do roboty.
– Góral jest w pracy? – ożywiła się Sabina.
–  Całe szczęście. Co prawda, jest dziwny, ale przynajmniej nie robi amatorki –
podsumował Drzymała.
Sabina z  Andrzejem wrócili do pokoju. Przy komputerze Świerczewskiego
siedział komisarz Góralczyk i  przeglądał bazę danych. Gdy weszli, wstał, sztywno
przywitał się ze znajomymi i zaczął się niepewnie tłumaczyć:
– Drzymała mi kazał siąść przy tym komputerze…
– Daj spokój, nie ma sprawy, już się stąd zwijam – uspokoił go Andrzej i zaczął
zbierać swoje graty z biurka.
– Co tam u ciebie? – zagadnęła Pawła Sabina.
– Mamy sprawę do rozwiązania – odpowiedział jej, jakby o to go właśnie pytała.
Cały Góralczyk, pomyślała, dwa miesiące kurował się po głębokiej ranie kłutej
brzucha, a  i tak nadal jest androidem. Wydawałoby się, że po otarciu się o  śmierć
w  człowieku powinno dojść do jakiegoś przewartościowania, ale najwyraźniej nie
dotyczyło to komisarza Pawła Góralczyka.
– Jaką? – zapytała z wyczuwalnym w głosie zawodem.
–  Kojarzysz Marcina Wiśniewskiego ze sprawy Nosola? Człowieka od tego
dewelopera, Plury.
– Kojarzę – odpowiedziała zaskoczona.
–  Jakiś człowiek jeździł sobie na rowerze górskim po Lesie Murckowskim
i natknął się na jego ciało.

Krzysztof Friedrich
Krzysztof Friedrich siedział w fotelu pasażera w niebieskim renault mégane rocznik
2003 prowadzonym przez jednego z jego ludzi. Przez jednego z nielicznych bliskich
mu ludzi, którzy nie dali się przekabacić Bernardowi i Bereszyńskiemu. Po powrocie
do Katowic Krzysiek będzie musiał dokonać solidnej selekcji kadr, pozbyć się
niesubordynowanych, a  nawet nie do końca pewnych, przeprowadzić swoistą
dekomunizację lub denazy kację, jak kto woli. Chyba nawet stworzy jakąś komisję,
postawi na jej czele Kwieka. On zna się na ludziach, a przynajmniej lepiej niż sam
Friedrich. Niech oceni, kto się jeszcze nadaje, a kto nie.
Niebieska mégane sunęła wąską jednopasmową drogą wojewódzką numer 938
prowadzącą do Cieszyna. Mężczyzna siedzący obok Krzyśka niewiele mówił, zresztą
nie miał wiele do powiedzenia, poza tym on nie był od mówienia, od tego był
Krzysiek, jeśli będzie w ogóle taka potrzeba. Mężczyzna prowadzący samochód miał
za to inne zalety – poza umiejętnością prowadzenia pojazdów rzecz jasna.
Krzysiek trzymał w  ręce stary GPS i  kontrolował drogę. Byli już niedaleko
Cieszyna, minęli Haźlak i  Parchowiec, gdy Krzysiek wskazał kierowcy, by skręcił
w prawo. Skręcili w niewielką leśną drogę, którą jechali przez minutę, aż dojechali
do czarnej vectry na czeskich blachach, na oko dwudziestoletniej. Stało obok niej
dwóch młodych mężczyzn. Gdy podjechali, jeden z  nich, w  czapeczce z  daszkiem
i w koszulce Baníka Ostrava, podszedł do nich i wskazał ręką, żeby jechali dalej aż
do końca drogi, gdzie nie będzie ich widać. Dojechali tam i wyszli z auta.
Podeszli do vectry, skinęli głową na dwóch Czechów i  skryli się w  drzewach.
Czekali. Krzysiek zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem znów nie zostanie
wystawiony. Po ostatnich wydarzeniach pewnie mało komu będzie ufać. Na każdego
będzie patrzył jak na potencjalnego Judasza.
Kwiek ręczył za obu mężczyzn z  czarnej vectry. Byli podobno jego dobrymi
znajomymi, kibicami zaprzyjaźnionego klubu piłkarskiego. Już wcześniej brali
dostawy od Bernarda i Bereszyńskiego, zawsze umawiali się właśnie w tym miejscu.
Spotkanie zorganizował zresztą sam Bernard, który chciał poinformować Czechów
o nowych warunkach. Ci kręcili nosem, więc postanowili przyjechać obaj panowie
B., żeby dogadać się osobiście. Dawid usłyszał o spotkaniu od Czechów i postanowił
wykorzystać sytuację.
Krzysiek wyciągnął swojego glocka, którego używał do tej pory tylko treningowo
w lesie. Nigdy jeszcze nie strzelił w kierunku człowieka, no, ale też jeszcze nikt nie
odciął mu palca. Powinien czuć lęk albo przynajmniej coś na podobieństwo stresu,
ale był jedynie dziwnie podekscytowany. Sam nie wiedział, jak to o  nim świadczy.
Jest już potworem czy po prostu mści się za wejście z  butami do jego rodzinnego
domu? A  może dopiero stanie się potworem, jak już zabije Bernarda
i Bereszyńskiego? Będzie o tym myślał później, teraz musi się skupić na zadaniu.
Nie był pewny, jak się zachowa. Może gdy Bereszyński obróci głowę i spojrzy mu
w oczy, stwierdzi jednak, że zabijanie nie jest dla niego? Odłoży broń, przeprosi za
zamieszanie, pożegna się kulturalnie, zaprosi do swojego klubu na wieczór
i odjedzie? Bereszyński z uśmiechem odpowie, że nie ma problemu, poklepie go po
plecach, przeprosi za obcięcie palca i  złoży życzenia szerokiej drogi? Bernard
pozdrowi małżonkę oraz córkę i zaoferuje swojego człowieka do malowania salonu?
Może jednak nie są wcale źli i potra ą się dogadać jak normalni ludzie?
No, chyba jednak nie. Normalni ludzie nie sprzedają narkotyków, nie zarządzają
siatką dilerów, nie debatują o tym, czy amfetamina lepsza jest z fenyloacetonu, czy
z  fenyloalaniny, a  jeśli z  BMK, to dlaczego, kurwa, przynosisz mi z  tej drugiej.
Normalni ludzie wstają rano i jadą do pracy. Jeśli łamią prawo, to tylko to drogowe,
ewentualnie w porywach podatkowe, ale to drugie tylko od czasu do czasu, bardzo
rzadko. Krzysiek nie był normalnym człowiekiem, musiał się z tym pogodzić, żona,
córka i  mieszkanie od dewelopera tego nie zmienią. Wieczory spędzone przed
Net ixem tego nie zmienią. Wyjazdy na urlop do Chorwacji też tego nie zmienią.
Może kiedyś był normalny, ale już dawno nie jest. Nie ma co się okłamywać.
Ta konstatacja była nawet pocieszająca. Jeśli już teraz jest skrzywiony, to zabicie
Bereszyńskiego nie będzie jakimś przełomem. Owszem, pewnie go trochę zmieni,
ale nie będzie to zmiana o kilka poziomów, raczej niewielki skręt w kierunku jeszcze
większej degeneracji. Wróci do domu, pocałuje żonę jak gdyby nigdy nic, córka
wyjdzie z  pokoju, zakrzyknie: „Cześć, tatusiu! Kogo dzisiaj zajebałeś?”, on jej
odpowie, że tego, co mu obciął palec, ona znów zakrzyknie: „Och, tato, ty mój
bohaterze!”, on ją przytuli i wspólnie siądą do kolacji. Podczas posiłku zapewni je, że
choć jest bandytą, to je kocha, a  one ze zrozumieniem pokiwają głowami i  każda
pocałuje go w policzek od innej strony.
Chyba jednak nie. Chyba będzie inaczej. Wróci do domu, a  Magda od razu się
zorientuje, że coś narobił, i  strzeli mu w  pysk. Córka zamknie przed nim drzwi
swojego pokoju. Magda będzie na niego patrzeć jak na obcego człowieka, który ją
okłamał, a córka w ogóle nie będzie na niego patrzeć, tylko będzie odwracać wzrok
jak od psa robiącego kupę na trawniku. Dwie najbliższe mu kobiety będą się go bały,
nie będą miały do niego krzty zaufania, być może nawet będą nim gardziły.
Tylko że nie miał już wyboru. Decyzje zostały podjęte. Nie ma powrotu do
dawnego, beztroskiego życia.
Na drodze pojawił się czarny suv Bernarda. Podjechał do vectry. Dwóch śląskich
dilerów wyszło niepewnie z samochodu. Na ich twarzach malowało się zdziwienie,
że Czesi wybrali się na spotkanie samochodem z  poprzedniego wieku, choć mają
kilkuletnie, wypasione bryki. Dwóch Czechów nie dało po sobie poznać, że coś jest
nie tak, tylko z uśmiechem przywitało Polaków. Chwilę pogadali i pokazali gotówkę
w kopercie. Bernard sięgnął pod nadkole i wyciągnął paczkę z towarem. Wręczył ją
jednemu z Czechów, drugi z nich dał pieniądze Bereszyńskiemu.
Wtedy zza krzaków wyskoczyli Krzysztof i  jego partner. Krzysiek podniósł rękę
trzymającą broń i  wycelował między zaskoczone oczy Bereszyńskiego. Szybko
jednak obniżył rękę, w  głowę w  końcu trudniej tra ć początkującemu mordercy,
i wystrzelił cały magazynek w korpus tyszanina. W tle, jakby z oddali dobiegały go
odgłosy strzałów, które masakrowały ciało Bernarda. Podszedł do Bereszyńskiego,
popatrzył chwilę na jego zakrwawione zwłoki i  stwierdził, że chyba nic nie czuje.
Sam nie wiedział, jak to o nim świadczy.
Jeden z  Czechów szybko podbiegł do truchła Bereszyńskiego, wyciągnął z  jego
kieszeni kopertę z  pieniędzmi, pomachał nią Krzyśkowi w  geście podziękowania,
jakby chciał zapewnić, że cała przyjemność po jego stronie i  poleca się na
przyszłość, a  następnie wsiadł do czarnej vectry, która pewnie zostanie
zezłomowana gdzieś pod Ostrawą, tak jak niebieska mégane gdzieś pod
Katowicami.
Gdy Czesi odjechali, Krzysiek spojrzał na swojego towarzysza. Wyglądał na
znudzonego, jakby właśnie oglądał po raz kolejny trzeci sezon Rancza. Skinął na
niego głową i obaj poszli do ukrytego pojazdu. Wrócili na trasę 938, tylko że teraz
podążali w kierunku Katowic.
SPIS TREŚCI
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dzień pierwszy
Rozdział 1
Dzień drugi
Rozdział 2
Rozdział 3
Dzień trzeci
Rozdział 4
Rozdział 5
Dzień czwarty
Rozdział 6
Rozdział 7
Dzień piąty
Rozdział 8
Rozdział 9
Dzień szósty
Rozdział 10
Rozdział 11

You might also like